Spis tresci
Intro Prace nad wywiadami w naszym wypadku trwają praktycznie bez przerwy. Moment ich przeprowadzenia jest jednak różny, tak jak ich tłumaczenia czy też opracowania. Niemniej bardzo łatwo zorientować się kiedy dana rozmowa była sfinalizowana, bowiem trudno przeprowadzić konwersację bez odniesienia się do realnych wydarzeń i czasu. Dlatego myślę, że dość łatwo wyłapiecie kiedy w trakcie przygotowań niniejszego numeru sprawa pandemii stała się istotna. Niestety czas zarazy to nie błahostka, w dodatku dotyka każdego z nas, choć mam nadzieję, że nie w sposób bezpośredni. I oby tak zostało. Okładkowymi bohaterami tego numeru są liderzy dwóch znaczących kapel. Oczywiście chodzi o Jona Schaffera z Iced Earth i Hansi Kürscha z Blind Guardian, którzy wspólnie odpowiadają za projekt Demons & Wizards. Powrócili do niego po wielu latach milczenia ale za to w sposób wyśmienity, o czym świadczy ich najnowszy album zatytułowany po prostu, "III". Warto zaznajomić się z tym, co miał do powiedzenia Mr. Schaffer, a także z tym, co możecie usłyszeć na wspomnianej płycie. Rozmowę z Hansi Kürschem też będziecie mogli przeczytać, choć znajdziecie ją na samym końcu cyklu z artykułami. Niemniej dyskusja ta dotyczyła innego jego pomysłu, a mianowicie Twilight Orchestra czyli Blind Guardian w wersji symfonicznej. W końcu jemu i kolegom udało się sfinalizować ten pomysł, choć efekty w postaci albumu "Legacy of the Dark Lands" raczej wzbudzają kontrowersje. Zaraz za Demons & Wizards znajdziecie rozmowę z Bogiem Metalu. Jak wiadomo Judas Priest miało wystąpić na Mystic Festival 2020. Mimo, że na ich koncerty nie trzeba zbytnio namawiać publiczność, to Rob Halford jako profesjonalny muzyk chciał jeszcze podsycić zainteresowanie ich zbliżającym się show. Niestety wirus covid-19 nawiedziła nasz kraj przyczyniając się do odwołania występu Judas Priest (i wielu innych również). Także od razu na wstępie zetkniecie się z tym o czym pisałem powyżej. Nieoczekiwanego i niezbyt miłego wpływu pandemii na nasze codzienne życie. Przy okazji poprzedniego numeru trochę narzekałem na zbyt małą ilość rozmów z muzykami zespołów thrashowych. Tym razem udało się ten temat poprowadzić trochę lepiej. A zaczyna się od najwyższego pułapu czyli od wywiadów z Testament i Death Angel, które w ramach trasy The Bay Strikers Back wraz z Exodus na początku tego roku koncertowały po Europie. Oczywiście los sprawił, że Amerykanie znaleźli się na początku epidemii koronawirusa, co dla niektórych z nich odbiło się nie najlepiej choć szczęśliwie nie najgorzej. Kolejne rozmowy to, te z muzykami Vulcano, SDI, Assassin i Atrophy, z pewnością też bardzo ucieszą fanów thrash metalu. A przecież są jeszcze dysputy, w których w rolach głównych występują zespoły takie jak Crisix czy Bonded. Znajdziecie też przedstawicieli undergroundowej sceny thrashowej w tym polskich reprezentantów Post Profession. Jednakże chciałbym Wam zwrócić szczególną uwagę na dwie inne nazwy, a mianowicie na Aggressive Perfector i Butcher. Jeżeli obie grupy będą potrafiły utrzymać fason przez najbliższe lata (albumy) spodziewam się, że ci co lubią słuchać speed/thrashu będą mieli z nich dużo pociechy. Także tym razem, co do tematu thrashu w Heavy Metal Pages, uważam, że udało się nam przygotować całkiem niezły pakiet. Niemniej jednak, nie ma co ukrywać, tradycyjny heavy metal cały czas przeważa na naszych łamach i chyba w najbliższym czasie to się nie zmieni. Od dawna zachwyca mnie postawa Kanadyjczyków z Anvil, którzy co kilka lat, swoim tempem, wypuszczają mniej lub bardziej udany album, ale cały czas na poziomie. Także ich
najnowszy krążek "Legal at Last" jest również godzien polecenia. W taki oto sposób ich pozycja na rynku osiągnęła pułap, o którym na początku kariery mogliby tylko marzyć. A, że Lips zapowiada, iż będzie tak postępował aż do swojej śmierci, ja tylko z tego się cieszę. Fanów tradycyjnego ciężkiego grania zainteresuje również rozmowa z Rossem H. Friedmanem bardziej znanym jako Ross The Boss. Właśnie pod tym szyldem wydali udany album "Born On Fire", do którego wysłuchania oczywiście namawiam, choć opowieść Rossa dla naszego magazynu jest niemniej fascynująca. Przekonajcie się o tym! W tym miejscu wypada mi wspomnieć o naszym rodzimym CETI, bowiem ekipa poznaniaków przygotowała niezwykły i bardzo dobry album hard'n' heavy, jak na nasze polskie podwórko, a nosi on tytuł "Oczy martwych miast". Mam nadzieję, że w końcu przełoży się to na ilość sprzedanych płyt ale także na frekwencje na koncertach tego zespołu. Myślę, że w końcu powinniśmy nauczyć się cenić to co mamy. Ostro ale melodyjnie grają również Mystic Prophecy i Magic Kingdom, choć w przyszłości z jakością ich muzyki bywało różnie, to tym razem przygotowali udane albumy. Warto rzucić na nie przychylnym uchem. U zachodnich sąsiadów - i nie tylko - takie Burning Witches czy The Three Tremors zyskują coraz większą popularność. Z tego co zauważyłem w Polsce nie idzie im najlepiej. Nie sądzę aby można przekonać wszystkich do tych kapel ale przeczytać wywiady z ich przedstawicielami z pewnością nie będzie stratą czasu. W ten oto sposób dochodzimy do przedstawicieli "podziemia" tradycyjnego heavy metalu (niektórzy wolą określenie NWOTHM). Grupa ta jest niezwykle ciekawa i barwna, niejednokrotnie ciekawsza od tych kapel, które ocierają się lub działają na oficjalnej scenie. Wystarczy sięgnąć po formacje, które w opisie stylu mają słówko "epic". W wypadku tego wydania mam na myśli zespoły Ironsword, Dexter Ward, Smoulder czy Wotan. Jeszcze większą różnorodność jest wśród "old-schoolowców", w dodatku bardzo ciężko wybrać wśród nich kilka nazw dla przykładu. Ale zacznijmy od najbardziej doświadczonych Stormwarrior, kontynuujmy po przez Absolva, Assassin's Blade, Midnight Priest, Stallion, Ambush, Lethal Steel, aż po Conjuring Fate i Vandallus. W gronie tych zespołów są też nasze polskie akcenty, czyli kapele Shadows Trip i Haures. Jest to tylko część reprezentacji tej sceny w tym numerze. Nie do końca są to też najciekawsze formacje, bo chociażby muzyce takich Ironflame czy Electronomicon też niczego nie brakuje. Jak zawsze staramy się urozmaicić nasze propozycje w poszczególnych publikacjach naszego magazynu, także tym razem sięgamy po przedstawicieli NWOBHM (Salem UK, Snatch-Back i Heavy Pettin'), hard rocka (Magnum, No Bross i Black Swan), progresywnego rocka i metalu (kolejno Inside Again i Subterfuge), doom metalu (Ogre i Orodruin), a także czegoś na pograniczu doom metalu i retro rocka (Lowcaster, Nocturnalia czy Hot Breath). Do tego stałe rubryki, w tym niemałą ilość recenzji. To tak w wielkim skrócie o zawartości nowego wydania Heavy Metal Pages, które oddajemy właśnie do Waszej dyspozycji. Jak zawsze zachęcam do przeczytania całości oraz liczę, że spora część tekstów przypadnie Wam do gustu. Zresztą sytuacja sprzyja aby poświęcić więcej czasu na czytanie, w dodatku mam nadzieję, że w tym trudnym czasie nasz magazyn przyniesie Wam chwilę oddechu i oderwania się od złych myśli. Trzymajcie się zdrowo i miłego czytania! Michał Mazur
3 4 6 8 10 12 14 16 18 20 23 26 28 30 32 34 36 38 40 42 44 46 48 51 52 53 54 57 60 62 64 66 68 70 72 74 76 78 80 82 84 86 88 90 94 98 100 102 104 106 108 109 110 112 113 114 117 120 122 124 126 128 132 134 136 138 140 144
Intro Demons & Wizards Judas Priest Testament Death Angel Anvil CETI Burning Witches The Three Tremors Vulcano SDI Assassin Atrophy Aggressive Perfector Assassin’s Blade Stormwarrior Idle Hands Ironsword Midnight Priest Absolva Smoulder Wotan Dexter Ward Void Vator Eternal Thirst Paul Di’Anno Power Theory Electronomicon Traitor Bonded Ironflame Dragonlore Stallion Ambush Shadows Trip Conjuring Fate Vandallus Ded Kosmonaut Burning Shadows Butcher War-Head Crisix Intoxicate Post Proffession Snatch-Back Salem UK Heavy Pettin’ Black Swan Magnum No Bros Hell Fire Lethal Steel Haures Torpedo Starborn Mystic Prophecy Ross The Boss Magic Kingdom Prime Creation Ogre Orodruin Nocturnalia Hot Breath Lowcaster Throne Of Iron Inside Again Subterfuge Blind Guardian Twilight Orchestra 148 Reminiscencje NWOBHM 149 Zelazna Klasyka 151 Decibels` Storm 188 Old, Classic, Forgotten...
3
New Dawn "Touched by the Crimson King" kończy w tym roku 15 lat. Gdy się ukazywał, 15 lat kończyły debiut Iced Earth oraz "Tales from the Twilight World" Blind Guardian. Dlatego tak trudno oswoić mi się z myślą, że "III" i "Touched by the Crimson King" dzieli na osi czasu dokładnie taki sam dystans. Względność czasu w czystej formie. O "III" opowiada Jon Schaffer. HMP: Czy kilkunastoletnia przerwa w aktywności Demons & Wizards wpłynęła w sposób znaczący na sposób pracy nad "III"? Jon Schaffer: Tryb pracy był taki sam, jak przy poprzednich albumach. Tak naprawdę niespecjalnie mamy inne opcje. Pierwsza zawsze musi być bazowa aranżacja. To ona stanowi podstawę, na której Hansi (Kürsch przyp. red.) buduje swoje wokale. Dlatego, by móc mu wysłać cokolwiek, muszę to najpierw wstępnie poskładać. Od zawsze pracujemy przede wszystkim na odległość. Wspólnie, będąc w jednym pokoju, licząc wszystkie albumy napisaliśmy dosłownie kilka rzeczy. Tym razem skupiliśmy się na szlifowaniu
mons & Wizards liczbie. Ale samego albumu na żywo promować nie będziecie. Wszystko przez Wacken. Propozycję występu jako jedna z gwiazd W:O:A 2019 otrzymaliśmy w okolicach kwietnia 2018 roku. Oczywiście, była ona dla nas niesamowitym wyróżnienie, ale też z dnia na dzień wywróciła nasze plany do góry nogami. Sami mając wybór nigdy byśmy tego tak nie zrobili. Skończylibyśmy pracę nad nowy albumem, a kilka koncertów chcielibyśmy zagrać dopiero po premierze. Co też nie było przesądzone z uwagi na możliwość kolizji naszych grafików, ale przynajmniej taki był plan. Mając potwierdzony występ na W:O:A 2019 wiedzieliśmy, że nie ma szans, byśmy do tego
Foto: Tim Tronckoe
aranżacji. W okolicach lutego Hansi przyleciał na jakieś cztery dni głównie w tym celu. Byśmy mogli się upewnić, że na pewno zgadzamy się co do podstawowych kwestii. Co do tego, ile razy chcemy powtarzać poszczególne sekcje, co do liczby zwrotek, refrenów, łączników, rzeczy tego typu. Nie powiem, by było to absolutnie konieczne, nie przy dzisiejszej technologii, ale na pewno mogliśmy w ten sposób cały proces nieco przyspieszyć. A poza tym zawsze fajnie jest się spotkać i spędzić razem trochę czasu. Zdarza się, że podczas takich spotkań rodzą się również nowe pomysły, ale zasadniczo obaj czujemy się komfortowo pracując przede wszystkim w ramach własnych przestrzeni. "III" poprzedziła seria koncertów w ogromnej jak na dotychczasowe standardy De-
4
DEMONS & WIZARDS
czasu mieli gotowy album. Dlatego musieliśmy działać tak, a nie inaczej. Budując całą trasę wokół występu na Wacken. I koniec końców uważam, że wyszło świetnie. Teraz wszyscy są gotowi się na nowy Demons & Wizards. Czy odzew przerósł wasze oczekiwania? Nie dawaliście oznak życia przez 14 lat, ale też tak Iced Earth jak i Blind Guardian są aktualnie większe niż kiedykolwiek wcześniej. Liczba fanów Demons & Wizards siłą rzeczy również musiała wzrosnąć. Wiedzieliśmy, że będzie zainteresowanie, ale o jakiej skali? Tego nie potrafiliśmy przewidzieć. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych była to duża niewiadoma. Pytania o kolejny albumu Demons & Wizards słyszeliśmy praktycznie od premiery "Touched by
the Crimson King", więc nigdy nie mieliśmy wątpliwości co do tego, że są ludzie, którzy czekają na kolejny album. Globalnie, rzeczywiście, Iced Earth i Blind Guardian są większe i bardziej rozpoznawalne niż kiedykolwiek. To też na pewno pomogło, ale Demons & Wizards, co sami mogliśmy zaobserwować podczas trasy, to nadal osobna bestia. Oczywiście, wśród naszych odbiorców są fani Iced Earth i Blind Guardian, w dużej liczbie, ale są również tacy, którzy niekoniecznie przepadają za naszymi macierzystymi zespołami. Odzew był świetny. Letnia trasa po Europie była spektakularna. USA było fantastyczne, Kanada była fantastyczna, więc naprawdę nie możemy narzekać. To był niesamowity, pracowity rok, tak dla Hansi'ego, jak i dla mnie. Gdy "III" trafi na rynek, będzie to moje szóste wydawnictwo w okresie 13 miesięcy. To bardzo dużo według dowolnych standardów. I choć w większości były to reedycje, każdy album wymagał dużych nakładów pracy, której z zewnątrz nie widać. Dlatego, gdy skończy się ten tydzień rzucam wszystko i wyjeżdżam na dwa tygodnie. Będzie dobrze. Koncert na Wacken Open Air był doskonały. Demons & Wizards w czystej formie, mariaż Iced Earth i Blind Guardian na wszystkich płaszczyznach, ze składem i setem włącznie. Demons & Wizards zawsze będzie się zmieniać. To projekt, Hansi'ego i mój, więc nie sposób przewidzieć, z kim w przyszłości będziemy nagrywać, a z kim grać na żywo. Tym razem złożyło się właśnie tak i było doskonale. Chemia w zespole była niesamowita. Wspomagający nas na klawiszach Joost również był niesamowity. Byłeś na Wacken, więc widziałeś największy koncert, z pełną oprawą i w 10-osobowym składzie. Świetnie sprawa, ale jak powiedziałem, nikt nie wie, czy i kiedy uda nam się to powtórzyć, ani w jakim składzie. W roku 2020 obaj z Hansi'm skupiamy się w 100% na Iced Earth i Blind Guardian. Czas wrócić do głównych obowiązków. Podczas koncertu, zapowiadając utwory Iced Earth i Blind Guardian, wspominaliście pierwszą wspólną trasę. Utwory Blind Guardian, po które sięgnęliście, nawiązywały do tego okresu. W przypadku Iced Earth postawiliście na nowsze rzeczy. Nie myśleliście, by tu również sięgnąć po coś z epoki? I jak wyglądała selekcja? Ty wybierałeś utwory Blind Guardian, a Hansi utwory Iced Earth? Oczywiście, rozmawialiśmy o tym, które utwory będziemy grać, ale jeśli chodzi o Iced Earth, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Hansi wybrał te, w których czuł się komfortowo. Lata temu, podczas kilku koncertów po premierze pierwszego albumu, graliśmy "Travel in Stygian", ale to długi utwór. Wtedy mieliśmy tylko jeden album, więc potrzebowaliśmy dodatkowego materiału. Teraz, mając dwa albumy, nie mogliśmy grać 8- czy 10-minutowych kompozycji Iced Earth czy Blind Guardian. To byłoby za dużo. Set musiał być bardziej zwarty. Rozmawialiśmy o "Bard's Song", ale byłem zdania, że mamy wystarczająco dużo wolniejszych, klimatycznych kompozycji Demons
& Wizards. Dlatego chciałem sięgnąć po szybszy, oldschoolowy Blind Guardian i zdecydowałem się na "Welcome to Dying" i "Valhalla". Hansi wybrał "I Died for You" i "Burning Times". Przechodząc do nowego albumu, płyta nie ma właściwego tytułu… "III" to jest tytuł. Album nie ma wątku przewodniego. Luźno powiązane są ze sobą jedynie trzy utwory, ale nie jest to motyw na tyle dominujący, by rozciągać go na cały album. Tak naprawdę już przy okazji "…Crimson King" planowaliśmy tytuł "II". Chcieliśmy jak Led Zeppelin tytułować kolejne albumy numerami. Debiut nie ma tytułu, więc to w zasadzie "I". W ostatniej chwili zmieniliśmy jednak zdanie i nazwaliśmy drugi album "Touched by the Crimson King". Być może, dlatego że było na nim tak dużo Stephena Kinga, ale tak naprawdę nie pamiętam. Tym razem postanowiliśmy nie kombinować i wrócić do pierwotnej koncepcji. Utwory mówią same za siebie i nie sposób zawrzeć tego w jednym tytule. Każdy wyraża coś innego, dlatego to po prostu "III". Gdy nagramy kolejny, otrzyma tytuł "IV". Otwierający album "Diabolic" to kontynuacja miltonowskiego motywu z "Heaven Denies" z debiutu. Zgadza się. Gdy komponowałem ten utwór, czułem, że to będzie pierwszy numer na płycie. Taki zresztą był mój cel. Bazując na już skomponowanym materiale, nie byłem przekonany, że jest tam kompozycja, którą otworzymy album. Usiadłem z misją stworzenia otwieracza. Sięgnąłem po gitarę barytonową i skomponowałem intro. A potem wszystko samo wskoczyło na swoje miejsce. Hansi zgodził się ze mną, że to będzie nasz otwieracz, a ja zasugerowałem, by w końcówce dołożył klimatyczne wokale w stylu tych z końcówki "Heaven Denies". Spodobał mu się ten pomysł, a że mój roboczy tytuł to było "Diabolic", po prostu zrobił z niego sequel "Heaven Denies". Ale, o ile "Heaven Denies" było oparte na "Raju utraconym" Miltona, tak "Diabolic" to nasz wizja tego, co stało się po upadku Lucyfera. O ile "Diabolic" odtwarza klimat debiutu, "Timeless Spirit" zdaje się nawiązywać bezpośrednio do "Touched by the Crimson King". Też tak to słyszysz? (errata: nie wiem, dlaczego po kilku pierwszych odsłuchach tak mi się wydawało, dziś, znając "III" niemal na pamięć, uważam, że jeśli w którymikolwiek utworze czuć klimat "Touched by the Crimson King", to przede wszystkim w "Split") Nie. Ale w porządku, zawsze lubię słuchać, jak inni odbierają poszczególne kompozycje. "Timeless Spirit" to bezpośredni efekt mojej wędrówki po Arizonie. Napisałem też tekst, więc to dla mnie bardzo osobisty utwór. Nie wydaje mi się, by przypominał cokolwiek z "…Crimson King", ale to ciekawe, że ty tak to słyszysz. To autonomiczna podróż. Gdy pisałem utwory z myślą o tym albumie i rozmawiałem o nich z Hansi'm, chciałem by nowy materiał wyraźniej odwoływał się do naszych inspiracji światem klasycznego rocka. Obaj uwielbiamy klasycznego rocka i osobiście jestem zdania, że rzeczy, które
tworzyliśmy pod jego wpływem, należą do najmocniejszych punktów w dorobku Demons & Wizards. Niezależnie, czy mówimy o intro, outro, łączniku, czy czymkolwiek. Na dwóch pierwszych albumach te wpływy były obecne i zależało mi na tym, by tym razem było ich jeszcze więcej. Dla przykładu roboczy tytuł "Children of Cain" brzmiał "Rock Epic", ponieważ właśnie taki był cel. Chciałem skomponować klasyczny epicki rockowy utwór. Wtedy nie myślałem jeszcze o tym, w jakim kierunku pójdziemy z tekstem, ale zależało mi, by wykorzystać dużo gitar akustycznych, mandolinę, dodać kilka cięższych akcentów, ale nie za ciężkich i opowiedzieć epicką historię. Hansi był zachwycony. Podobnie było z "Timless Spirit", choć tam celem numer jeden było uchwycenie doświadczeń czasu spędzonego w górach i na pustyni. Kilku tygodni w samotności, przemierzając dziesiątki mil. Właśnie o tym jest
niego gotowy tekst i nawet nagrałem demo, z którego ostatecznie wykorzystaliśmy część refrenu, ale czułem, że muszę go wysłać Hansi'emu i sprawdzić, co on z niego wyciśnie. Struktura "Midas Disease", mniej więcej pierwsza połowa, pochodzi z kolei z utworu, który roboczo nazwaliśmy "Unbroken" i który również powstał w trakcie sesji "Incorruptible". Wysłałem go Hansi'emu z pytaniem, co o nim sądzi i czy chce coś z tym zrobić, bo jeśli tak, mogę go dopracować. I tak zrobiłem. Dodałem kolejne sekcje, pokombinował z aranżacją i oto jest. Gdy go napisałem, wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek go wykorzystam, niezależnie pod jakim szyldem, zadedykuję go Malcolmowi Youngowi. Ponieważ ma w sobie tego rockowego ducha AC/DC. Co się natomiast tyczy "Invincible" i "Univrsal Truth", zgadzam się, że różnią się od reszty albumu, ale to nadal bardzo dobre kompozycje. "Invincible" ma w so-
Foto: Demons & Wizards
ten utwór. Stylistycznie to skrzyżowanie Pink Floyd, Black Sabbath i Deep Purple. Bez wątpienia jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Rozwijając motyw rockowych wpływów, "Invincible", "Midas Disease" i "Universal Truth" to prawdopodobnie najbardziej chwytliwe kompozycje, jakie nagraliście do tej pory. I najbardziej nietypowe. "Midas Disease" to dość oczywisty hołd dla AC/DC. "Universal Truth" z kolei w sporej części składa się z prostych power chordów. To prawda. A zatem po kolei, "Universal Truth" i "Invincible" to dwa z trzech utworów pochodzących z sesji "Incorruptible", które ostatecznie wysłałem Hansi'emu. Roboczy tytuł "Invincible" brzmiał "Incorruptible". Kilku chłopaków w zespole było bardzo rozczarowanych, gdy zdecydowałem, że nie wykorzystamy go na albumie. Luke (Appletone przyp.red.) mówił, że to jego ulubiony numer, a Brent (Smedley - przyp. red.) i Jake (Dreyer - przyp.red.) również bardzo go lubili. Co się natomiast tyczy "Universal Truth", według wcześniejszej koncepcji miał to być utwór Sons of Liberty. Miałem do
bie coś alternatywnego, ale też bardzo złowieszczego, wręcz hipnotyzującego. Nawet jeśli mówimy wyłącznie o warstwie instrumentalnej, jest coś takiego w refrenie, w dzwonach, klawiszach, dziwnych krótkich partiach gitary prowadzącej. Nie są szczególnie mocno wyeksponowane, ale gdyby je wyciszyć, utwór całkowicie straciłby swój charakter. Trzeci, ostatni numer pochodzący z sesji "Incorruptible", to "New Dawn". On również przeobraził się w bardzo fajny, przebojowy kawałek. Na przeciwnym biegunie znajduje się "Final Warning". Tutaj na każdym motywie niemal widać Twój podpis. Cóż, to wszystko moje utwory. Co staje się bardziej oczywiste, gdy wyciszysz wokale. Czy jest najbliższy typowemu brzmieniu Iced Earth? Tak, na pewno brzmi jak coś, co mógłbym nagrać sam, mimo że akurat "Final Warning" nigdy nie miał być utworem Iced Earth. Skomponowałem go z myślą o tym albumie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale musiało być to w okresie pomiędzy listopadem 2018, a styczniem 2019. Co nadaje "Final Warning" unikalnego szli-
DEMONS & WIZARDS
5
HMP: Witaj Rob! Jak samopoczucie? Rob Halford: Naprawdę świetnie. Mimo, że dzień trochę zwariowany. Ostatnio pracujecie nad następcą albumu "Firepower" razem z Glennem Tiptonem. Jaka jest jego rola w tworzeniu tej płyty? Glenn na bieżąco tworzy nowe riffy, a także poprawia te, które już napisał w ostatnim czasie. Pracujemy solidarnie cały czas, nie zwalniamy twórczo. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z ogólnego przyjęcia "Firepower" i zamierzamy pójść za ciosem. Tworzenie nowych utworów zawsze jest przez nas traktowane jako nowa przygoda. Pracę nad nową płytą Judas Priest trwają. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że będzie to solidna porcja metalowego grania, ale znajdzie się tam też kilka niespodzianek.
Foto: Dirk Behlau
fu, to pojawiające się równolegle z pierwszymi nutami wokale. Tak, to coś innego, niespodziewanego. W jednej z wersji demo numer był dłuższy, wokale wchodziły później, a ja miałem tam całą masę basowych harmonii, ale koniec końców postanowiliśmy go skrócić i skondensować. Bardzo podoba mi się też to, że słychać, jak Hansi bierze oddech przed pierwszą frazą. Na etapie masteringu Jim (Morris - przyp. red.) zapytał mnie, czy chce to wyciąć. Odpowiedziałem, że w żadnym razie. Inny wyróżniający się utwór to "Dark Side of Her Majesty". Bardzo chwytliwy i z bardzo mocno rozbudowanymi liniami wokalnymi, które w tej formie w Demons & Wizards raczej nie występują. Tak, to kolejny mój tekst według pomysłu, z którym nosiłem się od dłuższego czasu. Wykorzystaliśmy w nim klasyczny chór śpiewający łacińskie partie w zwrotkach. Sądzę, że podobał się Hansi'emu, ponieważ, mimo złożoności, o której mówisz, jego partie same w sobie są dość proste. Nie ma tam wielu harmonii i nakładek. Owszem, występują w łączniku i w refrenie, ale w zwrotkach to po prostu jeden głos opowiadający historię. To rzecz mocno nietypowa, ponieważ wokale Hansi'ego mają z reguły wiele warstw i dużo i harmonii. Mam za chwilę kolejny wywiad, więc powoli musimy kończyć. W porządku. Dwa ostatnie pytania. Wspomniałeś, że w roku 2020 skupiasz się na Iced Earth. Będziesz pracował nad nowym albumem, czy wracasz do pomysłu odświeżenia "Night of the Stormrider"? Będę pracował nad nowym materiałem. Jest też kilka innych produkcji, w które będę zaangażowany. Na początku roku skupiam się
6
DEMONS & WIZARDS
na Iced Earth, potem robię sobie przerwę i wracam do Iced Earth latem. Na przyszły rok przypada 30-lecie pierwszego albumu, więc na pewno przygotujemy coś specjalnego. Aktualnie dopinamy szczegóły. Co do "Night of the Stormrider", nie jestem pewny, czy to zrobimy, przynajmniej jeszcze nie teraz. To nadal temat otwartej dyskusji. Na pewno natomiast cały najbliższy rok poświęcę pracy w studiu. Koncertów nie będzie. W książce "Komandos: Moja służba w Navy SEAL i strzały, które zabiły bin Ladena" Robert O'Neill opisuje oddział SEAL, który odpala Iced Earth z Chevrolet Camaro zaparkowanego przy cmentarzu podczas pogrzebu jednego z poległych żołnierzy, ponieważ właśnie takie było jego życzenie. Czytałeś o tym? I jak się z tym czujesz? To niesamowite uczucie. Niestety, wielu chłopaków, których znałem w SEAL, straciło życie, ale wciąż mam tam kilku bliskich przyjaciół. Dosłownie kilka tygodni temu jadłem z dwoma obiad, bo tak się składa, że odbywają kursy snajperskie w mojej okolicy. Staramy się spotykać, gdy tylko mamy ku temu okazję. Ktoś przesłał mi kopię strony z książki, o której mówisz. Trudno opisać uczucia, które temu towarzyszą. Na pewno jest to dobre uczucie, ale też ma swój ciężar. Wiem, że część operatorów SEAL to fani Iced Earth i moja muzyka pomaga im się motywować. To dla mnie powód do dumy. Marcin Książek
Płyta płytą, ale niedługo ruszacie w trasę z okazji pięćdziesięciolecia działalności zespołu. Możemy się spodziewać jakichś niespodzianek? Na pewno repertuar koncertowy wypełnią utwory ze wszystkich płyt, jakie Judas Priest nagrał. Od "Rocka Rolla" aż do "Firepower". Zakładamy, że każdy koncert będzie podróżą z naszą muzyką przez wszystkie dekady naszej działalności. W tej chwili pracujemy nad odpowiednim doborem utworów. Całą resztę mamy już dopracowaną. Zdradzę, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że zagramy utwory, których nigdy jak dotąd nigdy nie wykonywaliśmy na żywo. Fakt ten na pewno doda tym koncertom dodatkowego uroku. Tytułów jednak na ten moment nie zdradzę. Zdradzę za to, że na pewno będą to wspaniałe koncerty i świetna trasa. Nie mogę się doczekać. Zajrzycie również do Polski… Tak i bardzo, ale to bardzo mnie ten fakt cieszy. W Polsce mamy wielu prawdziwych maniaków, którzy są oddani zarówno Judas Priest, jak i ogólnie heavy metalowi. To będzie naprawdę wspaniały show ze świetną oprawą. Jak już wspomniałem, będzie kilka niespodzianek jeśli chodzi o setlistę. Jesteśmy cholernie szczęśliwi, że może możemy znowu zagrać w Waszym kraju. uż kilka razy odwiedziłeś Polskę razem z Ju Judas Priest. Masz jakieś szczególne wspomnienia w związku z tymi koncertami? Pamiętam, że na każdym z nich było masę ludzi, zawsze dostawaliśmy ogromne wsparcie w tym, co robimy. Zauważyłem też, że polscy metalowcy tworzą naprawdę wspaniałą społeczność, która, jeżeli jest taka potrzeba, potrafi się zjednoczyć i wspierać wzajemnie. Wiesz, nie ulega wątpliwości, że w ciągu ostatnich kilku lat Polska stała się ważnym punktem na heavy metalowej mapie Europy. W końcu wiele czołowych zespołów ze sceny metalowej pochodzi z tego kraju. Jeszcze pociągnę temat koncertów w Polsce. Tego lata wystąpicie jako główna gwiazda na Mystic Festival. Słyszałeś coś więcej o tej imprezie? Z tego co udało mi się dowiedzieć jest to bardzo ważny festiwal, który w Polsce jest postrzegany jako prestiżowy i przyciąga dość znaczące zespoły ze światowej sceny metalo-
Oczyszczenie Epidemia koronawirusa dała w kość różnym branżom gospodarki. Bardzo ucierpiały gastronomia oraz rynek drobnych usług. Ale chyba nikt nie dostał tak w kość jak branża koncertowa. Rządowe obostrzenia (te sensowne i te mniej przemyślane) spowodowały odwołanie/przełożenie dosłownie wszystkich wydarzeń koncertowych, które miały się odbyć w najbliższych miesiącach. Taki los spotkał też Mystic Festival, gdzie headlinerem miał być Judas Priest. Zespół-legenda, o którym można naprawdę sporo pisać. Zespół, który co by nie mówić Polskę odwiedzać lubi (nawet po tym jak w 2011 oraz 2012 roku dwukrotnie żegnał się z polskimi fanami w ramach "pożegnalnego" tournee). Zbliżająca się trasa, która swym zasięgiem obejmie (miejmy nadzieje, że odbędzie się w późniejszym terminie) także nasz kraj była doskonałą okazją do krótkiej rozmowy z Robem Halfordem. Poniższy wywiad został przeprowadzony przed pojawieniem się wspomnianych obostrzeń i decyzji o odwołaniu Mystic Festivalu, więc większa część naszej rozmowy skoncentrowała się na tym wydarzeniu. Jednak, jak sami przeczytacie, już pojawiało się masę znaków zapytania. Ale działalność Roba to nie tylko Judas Priest. Wokalista szykuje dość obszerną autobiografię, która być może wielu zszokuje. Będzie to pozycja naprawdę obszerna, ale pewnie zaciekawi nawet tych fanów, dla których słowo "książka" kojarzy się tylko z nudnym podręcznikiem szkolnym lub akademickim Więcej na te tematy przeczytacie poniżej. wej. Fajne w tego typu wydarzeniach jest to, że masz okazje poznać zespoły prezentujące naprawdę różne oblicza metalu. Prawdopodobnie po takim wydarzeniu każdy z uczestników pozna nowe zespoły i nowe doświadczenia. Z tego co pamiętam, Mystic ma naprawdę ciekawą obsadę zatem będzie się działo. Ostatnio pojawiły się plotki, że zamierzasz śpiewać także utwory z okresu, gdy wokalistą Judas Priest był Tim "Ripper" Owens. Właściwie poniekąd już w naszej rozmowie potwierdziłeś, że to prawda. Uważam, że fajnie byłoby usłyszeć na przykład takie "Obdustors" w Twoim wykonaniu. Okres, gdy wokalistą był Tim też jest częścią historii Judas Priest i nie widzę powodu, by go pomijać. Właściwie to już nie są plotki tylko fakt, który będzie miał miejsce podczas najbliższej trasy. Płyty, które Judas Priest nagrał z Timem również będą miały swoją reprezentację w koncertowej set liście. Zresztą przekonasz się na Mysticu.
wspomniane przez Ciebie zespoły. Brakuje nam jednak czasu by to wszystko dokładnie zorganizować. Wszyscy od lat jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. W tym wypadku możemy co prawda mówić o rywalizacji, ale jest to rywalizacja jak najbardziej zdrowa. Bardziej traktujemy to w kategorii dobrej zabawy. Jestem pewien, że oba zespoły mają masę wspólnych fanów, dlatego taka trasa byłaby spektakularnym wydarzeniem. W tym roku zamierzasz wydać swą autobi ografię pod tytułem "Confess". Kiedy można się jej spodziewać w księgarniach?
Do sklepów trafi ona w październiku tego roku. "Confess", bo taki ta książka będzie nosić tytuł traktuję jako szansę oraz możliwość odsłonięcia siebie w całości. Sięganie w głąb z zamysłem, żeby niczego nie ukrywać i niczego się nie bać, było zarówno ekscytujące, zabawne, niepokojące, przerażające a z drugiej strony było to swego rodzaju katharsis. Oczyszczenie, którego potrzebowałem. Starałem się niczego nie ukrywać. Ta książka to będzie moja spowiedź (ang. "contess" przyp. red.). Cała biografia będzie się składać z trzech opasłych tomisk, w których opisałem wszystkie istotne wydarzenia w moim życiu od dzieciństwa aż po obecne czasy. To będzie coś na miarę "Władcy pierścieni". Będzie tam oczywiście sporo wątków poświęconych Judas Priest, gdyż w ciągu tych pięćdziesięciu lat wydarzyło się naprawdę masę rzeczy godnych opisania. W książkę tą włożyłem masę pracy i poświęciłem jej kupę czasu. Dlatego jest mi tak bardzo bliska. Już od jakiegoś czasu w różnych wywiadach powtarzasz, że chętnie założyłbyś jakiś black metalowy projekt z którymś z muzyków uprawiających ten gatunek na co dzień. W tym kontekście często wymieniasz Ishahna, Nergala z naszego Behemotha a ostatnio także Thomasa Forge znanego głównie z Ghost. Jest jakaś szansa na realizacje tego przedsięwzięcia? To byli tylko przykładowi muzycy, których wymieniłem. Jestem wielkim miłośnikiem black oraz death metalu i różnych innych ekstremalnych wariacji muzyki metalowej. Co do projektu, to bardzo chciałbym go uruchomić ale mimo, że nie brakuje chęci, problemem jak zwykle w tego typu przypadkach jest czas. Bartek Kuczak
O ile szalejąca na świecie epidemia korona wirusa nie pokrzyżuje tych planów i ta impreza się odbędzie… Na to akurat wpływu nikt z nas nie ma. Wiem, że sytuacja każdego dnia staje się coraz gorsza i dokładnie śledzę jej rozwój. Oczywiście nie dopuszczam do siebie myśli, że koncert w Polsce, czy jakikolwiek inny się nie odbędzie, ale z drugiej strony mam oczywiście świadomość, że zdrowie i bezpieczeństwo są najważniejsze i tak naprawdę wiele decyzji w tej kwestii nie zależy od nas. Liczymy jednak na to, że polski rząd nie zakaże całkowicie imprez masowych. No nic, zobaczymy co będzie, ale mam nadzieję, że wszystko ułoży się po naszej myśli. Co jakiś czas wracają też pogłoski o Waszej wspólnej trasie z Iron Maiden. Uważasz, że to dobry pomysł? Wydaje mi się, że taką chęć wyrażają oba
Foto: Yann Charles
JUDAS PRIEST
7
niądze na ten koncert. Inna sprawa jest z utworami całkiem nowymi. Nie mamy ich ogranych w takim stopniu jak klasyków. A jak Ty przygotowujesz się do koncertu. Ucinam sobie drzemkę (śmiech).
Głowa pełna pomysłów Każdy koncert Testament w Polsce to nie lada wydarzenie. Jednakże tegoroczny koncert grupy we Wrocławiu dla miłośników thrashu był szczególnie wyjątkowy, ponieważ ekipa dowodzona od lat przez Erica Petersona wystąpiła w towarzystwie Exodus oraz Death Angel. Zestaw wyśmienity, czyż nie? Sam koncert również. Kilka godzin przed wyjściem na scenę Eric znalazł parę minut na rozmowę dla naszego magazynu. HMP: Cześć Eric. Jak się czujesz przed koncertem? Eric Peterson: Cześć. Powiem Ci, że świetnie. Super, zatem proponuję ruszyć z kopyta (śmiech) Zatem ruszaj (śmiech). OK. Może na początek pomówmy o obecnej trasie. Jak ją oceniasz z perspektywy wykonawcy? Zdaję sobie sprawę, że dla Ciebie takie trasy to chleb powszedni, ale może podczas tych koncertów zdobyłeś jakieś nowe doświadczenia?
wystąpiliśmy w trójkę. Koncerty to ważny element muzyki heavy metalowej. Powiedz mi proszę, jakie czyn niki Twoim zdaniem składają się na udany heavy metalowy show? Wszystkie elementy są tutaj ważne. Oprawa sceniczna, kondycja zespołu, nastawienie publiczności… To wszystko ma duży wpływ na występ. Zarówno zebrane do kupy razem, jak i każdy element z osobna. Ważne jest też by odpowiednio dobrać utwory, stworzyć idealną set listę na dany koncert, czy nawet całą trasę. Często zapomnianym elementem show jest ekipa techniczna i dźwiękowcy przygo-
Serio?! Jak najbardziej (śmiech). Lubię przespać przynajmniej godzinkę zanim wyjdę na scenę. To takie odświeżenie zarówno dla ciała, jak i dla umysłu i ducha. Po tej drzemce zdarza mi się rekreacyjnie pograć trochę na gitarze. W zeszłym roku Testament był jedną z gwiazd zupełnie odnowionego Mystic Festival Jak ogólnie oceniasz tą imprezę? Uważasz, że może w niedalekiej przyszłości być to ważny punkt na metalowej mapie Europy? Doskonale pamiętam ten show. Jeżeli organizatorzy nic po drodze nie zawalą to może być tak, jak mówisz. Natomiast tym, co bardzo mi się spodobało w Polsce jest inny festiwal. Jak on się nazywał… "Polish Rock"…? Mówisz o Pol'and'Rock Festival. Dokładnie! To coś naprawdę zajebistego. Gdzieś słyszałem, że to jedna z największych tego typu imprez na świecie. Nie da się ukryć. Ogromne tłumy ludzi. Przy takich imprezach wiele rzeczy idzie na nieco dalszy plan. Na przykład kwestia nagłośnienia. Ten festiwal jest zbyt wielki by to ogarnąć. Nie jesteś w stanie kontrolować wielu rzeczy. I powiem Ci szczerze, że to jest w tym wszystkim piękne. Tam niekiedy trzeba iść na tak zwany spontan.
Foto: Stephanie Cabral
Trasa od samego początku idzie świetnie. Fajne jest w niej to, że na jednej scenie występują trzy kapele uprawiające ten sam rodzaj muzyki, ten sam podgatunek metalu, co więcej, pochodzące z tego samego regionu. Często w przeszłości zdarzało nam się już razem grywać. Na początku były to małe kluby, potem już większe hale na przykład takie, jak ta tutaj oraz festiwale. Wszyscy jesteśmy na scenie już ponad trzydzieści lat. To jest naprawdę wspaniała sprawa, że ciągle możemy grać i organizować takie trasy, jak ta. Pamiętasz może mniej więcej, który to już raz dzielicie scenę z Death Angel i Exodus? Przez ostatnie 4-5 lat często zdarzało nam się grywać albo z Death Angel, albo z Exodus. Niestety nie pamiętam, kiedy ostatnio
8
TESTAMENT
towujący występ. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, jak wiele od nich zależy. Rzadko zdarza nam się stosować podczas występu takie elementy jak ogień i inne tego typu efekty. Wspomniałeś, że bardzo ważnym elementem udanego show jest odpowiedni dobór set listy. Jak zatem dobieracie utwory by stworzyć takową set listę? Jeśli chodzi o trasy, to zazwyczaj gramy kawałki, które uchodzą w powszechnej opinii za nasze klasyki. Następnie sięgamy po nieco mniej popularny materiał. Czasem zdarza nam się wrócić do starszych utworów, które od dawna nie były grane na żywo. Generalnie jednak najważniejsza dla nas jest satysfakcja fanów, bo to przecież oni wydają swoje pie-
Niedługo na rynek trafi Wasz kolejny album zatytułowany "Titans Of Creation". Chciałbym Cię zatem poprosić, byś pokrótce opisał zawartość tej płyty. Wydaliśmy właśnie singiel i teledysk promujący ten album, mianowicie "Night Of The Witch". Jak można z niego wywnioskować, nowy album będzie powrotem do oldschoolowego thrashowego grania. Co trzeba dodać, nie pozbawionego melodii. Znajdzie się tam też kilka nowych elementów, głównie w sposobie aranżacji utworów. Usłyszysz tam też kilka świeżych gitarowych zagrywek granych w sposób, jaki wcześniej nie był kojarzony z Testament. Dlaczego akurat wybrano do promocji "Night Of The Witch"? To była decyzja wytwórni, a my nie mieliśmy nic przeciwko. Wszyscy uważamy, że to świetny utwór! A skąd tytuł "Titans Of Creation" Czy teksty z płyty w jakikolwiek sposób nawiązują do mitologii? Pewne nawiązania są, ale więcej znajdziesz tam odwołań do kinematografii oraz książek. Na przykład kawałek "Night Of The Witch" bezpośrednio odwołuje się do filmu "The Witch" z 2015 roku. Zanim napiszemy teksty wyraźnie wsłuchujemy się w muzykę, gdyż to ona jest głównym nośnikem emocji i ona wyznacza tematykę słów.
Okładka już po raz kolejny w Waszej kari erze został stworzona przez Elirana Kantora… To ten gość, który przed chwilą podał Ci wodę (śmiech). (Śmiech) Właśnie coś mi się kojarzyło, że gdzieś już tą twarz widziałem. Współpracujecie ze sobą już od kilkunastu lat. Co Tobie się najbardziej podoba w jego grafikach? Podoba mi się to, że w jego pracach jest sporo odwołań do klasyki, a jednocześnie widać ten dotyk nowoczesności. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większość tych prac robi metodą cyfrową, jednakże jak sam zapewne zauważyłeś, mogą one niejednokrotnie przypominać obrazy malowane tradycyjnie. Natomiast to co one przedstawiają idealnie współgra z naszym przekazem. Teraz na chwilę cofnijmy się w przeszłość. Gdy zaczynaliście grać jeszcze jako Legacy Waszym wokalistą był człowiek, którego dzisiaj zobaczymy na scenie, mianowicie Steve "Zetro" Souza. Powiedz mi proszę, czy po tym jak opuścił Testament, utrzymywałeś z nim kontakt przez te wszystkie lata. Oczywiście. Cała ta sytuacja ogólnie była zabawna, bo gdy dołączył do Exodus, zespół ten wydawał mu się bardzo obiecujący. Powiedział mi wówczas, że niestety nie robi się coraz młodszy, a wręcz przeciwnie. Całkiem poważnie myślał o swojej karierze. Zastąpił go Chuck, podpisaliśmy dobry kontrakt z Megaforce. My mieliśmy kontrakt z poważniejszą wytwórnią niż oni (śmiech). Tak na dobrą sprawę, to założyłeś Legacy ze swoim kuzynem Derrickiem Ramirezem… Tak, dokładnie. Dlaczego zdecydował się wówczas opuścić zespół? Wiesz, dokładne powody to zna chyba tylko on. Mogę się tylko domyślać, że nie bardzo umiał pogodzić granie w zespole z pracą zawodową. Pamiętam jednak, jak kiedyś mi się zarzekał, że założy swój własny zespół, który będzie lepszy od nas. Cóż, ciągle cze-
Foto: Stephanie Cabral
kam (śmiech). Jednak powrócił do Testament jako basista w roku 1997, kiedy to ukazała "Demonic"… To chyba najlepiej pokazuje, że przez cały ten czas byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Ciężko było go zachęcić by ponownie wstąpił w szeregi zespołu? Coś Ty. Sam się zaoferował. Odszedł on z Testament, jednakże potem współpracowaliście razem ponownie przy Twoim projekcie Dragonlord. Dodam tutaj jeszcze, płyta "Demonic" ukazała się w czasach niezbyt przychylnych tradycyjnemu heavy metalowi. Królował grunge, nu-metal i różne wynalazki tego pokroju. Zarówno sprzedaż tej płyty, jak i wpływy z trasy ją promującej były znacznie mniejsze, niż te, które oczekiwaliśmy i do których byliśmy przyzwyczajeni. Pomijam już fakt, że większość z tych koncertów i tak była zorganizowana w małych klubach. No właśnie. Lata dziewięćdziesiąte trochę podkopały scenę klasycznych odmian muzyki metalowej. Z jednej strony wspomni ane przez Ciebie grunge i nu metal, z dru-
giej zaś rozwój metalowej ekstremy. Część kapel heavy/ thrash metalowych zaczęło korygować swój styl dostosowując się do potrzeb rynku, tez zaś, które pozostały wierne swojej egzystowały gdzieś na marginesie. Jak Wy jako Testament odnajdywaliście się w tamtej epoce? Dobrze zauważyłeś. Z jednej strony absolutna komercja lansowana przez muzyczne telewizje. Z drugiej zaś norweska scena black metalowa, która stała w całkowitej opozycji do wszystkiego, co można było nazwać głównym nurtem. Nie jest żadną tajemnicą, że jesteś entuzjastą norweskiej sceny black. Śledzisz ją od początku? Od momentu gdy usłyszałem Dissection i debiut Emperor. To było około roku 1996 lub 1997. Pewne inspiracje tymi klimatami usłyszysz na albumie "The Gathering" a głębiej zostały one pociągnięte na debiucie Dragonlord - "Rapture". Dragonlord wydaje się być dla Ciebie czymś w rodzaju alternatywy dla Testament. Co, poza wspomnianą fascynacją black metalem pchnęło Cię by powołać ten projekt do życia? Było mi to potrzebne, gdyż zdawałem sobie sprawę, że sporej części moich pomysłów nie jestem w stanie zrealizować w ramach Testament i nurtu, w którym ten zespół się porusza. Dragonlord dał ujście wszystkim tym ideom. Wychodzi, że masz głowę pełną pomysłów. A nie myślałeś kiedyś o spróbowaniu sił w czymś jeszcze innym. Odległym zarówno od Testament, jak i Dragonlord? Jasne, że tak. Bardzo lubię klimaty folkowe i co jakiś czas chodzi mi po głowie nagranie czegoś w tym stylu. To może kolejny projekt? Pewnie byłoby to na swój sposób zabawne, jednakże w tej chwili nie mam za bardzo czasu na angażowanie się w kolejne muzyczne przedsięwzięcia. Ale nie wykluczam tego w przyszłości. Chciałbym nagrać coś w stylu Led Zeppelin.
Foto: Nuclear Blast
Bartek Kuczak
TESTAMENT
9
Inny punkt widzenia Death Angel najwidoczniej sobie upodobał nasz kraj, bo ostatnio chłopaki często tu zaglądają. Tak było i tym razem, gdy odwiedzili stolicę Dolnego Śląska razem z Exodus oraz Testament. Sam występ ekipy z San Francisco był wyśmienity. Wypadli na pewno lepiej niż ich kompani z Exodus (Testament tamtego wieczoru był bezkonkurencyjny). Dobrze, że po owym występie na chwilę rozmowy czas i siłę znalazł gitarzysta Death Angel Ted Aquilar. Wywiad może sprawiać wrażenie lekko chaotycznego, gdyż Ted ewidentnie był nieco zmęczony. Możemy się tylko domyślać, czy samym koncertem, czy ogólnie trudami trasy, czy może pokoncertowym afterparty. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki miały na to wpływ. Takie uroki rockandrollowego życia. HMP: Cześć Ted. Ja tam po koncercie? Zmęczony? Ted Aquilar: Owszem, zmęczony, ale zadowolony (śmiech). Koncert był zajebisty!
Tu się muszę zgodzić. Dotychczas wiele razy występowaliśmy w Polsce. Kocham tu grać. Chociażby ze względu na te szalone tłumy, które oddają się muzyce z pełną energią. Za każdym razem jak tu jesteśmy zabieramy ze sobą kupę
certową publicznością z USA a tą europe jską. Powiem Ci, że zdania są podzielone. A co Ty myślisz w tym temacie? Na pewno występują różnice. Europejczycy, a w szczególności Polacy są bardziej głośni i żywiołowi. Wiesz, zauważyłem za to, że publiczność amerykańska jest… jakby to powiedzieć… bardziej luzacka, jeśli rozumiesz co dokładnie mam na myśli. Rok temu uraczyliście metalowy świat
mi, który album jest najlepszy, a który najgorszy. Ja, jako muzyk i jednocześnie twórca prezentuję na tą kwestię nieco inny punkt widzenia. Również ciężko jest mi porównać "Humanicide" do naszych pozostałych albumów, bo na każdy z nich ogromny wpływ miał okres, w którym one powstały. Nie bez śladu pozostała również kondycja i miejsce, w którym wówczas byliśmy. Zarówno razem, jako zespół, jak i każdy z nas z osobna. Dlatego, też jak już wspomniałem, powstrzymuję się od tego typu ocen. A jeśli już bym musiał takiej dokonać, to pewnie patrzyłbym na to nie tylko z perspektywy zawartości muzycznej danego krążka, ale także wspomnień związanych z jego powstaniem. Od wydania "Humanicide" upłynęło już parę miesięcy. Czy jako jeden z jego twórców w dalszym ciągu patrzysz na niego w ten sposób jak w momencie jego pow stawania? To jedno z tych pytań, na które jest mi ciężko jednoznacznie odpowiedzieć (śmiech). Na pewno jesteśmy w tej chwili znacznie bardziej ograni i oswojeni z tym materiałem niż miało to miejsce jeszcze parę miesięcy temu. Osobiście w tym momencie w niektórych utworach dostrzegam wiele elementów, których nie widziałem wcześniej. Ale tak jest właściwie w przypadku każdego naszego albumu, "Humanicide" nie jest tu jakimś szczególnym wyjątkiem. Natomiast dalej postrzegam go jako wspaniały album. Jak wyglądał sam proces powstawania tego albumu? Zapewne po tylu latach macie już swoje sprawdzone metody pisania utworów ale może tym razem pokusiliście się o jakieś innowacje w tej kwestii? Jak zapewne wiesz, ostatnie cztery nasze albumy były nagrane w tym samym składzie i powstawały dokładnie w ten sam sposób. Najpierw Rob Cavestany (gitarzysta przyp. red.) oraz Will Carroll (perkusista) tworzą szkice utworów a potem ja, Mark Osequeda (wokal) i Damien Sisson (bas) dogrywamy swoje partie.
Foto: Stephanie Cabral
wspomnień… Poczekaj… Jak się nazywa to miasto, w którym teraz jesteśmy? Wrocław. No właśnie! (śmiech). Dokładnie. Graliśmy tu w zeszłym roku razem z Arch Enemy, ale chyba w innej hali (w Centrum Koncertowym A2 - przyp. red.). Generalnie wszystkie koncerty grane w Polsce były świetne i osobiście bardzo chętnie tu wracam. Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów. Czasem pytam muzyków zza Oceanu czy widzą jakieś różnice między kon-
10
DEATH ANGEL
Waszą dziewiątą płytą pod tytułem "Humanicide". Jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku premiery nowego wydawnictwa, spora część wykonawców ma w zwyczaju mówić, że to właśnie ten najnowszy album jest tym najlepszym w dyskografii zespołu. Jak zatem Ty ze swojej perspektywy postrzegasz ostatni album Death Angel? Wiesz, każdy z naszych albumów ma swoją jakby to ująć tożsamość, swoją historię, swój proces powstania i tak by można jeszcze wymieniać. Dlatego ja ze swojej strony zazwyczaj powstrzymuję z tego typu opinia-
"Humanicide" zawiera kilka zdecydowanie wyróżniających się utworów. Jednym z nich "Revelation Song"… O tak!!! Kawałek ten to twór Roba. Ma on bardzo ciekawy sposób tworzenia muzyki. Ten gość czasami lubi wyjść poza thrash metalowe ramy, a my oczywiście nie mamy nic przeciwko temu. Mark po prostu takie utwory jak "Revelation Song" uwielbia, bo może sobie pośpiewać bardziej melodyjnie (śmiech). Co oznacza tytuł "Humanicide"? (Śmiech) Przypuszczam, że każdy z członków zespołu inaczej by Ci na to pytanie odpowiedział. Ja mogę tylko powiedzieć, jak ja go rozumiem. No więc jest to połączenie dwóch słów. Mianowicie "human" (człowiek - przyp. red.) oraz "suicide" ("samobójstwo" przyp. red.). Jak dla mnie może to oznaczać koniec świata, do którego ludzie sami swoim postępowaniem doprowadzą. Ewentualnie koniec gatunku ludzkiego i Ziemi, na której
Foto: Stephanie Cabral
będą żyły tylko zwierzęta.
wszyscy o formę fizyczną.
Jakie ma to odniesienie do tekstów zawartych na albumie? Jakiegoś nawiązania na pewno można się doszukać, jednak należy pamiętać, że "Humanicide" nie jest concept albumem. Jednakże teksty zawierają w sobie sporo agresji, wiesz "zniszczyć wszystko!" (śmiech) więc moim zdaniem ten tytuł jak najbardziej pasuje do całości. Jeśli chodzi o nasze teksty, to niektóre rzeczy są w nich zawarte między wierszami.
Dołączyłeś do Death Angel w 2001 roku. Jakie miałeś wówczas cele i jak się one zmieniły na przestrzeni lat? Chciałem wtedy po prostu grać i przekazywać tą muzyką światu. W sumie dalej tego chcę tylko chcę to robić w nieco inny sposób. Teraz chcę grać przed jak największą publicznością. Jak wiesz apetyt rośnie w miarę jedzenia. Naszym celem jest także granie z innymi zespołami. Nie koniecznie thrashowymi, jesteśmy otwarci na kapele prezentujące zupełnie inny styl niż my i pozornie pochodzącymi z zupełnie innej bajki. Przykładem może być tu Opeth.
W zeszłym roku wielu starych thrashowych wyjadaczy nagrało świetne materiały. Mam tu na myśli takie ekipy, jak Sacred Reich, Overkill czy Metal Church. Wygląda na to, że publika jest ciągle spragniona takiego grania. Jak myślisz, co jest tego powodem? Wydaje mi się, że sporo thrashowych utworów naprawdę potrafi zapaść w pamięć. Wiesz, ciekawe riffy, chwytliwe refreny. Myślę, że to główne powody, dla których ludzie wracają do tej muzyki. Może niektórzy się oburzą na to porównanie, ale to jest tak, jak kiedy słuchasz jakiejś komercyjnej stacji radiowej, to chcąc nie chcąc zapamiętujesz większość utworów. Podobnie jest z thrash metalem. Wiem, że pewnie teraz niektórzy sobie pomyślą "co ten gość pierdoli", ale poziom chwytliwości jest tutaj podobny. Jako, że Wasza trasa ciągle trwa, powiedz mi proszę jak Death Angel przygotowuje się do każdego swojego występu? Wiesz, tradycyjna rozgrzewka typowa dla wielu wykonawców. Mark ćwiczy głos, my sobie czasem coś pogramy. Dbamy też
Z jakimi reakcjami się wówczas spotykacie? Jak najbardziej pozytywnymi. Dzięki takim występom poznają nas ludzie, którzy na co dzień thrashu nie słuchają i nigdy z własnej woli by po naszą muzykę nie sięgnęli. Niektórzy nawet dopiero przy tej okazji dowiadują się o naszym istnieniu (śmiech). Zapytam Cię jako doświadczonego muzyka grającego w jednym z czołowych thrashowych zespołów. Jakich rad udzieliłbyś tym, którzy dopiero zaczynają? Właściwie to dam jedną. Graj to co kochasz. Nie ważne co to jest, ważne natomiast, żeby Cię to czyniło szczęśliwym. Znajdź ludzi, którzy lubią to samo i nie oglądajcie się na nikogo tylko zaczynajcie! Bartek Kuczak
DEATH ANGEL
11
Silni przetrwają, słabi giną! - Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam przestać, dopóki nie umrę! - deklaruje Lips i patrząc na dorobek Anvil w ostatnich latach trudno mu nie wierzyć. Najnowszy album Kanadyjczyków "Legal At Last" również trzyma poziom, co w kontekście dokonań wielu innych weteranów jest nader pozytywnym prognostykiem. Szkoda tylko, że zespół nie ruszy z wiadomych względów w promującą tę płytę trasy, ale do braku koncertów przez najbliższe miesiące będziemy musieli się niestety przyzwyczaić: HMP: Wiele dawnych gwiazd spuściło obecnie z tonu, by nie rzec dosadniej, że zeszło na psy: wymęczona płyta raz na kilka-kilkanaście lat, ciągłe odgrywanie na koncertach starszych, najbardziej znanych utworów czy zamieszczanie ich na kolejnych albumach, a to w wersji live czy nagranej na nowo, czyli typowe odcinanie kuponów i bazowanie na przeszłości. Na ich tle Anvil, podobnie zresztą jak Saxon, zdecydowanie się wyróżnia, bo regularnie co dwa-trzy lata nagrywacie kolejny, w dodatku udany album, wypełniony najnowszymi kompozycjami? Lips: Mając na uwadze, że Anvil nie należy do grupy czterdziestu najbardziej popularnych zespołów, niezwykle ważne jest aby re-
cony w odpowiednim momencie film potrafi zmienić wszystko nawet nie o 180, a wręcz 360 stopni? Robimy to od ponad czterdziestu lat, i z filmem czy też bez, robilibyśmy to dalej. Film pomógł i dał zespołowi kopa naprzód, ale pod koniec dnia i tak chodzi o muzykę oraz umiejętność grania na żywo. Nie jest jednak dziwne to, że ludziom trzeba podsunąć coś na przysłowiowej tacy, wręcz podpowiedzieć: oto świetny, istniejący od wielu lat zespół, zasługujący na coś więcej niż niszowa popularność? Przecież wystarczyło sięgnąć po wasze nagrania, pójść na koncert, przekonać się o tym same-
Foto: Rudy De Doncker
gularnie tworzyć nową, istotną i właściwą muzykę. Jeśli tego nie robisz, znikniesz i staniesz się niezrozumiały dla fanów. W dzisiejszym świecie muzyka jest konsumowana bardzo szybko, i zanim zdasz sobie z tego sprawę, nowy materiał staje się stary. Nie jest to więc w żadnym razie kwestia wieku; bardziej chodzi o to, czy wciąż ma się w sobie tę pasję, chęć tworzenia czegoś nowego, zaskakiwania siebie i co za tym idzie fanów? Chodzi o to, aby mieć apetyt na przetrwanie twojego zespołu. Punktem przełomowym był tu chyba dla was sukces dokumentalnego filmu "Anvil: The Story Of Anvil"? Wychodzi na to, że można przez wiele lat robić swoje, wydawać świetne czy nawet klasyczne/kultowe płyty i nic z tego nie wynika, a tu proszę, nakrę-
12
ANVIL
mu - nie świadczy to chyba za dobrze nie tylko o fanach metalu jako takich, ale też szerzej ogólnoludzkiej kondycji w XXI wieku? Świat to podłe, bezlitosne miejsce, które chce zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci życie. Musisz być silny oraz nieustannie próbować pokonać przeciwności by wygrać walkę. Silni przetrwają, słabi giną. Zawsze podziwiałem to, że mimo licznych problemów, przeróżnych akcji z wytwórniami, które nie miały ani chęci, ani pomysłu na to jak was wypromować, nie poddawaliście się, byliście w tym co robicie nad wyraz konsekwentni - w końcu przyniosło to efekty, po tylu latach, ale jednak? Tak naprawdę nic się nie zmienia, i wciąż działamy pomimo tych samych przeciwności.
Nie poczuliście się wtedy nieco dziwnie? Życie was przecież nie rozpieszczało, o wszystko musieliście walczyć, a tu nagle zaszczyty, komplementy, nagrody - mieliś cie prawo pomyśleć: gdzie byliście przez te wszystkie lata, kiedy wcale nie graliśmy gorzej? Zaszczyty długo nie trwają, i musisz nieustannie ciężko pracować, aby udowodnić, że jesteś ich godny. Mieliście poczucie, że w końcu do tego dojdzie, że zostaniecie docenieni przez szerszą publiczność, czy też przyjęcie i sukces "Anvil: The Story Of Anvil" był dla was niespodzianką? Ja osobiście nie byłem zaskoczony… dostałem to, do czego dążyłem w życiu. Zasłużyłem na każdy komplement i grosz, który zarobiłem. Nic nie przychodzi łatwo, a ja doceniam wszystko oraz tych, którzy mi w tym pomogli. Ponoć dopiero wtedy mogliście zacząć utrzymywać się w 100 % z grania - jak na zespół z takim stażem i kilkoma znaczącymi albumami na koncie brzmi to dość zaskakująco, ale też świetnie oddaje realia muzycznego biznesu? Bardzo, bardzo mało muzyków może wyżyć wyłącznie z muzyki. Większość ma okropne, zwykłe prace, które są konieczne aby zarabiać pieniądze. Anvil to zespół, który miał jaja, aby pokazać realia tego, co trzeba przeżyć podczas próby zdobycia wystarczającej sławy i popularności by móc żyć z muzyki. Prawda jest taka, że Anvil nagrywał swój trzynasty album, kiedy film był kręcony… to nie jest brak sukcesu… to czysty sukces. Brak sukcesu oznacza próbowanie nagrania drugiego albumu po 30 latach!! Anvil zawsze był zespołem, który odnosił sukces, jeżeli patrzeć na niego jako zespół, który ciągle pracuje do przodu i wydaje nowe albumy oraz ogólnie całą masę muzyki. Zespoły i muzycy, którzy wygrywają w grze, to ci, którzy tworzą najwięcej, a także unowocześniają się i inspirują innych. Pieniądze nie mają znaczenia w tym równaniu, może poza może tym, że dają satysfakcję wąskiemu podejściu świata krytyków. Zawsze jednak możecie pocieszyć się, że taki Sixto Rodriguez, też odkryty ponownie dzięki filmowi, miał znacznie gorzej, kiedy wy jednak regularnie funkcjonowaliście. "Legal At Last" to wasz 18 album studyjny, a to już znaczący dorobek - nawet Rush, inny kanadyjski i istniejący przecież znacznie dłużej od was, wielki zespół, ma ich w dorobku niewiele więcej. Czujecie już na tym etapie, że mieliście znaczący wpływ na stworzenie w Kanadzie metalu i rozwój tej muzyki w ogólnoświatowej skali, czy też nie zaprzątacie sobie takimi myślami głowy, bo na podsumowania jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, skoro wciąż jesteś cie w grze? Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam przestać, dopóki nie umrę. Możesz to osądzać po tym jak odejdę… nie zależy mi, aby wiedzieć!!! Miałeś pewnie okazję poznać Neila Pearta - jego śmierć to ogromna strata dla muzyki, bo taki perkusista i zarazem autor tekstów rodzi się niezwykle rzadko?
Nigdy nie poznałem Neila… jednak doceniam jego wkład w świat muzyki. Każdy muzyk, którego cenimy, nie może zostać zastąpionym. Każdy ma wielką wartość… Zwykle dzieje się to tak, że kiedy ukazuje się wasza nowa płyta macie już część materiału na następną - teraz było podobnie? Jest tak cały czas… to niekończący się proces. Nie oddychasz dla jutra… oddychasz cały czas!!! Często słyszę od doświadczonych muzyków, że zdarzają mi się jakieś twórcze blokady, bywa nawet, że latami nie mogą napisać niczego nowego - wygląda na to, że was ten problem nie dotyczy? Jeśli jesteś prawdziwym artystą, to nie wiesz nawet co to znaczy. Nigdy nie zdarzyło mi się nie być w stanie napisać nowej muzyki! Myślę, iż niektórzy ludzie są po prostu leniwi. Sztuka polega też chyba przede wszystkim na tym, że nie nagrywacie po prostu kolejnego albumu Anvil - przeciwnie, chodzi o to, by nagrać płytę w danym momencie jak najlepszą, ciągle próbować rozwijać się, nie osiadać na laurach i kostnieć w raz wypracowanej konwencji? Chodzi o bycie naturalnym i nie myślenie za dużo. Rób to, i rób to szybko… to najlepsze podejście. Nie trać czasu. Zdarzało ci się też podkreślać w wywiadach, nawet na naszych łamach, że lata lecą i nie jesteś już młodzieniaszkiem - to też ma wpływ na podejście do pracy, kiedy, nie czarujmy się, trzeba liczyć się z tym, że dana płyta może być ostatnią? Każdy album robiony jest z myślą, że może być tym ostatnim. To jest nasza siła napędowa. Jak powiedziałem wcześniej… świat jest podłym, bezlitosnym miejscem, które chce zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci życie… musisz być potrafiącym to przetrzymać, dającym czadu skurwielem, aby przetrwać! Wasze podejście świetnie podsumowuje tytuł płyty sprzed kilku lat, "Anvil Is Anvil": z jednej strony jesteście bowiem nad wyraz konsekwentni w tym co robicie, z drugiej zaś nie unikacie eksperymentów, co owocuje choćby, mającym w sobie coś z jazzu, instrumentalnym utworem "Swing Thing"? Zawsze musisz zmusić się do tego, aby próbować nowych rzeczy, albo będziesz nudził sam siebie. Zainteresuj w samego siebie! "Legal At Last" pod względem muzycznym to klasyczny Anvil, ale przefiltrowany też przez archetypowy hard rock czy wczesny metal przełomu lat 70. i 80., początki nurtu NWOBHM, etc. Można więc powiedzieć, że wracacie na tej płycie do swych korzeni, czasów "Metal On Metal" czy "Forged In Fire"? Wracaliśmy już od kilku naszych ostatnich płyt. Domyślam się, że nie jest to w żadnym razie wymuszone, bo macie to niejako we krwi, więc to proces w 100 % naturalny, bez silenia się na cokolwiek? Mówiłem już o tym wcześniej. W muzyce wszystko musi iść naturalnie. Nie możesz w
Foto: Rudy De Doncker
niej niczego wcześniej ustalać i spodziewać się potem, że będzie dobra. To musi płynąć z serca. Jeśli chodzi o realizację dźwięku ponownie pracowaliście z Martinem Pfeifferem i Jörgiem Ukenem - kiedy wszystko brzmi jak należy nie ma co wprowadzać zmian? Są świetni w tym, co wnoszą do naszej muzyki i zamierzamy z nimi dalej pracować. To chyba kolejny atut, kiedy producent jest przy okazji również muzykiem, bo pozwala mu to spojrzeć na cały proces nagrywania również od tej drugiej strony? To bardzo ważne, aby mieć producentów… oni mogą słuchać z zewnętrznej i wewnętrznej perspektywy i zobaczyć powstający utwór jako całokształt. Muzycy słuchają tylko swoich części, nie całych utworów! Zwykle skutkuje to zbyt wypełnionymi częściami granymi przez poszczególnych muzyków oraz kiepskimi aranżacjami. Trudno wyobrazić sobie okładkę kolejnej płyty Anvil bez kowadła, ale ta najnowsza jest dziwnie anielska, sielska i oniryczna jak widzę legalizacja marihuany w Kanadzie bardzo was ucieszyła? Przesłanie, które ta okładka niesie jest takie, że ma to swoje dwie strony, dobrą i złą. Z przodu anioł, z tyłu diabeł. Marihuana nie została zdelegalizowana, z powodu tego, że to zły narkotyk… powodem było to, że jest ona zagrożeniem dla ekonomii. Przemysł bawełniany, papierniczy, leśnictwo i produkcja olei. Wszystkie ich produkty mogą zostać zastąpione tymi z konopii, i to po niższych cenach!!! Miało by to też ogromny wpływ na środowisko naturalne! Wszystkie te tematy z płyty są przedmiotem dyskusji w aspekcie lirycznym. To w sumie naprawdę dziwne, że mocny alkohol można kupić w sumie bez większych ograniczeń, a z tym były takie problemy? Wszyscy musimy być odpowiedzialni za siebie i innych. Zamiast marnować czas i pieniądze na ściganie dilerów, powinno się pomagać ludziom z uzależnieniami, oraz zużywać czas i pieniądze na edukację. Potrzebujemy więcej naprawiania problemów, niż ich tworzenia. Pamiętam, że okładka "Heaven And Hell"
Black Sabbath budziła kiedyś sporo kontrowersji, bo nie dość, że anioły palą, to jeszcze grają w karty. Jednak to, co w roku 1980 oburzało, teraz nie robi już na nikim większego wrażenia, tak więc cover "Legal At Last" raczej nikogo już nie zszokuje? W metalu nic nie jest szokujące!!! Wciąż jesteś bacznym obserwatorem tego, co dzieje się we współczesnym świecie i ma to odbicie w tekstach Anvil - trudno pisze się o niczym i nie ma to w sumie większego sensu? Piszę o tym, co jest wewnątrz i dookoła mnie. Nic dodać nic ująć. Chodzi o prawdziwy świat i o to, co się na nim dzieje! Trio jest chyba dla was wymarzonym składem, mimo tego, że przez wiele lat funkcjonowaliście jako kwartet? Prawda jest taka, że drugi gitarzysta służył głównie występom na żywo… ale kiedy zdobędziesz już porządnego basistę, który ma do tego dobry, wspierający wokal, nie ma już absolutnie żadnej potrzeby, aby mieć drugą gitarę. Na koncertach też dajecie sobie świetnie radę we trzech a już niedługo znowu ruszycie w trasę: płyta ukazuje się akurat w walen tynki, a luty-kwiecień spędzicie pracowicie, objeżdżając Europę - jest to na pewno męczące, ale też trudno wyobrazić sobie lepszą promocję dla takiego zespołu jak wasz? Trasa jest tym co kochamy… i głównym powodem, dla którego istniejemy!!! Planujecie kolejne koncerty, choćby w ojczyźnie, USA czy Ameryce Południowej? Są jeszcze takie kraje, do których nie dotarliście z muzyką Anvil na żywo? Planujemy grać w tak wielu miejscach, jak to tylko możliwe… dopóki znowu nie będziemy musieli napisać i nagrać nowych utworów, aby móc kontynuować granie w tak wielu miejscach jak to tylko możliwe!!! Mimo ponad 40-letniego stażu macie więc wciąż coś do zrobienia i udowodnienia, sobie i innym, przede wszystkim waszym fanom? To nieustanna praca, aby udowodnić swoją pozycję i wartość. Praca muzyka nie ma końca!!! Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
ANVIL
13
Klasyczne CETI na 30-lecie Po udanym "Snakes Of Eden" na kolejną płytę CETI musieliśmy trochę poczekać. Zespół Grzegorza Kupczyka miał jednak problemy ze składem, bo zastąpienie perkusisty Mucka (życzymy dużo zdrowia!) okazało się prawdziwym wyzwaniem. Kiedy jednak CETI z nowym drummerem i dodatkowo drugim gitarzystą weszło w końcu do studia okazało się, że nagrało jedną z najlepszych płyt w swej ponad 30-letniej już karierze, a do tego "Oczy martwych miast" to, tak jak przed laty, materiał zaśpiewany w całości po polsku: HMP: Jubileusz 30-lecia świętowaliście w roku ubiegłym, ale akcentujecie go nader dobitnie dopiero teraz, wydając dziewiąty album studyjny. Można śmiało powiedzieć, że to nowe otwarcie historii zespołu, a do tego też powrót do waszych korzeni? Grzegorz Kupczyk: Przyznam, że nie zastanawiałem się nad tym. Czy powrót? Być może, bo mimo, iż chcieliśmy ( i uważam, że nam się to udało) zrobić wszystko dużo nowocześniej, to słychać bicie serca klasycznego CETI. Bardzo istotne w kontekście tego jubile-
podporę zespołu, świetnego perkusistę grającego w CETI od drugiej płyty "Lamiastrata"? Tak, to były poważne problemy i jak się okazało bardzo trudne do przejścia. Maria też miała problem z dłońmi, bowiem dosięgła ją klasyczna dolegliwość klawiszowców - cieśń nadgarstka i była konieczna operacja. To również uziemiło nas na kolejne kilka tygodni. Pewną pociechą jest tu jednak fakt, że dwa utwory, akurat te singlowe, "Machina chaosu" i "Linia życia", powstały jeszcze z
MMP mogliśmy także pozwolić sobie na kilkukrotne przesunięcie terminu rejestracji materiału. Dobraliśmy więc najpierw jednego ten był jakiś niepoukładany i po kilkunastu koncertach mieliśmy już dosyć współpracy. Drugi, mimo iż go znałem (okazało się, że żeby kogoś poznać trzeba zjeść z nim przysłowiową beczkę soli) okazał się człowiekiem okropnie nieszczerym i bardzo niebezpiecznym. Wydawało się, że z nim już zostaniemy. Niestety - wyleciał z hukiem. Zespół jak jeden miał go dość. Byłem już poważnie zaniepokojony, bo wejście do zespołu po Mucku nie było łatwym krokiem dla kolejnych bębniarzy. Słuchaliśmy jeszcze później innych ludzi, ale to nie było to(!) o co nam chodziło. Bardzo pomogła nam Beata Polak polecając Jerrego, mamy wobec niej wielki dług wdzięczności. Macie też nowego gitarzystę i jest to wydarzenie wręcz historyczne, bo jak dotąd żadna wasza płyta nie powstała z udziałem dwóch gitarzystów, nie licząc twojego wkładu - jak do tego doszło? Nosiliśmy się z zamiarem doboru drugiego gitarzysty już chyba od trzech lat, może dłużej, ale zawsze albo nie było czasu, albo nie byliśmy przekonani w stu procentach, albo (gdy już byliśmy zdecydowani) nie było odpowiedniego kandydata. Nie byli w stanie uciągnąć pewnego poziomu, który był konieczny aby móc stanąć obok Bartiego z podniesionym czołem. W końcu nasz basista Tomek spotkał Jakuba w siłowni, gdzie razem trenują. Od słowa do słowa i zaprosiliśmy obu panów na wspólne przesłuchanie. Było fantastycznie. Decyzja mogła być tylko jedna (śmiech). Fakt, zaowocowało to kapitalnymi dźwiękami na płycie, jak i (o czym mieliśmy już okazję się przekonać) podczas koncertów. Wiele utworów odzyskało blask, ponieważ zawsze nagrywaliśmy dwie gitary, ale podczas gigów nie dało się odtworzyć w pełni walorów aranżacyjnych. Teraz nie musimy się o to martwić. Czyli wszystko zgadza się o tyle, że tak jak przez lata bazowaliście na duecie gita-rowoklawiszowym, tak jak Deep Purple czy Rainbow, to teraz doszliście do etapu Whitesnake, dwóch gitarzystów i klawisze, więc i tak wszystko się zgadza (śmiech). Jakub jest tylko gitarzystą rytmicznym, czy gra też partie solowe? Gra również solówki. Pięknie wypadają również duety dwugłosowe obu panów (śmiech).
Foto: CETI
uszu wydaje mi się również to, że działaliście w tym okresie bez żadnych przerw, regularnie wydając kolejne płyty i koncertując, a bywa, że jakaś grupa obchodzi z pompą 40 czy nawet 50-lecie, gdy miała w tym czasie przerwy w działalności od kilku nastu do nawet ponad 25 lat, co wydaje się pewnym nieporozumieniem? Dokładnie! Jest parę takich przykładów, nawet z mojego najbliższego podwórka. Co innego obchodzić np. 40-lecie powstania zespołu, a co innego obchodzić rocznicę działalności, gdy wiadomo, że zespół nie istniał kilka lat... "Oczy martwych miast" ukazałyby się pewnie znacznie wcześniej, gdyby nie problemy zdrowotne Mucka - straciliście przecież
14
CETI
udziałem Mucka? Tak, niestety nie zdążył nagrać tych kawałków. W nagraniu brał udział już Jeremiasz. Pierwsza wersja "Machiny..." była nagrana z poprzednim bębniarzem Danielem Abramowiczem. Niestety było to nie do przyjęcia. Nagraliśmy wtedy próbnie kilka utworów w innym studio, ale od strony zarówno produkcyjnej, jak i od strony bębnów, było to absolutnie nie do zaakceptowania. Nie mieliście więc szczęścia do następców Mucka, aż do momentu gdy na horyzoncie pojawił się Jeremiasz Baum? Tak, to były trudne i bardzo stresujące chwile. Trzeba było wywiązać się z zawartych umów, a więc koncertów. Dzięki dużej wyrozumiałości i przyjacielskiego podejścia
Ponoć tym razem to Tomasz przejął stery jeśli chodzi o stronę kompozytorską, pozostawiając ci teksty, linie melodyczne i wpływ na aranżacje całości, a Maria też dodała coś od siebie? Tak, Tomek zaproponował swoje kompozycje. Miał sporo w "magazynie", a że mieliśmy poważne opóźnienie w kwestii terminu nagrań z wyżej wspomnianych powodów, przyjąłem jego propozycję. Był to (jak się okazało później) bardzo dobry ruch. Maria zawsze ma wolną rękę i zawsze dodaje od siebie: czasem mniej, czasem więcej, w zależności od tego jakie są potrzeby np. intro do utworu "W dolinie światła" jest całkowicie jej pomysłem. To intro już buduje nastrój utworu. Dodaje mu jakby duchowości i doskonale uzupełnia warstwę tekstową.
Nie ma więc większego znaczenia kto podpisuje się pod utworami CETI, ważne jest by trzymały poziom i zostały zaakceptowane przez wszystkich muzyków? Dokładnie. CETI to firma i wszyscy pracujemy dla jej dobra i nad tym, aby poziom wykonawczy, produkcyjny był najwyższych lotów. W naszym dobrze pojętym interesie jest, aby muzyka zawarta na płytach była na najwyższym poziomie. Ciekawostką jest również to, że "Oczy martwych miast" są waszą pierwszą płytą od czasów debiutanckiej "Czarnej róży", zawierającą wyłącznie utwory w języku polskim. Wcześniej bywało tak, że materiał podstawowy, jak np. na "Shadow Of The Angel" był po angielsku, ale dopełniały go polskojęzyczne bonusy, ale od roku 1989 pierwszy raz wszystkie utwory na albumie śpiewasz po polsku - skąd ta zmiana? W sumie od 2000 roku, ponieważ "Demony czasu" jak i "W imię prawa" to de facto płyty CETI i w takich wersjach zostały reedowane przez firmę Oskar. Kiedyś wypowiedziałem się w tym temacie, a mianowicie, że jeżeli stwierdzę, iż ludzie kupują płyty a nie kradną empetrójki, to CETI nagra płytę w wersji polskojęzycznej. Tak się wreszcie stało. Ostatnie trzy płyty sprzedawały się bardzo ładnie - dotrzymałem więc słowa. Poza tym jeżeli będziemy chcieli nagrać płytę (patrz - wydać) poza granicami Polski, to po prostu dogramy angielski tekst i już. Na razie nie ma takiej potrzeby. Jest w CETI tyle materiału nagranego po angielsku, że w wypadku ewentualnych wyjazdów mamy co zaprezentować, a przecież dla wielu poza krajem jesteśmy czymś nowym (śmiech). Trudno było ci przestawić się po tych wszystkich płytach zaśpiewanych po ang ielsku czy przeciwnie, powrót do ojczystego języka okazał się pestką? Nie było żadnych problemów. Jedyne co musiałem zrobić, to przestawić się na inny rodzaj interpretacji. Polski język wymaga innego podejścia do wykonania. Trzeba było też użyć większej ilości synonimów, przenośni. Polski język jest bardzo niewdzięcznym środkiem przekazu w utworze rockowym. Co innego w piosence pop, ale rock kieruje się innymi formami przekazu.
Foto: Mariusz Błachowicz
Ta zmiana może również świadczyć o tym, że kładziecie większy nacisk na zaistnienia na rodzimym rynku, bo jednak wciąż polskie teksty są przyjmowane lepiej przez słuchaczy? Stanowczo tak. Fani już od dość długiego czasu naciskali na polskie wykonanie. Zresztą nie tylko fani. W zespole także, głównie Marysia i Tomek, byli i są zwolennikami polskich wersji językowych. Muzycznie wracacie z kolei nie tylko do korzeni grupy, ale też archetypowego hard 'n' heavy, czerpiąc też z klasycznego rocka, a nawet bluesa? Takie było główne założenie; w zasadzie Tomek jako kompozytor od początku sugerował takie podejście. Ponownie pracowaliście z Mariuszem Piętką w MP Studio - jeśli coś się sprawdza i przynosi dobre rezultaty, to jakiekolwiek zmiany w tym zakresie byłyby pozbawione sensu? Dokładnie tak! Mariusz to fenomenalny realizator i producent. Do tego wspaniały przyjaciel. Nie wyobrażam sobie nagrywania w innym studio. Nawet nie myślę o tym. Efektowna okładka autorstwa Jerzego Kur-
czaka to też spore wydarzenie, bo zdaje się, że dotąd mieliście okazję współpracować tylko przy dawnych płytach Turbo? Tak! Szefowa MMP zaproponowała nam udział Jurka w produkcji grafiki. Zapytaliśmy naszego nadwornego grafika czy nie ma nic przeciwko. Nie było problemu, więc zadziałaliśmy. Okazało się, że współpraca obu grafików okazała się rewelacyjnym pomysłem. Jurek stworzył front, a całą resztą zajął się Piotr Szafraniec. Ta ilustracja w połączeniu z tekstem utworu "Fałszywy bóg" mogą doprowadzić niektórych do mylnych wniosków, tymczasem ten tekst ma zupełnie inną wymowę i drugie dno? Cóż... spodziewam się reakcji idiotów czy dewotów, ale liczę też (przyznaję) na rozsądne podejście do tematu. Tekst tego utworu mówi głównie o mediach, a okładka okazała się boleśnie prorocza. Czyż może być bardziej celny przekaz jak Chrystus płaczący krwawymi łzami nad rozpadającym się światem? Nawet puzzle zamieszczone na okładce, będące przecież symbolem ładu, są tutaj w rozsypce. Czasem gdy o tym pomyślę, to aż mnie to przeraża. Ale może to nie jest zbieg okoliczności? Może nieświadome CETI miało coś przekazać? Nie wiem... Zresztą jesteś już chyba przyzwyczajony do takich nadinterpretacji już od czasów "Kawalerii szatana" Turbo, kiedy odsądzano was od czci i wiary bez żadnego uzasadnienia? Tak (śmiech). To chore, ale jakże "przyjazne" i swojskie (śmiech). Okładka szczególnie okazale będzie się prezentować w 12" formacie - wzorem trzech ostatnich płyt myślicie też pewnie o edycji winylowej "Oczu martwych miast"? Oj tak. Wtedy nabierze prawdziwej siły. Tak, ma być i wersja winylowa. W tym wypadku fajnie zaistnieje ten podział na utwory metalowe i bardziej rockowe, które będą mogły znaleźć się na obu stronach płyty? Tak, to będzie bardzo interesujące (śmiech).
Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska
Tu chyba od razu zakładaliście, że "Oczy martwych miast" ukażą się na winylu, bo
CETI
15
mysł i chyba jedyny dobry moment, aby tak zrobić. Dorobiliście się też kolejnego piwa po "Wężowym", ale przygotowanego już we współpracy z innym browarem? Od kilku lat współpracujemy z U1 czyli poznańskim Ułan Browar. Oni właśnie zaproponowali produkcję nowego piwa CETI. Jest ono doskonałym uzupełnieniem zarówno samego wydawnictwa jak i promocji. To pils, specjalnie dla nas warzony. Takie trunki, firmowane przez znane zespoły, mają też inny, poza walorami smakowymi, stricte kolekcjonerski aspekt, co podkreśliliście dopracowaną etykietą? Tak, to prawda. Ktoś, kto zbiera gadżety związane z CETI czy nawet bezpośrednio moją osobą będzie miał z pewnością dużo radości z kolejnego gadżetu. (śmiech)
Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska
nawet czas trwania tego materiału jest idealny, bo to niecałe 40 minut - niczego nie trzeba będzie przestawiać, rezygnować z któregoś z utworów? Masz rację. Nauczeni doświadczeniem podeszliśmy właśnie tak do tego tematu. W wypadku poprzednich płyt trzeba było albo jakiś kawałek usunąć, albo zmienić nieco kolejność. W wypadku "Oczu martwych miast" nie trzeba nic zmieniać. Cieszy cię ten renesans popularności analogowych nośników dźwięku, że ludzie po zachłyśnięciu cyfrowymi błyskotkami wracają do winylowych płyt czy nawet kaset magnetofono-wych i szpulowych taśm? Bardzo! Nie ma to jak chwycić w oburącz anolog. Wpatrywać się w szczegóły grafiki, a potem chłonąć ten prawdziwy dźwięk, nie spompowany i nie ściśnięty do granic absurdu. Na 25-lecie ukazało się wznowienie "Lamiastraty" w wersji digi, a co z planowaną od lat wersją winylową? To płyta jeszcze z klasycznej epoki czarnego krążka, więc może na fali jego powrotu uda się ją wydać, choćby w minimalnym, limitowanym nakładzie? Jest ktoś, kto chce to wydać od lat w wersji dwupłytowej bo "Lamia" jest dość długą płytą. Czekamy... Nowy rozdział - nowe logo, czy też akurat ta okładka wy-magała pewnego odświeżenia waszego dotychczasowe-go logotypu? To kwestia 30-lecia zespołu. Zmieniło się tak wiele w zespole, że postanowiliśmy zmienić także logo. Niejako nawią-zuje ono aktualnie do pierwszego logosa z okresu "Czarnej róży". Naszym zdaniem to bardzo dobry po-
16
CETI
Zanosi się więc na to, że podczas koncertów promujących "Oczy martwych miast" w waszym sklepiku poza koszulkami czy płytami będzie też można zaopatrzyć się w piwo? Na pewno. Mamy już wiele dogadane w tym temacie. Na razie z niepokojem i uwagą obserwujemy bieżące wydarzenia. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia planując koncerty promujące "Oczy..." dopiero od września 2020. Bądźmy dobrej myśli. Musimy również wszyscy stosować się do zaleceń, być może wtedy cały ten brud zniknie lub się poważnie wyciszy. Nikt z nas nie zna prawdy i nikt się nie dowie jak jest naprawdę. Jedna wersja wypiera drugą, jedna plotka kolejną. Wszystko stanęło na głowie. Musimy zachować daleko idący rozsądek i trzeźwość myśleniaobserwowania i wyciągać właściwe wnioski. Nie dać się omamić - fałszywemu bogowi - mediom. Wiosną i pewnie latem nie pogracie z racji pandemii, ale w końcu ruszycie w trasę, bo CETI to zespół koncertowy, czujący się na scenie jak ta przysłowiowa ryba w wodzie. Co macie jeszcze w planach: udział w jakichś festiwalach, może znowu support przed światową gwiazdą w rodzaju Deep Purple? Wszystko pokaże czas. Jak wcześniej wspomniałem - obserwujmy i bądźmy rozsądni. Bardzo tęsknimy za spotkaniami z publicznością, z fanami. To nasze życie. Mam nadzieję, że wszystko unormuje się do września. Wojciech Chamryk
HMP: Cześć. "Dance with the Devil" to trzeci album Burning Witches. Czy uważasz, że jest on dla Was tym, czym dla na przykład jest "The Number Of The Beast" dla Iron Maiden? Lala Frischknecht: Cześć. Na początek bardzo dziękuję za ten wywiad. Tak, uważamy, że jak najbardziej tak. Reakcje na ten album są naprawdę bardzo pozytywne. Świadczy o tym piąte miejsce na brytyjskich listach przebojów, czternaste na szwajcarskich i dwudzieste drugie na niemieckich. To niewiarygodne jak nasza ciężka praca zaczęła popłacać i została doceniona Jak byś porównała ten album z resztą Waszej dyskografii? Trudno porównać "Dance with the Devil" z naszymi poprzednimi płytami ponieważ każda z nich była dobra na swój własny indywidualny sposób. Można jednak powiedzieć, że jest on trochę podobny do naszego pierwszego albumu zatytułowanego po prostu "Burning Witches". Kiedy założyłyśmy zespół, nie spodziewałyśmy się, że po zaledwie kilku latach osiągniemy ten etap, na którym obecnie jesteśmy. Po tym albumie podpisaliśmy kontrakt z potężną wytwórnią Nuclear Blast Records, co otworzyło nam wiele drzwi. "Hexenhammer" również odniósł duży sukces i sprawił, że graliśmy więcej na naprawdę dużych scenach. "Dance with the Devil" jest dla nas wejściem na kolejny etap, ponieważ mamy nową wokalistkę Laurę Guldemond. Jej agresywny i melodyjny głos dodał pikanterii brzmieniu Burning Witches. Właściwie jak doszło do tego, że Laura do Was dołączyła? Znamy ją dzięki Soni, która podobnie jak Laura jest Holenderką. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy śpiewała nasze stare kawałki. Byłyśmy w szoku, słysząc ile agresji potrafi w to włożyć. Tego właśnie potrzebuje heavy metal. Agresja i melodia zarazem. Tym razem miałyśmy już gotowy materiał na EP "Wings of Steel". Romana zapytała ją, czy chce nagrać wokal do tego kawałka. Zgodziła się, a finalny efekt dosłownie zwalił nas z nóg. Właśnie między innymi dlatego zdecydowałyśmy się ostatecznie na wypuszczenie tej EPki. Chciałyśmy pokazać fanom, jak brzmimy z Laurą i skrócić im oczekiwanie na pełny album. Powiedz mi proszę, jak długo pracowałyście nad całością materiału? Niezbyt długo, ponieważ miałyśmy już 4-5
Kolejny etap Burning Witches to kolejny band, który u metalowej braci wzbudza skrajne emocje. Zewsząd da się usłyszeć, że jest to tylko metalowy girls band mający na celu przyciągnięcie męskiej części publiki (zwłaszcza tej młodszej) i to jest głównym motorem tej kapeli. Te opinie często są jednak przesadzone, gdyż nie można dziewczynom odmówić pasji do muzyki, którą tworzą. Zespół właśnie wydał swą trzecią płytę z nową wokalistką i utrzymuje, że to początek nowej drogi w karierze. Zatem analogia do Iron Maiden nie wzięła się z powietrza. piosenek napisanych po wydaniu "Hexenhammer". Romana, która jest u nas główną osobą odpowiedzialną za muzykę, ma wiele świetnych pomysłów i zawsze ma coś w zanadrzu. W rzeczywistości, zanim wydaliśmy nasz nowy album "Dance with the Devil", miałyśmy już trzy piosenki na następny (śmiech). Więc pod tym względem nie czujemy żadnej presji. Wręcz przeciwnie, mamy czas. Po prostu cieszymy się samym procesem tworzenia nowych kawałków. "Dance with the Devil". Dlaczego zdecydowałyście się wybrać akurat ten tytuł? Pomysł tytułu "Dance With The Devil" inspirowany jest słynną nocą Walpurgi, legendą o tym, jak to czarownice w średniowieczu gromadziły się na wzgórzu. W naszej opinii, symbolika tego magicznego spotkania na górze Brocken oznacza siłę i przyjaźń zespołu, dlatego jest to idealny tytuł nowego albumu.
razem pracowało, a jego klipy przypominają te z lat osiemdziesiątych. Sceny są pomysłem Romany. Ingo również nakręcił "Sea of Lies" a wcześniej "Execution" i "Open Your Mind" z naszego poprzedniego albumu "Hexenhammer". Bardzo interesującą rzeczą jest "Black Magic". To jedyna ballada na tym albumie. Romana stworzyła ten riff i zagrała też tam solówkę, a Laura napisała tekst. Zawsze fajnie jest mieć przynajmniej jedną balladę na albumie, nawet w muzyce heavy metalowej.
sem The Bossem - autorem tego kawałka i legendarnym gitarzystą pierwszego składu Manowar. Czy możesz nam powiedzieć więcej o tej współpracy? Romana jest przyjaciółką Rossa i zapytała go, czy chciałby zagrać solówkę. Zgodził się bez wahania. Fajne jest to, że przekonał Michaela Leponda do grania linii basu, co ostatecznie dało fajny efekt. Praca z tymi legendami była przyjemnością. Czujemy się zaszczycone. Porozmawiajmy o planach koncertowych. Czy epidemia koronawirusa zmusiła Was do ich zmiany? Tak. Niestety nie możemy teraz nic z tym zrobić. Musimy przestrzegać pewnych zasad. Lepiej pozostać w domu, aby pomóc kontrolować wirusa. Mamy nadzieję, że wkrótce wrócimy do grania na żywo. Ale wciąż nie wiemy, jak się rozwinie sytuacja na świecie. Miejmy nadzieję, dobrze dla wszystkich. Burning Witches od samego początku jest w 100% żeńskim zespołem. Powiedz mi, czy to był przemyślany krok, czy efekt przypadku? Marzeniem Romany było posiadanie całkowicie żeńskiego zespołu, który mógłby grać czysty heavy metal. Założyła Burning Wit-
Słuchając "Dance with the Devil" możemy wyłapać sporą ilość chórków. Rzeczywiście są to partie zespołowe, czy po prostu nakładki wokalu Laury? Chórki towarzyszą nam praktycznie od początku działalności. Na albumie "Dance with the Devil" jest sporo nakładek wokalnych, ponieważ nadają one nowy wymiar danemu utworowi i dzięki niemu brzmią one bardziej solidnie. Słyszę tam również sporo growli. Growle są powszechne w naszych utworach, nawet na naszym pierwszym albumie "Burning Witches". To był pomysł Schmiera. Na początku myślałyśmy, że nie jest dobrym pomysłem łączenie takiego wokalu z klasycznym heavy metalem. Jednakże teraz jesteśmy na innym etapie i potrzebujemy pewnych elementów, aby oddawały nas obecny stan. Porozmawiajmy o promocji. Powstały teledyski do dwóch kawałków. Mam na myśli tytułowy utwór oraz "Sea of Lies". Dlaczego wybrałyście akurat te utwory? Wybrałyśmy te dwa kawałki, ponieważ naszym zdaniem są one jednymi z najlepszych na nowym albumie, a "Dance with the Devil" to również tytuł płyty. Pomyślałyśmy, że te dwa utwory są w stanie pokazać fanom, jak brzmimy w nowym wydaniu z Laurą na wokalu. Ingo Spröl nakręcił teledysk do "Dance with the Devil" (facet, który również video do "Hexenhammer"). Świetnie nam się
Foto: Nuclear Blast
To sprawia, że słuchacz uspokaja się po kilku ciężkich utworach, a następnie przygotowuje się na ponowny atak mocy. Tekst jest wzięty z życia i opowiada o dawnej sympatii Laury. Czasami źle ulokowane uczucie jest jak czarna magia. Zwykle wysyłamy mp3 z muzyką do Laury, a ona dopisuje tekst i odsyła do nas. Następnie Jay i ja wykańczamy dany kawałek. Nagrałyście też cover "Battle Hymn" Manowara. Skąd ten pomysł? Romana jest chyba największą fanką Manowar na świecie. "Battle Hymn" to jeden z najlepszych hymnów w całej historii heavy metalu. Ten cover został nagrany wspólnie z Ros-
ches wraz ze swoją długoletnią przyjaciółką Jeanine. Nie spodziewałyśmy się, że osiągniemy ten etap w naszej metalowej podróży, ponieważ jesteśmy tylko grupą szalonych dziewczyn, które chcą grać ciężką muzę. Mamy kontrakt z Nuclear Blast i to dla nas duży atut. Utworzenie takiego zespołu było bardzo trudne. Uważamy, że nie byłoby to nawet możliwe bez pomocy Schmiera (Destruction) i Damira (Destruction / Gomorra) oraz wszystkich naszych przyjaciół i rodziny, którzy ciągle nas wspierają. Dzięki miłości naszych fanów podtrzymujemy naszą motywację, by robić to, co robimy. Musimy tylko kontynuować drogę, którą zaczęłyśmy i jednocześnie dobrze się bawić, tworząc dobrą muzykę. Bartek Kuczak
BURNING WITCHES
17
Japonię z naszym drugim albumem.
Robimy to z miłości do i dla chwały stali! Swego czasu taki projekt z udziałem Dickinsona, Tate'a i Halforda nie wypalił. Natomiast The Three Tremors działa od 2018 roku i to z powodzeniem, a firmują go wokaliści Tim "Ripper" Owens, Harry "The Tyrant" Conklin i Sean "The Hell Destroyer" Peck. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że formacja ma większe wzięcie w Stanach Zjednoczonych, choć Europa też patrzy na nich przychylnym okiem. Nawet pod koniec 2019 roku udało im się odwiedzić Stary Kontynent i zagrać parę koncertów. W sumie ciekawie musi to wyglądać, gdy trzech wybornych wokalistów "rywalizuje" ze sobą na scenie. W Polsce małe szanse aby zagrali jakieś show, raczej niewielu wie, że taka grupa działa i istnieje, a ci co wiedzą raczej nie pieją z zachwytu. A przecież The Three Tremors działa jedynie ku chwale tradycyjnego heavy metalu, więc może warto byłoby zapoznać się z tą formacją? HMP: Pomysł projektu z trzema wokalistami, z Dickinsonem, Tatem i Halfordem nie wypalił. Wam się udało. W czym tkwi tajemnica Waszego sukcesu jako The Three Tremors? Sean Peck: Jestem pewien, że łatwiej było to zrobić, gdy nie jesteś mega gwiazdą z kilkoma menadżerami i ekipą prawników i tak dalej. Jeden z powodów, który zmotywował mnie do działania, pojawił się w pewnym wywiadzie. Wtedy powiedziano mi, że byłoby
nia, Grecja, Cypr, Szwecja było dla nas dobrych. Holandia miała również dobry koncert, ale każda europejska trasa miała swoje własne problemy. Pierwsza miała miejsce zanim płyta w ogóle została wydana, a podczas drugiej Steve Grimmet musiał zająć miejsce Harry'ego. W Europe docenia się tradycyjny metal. W Stanach natomiast nie ma mody na ten styl, a oficjalny rynek muzyczny wręcz go nie za-
Foto: The Three Tremors
to trudne do zrealizowania. Odebrałem to jako wyzwanie i teraz jestem tutaj, trzy trasy koncertowe później oraz pracuję nad kolejnym albumem tego projektu. Pod koniec roku 2019 skończyliście trasę w Europie, a w styczniu będziecie mieli trasę po Stanach. Świadczy to o tym, że po obu stronach Oceanu fani podchwycili wasz pomysł. Gdzie wam się lepiej koncertuje, która publiczność na Was lepiej reaguje? Obecnie w Stanach Zjednoczonych było dużo lepiej. Więcej nam się płaci, ponieważ z jakiegoś powodu w Stanach przyciągamy sporo ludzi. Kilka miejsc w Europie, jak Da-
18
THE THREE TREMORS
uważa. Jakie mogą być prawdziwe powody, że w Stanach jednak zauważono The Three Tremors? Zapowiada się jakiś przełom i heavy metal wróci na amerykańskie salony? Z jakiegoś powodu w Stanach jest teraz solidna podstawa dla rozwoju naszego projektu, bardzo dobrze nas tam odbierają. Kiedy gramy na żywo, jest to monstrualne show i ci, którzy przychodzą je zobaczyć zawsze wracają. Więc zdobywamy metal maniaków jeden po drugim. Japonia uwielbia takie projekty jak Wasz, czemu jeszcze tam nie zagraliście? Prace trwają. Prawdopodobnie uderzymy w
Na początku 2019 roku wydaliście debiutancki album. Z tego co zauważyłem to budzi on kontrowersje. Jedni Was uwielbiają, inni Was mocno krytykują? Zacznijmy od tych, którzy doceniają to co robicie. Jakie są według nich Wasze mocne strony? Cóż, dobrą rzeczą jest to, że zagraliśmy 17 koncertów w całej Europie, gdzie zagraliśmy całą płytę na żywo. To było długo przed wydaniem albumu i przed pierwszą recenzją. Po zagraniu dwunastu utworów, widzieliśmy jak ludzie szaleją na nich, już wtedy wiedzieliśmy, że to bez znaczenia, gdy pojawią się jakieś negatywne opinie, bo właśnie mocno rozruszaliśmy tych ludzi i to oni są prawdziwymi fanami metalu. Natomiast Wasi oponenci wytykają wam wady. Do czego głównie się czepiają? Hejterzy zazwyczaj mówią, że to przesada, a ja nie mogę się z tym zgodzić, bo w metalu nigdy nie ma żadnej przesady. No właśnie... Jedną z wad na jaką zwracali uwagę wasi adwersarze to ta, że wasze par tie wokale są zbyt gęste i zbyt często wymienialiście się nimi między sobą. Można to interpretować też, że za bardzo się popisujecie? Nie, to nie tak. Nasz koncert jest bardzo zwarty i wyborny w odbiorze. To nasza wizja, która pochodzi z punktu widzenia fana. Nie ma żadnego popisywania się, ale za to jest tona energii. Ludzie, którzy przychodzą na nasz show mówią: "To był jeden z najlepszych metalowych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem!". Czy z tego powodu wypuściliście "The Solo Versions" aby pokazać jak każdy z Was brzmi samodzielnie przy wykonaniu całego materiału, bez wspomnianego popisywania się? Tak naprawdę to nie. Po prostu na tym wydaniu umieściliśmy kawałki, które według mnie i Dave'a brzmiały najlepiej i najbardziej metalowo. Nagranie solowych wersji uznaliśmy za dobry pomysł dla fanów. Gdy mieliśmy już te kawałki okazało się, że otrzymaliśmy sporo świetnego materiału. Musieliśmy przekazać te pełne wersje fanom. Oddźwięk był taki, że odbiór "The Solo Versions" jest tak świetny, że musieliśmy tłumić przesadne reakcje fanów. Grafika jest wspaniała, sprzedajemy merch z jej wizerunkiem. "The Solo Versions" są koncepcyjnym produktem, który nigdy wcześniej nie był obecny na scenie tradycyjnego heavy metalu, oczywiście ja uwielbiam innowację w tej dziedzinie. Czy Tim i Harry mają jakieś umiejętności jeśli chodzi o śpiewanie, które robią na tobie duże wrażenie a może nawet wzbudzają u ciebie zazdrość? Absolutnie obydwaj są wspaniali. Harry to szaleniec, który śpiewa lepiej niż ktokolwiek inny, a jego technika sprawia, że robi to zupełnie bez wysiłku, co jest naprawdę wkurzające, bo jest tak dobry! Ripper brzmi świetnie we wszystkim, co robi, jestem na maksa zaangażowany, gdy śpiewamy razem, to wspaniałe uczucie. Każdy z nas ma pewne
atuty i słabości i z pewnością mogę powiedzieć, że oni są dużo lepszymi wokalistami niż ja, ale za to ja potrafię wyciągnąć od nich znacznie najwyżej! Cokolwiek byłoby to warte... Muzycznie The Three Tremors to tradycyjny heavy metal, którego wyjściem jest album Painkiller" Judas Priest, z tym że ze współczesnym brzmieniem. Nie masz cza sem wrażenia, że wasze głosy przytłaczają tę muzykę i są głównym czynnikiem, który przykuwa uwagę słuchacza? Zupełnie. Na koniec dnia, tak jak w każdej muzyce, liczy się, czy masz świetny utwór czy nie. Kocham wszystkie kawałki z naszej płyty i właściwie wszystkie one dotykają szerokie spektrum metalowych stylów. Kiedy pisaliśmy album nie nastawialiśmy się na nic konkretnego, po prostu pisaliśmy prosto z naszego metalowego serca. Muzycy Cage napisali wszystkie te kawałki, dlatego wszystko zmierzało do ich szybkiego końca. Może w przypadku kolejnej płyty trochę zwolnimy. Jak własnie wspomnialeś The Three Tremors tworzą muzycy zespołu Cage, to rodzi pytanie czy nie powoduje to problemu w prawidłowym funkcjonowaniu obu zespołów? Nie, teraz skupiam się na Tremorsach. Cage nowy album wyda w roku 2021 i wtedy również ruszy w trasę, ale teraz nacisk jest na The Three Tremors. Powstanie KK's Priest dopiero co został obwieszczone, gdy oni też będą działać pełną parą my przeniesiemy się w tryb pisania materiału na nadchodzący albumu The Tremors. Przy okazji koncertów The Three Tremors w 2019r. udało się wam zorganizować kilka koncertów Cage. Ta sytuacja wskazuje, że myślicie o muzyce przez cała dobę a w zasadzie jesteście nią opętani... (Śmiech) Nie jestem pewien, ale tak, napędzam się czymś takim. Mam plan i lubię grać koncerty oraz tworzyć płyty. Dlatego teraz, gdy jestem częścią trzech różnych zespołów (a całkiem nowy ruszy już niebawem), nabrałem pełnej mocy do ataku! Jeśli chodzi o twoją osobę to, Twoimi podstawowymi zespołami są Cage, Death Dealer i The Three Tremors. Jak wiele wysiłku wymaga to od ciebie aby dobrze zarządzać wszystkimi trzema zespołami? Cóż, jeden zespół nie może koncertować cały czas, więc pozwalam kierować mną wszechświatowi i wszystko jakoś zawsze się udaje. Death Dealer ma nowy album, z którym będziemy mieć trochę występów i festiwali. Będzie dobrze wrócić na scenę z Roseem i Stu, a także nowym basistą Mikiem Lepondem. Do niedawna współtworzyłeś wyśmienity zespół Denner/Shermann, ale po odejściu Shermanna do reaktywowanego Mercyful Fate raczej nie ma już szans aby ten projekt coś jeszcze zrobił. Nie żałujesz? Obaj panowie to przecież niesamowity duet gitarowy... To długa historia, o której już dość dużo opowiadałem. W skrócie wydymali Dennera, co moim zdaniem jest obrzydliwe. To przykre dla fanów i poważne złamanie zaufania i lo-
Foto: The Three Tremors
jalności. Tak więc, nie będziemy pisali więcej muzyki z Hankiem, ale może z tego horroru wyniknie coś, co będzie jeszcze lepsze. Więcej nie mogę powiedzieć. Wasza trójka, oraz muzycy Cage i Death Dealer współtworzą całe mnóstwo innych zespołów i projektów. Nie gubicie się w tym wszystkim? Nie, jesteśmy w stanie podołać wszystkiemu. Pisanie muzyki jest za to dziwne, kiedy musisz zadecydować, do którego zespołu dany kawałek będzie pasował. Ustalanie terminów czasem jest problematyczne, na przykład możliwe, że będziemy zmuszeni odwołać kilka festiwali dla The Three Tremors z powodu KK's Priest. Ale jak na razie dajemy radę. Gitarzysta i perkusista grają obecnie z Grim Reaper, więc to też komplikuje sprawę, ale kiedy jest zapotrzebowanie, to przychodzi z konkretnego miejsca. Coś już o tym wspominałeś, ale Cage i Death Dealer ostatnie albumy studyjne nagrali w roku 2015, nie czas aby ponownie wejść do studia i nagrać ich kolejne płyty? Tak jak mówiłem, płyta Death Dealer już od jakiegoś czasu jest gotowa. Teraz kończymy negocjacje z wytwórnią w sprawie wydania. Robimy to już jakiś czas, więc po prostu czekamy na odpowiedni moment, by ją wypuścić. Cage również pracuje nad nowym materiałem i planuje trasę po Europie oraz występy na kilku festiwalach w roku 2021. Ty, Tim i Harry to niewątpliwie świetni śpiewacy ale jesteście też muzycznymi osobowościami. W takich okolicznościach nie trudno o spięcie czy konflikt. Mieliście już taką sytuację/sytuacje? Macie pomysł jak nie dopuszczać do takich momentów?
Nie, to fajne, że stworzyliśmy zespół jako uliczny heavy metalowy gang. Przeszliśmy wiele, więc jednocześnie przetrwaliśmy wiele problemów, jak zepsute Vany, koszmary związane z lotami samolotem i inne stresowe sytuacje. Wspieramy siebie nawzajem i bawimy się, więc nawet z naszymi ego pracujemy ciężko, by stworzyć coś większego. Jesteśmy nową grupą, ale to niezwykle niespotykany spektakl, jakiego metal jeszcze nie widział. Czy spędzacie ze sobą wspólny czas, lubicie wtedy ostro imprezować czy też macie inny sposób na te wspólne chwile? Tak, w nasze wolne dni wszyscy się spotykamy i trochę imprezujemy! Z chłopakami z Cage jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i dużo z nimi rozmawiam poza tematami o muzyce. Jakie macie plany co do dalszej działalności The Three Tremors, kolejne koncerty czy też myślicie o następcy debiutanckiego albumu? Jesteśmy w trakcie szykowania drugiego albumu, planujemy więcej koncertów w nowych miejscach, więc zbliża się dużo zabawy. Zachęcam najprawdziwszych fanów metalu, by dołączyli do naszego pełnej potęgi pola bitwy. To prawdziwy festiwal heavy metalu, gdzie my robimy swoją część, by obronić wiarę. Gdziekolwiek gramy, zawsze zapraszamy gości, wokalistów i muzyków, którzy występują z nami. To nakręca zabawę i pokazuje, że robimy to z miłości do i dla chwały stali! Chwała najwyższemu! Michał Mazur Tłumaczenie: Kinga Dombek, Przemysław Doktór
THE THREE TREMORS
19
...jednak to jest niemożliwe! Tak o pewnych oczekiwaniach swoich fanów i możliwości ich spełnienia powiedział gitarzysta zespołu Zhema. Opowie również, dlaczego tak sądzi i ogólnie o jego podejściu do procesu tworzenia. Poza tym opisze swoją muzykę, historię zespołu, oraz omówi dokładniej ich najnowsze dokonania w branży muzycznej, jak i podejście do niej samej. Poza tym, będzie trochę o grafice oraz o ludziach, których zespół spotkał na swojej drodze. HMP: Czy na początek mógłbyś opisać Wasz najnowszy album, "Eye In Hell? Co zamierzacie nim przekazać waszym fanom i nowym słuchaczom? Zhema Rodero: "Eye in Hell" jest szesnastym albumem Vulcano, pomimo, że wielu recenzentów twierdzi, że jest to dopiero jedenasty, zaś inni, że jest to dwunasty krążek, ponieważ ja uznaje wszystkie wydania, nawet single i koncertówki. Nie spodziewaj się nowoczesnych i przełomowych utworów, gramy prawie 40 lat oraz ewidentnie nie jesteśmy tutaj by zmieniać świat muzyki. Kiedy wykuwał się metal, my byliśmy tam, dokładając do pieca... Podążając za tym, "Eye
dno uciec od tego, co należy do Ciebie. Mam problemy z radzeniem sobie z nowymi riffami, ponieważ zawsze będę je porównywał do tych innych, które już istnieją. Jak tylko się pojawią, to natychmiast przerywam. Jednak, jak sądzisz, jak bardzo jest to trudne? Słyszałem wiele absurdów od zespołów, które w 90 procentach po prostu kopiują z jednego ugruntowanego riffu i są z tego zadowolone. Lubisz motywy drogi oraz wątki religijne, czyż nie? Nie do końca! Mój ulubiony temat to filozofia hermetyzmu. To moja pasja! Lubię pisać. Jednak to nie jest, jak pisanie motywów
to by sobie pograć, nie jak zespół, po prostu dla zabawy. W roku 1981, ja, Carli Cooper i Paulo Magrao zdecydowaliśmy stworzyć zespół, by grać autorskie utwory i wtedy stworzyliśmy Astharoth, zapraszając przyjaciela Wilhama do gry na perkusji. Chwilę później zmieniliśmy nazwę na Vulcano. Zaczęliśmy grać utwory, które istniały od lat 70. Trochę z nich możesz usłyszeć na singlu 7" "Om Pushne Namah". W roku 1983 radykalnie zmieniliśmy nasz styl i nagraliśmy demko "Devil on my Roof". Podczas 1984r. Vulcano zagrał wiele koncertów w swojej okolicy i nagraliśmy pierwszy album koncertowy z muzyką metalową w Południowej Ameryce. Wtedy w ciągu kolejnych lat wszyscy dowiedzą się, co się stało z heavy metalem, co my teraz nazywamy, metalem ekstremalnym. Jednak zawsze koniecznym jest zauważenie, że jednak scena i sytuacja społeczna były inne, a wysiłek, który musiałeś włożyć w założenie zespołu i zdobycie uwagi różnił się kolosalnie. Jeśli potrzebujesz 1KJ by obecnie prowadzić zespół, to w tamtych czasach to był koszt rzędu 1GJ. Co sądzisz o "Om Pushne Namah"? Nie mogę powiedzieć, że "Om Pushne Namah" jest płytką, która reprezentuje Vulcano, jednak jest momentem zapalnym do tego, co nastąpiło potem. Dwa utwory zostały napisane w 1974r. i z tego powodu, w 1983r. były już przestarzałe. Było to coś, co potrzebowaliśmy w tamtym momencie, więc to zrobiliśmy. Czy nagrałeś coś ponownie z "Om Pushne Namah" na albumach wydanych po tym wydawnictwie? Z całą pewnością nie! Kompozycje, które pojawiły się na tym singlu są niekompatybilne z Vulcano po roku 1983. Jak duża różnica jest pomiędzy waszym pierwszym demem, a drugim, "Devil On My Roof"? Mówisz o różnicy pomiędzy o "Om Pushne Namah" i "Devil On My Roof"? Jeśli tak, to się one totalnie różnią. Jedyną osobą, która łączy obydwa wydania to ja. Kiedy wydaliśmy singiel, tamten zespół już nie istniał, mieliśmy nowy z Angelem, Hansenem, Renato i mną. Angel dodał swoje wokale i pewne pomysły, zaś Hansen uaktualnił je, a potem napisał nowe rzeczy.
do książek, poematów czy tekstów ogólnie czy coś w ten deseń. Jeśli piszesz motywy na utwory, potrzebujesz umiejętności tworzenia kompaktowego. Musisz zawrzeć rozwinięty koncept w jednym zdaniu. Wow! To jest naprawdę trudne. Filozoficzne motywy są skomplikowane i trudne do zrozumienia w szybkiej i ekstremalnej kompozycji, działają najlepiej w wolnym i rozciągłych utworach, do 120 uderzeń na sekundę z zwykłymi riffami. Stąd często potrzebuje motywów, które pasują do utworów.
Z tego co mówiłeś wnioskuję, że tylko zmieniliście gatunek, ale tematyka tekstów została taka sama, czy mam rację? Tak! Na początku nie byłem w Vulcano wyłącznie odpowiedzialnym za teksty i kompozycje, jednak stało się to w naturalny sposób. Tak jak powiedziałem wcześniej, lubię pisać dużo i moim ulubionym tematem jest filozofia hermetyzmu, zaś z tego, prawie wszystkie teksty, które piszę, odnoszą się do tej wiedzy, nawet jeśli mają różne podejścia, nawet kiedy je odczytasz oddzielnie, wciąż są połączone z tą filozofią.
Wróćmy do… Waszych początków. Możesz powiedzieć więcej o tym, jak powstało Vulcano? To często powracające pytanie. Vulcano był grupką przyjaciół z końca lat 70. i byliśmy po
Co obecnie sądzisz o "Bloody Vengeance"? Nareszcie zrozumiałem, że ten album jest ponadczasowy. Jego kompozycje oraz riffy są unikatowe. Nie mówię tutaj, że jego utwory są perfekcyjne, jednak owe kompozycje mają
Foto: Vulcano
In Hell" posiada w sobie ten sam pokład energii z lat 80., jednak wykonanie jest bardziej precyzyjnie. Nasz thrash jest surowy i ostry, prosty, jednak przyciągający, tak jak powinna być każda muzyka metalowa. Znajdziesz prędkość i ostre riffy, podwójne blasty, trochę groove, wolniejsze momenty, tak, jak w latach 80. i trochę tej nostalgii. Nie jest ona celowa, ale jest, ponieważ wiemy jak to robić. Czy powiedziałbyś, że Wasz najnowszy album różni się od wcześniejszych dzieł? Tak, nie tak mocno, jedynie na tyle, by pochłonąć riffy, których się nauczyłem pomiędzy tymi albumami. Jeśli chodzi o samo sedno kompozycji, to sądzę, że jest bardzo tru-
20
VULCANO
harmonie rozwinięte przez unikatowe riffy. Mogę tak potwierdzić, ponieważ Vulcano obecnie gra na żywo cały album i nawet jeśli chcę stworzyć podobny riff do tego, który ukazał się na tym albumie, nie jestem w stanie. Po prostu nie mogę. "Bloody Vengeance" stał się także stygmatem dla Vulcano ponieważ recenzenci, krytycy muzyczni oraz nawet fani oczekują od nas napisania nowego "Bloody Vengeance"... jednak to jest niemożliwe! Czy był to udany debiut? Nie do końca, ale stał się hitem. Poza tym myślę, że naszym udanym debiutem był album koncertowy. "Live!" był odważnym posunięciem jak na tamten czas, i miał, oraz wciąż mogę powiedzieć, że ma niesamowitą energię płynącą z komunikacji między zespołem a fanami. Nawet teraz, kiedy włączam ten winyl, czuję energię, o której mówię. Czy powiedziałbyś, że okładka "Eye in Hell" jest podobna do tej z "Bloody Vengeance"? Nie, nie widzę tego. Być może katedra daje takie odczucie. Grafika na okładkę "Bloody Vengeance" została zaprojektowana przez osobę, którą widziałem tylko jeden raz w moim życiu. Po tej grafice, ja i inni członkowie Vulcano nie słyszeli o nim więcej. Była to grafika namalowana farbą gwaszową na tekturze o formacie A3. Ten kościół naprawdę istnieje i jest tylko parę metrów od miejsca w którym żyję. Grafik wszedł do kościoła i poprosił swojego brata by położył się na podłodze i wtedy zrobił zdjęcie, a potem wykonał resztę. Co do "Eye in Hell", widziałem szkice zrobione przez Roberto Toderico i już widząc te szkice, wiedziałem, że to będzie coś świetnego. Roberto udało się bardzo dobrze zrozumieć utwór, który dał tytuł albumowi. Co do waszej pierwszej nazwy, Astharoth, później została użyta przez polski zespół grający techniczny thrash. Bardziej ciekawostka, ale intryguje mnie, czy czasami słuchasz technicznego thrashu i co o nim sądzisz? Chłopie! Nie mogę słuchać tego thrash metalu, ponieważ myślę, że thrash metal sam w sobie jest techniczny, nie moja para kaloszy! W mojej opinii muzyka metalowa jest złożona z trzech bazowych elementów, energia dynamika - przesłanie. To są proste rzeczy i takie powinny zostać. Czym się różni "Anthropophagy" od debiutu? Wszystkim! Skład się mocno zmienił, kompozycje stały się szybsze, zaś motywy mniej obskurne. To wystarczy by powiedzieć, że zmieniło się wszystko. Raz usłyszałem od mojego przyjaciela Ze Flavio, że gdyby został w zespole, to następny album Vulcano miałby brzmienie jak "Toxic Diffusion" (album Psychic Possessor) i być może miałby rację. Czy powiedział byś, że raczej rozwijaliście ten styl do przodu, nie zmieniając jednak tak wiele muzycznie i tematycznie? Nie myślę o takich rzeczach. Moje cele są daleko od sławy i sukcesu. Prowadziłem zespół tam gdzie ja lubiłem, a w 1987r., był to metal
grany jak najszybciej, brutalnie i radykalnnie. Czy w Twojej opinii "RatRace" był udanym albumem? Myślę, że ten album jest jak syn, któremu nie poświęcałem uwagi. Obecnie słucham tego albumu i czuję się niekomfortowo i smutno, a to dlatego, że nie przeznaczyłem mu odpowiednio dużo czasu. Kiedy napisałem "Rat Race" w roku 1989, Vulcano zatrzymało się. Wtedy nie byliśmy już zespołem i nagle dostaliśmy zaproszenie z Metalcore UK i oni po raz pierwszy w naszym życiu dali nam pieniądze za nagrania. To był pierwszy raz, w którym wszedłem do studia nagraniowego bez sprzedaży mojego samochodu. Tak więc nazwałem Arthura "von Barbarian" i napisałem utwory w ciągu jednego lub dwóch dni, potem w ciągu kolejnych dwóch mieliśmy próby i wtedy poszliśmy do studia. Nie przejmowaliśmy się produkcją. Kiedy oddaliśmy dwucalową taśmę matkę do Metalcore UK, jedynie co im się udało zrobić, to dobre brz-
stała się za bardzo ugrzeczniona, a wartości podziemnego podejścia były zamienione na marzenia głównego nurtu. Tego miałem dość! Czy wasz powrót miał miejsce w roku 1996? Jeśli tak, to czemu zajęło wam osiem lat, by wydać kolejny album? Nie! Wróciliśmy w roku 2003. Pomiędzy latami 1988 oraz 2003 zrobiliśmy parę koncertów, tutaj w naszym mieście, ale to nie był powrót, to był tylko momenty. W okresie pomiędzy rokiem 2000 a 2001, Soto Jr. mocno nalegał na powrót Vulcano, ale byłem temu przeciwny. Myślałem, że jeśli zespół ma powrócić, to powinien zaprezentować nowy album, zaś my nie mieliśmy nic! To po jego śmierci zdecydowałem, że go uczczę i powrócę z nowym albumem "Tales from the Black Book". Czy nazwałbyś "Tales from the Black Book" powrotem do przeszłości? Z tego co
Foto: Vulcano
mienie perkusji i gitar. Nie byli w stanie zrobić nic więcej. Wokale wchodziły za wysoko i nie było na to alternatywy. Natomiast żeby za bardzo w miksie nie zaniżyć głosu, parę solówek gitarowych z wysokim sprzężeniem, musieli wyciszyć. To było naprawdę kiepskie! Ale nikogo za to nie winię, to ja zjebałem! "RatRace" został napisany z gitarzystą i perkusistą. Napisaliśmy utwory z pewnymi złożonymi w nieparzystymi metrum i był to album, który wprowadził mnie do pisania utworów w takimi metrum, co robię do dzisiaj. Jeśli ktoś z Metalcore UK ma taśmę matkę tego albumu, to dzisiaj byłbym w stanie zrobić świetny nowy remaster. Co się zdarzyło w latach 90.? Vulcano przestało działać. Wielu ludzi tego nie rozumie, kiedy wyjaśniam powody, dla których w latach 90. zatrzymałem działalność zespołu. Jest trudno o tym mówić bez narażania się na krytykę, ale ludzie muszą zrozumieć, że ta scena, która powstawała w latach 90., była tą, w której nie chciałem brać udziału. W mojej opinii i tylko mojej, scena
wiem, to nagrałeś utwory takie jak "Total Destruicao", który pochodzi z Waszego albumu "Live!", mam rację? "Tales from the Black Book" jest naturalną kontynuacją "Bloody Vengeance". Myślę, że ten album powinien zostać napisany w roku 1987. Jest to album, który naprawdę lubię. Tak, nagraliśmy ponownie utwory takie jak "Total Destruicao" oraz "Guerreiros de Sata", ponieważ graliśmy z perkusistą, który brał udział przy nagraniach "Live!" oraz "Bloody Vengeance". Wpadł by złożyć nam wizytę podczas nagrań w studiu, zaś my się go zapytaliśmy, czy nie chciałby zostawić czegoś dla nas nagranego. Nie widzieliśmy się przez 15 lat - on żyje w Japonii - zaś wtedy zostawił nam dwa utwory. Jednak mogę powiedzieć Ci, że planowałem nagrać ponownie te utwory z "Live!" od roku 1987, ze względu, że oryginalnie nie miały wersji studyjnej. Od "Anthropophagy" próbowałem to zrobić! Czy powiedziałbyś, że dla was jako zespołu czasy po "Five Skulls and One Chalice" były bardziej stabilne?
VULCANO
21
Powiedziałbym, że dopiero po "Drowning in Blood" moja sytuacja w Vulcano stała się bardziej luźna. "Five Skulls…" był skomplikowanym albumem do wyprodukowania. Żyłem wtedy w Santos, 700 km od ówczesnego gitarzysty, o wokaliście nie wiedzieliśmy nic. Jedynie kiedy było potrzeba nagrać wokale, dał nam adres, który był oddalony 900 km ode mnie, zupełnie w innym rejonie kraju. Jeden żył na północy, drugi na południu. Nie mieliśmy nawet próby przed nagraniami. To było bardzo trudne. To co się zdarzyło przepowiadało, że Angel opuści zespół. A co obecnie sądzisz o "Drowning in Blood"? Jest to wspaniały album, ale niezrozumiały
waż inaczej zostanie nieodczytany poprawnie. Na przykład, kilka razy zostałem spytany o utwór "No Mercy for Fucking Traitors", jaki ma ten utwór cel? Jeśli mnie spytasz o to więcej niż raz, to przez to, że nie zrozumiałeś niczego. Nie ma nic więcej poza oddaniem hołdu zespołom mojego czasu, którzy byli wyzwolicielami od tego, co nas uciskało. Są tam riffy metalowe, Sodom, Judas Priest, Metallica, Slayer oraz rock'n'rollowe solówki, po prostu skup się. Tak więc nauczyłem się tego, że to jest dodatkowy problem, kiedy piszesz coś, co jest pewna koncepcją. Czym się różni "Wholly Wicked" od jego poprzednika?
nie próbują zrozumieć danego utworu lepiej. Na trasie listopad/grudzień 2019r., spytano się nas, czy jesteśmy nazistami. Byliśmy w szoku! Skąd to pytanie? I odpowiedź była następująca: ponieważ zrobiliście utwór "Propaganda and Terror". O kurwa, nie zrozumieli niczego! Ten motyw jedynie mówi o prawdziwych wydarzeniach z Drugiej Wojny Światowej, co jest naprawdę historią a nie przyzwoleniem na coś tam. Czy byłbyś w stanie wybrać swoją ulubioną okładkę z waszej dyskografii? Dlaczego właśnie ta? Czy mógłbyś powiedzieć więcej o tej okładce? "Anthropophagy" ma świetną grafikę. Ukazuje ona krajobraz po wielkiej nuklearnej katastrofie, gdzie nie ma nic i ci, którzy przetrwali nie mają niczego do zjedzenia oraz mają tylko jedną alternatywę: zjeść którzy umarli! Jednak, jak długo będą czekali na jedzenie? Czy zaczną zabijać ludzi, by ich zjadać? Czy ilość utworów na najnowszym "Eye In Hell" jest wyborem artystycznym czy przypadkiem? Przypadek! Dostarczyłem osiemnaście utworów dla Mighty Music, żeby wybrali, zaś oni wybrali trzynaście, całkiem proste.
Foto: Vulcano
dla wielu ludzi. Ma dziwne riffy, zaś ludzie zwykle nie są przyzwyczajeni do niezwyczajnych riffów, spodziewają się, że zespoły będą brzmieć tak ja te z ugruntowaną pozycją. Czy nie rozumiem tego? Lubię ten album. Czy "The Man, The Key, The Beast" to momentem, w którym zaczęliście być bardziej popularni? Nie sądzę! Vulcano nigdy nie był popularny poza podziemiem. "The Man, The Key, The Beast", ma unikalny koncept, może poza jednym, dwoma utworami, jednak ludzie zdają się zbytnio nie przykładać uwagi do tekstów, które są w danych kompozycjach. A ten album wymaga skupienia i zrozumienia, ponie-
Niczym szczególnym, jest kontynuacją poprzedniego albumu, "The Man, The Key, The Beast", jednak z głębszą i hermetyczną liryką. Co sądzisz o "Os Portais do Inferno Se Abrem: A História do Vulcano"? Czy oddaje on sprawiedliwość zespołowi? Czy jest jego wersja anglojęzyczna? Myślę, że DVD z tym dokumentem jest z tekstem po angielsku. Vulcano ma prawie 40 lat historii. Historia zaprezentowana w tym filmie jest interpretacją reżyserów tego dokumentu. Wszystko, co się tam pojawiło, jest zgodne z prawdą i czasem. Jednak w tych 40 latach jest masa innych historii. Ja nigdy nie brałem udziału w pracach nad tym dokumentem, wyraziłem tylko swoje odczucia i udzieliłem wywiadu. Zobaczyłem ten film po raz pierwszy wraz z fanami podczas jego premiery w kinie. Nie wiedziałem, co tam znajdę. Ale, polubiłem go. Świetna robota! Jest coś co byś zmienił na "XIV"? Nie zmieniłbym czegokolwiek na żadnym albumie, który zrobiłem. Jeśli nagrałem jakiś album, to dlatego, że odpowiadał mi rezultat, który osiągnąłem, w innym wypadku bym tego nie zrobił. Mam dużo utworów, które nie zostały nagrane, ponieważ nie spodobały mi się. Na tym albumie mamy wiele różnych motywów. To jest innym przykład, że ludzie
22
VULCANO
Co sądzisz o Mighty Music? Poznałem Mighty Music nie tak dawno, przyznam się, że jestem oderwany od wydarzeń na scenie metalowej. Kiedy zacząłem rozmawiać z drużyną Mighty Music, zrozumiałem, że są profesjonalistami i bardzo dobrze wiedzą jak prowadzić swój biznes oraz, że są skupieni na swoim katalogu artystów. Byłem przestraszony, bo nigdy nie pracowałem w ten sposób. Vulcano zawsze był zespołem zrób to sam, stąd nigdy tego nie doświadczyłem wcześniej. Pracuję ciężko by dotrzymać im kroku. Co zamierzasz robić w 2020? To co robię każdego roku, pracować ciężko nad rezerwacją występów i iść po więcej i więcej koncertów, ponieważ wierzę, że zespół potrzebuje tony występów by przyciągnąć fanów, ponieważ jedynie granie na żywo pozwoli zespołowi pokazać swoją wartość. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje Tobie i HMP za możliwość przekazania swoich myśli na temat Vulcano. Również dziękuję czytelnikom za poświęcenie czasu na przeczytanie i zapraszam Was wszystkich do dowiedzenia się więcej na temat naszej kariery, poszukiwania informacji i odwiedzenia nas na Bandcamp. Dziękuje wam wszystkim. Keep banging! Niezły wywiad! Jacek Woźniak
Jest on o marzeniu Tak o jednym z utworów z najnowszego albumu S.D.I. mówi nasz sympatyczny rozmówca. Sam zespół jest stosunkowo znaną kapelą wśród ludzi, którzy głębiej obracają się w muzyce thrash-metalowej, ta zaś w latach 80. grała swój crossover na scenie, która dała nam takie zespoły jak Sodom, Violent Force oraz Assassin. O tym jak ta formacja sobie poradziła w tym środowisku, o ich powrocie oraz o najnowszym albumie "80s Metal Band", a także na temat liryk i procesu produkcji, opowie wspominany już basista i wokalista zespołu, Reinhard Kruse. HMP: Cześć! Z tego co widzę, to niemiecka metalowa scena wciąż żyje i ma się dobrze. Iron Angel, Despair i teraz Wy, wraz ze swoim nowym "80s Metal Band", czy mógłbyś powiedzieć więcej o zawartości tego albumu? Reinhard Kruse: Album zawiera zróżnicowane utwory, być może przyczyną tego jest fakt, że te utwory powstawały przez długi okres czasu. Wiele z motywów i kawałków kompozycji ma ponad dwadzieścia lat. Kiedy zdecydowaliśmy się pracować nad nowym albumem, to zebrałem wszystko to, co zrobiłem w ciągu ostatniego dwudziestolecia (muzycznie) i dopracowałem to. Mieliśmy około dwudziestu utworów i wybraliśmy około dwunastu kawałków do nagrań na "80s Metal Band". Każdy ze tych utworów ma swoją własną historię: "80s Metal Band" utwór jest o śnie, który miałem po raz pierwszy, kiedy miałem około 20 lat. Marzyłem o tym, co bym zrobił z moimi oponentami, gdybym tylko miał siłę i możliwość, by wyjść tego bez konsekwencji. Chciałem jakoś spoić te koncepty efektowną metaforą. I tak oto doszedłem do obrazu gladiatora zabijającego swojego przeciwnika, tak, jak widziałem na wielu okładkach albumów zespołów metalowych z lat osiemdziesiątych. "Freeride" - zawsze się zastanawiałem nad jazdą po niemieckich szosach. Agresja, lekkomyślność, złość, całkowicie przeciętnych ludzi, w momencie w którym znajdą się za kółkiem. To zmienia całkowicie ich charakter, którego pierwotna wersja wraca, kiedy zostanie osiągnięty cel ich podróży. Szczególnie mężczyźni w moim wieku z dużymi samochodami. To jest prawie jak metamorfoza. Prawdopodobnie wiesz, że mieliśmy dużą dyskusję (z prawie religijnymi aspektami) w Niemczech, ponieważ byliśmy jedynym krajem w Europie bez limitu prędkości na autostradach. Zawsze chciałem zrobić o tym utwór. "Porno" to jest jak jedzenie w McDonaldzie lub wizyta w burdelu. Nikt nie przyznaje się do tego, że to robi. Nikt o tym nie mówi. Ale biznes wciąż się rozwija. Chciałem zrobić utwór na temat konsumpcji porno i uznałem, że najlepszym sposobem by to zrobić, jest wcielić się w rolę konsumenta porno. "Action" - dynamiczny utwór z zwariowanym tekstem o goniącym coraz szybciej czasie, społeczeństwie zabaw i spelnionych życzeń oraz snach dorosłych ludzi (takich jak ja). "Trash" - ten jest o bezwzględności castingów. Młodzi i obiecujący chłopcy i dziewczyny wyciśnięci niczym cytryny, ośmieszeni i napiętnowani. Tylko dla pieniędzy. Nie cierpię tego! "Sneaky War" - bronią kolejnej wojny światowej
nie będzie pistolet bądź nóż. Będzie ona miała miejsce w internecie. Duże kraje już teraz próbują przejąć kontrolę nad siecią. By kontrolować gospodarkę, opinię publiczną. Mam na myśli tu Stany Zjednoczone, Chiny i Rosje, które walczą przeciwko sobie, w tej niewypowiedzianej wojnie botów. My Europejczycy stoimi obok tego ze zdumionymi oczami. To nie wystarczy. Użyłem w tym marszowych żołnierskich dźwięków by to zobrazować. "(Let the) Ball Run" - lubię piłkę nożną.
i zaczyna to robić? Ten utwór jest próbą zrozumienia tego. "I Hate You" - Aaaaarrrrrghh!!!!, "Dead and Gone" - byłem w Dreźnie w maju 2019r. i obserwowałem Montags-Demonstration. Starzy Naziści, nie potrafiący się nauczyć, uparci i rozgoryczeni, wypowiadają rasistowskie slogany oraz czarują, że świat już nie istnieje (i nigdy nie istniał). Machają fikcyjnymi flagami, flagami krajów, które nigdy nie istniały. Jednak mają na myśli jedną, dawną Niemiecką Rzeszę. Ich świat zniknął. I to dobrze! Mówiąc wprost chodzi o ciągłe zmiany. "She said" - Żyjecie razem. Przyzwyczajacie się. Zmagacie się. Powoli ulatuje ten czar. Akceptujesz wiele… przez jakiś czas. Lecz w pewnym momencie zaczyna to być już denerwujące. Nie chcesz żeby tak nadal to trwało. Jak wiele zespołów metalowych z lat 80., które powróciły po długiej przerwie, znasz i masz z nimi kontakt? Czy masz także podobne doświadczenia co oni? Spotykaliśmy Darkness (Essen, Niemcy), ponieważ gralismy na paru tych samych koncertach. Poza tym oni wydali swoje pierwsze albumy za pośrednictwem GAMA-Records.
Foto: S.D.I.
Wziąłem tutaj znane cytaty z piłki nożnej, tak znane, że teraz są prawie uznawane za frazesy. Jest to mój osobisty sposób na uhonorowanie tej gry. "Here and Now" - ten utwór jest o religii i wolności, oraz sposobie, w jakim ona pozwala kontrolować ludzi. Nie jest ona o (oraz z pewnością nie przeciwko) społecznościom religijnym, ponieważ one same mogą być pomocne dla wielu ludzi. Jest bardziej o sposobie działania tej "kontroli", oraz co ja o niej sądze. "Back Against the Wall" - tylko kilka z nich: 20 Kwietnia 1999, Columbine High School (USA), 22 Lipiec 2011, Oslo (Norwegia) 9 Październik 2019, Halle (Niemcy), 9 Lutego 2020, Korat (Tajlandia). Co kieruje zabójcą? Jak powstaje myśl o wpadnięciu w szał zabijania? Tutaj próbowałem postawić się w roli zabójcy. Co sprawia, że ktoś dochodzi do swoich limitów
Tak więc znamy tych samych ludzi. Poznaliśmy muzyków z Mad Max (Münster, Niemcy), w ostatnim roku, na festiwalu w Hiszpanii. Ich perkusista Axel Kruse nie tylko współdzieli moje nazwisko, ale dorastał również w Osnabrück (Niemcy). Zawsze przyjemnie jest spotkać niektórych ze starej gwardii. Kiedyś wszyscy chcieliśmy zostać gwiazdami rocka, co nam wszystkim się nie udało. Tak więc historie zespołów są często podobne. Większość z kapel, które znaliśmy w latach osiemdziesiątych, nie ma już na trasach koncertowych. Gros z nich znalazło swoją drogę poza rynkiem muzycznym, jak i my. Z bardziej lub mniej interesującymi zawodami, regularnymi wypłatami i pełnym stresu życiem rodzinnym. Być może to jest lepsze, niż zostanie narkomanem bez grosza przy duszy, z łysiejącą głową i gitarą w
S.D.I.
23
zastawie. Jeśli miałbyś porównać Wasz najnowszy album do Waszego debiutu, to co byś powiedział? Rzekłbym, nie do porównania! Byliśmy całkiem młodzi, odpowiednio 22, 20 i 18 lat. Pełni energii i zapału do zostania gwiazdą rocka. Oczywiście! Demówka "Bloodsucker" była trochę żartem! Najbardziej dziki zespół z najtwardszym podejściem, najszybszą i najostrzejszą muzyką jaką sobie mogliśmy wyobrazić, z najdziwniejszą nazwą jaką sobie możesz wyobrazić (Satans Deflorations Incorporated). Bam!!! Kiedy podpisywaliśmy
jmuje? Sądzę, że jeśli zrobisz coś artystycznego, niezależnie co, i powiesz, że dobra, skończone, to wtedy ten byt dostaje swoje życie. Na to życie możesz stosunkowo nieznacznie wpłynąć. Nie możesz kontrolować tego, co inni ludzie z tym robią. Tak to jest. Stąd, raczej nie myślę o tym zbytnio. Jak popularne było "Sign of the Wicked" zaraz po wydaniu? Na samym początku nie za bardzo. Mieliśmy (i wciąż mamy) złą prasę w Niemczech. Nie wiem czemu. Tak więc trochę zajęło, zanim fani zrozumieli, że jest to bardzo unikalny i złożony album. Po latach stał się coraz bar-
Foto: S.D.I.
kontrakt na album, mieliśmy tylko cztery utwory (z dema), brak gitarzysty i sześć tygodni, na stworzenie zespołu. Album został nagrany i zmiksowany w ciągu dwóch tygodni, w profesjonalnym studiu muzycznym z profesjonalnym inżynierem dźwięku. Jednak ten fakt nie przeszkadza mi w graniu wielu utworów z tego albumu na naszych występach. Ale te osiem tygodni to była jak wycieczka do innego świata. Teraz jesteśmy dorośli, ja mam 56 lat. Sytuacja jest całkowicie inna. Obecnie nie chcemy być gwiazdami rocka. Mamy prace, rodziny i dupy pełne zobowiązań. Nie mielibyśmy czasu by spędzić kilka tygodni z dala tego wszystkiego. Tak więc, jak to powinno zadziałać? Dlatego, po tym jak zdecydowaliśmy stworzyć nowy album, dokonałem wstępnej produkcji wszystkiego, potem nagraliśmy nasze części instrumentalne własnym sumptem. Pod koniec udaliśmy się do studia by dokonać miksu. Jednak pewne rzeczy się nie zmieniły: miłość do muzyki i fanów, szczerość naszych tekstów oraz duma z tworzenia muzyki, której nikt wcześniej nie usłyszał. Co sądzisz o debiucie per se? Uwielbiam! Czy mógłby być zrobiony lepiej w Twojej opinii? Myślę, że to jest kwestia gustu. Oczywiście, mógł on zostać nagrany czyściej. Mógł być bardziej złożony? Kto wie? Kto się tym prze-
24
S.D.I.
dziej i bardziej popularny. Obecnie gramy prawie cały album na naszych koncertach. Czy powiedziałbyś, że "Sign of the Wicked" jest waszym magnum opus? Z pewnością jest naszym najważniejszym i najbardziej udanym albumem. Ale - dla mnie - na tej płycie są dzieła, jak i są całkiem dobre utwory. Jak na każdej płycie. W wielu wypadkach rozumiesz tę różnicę lata później. Jak byś ocenił obecnie "Mistreated"? Czy zmieniłbyś coś na tym albumie? Z "Mistreated" styl zespół niezamierzenie dorósł. Kiedy dorastasz nowe rzecz zaczynają przyciągać Twoją uwagę. Mając dwudziestkę głównie myślałem o dupczeniu, dupczeniu, napierdalaniu, piciu, rocku, dupczeniu, dupczeniu i ponownie dupczeniu. To się zmieniło. Poza tym Rage, nasz gitarzysta, nalegał na danie miejsca jego utworom na tym albumie, na co się zgodziłem. Trochę je zmieniłem, jednak wciąż się różnią od innych utworów, oczywiście. Tak więc muzyka się zmieniła. To było naturalne i spoko. Jednak technicznie album cierpiał z powodu wielu problemów, które mieliśmy podczas nagrywania. Nasz gitarzysta nie był w stanie poradzić sobie z sytuacją ze studiem nagraniowym. Tak więc straciliśmy masę czasu, zaś ja spędziłem dnie i noce z moimi partiami. Pod koniec byłem zbyt zmęczony by wziąć podobny udział w procesie miksowania, tak jak to robiłem z każdym innym nagraniem. Wciąż
nie jestem zadowolony z miksu. Czy to tylko mi się tak wydaje, czy "Mistreated" brzmi i wygląda jak album koncepcyjny? W zamierzeniu to nie miał być album koncepcyjny. Jednak motywy utworów były bardziej personalne niż te, które były na dwóch pierwszych albumach. Jest to bardziej o nadużyciach i byciu zmuszanym do rzeczy, których nie chcesz robić. Myślę, że "Mother" obecnie jest bardziej istotny niż był wcześniej, z obecną główną debatą na temat aborcji, zgodzisz się? Tak! Ale ten temat będzie rozpatrywany przez dłuższy okres czasu. Jeśli kobieta mówi, że jej ciało należy do niej, to ona nie może się mylić. Pytaniem jest, czy nienarodzone dziecko też należy do jej ciała, czy też nie? Czy ma własną osobowości? Kiedy ten zbiór komórek staje się człowiekiem? W którym momencie zaczyna mieć duszę? To nie jest pytanie naukowe, ale raczej pytanie o podejście czy wiarę. Nie ma tu błędnych lub prawidłowych odpowiedzi! I ja takowej w ogóle nie posiadam! W tym utworze, stawiam siebie w pozycji tego nienarodzonego dziecka, tak samo jak ja stawiałem się w miejscu zabójcy na najnowszym albumie. Uważam, że jest to ważne pytanie i jestem otwarty na wszystkie punkty widzenia. Co się zdarzyło w 1991? W 1990 nasz perkusista Ralf opuścił zespół, ponieważ otrzymał dobrą ofertę pracy. Został zastąpiony przez Christopha Olbricha, który grał z nami do naszej trasy po Czechosłowacji na początku 1991r. Ja zajmowałem się innymi projektami i kiedy ponownie wystartowaliśmy w 1992r, Rage został zatrudniony w zespole Enola Gay. Znaleźliśmy nowego gitarzystę, Jürgena Uthleba i nagraliśmy demówki, które wydaliśmy jako dodatkowe utwory, w momencie, w którym ponownie zostały wydane nasze trzy pierwsze albumy. Jednak we wczesnych latach 90. metal był całkiem martwy i nie znaleźliśmy do współpracy partnera w przemyśle muzycznym. To było to. W roku 2014 wysłałem wiadomość do mojego bliskiego przyjaciela Ralfa, który grał ze mną w zespole rockowym Die Ingjenore w roku 2000. Poprosiłem go o spotkanie, zaprosiłem na wspólne jamowanie w niedzielę po południu. Jako odpowiedź wysłał wideo, na którym gra ścieżkę perkusyjną do starych kawałków S.D.I. W sekrecie wynajął własną salę prób. Spotkaliśmy się parę dni po tym i graliśmy stare rzeczy. Piekielnie dobra zabawa. Spróbowaliśmy znaleźć Rage'a (co nie było proste, ale to już inna historia). Niemniej wkońcu dołączył. Nagraliśmy wideo z salki prób z wykonywania "I Don't Care" (wciąż na naszym kanale Youtube, sdimetal). Tylko dla zabawy. Wrzuciłem to na Facebooka i reakcja na to była znacznie większa, niż przypuszczałem. Zaproponowano nam koncert na Metal Assault Festival w styczniu roku 2015 w Wurzburgu (Niemcy). Granie tam było naprawdę przyjemne i uznaliśmy, że czas ponownie zacząć grać jako S.D.I. Co robiłeś w okresie czasu pomiędzy 1991 i 2013? Czy grałeś w tym okresie?
We wczesnych latach 90. miałem projekt Tommy And The Lucky Ones. Był to rock'n'roll i boogie z niemieckimi tekstami, gdzie nasz obecny perkusista, Christoph grał na perkusji, zaś ja na gitarze. W roku 2005 założyłem Die Ingjenore, którego członkami był perkusista Ralf Maunert, wokalista Bulent Sendallar (znany też jako newsspeaker z Fight z Sign of the Wicked) oraz basista Fohni Goedereis (który zmiksował najnowszy album) oraz ja grający na gitarze. Widzisz, S.D.I. jest trochę jak rodzina, z tymi samymi muzykami pracującymi razem wiele razy. W całym okresie czasu grałem w wielu coverbandach. Wciąż daje o wiele więcej koncertów z cudzymi utworami z zespołami The Lucky Ones oraz Juicy Fruits niż gram jako S.D.I. Czy powrót do przemysłu muzycznego jako S.D.I. był dla was trudny po tym okresie czasu? Nie! Nigdy nie byliśmy znaną czy wielką kapelą rockową zw latach 80. Zawsze trzymaliśmy się twardo powierzchni. Kiedy ponownie uformowaliśmy zespół w 2014r., chcieliśmy tylko mieć frajdę i niczego nie oczekiwaliśmy. Nie byliśmy nawet pewni czy ktoś będzie pamiętał o S.D.I. Jednak reakcje były wspaniałe. Otrzymaliśmy wiele zaproszeń na festiwale i koncerty po całej Europie. Z tego wnioskuję, że ponowne zaczęcie było całkiem proste.
kwestia wolności. Demokracja nie jest dyktaturą większości. Życie opiera się na zmianach. Dzisiejsza mniejszość będzie jutrzejszą większością. Dla mnie nie do uwierzenia jest fakt, że oczywiście wiele polskich ludzi to akceptuje. Oni oddają swoją wolność. Ta anty-demokratyczna polityka Polski i innych krajów zaprowadzi ich z powrotem do wieków średnich, do tępoty i paternalizmu. I to oznacza, że będą igrać z ogniem z ich ciągłym ignorowaniem postanowień, które stworzyli i podpisali. Czasami wydaje mi się, że oni chcą być wykopani z Unii Europejskiej, mimo że Polska i jej obywatele zyskali więcej z wolności i wsparcia Unii niż ktokolwiek inny. Czy "She Said" zostało zainspirowane przez Judas Priest i Accept? Nie, zarówno muzycznie jak i tekstowo nie. Oba te zespoły z pewnością miały na mnie wpływ jako młodego muzyka. Zarówno Iron
Czy zdjęcie na okładkę zostało zrobione w tym samym czasie co teledysk? Scena z błotem została zrobiona w tym samym studiu co teledysk, przez Manfreda Pollerta, fotografa/operatora, który pracował nad "Sign of the Wicked" oraz "Mistreated". Nagrał tą scenę w tym samym dniu, w którym zostały zrobione zdjęcia. Wszystkie inne części teledysku do "80s Metal Band" zostały nagrane kilka tygodni później, przez mojego przyjaciela Andreas Petersa, w jego improwizowanym studiu wideo blisko jego domu. Poza korzystając z okazji tym nagrywał także inne materiały na inne wideo. Co zamierzacie robić w roku 2020? Głównie w tym roku zamierzamy grać trasę po całej Europie. Pierwszego lutego już zaczęliśmy z nowym wydawnictwem w Kassel (Niemcy). Następnie w marcu będziemy w Portugalii i Hiszpanii, następnie potem w Polsce, Austrii, Słowacji, Bułgarii, Niem-
Co zainspirowało tekst utworu tytułowego najnowszego albumu, jeśli mógłbyś wspomnieć jeszcze raz? Jest on o marzeniu, które miałem przez długi okres czasu. Było ono o tym, co zrobiłbym przeciwnikom, jeśli miałbym szansę, w sytuacji gdzie nie mam nic do stracenia. Wierzę w to, że wiele ludzi trzyma w sobie frustrację i poniżenie. I wiele osób ma w sobie bestię. Tak jak i ja. Z tego co mi wiadomo, gladiatorzy, którzy chowają swoją twarz w piasku są tymi martwymi. Szczególnie jeśli walczą o życie lub śmierć. Nie mam racji? Masz rację. I ta lista, o której mówię w utworze naprawdę istnieje. Ale wątpię, że to zrobię (uśmiech). Co sądzisz o próbach banowania "Porno" w niektórych krajach (najnowszy przypadek to Polska)? Protekcjonalne i głupiutkie. Nie możesz traktować swoich obywateli jak dzieci. Oni są dorośli. Niezależnie co sądzisz o porno, to jest
Foto: S.D.I.
Maiden czy Led Zeppelin - z ich ciężkim bluesem - wychodzą z wielu moich utworów. Jednak uwielbiam brzmienie zespołów z lat 80. Lubię muzykę skupiającą się na riffie. I uwielbiam utwory z ścieżkami wokalnymi, do których możesz śpiewać (jeśli chcesz). Czy uważasz, że "80s Metal Band" będzie udany? Co oznacza termin udany dla Ciebie? Tak definitywnie. Już jest dla mnie sukcesem. By zrozumieć to, musisz wiedzieć, że w roku 2013 byłem chory i nawet nie byłem pewien, czy będę ponownie w stanie stanąć na nogi. To była całkiem poważna sytuacja. Po moim wyzdrowieniu, jednym z moich personalnych celów, było wydanie czwartego albumu S.D.I. I właśnie jesteśmy tu, rozmawiając o tym. Nikt tego już mi nie odbierze. Poza tym czułem, że to coś naturalnego, by pójść tą ścieżką. Nie chcemy być tylko występem staruchów czy coś. Zespół żyje i tworzy! Myślę, że stworzyliśmy album, z którego możemy być dumni. Oczywiście mamy nadzieję, że ludzie to polubią. Jestem całkiem pewien, że to wyjdzie.
czech i na paru koncertach w Czechach. Poza tym 29 maja będziemy grać na Heavy Agger-Fest w Danii. Inne występy w trakcie organizacji. Poza tym już pracujemy nad nowym materiałem. Co sądzisz o MDD Records? Pracowaliśmy z nimi przez kilka lat jeśli chodzi o sprzedawanie merchu. Zawsze to była osobista i uczciwa relacja. Tak więc naturalnym dla nas było spytanie ich, czy nie byliby zainteresowani wydaniem nowego albumu S.D.I. Powróciliśmy ostatniego roku tam i poczułem, że oni uwierzyli w S.D.I. Tak samo, jak my w to uwierzyliśmy. Pomimo tego, że z pewnością nie są największą firmą w biznesie, jesteśmy szczęśliwi mogąc pracować z partnerem, na którym możemy się oprzeć. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuję za ugoszczenie nas! Jacek Woźniak
S.D.I.
25
Wciąż żywy Miałem przyjemność ostatnio wymienić parę słów z wokalistą Assassin, Ingo Bajonczakiem, którego możliwości mogliśmy poznać na "Combat Cathedral" z roku 2016. Teraz możemy sprawdzić, co się zmieniło w aspektach lirycznych i produkcyjnych, o czym będziemy trochę rozmawiać. W tych rozmowach Ingo wesprze długoletni członek i gitarzysta zespołu, Jürgen "Scholli" Scholz, opowiadając o technikaliach i swoich opiniach na temat jednego z mniej popularnych albumów w karierze zespołu. Nie przedłużając, zapraszam do zapisu tej rozmowy. HMP: Cześć! Co sądzisz o odbiorze "Combat Cathedral"? Czy był on udanym albumem w Twojej opinii? Ingo Bajonczak: Cześć! W mojej opinii "Combat Cathedral" był świetnym, jednak bardzo niedocenianym thrash-metalowym dziełem! Oczywiście dla mnie był i zawsze będzie to wyjątkowy album, ponieważ to był mój debiut w Assassin!!! Dla zespołu jest to również istotne, ponieważ Robert, jako główny wokalista i twarz kapeli zawsze wydawał się wyjątkowy, zarówno dla zespołu, jak i dla
więc nie, nie lubię go, dla naszego najnowszego "Bestia Immundis" jedynie komiksy stanowiły inspirację. Z tego miejsca chciałbym polecić wam interpretacje tematu w postaci komiksów narysowanych przez Alana Moore, są naprawdę świetne! Utwór "The Swamp Thing" trochę mi przy pomina "Hostile Defiance od Exumera". Mam na myśli, że te utwory są o osobie, która jest wypchnięta ze społeczeństwa. Gdzie wy, śpiewacie o efekcie tego procesu,
Czy "How Much Can I Take" oraz "No More Lies" zostały napisane by być widziane jako ciągła kompozycja podzielona na dwa utwory, czy to tylko ja tak to odbieram? Ingo Bajonczak: Nie, nie ma tutaj żadnego realnego połączenia pomiędzy utworami, poza tematem. Oba traktują na temat wewnętrznej walki i kształtowania osobowości! "No More Lies" jest bardziej o samorealizacji niż o czymkolwiek innym? Jak coś w stylu "Liquid Courage" od Vio-Lence? Ingo Bajonczak: Nie tylko! Oczywiście musisz popatrzeć w głąb siebie, by pokierować swoimi pragnieniami i oczekiwaniami, aczkolwiek utwór Vio-Lence bardziej odnosi się do uzależnienia od alkoholu, natomiast mój utwór zajmuje się tematem szczerości i bycia zgodnym ze sobą, wraz ze swoimi lękami i słabościami, które są w środku!!! Z pewnością są jakieś punkty wspólne pomiędzy dwoma utworami - nie były one zamierzone - jednak muszę powiedzieć, że naprawdę mi wchodzi i uwielbiam "Oppressing The Masses" Vio-Lence, jest to naprawdę genialne thrash metalowe wydawnictwo. Powiedziałbyś, że tekst do "Not Like You!" jest czymś przeciwnym do treści "No More Lies", czy raczej jest efektem tego utworu? Przypuśćmy połączenie pomiędzy tymi dwoma kawałkami. Ingo Bajonczak: Może to być odbierane jak jakaś przeciwwaga z jednej strony, jednak z drugiej, nie było to zamierzone! Sądzę, że cały ten wysiłek, który włożyłem w pisanie i produkcję nowego nagrania zainspirował również ten tekst, poza tym. to też pasuje do klimatu utworu.
Foto: Robert Schmid
fanów. Wciąż uważam. że stworzyliśmy bardzo dobry album i w końcu poprowadziliśmy Assassin w nowy wiek! Czy porównałbyś go do waszego nad chodzącego "Bestia Immundis"? Ingo Bajonczak: Nie, z mojej perspektywy oba nagrania się różnią, zarówno tekstowo, tak jak i muzycznie, nasza nowa muzyka jest bardziej złowieszcza, mroczna, agresywna oraz brutalna! Zmagaliśmy się trochę z produkcją i nagrywaniem na nasz ostatni album, co możesz usłyszeć w tej złości, którą ulokowaliśmy na całym albumie! Co sądzisz o serialu "The Swamp Thing" z 2019? Czy poleciłbyś go? Ingo Bajonczak: Masz na myśli tę wersję telewizyjną? Szczerze powiedziawszy to niezbyt byłem z niej zadowolony, niestety nigdy one nie dotykały mrocznych i tragicznych aspektów bazowego komiksu. Tak
26
ASSASSIN
zaś Exumer mówi o samym procesie wypychania. Zgodziłbyś się? Ingo Bajonczak: Hmm... ciężko powiedzieć, szczególnie, że nie mogę jednoznacznie powiedzieć co Mem von Stein miał na myśli ze swoją interpretacją!? Porównanie z kimś kto został wypchnięty ze swojego miejsca pasuje, jednak dla mnie jest to bardziej tragiczny aspekt kreatury, która należy do ludzkości w swym środku, jednak wygląd wypycha go na zewnątrz. Potwór z ludzkim sercem mógłbyś powiedzieć. Co zainspirowało "How Much Can I Take"? Dla mnie ten utwór brzmi trochę do "Bullets" jeśli chodzi o kontekst liryczny, być może jest prostszy w refrenach. Ingo Bajonczak: Naprawdę? Nie wiem... wiadomość jest całkiem prosta, sądzę, że prawie wszyscy wiedzą, jak to jest mieć wszystkiego dość i zastanawiają się czasami, jak wiele brakuje, zanim ktoś pęknie...
"The Wall". Okej, poudaje tutaj adwokata diabła. Z tego co mi wiadomo, mają oni (w USA) problem z meksykańskimi gangami, które grasują blisko granic Stanów Zjednoczonych i zabijają obywateli zarówno Meksyku jak i USA, zaś sam koncept muru nie był bazowo konceptem Trumpa. On tylko go dostarcza, natomiast same mury w niektórych miejscach zostały zbudowane już wcześniej. Zasadniczo, dlaczego by chciał tych murów? Czy zgodziłbyś się na bardziej restrykcyjną kontrolę granic z łatwiejszą procedurą przyznania obywatelstwa Stanów Zjednoczonych? Ingo Bajonczak: Oczywiście polityka ma dwie strony medalu, nad którymi można dyskutować, zaś ja nie jestem w tej dziedzinie ekspertem! Jednak mam wyrobione zdanie na temat ludzi, którzy zdradzają, kłamią i oszukują innych bez skrupułów i działają, mając na uwadze tylko siebie i ignorując innych, nie słuchając nawet tego, co mają oni do powiedzenia. Poza tym nie cierpię rasistowskich i etnicznych uprzedzeń i jestem całkiem pewien, że pan Trump zamierza nauczyć swoich obywateli bardzo dziwnych i wątpliwych wartości. Zamierza sprawić, że Ameryka zacznie nienawidzić ponownie!!! Ten człowiek jest niebezpieczny, ponieważ może rozwalić cały świat przez prowadzenie nas do śmierci lub kolejnej wojny światowej! I ciężko mi to zrozumieć, on nawet nie próbuje być szlachetny czy działać dyplomatycznie, cały czas udowadnia swój snobizm,
zarozumiałość i ignorancję, za co dostaje zachwyt, uznanie (jak i głosy) od swoich obywateli, nawet za totalnie nieakceptowane zachowanie!!! Wracając do jego głównego projektu związanego z budowaniem muru, to tylko pokazuje jego sposób organizowania świata w jednoznacznych barwach czerni lub bieli. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko nam… Niestety prawdziwe życie nie działa tak łatwo w mojej opinii. Jednak z mojej perspektywy, Trump ma się dobrze dzięki demokratom, a nie w opozycji do nich. I dlatego boję się, że zostanie prezy dentem ponownie. Dlaczego on miał w ogóle wyborców w 2016? Musi być jednak jakiś powód tego. Co sądzisz o tym? Ingo Bajonczak: Z tego co powiedziałem wcześniej, on działa prosto oraz bezkompromisowo, nawet podczas rozwiązywania trudnych międzynarodowych problemów. Niezależnie od tego co inne państwa o tym myślą. Jego wyborcy wydają się mylić jego ignorancję z siłą wodza i podążać, do czegokolwiek to prowadzi... Czy stwierdziłbyś, że "The Killing Light" jest kontynuacją "Hell's Work is Done"? Bądź raczej wstępem do niego? Ingo Bajonczak: Naprawdę potrzebujesz znaleźć jakiś koncept w utworze, mimo, że tam go nie było, co?! Jednak odpowiadając na Twoje pytanie. Nie, "The Killing Light" jest aluzją do konceptów superbohaterów zaś "Hell's Work is Done" przypomina naszą część satanistycznego black metalu! (śmiech). Brak relacji pomiędzy tymi utworami. Czyli zasadniczo sugestią "The Killing Light" byłoby, tylko śmierć jest pewna? Ingo Bajonczak: Z całą pewnością tylko śmierć jest pewna, nawet dla (komiksowych) superbohaterów, to miałem na myśli pisząc wersy utworu "The Killing Light". Czy "Shark Attack" został zainspirowany przez "Szczęki"? Ingo Bajonczak: Czy istnieje coś, co jest związanego z rekinami oraz nie zostało zainspirowanego przez ten film?! Oczywiście, miałem te sceny z tyłu głowy, tak samo jak te sceny z niskobudżetowego "Open Sea" oraz pewne brzmienia z specyficznego utworu amerykańskiego zespołu hardcore/crossover... Więc schodząc trochę z tematu… zgaduje, że to Wehrmacht z ich "Shark Attack"? A co z "White Death" Vikinga? Ingo Bajonczak: Nie do końca schodząc z tematu, tak, miałem na myśli utwór Wehrmacht (dorastałem z muzyką taką jak ta), kiedy pisałem te słowa wraz z tymi wcześniej wspomnianymi inspiracjami. Co do utworu Vikinga, to nie znałem go, przykro mi. Czy kompozycje takie jak "War Song" oraz "Chemtrails" mogą zostać podsumowane sentencją, "wojna ma ślepe oczy"? Mam na myśli, że na wojnie, w wielu wypadkach, nie tak wiele ludzi naprawdę dba o moralność, tylko o stronę konfliktu w której są, czy zgodziłbyś się z tym, czy raczej stwierdził, że jest inaczej? Ingo Bajonczak: Na boskie - czy czyjekol-
Foto: Robert Schmid
wiek - szczęście nigdy nie musiałem cierpieć czy doświadczać wojny i jedynie mogę modlić się żeby tak zostało!!! Zgodzę się z tym stwierdzeniem o ślepocie. Historia nauczyła nas, że ludzie pod presją zaczynają się staczać do poziomu zwierząt i sądzę, że nie da się przetrwać większej presji, niż ta, którą z całą pewnością wojna Tobie sprowadza… Jednakże, "Warsong" jest o idealizowaniu ścieżki żołnierza, jest to hymn upadku! "Chemtrails" w przeciwieństwie to ironiczny, sarkastyczny utwór o tych prorokach grozy, którzy przewidują upadek świata! Co się stanie za 10 lat? Ingo Bajonczak: Pozwól, że wyciągnę najpierw kryształową kulę… Mam nadzieję, że udany i spokojny czas dla nas wszystkich i dominacja nad światem dla Assassin!!! Co zainspirowało okładkę "Bestia Immundis"? Co sądzisz o współpracy z Dirkiem Frederem? Jürgen "Scholli" Scholz: Cześć Jacek, Ingo poprosił mnie abym odpowiedział na niektóre twoje pytania. Na co przystałem i ja udzieliłem odpowiedzi na część pytań w tym wywiadzie. Wracając do tematu, Ingo miał koncept by zrobić okładkę, która jest prawie jak scena lub obraz z komiksu "The Swamp Thing". Mój przyjaciel Dirk Freder jest świetnym projektantem, a przy okazji od samego początku fanem Assassin, który zaoferował nam swoje usługi na potrzeby tego albumu. Poza tym, zrobił to we wspaniały sposób. Nie do końca jestem pewien czy okładka na wasz album pasuje. Z jednej strony, bagno i potwór w nim żyjący zawiera się tylko w jednym - dwóch utworach; z drugiej strony bestia jest metaforą na złe uczynki. Czy mieliście jakieś dylematy, kiedy pracowaliś cie nad konceptem okładki? Ingo Bajonczak: Nie, nie specjalnie. Na początku próbowaliśmy dostać pozwolenie od DC na użycie ich oryginalnych okładek do "The Swamp Thing". Niestety rozmowy nie potoczyły się dobrze, bo wciąż planują nakręcić film z tą serią i oczywiście nie chcieli żeby niemiecki zespół thrash metalowy wziął te grafiki, w celu reprezentacji własnej muzyki!
Jednak szybko skupiliśmy się z powrotem na tytule, który zawierał w sobie temat zła w ludzkiej nacji i próbowaliśmy znaleźć tę mieszankę tragedii w "The Swamp Thing". Stąd uważam, że grafika, którą stworzył Dirk dobrze pasuje!!! Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny waszego najnowszego albumu? Podaj infor macje takie jak kiedy, z kim, jak, i jak długo? Jürgen "Scholli" Scholz: Po pierwsze Joachim i ja napisaliśmy pierwsze utwory po "Combat Cathedral" już w roku 2018. Na początku 2019r. obaj zebraliśmy te wszystkie swoje pomysły na nowy album, zaś nasz Björn "Burn" (perkusista) zaczął pracować nad pre-produkcją. Poczym w lecie 2019r. poszliśmy do studia by nagrać to, co zajęło nam mniej niż dwa lata. Po wielu problemach z wolnymi terminami w studiu, nasz zapał i produkcja przystopowały. Kiepski czas! Zasadniczo zastanawiałem się nad jedną rzeczą, co sądzicie o waszym "The Club". Nie wiem jak on jest często wspominany w waszych wywiadach, ale sądzę, że nie tak często, o ile w ogóle. Jeśli chodzi o mnie, jest on całkiem okej, nie najlepszy, ale okej. Czy był on dobry, jak na swoje czasy, czy raczej zamietlibyście by ten album pod dywan? Jürgen "Scholli" Scholz: "The Club" jest bardzo unikatowym albumem. Utwory zostały napisane jako produkt wielu inspiracji i kilku muzyków, którzy nie mieli długiego stażu w szeregach Assassin. Produkcja była jedną z tych złych rzeczy, ponieważ Michael chciał zrobić to samemu… tak samo z dystrybucją tego albumu. Ale utwory wciąż nie są takie złe… tylko nagrane i wyprodukowane fatalnie. Co zamierzacie robić w 2020? Jürgen "Scholli" Scholz: Jak zawsze chcielibyśmy miło spędzić czas z naszymi fanami i widownią przed, w trakcie i po naszych występach. Dla tych powodów Assassin wciąż jest żywy oraz jest to powód do życia!!! Dziękuje za wywiad, powodzenia! Jacek Woźniak
ASSASSIN
27
Lubimy thrashować! Atrophy to jedna z tych kapel, które, można powiedzieć, nie miały w przeszłości zbyt dużo szczęścia. Mimo, że udało im się wydać dwa bardzo dobre albumy, nie przebili się na tyle, by dziś absorbować podobną publiczność co bardziej znane kapele thrash metalowe z Ameryki. Był to więc zaszczyt i prawdziwa przyjemność móc zadać parę pytań, na które wyczerpująco odpowiedział perkusista grupy. Wywiad przeprowadziłem jeszcze na długo przed globalną epidemią koronawirusa, która jak już wiadomo, pokrzyżowała odbycie się pierwszego w Polsce koncertu Atrophy. Miejmy nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze, a tymczasem warto poświęcić chwilę na ciekawą rozmowę z sympatycznym bębniarzem. Przed Wami - Tim Kelly! HMP: Cześć! Bardzo się cieszę, że mogę chwilę z Wami pogadać. Nie ukrywam, że Atrophy było jednym z tych zespołów, które swoją muzyką wywarły na mnie spore wrażenie. Dlatego cieszę się również, że wracacie bardzo dobrym, nowym kawałkiem, "RIP Tide". Na usta ciśnie się więc pytanie kiedy będzie można spodziewać się więcej nowego materiału? Tim Kelly: Obecnie pracujemy nad nowym materiałem. Przez ostatnie 3 lata było dużo zmian w składzie. Trochę trudno było znaleźć odpowiednie połączenie talentu oraz
Nowy utwór rozbudza apetyt przed długo oczekiwaną, trzecią płytą Atrophy. Odczuwacie jakąkolwiek presję, czy może wręcz przeciwnie, podeszliście do tworzenia premierowego materiału na stuprocentowym luzie? Myślę, iż Brian i ja czuliśmy oraz wciąż czujemy presję, ponieważ szczerze kochamy Atrophy. Ale sądzę też, że za dużo myśleliśmy zamiast pozwolić muzyce płynąć z naszych wnętrz. Chris, James oraz Rick byli potężną częścią tego zespołu, więc zajmie to trochę czasu aby odnaleźć ponownie tą ma-
Foto: Atrophy
osobowości. Jednym z najważniejszych komponentów zespołu są dobrze działające relacje oraz przyjaźń. Jeśli się nie dogadujemy, to jest prawie niemożliwe aby coś z tego wyszło. Próbowaliśmy odnaleźć tą samą chemię, którą mieliśmy na początku. W 2016 roku zreformowaliśmy zespół tylko po to, aby robić show na zjazdach. W 2017 roku pomyśleliśmy o stworzeniu nowych utworów, ale trudno było nam się dogadać. Myślę, iż za bardzo staraliśmy się odnaleźć brzmienie starego Atrophy, zamiast od początku grać prosto z serca, jak w przeszłości. Ale czuję, że wszystko zaczyna działać i "RIP Tide" to dopiero początek.
28
ATROPHY
gię. Jesteśmy teraz w dobrym punkcie, i chcemy wyrazić to co czujemy w tym momencie na temat muzyki oraz społeczeństwa. Nadchodzą dobre rzeczy. Słuchając "RIP Tide" ma się wrażenie, że thrash, przynajmniej w wykonaniu Atrophy, ma się całkiem dobrze. To kawałek szybki, kąśliwy, ale i nie pozbawiony ciekawych aranżacji. Chciałbym zapytać jak dla Was ten numer ma się do dokonań grupy z lat 90., czy można mówić o jakimś łączniku, czy wręcz przeciwnie, chcecie napisać zupełnie nowy rozdział w karierze Atrophy? Myślę, że nie pozostaje nam nic innego jak
napisać nowy rozdział. Mamy nowych członków, którzy są bardzo chętni by stworzyć z nami coś nowego i świeżego. Bobby Stein (gitara), Scott Heller (bas) oraz Denny Seefieldt (gitara) są wielkimi fanami Atrophy, wszyscy pochodzą z Tucson (miasta, w którym mieszkamy). Byli częścią sceny muzycznej we wczesnych dniach swoich karier oraz są pełni energii oraz ognia. Będziemy tak samo dzicy jak wcześniej. Nie znam żadnego innego sposobu jak grać. Nigdy nie poddamy się nowemu brzmieniu i będziemy zawsze grać szybko i wściekle. To zawsze będzie Atrophy jakie znacie. Jak już wspominałem, obok Waszych starszych kompozycji nie sposób przejść obojętnie. Jednak odnoszę również wrażenie, że dziś Atrophy nie jest nazbyt popularne. Jak myślicie, czego zabrakło na przestrzeni lat, żeby móc mówić o Atrophy tak samo jak o, np. Exodus, Slayer czy chociażby Megadeth? Cóż, te trzy zespoły to razem z Testament żywe legendy. Moim zdaniem, nie robią nic coraz lepiej. To po prostu długowieczność. Atrophy stworzyło tylko trzy nagrania zanim zespól został rozwiązany. Myślę, że jeśli wydalibyśmy jeszcze dwa albumy, bylibyśmy bardziej popularni. Album "Socialized Hate" był szybki oraz surowy, "Violent by Nature" trochę bardziej dopracowany jeżeli chodzi zarówno o teksty jak i same nagrywanie. Myślę, że trzeci album byłby mieszanką tych dwóch, i najpewniej byłby najlepszy. Kiedy naprawdę zaczęliśmy stawać na swoim, wszystko musiało się skończyć. Chris Lykins zabrał się za swój plan aby zostać fizjoterapeutą. Był taką siłą napędową tego zespołu. Także w tym samym czasie grunge zdominował świat, choć wciąż nie rozumiem jak do tego doszło, ale, cóż, to się stało. Do tego wydawcy zaczęli zmieniać swój format. Przepraszam, jeśli jestem zbyt dociekliwy. Co by jednak się nie działo, czuję, że nowy materiał pokaże, że wciąż należy liczyć się z Atrophy. Możecie zdradzić czym inspirowaliście się w pisaniu nowych kawałków? Myślę, że sama ekscytacja z tego, że znowu to robimy jest inspirująca. Samo granie muzyki thrash sprawia, że serce mocniej bije. Czułem się jakbym miał dostać ataku serca kiedy zaczęliśmy znowu razem grać. To była właśnie ta ekscytacja. Nie mogłem się uspokoić. Ja to po prostu całkowicie kocham! Także jeżdżenie w trasę oraz miejsca, w których wcześniej się nie było. Nigdy nie mieliśmy okazji, aby udać się do Ameryki Południowej. Natomiast w zeszłym roku graliśmy w Chinach. Teraz byliśmy na całym świecie i nawiązaliśmy prawdziwie i niesamowite relacje z fanami, którzy stali się naszymi przyjaciółmi. Poznaliśmy tych ludzi w mediach społecznościowych, a potem na żywo. To kapitalne uczucie! Ruszamy w trasę z zespołem z Izraela, Black Sachbak. To nie wydarzyłoby się bez mediów społecznościowych, które nas wszystkich połączyły. Chciałbym teraz pomówić trochę o zamierzchłych czasach. Niedawno nakładem Vic Records wyszło na nowo Wasze pierwsze demo "Chemical Dependency". Odżyły wspomnienia, kiedy przygotowy-
waliście reedycję czy oddaliście "pałeczkę" wytwórni? Po prostu zostawiliśmy to im. Pomyśleliśmy, że zrobią z tym kawał dobrej roboty. Kiedy tego słuchałem, przypomniało mi się bycie w tym studio i jak podekscytowani wtedy wszyscy byliśmy. Pamiętam jak nawaliłem przy początku "Preacher Preacher" a Chris powiedział "no co ty mordo, to jest tak jak na próbach". Udało się przy następnym podejściu. Głos Briana był czadowy. Brzmiał dojrzalej niż u kogokolwiek, z kim wcześniej grałem. Jego frazowanie oraz krzyki były zajebiste. Wiedziałem, że to całkiem niezły materiał. Materiał na "Chemical Dependency" to jakby preludium do Waszych dwóch albumów. Zwłaszcza do debiutu, "Socialized Hate", wydanego w następnym roku. Zresztą część utworów na niego trafiła. Jak z perspektywy czasu oceniasz tamten materiał? Kocham go w całości. Naprawdę! Jestem jednym z tych, którzy mogą słuchać własnej muzyki i się nią cieszyć. Byłem taki dumny z każdego z członków zespołu. Wszyscy zrobili krok naprzód i wykonali kawał dobrej roboty. Wiedziałem, że to było coś wyjątkowego. Podpisaliśmy kontrakt bardzo szybko po tym jak wyszło to demo, więc chcieliśmy nagrać te piosenki na poważnie. Oto powód dlaczego "Socialized Hate" zawierało prawie wszystkie utworu demo. Chcieliśmy zrobić to właściwie. I bardzo się cieszyliśmy, że Bill Metoyer był jego producentem. Muszę przyznać, iż sprawił, że czuliśmy się w studio bardzo komfortowo. Wszystko zebrało się do kupy tak szybko. Większość ścieżek perkusji wyszło za pierwszym podejściem. Byliśmy dobrze przygotowani po próbach i gotowi do nagrań. Wszyscy zrobili swoje ścieżki szybko i porządnie. Wszystko szło tak łatwo. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Billa! Współcześnie co jakiś czas niektóre zespoły, również thrash metalowe, wydają swój stary materiał, wydany na nowo. Nie zawsze jednak kończy się to dobrze. Rozważaliście taką możliwość, żeby zrobić coś takiego czy jesteście przeciwni takim eksperymentom? Nie. Myślę, że nie podejmiemy się tego. Głównie pewnie dlatego, że część pierwotnego składu nie jest dziś z nami. Nie sądzę aby to było właściwe. Dodatkowo podoba mi się to jakie jest - szybkie i kanciaste. Grając thrash metal bardzo łatwo można popaść w rutynę, zresztą pewnie jak w heavy metalu. Co, oprócz jak mniemam, miłości do tego gatunku, powoduje, że nadal Wam chce się wymyślać nową twarz Atrophy? Nie uważam abyśmy wydali wystarczająco dużo muzyki, aby popaść w rutynę. Myślę, że mieliśmy i wciąż mamy, bardzo wiele do dania od siebie. Byliśmy trochę zawiedzeni w sercu tym, że odszedł Chris, no i tym, że wydawca w pewien sposób sobie nas odpuścił. To nas przygniotło. Mieliśmy utwory oraz mnóstwo świeżych pomysłów. Nawet 8 ścieżkową taśmę przedprodukcyjną! Niestety, nigdy nie ujrzała światła dziennego.
Nie macie w swojej dyskografii żadnego krążka zawierającego materiał grany na żywo. Planujecie wydać coś portretującego obecny skład? Chciałbym to zrobić jeśli pojawi się szansa. Myślę, iż taki album brzmiałby zabójczo. Uwielbiamy grać na żywo. Jeśli o tym się pomyśli, to jest właśnie to co zespoły robią, grają na żywo cały czas. To właśnie w studio czujesz się trochę niekomfortowo. Z powodu analizy piosenek oraz powtórnego dobierania wstawek i tak dalej. Trzeba zagrać to po prostu na żywo z serca, i nic nie może się nie udać! Żadnych ścieżek i ponownego grzebania. Po prostu tak jak na żywo. Tak, jak w sali prób. W tym roku drugi album Atrophy "Violent
dy byliśmy w środku trasy koncertowej. Miejsce było wypchane po brzegi, było szalone nurkowanie w publikę oraz mnóstwo naszych przyjaciół, którzy przyszli nas zobaczyć. Nawiązując do koncertu w moim kraju słyszeliście o Polsce coś, co Was specjalnie zaciekawiło? Muszę przyznać, nie wiem za dużo o Polsce i jej historii. To właśnie jara mnie w trasach. Przed i po show lubimy spędzić trochę czasu z każdym kto przyszedł. Są to ludzie zazwyczaj dumni ze swojej narodowości, i chcą dzielić się z nami wiedzą. Przeważnie popijamy wtedy wspólnie świetne piwo! Zawsze słyszeliśmy, że ludzie w Polsce szaleją za metalem, i my chcemy być częścią tego, jak ró-
Foto: Atrophy
By Nature" obchodzi równe trzydzieste urodziny. Czy przygotowaliście coś spec jalnego dla swoich fanów w związku z tą rocznicą? Hmm, może ciasto albo coś w tym stylu. Ha! Nie, nie. Nic szczególnego, po prostu wyjdziemy i zrobimy piekło z tymi utworami. Dodaliśmy do zestawu kilka utworów z "Violent". Jest dużo fanów Atrophy, którzy nigdy nie widzieli nas na żywo. Oto w tym właśnie chodzi, o granie na żywo przed ludźmi, którzy chcą nas najbardziej usłyszeć. Nie ma nic lepszego! Już niedługo zawitacie po raz pierwszy do Polski. Polscy fani są wymagający, ale i potrafią się odwdzięczyć potężną energią. Pewnie nie raz mieliście przyjemność grać dla prawdziwych maniaków. Czy są trasy, albo koncerty, które wspominacie aż nadto pozytywnie? Tak, dużo było takich koncertów. Nasz pierwszy występ w Europie. Graliśmy w Irlandii. Kiedy autobus koncertowy przyjechał na miejsce spotkania, czekała tam na nas grupa zwariowanych dzieciaków, aby nas przywitać i poznać. Sala pękała w szwach, wierzę, iż wszystkie bilety były wyprzedane. Graliśmy wtedy razem z Sacred Reich. Daliśmy czadu i od tamtej pory nigdy nie odpuszczamy. Pamiętam także koncert w naszym mieście, kie-
wnież doświadczyć piękna kraju. Dużo ludzi wyjeżdża na wakacje do innych krajów, ale oni nie poznają tak wielu świetnych ludzi, z którymi mogą spędzić trochę czasu i nauczyć się ich kultury jak my. Jednocześnie jednoczy nas wszystkich muzyka. To świetne przeżycie! Znamy teraz na całym świecie tylu ludzi, których możemy nazwać przyjaciółmi. Jesteśmy w łatwym kontakcie poprzez Facebooka oraz inne media społecznościowe. Czasem wymieniamy po prosu pocztę e-mail. Widziałem, że na swoim Facebooku Brian Zimmerman zamieścił poruszający wpis po śmierci Neila Pearta z Rush. Śmiem sądzić, że nie tylko scena thrash metalowa jest dla Was jakąś inspiracją. Czy, oprócz Rush, były zespoły spoza ścisłego kręgu thrashu, który wywarły na Was duży i ważny wpływ? Wszyscy mieliśmy różne źródła inspiracji. Wiem, że Chris jarał się sceną punkową jak Bad Brains. Rick był człowiekiem Rush i Iron Maiden. Pamiętam, że James słuchał Merciful Fate, Kreator oraz Destruction. Brian interesował się bardzo Robem Halfordem, Judas Priest oraz wczesnym europejskim metalem. Ja natomiast dorastałem z takimi zespołami jak Kiss, Scorpions i wczesny Rush. Starsi kuzyni wprowadzili mnie w muzykę The Who, który był niesamowitym
ATROPHY
29
HMP: Już pierwszy rzut oka na waszą nazwę nie pozostawia cienia wątpliwości, że musicie być maniakami Slayera, stąd wybór na nią tytułu ich numeru? General Holocausto: Tak, na pewno, ale wtedy nie mogliśmy zdecydować się co do nazwy zespołu, a do tego szybko potrzebowaliśmy jakiejś na nasz pierwszy koncert. Myślę, że nasze brzmienie to coś więcej niż tylko Slayer, ale nie mogę zaprzeczyć, iż mają oni na nas wpływ.
Foto: Atrophy
zespołem. Ich bębniarz wyprzedzał swoje czasy. Keith Moon był taką osobowością w życiu prywatnym, ale w studio zawsze wykonał świetną pracę. Kiedy Ozzy spiknął się z Randy'm Rhoadsem, to zmieniło mój świat. Później wkroczył thrash. Pojawiła się Metallica i wszystko zabrzmiało zupełnie inaczej. Ona była tak cholernie ciężka. Album "Master Of Puppets" zmienił oblicze gry. Kiedy się do niego dorwałem, razem z "Bonded By Blood" Exodus, nie było już dla mnie odwrotu! Gdyby pojawiła się propozycja nagrania płyty "Tribute to…" w wykonaniu Atrophy, jakie zespoły czy utwory mogłyby się na niej znaleźć? Pewnie wszystkich tych zespołów, które wymieniłem. Byłem także wielkim fanem Ronniego Jamesa Dio. On także zmienił mój świat. Czy grając muzykę macie jeszcze czas na jej słuchanie? Nie pytam oczywiście o własny materiał z sali prób, ale o Wasze ostatnie zakupy. Przy okazji - winyl, kompakt czy może pliki? Jak większość facetów po 50-ce, dorastałem słuchając winylu. Dni, w których słuchałem nowych nagrań, czytałem wkładki z tekstem oraz patrzyłem na zdjęcie zespołu, próbując zgadnąć kto gra na jakim instrumencie, były takie zajebiste. Wciąż słucham starszego thrash i speed metalu. Szukam tych, powiedzmy, niedocenianych zespołów metalowych. Nie kupuję za dużo nowej muzyki, bo czas zajmuje mi albo granie, albo tworzenie. Wracając jeszcze na moment do pisania materiału. Chciałbym zapytać o, jeśli to nie tajemnica, Wasz sposób tworzenia. Jak przebiega praca nad nowymi numerami i czy znacząco różni się od tego, jak przebiegała przy "Socialized Hate" albo "Violent By Nature"? Zazwyczaj komponujemy najpierw muzykę, myśląc podczas tego jak rozplanować partie wokalne. Wejście, zwrotka i refren. Potem przekazujemy Brianowi i on robi swoje. Następnie pracujemy razem, aby wszystko w jak najlepszy sposób poukładać. Brian gra trochę na gitarze, więc wpada na dobre
30
ATROPHY
pomysły riffów czy wejść albo zwrotek. To współpraca totalna. Jeszcze tylko, zbliżając się do końca wywiadu, chciałbym zagadnąć w imieniu tych, którzy pasjonują się nie tylko muzyką, ale i instrumentami. Na jakim sprzęcie najlepiej się Wam pracuje i nagrywa? Ja gram na old schoolowych bębnach Tama Superstar z 1982 roku. Talerze Zildjan. Gitarzyści grają na gitarach Kempers, a mają miliony gitar! Każde ścieżki profesjonalnymi narzędziami. Cóż, dwadzieścia pytań to, jak widać, niedużo. Mam nadzieję, że żadnym z nich nie wetknąłem zbyt mocno nosa w, jak to się mówi, nie swoje sprawy (śmiech). Chciałbym podziękować za chęć odpowiedzi i proszę o parę dobrych i szczerych słów dla czytelników HMP i fanów Atrophy w Polsce! Muszę powiedzieć, że były to fajne pytania. Szczerze, jesteśmy po prostu tak wdzięczni, że możemy wciąż robić to co kochamy. Pisać i grać super energetyczną muzykę. A także, że wciąż mamy starych i nowych fanów, których obchodzą nasze plany, czy to teraźniejsze czy na przyszłość. Nowy materiał jest już w drodze, i szczerze przepraszamy za to ile czasu zajęło nam stworzenie nowej muzyki. Przy zmianach składu oraz braku wsparcia wydawcy ciężko jest stworzyć dobrej jakości nagrania, na które zasługują nasi fani. Będziemy kontynuować pisanie utworów i granie naszej muzyki dla ludzi, którzy wspierali nas od pierwszego dnia. A do wszystkich młodych fanów - spotykamy się i nie zawiedziemy! Mamy nadzieję, iż zawitamy w waszym mieście gdziekolwiek ono jest, aby pokazać wam jak lubimy thrashować! Dzięki i do zobaczenia na koncercie! Adam Widełka Tłumaczenie: Przemysław Doktór, Maciej Szymczak
To praktyka stosowana przez młode kapele od lat: kiedyś na jednej scenie spotykały się więc choćby Running Wild, Sinner czy Grinder, teaz wy macie szansę zagrać na przykład z Bonded By Blood czy Fabulous Disaster - to fajna sprawa, kiedy fani oddają w ten sposób hołd swoim mistrzom? Taa, myślę że tak. Byłem bardzo świadomy w przeszłości, iż nasza nazwa sugerowała ściąganie od Slayera, ale myślę, iż muzycznie poszliśmy w innym kierunku, tak samo jak te wszystkie wspomniane zespoły, mamy swoją własną tożsamość. Graliście i wciąż to zresztą czynicie w Wode, ale wygląda na to, że black przestał wam wystarczać, a thrash/tradycyjny metal kręcił was również na tyle, że również chcieliście go pograć? Wszyscy trzej członkowie Aggressive Perfector grają również w Wode. Ten zespół rośnie w siłę, niedługo nagramy nowy album. Tak w zasadzie to dołączyłem do Wode dopiero po wydaniu przez nich drugiego albumu "Servants Of The Counter Cosmos". Ten zespół w dużej mierze jest dziełem Mike'a i Tima, basisty i perkusisty Aggressive Perfector. Z drugiej strony Aggressive Perfector jest kompletnie inną bestią, zrodzoną z chęci grania wściekłego heavy metalu. Nie zawsze jednak odbywa się to tak, że zakłada się w tym celu zupełnie nowy zespół - pewnie gdy z czasem okazało się, że macie coraz więcej utworów odmiennych stylistycznie od blacku nie było już wyjścia, a gdy kiedyś skończyliście grać dla zabawy "Aggressive Perfector" któryś z was zawołał: to byłaby świetna nazwa dla naszej kapeli? (śmiech) Rzeczywiście, byłbyś zaskoczony nowym materiałem Wode, mamy w planach nagranie nowego albumu w marcu/kwietniu, więcej tam black heavy metalu i totalnie dzikiej jazdy. Ale tak, Aggressive Perfector nie gra black metalu, nie ma tam bestii oraz rozwrzeszczanych wokali, tylko metal i syf ze ścieków Manchesteru. Zaczęliście skromnie, od kasetowego demo "Satan's Heavy Metal" - 12" winyl był pewnie za drogi, na 7" by to nie weszło, kompakt was nie kręcił, więc poza wersją cyfrową stanęło też na kasecie, taniej i dostępnej? Cóż, nasz kumpel Jamie Elton - wokalista Amulet oraz gość z górnej półki - miał taśmy i chciał je jakoś spożytkować. Został naszym fanem po tym, jak zagraliśmy koncert z jego zespołem. Lata mijają, a to wciąż wymarzony nośnik dla takich wydawnictw - mamy streaming,
spektyw, ale mi to nie przeszkadza. Jak więc zareklamowałbyś "Havoc At The Midnight Hour" ludziom, którzy nigdy dotąd o Aggressive Perfector nie słyszeli? Heavy metal wymieszany z horrorami wytwórni Hammer oraz włoskimi slasherami.
Metal i syf ze ścieków Manchesteru - Aggressive Perfector jest bestią zrodzoną z chęci grania wściekłego heavy metalu - deklaruje General Holocausto i debiutancki album "Havoc At The Midnight Hour" potwierdza, że speed/thrash/heavy Brytyjczyków ma w sobie to coś, dzięki czemu nie odkłada się płyty po jednym przesłuchaniu z grymasem zniecierpliwienia. W dodatku Daniel zapowiada, że to dopiero początek, sugeruje też, że warto zwrócić uwagę na inny projekt członków Aggressive Perfector: Bandcamp czy YouTube, a kasety wciąż są wydawne, krążąc w podziemiu XXI wieku niczym jakieś relikty, co można nawet określić czymś na kształt fenomenu. Niedawno firma Dying Victims Productions wznowiła "Satan's Heavy Metal" na CD i można powiedzieć, że odnotowaliście spory postęp, bo nakład tego wznowienia jest dziesięciokrotnie wyższy, bo to już 1000 egzemplarzy? Dokładnie, dużo ludzi wydaje się zainteresowanych tym wznowieniem i zajebiste było ponowne sięgnięcie po ten materiał. Dying Victims dobrze nas traktują.
chaotyczne, szalone i całkiem nieokrzesane; do tego łatwiej jest mi pisać teksty w trzyosobowym zespole. Ostatnimi czasy sytuacja tradycyjnego metalu w waszej ojczyźnie jakby zaczynała ulegać poprawie, nie zmienia to jednak faktu, że po jego popularności i dynamicznym rozwoju przed laty pozostały tylko
Okładka tej płyty też powinna wywołać zainteresowanie fanów metalu - daliście Velio Josto wolną rękę czy zrealizował waszą koncepcję tego coveru? Mieliśmy pewien pomysł, daliśmy co do niego wskazówki, ale on dodał do tej okładki trochę swojego szaleństwa - jestem pewien iż nie przeszkadza mu to, że o tym mówię. Chyba zbyt wiele zespołów stawia obecnie na sztampowe, komputerowe okładki, co w żadnym stopniu nie pozwala im wyróżnić się w tłumie konkurentów - chcieliście tego uniknąć? Tak, chcieliśmy aby nasz dorobek w całości odzwierciedlał muzykę i teksty, a nie podą-
To demo to już jednak przeszłość, bo w tak zwanym międzyczasie pracowaliście nad debiutanckim albumem - wybraliście tych osiem utworów spośród większej ilości pomysłów, czy od razu skoncentrowaliście się właśnie na nich, żeby jak najlepiej je dopracować? Taa, było trochę przerwy pomiędzy tymi wydawniactwami, ale i także skok w rozwoju, bo teraz dajemy czadu cały czas, ale jesteśmy bardzo krytyczni jeżeli chodzi o tworzone przez nas teksty, więc zajmują one trochę czasu. Słychać w nich, że kręci was nie tylko thrash, ale generalnie klasyczna scena metalowa lat 80., zespoły takie jak: Venom, Bathory, Mercyful Fate, Venom, Motörhead, Warfare czy Running Wild? Absolutnie, i wszystkie te wymienione zespoły mają na nas wpływ, jednak chciałbym tutaj jeszcze dodać włoski zespół o nazwie Black Hole i ich album "Land Of Mystery", który był główną inspiracją dla niektórych riffów oraz partii klawiszowych. Można także wymienić doom metalowe Candlemass oraz Paradise Lost. Jest was co prawda tylko trzech, ale zważywszy na to, że każdy może mieć nieco inną listę ulubionych zespołów trudno było wam przekuć te inspiracje w styl Aggressive Perfector? Nie, to całkiem łatwe, ale myślę, że to dlatego, iż jesteśmy trzyosobowym zespołem i robimy też inne rzeczy, które pozwalają nam wydobywać następne pomysły. Czyli o poszerzeniu składu nie ma mowy, dobrze gra się wam we trzech, nawet jeśli na koncertach brakuje partii drugiej gitary? Myślałem o tym aby, zwerbować drugiego gitarzystę na stałe, ale wydaje mi się, iż jesteśmy dobrzy w takim składzie. Do tego występy na żywo to druga strona zespołu, są one
Foto: Aggressive Perfector
wspomnienia - co jest nie tak z Brytyjczykami, że zachłystują się jakimś muzycznym zjawiskiem, po czym bez pardonu porzucają je w momencie, gdy pojawia się jakiś nowy, modniejszy nurt? Dobre pytanie. Tak, myślę iż w tym momencie w Brytanii jest teraz dużo dobrych zespołów, jednakże dobre zespoły można spotkać na całym świecie. Jeżeli chodzi o Aggressive Perfector to my robimy swoje, mamy w repertuarze elementy tradycyjnego heavy metalu, ale także doom oraz crossover, jak i również partie keyboardów i syntetyczne dźwięki ze ścieżek dźwiękowych pochodzących z naszych ulubionych horrorów. Teraz zespołom jest jeszcze trudniej się przebić, chociaż, paradoksalnie, możliwości dotarcia do potencjalnych fanów są więk sze, ale chyba was to nie zniechęca? Nieee, jestem po prostu zadowolony, że ciągle piszę, wydaję albo występuję na żywo, poza tym pracuję w robocie bez żadnych per-
żał drogą typową dla metalu w tych czasach. Dying Victims Productions zadbali też o to byście mieli co sprzedawać podczas koncertów: wspomniane już wznowienie demo, nowa płyta aż w trzech wersjach na CD i na winylu - teraz tylko musicie grać jak najwięcej i liczyć, że publiczność dopisze? Latem 2019 roku byliśmy przez 16 dni na trasie po Europie kontynentalnej z naszymi braćmi z Heavy Sentence. Zmierzamy na kontynent znowu na kilka razy w tym roku, ale już myślę o nowym materiale. Życzę wam więc, aby te marzenia spełniły się i dziękuję za rozmowę! Dziękuję z a wywiad, mam nadzieję, iż niedługo przyjedziemy do Polski. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Maciej Kliszcz
AGGRESSIVE PERFECTOR
31
Poważni i zdeterminowani Jacques Bélanger praktycznie zamilkł na lata i poza okazjonalnymi występami na płytach innych wykonawców praktycznie zarzucił śpiewanie. Od sześciu lat udziela się jednak w Assassin's Blade, który wydał niedawno drugi album "Gather Darkness" , czysty heavy/speed metal na modłę lat 80., coś pomiędzy Judas Priest a Exciter, co w żadnym razie nie jest przypadkowe: HMP: Wielu starszych fanów pamięta cię z płyt Exciter wydawanych na przełomie XX i XXI wieku. Potem zrobiło się o tobie ciszej, nie znaczy to jednak, że straciłeś kon takt z muzyką, metal wciąż był ci bliski? Jacques Bélanger: Po tym jak w 2006 roku odszedłem z Exciter po prostu zacząłem realizować inne plany i spełniać swoje ambicje. Wróciłem na studia, by zdobyć kolejny stopień naukowy, tym razem z tłumaczenia. Przez kilka lat nawet wykładałem na uniwersytecie. Pracowałem przez dziesięć lat jako
Pojawiałeś się jednak w tym czasie gościnnie na różnych płytach, choćby Annihilator, ale brakowało czegoś więcej. Musiały jednak zaistnieć sprzyjające okoliczności, żebyś mógł założyć własny zespół? Jeśli mam być szczery, podczas tamtych lat nigdy nie tęskniłem za kontekstem zespołu, prawdopodobnie dlatego, że przeważnie grałem z muzykami, z którymi nie miałem zbyt dużo wspólnego jeżeli chodzi o zainteresowania. Właściwie mam małą grupę przyjaciół i to jest zupełnie w porządku. W Ottawie nie
32
ASSASSIN’S BLADE
Nie przerażała cię odległość między Kanadą a Szwecją? Skoro w ojczyźnie nie udało ci się znaleźć odpowiednich muzyków, to wielogodzinne loty przez ocean są już pestką? Nie, dystans nas nie powstrzymywał. Oczywiście, chciałbym mieszkać blisko moich kolegów z zespołu, których uważam za dobrych przyjaciół. Ale jakość tego, co osiągnęliśmy do tej pory jest dla mnie bardzo satysfakcjonująca. Odległość między nami jest do bani, ale pomimo tego byliśmy dość poważni i zdeterminowani, by cieszyć się tą przejażdżką.
mamy wielu poważnych, utalentowanych i oddanych scenie muzyków metalowych. Poza tym, nie mam pragnienia zarządzać/ prowadzić zespołu z wielu powodów, głównie dlatego, że nie mam cierpliwości do ludzi z dużym ego i dlatego, że nienawidzę rządzić ludźmi. Odkąd nie jestem muzykiem, totalnie polegam na chłopakach, z którymi pracuję. Więc, na przykład, gdybym miał zwolnić gitarzystę, który pisał wszystkie kawałki, musiałbym również wyrzucić cały materiał, nad którym pracowałem. Ogółem warunki były dalekie od zadowalających, a ja nie miałem intencji zakładać nowego zespołu. Ze względu na moje szerokie zainteresowania, zdecydowałem się poświęcić czas czemuś innemu niż zespół.
Kiedy Marcus dopełnił skład poczuliście, że może wyjść z tego waszego muzykowania coś naprawdę fajnego, stąd pomysł nagrania promo i kontynuowania działalności? Marcus był świetnym dodatkiem do zespołu. Zanim dołączył do Assassin's Blade, grał już wcześniej w kilku projektach Petera (Void Moon; Cult Of The Fox). Muszę przyznać, że jest inteligentnym i utalentowanym perkusistą i fantastycznym gościem. Faktycznie, jego dołączenie do zespołu umożliwiło nam występowanie, ale też ułatwiło nagrywanie wokali. Peter kombinuje dla mnie wszystkie linie wokalne. Ale żeby można było przekazać jego pomysły mnie, dyskutuje o wokalach z Marcusem. Potem Marcus nagrywa linie wokalne. Właściwie Marcus ma szeroka skalę wokalną, więc jest w stanie nagrać praktycznie wszystkie główne wokale, zanim są one wysyłane do mnie, co ułatwia mi życie. Jest dobry, tak dobry, że faktycznie jestem w stanie zrozumieć w pełni te pomysły właśnie dzięki niemu. Z tak mocną podstawą, mogę łatwiej nagrać moje wersje i skupić się na aranżacji (wokale wspomagające, harmonie, charakter i wymowa całości, etc.). Więc tak, wkład Marcusa umożliwił nam poszerzenie horyzontów.
Decydujące okazało się chyba spotkanie z Davidem i Peterem, kiedy okazało się, że
Wytwórnia reklamuje was jako coś pośredniego pomiędzy Exciter a Judas Priest i
Foto: Assassin’s Blade
tłumacz i specjalista do spraw dokumentacji technicznej. Wciąż słuchałem metalu, ale nigdy nie utrzymywałem kontaktu ze sceną muzyczną, ani jako muzyk, ani jako fan. Byłem bardzo zajęty nauką, pracą, byciem dobrym mężem, również korzystaniem z życia. Kiedy byłem nastolatkiem i młodym człowiekiem słuchałem wyłącznie metalu. Obecnie słucham go tylko jakieś 50% czasu. I cały czas słucham swoich starych nagrań… i bardzo mało nowych rzeczy. Poza tym w większości słucham muzyki klasycznej i progesywnego rocka (Genesis, Gentle Giant, Yes, Jethro Tull, etc.). Więc przez te lata, które minęły między 2006 rokiem (gdy odszedłem z Exciter) i 2014 rokiem (gdy zacząłem angażować się w Assassin's Blade) miałem jako słuchacz tylko sporadyczny kontakt z metalem.
mimo pewnej różnicy wieku nadajecie na tych samych falach i coś mogłoby z tego być? Dla mnie wiek nie stanowi żadnej różnicy. I tak, fakt, że wszyscy potrafimy mówić po angielsku był niezbędny do komunikacji. Jednak czynniki, które liczą się dla mnie najbardziej to talent, oddanie i otwartość. Kiedy Peter pierwszy raz się ze mną skontaktował, zaakceptowałem jego zaproszenie do nagrania kilku wokalnych ścieżek przede wszystkim dlatego, że uważałem go za przyjaciela. Nie miałem pojęcia, gdzie ten projekt nas zaprowadzi. Podobały mi się również kompozycje. Moje pierwsze wokalne kawałki, sześć utworów, były nagrane w studiu Petera, gdzie po raz pierwszy spotkałem Dave'a. Te sesje były bardzo udane. Wtedy poznałem bliżej Petera i Davida. Peter i David to fantastyczni ludzie i to zrobiło ogromną różnicę, która sprawiła, że chciałem wejść w taką współpracę. Więc tak, by odpowiedzieć na twoje pytanie, spotkanie/ współpraca z Peterem i Dave'em było świetnym przeżyciem, które przekonało mnie, że Assassin's Blade będzie wykonalnym i fajnym projektem.
trudno się z tym nie zgodzić - to w końcu twoje muzyczne korzenie i zapewne echa pierwszych fascynacji z młodych lat? Inspiracja to podsumowanie wszystkiego, na co jesteśmy podatni i wystawieni w życiu. W przypadku Assassin's Blade, niektóre inspiracje są oczywiste, inne bardziej mętne. Jeśli chodzi o pomysły muzyczne, to jesteśmy dość podobni do NWOBHM. Nasz styl został ukształtowany przez zespoły, których fanami byliśmy, gdy zaczynaliśmy słuchać muzyki. Ja osobiście słuchałem sporo progresywnego rocka z lat 70. (Genesis, Yes, Gentle Giant, Jethro Tull) i muzyki klasycznej. Muzycznie, te oczywiste wpływy są liczne i często bardzo jasne: Priest, Maiden, Mercyful Fate, etc. Te wszystkie lata i różnorodne gatunki muzyczne ukształtowały sposób, w jaki rozumiemy muzykę i przez to też sposób, w jaki piszemy i to interpretujemy. I wreszcie, gdy połączymy interpretację tych właśnie wpływów Dave'a, z interpretacją Petera i moją, otrzymujemy materiał, który nie brzmi ani jak Priest, ani jak Maiden. Na końcu mamy typowy Assassin's Blade. Nie zaczynamy tworzenia z myślą, że nasza muzyka powinna brzmieć w określony, ustalony sposób. Po prostu pozwalamy emocjom płynąć. Potem nadajemy tym pomysłom kształt i dopracowujemy, aż czujemy, że są wystarczająco dojrzałe. Więc jeśli są jakieś konkretne wypływy, które ktoś jest w stanie wykryć w naszej muzyce, muszę powiedzieć, że to niemal czysty przypadek. To jeden z powodów, dla których materiał Petera i Dave'a mnie przyciągnął. Moc, melodia, prędkość, świetne teksty… i ta przysłowiowa szwedzka nutka, która tak wyróżnia muzykę metalową. Większość recenzentów doszukała się określonych wpływów w naszej muzyce/wokalach: Priest, Mercyful Fate, Maiden, Manilla Road to były oczywiście zespoły najczęściej wymieniane, ale żadna z recenzji nie wnioskowała, ze brzmimy jak oni. Oczywiście nie chcieliśmy nikogo powielać. Powiedzmy sobie szczerze, gramy klasyczny metal, więc nasz materiał niekoniecznie sprawi, że poczujesz się nagle jak na innej planecie… i nie ma w tym nic złego. Muzycy muszą grać z serca. Dla nas, nasze serca i dusze są wypełnione przede wszystkim klasycznym metalem. Warto przy okazji wspomnieć, że scena kanadyjska, chociaż nie tak popularna jak amerykańska, też była bardzo silna i mieliście w latach 70. i 80. mnóstwo świetnych zespołów hard 'n'heavy, tylko nie wszystkim była dana taka kariera jak choćby Rush czy Thor? Ciężko jest porównać te dwa kraje, biorąc pod uwagę, że populacja Stanów Zjednoczonych jest dziesięć razy większa niż populacja Kanady. Nie jestem pewien, co do kariery Thora. Widziałem film dokumentalny o Thorze na Netflixie i dla mnie wygląda na to, że był bardziej postacią niż metalowym artystą. Z racji tego, że nie wiem zbyt dużo na temat Thora, nie ma sensu bym wypowiadał się na temat jego wkładu. Jeśli chodzi o Rush, tak, mieli świetną karierę. Jestem fanem ich wczesnych albumów, koncertowy "All The World's A Stage" to mój ulubiony. Ale w latach 70. w Kanadzie metal nie był obecny. Pierwsze kanadyjskie zespoły meta-
Foto: Assassin’s Blade
lowe pojawiły się we wczesnych latach 80., jak np. Anvil, Exciter, Razor i VoiVod. To dość godny uwagi początek. Potem wiele innych grup zaczęło do nich dołączać, jak np. Annihilator, Sword, Kataklysm, Cryptopsy, etc.
jemności i dlatego, że daje mi to okazję, by pracować ze świetnymi ludźmi. Właściwie praca w studio to moja ulubiona część tego wszystkiego. Lubię występować, ale nie czuję potrzeby, by być nieustannie na oczach ludzi.
Sytuacja na rynku muzycznym zmieniła się teraz diametralnie, dlatego trudno wyobrazić sobie sytuację, że wytwórnia czeka przez kilka lat, aż zespół stanie się wielki, tak jak było to w przypadku wspomnianego już Rush czy Genesis. W dodatku nie ma co myśleć o życiu z muzyki czy jakiejś karierze, tylko trzeba liczyć się z dokładaniem do interesu - nie zniechęcało cię to? Zniechęcony? Raczej nie. Jestem bardziej zawiedziony. Zabawne, że liczba tak zwanych niezależnych wytwórni od lat 80. wręcz eksplodowała. Masz rację, oldschoolowe wytwórnie, które miały zasoby, szukały talentów, potem brały zespoły pod swoje skrzydła i promowały je. Było to niemal jak znajdowanie dobrego i utalentowanego, młodego boksera i trenowanie go przez lata, aż stał się pierwszorzędnym sportowcem i może nawet światowym championem. Wytwórnie zapewniały, że artyści odnosili sukcesy i zarabiali wystarczająco pieniędzy, by pracować nad muzyką na pełen etat. Obecnie wytwórnie podpisują kontrakty z milionem zespołów, z których każdy sprzedajeco najwyżej kilka tysięcy kopii. Kończą z milionem głodujących zespołów, z wyjątkiem garstki, która będzie koncertować w nędznych warunkach z nadzieją, że uda im się związać koniec z końcem, zazwyczaj jednak nieudanie. Morał tej historii jest taki, że wytwórnie ciężko pracują, by… przetrwać i ochronić swoje stanowiska pracy. Zespoły już się nie liczą. Od czasu do czasu zainwestują w zespoły, które sprzedają najwięcej nagrań i nie zrobią nic dla reszty. Poza tym, z racji że każdy muzyk może mieć swoje własne domowe studio, wytwórnie oczekują gotowych produktów, które muszą tylko rozprowadzać. Dosłownie żerują na głębokiej żądzy muzyków żeby osiągnąć sławę. Dlatego wiele wybitnych grup znika z radaru, bo muzycy nie chcą sprzedawać swoich matek w zamian za sukces w muzyce. Jak dla mnie, nigdy nie aspirowałem do tego, by stać się gwiazdą rocka. Śpiewam dla przy-
Wydawcę znaleźliście dość szybko, niemiecką wytwórnię Pure Steel Records - to też jest potwierdzenie sytuacji na metalowym rynku, bo takie granie jest wciąż popularne właśnie w Niemczech i innych państwach europejskich? Muzyka metalowa nigdy nie była mocniejsza. Rynek jest ogromny i nigdy wcześniej w historii nie było tylu dobrych grup. Podejście myślę do muzyki metalowej jest bardzo tradycyjne, więc nigdy nie przestanie być modne. Pure Steel dotarło do nas i zaoferowało nam kontrakt przede wszystkim dlatego, że Andreasowi podobała się moja praca z Exciter. Właściwie wydaje mi się, że był nieco zawiedziony pierwszym albumem, bo myślę, że "Agents Of Mystification" nie brzmiał jak Exciter. Ale w moim odczuciu jest to muzycznie silniejsze niż Exciter. Zespół podąża w inną stronę, z bardziej otwartym podejściem i kreuje misterniejszą muzykę. Nie zrozum mnie źle, bardzo szanuję Johna Ricci i mam nadzieję, że założy nowy zespół. Jeżeli tak zrobi, to zespół Johna będzie zdecydowanie lepszy niż obecny line-up Exciter. Dla mnie to John był sercem i duszą Exciter. Muzycy zza Atlantyku często wspominają w rozmowach z nami, że zazdroszczą Europejczykom tych wszystkich festiwali, rozwiniętego mimo wszystko rynku fonograficznego, etc. - faktycznie jest u was pod tym względem aż tak źle? Nie powiedziałbym, że po tej stronie "jest aż tak źle". Są w sferze metalowej zespoły, festiwale i wydarzenia. Po prostu wydaje się, że metal w Europie już prawie zniknął z mainstreamu, może dlatego, że to część tradycji. Metal zdaje się być bardziej zakorzeniony w europejskiej kulturze niż w tej północnoamerykańskiej. Potem mamy Południową Amerykę i zespoły jak Sepultura. Nie jestem pewien, jak dobrze (czy też może jak źle) południowoamerykańskie grupy sobie radzą.
ASSASSIN’S BLADE
33
Ale wiem na przykład, że brazylijski zespół Pastore jest fantastyczny. Ich wokalista, Mario Pastore, jest znakomity. Są chyba bardzo znani w Brazylii, ale nie wydaje się, żeby było o nich głośno w Europie czy Ameryce Północnej. Zadebiutowaliście nieźle przyjętym albumem "Agents Of Mystification", co pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że warto pociągnąć to dalej? "Agents Of Mystification" to dobry album, ale on nigdy nie pobije żadnych rekordów sprzedaży. Powiedzmy, że było to dobre przedstawienie zespołu, ale wiedzieliśmy że mogliśmy zrobić na nowej płycie coś dużo lepszego. Uważamy "Agents Of Mystification" za promocyjną rzecz i niejako kartę biznesową, która pozwala przedstawić grupę światu. Nowa płyta "Gather Darkness" jest jeszcze bardziej udana - to kwestia tego, że znacie się już doskonale, po tych pięciu latach jesteście świetnie zgrani, co przekłada się też na jakość kolejnych kompozycji? "Gather Darkness" faktycznie otrzymał lepsze opinie, po prostu dlatego, że jest zdecydowanie lepszą płytą niż "Agents Of Mystification". Tak, ten album ukazuje bardzie "wyszukaną" wersję Assassin's Blade. Po "Agents Of Mystification", nauczyliśmy się trochę o pracy z różnych części świata. Ale, główną różnicą jest to, że zdecydowaliśmy się tym razem pracować z godnymi zaufania ludźmi w sprawach miksu (Martin "Mattes' Pfeiffer - U.D.O.) i w sprawach masteringu (Stefan Kaufmann z Accept). Dlatego "Gather Darkness" jest bardziej dojrzałe i mocniejsze niż "Agents Of Mystification". Drugi album jest o kilka minut krótszy, bardziej intensywny, nie ma też na nim tak długich utworów jak "League Of The Divine Weep" - to przypadek czy zamierzone działanie? To czysty przypadek. Peter i Dave piszą muzykę bez określonego planu. "League Of The Divine Wind" jest dłuższa, bo była to złożona japońska saga, którą Peter bardzo lubił. Chciał odnieść się do wielu części tej fascynującej historii i prawdopodobnie to właśnie sprawiło, że piosenka jest dłuższa. Właściwie na "Gather Darkness" mamy kolejny kawa-
łek, który trwa dłużej niż przeciętny, "Soil Of The Dead", który ma ponad 7 minut. Wzmocniliście też skład, bo macie teraz dwóch gitarzystów - Bruno Buneck miał wzmocnić wasze brzmienie, bo jednak na koncertach jedna gitara nie zawsze wystarczała? Assassin's Blade zawsze grało muzykę na dwóch gitarach. Dodanie Bruna było wtedy koniecznością. Bardzo podoba mi się jego styl. Jest techniczny i szybki, podczas gdy David jest w swym brzmieniu gładszy, bardziej wyrafinowany i wymyślny. Uzupełniają się nawzajem i jest to dość oczywiste na "Gather Darkness". Debiut ukazał się na LP, CD i kasecie - z "Gather Darkness" będzie podobnie, bo nie wyobrażasz sobie dyskografii Assassin's Blade bez analogowych nośników? Nie jestem pewny co do kaset. Fakt, że "Agents Of Mystification" zostało wydane na kasetach wyniknął z inicjatywy Petera. Było to wydanie głównie dla kolekcjonerów. Nie orientuję się, ile ten nośnik robi dla nas w sensiie promocji. Ale tak, "Gather Darkness" zostało wydane na płytach CD, winylu i jest dostępne do pobrania. I w przeciwieństwie do "Agents oO Mystification" drugi album jest dostępny na większości serwisów streamingowych. Planujecie też pewnie koncerty promujące "Gather Darkness" i jeśli będzie tylko na to szansa zamierzacie odwiedzić jak najwięcej miejsc z tym nowym materiałem? Trzeba pamiętać, że na całym świecie są setki dobrych zespołów, a metal to przede wszystkim biznes. Powiedziałbym, że Ameryka Północna jest wykluczona, przede wszystkim z powodów finansowych. Cały zespół jest w Szwecji i byłoby to zbyt kosztowne, by ich przetransportować i zaplanować dochodową trasę. Z drugiej strony mamy więcej okazji, by grać w Europie. Jednak są tony dobrych europejskich zespołów, które organizatorzy mogą mieć za marne grosze. Plus, powiedzmy sobie szczerze, ja będę niedługo mieć 60 lat i z tego co wiem, nie ma mowy, bym wybrał się z moich plecakiem i podróżował autostopem przez Europę, by grać w klubach przed garstką ludzi. Poza tym, mam karierę zawodową i w Północnej Ameryce pracownicy mają średnio tylko dwa lub trzy tygodnie wakacji w roku. Ja mam szczęście mieć pięć. Ale czy chciałbym poświęcać mój cenny czas osobisty, którego mam mało, by jechać w trasę w dość trudnych warunkach? Raczej nie. Kocham grać, ale mam wiele innych zainteresowań. Jedyną możliwością w tym momencie są letnie festiwale. To byłoby wspaniałe. Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Karol Gospodarek
HMP: Od lat z płyty na płytę Stormwarrior idze w coraz to bardziej epicką stronę. Ale jeśli chodzi o kompozycje, aranżacje, chóry, Twoja nowa płyta jest najbardziej epicką płytą Stormwarrior. Intensyfikacja tych klimatów była związana z tematyką? O ile od dawna piszesz o tematyce nordyckiej, o tyle tym razem teksty są jeszcze bardziej majestatyczne, o tożsamości czy eschatologii. Lars Ramcke: Jasne, to idzie ręka w rękę. Wśród tekstów poszczególne fragmenty, które warto dodatkowo podkreślić muzyką. To działa też w drugą stronę - w strukturach kawałków są takie momenty, które wymagają szczególnego uwypuklenia epickimi słowami. W zależności od tego, od czego zaczyna się pisanie kawałków, czy od strony muzycznej czy tekstowej, jeden czynnik uzupełnia drugi. W tekstach do "Norsemen" można natrafić na bardzo wiele uzbrojenia. Już w samych tytułach pojawia się dwukrotnie "miecz", raz "tarcza" i "ostrze". Życie ukształtowane jest walką. W poszczególnych epokach ta walka przybierała różne formy. Miecz i tarcza są rzecz jasna nierozerwalnie związane z istnieniem wojowników w czasach wikingów, naszych przodków. Współkształtowały życie w tamtym okresie w bardzo dużym stopniu. Całymi latami Stormwarrior był porównywany do Helloween i Running Wild. To rzecz jasna cecha Stomwarrior, która wciąż jest dla niego typowa, ale pojawiają się od pewnego czasu motywy, które można porównać choćby do Bathory. Taką inspirację słyszę w "Sword of Walhalla". Tak, Bathory od dawien dawna miał wpływ na Stormwarrior, także podświadomie. Miało to miejsce już na krążku "Northern Rage" w kawałku "Lindisfarne" czy w wielu fragmentach na "Heading Northe" i "Heathen Warrior". Na nowej płycie, "Norsemen" także jest wiele momentów, jednak "Sword of Valhalla" bez wątpienia najsilniej zmierza w tym kierunku. Mimo to, dla większości dziennikarzy najprościej jest napisać "brzmią jak Helloween i Running Wild". Zwłaszcza kiedy nie przykłada się zbytnio do słuchania płyty w całości, czy raczej rzuca okiem na to, co napisali o niej inni (śmiech). Swoją drogą, na nowej płycie nie ma żadnego kawałka "o metalu". Tym razem nie pasowało to tematycznie do reszty płyty. Przerwa między "Thunder and Steele" a
34
ASSASSIN’S BLADE
Hamburczyk i morze Długoletnie niemieckie zespoły zazwyczaj idą w dwóch kierunkach. Albo od lat nagrywają to samo, tylko że gorzej, albo nagrywają bardzo dobre płyty, ale znacząco zmieniają swój styl. Kategoryzacja ma jednak swoje granice. Stormwarrior istnieje już 20 lat, nagrał sześć płyt, jest szalenie wierny swojemu stylowi, ale mimo to, albumy Stormwarrior wcale nie są bledszymi odbitkami samych siebie. Jeśli uważnie się wsłuchacie, zauważycie, że do wyznacznikowej dla Stormwarrior etykiety "stare Helloween/Running Wild" dochodzą nowe inspiracje. To między innymi o nich rozmawiałam z liderem Stormwarrior - Larsem Ramcke. "Norsemen" była dłuższa niż zwykle. Coś muzycznego robiłeś w tym czasie? Niewiele, nie miałem wystarczająco dużo czasu na tworzenie muzyki. Musiałem odrobić trochę prywatnych spraw. Kiedy pracuję nad płytą, muszę się na niej całkowicie skoncentrować. W przeciwnym razie nie będzie to wystarczająco dobre dla płyty Stormwarrior. Perkusista, Falko Reshöft po latach znów dołączył do zespołu. Dlaczego chciał wrócić? Ponieważ on po prostu należy do Stormwarrior, poza tym z nim jest po prostu fajniej. Wtedy, w latach 2003-2008, Falko i ja byliśmy siłą napędową Stormwarrior - "Heavy Metal Fire", "Northern Rage", "Heading Northe", trasy między innymi w Japonii, wspólna praca w studio... Jego powrót przywrócił dawnego ducha. Myślę, że to można na płycie usłyszeć, zarówno w samych kompozycjach, jak i w perkusji.
wiking. Zastanawiam się, czy Ty również masz taką pasję. Nie, to nie dla mnie. Istnieje wiele wikińskich i średniowiecznych jarmarków czy festynów oraz wiele pokazów walk i zawsze znajdzie się ktoś, kto założy okulary przeciwsłoneczne, buty sportowe czy inny kapelusz słomkowy i popsuje tym cała autentyczność. Wolę jednak, żeby energia przeszłości pozostała między mną a naturą. Czytałam w jakimś bardzo starym maga-
łeś, że ważną rolę w powstaniu Stormwarrior odebrał Headbangers Ballom. Możesz sobie wyobrazić początki zespołu bez tego miejsca? A więc początki Stormwarrior były nie w Ballroomie, ale w centrum młodzieżowym na obrzeżach Hamburga. Tam się wszystko zaczęło. Ale rzecz jasna później Headbangers Ballroom przyczynił się mocno do rozwoju zespołu. Poznaliśmy tam kilku późniejszych członków Stormwarrior i nawiązałem wiele dobrych kontaktów z innymi kapelami, które wtedy budowały hamburską scenę. Tam też mogłem po raz pierwszy spotkać się z Kaiem Hansenem. Zresztą wtedy Headbagners Ballroom prowadził Thomas, ten, który później powołał do życia Headbangers Open Air Festival. Z tym festiwalem łączy nas rzecz jasna też bardzo dużo. Mieliśmy okazję występować tam wiele razy i jesteśmy na nim nawet wtedy, gdy nie gramy. Twoja muzyka jest w pewnej mierze też hołdem dla Running Wild. Teraz Stormwarrior ma okładkę na miarę Running Wild. Dlaczego Andreas Marschall stworzył Wam taką okładkę tak późno? Dobre pytanie. Naprawdę mogłem go o to
W temacie instrumentów - w intro do płyty słychać klawisze. Kto na nich zagrał? Sam je nagrałem. Stormwarrior jest jednym z wyjątków na niemieckiej scenie. Wiele zespołów albo zmienia swój styl, albo gra w kółko to samo, tylko gorzej. Wy jesteście wierni swojemu stylowi, a jednocześnie nieco go odświeżacie - choćby w tę epicką stronę. Masz jakąś receptę na muzykę? Nie mam pojęcia. Po prostu zaczynam i w pewnym momencie pojawia się moment, w którym większość: muzyka, słowa, aranżacje, tytuły, pomysły na grafiki, są już nadbudowane. Od tego momentu jestem już w stanie usłyszeć w głowie 99% materiału na płytę i wiem już, czego brakuje. Kiedy na tym etapie mam wszystko gotowe, przychodzą dalsze pomysły Yenza, Falko, Björna i dodają one płycie pewien dodatkowy sznyt. Wtedy wszystko się klaruje i przechodzi na następny poziom. A skąd czerpiesz natchnienie? Napisałeś już wiele o kulturach północy i wciąż masz nowe pomysły... Przy tworzeniu "Northern Rage" studiowałem archeologię pradziejową i wczesnohistoryczną, a także skandynawistykę i nadal bardzo dużo czytam. Dodatkowo bliskość morza dostarcza mi twórczej energii. Alexandera Krulla z Leaves Eyes też fascynuje kultura nordycka. Wiem też, że bierze udział w rekonstrukcyjnych imprezach jako
Foto: Lars Hoese
zynie, że na początku działalności Stormwarrior miałeś trudności ze znalezieniem ludzi, którzy w ogóle chcą grać heavy metal... Wtedy wszyscy chcieli grać death i black metal, bo oba gatunki były wtedy ogromnie popularne. Tradycyjni metalowcy tylko podśmiewywali się z tego. To było jeszcze przed Hammerfall, który propagowano jako wybawicieli heavy metalu, wskutek których true metal wrócił do łask. Mnie samemu trudno było ówcześnie znaleźć właściwych ludzi z tego przedziału, nawet w tak dużym mieście, jak Hamburg. Obecnie jest wiele młodych kapel idących tym kierunku, może zrobiło się trochę lepiej. Choć jest też wiele gówna z dmuchanymi mieczami i kostiumami suberbohaterów. Ten cały Comedy Metal kompletnie nie jest dla mnie (śmiech). Kiedy ostatnio rozmawialiśmy opowiada-
zapytać wcześniej. Przez wiele lat sądziłem, że Andreas nie robi już żadnych okładek, kiedy przypadkiem zobaczyłem, że właśnie wypuścił coś nowego. Dopiero wtedy do niego napisałem. Okładka do "Norsemen" jest świetnie zrobiona i liczę, że będziemy mogli jeszcze nie raz dobrze współpracować. Też mam taką nadzieję. Obecna okładka wygląda jak połączenie "Heading Northe" z "Heathen Warrior". To był pomysł Andreasa? Przygotowałem dla Andreasa kilka szkicowych elementów, które mogłyby trafić na okładkę, a on wyciągnął z nich pierwszy projekt. Później oboje dopasowaliśmy je wszystkie do siebie, a on sam już dokończył. Wszystko poszło bezproblemowo, poza tym on naprawdę miał ochotę zrobić nam tę okładkę. Katarzyna "Strati" Mikosz
STORMWARRIOR
35
żdego jednego kawałka, który napiszę. Nie oczekuję zbyt wiele, ale mam wielkie nadzieję.
Potrzeba dumy Pewnie niektórzy już wstępnie przeglądając ten numer pomyśleli sobie zdegustowani - "znowu Idle Hands? Nie za dużo tego?!". Fakt, wydana w zeszłym roku płyta "Mana" narobiła niemałą burzę w metalowym świecie. Oczywiście poza przychylnymi opiniami, pojawiły się głosy, że cały ten hype wokół zespołu jest zdecydowanie przesadzony. Tutaj najchętniej zacytowałbym klasyka, że "Racja jest jak dupa. Każdy ma swoją". Tak czy Owak Idle Hands będzie jedną z gwiazd tegorocznej warszawskiej (pierwotnie odruchowo wpisałem tu słowo "katowickiej") Metalmanii i fakt ten zmienił się w okazję do krótkiej rozmowy z wokalistą IH - Gabrielem Franco. HMP: Już niedługo minie niemalże rok od momentu wydania Waszego pierwszego albumu zatytułowanego "Mana". Czy po tym czasie patrzysz inaczej na tą płytę? Gabrielem Franco: Szczerze mówiąc nie. Dla mnie ten album to ciągle ta sama wspaniała rzecz. Ten album został nagrany jakieś piętnaście miesięcy temu i nic od tamtego czasu się w moim stosunku do niego nie zmieniło. Jestem naprawdę zadowolony z efektów w naszej pracy i cholernie cieszę się, że zostały one tak dobrze przyjęte. No właśnie. Album został przyjęty nad -
"Mana" to Wasze pierwsze pełne wydawnictwo. Czy jakiś moment z procesu nagraniowego tego albumu naprawdę utkwił Ci w pamięci? O tak. Pamiętam jak przez parę dni chodziłem dookoła okolicy będąc mega wkurwiony. Zbliżał się deadline a my wszyscy byliśmy w przysłowiowej "czarnej dupie". Ciągłe "motywujące" telefony oraz maile od managementu i wytwórni niespecjalnie rozluźniały tą atmosferę (śmiech). To były dla nas dość ciężkie dni, ale ostatecznie wszystko się udało. Praktycznie zaraz po nagraniu ruszyliśmy w trasę. Już wtedy wpadliśmy w ogrom-
Ten rok upłynął Wam pod znakiem dużej liczby koncertów, głównie w Europie. Powiedz mi proszę, czy grając te koncerty staraliście się pozyskać nowych fanów? Ta trasa była ogólnie okazją, by powiedzieć wszystkim "hej, jesteśmy Idle Hands i istniejemy" (śmiech). To tak naprawdę była pierwsza nasza duża trasa. Zawsze staramy się koncentrować na tym, by zagrać dobry show i żeby ludzie wyszli zadowoleni. A czy zapamiętałeś szczególnie jakiś jeden konkretny występ? Na pewno takim występem był ten na Keep It True Festival w Niemczech. Był to występ dla kilku tysięcy ludzi, więc zapadł mi w pamięć. Czymś bardzo wyjątkowym była dla nas także trasa z Kingiem Diamondem. Miłe z jego strony było, że podczas swoich występów reklamował nas ze sceny, nie tylko jako świetny zespół, ale i wspaniałych ludzi. Czy podczas tej trasy miałeś możliwość jakiejś dłuższej pogawędki z Kingiem Diamondem? On rzadko był w pobliżu. Często pojawiał dopiero tuż przed wyjściem na scenę i znikał zaraz po zejściu z niej. To już jest starszy człowiek. Ma żonę, dzieci i pewnie głównie im chce poświęcać swój czas. Mimo to czasami udało nam się zamienić parę słów. Nie były to jakieś długie konwersacje, raczej tak zwane "small talks". To naprawdę przesympatyczny i kulturalny człowiek. W tym roku zajrzycie do Polski na Metalmenię. Dokładnie. To pewnie będzie naprawdę ekscytujące wydarzenie. Wiem, że ten festiwal ma w Waszym kraju niemal legendarny status i odbywa się już od ładnych paru dekad. Tym bardziej się cieszę, że będziemy mogli się tam pojawić. Zwłaszcza u boku wielu renomowanych, a wręcz legendarnych zespołów.
Foto: Idle Hands
spodziewanie dobrze zarówno przez media, jak i przez słuchaczy. Czy byłeś tym zaskoczony? Byłem totalnie zaskoczony. Powiem Ci, że w momencie nagrywania tego albumu nie oczekiwałem zbyt wiele. Byliśmy zespołem, który wówczas grał w pubach i szczerze mówiąc myślałem, że na tą chwilę wiele więcej nas nie czeka. Wydane w 2018 roku EP "Don't Waste Your Time" niewiele zmieniła w naszej sytuacji. Wszystko się zaczęło kręcić po wydaniu "Mana" i mam ogromne przeczucie że rok 2021 będzie dla nas czymś jeszcze bardziej przełomowym. Przekonasz się w swoim czasie o czym mówię.
36
IDLE HANDS
ny wir jak prawdziwe gwiazdy rocka (śmiech). Nie da się ukryć, że na świecie obserwuje my wzrost popularności Idle Hands, co zresztą sam zauważyłeś. Czy w związku z tym faktem masz jakieś oczekiwania? Nie lubię oczekiwać zbyt wiele ani snuć jakichś wielkich planów, ponieważ żyjemy w czasach, w których wszystko się zmienia niczym w kalejdoskopie. Po prostu staram się tworzyć jak najlepszą muzykę bez względu na okoliczności. Żadnych wypełniaczy i odrzutów. Chcemy, by każdy kawałek, który stworzymy był godny, by znaleźć się na płycie. Mam potrzebę odczuwania dumy z ka-
Przy tego typu planach należy wziąć pod uwagę, że w tej chwili zarówno w Europie, jak i innych częściach świata panuje epidemia koronawirusa. Czy Wasza działalność koncertowa ucierpiała już z tego powodu? Tak. Akurat jesteśmy w trasie i na tą chwilę byliśmy zmuszeni do odwołania trzech z zaplanowanych koncertów. Czwarty też stoi pod znakiem zapytania. Pewnie będzie ich więcej, ale to już zależy od władz. Póki co gramy, gdzie tylko możemy. Skoro koncertowanie stoi pod dużym znakiem zapytania, to można więcej czasu poświęcić na nowy materiał, czyż nie? Jak najbardziej. Pracę nad nowym albumem, zaczęliśmy jeszcze zanim "Mana" trafiła na rynek. Mamy głowy pełne pomysłów, którym dajemy ujście. Nowy album już w przyszłym roku. Pozwolisz jednak, że będę trochę dociekliwy. Czy ta płyta będzie kontynuacją drogi obranej na "Mana"?
Mogę obiecać jedno. To, co usłyszycie na najnowszym krążku, to ciągle będzie Idle Hands. Album bez wątpienia spodoba się wszystkim tym, do których przemówiła zawartość "Mana". Nawet jeżeli wyłapie się pewne innowacje, to nie zniknie wrażenie, że jest to ciągle ten sam zespół. Często przy Idle Hands dopisuje się określenie "gothic metal", jednakże Ty się przed nim bronisz jak przed ogniem. Tak, to prawda. Nie przepadam zbytnio za tym określeniem i stosowaniem go w parze z Idle Hsands. Dzisiaj to pojęcie zostało lekko wypaczone i łatkę tą przypisuje się zespołom, które tworzą muzykę odległa stylistycznie od naszej. Przykładem może być tu Nightwish czy z drugiej strony Paradise Lost. Dlatego też wrzucanie nas do tej kategorii może wprowadzić potencjalnych słuchaczy w błąd. Zatem pomówmy o czysto heavy metalowym wariancie Waszej twórczości. Zdarzało Ci się mówić, że kicz jest nieodłącznym elementem tego gatunku. To ciekawe podejście z punktu widzenia twórcy, zdecydowanie będące w zdecydowanej opozycji do podejścia wielu podobnych kapel, prezentujących swą twórczość jako sztukę wysokich lotów. Kiczowatość jest wpisana w naturę tej muzyki i wydaje mi się że to jest a przynajmniej powinno być oczywiste dla wszystkich. Heavy metal to przede wszystkim zabawa. Nas od wielu kapel grających tradycyjny heavy
Foto: Idle Hands
metal różni to, że nie śpiewamy o rycerzach i podobnych sprawach. Pochodzicie z Portland. Jak na tą chwilę wygląda tamtejsza scena metalowa? Sporo ekstremy, głównie death metalu trochę punk rocka, trochę hardcore'u, coraz więcej stoner/ doomu. Klasyczny metal jednak niestety w odwrocie. Co najwyżej parę kapel thrashowych. Zespoły heavy metalowe można policzyć na palcach jednej ręki. Jednak nie powiem, żebym bardzo śledził lokalną scenę, bo jest ona zdominowana przez muzy-
kę, której nie jestem fanem. Gdzie widzisz siebie i Idle Hands za powiedzmy dziesięć lat? Mam nadzieję, że przede wszystkim będziemy grać koncerty jako headliner na dość sporych arenach. Ale co będzie, zobaczymy. Możemy gdybać, snuć plany, kreować jakieś bajeczne wizualizacje, ale tak naprawdę nikt z nas nie wie co przyniesie przyszłość. Bartek Kuczak
Epic Metal Lemmy Portugalscy barbarzyńcy wracają z potężnym hukiem maczugi. Ironsword, bo o nich mowa płyty wydaj rzadko, ale jak już coś wyda, to jest to niezły kąsek dla miłośników epickiego heavy. Tak jest też z ich najnowszym wydawnictwem zatytułowanym "Servants Of Steel". O kulisach powstania tego krążka opowiedział nam lider oraz jedyny członek Ironsword grający w nim od samego początku - Tann. Nie skupiliśmy się jednakże tylko na obecnych czasach. Spora część rozmowy dotyczy mniej znanych, ale dość interesujących faktów z ciekawej historii Ironsword. HMP: Minęło już pięć lat od wydania Waszego ostatniego albumu zatytułowanego "None but the Brave". Czy mógłbyś krótko opisać, co działo się z zespołem w tym okresie? Tann: Po wydaniu albumu "None but the Brave" bardzo aktywnie go promowaliśmy, grając na żywo na kilku metalowych festiwalach i mniejszych koncertach jako support. Pojawiliśmy w kilku różnych krajach, takich jak Hiszpania, Grecja, Włochy, Niemcy i Portugalia. W międzyczasie tworzyliśmy nowy album. Te pieć lat przerwy to nie była do końca nasza wina. Tak się po prostu stało. Było kilka spraw, które zabrały nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Musieliśmy zarezerwować studio, uzyskać odpowiedni
względu na ilość. Zdecydowanie wolę jakość. Ale prawda jest taka, że tu w grę wchodzą czynniki zewnętrzne. Nigdy nie była to kwestia braku kreatywności lub braku zainteresowania zespołem. Tak się po prostu stało. Poza tym nie utrzymujemy się z grania, wszyscy mamy codzienną normalną pracę, nasze rodziny i wszystko to zajmuje nam również sporo czasu. Wasz nowy album zatytułowany "Servants Of Steel" poprzedziła EP "In The Coil of Set". Jaka w ogóle była jej rola? Mieliśmy 15 nowych kawałków, ale tylko 12 było częścią oryginalnej listy utworów. Pozostałe trzy piosenki mogliśmy wykorzystać jako materiał bonusowy. Alma Mater Re-
Foto: Ironswod
budżet, zachęcić producenta do zmiksowania i ogarnięcia całego albumu itp. Ale tak naprawdę najwięcej czasu zajęło przejście z wytwórni Shadow Kingdom Records do Alma Mater Records. Nie wydajecie swych albumów (może z wyjątkiem dwóch pierwszych) regularnie. Jakie są przyczyny tych przerw? Nie sądzisz, że fajnie byłoby częściej wydawać nowy materiał? Ja też tak uważam, ale czasami jest to po prostu poza naszym zasięgiem i nie bardzo mamy możliwości, by coś zmienić w tym kierunku. Jeśli nic nie idzie zgodnie z twoimi planami, musisz improwizować i przystosować się do zaistniałej sytuacji. Nie jestem zwolennikiem wydawania płyt tylko ze
38
IRONSWORD
cords wpadło na pomysł wydania limitowanej edycji kolekcjonerskiej EP poprzedzającej album, na co wszyscy zgodziliśmy się. Wybraliśmy kawałek "In the Coils of Set", a jako bonus dodaliśmy "Disciples" i "Fallen Brothers". Inny dodatkowy utwór "Heavy Metal Storm" pojawia się na winylowym wydaniu "Servants of Steel". To był doskonały pomysł dla wszystkich naszych oddanych fanów, aby mieli pełny wgląd we wszystkie nasze nowe rzeczy. Okładka albumu przypomina mi okładki płyt Manilla Road i Cirth Ungol. Biorąc pod uwagę konwencję, w której się poruszacie myślę, że to było całkowicie zamierzone. Nie całkiem! Może Twoje skojarzenia są trafne, ale nie było to zamierzone. Naszym
celem było odtworzenie przednich okładek komiksów "Savage Sword of Conan" w wykonaniu Franka Frazetty i Borisa Vallejo. Jednocześnie staraliśmy się unikać stereotypów i dystansować się od typowych okładek albumów nawiązujących do fantasy z mieczem i magią, które zwykle robią inne zespoły power metalowe. Chcieliśmy czegoś o bardziej mitologicznej i mistycznej atmosferze. Możesz powiązać projekt okładki albumu z konkretną sceną zaczerpniętą z filmu "Conan Barbarzyńca" z 1982 roku. Na profilu facebookowym Ironsword możemy znaleźć film prezentujący tworzenie tej grafiki, będący poniekąd swego rodzaju instruktażem rysunku. Czy uważasz, że to naprawdę łatwe do narysowania? Dla tych, którzy są utalentowani w rysowaniu, może nie powinno to być to zbyt trudne. Naprawdę nie mam pojęcia! Myślę, że to zależy tylko od tego, czego chce zespół i od tego, co artysta malarski uważa za możliwe lub nie. W naszym przypadku właśnie wyjaśniliśmy artyście, czego chcieliśmy, co mieliśmy na myśli i naszą wizję, a artysta zazwyczaj rozumie i próbuje uchwycić ten moment. Po kilku szkicach wybieramy to, co wygląda najlepiej i jest najbardziej adekwatne do naszej wizji. Jeśli już mówimy o Manilla Road, warto nadmienić, że gościnnie na "Servants Of Steel" pojawia się wokalista Bryan "Hellroadie" Patrick, który był członkiem tego zespołu. Przypuszczam, że znacie się od dawna. Czy pamiętasz, jak zaczął się Wasz kontakt? Spotkałem Bryana osobiście, kiedy Manilla Road grała po raz pierwszy w Atenach. Przez lata utrzymywaliśmy ze sobą kontakt i czasami zdarzało się, że nasze zespoły grały razem jednego wieczoru. Myślę, że Manilla Road był zespołem, z którym graliśmy najczęściej. Kiedy Mark Shelton zmarł, logiczne było, że zaprosiłem Bryana do wykonania gościnnego wokalu na naszym nowym albumie i wykonał niesamowitą robotę. Jesteśmy braćmi w Metalu od prawie 20 lat. Nie jest wielką tajemnicą, że inspirujesz się zespołem Marka Sheltona (RIP). Czy pamiętasz, jak w ogóle odkryłeś Manilla Road? Po raz pierwszy usłyszałem Manilla Road pod koniec lat osiemdziesiątych w lokalnym radiu. To był kawałek "Mask of the Red Death". Pamiętam, że było to coś innego, niż to co wówczas grała czołówka najpopularniejszych kapel uprawiających heavy metal. W Portugalii nie było zbyt wielu sklepów płytowych ukierunkowanych na takie granie i trudno było znaleźć płyty Manilla Road. Udało mi się wtedy dorwać tylko koncertowy album "Roadkill". Byłem niemalże uzależniony od tego longplaya. W połowie lat dziewięćdziesiątych udało mi się zdobyć prawie całą dyskografię dzięki tapetradingowi. Słuchałem "Metal", "Crystal Logic" i "The Delugue" non stop. Potem na początku 2000 roku kupiłem wszystkie reedycje na CD. Kiedy zacząłeś tworzyć utwory na "Servants Of Steel". Który z nich powstał jako
pierwszy? Zaczęliśmy robić jam session, kiedy Jorge Martins dołączył do zespołu. To było kilka miesięcy przed oficjalnym wydaniem albumu "None but the Brave". Z tych sesji zostały nam dwa utwory. Choć brzmiały świetnie, nie byłem w 100% zadowolony, ponieważ były zbyt podobne do niektórych starych rzeczy. Zatem pozostały niedokończone i od razu trafiły na półkę. Podczas naszej trzeciej próby wymyśliliśmy tytułowy "Servants of Steel" i wówczas byłem bardzo zadowolony z kierunku, w którym zmierzamy. Drugi utwór to "Rogues In the House", a następnie "Red Nails" i "In the Coils of Set". Był okres, kiedy pracowaliśmy równolegle nad 3 lub 4 utworami. Ostatnim utworem skomponowanym na album był "Keepers of the Crypt".
dnocześnie czuł się swobodnie podczas pracy. W przeszłości Ironsword był twoim projektem jednoosobowym. Jak dziś to wspomi nasz? Czy z perspektywy czasu żałujesz tego okresu? Nie, nie żałuję. Był to zespół jednoosobowy przez mniej więcej 5 lat, ponieważ nie miałem innego wyboru. Wtedy nikt się nie interesował tym stylem muzycznym, a wszyscy moi przyjaciele mieli już własne projekty, więc nie byli dostępni ani zainteresowani angażowaniem się w kolejny zespół. Byłem zmuszony to zrobić tylko po to, by utrzymać zespół przy życiu i móc nagrać dwie taśmy
do naszej muzyki. Niestety nie mogę śpiewać jak Rob Halford, Eric Adams czy Bruce Dickinson, jestem raczej typem Lemmy' ego. Taki Epic Metal Lemmy, jeśli coś takiego istnieje. To była najtrudniejsza część, próba zbudowania własnego stylu śpiewania inspirowanego innymi. Poza tym, nawet gdybym mógł śpiewać jak Rob Halford, nie jestem pewien, czy nasza muzyka miała taki sam wyraz. Prawdopodobnie gralibyśmy podobnie do miliona innych kapel. Jestem bardzo zainteresowany sposobem, w jaki wówczas nagrywałeś swoje dema w studio. Czy mógłbyś coś o tym powiedzieć? Pierwsze demo zostało nagrane na analogo-
A co z tekstami? Czy "Servants Of Steel" opowiada nam jakąś konkretną historię? Można powiedzieć, że wszystkie nasze albumy są w pewnym sensie koncepcyjne, a wszystkie motywy nawiązują do Roberta E. Howarda. Tym razem jednak zdecydowałem się na prawdziwe adaptacje niektórych z najbardziej znanych oryginalnych historii Conana, takich jak "Tower Of The Elephant", "Roques In The House", "Red Nails" itp. Tytuł albumu dotyczy głównie tajemnicy historii stali, która jest przekazywana z ojca na syna. Również "Servants Of Steel" odzwierciedlają nasze oddanie metalowemu podziemiu przez te wszystkie lata. "Servants Of Steel" zostało nagrane z nowym basistą Jorge Martinsem, którego już zresztą wspominałeś. Nie jest co prawda nowicjuszem, ale nie ma też bogatego muzycznego CV. Jak trafił do zespołu? Jorge grał w kilku portugalskich zespołach pod koniec lat osiemdziesiątych. Były to kapele mniej lub bardziej znane tylko w Portugalii. Pierwszy raz spotkaliśmy się pod koniec lat osiemdziesiątych, ale przez lata jakoś kontakt nam się urwał. Właściwie to nasz perkusista Joao Monteiro powiedział mi o Jorge. Obaj grali razem w innym zespole. Co prawda Aires nagrał partie gitary basowej na płycie "None but the Brave", ale z powodu swojego zaangażowania w Moonspell nie mógł zostać dłużej w zespole. Stało się jasne, że musimy znaleźć innego basistę. Poprosiliśmy więc Jorge o dołączenie do zespołu, a on oczywiście chętnie ją przyjął. Jest bardzo oddanym i pracowitym basistą oraz bardzo fajnym zrelaksowanym facetem. To taka mieszanka Steve'a Harrisa i D.D. Verniego. Wasz nowy album został zmiksowany przez Harrisa Johnsa. Jak rozpoczęła się Wasza współpraca? To nasza wytwórnia skontaktowała się najpierw z Harrisem Johnsem. Uznali, że potrzebujemy znanego producenta, aby pomóc nam uzyskać odpowiednie brzmienie płyty. Jednym z moich pięciu najlepszych producentów wszechczasów jest Harris Johns, więc liczyłem na niego. Naprawdę polubił naszą muzykę i wykazał zainteresowanie współpracą z nami. Uważam, że ostateczny wynik jest znakomity. Daliśmy mu całkowitą swobodę, a on przyniósł wiele pomysłów na poprawę dźwięku. Jego magia i plan są obecne na płycie. Był bardzo profesjonalny, a je-
Foto: Ironswod
demo w 1995 i 1998 roku. Patrząc wstecz, był to okres pełen zabawy, ale też jednocześnie wyzwań. Na pewno nie miałbym nic przeciwko ponownym przejściu tego wszystkiego bez względu na to, jak trudna była ta ścieżka. Lata temu byłeś członkiem Moonspell. Co kierowało Tobą, by opuścić ten zespół i założyć swój własny? Byłem niezadowolony z tego, jak właściwie zarządzano tym zespołem. Muzyka również powoli się zmieniała, co było dla mnie kwestią kluczową, aby odejść i założyć własny zespół. Czy śledzisz dziś poczynania Moonspell? Co sądzisz o kierunku, w którym podążają? Cóż, wszyscy się znamy od lat i całkiem dobrze się dogadujemy. To bardzo pracowity zespół i naprawdę szanuję ich za to, co osiągnęli w swojej karierze, chociaż większość ich muzyki zwyczajnie do mnie nie trafia. Ale to tylko kwestia gustu. Nie znaczy to, że nie są świetnym zespołem… Na początku Ironsword śpiewałeś i grałeś na wszystkich instrumentach. Czy ciężko było ci to wszystko opanować? Cóż, nagrywanie jest łatwe, ponieważ każdy instrument jest nagrywany osobno, a nie wszystkie jednocześnie. Wydaje mi się, że na początku trudniej było znaleźć styl pasujący
wym rejestratorze wielościeżkowym Fostex 4, który miał mój dobry przyjaciel. Grałem na wszystkich instrumentach i korzystałem z automatu perkusyjnego. Wszystko zostało nagrane dość szybko na strychu mojego przyjaciela. Demo zawiera trzy utwory i zostało wydane w 1995 roku. Ponieważ nie podobało mi się brzmienie perkusji w tym demo, zatem na drogiej demówce nagrałem perkusję samemu. Tym razem poszedłem do profesjonalnego studia. Grałem na wszystkich instrumentach, w tym na perkusji. Nagrywałem perkusję słuchając przewodnika gitarowego na słuchawkach ze ścieżką kliknięcia i zajęło mi to trochę czasu, aby się do tego przyzwyczaić, ponieważ zdecydowanie perkusistą nigdy się nie nazwę. Nagranie wszystkiego zajęło więcej czasu. Drugie demo zawiera trzy utwory i zostało wydane w 1998 roku. Potem postanowiłem nigdy więcej nie nagrywać samemu partii perkusji. Powiedz mi, proszę, czy widzisz wiele różnic między portugalską podziemną heavy metalową sceną z lat dziewięćdziesiątych a tą współczesną? Widzę pewne różnice. Jest o wiele więcej osób wspierających tego rodzaju muzykę, znacznie więcej zespołów, dużo więcej klubów i festiwali. Należy jednak pamiętać, że Portugalia jest bardzo małym krajem i dość często zespoły są rozpoznawane tylko wtedy, gdy uda im się zagrać zagranicą. Wtedy
IRONSWORD
39
Foto: Ironswod
wszystko odbywało się zwykłą pocztą, nie było internetu, więc dziś zdecydowanie łatwiej jest rozpowszechniać i promować swoją muzykę. To jest zupełnie inna scena. Wraz z wydaniem drugiego albumu "Return Of The Warrior" Ironsword stał się rozpoznawalny w metalowym świecie. Dzisiaj niektórzy traktują wspomniany krążek jako kanon gatunku i umieszczają go obok klasycznych albumów Manilla Road, Omen itp. Kiedy tworzyłeś ten materiał, spodziewałeś się takich reakcji? To nigdy nie przyszło mi do głowy. Byłem naprawdę zaskoczony całym szaleństwem związanym z wydaniem tego albumu. Recenzje przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Kiedy ukazał się "Return Of The Warrior", nikt nie grał takiego epickiego barbarzyńskiego metalu. Wiesz, kiedy tworzę muzykę, nie myślę, że tworzę arcydzieło lub próbuję wymyślić koło na nowo. Mam to szczęście, że grać muzykę, którą kocham, a nagrodą są ludzie, którzy doceniają to, co robisz i którzy mogą się identyfikować z moją muzyką. To jedna z tych sytuacji, kiedy muzyka mówi sama za siebie. Większość naszych fanów twierdzi, że to nasz najlepszy album w historii. Patrząc wstecz, myślisz, że wykorzystałeś szansę, którą dał ci ten album, czy może jednak coś przegapiłeś? Cieszę się, że wszystko tak się ułożyło. Niesamowite, jak ten album przetrwał próbę czasu. Prędzej czy później planujemy wznowić ten album, ponieważ wciąż cieszy się on dużym zainteresowaniem. Cieszę się, że
przez lata wydawaliśmy same albumy wysokiej jakości. Nie tak jak niektóre zespoły, które mają jeden dobry album, a reszta średnich i słabych. Wydaje mi się, że ta płyta pomogła nam zdobyć pozycję zespołu kultowego w podziemiu. Mieliście zagrać koncert w Polsce, jednakże cała impreza została odwołana / przełożona przez organizatora. Czy są szanse na spotkanie z nami w naszym kraju? Niestety koncert został anulowany, ponieważ przedsprzedaż biletów była słaba. Chciałem zagrać w Polsce po raz pierwszy. Uświadomiłem sobie, że nawet mając tam niewielką rzeszę fanów, prawda jest taka, że ogólnie jesteśmy stosunkowo mało znani. Prawdopodobnie mogłoby to działać lepiej, gdybyśmy grali jako support, a nie jako headliner, ale mam nadzieję, że wcześniej czy później będziemy mieli szansę zagrać w Polsce. Co porabiasz poza graniem? Jestem normalnym facetem z normalną pracą. Muzyka metalowa to moja pasja. Zespół zajmuje prawie cały mój wolny czas. Wiesz, tworzenie muzyki tekstów, udzielanie wywiadów itp. To wszystko trochę zajmuje. Trzeba to jakoś pogodzić z dbaniem o rodzinę. Na inne hobby już mam niewiele czasu, ale jeśli już, to jest to czytanie książek historycznych, komiksów, oglądanie filmów i granie w gry zręcznościowe, takie jak Space Invaders, Phoenix, Galaxian, Scramble, Asteroids. Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas. Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się ilości pytań. Nie ma problemu, to zawsze zaszczyt i przyjemność! Ważne jest, aby dzięki takim rozmowom ludzie mogli dowiedzieć się nieco więcej o zespole, a nie tylko o jego muzyce. Dziękuję Ci! Bartek Kuczak
40
IRONSWORD
HMP: Jesteście zespołem wyraźnie zain spirowanym Judas Priest. Czy nie uważasz, że słowo "priest" w Waszej nazwie przez niektórych może być odczytane jako potwierdzenie braku własnej tożsamości? A może to celowy hołd dla Roba Halforda i jego kumpli? Lex: Tak, jesteśmy muzycznie zainspirowani Judas Priest, zresztą jak większość zespołów heavy metalowych w dzisiejszych czasach. Nasza nazwa nie ma jednak nic wspólnego z Judas Priest ani nie jest żadnym hołdem. Nazwa Midnight Priest jest inspirowana legendą północnej Portugalii o nazwie "Lenda do Padre da meia-noite". Opowiada ona o księdzu, który sprzedał swoją duszę diabłu. Alex: Jak stwierdził Lex, nazwa jest związana z legendą krążącą po Portugalii. Cały pomysł polegał na połączeniu kultu Judas Priest i lokalnej legendy. Chodziło nam o coś, co by oddawało pewnym zarówno lokalne, jak i globalne znaczenie zespołu. Legenda ta opowiada o złodzieju, który chciał chronić swe życie przed wymiarem sprawiedliwości. Oblężony decyduje się przywołać wszechmocnego Szatana, który oferuje pomoc w zamian za duszę. Zdezorientowany chrześcijanin postanawia ocalić swoje życie, poświęcając się Szatanowi. Koncepcja tej legendy zainspirowała Midnight Priest.
To dlatego Wasze pierwsze demo nosiło tytuł "The Priest In Black" Alex: Dokładnie. To także jest związane ze wspomnianą legendą. Na początku pisaliście teksty po portugalsku. Wynikało to z problemów z językiem angielskim czy raczej braku nadziei na zaistnienie poza granicami Waszego kraju? Alex: To, że śpiewaliśmy po portugalsku, a teraz po angielsku, nie ma nic wspólnego z tym, co sugerujesz. Kiedy zaczynaliśmy, używaliśmy ojczystego języka, ponieważ lepiej wyrażało to nasze folklorystyczne metafory, Poza tym mało który zespół metalowy w Portugalii śpiewa w tym języku. Był to więc zdecydowanie sprytny ruch z perspektywy czasu, ponieważ zwrócił na nas uwagę metalowej społeczności .Zdobyliśmy i fanów i hejterów, ale mało kto pozostał obojętny. W tamtych czasach nasz wokalista The Priest był bardzo ważną częścią naszej tożsamości i komunikacji, ponieważ odprawiał swą "mszę" po portugalsku. Po tym, jak postanowił opuścić zespół, musieliśmy podjąć decyzję: czy powinniśmy znaleźć innego "kapłana"? A może całkiem zmienić konwencję? Wtedy właśnie pojawil się Lex, który dysponuje inną skalą wokalną oraz ma bardzo przyzwoity angielski akcent. Zamiast na siłę trzymać się tamtej formuły, postanowiliśmy zacząć śpiewać po angielsku. Wszyscy członkowie zespołu używają interesujących pseudonimów, takich jak "Lex Thunder" lub "Steel Bringer". Skąd ten pomysł? Alex: Wszyscy związani ze oldskulowym heavy metalem wiedzą, że w latach osiemdziesiątych wiele zespołów używało pseudonimów. To był bardzo oryginalny i kompromisowy sposób na uzyskanie heavy metalowego charakteru. A my podtrzymaliśmy tę tradycję.
tem i nadal nim jest tak jak The Priest, Rod Wolf i Johny. Postanowiliśmy pójść tą drogą, cieszymy się z jego wsparcia i powitaliśmy naszego kumpla Goncalo w naszej rodzinie.
Szatańskie szaleństwa Szaleństwa prosto z piekła, mitologia, magia, nawiedzone domy i miejscowe legendy, a drugiej strony klasyczny i to niemalże do bólu heavy metal bez żadnych kompromisów. Tak w wielkim skrócie można opisać styl Midnight Priest. W zeszłym roku zespół przypomniał wszystkim o swym istnieniu trzecim w karierze długograjem zatytułowanym "Agressive Hauntings" Trzeba przyznać, że tytuł ten idealnie oddaje zarówno muzyczną, jak i tekstową stronę twórczości Portugalczyków. Więcej szczegółów poniżej. Kilka miesięcy temu wydaliście Wasz trzeci album zatytułowany "Aggressive Hauntings". Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, była okładka przypominająca mi niektóre albumy z lat osiemdziesiątych. Kto jest autorem tego dzieła? Lex: Autorką jest Jowita Kamińska-Peruzzi, z Metal on Metal Records. Tak, grafika jest bardzo dobrze wykonana. Naprawdę niesamowita, inspirowana albumami z lat osiemdziesiątych i horrorami z lat osiemdziesiątych i siedemdziesiątych. Podobnie zresztą jak cała koncepcja albumu.
Midnight Priest wydaje się być zespołem, który konsekwentnie obranego stylu. Powiedz mi proszę, czy myślałeś kiedyś o eksperymentach muzycznych spoza konwencji, której się trzymacie? Alex: Wszelkie eksperymenty są przeprowadzane w ramach oldschoolowego heavy metalu, nie potrzebujemy niczego innego do eksperymentowania. Zawsze prezentujemy różne tempo i podejście, od Mercyful Fate po kultowy Judas Priest. Od oldskulowego hard rocka po wpływy amerykańskiego metalu. Mamy jeszcze wiele do zrobienia i na pe-
Obecnie widzimy wciąż rosnącą liczbę młodych zespołów grających klasyczny heavy metal Jakie są według ciebie przyczyny odrodzenia tego gatunku? Alex: Wydaje mi się, że wszyscy mieli już dość tego gównianego komercyjnego podejścia do metalu, tego przygnębiającego i nonsensownego. Wraz z zanikaniem trendów coraz więcej osób postanowiło wrócić do korzeni. Widzisz coraz więcej klasycznych elementów nawet w bardziej komercyjnych zespołach, a to dlatego, że publiczność ruszyła w tym kierunku. Rynek muzyczny może być naprawdę okropnym i bezlitosnym miejscem. Kiedy zaczynaliśmy, nikt nie przejmował się oldskulowym heavy metalem, z wyjątkiem niektórych odpornych na trendy ludzi w całej Europie. Potem pojawiło się więcej animatorów sceny. Niektórzy z nich chyba kierowani nostalgią doprowadzali do reaktywacji niektórych kapel z lat osiemdziesiątych. A potem widzimy, że większość dużych festiwali jest przepełniona tym pieprzonym czyn-
Pojawia się tam często używany motyw lustra. Czy ma to związek z tekstami z tego albumu? Alex: Tak. Jowita przeczytała teksty i myślę, że zainspirowała ją cała koncepcja albumu, głównie tytułowy utwór "Agressive Hauntings". "Justine, jesteś tam?", ktoś szepcze w pewnym momencie. Justine to dziewczyna, którą widzimy siedzącą przed lustrem. Posłuchaj albumu dokładnie, a znajdziesz odpowiedź. O czym są teksty na "Agressive Hauntings" i kto je napisał? Alex: Większość tekstów oraz muzyki została napisana przez Iron Fist Commandera. Na tym albumie postanowiliśmy wrócić do tajemniczości, która charakteryzowała nasze pierwsze płyty. Opętania, nawiedzenia, i tego typu kwestie. Żyjemy w starym kraju z bogactwem legend, przesądów i pogańskiego dziedzictwa. Jest to coś, co naprawdę nas inspiruje, a w dodatku wzbogacamy to o odniesienia do filmów i książek oparte na różnych szatańskich szaleństwach.
Foto: Miguel Carrapico
wno nigdy nie opuścimy tej ścieżki. Jeden z kawałków nosi tytuł "On Your Knees for Metal". Czy metal jest dla Was jakąś formą kultu? (śmiech) Alex: Heavy metal jest zdecydowanie formą kultu i ogromnym priorytetem w naszym życiu. A co z piosenką "Black Leather"? Czy traktujesz tytułową skórę jako oficjalny garnitur lub raczej strój casualowy (śmiech) Lex: Myślę, że możemy powiedzieć, że casualowy. (śmiech) Na Waszych albumach nie znajdziemy żadnych ballad. Nie lubicie tego rodzaju kawałków? Alex: Ballady nigdy nie pasowały do Midnight Priest. Zobaczmy, jak będzie w przyszłości.
Heavy metal to muzyka niemalże stworzona do grania na scenie. Macie na koncie trzy albumy studyjne. Czy nie uważasz, że to dobry moment na wydanie albumu koncer towego? Lex: Szczerze mówiąc, nie myśleliśmy o tym, ale dzięki za pomysł. Być może w przyszłości to rozważymy, ale na razie bardziej skupiamy się na skomponowaniu czwartego albumu i organizowaniu tras promujących "Aggressive Hauntings". Alex: Nie myślałem o tym, nie sądzę, by to dodało wartości naszej dyskografii. Tego typu wydawnictwa są głównie determinowane względami komercyjnymi (śmiech).
nikiem nostalgii, przez który czasami zapomina się o nowych zespołach, które próbują odtworzyć stary styl i wyprodukować nowy materiał. Niemniej jednak wspaniale jest widzieć nowe zespoły grające stary heavy metal. Żyjemy w złotym okresie, jeśli chodzi o wydawanie albumów. W zeszłym roku było też masę koncertów takich kapel. Faktem jest, że tak jak miało to miejsce wcześniej, większość pozerów ostatecznie zniknie, a kiedy to się stanie, my przetrwamy. Może za kilka lat, kiedy ludzie dokleją nam łatkę z napisem "klasyka", może w końcu uda nam się trafić na jakiś festiwal (śmiech). Bartek Kuczak
Czy możesz mi powiedzieć coś o ostatnich zmianach składu? Alex: Dalton od początku był naszym bra-
MIDNIGHT PRIEST
41
Całoetatowa praca Wielu profesjonalnych muzyków narzeka, że coraz trudniej przychodzi im utrzymywanie się z grania, a żeby było to możliwe muszą grać w kilku zespołach, udzielać się gościnnie na koncertach czy pracować w studio z kimś, z kim normalnie nigdy by nie współpracowali. Tymczasem Chris Appleton z Absolvy jasno mówi, że owszem, współpracuje z Blazem Bayley'em, ale mógłby się spokojnie bez tego obyć, bo jego macierzysty zespół też ma co robić. Obecnie będzie pewnie jeszcze bardziej zajęty, bo będą promować piąty album "Side By Side": HMP: W pierwszych latach istnienia zespołu byliście zdecydowanie aktywniejsi wydawniczo, ale między wydaniem "Defiance" a "Side By Side" minęło ponad 2,5 roku - uznaliście, że piątej płycie w dyskografii trzeba poświęcić więcej czasu, czy też odciągały was od od pracy nad nią inne obowiązki, bo przecież gracie też w innych zespołach? Chris Appleton: Ta przerwa między "Defiance" a "Side By Side" wynikła z dwóch powodów. Poświęciliśmy się ogromnie trasie i chcieliśmy należycie zaprezentować płytę "Defiance" razem z poprzednimi albumami w krajach i miejscach, w których wcześniej nie byliśmy. Byłem też oczywiście bardzo zajęty z Blazem Bayley'em i jego wydawnictwami, ale to tak naprawdę nie wchodzi w drogę Absolvie. To chyba już po prostu konieczność, że musicie udzielać się w większej ilości zespołów/projektów, bo pieniądze z muzyki są coraz mniejsze, a żyć z czegoś trzeba? Kiedyś było to domeną przede wszystkim jazzmanów, obecnie również w świecie rocka/ metalu trzeba gonić za jobami, grać z kimś gościnnie czy podczas koncertów - nie jest to na dłuższą metę męczące, nie pozbawia was czasem tej dawnej radości z muzykowania? To nie jest prawda. Moim zespołem jest Absolva, mógłbym przez cały rok wypełnić mój koncertowy grafik występami Absolvy i jej wydanictwami, gdybym tylko chciał. Ale jestem również gitarzystą/tekściarzem/producentem u Blaze'a. Pracuję z nim od prawie
ośmiu lat. To wyłącznie mój wybór, a nie konieczność ekonomiczna. Nie gram gościnnych występów czy koncertów. Więc odpowiedź brzmi nie, nie nudzę się tym, co robię, bo to ja o tym decyduję. Czyli tytuł jednego z nowych utworów "The Sky's Your Limit" dobrze oddaje wasze podejście, bo mimo trudności nie ma się co poddawać, trzeba konsekwentnie robić swoje, szczególnie jeśli nie jest to tylko praca, ale prawdziwa pasja? "The Sky's Your Limit" to dla mnie wyjątkowa piosenka i wielu ludzi, którzy ją już słyszeli czują to samo. Przesłanie w tym kawałku jest bardzo proste, by nigdy się nie poddawać, bo dostajesz tylko jedną szansę w życiu, więc łap okazję póki żyjesz i masz taką możliwość. Ta kompozycja dotyczy w sumie każdego. Kiedyś fani bezbłędnie potrafili wyczuć, kiedy jakiś zespół był typowym, komercyjnym projektem, albo próbował coś grać wyłącznie z powodu muzycznych mód - myślisz, że Absolva idzie w górę pod względem rozpoznawalności również dzięki temu, że fani wiedzą już doskonale, że gracie to, co uwielbiacie i nie ma w tym nic z pozy czy podążania za trendami? Fani wiedzą, że Absolva działa w sposób, w jaki chce. Nie mamy dużej wytwórni, wydajemy albumy sami. Mamy bezpośredni kontakt ze wszystkimi naszymi fanami i to jest dla mnie ważne. Nie ma nic sztucznego w tym, co robimy. Gdybyśmy musieli podążać za trendami, to już nie bylibyśmy Absolvą i nie byłoby to już interesujące.
"Side By Side" powinien poszerzyć bazę waszych fanów, bo to pod każdym względem urozmaicony materiał, mogący zainteresować zarówno fanów tych melodyjniejszych odmian metalu lat 80., jak i surowszego NWOBHM - domyślam się, że nie jest to efekt żadnych kalkulacji, ale wypadkowa waszych muzycznych fascynacji? Piszemy utwory na nową płytę i wybieramy z nich najlepsze. Spędzamy dużo czasu na tworzeniu ich tak, by były ciekawe pod względem struktury i melodii. Ale nie planujemy konkretnie "to powinno być szybkie" czy "ten kawałek powinien być wolny". To nie jest coś, co robisz podczas pisania piosenek. To bardziej eksplozja pomysłów. Stąd pomysł nagrania w studio "2 Minutes To Midnight" Iron Maiden i "Heaven And Hell" Black Sabbath, utworów waszych mistrzów, które czasem gracie też na żywo? Gramy te dwa kawałki podczas naszego live setu już ponad dziesięć lat, także w naszym poprzednim zespole Fury UK. Zawsze chcieliśmy nagrać ich studyjne wersje. Teraz nam się to udało i jesteśmy bardzo zadowoleni. To prezent dla fanów. Mogliście tu pewnie wybierać z dziesiątków ulubionych utworów - dlaczego zdecydowaliście się akurat na te dwa? No i wcześniej jakoś nie sięgaliście po covery, woleliś cie nagrywać autorskie kompozycje? Jesteśmy wielkimi fanami Iron Maiden i to jest właśnie coś, co łączy wszystkich w Absolvie, bo poza tym jesteśmy trochę odmiennymi postaciami. Jestem ogromnym fanem Dio, a "Heaven And Hell" to jeden z moich ulubionych albumów. Nigdy wcześniej nie próbowaliśmy coverów, ale uznałem, że to czas na ich nagranie, skoro często gramy je na żywo. Nagrywaliście tę płytę niejako na raty, w różnych studiach i przez dłuższy czas. Z jednej strony było to pewnie uciążliwe, z drugiej jednak pozwalało spojrzeć z pewnym dystansem na to, co już nagraliście, dokonać ewentualnych korekt, poprawek? Było miło mieć świeże otoczenie podczas każdego etapu tego projektu, poczynając od perkusji do wokali i miksu. Dało nam to energetycznego kopa. Bardzo mi się to podobało. Tych dziesięć autorskich utworów od razu miało trafić na płytę, czy też z racji tego, że pracowaliście nad nią dość długo były jakieś zmiany, zrezygnowaliście na przykład z jakiegoś numeru, który nie zniósł próby czasu, nie pasował do innych, zastępując go nowszą kompozycją? Czuliśmy od samego początku, że te dziesięć utworów wyląduje na albumie. Czasami wszystko pasuje, a czasem odrzucasz kawałki, bo po prostu nie spełniają oczekiwań na tle reszty piosenek.
Foto: Absolva
42
ABSOLVA
Można powiedzieć, że jesteście już zespołem dość rozpoznawalnym w świecie fanów metalu, nie tylko dzięki Absolva, ale też udzielaniu się w zespole Blaze'a czy Iced Earth. Interesuje mnie jednak czy wciąż główkujecie nad tym, żeby wejść na wyższy poziom, stać się grupą jeszcze bardziej znaną? Pozwól mi zadać ci pytanie Co znaczy "wyż-
szy poziom"/"bardziej sławny"? Czy to oznacza milion wyświetleń na Youtube? Czy też dziesięć tysięcy ludzi na koncertach? Albo sprzedaż platynowych płyt? Z mojego punktu widzenia tok działania zespołu to ciężka praca i jeszcze więcej ciężkiej pracy. Codziennie widzę grupy, które się rozpadają czy muzyków, którzy przechodzą na emeryturę albo umierają…To bardzo przykre, ale tak się dzieje. Mam wybitne szczęście mieć małą, silną grupę fanów, którzy kupują wszystko, co Absolva wydaje. Mam małą, silną grupę fanów, która przychodzi na każdy koncert, gdy gramy w ich kraju i mieście. Nie wysilam mojego mózgu, by tylko dostać się na wyższy poziom, moim życzeniem i marzeniem jest to, by wciąż być w stu procentach pełnoetatowym muzykiem. To jest nasza całoetatowa praca i kochamy to. To jest najistotniejsze. Wiele zespołów-gigantów sprzed lat kończy karierę, albo ich muzycy odchodzą na tamten świat. Myślisz, że będzie komu zapełnić lukę po tych największych nieobecnych? Jest to jakaś szansa dla Absolva, czy też nigdy nie patrzyliście na to w ten właśnie sposób? Ludzie widzą nas teraz w ten sposób. Mamy brytyjskie metalowe korzenie, Maiden, Priest, Saxon, etc. mają na nas duży wpływ. I chwała tym zespołom. Ale wielu fanów postrzega nas jako ich nowy, ulubiony zespół z powodu naszego podobnego podejścia i brzmienia. Jakie mieliście przyjęcie podczas koncertów w Brazylii? Wielu muzyków podkreśla, że tamtejsza publiczność jest entuzjastyczna, chociaż merch sprzedaje się tam tak sobie macie podobne spostrzeżenia? Niesamowicie. Fani w Brazylii byli fantastyczni, powitali nas z otwartymi ramionami. I są jedną z najgłośniejszych publiczności i tłumów na świecie. Nie mieliście przy okazji chęci zagrać również w innych krajach Ameryki Południowej, tym bardziej, że była to zdaje się wasza pierwsza wizyta na tym kontynencie? To pierwszy raz w Południowej Ameryce dla Absolvy, ja byłem tam już wcześniej z Bla-
Foto: Absolva
zem. Chcieliśmy odwiedzić więcej krajów, ale sprawy skomplikowały się, kiedy pojawiły się polityczne problemy i zamieszki w Chile. Więc trasa została ograniczona do samej Brazylii. Sporo też gracie i będziecie grać aż do końca lata w Europie, również podczas festiwali to chyba najlepsza forma promocji dla metalowego zespołu, kiedy ma szansę przedstawić się z jak najlepszej strony kilku-kilkunastu tysiącom fanów metalu? Mamy kilka ogromnych nadchodzących koncertów w Wielkiej Brytanii/Europie, w tym kilka świetnych festiwali. Jesteśmy bardzo podekscytowani, że dotrzemy tam ze swoim nowym albumem "Side By Side" i wystąpimy z nowym materiałem przed naszymi fanami. Szczególnym koncertem będzie też chyba dla was ten podczas festiwalu Burrfest w Londynie, bo to impreza poświęcona pamię ci Clive'a Burra z Iron Maiden? Tak, nasz ostatni koncert był na Burrfest w Londynie. To był kompletnie wyprzedane wydarzenie, co było fantastyczne. Fani z całego świata dotarli na tą imprezę, to niesa-
mowite. Nie pomylę się chyba jednak twierdząc, że dla was każdy występ jest jednakowo ważny, bez względu na to, czy gracie na dużym festiwalu czy w małym klubie, bo szacunek dla publiczności to podstawa? Szacunek do widowni jest najważniejszy. Ale trzeba również szanować samego siebie. Występy w małych klubach z salą pełną ludzi mogą być najbardziej ekscytujące, pełne energii i atmosfery. Czyli przed koncertem pozwalacie sobie maksymalnie na piwo czy drinka, a o imprezie można myśleć ewentualnie po wys tępie, szczególnie jeśli okazał się udany? (śmiech) Nie pijemy przed wejściem na scenę. Zero alkoholu. Zapytaj samego siebie, jak czułby się twój szef, gdybyś pojawił się w pracy po jednym, dwóch piwach wypitych w samochodzie? Czasami idziemy na drinki z fanami po koncercie, ale niekiedy nie mamy na to czasu i musimy się zbierać do następnego miasta czy hotelu. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Magia i metal idą ramię w ramię Smoulder dołączył do grona zespołów zza oceanu, który utkwił w Europie w czasie gdy państwa wprowadzały obostrzenia związane z zarazą. Niestety kiedy pisałam pytania do tego wywiadu, nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć. Rozmawiamy więc o korzeniach epic metalu, okładkach Michaela Whelana i tworzeniu muzyki Smoulder. HMP: Wiele epic metalowych zespołów czerpie inspiracje z literatury Michaela Moorecocka. Wy również, dlatego na pewno jesteś w stanie wyjaśnić skąd ta jego szalona popularność. Sarah Ann: Jest świetnym pisarzem, kreującym fascynujące postacie pojawiające się w wielowymiarowym wszechświecie, którego wielość zresztą jest równie interesująca. Podobnie cenię sobie JRR Tolkiena, Roberta E. Howarda, H.P Lovecrafta oraz wielu innych autorów, którzy zainspirowali całą masę świata heavy metalu. Magia i metal idą ramię w ramię. Kiedy powstawały najsłynniejsze sagi Moorecocka w latach 70., metal dopiero był
brudne, krótkie, buntownicze niż podniosłe i majestatyczne. Początkowo nic nie zapowiadało, że metal pójdzie i w tym kierunku. Adam Blake: Mam taką małą teorię, że to dzieje się w wielu gatunkach muzycznych. Zaczyna się od prostego, głównego nurtu, który ludziom styka i sprawia, że mają ochotę go zgłębiać. Wtedy muzycy zaczynają dodawać do głównego nurtu coraz więcej, aż do momentu, kiedy w końcu wszystko staje się zbyt skomplikowane oraz progresywne… główny nurt gdzieś się gubi, i ludzie wracają do podstaw. Jeśli utrzymujesz prostotę w swojej muzyce, nie możesz zrobić z nią nic nowego i interesującego, a jeśli dodasz do niej za dużo, robi się bałagan, i tracisz to, co było w niej cenne na początku. Staramy się utrzy-
broniła się sama. Jako promocyjne zdjęcia korzystacie ze zwykłych selfie. Zrezygnowaliście z efektownych sesji zdjęciowych i spójnego wizerunku kapeli. Sarah Ann: Zdecydowanie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że zrezygnowaliśmy z bycia spektakularnym czy spójnym. Oficjale zdjęcia zespołu, robione przez naszych fotografów Kimo i Wayne'a, wyglądają świetnie, i współgrają z naszym dorobkiem artystycznym oraz oprawą graficzną. Do tego, korzystamy także z selfie oraz portali społecznościowych, w których można "polubić", ponieważ uwielbiamy angażować się dla naszych fanów oraz nawiązywać z nimi relacje. Wasza debiutancka płyta, "Times of Obscene Evil and Wild Daring" zaczyna się serią tajemniczych dźwięków, których klimat skojarzył mi się z "Power of the Night" Savatage. To celowe nawiązanie do heavy metalu lat 80.? Kevin Hester: Klasyczne brzmienie heavy metalu z lat 80. to kluczowy składnik muzyki naszego zespołu. Chcemy tym, co robimy, oddawać cześć oraz ucieleśniać korzenie heavy metalu. Czuliśmy, że powinniśmy zawrzeć intro, żeby dodać nieco wzrastającego napięcia, które płynnie przechodzi w początek "Illian", niż zacząć od razu eksplodującymi, potężnymi akordami. W ogóle rozpoczynający ten krążek "Ilian of Garathorm" to bardzo dobry kawałek. Moim zdaniem to zdecydowanie Wasz najlepszy numer. Linia wokalna w refrenie jest świetnie poprowadzona. Kto z Was jest jej autorem? Kevin Hester: Sarah napisała wszystkie partie wokalne, a Colin i ja stworzyliśmy wszystkie partie instrumentów do "Illian". Sarah odwaliła kawał dobrej roboty, pisząc chwytliwe ale mocarne partie chórków, do czegoś, co według mnie już było solidną muzyczną podstawą. W tym momencie "Illian" jest naszym najpopularniejszym kawałkiem i na pewno takim, z którego jesteśmy bardzo dumni. Shon Vincent: Sarah napisała 99,9% tekstu do "Illian", ale ja muszę przyznać sobie zasługę za wers "Fate Calls!" (Przeznaczenie wzywa).
Foto: Kimo Verkindt
w powijakach. Myślisz, że jego literatura mogła w jakikolwiek sposób sprowokować heavy metal do ewolucji w epickim kierunku? Sarah Ann: Uważam, że wczesne epickie zespoły takie jak Manila Road czy Cirith Ungol zdecydowanie czerpały inspirację z twórczości Michaela Moorcocka! Niekoniecznie wydaje mi się, żeby muzyka sama w sobie poszła w epickim kierunku z powodu zawartości lirycznej, ale może? Podejrzewam, że był to efekt kombinacji wielu rzeczy. Również tego, że efekt ten był napędzany coraz to większym ciężarem muzyki oraz zróżnicowaniem obecnym zarówno w rocku, jak i w metalu. Te w końcu przeistoczyły się w mocarne gatunki speed, power, doom czy epic metalu. Wydaje mi się, że poza epickimi kompozycjami prog rocka, pierwsze utwory będące podwalinami heavy metalu były raczej
44
SMOULDER
mywać równowagę: piszemy materiał, który eksploruje ciekawe miejsca, jednocześnie nie tracimy z linii wzroku tego głównego nurtu, którego założeniem są ciężkie riffy oraz potężny wokal. Smoulder opowiada głównie o żeńskich postaciach. Np. tytułowa Ilian jest żeńskim wcieleniem Wiecznego Wojownika. Dlaczego wybraliście kobietę? Może przez wzgląd na to, że w zespole śpiewa wokalist ka? Sarah Ann: Czemu by nie wybrać kobiety? Jestem pewna, że ludzie nie pytają facetów czemu "wybrali mężczyznę", kiedy facet pisze o innym facecie. Chcę żyć w świecie, w którym pisanie o kobietach, postrzeganiu ich jako bohaterów, bycie kobietą, to nic nadzwyczajnego. Wydaje mi się, że staracie się, żeby muzyka
Właśnie, Sarah Ann ma fajny wokal, idealnie pasujący do rodzaju muzyki, jaką gracie. Mam jednak wrażenie, że nie znamy jeszcze wszystkich jej wokalnych zdolności. W utworach, w których nastrój i tempo będą bardziej zróżnicowane, na pewno zabrzmi ciekawiej. Myślicie o tego rodzaju, eksponujących wokal kompozycjach? Adam Blake: Kiedy mój przyjaciel, który śledzi postępy zespołu od początku, usłyszał nasz ostatni numer, powiedział "Wow, głos Sarah naprawdę się poprawił", i muszę przyznać, że się zgadzam. Przeprowadziliśmy masę prób i ćwiczeń, i faktycznie to się opłaciło. Zyskaliśmy więcej pewności siebie, żeby grać bardziej skomplikowane rzeczy, nie tylko, jeżeli chodzi o wokal, ale i także instrumenty. Jeśli chodzi o komponowanie, nie mamy żadnego ustalonego schematu, i osobiście mam nadzieję, że na następnej płycie zademonstrujemy szerszą gamę odcieni i stylów. Zmotywują nas do dalszej nauki i pogłębiania umiejętności.
Vincent, w poprzednim wywiadzie dla Heavy Metal Pages mówiłeś, że jesteś fanem epickiego doomu. Znasz może polski Evangelist? Shon Vincent: Znam tylko z nazwy i dopiero niedawno odkryłem, że grają epic doom. Przez dłuższy czas uważałem, że tak w zasadzie to grają black metal. W końcu zbiorę się, żeby ich przesłuchać. Vincent i Sarah - sami piszecie recenzje do muzycznych portali czy magazynów. Jak to jest nagle znaleźć się po drugiej stronie? Pamiętacie swój pierwszy wywiad? Od kiedy gracie w Smoulder macie inne spojrzenie na recenzje? Sarah Ann: Przeprowadzam wywiady, także z metalowymi zespołami, od 16 lat. Pierwszy mój wywiad był z lokalnym zespołem, kiedy mieszkałam w Calgary; nie przypomnę sobie już ich nazwy. Przeprowadziłam od tamtego czasu ponad 1000 wywiadów i zdobyłam tytuł magistra z dziennikarstwa. Mając to na uwadze, że pracuje w biznesie muzycznym od tak dawna, a także fakt, że byłam w wielu gównianych punkowych zespołach, nie czuję się jakoś szczególnie inaczej po tej drugiej stronie. Oczywiście, kiedy zaczynałam jako osoba pisząca, popełniałam te same podstawowe błędy, co wszyscy. Teraz jednak zachowuje dużo ostrożności, tak, żeby był sprawiedliwą i wyważoną. Zapewne najcenniejszą lekcją, którą daje pisanie recenzji jest fakt, że jeśli ty czegoś nie lubisz, nie oznacza, że nikomu innemu to się nie spodoba. Myślę, że wszyscy świetni autorzy uczą się tego gdzieś po drodze, a nauczenie się pisania o muzyce, która tak naprawdę ci się nie podoba, to bardzo cenna umiejętność. Ostatecznie pozwala ci lepiej doceniać muzykę, którą robisz oraz odnajdywać właściwy w niej kontekst. Shon Vincent: Udzielałem wcześniej wywiadów, kiedy byłem w poprzednich zespołach, a także w moim projekcie solowym Ezra Brooks. Jednak w ramach Smoulder wywiadów było dziesięciokrotnie więcej, co dla mnie osobiście było trochę przytłaczające. Minęło pewnie z sześć lat od ostatniego razu, kiedy przeprowadzałem wywiad z jakimś zespołem, ale chyba pierwszego udzielał mi zespół Visigoth, mniej więcej w czasie kiedy debiutował. Jeśli chodzi o recenzje, to nie
Foto: Kimo Verkindt
biorę ich aż tak na poważnie jak kiedyś, pewnie ze względu na samą ich ilość. Prawdopodobnie o samym demo "The Sword Woman" napisano więcej recenzji, niż o wszystkich innych projektach, w których brałem udział. Może poza Manacle, ale ja nie nagrałem z nimi nic podczas mojego udziału w tym zespole. Upodobaliście sobie podobne formy. Longplay składał się z sześciu kawałków. EPka "Dream Quest Ends" także. Jak porównacie oba wydawnictwa? EPka to dobra "wymówka", żeby wrzucić na nią niezwiązane ze sobą rozmaitości? Shon Vincent: Tak w zasadzie nie było to zamierzone. W pewnym momencie planowaliśmy zrobić 7" i split z coverem Manilla Road, ale plan ze splitem nie wypalił, więc postanowiliśmy zrobić zamiast tego EP z wszystkimi trzema ścieżkami. Dużo ludzi pytało nas, czy zrobimy jeszcze kolejną edycję "The Sword Woman" 7". A ponieważ tego już nie zrobimy, zawarcie kawałków demo miało sens, żeby zapełnić obydwie strony winylu i za tę samą kasę dać fanom trochę więcej hałasu. Okładkę płyty wykonał znany z ilustracji
do krążków Cirith Ungol Michael Whelan. Skąd u Was taka łatwość w zdobywaniu jego obrazów na okładki? Sarah Ann: Pozyskanie Whelana nie było wcale łatwizną. Zajęło nam to rok, rok wysyłania e-maili oraz ogarniania, ale wysiłek się opłacił. Kiedy tylko zobaczyłam lata temu w książce Michaela Whelana "The Well Of Shuian", od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że to musi być okładka naszego albumu. Oczywiście bycie zespołem pozostającym w stałych relacjach z Whelanem to wielki zaszczyt. Fajnie jest czuć, że my oraz Cirith Ungol należymy do małego klubu. Tym razem też kupiliście gotowy obraz czy zamówiliście okładkę? Sarah Ann: W "Dream Quest Ends" użyliśmy obrazka z książki "Lore of the Witch World". Wybraliśmy go, ponieważ motyw EP i wersy w utworach odpowiadały obrazkowi tak bardzo, że jego użycie miało sens. Mamy także licencję na trzeci obrazek, którego użyjemy do drugiego albumu. Znam nieco Toronto, nie znam tam jednak wielu metalowych miejsc. Możecie polecić jaką knajpę albo klub? Adam Blake: Chciałbym obiecać, że którekolwiek z miejsc, które zarekomenduję, będzie wciąż istniało do czasu aż pojawisz się w Toronto, bo niestety kilka z moich ulubionych miejscówek musiało zawinąć interes z powodu wzrostu czynszów. Mimo to, wciąż mamy Lee's Palace, gdzie mieliśmy ogromny zaszczyt otwierać koncert Pagan Altar w zeszłym roku, a także Monarch Tavern, gdzie będziemy grać nasz następny lokalny koncert. Ostatni show, na którym byłem Church Of Misery - odbywał się w Garrison. Także miejscówki takie jak Sneaky Dee i The Opera Hause wciąż działają. Kiedy tak je wszystkie wymieniam, to myślę, że sytuacja tutaj jeszcze nie wygląda tak źle - i zdecydowanie, gra u nas jeszcze wiele lokalnych zespołów dających show! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Przemysław Doktór
Foto: Kimo Verkindt
SMOULDER
45
Picie z czaszki wroga Tego jeszcze nie było. Po raz pierwszy na łamach Heavy Metal Pages wokalista undergroundowego epickiego zespołu (Vanni Ceni z Wotan) opowiada o współczesnej modzie i o włoskiej turystyce. Takie były bowiem inspiracje towarzyszące właśnie wydanej podwójnej płycie "The Song of the Nibelungs" - moda, turystyka, historia, sztuka, legendy, baśnie, krasnale, dawni i współcześni bohaterowie. Przyjrzyjmy się, jakie dokładnie opowieści stoją za jednym z najważniejszych epickich albumów heavy metalowych 2019 roku. HMP: Cześć Vanni. Jak to jest wydać nowy album po sześcioletniej przerwie? Vanni Ceni: Cześć Sam, cześć wszystkim. To wspaniałe uczucie, że w końcu nasz projekt muzyczny urzeczywistnił się w postaci "The Song of the Nibelungs". Włożyliśmy w to dużo serca, zapału i wysiłku. Ten projekt okazał się dla nas prawdziwym wyzwaniem. W pewnym momencie myśleliśmy nawet, że ten album nigdy się nie ukaże. Ale stało się co się stało, jesteśmy oto tu w tym miejscu twardzi jak skała. Fajnie jest o tym pogadać. Jaka jest przyczyna tak długiej przerwy po-
Powrócmy więc do tematu Waszej nowej, prawdziwie epic metalowej płyty. Jak wyglądał proces komponowania a następnie nagrywania tego materiału? Od niepamiętnych czasów jestem zafascynowany legedną o Nibelungs. Czytałem ją z zapałem jako dziecko. Teraz mam zespół i wyszło mi, że to byłby znakomity temat na epic heavy metalowy album. Pogadałem z pozostałymi członkami Wotan na ten temat. Okazało się, że wszyscy entuzjastycznie podchwycili wątek Nibelunga i wspólnie zaczęliśmy pracować. Myślę, że Nibelung doskonale pasuje do oprawy epicznej, ponieważ tam jest wszystko czego nam trzeba - mitologia,
Foto: Wotan
między "Return to Asgard" i "The Sogns of the Nibelungs"? Przede wszystkim powiedzmy sobie szczerze, że nagranie podwójnego albumu złożonego z osiemnastu kompozycji to bardzo skomplikowana i złożona sprawa. Inspiracje na napisanie tak dużej ilości materiału pochodzą z różnych okresów w naszym życiu. Wiesz, to zdecydowanie nie było kwestią kilku spotkań w sali prób. W międzyczasie dokonaliśmy dwukrotnie zmiany perkusisty, i to też rozciągnęło projekt w czasie. Potrzebowaliśmy nagrywać perkusję trzykrotnie. Wasz nowy perkusista Gabriele Stoppa dołączył do Was w 2016. Jak do tego doszło? Tu Cię zaskoczę. Ta informacja dopiero ma się oficjalnie ukazać. Niestety Gabriele nie jest już perkusistą Wotan.
46
WOTAN
magia, bitwy, spiski, smoki, miecze... Ogólnie bardzo sugestywne elementy. Ostatecznie, każda piosenka opowiada jeden główny epizod z owego średniowiecznego poematu. Dołożyliśmy wszelkich starań, aby oprawić każdy z tych epizodów właściwą muzyczną atmosferą. Można wręcz powiedzieć, że każdy utwór stanowi mini film soundtrack. Moją uwagę przykuły damskie wokalizy na "Brunhild" oraz na "The Curse of the Ring". Kto to zaśpiewał? Claire zaśpiewała do tych dwóch kawałków, a także do "Kriemhild's Dream". Profesjonalistka śpiewająca sopranem. Studiuje na Floriańskiej Akademii Muzycznej. Jako ciekawostkę powiem, że podczas naszego koncertu w Marburgu jej mikrofon przestał działać, a ona i tak dała radę dociągnąć do końca. Wszyscy to słyszli, osłupieni (śmiech). Tak
silny ma głos! Powiem Ci tam, spotkałem Claire po raz pierwszy podczas koncertu włoskiego zespołu metalowego Strana Officina. Jej zespół występował wtedy w charakterze supportu. Kiedy tylko ją usłyszałem, natychmiast wpadłem w zachwyt! Pomyślałem: "to jest dokładnie ten głos, który potrzebujemy na naszym nowym albumie!". Zaproponowałem współpracę bezpośrednio po tym koncercie. Gratuluję wyboru. Zazwyczaj zespoły odpowiadają, że najnowszy album jest ich najlepszym, a jak to jest w Waszym przypadku? Z jakim odzewem spotkało się "The Songs of the Nibelungs"? Reakcja fanów jest super. Niektórzy ludzie mówią nam, że to nasze szczytowe osiągnięcie. Recenzje też są entuzjastyczne, dostajemy bardzo wysokie noty. Nie wiem, czy mógłbym nazwać "The Songs of the Nibelungs" najlepszym Wotanem, wolę pozostawić ten osąd słuchaczom. Jedno mogę zaś powiedzieć - włożyliśmy nasze serce i nasze dusze jak nigdy dotąd. Czy zdarza Wam się mieć wątpliwości, że coś z Waszego dorobku mogłoby być zagrane czy też nagrane inaczej? Wydaje mi się, że niektórzy artyści miewają taką emocjonalną dezorientację. Jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z ostatecznego rezultatu. Nasze wydawnictwa są niezależne, nie podpadają pod główny nurt muzyki popularnej. Mieliśmy ograniczony budżet, ale wykorzystaliśmy nasze możliwości w najlepszy sposób. "(...) Nibelungs" jest pełne pasji, ale ocena jakości należy do fanów. Kiedy jednak słyszę całą salę koncertową śpiewającą "In The Land Of The Nibelungs" jednym głosem, czuję, że zrobiliśmy naprawdę dobrą robotę. Co powinniśmy wiedzieć na temat samych niemieckomitologicznych krasnali zwanych Nibelungami podczas słuchania Waszego najnowszego albumu? Napisałem o nich, ponieważ zawsze fascynowała mnie i nadal fascynuje niemiecka oraz północnoeuropejska mitologia. Nibelungowie to był krasnali lud żyjący pod ziemią, wykuwający wspaniałe rodzaje broni i ochraniający potężny skarb kryjący się wewnątrz ich jaskini. Talkien był mocno zainspirowany tą baśnią, kiedy pisał swoje historie. Nawet sama nazwa Wotan nawiązuje prawdopodobnie do niemieckiej mitologii. Jednocześnie chciałbym zwrócić uwagę, że pochodzicie z innych terenów, a mianowicie z lombardzkego Mediolanu. Kierując się z Waszej miejscowości do Niemczech, przejeżdżamy nieuchronnie poprzez szwajcarskie Alpy. Podejrzewam, że jest to częścią Waszych artystycznych inspiracji? Każdego słonecznego poranka, spoglądając na północny górski majestat, doznajemy nieopisanego przypływu inspiracji. Piękne widoki. Chciałbym, żebyś wiedział, że nazwa naszego regionu Lombardia / Lombardy, oznacza "kraj lango-bardów", czyli pogan, którzy przywędrowali tutaj w VI wieku (już po upadku Imperium Rzymskiego) ze Skandynawii. Ich bogiem był Wotan. Zwykli oni pić wodę z czaszek swoich wrogów. Burgundo-
wie (lud opisywany w "The Songs Of Nibelungs") przeprowadzili najazd na Włoszech kilka lat przed przybyciem Lango-bardów. Jest to ważne o tyle, że podważa popularne obiegowe opinie, jakoby włoska kultura była związana wyłącznie z Rzymskim Imperium. Tymczasem nasze włoskie korzenie mają silne północnoeuropejskie pochodzenie, z którym mocno się identyfikujemy. Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Właściwie to nie musicie koniecznie jechać do Szwajcarii, ponieważ sama Lombaria ma zapierające dech w piersiach góry i jeziora (Como i inne małe, urocze miasteczka). Pozwól, że zapytam, czy jako epic metalowy wokalista odczuwasz pewnego rodzaju dumę (jaką?) z bycia Włochem? Tak. Z perspektywy epic metalowych muzyków, jesteśmy bardzo dumni z naszej historycznej spuścizny. Czerpiemy potężne źródło inspiracji z naszej przeszłości. Wiele naszych pomysłów muzycznych nawiązuje do przypowieści, legend, bohaterów historycznych. Bardziej czuję się obywatelem świata niż Włochem, ale gdy myślę teraz o Leonardo Da Vinci, Michelangelo, Dante i o wszystkich innych artystach z włoskiej przeszłości, odczuwam swoistą dumę narodową. Wspaniale jest przekazywać wiedzę histo ryczną poprzez muzykę. Można trafić z takim przekazem do fanów, którzy normalnie nie szukaliby faktów historycznych. Nawet regularni podróżnicy przeoczają jednak Wasze miasto. Wiele osób leci samolotem do Mediolanu ze względu na korzystne połączenia lotnicze i natychmiast wybiera się do innych części kraju, ponieważ wydaje im się, że Mediolan to taka przemysłowa metropolia - raczej centrum ekonomiczne, niż kulturalne. Czy obawiacie się nadmiernej turystyki niczym Wenecjanie? Nie, zupełnie nie. Myślę o Mediolanie jako o nowoczesnym europejskim mieście gotowym zawsze zaoferować odpowiednią, wysokiej jakości infrastrukturę. Turyści są tutaj zawsze mile widziani. Wolałbym, żeby więcej osób przybywało tutaj ze względu na naszą historię i sztukę (wliczając w to oczywiście sztukę metalową), a nie tylko po zakupy, modę i żarcie. (Śmiech) Chciałoby się rzec, że Jolibee nie jest jedynym landmarkiem przy Duomo Square a Duomo Square nie jest jedyną częścią mediolańskiej spuścizny. Nie miejsce ani czas, aby dłużej o tym rozmawiać na łamach HMP, a więc w skrócie - współczesne
zjednoczone Włochy uformowały się w obecnym kształcie dopiero w XIX wieku a pierwszy król tak rozumianych "nowych" Włoch, Vittorio Emanuele II, otworzył pierwszą galerię handlową na świecie właśnie tu, w Mediolanie, jako symbol zjednoczonych Włoch. Sztuki należałoby szukać przede wszystkim w dzielnicy Brera, pięknych miejsc przy kanałach Navigli a jako artystów wypada znać Leonardo da Vinci oraz Giuseppe Verdi. Czuję, że moglibyśmy rozmawiać o tym cały tydzień, dlatego, że Mediolan ma zbyt bogatą ofertę kulturalną, aby pominąć to miasto w drodze do np. Florencji... Gratuluję znajomości Mediolanu. Podejrzewam, że będąc tutaj doświadczyłeś naszego miasta we właściwy sposób, a nie jako typo-
łach, ale tak się ubierają, ponieważ tak jest fajnie. Kiedy mówię do nich "Oh, słuchasz metalu?", słyszę: "Nie słucham, noszę tylko koszulkę!". Niektórym metalowcom bardzo to przeszkadza, np. Dee Snider ostatnio ostro kłócił się o to ze sławną włoską modelką Chiara Ferragni. A więc, to bardzo dziwne uczucie, widzieć wszędzie kobiety ubierające się jak metale, które w ogóle nie słuchają takiej muzyki. Czyli kobiety powinny raczej brać przykład z Paryżanek, a mężczyźni z Mediolańczyków. Które miejsca chciałbyś lepiej poznać przy okazji koncertów Wotan w 2020? Bardzo chcielibyśmy zagrać w wielu różnych krajach, przede wszystkim we wschodniej Europie (w tym w Polsce), również w Skan-
Foto: Wotan
wy turysta robiący zdjęcia i uciekający do pizzeri... Bardzo mnie to cieszy. Zgadza się. Odwiedziłem dwukrotnie i dobrze wykorzystałem spędzony tu czas. Mam teraz pytanie do Ciebie odnośnie mody. Ludzie mawiają w innych miejscach na świecie: "ta ulica w Pradze / Kopenhadze/ gdziekolwiek - to jest tutejszy odpowiednik Champs-Élysées". Zazwyczaj odpowiadam im: "zapomnij o Champs-Élysées; Montenapoleone to jest ulica!". Chodzi o to, że Paryż jest centrum światowej mody, ale tylko dla kobiet. Faceci ubierają się w Mediolanie. Montenapoleone to najdroższa ulica w całej Europie. A zatem, pomimo tego, że śpiewasz w old schoolowym zespole metalowym, jesteś na pewno pod pewnym wpływem mody. Nie da się od tego uciec w Mediolanie. Powiedz proszę, jaka jest Twoja opinia o współczesnej modzie heavy metalowej? Dziwaczne rzeczy dzieją się ostatnio w temacie włoskiej mody. Odkąd pamiętam, tylko metale nosili skórzane kurtki i koszulki z zespołami - to była alternatywa wobec głównego nurtu. Kilka lat temu to się jednak zmieniło. Teraz niemal każda pani jest ubrana w skórzaną kurtkę i koszulkę z logo zespołu (najczęściej Metallica, AC/DC, Guns'N'Roses). Nie wiedzą zupełnie nic o tych zespo-
dynawii, Zjednoczonym Królestwie (jeszcze nigdy tam nie występowaliśmy). Co do miejsc, w których już byliśmy, wymieniłbym Grecję, Niemcy, Portugalię i Hiszpanię. Bardzo chciałbym zaprosić Was do Islandii, w której obecnie mieszkam. Oj, pokazałbym Wam tutejsze epickie miejsca! Oh yeah! Jeśli masz jakieś kontakty z islandzkimi promotorami, daj nam znać! Niestety nigdy nie byliśmy na Islandii, ale to mogłoby być jak nasze epickie marzenie! Zdaje się, że to wspaniałe miejsce na ziemi, kraj Brunhilda, gdzie ludzie wciąż mówią językiem prawdziwych Vikingów. Byłoby super! Natomiast w imieniu Heavy Metal Pages, czuj się mile widziany w Polsce. Macie tutaj fanów, którzy szaleją pod sceną i kochają Wotan! Do zobaczenia na koncercie, best metal regards! Mamy nadzieję na zagranie w Polsce pewnego dnia. Metal hail dla naszych polskich fanów! Szalejcie, pozostańcie prawdziwi i epiccy, umierajcie z mieczami w dłoniach! Sam O'Black
WOTAN
47
Płynąć na metalowej fali Jestem przekonany, że "III" to nowy początek, taki "kop do przodu" dla zespołu, bo jesteśmy doładowani energią przez nowe logo, i bardziej skupieni i "głodni" niż kiedykolwiek - podkreśla gitarzysta Manolis Karazeris, lider Dexter Ward. Epicki metal w wydaniu tej formacji zyskuje z każdą kolejną płytą i najnowszy album może być dla niej nowym otwarciem. Szkoda, że pandemia koronawirusa zaprzepaściła koncertowe plany zespołu, ale po jego płyty i tak warto sięgnąć: HMP: "Rendezvous With Destiny" nie było chyba dla was niekorzystne, skoro po niespełna czterech latach wydaliście kolejny album? Manolis: "Rendezvous..." było krokiem naprzód w stosunku do "Neon Lights", jeżeli chodzi o komponowanie utworów, ich wykonanie i produkcję. To inny i bardziej dopracowany album, który otworzył nam nowe drzwi, jeżeli chodzi o powiększenie ilości fanów i popularność, ale brakowało mu trochę surowości i dzikiej energii naszego debiutu. Pod względem komercyjnym wypadł jednak dobrze i wciąż sobie dobrze radzi, gdyż to nasze najlepiej sprzedające się wydawnictwo. Z perspektyw czasu, dziś zrobiłbym go ina-
trzeci album Dexter Ward? Nie, tak naprawdę wprost przeciwnie, został on napisany i nagrany znacznie szybciej niż dwa poprzednie. Poza dwoma piosenkami, mieliśmy jeszcze demo sprzed kilku lat, zanim główny proces tworzenia tego albumu rozpoczął się pod koniec marca i zakończył na początku czerwca ubiegłego roku. Latem dokonaliśmy przedprodukcji, we wrześniu i październiku nagrywaliśmy, w listopadzie miało miejsce miksowanie i mastering. Naturalnie, upewniliśmy się, aby wyszło to lepiej niż nasz poprzedni album. To jednak zwyczajowe oczekiwania, które w zasadzie nie mają związku z tym, że to trzeci album: mógłby być piąty i działalibyśmy podobnie.
czej; dodałbym mu więcej ostrości i bardziej go "ujednolicił" w kwestii tematyki tekstów, wciąż jestem jednak z tego albumu bardzo dumny. Nie ma w Dexter Ward czegoś takiego jak "reguła czterech lat", to wszystko było przypadkiem. Nie zajmujemy się zawodowo muzyką, dlatego też nie czujemy potrzeby posiadania grafiku czy też sztywnego planowania każdego kroku. Wydajemy nowy album kiedy czujemy, że mamy w garści zestaw nowych, czadowych piosenek, i tym razem, wraz z albumem "III", naprawdę podnieśliśmy, chociaż odrobinę, poprzeczkę dla Dexter Ward!
Tym razem czuliśmy taką pewność jeśli chodzi o utwory, że jak tylko usłyszeliśmy wersje demo, chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w studio.
Wielu starszych fanów mawia z przekąsem, że w latach 70. czy 80. to grali, a teraz to już nie jest to samo, jednak "Return Of The Blades", "Soldiers Of Light" czy "Conan The Barbarian" potwierdzają, że nie ma co uogólniać, bo dobra muzyka może powstawać i teraz? Myślę, iż najlepsze zespoły to te, które jak najmniej polegają na technologii i robią wszystko we "właściwy", tradycyjny sposób, czyli poprzez dużo prób i jamów, żeby zespół był bardziej zgrany na żywo i podczas nagrań, oraz tak, aby ustalenia wobec piosenek wychodziły naturalnie, jako efekt pracy zespołowej. Jako Dexter Ward nie możemy sobie pozwolić na taki luksus, bo żyjemy w różnych krajach, ale co mamy w zamian to mnóstwo silnej woli oraz skupienia, aby ten fakt nadrobić. Oczywiście teraz, jak i kiedyś, jest dużo dobrej muzyki, ale żyjemy w innych czasach, i to co dzieje się na świecie ma wpływ na muzyków, a tym samym na ich twórczość. Myślę, że żyjemy w czasach, które zdecydowanie nie pasują do klasycznego heavy metalu. Istotna jest nie muzyka nocy, lecz słońca, pomimo faktu, że muzyka ta również wypełniona jest obrazami pełni księżyca oraz tajemnicami. Nie ta ślepego gniewu i mrocznej agresji, lecz ta pełna chwały, mocy i żelaznej siły woli, podboju, odważnego oczekiwania fantastycznej i ekscytującej przyszłości. Moje pokolenie czekało na przyszłość, która tak naprawdę nigdy nie nadeszła, młodzi dzisiaj nawet nie są w stanie wyobrazić sobie swojej przyszłości, a jeśli już, to jest ona bardziej jak Soylent Green niż powiedzmy Jetsonowie. A więc tak, jest dzisiaj świetny metal, jeśli znajdzie się ktoś odpowiedni do jego tworzenia!
Jest to pod jakimkolwiek względem przełomowe dla was wydawnictwo czy nie przy wiązujecie szczególnej wagi do tych wszys tkich teorii, że trzecia płyta jest dla każdego zespołu niezwykle ważna - nie w XXI wieku, czasach internetu i streamingu? Wydaje mi się, iż zależy to od gatunku muzycznego. Dla klasycznego heavy metalu, ta "niepisana zasada" często zdaje się sprawdzać. To bardziej oczekiwania fanów, że trzeci album będzie przełomem albo porażką. Nasz pierwszy album zawierał dużo starych (dla nas) utworów, tylko jedna piosenka
Może ci ludzie po prostu tęsknią za czasami kiedy mieli naście lat i dlatego muzyka z tamtych lat wydaje im się lepsza? Poza tym teraz zwykle nie przywiązuje się już do niej takiej wagi jak kiedyś, nie celebruje słuchania, etc., a to też ma wpływ na odbiór, nieprawdaż? Tak, to na pewno jest ważnym czynnikiem. Staram się nie słuchać nowej muzyki kiedy piszę, tak abym nie ulegał jakimś wpływom. Zamiast tego staram się otaczać tymi książkami, filmami, nagraniami, które były dla mnie chlebem powszednim w dzieciństwie i
Foto: Dexter Ward
Nie spieszycie się więc z kolejnymi płytami, poświęcacie im sporo uwagi, a tu był jeszcze czynnik dodatkowy, bo to przecież
48
została napisana na krótko przed jego nagrywaniem i to była "Metal Rites". "Rendezvous..." inaczej; zawierał sporą liczbę nowych piosenek, napisanych specjalnie na potrzeby tego albumu. Po wydaniu drugiego albumu wciąż mieliśmy mnóstwo niewykorzystanych wcześniej piosenek dostępnych w wersjach demo, i pomimo tego, że się nam one podobały, poczuliśmy, że trzeci album powinien być "świeży", nie być tylko zbiorem remanentów, numerów napisanych w poprzednim okresie. Jestem przekonany, że "III" to nowy początek, taki "kop do przodu" dla zespołu, bo jesteśmy doładowani energią przez nowe logo, i bardziej skupieni i "głodni" niż kiedykolwiek. Oczywiście także przez te wszystkie lata staliśmy się bardziej doświadczeni, a także jesteśmy lepszymi kompozytorami i lepiej idzie nam samo wykonanie naszego repertuaru. Myślę, iż w 2020 będziemy w szczytowej formie.
DEXTER WARD
młodości. W tamtych czasach, bez Internetu, jedynym źródłem informacji były magazyny muzyczne i "informacje ustne". Czasami szło się ulicą i widziało się te wielkie plakaty reklamujące show Iron Maiden lub innego wielkiego zespołu i sprawiały one , że było się całkowicie podjaranym i zainteresowanym. Dziś zamiast tego we Włoszech wszyscy mogą poznać listę utworów i całą produkcję sceniczną tak szybko, jak trasa zaczyna się, nawet na drugim końcu świata. Nie podoba mi się to wcale. Sklepy z płytami dzisiaj prawie znikły. W Wenecji, gdzie mieszkam, ostatni prawdziwy sklep z muzyką metalową "Sgt. Pepper" został zamknięty jakieś 15 lat temu i to był ogromny cios. W miejscowości Marghera, małym miasteczku gdzie się urodziłem, było kilka miejscówek, jedna 100 metrów od mojej starej chaty, nazywała się "New York Dischi". Pamiętam, że stamtąd tata przyniósł mi nagranie z soundtrackiem "Rocky IV", kiedy wracaliśmy z kina po seansie tego filmu, a później tam zakupiłem moje pierwsze LP's "Final Countdown" i "Slippery When Wet". Kiedy ukazywały się nowe nagrania Iron Maiden albo Dio, można było łatwo je zobaczyć na wystawach w sklepach, nawet tych pomniejszych. Można było wtedy fantazjować o logach i muzyce, nawet jeśli byłeś tylko dzieckiem i nigdy wcześniej nie słyszałeś ich muzyki. Teraz, kiedy wszystkie sklepy zniknęły, nie mam już miejscówki, w której mógłbym pogadać z właścicielem lub innym klientem, aby trochę powspominać. Nie ma już miejsca, które bardzo chcę odwiedzić po tym jak przeczytam jakąś dobrą recenzję, tak jak działo się kiedyś, to podekscytowanie kiedy zbierałem pieniądze i leciałem kupić nagranie po szkole czy pracy. Teraz newsy i recenzje są głównie online, i pod recenzją masz link do przesłuchania demo, a często nawet całego albumu! Niektórzy postrzegają to jako zaletę, mnie to wcale się nie podoba. To zabija wyobraźnię i fantazję, wygasza ten płomień. Więc wracając do twojego pytania to tak, myślę, iż masz rację, że jeśli dzisiejsze świetne nagrania zostałyby wydane 25 lat temu, to zrobiłyby większy hałas. Dzisiaj bez sceny, która je wspiera, z samym tylko Internetem, są tylko kroplą (w większości stworzoną w domowych warunkach) w wielkim oceanie nowych wydawnictw. Dziś jest dużo prawdziwych talentów i chociaż łatwiej jest wydać płytę, to ciężej sprawić, żeby cię zauważono. Myślę, iż nigdy już nie wrócimy do tego co było kiedyś, w mojej opinii jest to bilet w jedną stronę. Mam nadzieję, że jednak mylę się mimo wszystko!
wszystkie te źródła inspiracji były zawarte w tej kompozycji. Napisałem ten tekst kawałek po kawałku razem z muzyką, tak aby pasowały do konceptu i rozwoju historii: jest więc pierwsza część doom, w której broń została wykuta, szybsza środkowa, gdzie odbywa się bitwa i finałowa, bardzo wzniosła, która opisuje zwycięstwo aniołów.
Od początku istnienia zespołu przeplatacie na swych wydawnictwach krótsze, zwarte utwory o czasie trwania 3-4 minuty z tymi bardziej złożonymi i rozbudowanymi, jak "In The Days Of Epic Metal" czy "The Demonslayer" na najnowszym albumie. Pisząc dany utwór od razu macie założenie, że będzie to coś w tym stylu, czy wszystko dzieje się spontanicznie i nigdy nie wiadomo czym zakończy się ten konkretny, twórczy proces? Nigdy nie planuję wcześniej szczegółowo jak dana piosenka powinna wyglądać, nie planuję stylu, tempa, rozwiązań i ile będzie miała części Czasami mam już napisane jakieś
Kiedyś faktycznie było lepiej o tyle, że muzycy lubi zaskakiwać słuchaczy, nawet jeśli nie zmieniali diametralnie swego stylu, czego mamy multum przykładów choćby na płytach Manilla Road, Warlord czy Virgin Steele, tak więc dobrych wzorów do naślad owania wam nie brakuje? Ideą Dexter Ward jest bycie wiernym naszemu oryginalnemu stylowi i brzmieniu, przy jednoczesnej ewolucji jeśli chodzi o tworzenie piosenek oraz jakości ich wykonania i produkcji. Każdy nowy album musi być lepszy niż poprzedni, przynajmniej w jednym z tych aspektów. Wierzę, że przy "III" odnieśliśmy sukces w naszych wysiłkach. Trzyma-
wersy, zanim wyznaczą one tematykę i nastrój utworu, i do tego piszę piosenkę. Czasami brzdąkam sobie do utworu z bębnami, dopóki nie wpadnę na jakiś fajny riff i od tego zacznę, więc wtedy, jeden po drugim, tworzę kolejne riffy i partie. Jest to więc bardzo naturalny i spontaniczny proces. Lubię piosenki z wieloma różnymi riffami czy zmianami rytmu, ale nie planuję wykorzystywania ich na pierwszym miejscu. Lubię, kiedy piosenka zaskakuje mnie wraz z tym jak się rozwija. W ten sposób mam nadzieję, iż sprawiam, że słuchacze też są zaskoczeni. Dla "Demonsayer" wyszedłem z własnym konceptem "War in Heaven" (wojny w niebie), gdzie siły zła stworzyły niesamowicie potężną broń, włócznię zwaną "Demonslayer" (pogromca demonów), magiczny artefakt zawierający potępioną duszę zbuntowanego anioła. Pierwotnie chciałem napisać epicdoom w stylu Candlemass, ale w tym samym czasie słuchałem dużo "Hell Awaits" Slayer oraz "Out Of The Abyss" i "The Courts Of Chaos" Manilla Road, więc
nie się tego samego stylu nie musi przecież oznaczać stagnacji i powtarzania się. Staramy się poprawiać wykonanie, aby brzmieć bardziej świeżo i oryginalnie. Mniej więcej tak, jak robili to przed laty znani giganci. Z wieloma z tych zespołów mieliście przyjemność dzielić scenę - to pewnie dla was ogromna frajda, satysfakcja, wręcz honor? Powiedziałbym, że wszystkie te trzy rzeczy. Poza Iron Maiden, który jest moim ulubionym zespołem, Omen, Manilla Road i Cirith Ungol są grupami, które kocham najbardziej. Najlepszą częścią tego jest to, że moi bohaterowie okazali się wielkimi osobowościami i sprostali moim oczekiwaniom, a w większości wypadków na poziomie osobistym nawet je przerośli. Jak zaczynałem grać i śpiewać, nigdy nie powiedziałbym, że pewnego dnia poznam i będę dzielił scenę z Kenny'm Powellem, Markiem Sheltonem i Timem Bakerem. Wydaje się to łatwiejsze z Internetem, Facebookiem (wcześniej z innymi portalami), ale kiedyś w czasach sprzed
Foto: Dexter Ward
Internetu można było tylko pomarzyć, że coś takiego się wydarzy. Śmierć Marka Sheltona była ogromnym ciosem dla sceny epickiego metalu - wielcy sprzed lat albo już nie grają, albo odchodzą, więc tworzy się ogromna luka, ale jest to zarazem szansa dla takich zespołów jak Dexter Ward? Nie, nie postrzegałbym tego w ten sposób, biorąc pod uwagę, że jesteśmy przede wszystkim podziemnym zespołem heavymetalowym. Mówiąc podziemie mam na myśli, że nie utrzymujemy się z tego, gramy w innej lidze w porównaniu z zespołami, które widzisz w wielkim formacie, na europejskich letnich festiwalach. Nie zależy nam na zajęciu wolnego miejsca po kimkolwiek, chcemy po prostu wciąż wydawać albumy, z których możemy być dumni, i grać tyle koncertów, ile możemy. Nie zależy nam, czy też nie chcemy zajmować czyjegokolwiek miejsca. Mówiąc już o wielkiej scenie, to będzie bardzo smutny dzień, kiedy Iron Maiden albo Judas
DEXTER WARD
49
denkach i hawajskiej koszuli! Musisz dobrze wyglądać, bo pierwsze wrażenie bardzo się liczy, zwłaszcza w heavy metalu. Ile razy ja sam kupiłem jakieś nagranie, o którym wcześniej nie słyszałem, z powodu samego piękna lub ogólnego nastroju okładki. Więc okładki dla wszystkich trzech albumów, oraz singla "Stars And Stripes", były zaplanowane z uwagą i stworzone pod naszym nadzorem. Split o którym wspomniałeś, był nagraniem "przejściowym" , który miał zaprezentować numer "Rendezvous with Destiny", która później została ponownie nagrana na potrzeby drugiego albumu. Biorąc pod uwagę charakter tego wydanictwa, nie mieliśmy zbyt dużego budżetu, więc zamiast zapłacić jakiemuś artyście, aby narysował okładkę, woleliśmy zainwestować dostępne zasoby w zremiksowane i dopracowane piosenki z naszego debiutu, które w tej wersji zabrzmiały znacznie lepiej dzięki pracy wyśmienitego producenta Nikosa Papakostasa (Convixion, Strikelight).
Foto: Dexter Ward
Priest w końcu przestaną działać. Nawet teraz Judas Priest nie jest tym samym Judas Priest jeżeli chodzi o skład, ale wciąż wydają oni czadowe (w mojej opinii) albumy, a to tworzy wielką ekscytację i "ruch" w podziemnym metalu, pozytywne zjawisko, które dzieje się dziś tak samo, jak w "starych czasach", tak jak za każdym razem, kiedy wychodziło nowe nagranie albo odbywała się trasa tych "wielkich potworów rocka". To ogromny plus dla każdego młodego muzyka heavy metalu, mieć takich artystów, "tytanów" jako źródło inspiracji, mieć wielką scenę jako obiekt marzeń, oraz sięgać po to, co zdaje się nieosiągalne. Szczerze, czy dzieciaki dzisiaj powinny inspirować się Sabaton, Ghost lub im podobnymi? Z całym szacunkiem, kto przy zdrowych zmysłach mógłby porównać te dobre, ciężko pracujące ale "normalne" zespoły, z takimi nadludzkimi bogami jak Iron Maiden, Judas Priest, Dio czy Black Sabbath? Wszystkie dzisiejsze świetne zespoły, także początkujące, nieważne jak by były potężne, nigdy według mnie nie zajmą miejsca tych, którzy wymyślili heavy metal. I w mojej opinii dotyczy to także obiegu undergroundowego.
50
byłoby to strategiczne z punktu widzenia promocji, biorąc pod uwagę szerokie grono publiczności. Nie zamierzacie też jednak odpuszczać koncertów klubowych, bo to również świetna forma promocji? Nie, ani trochę. Lubimy grać w klubach, każdej wielkości. Fakt, że gramy głównie na festiwalach zależy od powodów logistycznych. Żyjąc w innych krajach i pracując na stałych etatach z limitowanymi dniami wolnymi, mając rodziny i dzieci na wychowaniu,do tego dysponując ograniczonym budżetem, szukamy rozwiązań, które pozwoliłby zaprezentować naszą muzykę jak najszerszej publiczności w jak najkrótszym czasie i jak najmniejszej ilości koncertów. Festiwale są pod tym względem świetne i kochamy atmosferę, która na nich panuje. Czasami organizujemy mini trasy w formie 2-3 występów w klubach, we Włoszech w Niemczech lub w innych krajach, i planujemy wznowić nasze trasy tak szybko jak zakończy się pandemia.
Gracie w tym roku sporo na różnych festiwalach - jak było na "Up The Hammers" i "Horns Up"? Niestety oba wydarzenia nie mogły się obyć w związku z pandemią koronawirusa. Naprawdę czekaliśmy na to, aby znowu zagrać, skoro nasz ostatni show odbył się w listopadzie ubiegłego roku. Naprawdę nie wiem co przyniosą nam następne miesiące. Mam nadzieję, że zagramy koncerty, które mamy w planach na resztę roku i będziemy promować album, na który tak ciężko pracowaliśmy, ale cóż, zdrowie jest najważniejsze.
Nie chcieliście psuć tej udanej okładki jakimś długaśnym tytułem, stąd proste i sugestywne "III"? Tak, takie było założenie. Chcieliśmy tym razem, aby muzyka mówiła sama za siebie. Byliśmy też na tyle pewni siebie, że piosenki są same w sobie na tyle silne, aby użyć prostoty i powagi cyfr rzymskich, co sugeruje również coś starożytnego i monumentalnego. Cyfra trzy ma także symbolikę Świętej Trójcy. Na przykład trzy miecze na pierwszym planie, ich liczba oraz relacja ich pozycji, reprezentują trzy krzyże na wzgórzu Golgota. Czytałem kiedyś, że magia wymaga obecności trzech podmiotów, lampa Aladyna spełniała trzy życzenia, i tak dalej.
Celowo ustaliliście datę premiery "III" tak, aby mieć już płytę na festiwalu "Up The Hammers", bo to jest zawsze szansa na sprzedanie sporej ilości CD i LP? Zawsze staramy się aby data premiery pokrywała się z naszym kolejnym show, takie było założenie przy wydaniu "III", tak też zrobiliśmy z "Rendezvous..."! "Up The Hammers" byłby naszym kolejnym show po miesiącach przerwy. Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, iż
Przyciągający wzrok cover to podstawa, zarówno kiedyś, jak i dzisiaj, ale chyba nie zawsze macie wpływ na jego ostateczny kształt, bo okładka splitu z Black Soul Horde nie jest zbyt ciekawa? Zwykle przykładamy się bardzo do oprawy graficznej, która jest na pewno jednym z głównych aspektów do wzięcia pod uwagę - nieważne jak dobrym jesteś tancerzem, nie możesz pójść na bal w Wiedniu w krótkich spo-
DEXTER WARD
Z racji międzynarodowego składu macie szanse na popularność nie tylko w ojczystej Grecji, ale również w Włoszech, a poza tymi dwoma krajami gdzie jesteście już nieźle rozpoznawalni? Myślę, że również w Niemczech mamy solidne zaplecze fanów, bo właśnie tam graliśmy większość naszych zagranicznych koncertów. Dostaliśmy też bardzo pozytywne wsparcie z Hiszpanii, Portugalii i Meksyku. Przy ostatnich dwóch albumach, a szczególnie tym najnowszym, wzrasta też zainteresowanie nami w Stanach i mam nadzieje, że spełnimy niedługo marzenie o zagraniu w Stanach Zjednoczonych. Osobiście, bardzo chciałbym zagrać w takich krajach jak Polska, Rumunia, Czechy i tak dalej, ale nie jestem pewien czy byłoby wystarczające zainteresowanie naszą muzyką u tamtejszych fanów metalu. Czyli przed wami jeszcze mnóstwo pracy, żeby nazwa Dexter Ward stawała się z każdą kolejną płytą coraz bardziej znana, ale jednocześnie jest to chyba również coś ekscytującego, że waszą muzykę ciągle odkrywają fani z różnych stron świata? Tak, droga do prywatnych samolotów i jacuzzi w królewskich hotelowych apartamentach, wciąż jest długa! Tak na poważnie, to działamy w swoim tempie i nie musimy nikomu niczego udowadniać poza nami samymi. Tworzymy i wydajemy utwory z miłości i pasji do heavy metalu i naszą największą satysfakcją i spełnieniem jest, gdy ktoś podchodzi do nas po naszym koncercie, albo pisze do nas wiadomości, że nasza muzyka daje mu chwilę szczęścia w trudne dni. Oczywiście jest też część "ego" do zaspokojenia i chcielibyśmy zobaczyć jak nasze nagrania docierają do wielu sklepów muzycznych na całym świecie, w krajach gdzie nie byliśmy wcześniej znani, nie z punktu widzenia ekonomicznego, bo dla zespołu naszych rozmiarów nie ma z tego tak naprawdę zysków, dajesz radę tylko płacić za wydatki i inwestować w sprzęt, grafikę, produkcję. Myślę, że nowy album "III" otwiera nam wiele nowych drzwi, i musimy płynąć na tej fali. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Kinga Dombek
talu w nowej erze!
Trzymajcie się na metalowo Basista Voiv Vator, Sam Herman, to prawdziwy rockman. Mówi czadowo o swoim zespole, koncertach i o planach na dołączenie do Iluminati, aby podbijać świat! HMP: Cześć Sam Harman. Czy moglibyśmy zamienić kilka słów na temat Void Vator? Sam Harman: Pewnie. Void Vator jest jak najbardziej otwarty na fanów. Każdy, kto kupuje nasz merch, pozwala grać na swoich deskach koncertowych, czy też pomaga nam w inny sposób, jest mile widziany! Jesteśmy również bardzo aktywni w mediach, Twitter, Instagram, Facebook, całe to gówno. Większość z nas naprawdę uwielbia rozmawiać, więc zawsze chętnie bierzemy udział w wywiadach. W jaki sposób chciałbyś, aby Void Vator został przedstawiony czytelnikom "Heavy Metal Pages"? Się macie metalowi maniacy! Tu Void Vator z Los Angeles, California, poczytajcie o nas w Polsce! O jak fajnie! Voiv Vator to riffy, refreny i motywy przewodnie. Sprawdźcie naszą najnowszą płytę "Stranded" wydaną przez Ripple Music. Sprawdźcie morderczy winyl z naszej strony Bandcamp! Powiedz proszę coś na temat członków Void Vator. Jak doszło do Waszego spotka nia? Lucas śpiewa jak Anioł i wymiata na Gibson Explor, Kluiber wymiata na Les Paulu, Sam kocha Cliffa Burtona, a German nawala w perkusję mocniej niż kot. Lucas i German przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych z Urugwaju jakieś sześć lat temu, wraz z zespołem ze swoich stron. Znali się odkąd mieli około 12 czy też 15 lat. Ich zespół rozsypał się i wtedy poprzez wspólnych znajomych Eric spotkał Lucasa. Zaczęli wspólnie grać i zorientowali się, że to działa. Lucas zaprosił Germana do Void Vator w roku 2014, Sam dołączył w roku 2017. Niestety, German musiał opuścić Stany Zjednoczone ze względu na problemy z wizą i mieszka obecnie w Londynie. Mimo tego, German na zawsze pozostanie częścią Void Vator. W tej chwili w trasy koncertowe jeździ z nami Joey DiBiase, który gra również na perkusji dla Jamey'a Jasta w Jasta. Kochamy udział w trasie koncertowej - Whataburger, Texas i świetny czas!
verów Queen. Utwór "Nitrus" zostanie zaprezentowany w lutym w drugim numerze czasopisma Metal Assault Mixtape. Utwór "Until It's Gone" ukazał się na składance nazwanej "California Blood", która została przygotowana przez naszego przyjaciela Johna Lyncha znanego z Riffs Or GTFO. Nowy album ukaże się tego lata 2020r. Czy dobrze rozumiem, że zamierzacie wydawać krótsze płyty, ale często? Nasze następne wydawnictwo będzie 7'' splitem, ale duża płyta ukaże się latem. Zawsze tworzymy nową muzykę i nagrywamy, więc planujemy wydawać coś nowego co sześć miesięcy. Fani zasługują na to! Void Vator dopiero się rozkręca, będzie rozwijać się i rosnąć w siłę. Chcemy być najlepsi! Van Halen ludzie, cały czas Van Halen! Powodzenia. A co mógłbyś powiedzieć o pomyśle stojącym za teledyskiem do "No Return"? Wyreżyserowała to żona Germana, Janilee, więc oni pracowali wspólnie nad pomysłem. Zniszczyli bazę. Wszystkie te wstrząsające ruchy i szalone edycje mają za zadanie reprezentować nasze pokręcone umysły. Wewnętrzne zmagania, łączenie się z wojownikami, dosłownie burzenie ścian, które nasi przeciwnicy budują wokół nas. Heavy metal zawsze będzie wielki! Czy czujecie ból krzyża po machaniu głową jak na "No Return"? Skądże. Jesteśmy wytrenowanymi profesjonalistami! Czy adresujecie w tekstach swoich utworów jakieś konkretne problemy społeczne? Dołączenie do Iluminati i przejęcie świata. Życie po swojemu, ale okupione cholernie ciężką pracą, aby stać się najlepszym. Jesteśmy tu po to, aby nieść pochodnię heavy me-
Jak często gracie koncerty? Czy reakcje fanów odpowiadają Waszym ambicjom? Gramy zawsze. Odkąd Sam dołączył w roku 2017, zrobiliśmy już siedem tras koncertowych. Ostatni występ odbył się 11 września 2019r., ponieważ rozpoczęliśmy prace nad nowym albumem. To najdłuższa przerwa w naszej krótkiej historii, ale rozgrzewamy się na rok 2020. Kolejna trasa odbędzie się w marcu - zagramy kilka razy w South By Southwest w Austin, Texas. Rozgrzejemy tłumy! Zawsze nasze występy zieją metalowym ogniem! Wiele energii prosto w twarz! Pewnego razu w Brooklynie, Sam zdjął koszulkę i jakaś dziewczyna okleiła go nalepkami jak śmiesznie! Powiedz swoim znajomym o Void Vator, to zagramy też i w Polsce! Czy przychodzicie również na koncerty innych zespołów? Czego się od nich uczycie? Mamy mnóstwo znajomych grających w zespołach, więc zawsze się nawzajem wspieramy. Należymy do fantastycznej heavy metalowej rodziny. Zawsze gorąco pozdrawiamy ludzi z Haunt, Mothership, War Cloud, Hell Fire, Exmortus, Mezzoa, Taking Dawn, Slough Feg, Sanhedrin, Stonecutters, Holy Grail, Disastroid, Fallen Suns, Call Of The Wild, Yeghikian, Great Electric Quest i Hippie Death Cult. Zawsze wzajemnie się nakręcamy i to nas rozwija. Wobec tego fajnie jest chodzić oglądać wzajemnie koncerty, no i po zobaczeniu dobrego występu, sami wchodzimy na scenę z jeszcze większym grzmotem! Trzeba dawać ludziom dokładnie to, czego chcą. Gdzie chcielibyście być jako zespół za 10 lat? Mamy nadzieję, że będziemy gdzieś na trasie koncertowej z dala od domu! Chcemy też latać na koncerty samolotami, nie tylko jeździć vanami. Swoją drogą, imię naszego obecnego vana brzmi Vincent Van Vator. Kawał metalu z niego! Bardzo dziękuję za rozmowę. Trzymajcie się na metalowo! Chodźcie na koncerty, kupujcie muzykę, mówcie innym o fajnych zespołach. Nie bądźcie ciotami, bądźcie rockerami! Sam O'Black
W jakim muzycznym kierunku obecnie zmierzacie? Riffy, refreny i zwrotki. Mamy osiem nowych piosenek, które znajdą się na naszej następnej płycie. Są ciężkie jak sto kilo ton! Zabójczy podwójny gitarowy atak, szybkie riffy, i coś do pośpiewania, zanim następnym razem wpadniemy ponownie do Twojego miasta! Jak właściwie prezentuje się Wasza obecna dyskografia? Nagraliśmy "Stranded" z dwoma dodatkowymi utworami. Ripple Music wydała to w postaci fizycznego nośnika. W późniejszej części tego roku wydamy 7'' split z Mos Generator, zawierający trochę znakomitych co-
Foto: Void Vator
VOIV VATOR
51
"Metal Raised from Hell" brzmi lepiej niż "Metal Fell from Heaven" Tak można określić podejście tego chilijskiego zespołu dotyczące religii oraz muzyki metalowej per se. To pierwsze jest jedną z kluczowych tematyk, jaką ten zespół porusza na swoim niedawno wydanym, czwartym albumie "Purge the Bastards". O muzyce zespołu, samych tekstach i inspiracjach opowie Wam basista Hugo. HMP: Cześć. Czy zgodziłbyś się na określanie Waszej muzyki jako speed metal? Hugo Alvarez: Tak, z całą pewnością, mieszamy heavy i speed metal, jednak nasz ostatni album nie był szybszy od "The Hellish Fight Goes". Uważamy, że następny album będzie oznaczał nasz powrót do prędkości i będzie szybciej niż kiedykolwiek. Co inspiruje Was muzycznie? Muzycznie jesteśmy inspirowani przez stare legendy metalu z Niemiec i USA, zaś nasze teksty mogą mówić o obecnej rzeczywistości, mogą to być również historie, które sami wymyśliliśmy. Zależy od utworu, który chcieliśmy stworzyć. Czy jesteś zadowolony z waszego "The Hellish Fight Goes On"? Tak, jesteśmy. Jesteśmy bardzo dumni z ka-
tach, to na "Purge the Bastards" głównie traktują o ogólnym koncepcie odrzucenia i opozycji względem nadużyć, dokonanych przez kościół. W Chile mieliśmy wiele przypadków nadużyć dokonanych przez księży i zakonnice względem małych dzieci. Zasadniczo, widzieliśmy te same ataki na niewinnych ludzi na całym świecie. Ten problem jest bardzo ważny dla każdego z nas i my tutaj żądamy sprawiedliwości. Co zainspirowało Purge The Bastards? Co możesz powiedzieć o tym więcej? Tak jak wcześniej wspomniałem, jest inspirowany nadużyciami i cierpieniem ofiar. Mamy nadzieję, że sprawcy i despoci pewnego dnia zostaną ukarani. Jak dużo utworów z najnowszego albumu znajdzie się na waszej setliście?
zja by napisać i nagrać ten utwór jako hołd. Co sądzisz o Clint Eastwoodzie jako osobie? Czy jesteś pozytywnie nastawiony do najnowszego jego filmu "Richard Jewell"? Jest świetnym aktorem, reżyserem i producentem. Myślę, że niemożliwym jest niedocenienie jego pracy. Każdy jego film powinien zostać obejrzany. Co zainspirowało "Iron Walls"? Co sądzicie o tym wydarzeniu? Zmieszaliśmy parę historii z przeszłości i teraźniejszości, by stworzyć jeden, ogólny przekaz. Wszyscy z nas wiedzą o nadużyciach dokonanych przez księży, zakonnice, nauczycieli i rodziców, ta lista wciąż się rozwija… Oczywiście, że nie akceptujemy tych tchórzliwych działań. Co lub kto zainspirował "The Skull Breaker? Było to marzenie z dzieciństwa. Co sądzisz o metalu, który nie wzrósł z piekła? "Metal Raised from Hell" brzmi lepiej niż "Metal Fell from Heaven". Wszystkie wasze albumy mają powracający motyw zakapturzonego mężczyzny… Czy mógłbyś powiedzieć więcej o nim? Poza tym proszę, opowiedz więcej o okładce waszego najnowszego albumu. Oczywiście, jest on Czarną Szatą, jak zauważyłeś pojawia się na wszystkich albumach i nie wiemy kiedy, lub gdzie zdradzi swoją prawdziwą twarz. System sprawiedliwości nie wystarczy by ukarać tych skurwysynów, którzy krzywdzą dzieci. Czarna Szata ma moc, którą my byśmy chcieli, moc do niszczenia ich, moc do oczyszczania z drani. Czy graliście w Blood z 1997? Mam na myśli, że wasza maskotka trochę wygląda jak kultysta z tej gry, którą nawiasem mówiąc polecam. Nie pamiętam abym w nią grał. W tym wypadku myślę, że to dzieło przypadku. Jakie macie plany na 2020? Nasze plany to promowanie najnowszego albumu aż do sierpnia. Następnie powrócimy w pierwszych dniach września do pracy i ćwiczeń nad nowymi utworami. Mamy nadzieję na to, że wrócimy do studia w grudniu.
Foto: Enzo Vielma
żdego albumu, który nagraliśmy. Oczywiście, dwa ostatnie albumy brzmiały znacznie lepiej. Kiedy napisaliśmy i nagraliśmy "The Hellish Fight Goes" i "Purge the Bastards" mieliśmy trochę więcej środków niż podczas pracy nad pierwszymi dwoma albumami. Jak bardzo się różni "The Hellish Fight Goes On" od waszego najnowszego albumu, "Purge the Bastards"? "Purge the Bastards" jest bardziej heavy metalowy, gdzie "The Hellish Fight Goes" jest bardziej speed metalowy. Kiedy teksty "The Hellish Fight Goes" mówią o różnych tema-
52
ETERNAL THIRST
Zawsze gramy 8 lub 9 utworów. W Chile każdy zespół zwykle gra 40 lub 45 minutowy set ze względu na organizację. Kiedy świętujemy wydanie albumu, gramy wszystkie utworu z albumu. Jak duży wpływ mają na Ciebie westerny? Użyliście dialogu z Clint Eastwoodem z filmu "The Outlaw Josey Wales" w "The Last Shot", mam rację? Tak, masz rację. Można powiedzieć, że "The Last Shot" był hołdem dla westernów i świetnych ról granych przez Clinta Eastwooda. Jesteśmy fanami tych filmów, stąd też decy-
Co sądzisz o Metal on Metal Records? Uważamy, że to wydawnictwo dla nas jest dużym wsparciem. Jesteśmy uhonorowani ich wiarą w naszą muzykę i pracę. Jest to honorem by być razem w ich katalogu z zespołami takimi jak Attacker, Outrage, Arkham Witch, Risen Prophecy, Battlerage, Emerald, Toxikull, Meliah Rage, Wildhunt, Metal Law, Midnight Priest, i tak dalej. Życzymy wszystkiego dobrego właścicielom wydawnictwa. Dziękuje za wywiad. Powodzenia. Dziękuje i pozdrawiam. Jacek Woźniak
Paul Di'Anno Respekt Pamiętacie pierwszego wokalistę Iron Maiden, Paula Di'Anno? Co się z nim stało przez te wszystkie lata? Co dzieje się z nim obecnie? Niestety, nie jest w najlepszej kondycji fizycznej, ale właśnie opublikował płytę koncertową "Hell Over Waltrop", zawierającą zapis znakomitego występu z przeszłości. Jest to doskonała okazja, aby przypomnieć sobie o jego dokonaniach, nie tylko z okresu Iron Maiden, ale też z późniejszych płyt, gdzie również tworzył nową i dobrą muzykę. Ze względu na nienajlepszy stan zdrowia, Paul nie był w stanie udzielić pełnego wywiadu dla "Heavy Metal Pages", ale przekazał kilka słów. specjalnie dla naszego czasopisma.
Foto: Paul Di’Anno
"Czekam obecnie w Wielkiej Brytanii na operację. Cierpię na okropne bóle z powodu powikłań po sepsis. Nie mogę się doczekać powrotu do Sao Paulo - Brazylijczycy mają tam gorące lato, kiedy w Europie jest zima. Nie słyszałem jeszcze w całości tej nowej koncertówki "Hell Over Waltrop", bo mam na głowie zmartwienie związane ze swoją operacją. Pamiętam, że przyszło na tamten występ sporo moich przyjaciół i fanów z Południowej Ameryki i, aby oddać im respekt, powiedziałem kilka słów ze sceny w ich języku. Mam nadzieję, że brzmi to jak dobry, surowy, szczery album? Setlista nie oddaje dobrze mojego dorobku muzycznego, ponieważ powinno tam się znaleźć więcej utworów Battlezone a covery ukazały się tylko dla zabawy. Lubię wszystko, co kiedykolwiek zaśpiewałem w Battlezone, ale "Fight Back" jest szczególnym albumem, ponieważ ukazał się jako pierwszy. Myślę, że nasze przyszłe koncerty będą mieć nieco inną setlistę - chciałbym śpiewać więcej kawałków Battlezone. Generalnie, muzyka jest najlepszą formą komunikacji między ludźmi a ja zostałem stworzony do tego, aby dawać czadu na koncertach. Potrafię grać trochę na basie i na perkusji, ale śpiewanie jest moim powołaniem. Czerpię wiele pozytywnej energii od fanów i z muzyki, chociaż nie słucham swoich płyt... okej, kilka razy wysłuchałem swój jeden longplay i tyle. Lubię punk i metal, ale nie staram się wpisywać na siłę w określone konwencje, jestem na to za stary. Zachowuję się naturalnie, staram się być sobą. Na zakończenie dodam, że moim głównym planem w tej chwili jest pomyślne przejście operacji i staram się jak najwięcej czasu spędzać z rodziną, ale moje nowe piosenki jeszcze się ukażą! Życzę Wam wszystkim zdrowia, miłości i szczęścia! Paul". Sam O'Black
Nigdy nie ulegać! - Nie wzbogacimy się na tym, ale nie na tym nam zależy. Robimy to, bo jesteśmy fanami heavy metalu do końca życia deklaruje Carlos Alvarez, gitarzysta Power Theory. Ta amerykańska grupa wydała niedawno album "Force Of Will", potwierdzający, że power/heavy metal nie jest jeszcze w Stanach Zjednoczonych gatunkiem zagrożonym, chociaż Carlos nie kryje, że marzy wraz z kolegami z zespołu o sytuacji, że zwrócą im się chociaż koszty nagrania płyty: HMP: Wcześniej wydawaliście kolejne płyty w znacznie krótszych odstępach czasu, jednak po premierze "Driven by Fear" mieliście sporo zmian składu - stąd taki właśnie tytuł najnowszej płyty, bo bez siły woli wiele byście nie zwojowali? Carlos Alvarez: Tak, tytuł zdecydowanie reprezentuje nie tylko walkę zespołu, by przezwyciężyć trudności w tym czasie, ale także by podążać dalej, nawet z większą werwą niż wcześniej i muzycznie, i jako grupa. By nigdy nie ulegać, nawet jeśli czasami czujesz, że to najłatwiejsza rzecz, jaką możesz zrobić… I czasem tak właśnie jest (śmiech). Jest kilka innych piosenek, oprócz tytułowego kawał-
i byliśmy razem w poprzednim zespole, obaj mamy lata doświadczenia w odkrywaniu wszystkich gatunków metalu, od thrash poprzez death, do klasycznego metalu i wszystkiego innego. Myślę, że to pozwoliło nam wnieść świeżą perspektywę i pomysły i wpasować je w kontekst ogólnego brzmienia Power Theory. Jim Rutherford nie jest jeszcze bardzo znanym wokalistą. Jak trafił do Power Theory? Jim śpiewał przez lata w lokalnych zespołach w obrębie Filadelfii, takich jak Fate 88 i jego ostatniej grupie Inevitus. Byliśmy wszyscy przyjaciółmi przez kilka lat, bo po prostu
Foto: Power Theory
ka, które również odzwierciedlają ten motyw. I tak dobrze, że te roszady odbywały się stopniowo, można rzec na raty. Zmiana wokalisty była pewnie największym ryzykiem, bo Jeff Rose śpiewał z wami kilka lat, a fani często utożsamiają brzmienie zespołu z frontmanem właśnie? Ta wokalna różnica między Jimem i Jeffem sprawiła, że byliśmy dość pewni, że nie będzie żadnego ryzyka. Jeff zrobił dobrą robotę na poprzednim albumie i na EP-ce, a także pomagał zdobyć uznanie Power Theory w tym okresie. Jim przejmując wokale pozbawił nas ograniczeń, którym musielibyśmy stawić czoła przy pisaniu kolejnych utworów, gdybyśmy mieli spróbować osiągnąć granice brzmienia Power Theory, bez jednoczesnej utraty tożsamości zespołu. Jim dołączył rok po tym, jak ja i perkusista Johnny wstąpiliśmy do zespołu, więc nasze zaangażowanie już zaczęło zmieniać reguły w brzmieniu zespołu. Johnny i ja znamy się od ponad 25 lat
54
POWER THEORY
znajdowaliśmy się w tych samych muzycznych kręgach i w którymś momencie właściwie oba wspomniane zespoły grały z Power Theory. Kiedy przyszedł czas, by rozstać się z Jeffem, naturalnym wnioskiem było zapytanie Jima, czy byłby tym zainteresowany. Jim wniósł fantastyczny talent, jednocześnie jest niesamowicie miłym facetem i łatwo się z nim dogadać. Nawet przychodzi wcześniej na koncerty, by pomóc w noszeniu sprzętu! (śmiech) Celowo nie szukaliście kogoś o dokładnie takim samym głosie jak poprzedni wokalista, bo nie miałoby to najmniejszego sensu i byłoby dla zespołu krokiem w tył? Tak, bez sensu byłoby szukać kogoś z dokładnie takim samym głosem, ale to nie było zamierzone. Jeff miał wystarczająco dobry głos i to, co zaprezentował na poprzednim albumie było w porządku, ale myślę, że wszyscy wiedzieliśmy, kiedy Bob i ja zaczęliśmy pisać pierwszą z nowych kompozycji,
że będą one na zupełnie innym poziomie. Żeby było jasne, to nie dlatego rozstaliśmy się z Jeffem. Były inne powody, które sprawiły, że zmiana była nieunikniona i lepiej było to zrobić na samym początku prac nad kolejnym albumem. Ty w sumie też niedawno trafiłeś do zespołu, chociaż znaliście się już wcześniej, bo wspierałeś Power Theory gościnnie? Pracowałem z zespołem nad produkcją, nagraniem i miksem poprzedniej płyty "Driven By Fear" i EP "Something Old, Something New", oprócz kilku dodatkowych zagranych gitar tu i tam. Jestem także mocno związany z power i tradycyjnym metalem odkąd byłem dzieciakiem, jak również poprzez moją starą grupę, studyjny projekt Shadowdance, więc już podobało mi się brzmienie zespołu i pisanie utworów, a także współpraca z nimi była świetną zabawą. Ich gitarzysta z odszedł z zespołu; mieli już innego faceta na zastępstwo, ale w końcu i on musiał zrezygnować, bo dystans, który musiał pokonywać, był dość szalony. W tamtym czasie wciąż były zaplanowane dwa koncerty na nadchodzący miesiąc, więc Bob zapytał, czy mógłbym nauczyć się kawałków i być zastępstwem na tych dwóch występach. Byliśmy przyjaciółmi od kilku lat, więc oczywiście zamierzałem mu pomóc, skoro byłem w stanie. To było trochę ponad trzy lata temu. W zespole z dwoma gitarzystami w składzie bardzo ważne jest wzajemne zgranie i zrozumienie, obaj muzycy muszą nadawać na tych samych falach - świetnego instru mentalistę można pewnie znaleźć dość łatwo, gorzej z całą resztą? Tak, to absolutnie istotne dla dwóch gitarzystów, by byli dopasowani stylistycznie. Nie muszą grać w ten sam sposób, właściwie jest zdecydowanie fajniej, gdy każdy z nich ma swój własny, indywidualny styl, ale to niezbędne, by zachowali kawałek i jego cel w kontekście. Ani ja, ani Bob nie jesteśmy "herosami gitary" czy "niszczycielami". On pochodzi z bardziej rockowego/bluesowego otoczenia, ja zawsze skłaniałem się w stronę klasycznych i egzotycznych stylów, ale każdy z nas ma odrobinę tego drugiego w sobie, więc to świetna kombinacja. To dlatego żaden z nas tak naprawdę nie "przesadza" z grą, bo rozumiemy siebie nawzajem i szanujemy cel gitarowej solówki, a jest nim uświetnienie utworu lub jego części, nie zwalenie słuchacza z nóg. Byliście w o tyle korzystnej sytuacji, że wydawca was nie ponagał, mogliście więc spokojnie wszystko dopracować. Poza tym to również coraz rzadziej spotykana sytuacja, że zespół ma od lat komfort współpracy z jedną firmą - Pure Steel Records jest wymarzoną wytwórnią dla takiego zespołu jak Power Theory? Wytwórnia zdaje się być zadowolona, pozwalając zespołom z nią powiązanym pracować w ich własnym tempie. Ważną rzeczą są rezultaty, które są osiągane, my staramy się karmić ich kawałkami nowych kompozycji na różnych etapach ich tworzenia i nagrywania, by wiedzieli, co otrzymają. Nigdy nie doświadczyliśmy z ich strony niczego innego jak ekscytacja i entuzjazm w stosunku do
tego, co im przestawialiśmy, więc ten sposób się sprawdził. Trzeba pamiętać, że pisanie, nagrywanie i wydanie płyty nie trwało cztery lata, bo nie spieszyliśmy się ze wszystkim. Trwało to cztery lata, bo w tym czasie ludzie odchodzili z zespołu, a dołączali nowi. Nawet w tej sytuacji wydaliśmy EP-kę z nowym kawałkiem, dwoma na nowo nagranymi kompozycjami i dwoma utworami na żywo, więc staraliśmy się pozostawać widoczni dla naszych fanów w tym chaotycznym czasie. W tradycyjnym modelu funkcjonowania muzycznego biznesu jeszcze w latach 90. czy wcześniejszych nie wszystko oczywiście funkcjonowało jak należy, młode zespoły były rolowane czy podpisywały niekorzystne kontrakty, przez co traciły na przykład prawa do swojej muzyki. Z drugiej strony jednak firmy pokrywały koszty sesji nagraniowych, a jeśli zespół wszedł na ten wyższy poziom grupy z kontraktem mógł utrzymać się z grania, nawet jeśli nie był światową gwiazdą. Teraz nie ma o tym mowy i mamy czego żałować, prawda? Tak, model biznesowy zmienił się dość drastycznie i niekoniecznie na lepsze. Jeśli mam być szczery, to nie sądzę, że jeszcze kiedykolwiek będą istniały metalowe zespoły pokroju Metalliki czy Maiden, etc. Te czasy są już za nami, zwłaszcza teraz, gdy coraz więcej platform streamingowych staje się normą i również w obliczu cyfrowych pobrań. Fizyczne sprzedaże nie są już tym, czym były, nawet dla dużo większych grup, więc można tylko sobie wyobrazić jak ciężko musi być zespołowi naszego rozmiaru. Nasza płyta była już dostępna do ściągnięcia na kilku blogach parę dni przed oficjalnym wydaniem. To nowa rzeczywistość. Musisz mieć nadzieję, że zwiążesz się ze swoimi fanami i potencjalnymi nowymi fanami w sposób, który sprawi, że poczują, że jesteś warty ich pieniędzy, co jest trudne do zrobienia, gdy wystarczy zaledwie parę kliknięć, by każdy mógł mieć twój album za darmo. Nigdy nie wzbogacimy się na tym, ale nie na tym nam zależy. Robimy to, bo jesteśmy fanami heavy metalu do końca życia. Byłoby jednak fajnie, gdybyśmy mogli zarobić przynajmniej tyle, by pokryć koszty nagrania płyty, etc., bo to wszystko idzie z naszych własnych kieszeni, nie wytwórni. Streaming to świetna sprawa, ale coś tu jednak jest nie tak, kiedy taki Desmond Child ogłasza, że za ponad pół miliarda odsłuchów takiego hitu jak "Livin' On A Prayer" Bon Jovi zainkasował raptem sześć tysięcy dolarów - wychodzi na to, że z muzyki w sieci korzystają i bogacą się na niej wszyscy, tylko nie jej twórcy? Jak w przypadku każdego postępu, są pomysły świetne i te mniej udane. Myślę, że platformy streamingowe są znakomite i dla konsumenta to wygrana sytuacja. Płacisz względnie małą kwotę za subskrypcję, by mieć dostęp do milionów piosenek w każdej chwili i to poprzez kilka urządzeń. To naprawdę wspaniałe, gdy o tym myślisz, ale też nie znaczy to, że ten pomysł nie może być ulepszony. Więc tak, trzeba zbalansować kompensatę, którą artyści otrzymują od serwisów streamingowych. Foto: Power Theory
Ciężko jest być twórczym w codziennym kieracie obowiązków? Kiedyś muzycy mogli skoncentrować się na tworzeniu, teraz nie ma o tym mowy, bo rachunki same się nie opłacą? Pracujemy na pełen etat, mamy rodziny, domy, interesy etc. więc tak, może być dość trudno uwzględnić w tym wszystkim zespół, ale jak powiedziałem wcześniej, robimy to, bo to kochamy. Pracuję w studio również przy innych zespołach, więc dla mnie to prawdziwy wyczyn, by wszystko zbalansować. Dobrze, że cierpię na bezsenność (śmiech). To jednak nie oznacza, że będziemy wiecznie
elementów z innych gatunków. Eksperymentowałem z tym w moim własnym zespole Shadowdance, mieszając black metal z power metalem, dodając odrobinę latynoskiego jazzu, etc. W przypadku Power Theory to nie zadziała. Ten zespół ma tożsamość i własny kontekst, ale to nie znaczy, że musi być bardzo ograniczony. Jest wiele niesamowitych rzeczy, które można zrobić w heavy/power metalu, bez brzmienia jak kopia innego zespołu. Wszystko sprowadza się do indywidualnego stylu jego członków i pisania piosenek. Jeśli potrafisz napisać bardzo fajny kawałek ze świetnymi riffami, które chwytają
Foto: Power Theory
kontynuować naszą działalność, jeśli ludzie nie będą kupować albumów czy merchu. Ta ostatnia płyta kosztowała zespół niezłą sumę pieniędzy z naszych własnych kieszeni, za miks, okładkę etc. i ta kwota byłaby jeszcze wyższa, gdybyśmy nagrywali z kimś innym zamiast mnie. Właściwie pracowałem za darmo, gdzie normalnie wziąłbym za to kilka tysięcy dolarów, nie wspominając o tym, że przygotowałem też oprawę graficzną płyty. Musimy korzystać z okazji, by zaoszczędzić pieniądze, ale jest łatwiej, gdy możemy odzyskać większość kosztów. Paradoksalnie nagraliście najdłuższą i najbardziej urozmaiconą płytę w dyskografii Power Theory - nowi muzycy też mieli twórczy wkład w powstające kompozycje? Cała muzyka i aranżacje zostały napisane przez Boba i mnie. Pracowaliśmy dokładnie nad tymi kompozycjami. Było kilka kawałków, które stylem przypominają bardziej Boba, a ja po prostu dodałem kilka zmian w aranżacji, swoje wersje riffów, melodie etc., ale są też takie, które są niemal w całości moje. Co do tekstów i melodii wokalnych, to cały zespół był zaangażowany, może nie przy każdej indywidualnej piosence, ale na całym albumie każdy miał jakiś wkład, nawet jeśli była to tylko pojedyncza fraza. Dlatego teksty i melodie wokalne przypisaliśmy całemu zespołowi. Ułatwia to sprawę. Tak więc to wszystko kwestia chęci i pomysłów, dzięki czemu nawet w tak, pozornie wyeksploatowanej, stylistyce jak heavy/ power metal można być wciąż twórczym? Jedyny sposób na to, by zrobić coś zupełnie oryginalnego w tym stylu to wprowadzenie
słuchacza, wokalami, które sprawiają, że chcesz dośpiewywać i perkusją, która sprawia, że chcesz walić w swoją kierownicę, to to jest właśnie najważniejsze. Rób tak, pozostając prawdziwym w stosunku do tożsamości zespołu, a ludzie będą chcieli cię słuchać, niezależnie czy robisz coś innowacyjnego, czy też nie. Na wcześniejszych płytach okazjonalnie zamieszczaliście długie, rozbudowane kompozycje. Na "Force Of Will" mamy aż dwie, "Albion" i "The Hill I Die On" - chcieliście się sprawdzić również w takich ambit niejszych formach, pokazać na co was stać? Dłuższe, złożone kompozycje to rzeczy, które muszą wyjść naturalnie. Jeśli zaczynasz pracę nad utworem automatycznie planując, by trwał np. 10 minut, podchodzisz do tego źle. Kiedy skończyłem pierwszy, przybliżony szkic "Hill...", kawałek trwał jedynie około czterech minut. Nie było intro, bridge, interludoim, nic z tych rzeczy. Napisałem go trochę jako żart, by wkurzyć gitarzystę. Długa historia. W każdym razie, gdy już miałem ten przybliżony zarys, zacząłem myśleć i wpadały mi do głowy inne pomysły, wszystkie zainspirowane innymi wielkimi zespołami, które kocham, aż kawałek stał się tym, czym jest. "Albion" był czymś, na co Bob miał wiele pomysłów, a potem ja pomogłem z aranżacjami i wariacjami jak zmiana timingu w refrenie, by nadać mu inny klimat niż zwrotkom i części przed refrenem etc. To w sumie trochę dziwne, że wielu fanów, choćby progresywnego rocka, omija szerokim łukiem płyty zespołów metalowych pamiętam jak kiedyś puściłem komuś takie-
POWER THEORY
55
że musisz nieustannie pokazywać ludziom, dlaczego zasługujesz na ich uwagę i wsparcie, w przeciwnym wypadku, zwłaszcza obecnie, ludzie przechodzą szybko od jednej rzeczy do drugiej.
Foto: Power Theory
mu ileś utworów Iron Maiden z lat 1980-88 i był w szoku, że zespół, którego nie znał i kojarzył z "łomotem", może tak ambitnie grać. Pewnie więc nie obrazilibyście się, gdyby więcej słuchaczy, otwartych po prostu na dobrą muzykę, zechciało sprawdzić waszą najnowszą płytę? Nigdy nie zrozumiem mentalności kogoś, kto mówi że kocha muzykę, ale tylko jeden jej rodzaj. To zwyczajnie głupie. Z takim samym zadowoleniem będę słuchał Styx, jak i Prince'a czy Cradle Of Filth albo Wagnera i wszystkiego pomiędzy. Nie wpuszczając wszystkich kolorytów do swojego życia robisz sobie tylko krzywdę. Nie mówię, że musisz słuchać wszystkich gatunków muzyki, ale nie powinieneś odmawiać słuchania czegoś bez dania mu wcześniej szansy. Mogę na 1000% powiedzieć, że cieszy nas każda osoba, która słucha jakiegokolwiek gatunku muzyki i daje szansę naszemu albumowi i dziękujemy wszystkim, którzy tak już zrobili. Problem tylko w tym, że obecnie coraz o nich trudniej, może też więc być tak, że dotrzecie tylko to tych najbardziej zagorzałych fanów - to kolejny paradoks, że im łatwiejszy mamy dostęp do muzyki, tym mniej ludziom chce szukać się nowych, ciekawych zespołów? To coś, nad czym zespoły i fani muszą pracować wspólnie, by rozpowszechniać nazwę zespołu. W tych czasach przypadkiem słyszysz, jak ktoś w rozmowie wspomina nazwę zespołu, o którym wcześniej nie słyszałeś i w kilku kliknięciach możesz znaleźć ich utwory na Youtube. Więc teraz ich słuchasz i podobają ci się… dlaczego nie miałbyś powiedzieć o nich swoim przyjaciołom, którzy lubią ten sam rodzaj muzyki? To tak proste, możesz dosłownie udostępniać piosenki na mediach społecznościowych, więc dlaczego nie? Kupuję nową płytę zespołu, który uwielbiam, więc chwalę się tym. Robię zdjęcia płyty i dodaję na moje social media, udostępniam linki do piosenek, oznaczam artystów, żeby ludzie mogli wejść na ich stronę i ją polubić, etc.. To nie jest trudne i nie wymaga czasu czy wysiłku. Niestety, myślę że zbyt wielu ludzi jest bardziej zainteresowana opowiadaniem, jak bardzo kochają muzykę, zamiast okazywaniem tego.
56
POWER THEORY
Goście pojawiają się na waszych płytach okazjonalnie, ale tym razem wsparł was nie byle kto, bo sam Piet Sielck z Iron Savior, którego głos możemy usłyszeć w "Spitting Fire" - uznaliście, że akurat w nim taki gościnny udział jest nieodzowny? Słowa do tego kawałka od razu dawały wrażenie pojedynku między dwiema osobami, więc wydawało się to odpowiednie, by ktoś zaśpiewał w tym kawałku w kontrze Jimowi. Bob i ja jesteśmy fanami Iron Savior od dłuższego czasu i przyjaźnię się z jego kolegą, więc po prostu skontaktowałem się, by zapytać czy jest zainteresowany. Ten utwór w szczególności ma dość zauważalny wpływ Iron Savior w sobie, więc wydawało się to logiczne i nie byliśmy w stanie się tym nacieszyć ani podziękować wystarczająco Pietowi za jako wkład. To z pewnością bardzo, bardzo fajny facet. To kolejne ułatwienie naszych czasów, bo technologia sprawia, że ktoś z drugiego końca świata może nagrać swoją partię i wesprzeć swych przyjaciół czy nawet młody, dopiero startujący zespół, co może pomóc mu w promocji? Możliwość dotarcia do ludzi z całego świata i współpracy z nimi jest z pewnością niesamowita. Pod względem promocji to również przynosi korzyści zespołom, zwłaszcza tym mniejszym czy nowszym grupom/muzykom, którzy dopiero zaczynają, bo podróżowanie za granicę w celu grania koncertów i dotarcia do ludzi sporo kosztuje. "Force Of Will" to już wasz czwarty album, ale nie ustajecie w wysiłkach, żeby jak najefektywniej promować swoją muzykę - bez tego ani rusz, sam fakt, że gra się świetnie w żadnym razie nie wystarczy? Nigdy nie możemy ustać w naszych promocyjnych wysiłkach, bo tak jak jesteśmy dumni z nowej płyty, naszą intencją wciąż jest, by ludzie faktycznie ją usłyszeli. Jest tak wiele znakomitych zespołów na świecie, musisz cały czas się starać, by twój był znany. Nie jest już tak jak 30 lat temu, gdy doskonały album ze świetnym teledyskiem był wszystkim, czego trzeba, by zostać zauważonym czy usłyszanym. Jest taki przesyt zespołów i muzyki,
Płyta zbiera świetne recenzje, co pewnie nie tylko was cieszy, ale jest też dodatkową, niezwykle cenną reklamą? Otrzymaliśmy gdzieś około trzydziestu recenzji, o których wiemy i większość z nich była bardzo pozytywna. To oczywiście świetna weryfikacja dla nas, bo każdy artysta chce, by jego ciężka praca była doceniana. Wiedząc, ile każdy z nas włożył w ten nowy album i znając osobiste zmagania, przez które kilku z nas przechodziło w tym czasie, te pochwały są niezmiernie satysfakcjonujące i bardzo cenne. I tak, oczywiście, im bardziej jesteś w stanie udowodnić, że bezstronni czy nie związani osobiście z zespołem ludzie uwielbiają to, co robisz, inni mogą dać ci szansę, bazując właśnie na tych opiniach i ocenach. W tym zakresie nic się nie zmieniło przez ostatnie 50 lat. Jak więc zamierzacie spełnić najbliższe miesiące? Będzie więcej koncertów, może również poza USA, pojawi się kolejny teledysk, etc.? Na ten moment tylko dodajemy koncerty tam, gdzie jesteśmy w stanie pomóc w promocji albumu i rozgłosić bardziej naszą nazwę. Zagraliśmy już kilka koncertów z zespołem Rossa The Bossa, mamy kolejny z nimi w nadchodzącym tygodniu, kilka innych wspaniałych występów do końca maja, a potem kilka festiwalowych występów pod koniec lata. Pojawimy się po raz pierwszy na niesamowitym Mad With Power Festival, który skupia się na power/tradycyjnym metalu i ma świetną reputację, a także, z tego co wiem, powracamy na tegoroczny Pure Steel Festival. Na razie to tyle. Były rozmowy na temat powrotu do Niemiec na Hard Summer Festival, chcą byśmy znów się pojawili, więc jeśli z jakiegoś powodu w tym roku nam się nie uda, to w przyszłym już na pewno. Poza tym staramy się grać koncerty z super zespołami gdzie tylko możemy, kilka z nich będzie naprawdę ekstra, ale nie zostały jeszcze potwierdzone, więc nie mogę nic więcej zdradzić. Na razie nie mamy w planach kolejnego teledysku, ale kto wie, jeśli uda nam się zdobyć trochę dobrego materiału filmowego na którymś z festiwali, może zrobimy live wideo. Trzeba więc wierzyć w to co się robi i wkładać w to maksimum wysiłku, a efekty w końcu będą zauważalne? To wszystko, co każdy z nas może zrobić w życiu, w tym sensie? Dołóż wszelkich starań w to, co robisz, swoją pracę, sztukę, rodzinę i, co równie ważne, w siebie. Zawsze wierzę, że zwłaszcza w przypadku muzyki, jeśli piszesz ją uczciwie i z prawdziwą miłością do tego, co robisz, ludzie zauważą to i podążą tą drogą z tobą. Nie próbuj być kimś, kim nie jesteś. Pozdrowienia i dzięki!!! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Historia o bardzo pogmatwanym umyśle Gotowi na nową, kreatywną, heavy metalową ucztę? Niesamowite historie, rozbrajające wyznania, poruszające przeżycia i trochę niewinnych nonsensów. Owen Bryant włada słowem niczym najlepsi gitarzyści władają instrumentami. Oto cudowny skarbiec zza Oceanu stoi przed Wami otworem: HMP: Cześć Owen. Gdzie teraz jesteś? Owen Bryant: Cześć, tu Owen Bryant, perkusista, klawiszowiec, tekściarz, kompozytor Electronomicon. Znajduję się obecnie na Tampie we Florydzie, Stany Zjednoczone. Jak zaczął się dla Ciebie nowy 2020 rok? Wesoło za sprawą nowego albumu Electronomicon - znakomicie się sprzedaje a reakcja słuchaczy nie mogłaby być lepsza; smutno z powodu odejścia perkusisty Rush Neil Pearta 7 stycznia. Powaliła mnie ta wieść. Neil był wielką częścią mojego życia jako perkusista i tekściarz. Cały świat pogrąża się w żałobie po tej stracie. Mam nadzieję, że ochłoniemy i dalsza część roku będzie lepsza. Rozumiem. Wkręcił mi się ostatnio Wasz najnowszy album "The Age of Lies", więc przy okazji szperałem w Internecie na temat wokalisty Diego Valdeza. Jak to możliwe, że taki talent, aktywny na metalowej scenie od 30 lat, udzielający się w tylu zespołach, jest tak niedoceniony? Celne pytanie. Diego spędza niemal całe życie w Argentynie a bardzo ciężko jest tam się przebić wokalistom. Argentyński system polityczny tłumi talenty muzyczne i nie pozwala wybić się zespołom za granicą. To dlatego Diego przeprowadził się pewnego dnia do Hiszpanii i dopiero owa przeprowadzka pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Podobnie było z Oni Loganem z The Lynch Mob, który nie osiągnąłby żadnego sukcesu, gdyby nie wyprowadził się z Argentyny gdy był jeszcze dzieckiem. Argentyna jest pięknym krajem pełnym wspaniale brzmiących zespołów a najwspanialszymi znanymi mi argentyńskimi muzykami są właśnie Diego oraz Oni. Chciałbym poznać więcej! Wkrótce usłyszysz solowy debiut Diego. Myślę, że ta płyta wzniesie jego muzyczną karierę na nowy poziom. Będę kontynuował współpracę z nim w przyszłości, ale mój wkład w muzyczny świat pozostanie ograniczony do pisania tekstów, no i do klawiszy. Myślę, że muzyka powinna być wolna i ludzie z całego świata powinni mieć do niej swobodny dostęp. Chciałbym, żeby muzyka trafiała do ludzi niezależnie od bariery językowej, jednak niestety tak nie jest... Z całą pewnością muzyka jest formą artystycznej ekspresji i porusza ludzi na całym świecie. Wiesz co, powiem Ci tam, że właśnie to, że mamy w Electronomicon gości z trzech różnych krajów, naprawdę pomogło nam w globalnym przetarciu szlaków do fanów. Internet też odgrywa tutaj swoją rolę. Swobodne dzielenie się i pobieranie muzyki z Internetu uczyniło międzynarodowe dźwięki znacznie łatwiej dostępnymi. Możemy przecież cieszyć się wszystkimi odmianami muzyki z dowolnego zakątka naszej planety. Globalna muzyka jest w zasięgu kilku kliknięć. To bardzo pozytywne
zjawisko. Nie bez znaczenia jest też wsparcie greckiego No Remorse Records, która wspaniale eksponuje naszą muzykę przed europejską i japońską publicznością. Te wszystkie czynniki pomagają nam zdobywać rozpoznawalność i uznanie w Argentynie, Europie i w Japonii. Nie mam na myśli jedynie Electronomicon, ale także inne zespoły z naszym udziałem, takie jak Azeroth, Helker, Lorien czy też Boanerges, nie wspominając o całej masie projektów naszego wirtuoza gitary Ivana Inigueza. Poszukaj sobie video tworzone przez Cristian Trefny a znajdziesz prawdziwe skarby w postaci znakomitych zespołów gotowych do wejścia na najwyższy poziom. Z tego co udało mi się dowiedzieć, jesteś jedynym oryginalnym członkiem Electro-
szego gitarzystę. Po jakimś czasie Dave Jackson został zastąpiony przez argentyńskiego basistę Diego Rodrigueza. Sformowaliśmy nowy skład i stworzyliśmy nowe brzmienie oraz nowy image. Napisaliśmy nowy materiał, który został usłyszany przez No Remorse Records. Zaproponowali nam kontrakt nagraniowy, podpisaliśmy go i jesteśmy zadowoleni. Szczerze mówiąc, na samym początku potrzebowaliśmy podjąć kilka trudnych decyzji, które nie każdemu w pełni odpowiadały i ktoś mógł się niekiedy czuć, jakby mu nadepnięto na odcisk (w tym ja). Ale to już przeszłość i nie ma o czym mówić. Dzisiaj myślę, że nasza współpraca z No Remorse Records ułożyła się i nadal układa w prawidłowy sposób. Aby dać historii zadość, wspomnę też, że gitarzysta Mauro Tranzociones opóścił Electronomicon, ale udzielał się jeszcze na najnowszym albumie "The Age of Lies" w charakterze kompozytora. Alex Emerson zastąpił Mauro jeszcze przed nagraniami "The Age of Lies". A zatem, mamy obecnie tylko jednego gitarzystę Electronomicon, Alexa Emersona, który dołączył w 2018? Nie zrozum mnie źle. Nie mam zupełnie nic do zarzucenia Mauro, który pomógł nam skomponować pięć najnowszych utworów a następnie opuścił zespół z nieznanych mi przyczyn. Zaangażowanie Alexa na "The Age of Lies" było jak powiew świeżego powietrza - wzbogacił
Foto: Electro-nomicon
nomicon. Jak to jest? Tak. Jestem jedynym oryginalnym członkiem Electronomicon. Nasze początki wyglądały tak. Odezwałem się do mojego kolegi, gitarzysty Marka Mathiasena. Zdecydowaliśmy wspólnie założyć zespół. Malowaliśmy twarze farbkami i wydaliśmy jeden album ze starymi jak świat nagraniami oraz cztery videoclipy. Następnie Mark podjął decyzję o opuszczeniu zespołu a nasz ówczesny wokalista poszedł za nim, zaś ja z basistą Davem Jacksonem kontynuowaliśmy. Przez cały ten okres pozostawałem w kontakcie na odległość z Diego Valdezem. Gadaliśmy o wspólnym projekcie muzycznym przez wiele lat. Szczęśliwie się złożyło, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, aby dołączyć ostatecznie do Electronomicon, gdy doszło do wspomnianego odejścia wokalisty i gitarzysty. Wskoczył na pokład i pierwsze co zrobił, zasugerował dodanie Juana Jose Fornesa jako na-
nasze brzmienie. Jest fanem Opeth i ma sporo zadzioru w każdej partii. Potrafi zaproponować 10-20 wariantów jednego fragmentu gitarowego, więc zawsze mam z czego wybierać, jeżeli potrzebuję alternatywnego podejścia. Zazwyczaj sprowadza się to do wybierania przeze mnie najbardziej chwytliwych riffów i składanie całych utworów niczym puzzle. Napisaliśmy razem mnóstwo nowej muzyki i wciąż mamy pełne archiwum wybornych riffów. Mieliśmy mnóstwo muzycznej frajdy zanim wszystko nabrało ostatecznej formy. Tak więc Alex wiele wniósł i uczynił poszczególne kawałki znacznie fajniejszymi. W tej chwili jest on naszym jedynym gitarzystą, ale jeżeli będzie chciał, możemy rozważyć dodanie drugiego, zwłaszcza gdyby miał nim być Trevor Johanson, który pojawił się jako gość specjalny na "The Age of Lies".
ELECTRO-NOMICON
57
Czy dobrze rozumiem, że Ty i Alex byliście kompozytorami "The Age of Lies"? Diego Valdez, Diego Rodriguez i Mauro także napisali trochę świetnego materiału. Zaangażowanie aż pięciu osób w proces twórczy dodało wiele smaku całej płycie. Można powiedzieć, że basiści niektórych zespołów grają na drugim planie. Przeznaczmy więc nieco więcej uwagi Diemu. Co dobrego mógłbyś o nim powiedzieć? Diego jest bardzo solidnym muzykiem, dobrze znanym w Argentynie, ale bardziej jako muzyk pop-rockowy. Jego lokalny zespół nazywa się Adicta i jest całkiem popularny. Całkiem obrotny biznesmen z niego, zajmuje się biznesowym
chciał użyć więcej elektroniki w przyszłości. W okresie przed wydaniem "The Age of Lies", gdy wraz z gitarzystą Alexem Emersonem rozwijaliśmy w undergroundowym studio nowe utwory i szlifowaliśmy dotychczasowe pomysły, spędziliśmy mnóstwo czasu na kształtowanie ścieżek perkusji, tak aby ostatecznie uzyskać ich odpowiednią precyzję i ton. Bardzo dużo radochy sprawia mi nagrywanie elektronicznej perkusji, może nawet więcej niż akustycznej. Nie jest łatwo nastroić perfekcyjnie akustyczny zestaw a elektroniczna perkusja niweluje ten problem. Fakt, że budżet również ma znaczenie, zwłaszcza gdy jest ograniczony a terminy gonią. Niemniej, zawsze chciałem używać elektronicznej perkusji w naszej muzyce, może dlatego, że do-
naprawdę zawdzięczamy mu wiele niezłych pomysłów i rozwiązań. Wiedziałem, że się uda - z takim wokalistą jak Diego Valdez musiało się udać! Diego wniósł wiele życia i energii do naszych piosenek. Ostateczny efekt jest dla nas absolutnie wyjątkowy. Dlaczego nazwaliście najnowszy album "The Age of Lies"? Po prostu fajna nazwa, czy też chciałeś przekazać coś odnośnie tendencji ludzi do kłamstw we współczesnym świecie? Oba powody o tym zaważyły. Wokalista Diego Valdez wymyślił tytuł a ja napisałem utwór o nowoczesności. Ów tytuł dobrze oddaje przesłanie wszystkich liryków na całej płycie współczesny świat politycznych nonsensów eskalowanych przez media. Właśnie takie jest podłoże klimatu całego albumu i otoczenia, w jakim on powstawał. Zauważyłem jednak kilka odniesień do przyrody, takich jak odgłos burzy, ptaków, lasu... Chciałoby się powiedzieć, że natura stoi w opozycji do kategorii kłamstwo, jest pozbawiona kapitalistycznych tendencji. Czy odczuwasz niekiedy potrzebę ucieczki z dużych miast do dziewiczych terenów? Mieszkam w pewnej odległości od Tampa, Florida, i kocham być na dworze. Tak, natura pozwala mi uciec przed troskami współczesnego świata. Użycie dźwięków odwołujących się do przyrody czyni naszą muzykę nieco bardziej interesującą i dodaje jej wigoru, czy też innego wymiaru. Np. dodaje odgłosu dzikiej natury do "Tempest" dodało mroku do już mrocznej kompozycji, i dobrze że tak się stało. Pomaga to uchwycić swoiście trudny charakter całości.
Foto: Electro-nomicon
aspektem Electronomicon na terenie Argentyny. Zna muzyczny przemysł na wylot. Najbardziej gościnna osoba, jaką kiedykolwiek spotkałem, nikt nie jest tak miły i uprzejmy jak Diego. Gratuluję więc silnego składu. Jaką wagę przykładasz do Twojej roli perkusisty w kreacji brzmienia Electronomicon? Perkusja jest bardzo, ale to bardzo ważna! Nasza nazwa Electronomicon otwiera możliwości bębnienia w dowolny sposób, ponieważ nazywamy się Electro-cośtam, czyli możemy wykorzystywać zarówno elektroniczną perkusję, jak i akustyczną. Najnowszy album "The Age of Lies" dokładnie to uosabia. W niektórych partiach używam akustycznej perskusji od Mapex, a w innych zestawu od Roland TD. Bardzo podobają mi się ich mesh-heady. Będę
58
ELECTRO-NOMICON
ceniam jak robią to m.in. Neil Peart, Rick Allen, Phil Collins, Bill Bruford, Alex Van Halen a także Eric Carr. Uwielbiam potężne brzmienie perkusji. Wraz z coraz większym angażowaniem się w komponowanie i produkowanie muzyki, zacząłem stopniowo odczuwać szczerą potrzebę używania rozmaitych, świeżych idei. Obok elektronicznej perskusji wymieniłby tu syntezatory i fortepian. Opowiedz nam proszę historię powstawania "The Age Of Lies". Ten album został skomponowany kilka lat wcześniej, ale został odłożony na półkę. Musieliśmy stawić czoła pewnym przyziemnym, życiowym zmaganiom, które znacznie opóźniły datę wydania. Pierwsze trzy kawałki zostały nagrane i zmiksowane wraz z producentem Angelo Arcuri (wcześniej Dio). Ukazały się na YouTube. Zamierzaliśmy nagrywać więcej w studio Johna Payne (wokalista i basista zespołu Asia) w Las Vegas, ale kasa się nie zgadzała, więc musieliśmy zmienić plany. John Payne i Diego Rodriguez rejestrowali wspólnie ścieżki gitary basowej, które wyparowały. Nie ma. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Spotkałem Alexa Emersona, przejęliśmy kontrolę nad całym projektem i wykonaliśmy w pewien sposób zniechęcają, mozolną robotę napisania wszystkiego od nowa. Praca u podstaw, musieliśmy zrobić ponownie to, co już zostało zrobione, ale rozsypało się w trakcie realizacji. Wiele godzin spalonych i zmarnowanych w studio. Dosłownie przeprowadziłem się z domu do studia na rok czasu i pracowałem cierpliwie aż do końca. Alex jest świetnym gościem do wspólnej pracy,
"The Age of Lies" brzmi na tyle masywnie, że niekiedy zastanawiam się, na ile wasze brzmienie na żywo różni się od waszego brzmienia na płycie? Dziękuję, że to zauważyłeś. Jesteśmy zadowoleni z naszych występów przed publicznością. Na żywo gra z nami gościnny klawiszowiec i drugi gitarzysta właśnie po to, aby sprostać jakości nagrań. Wyeliminowaliśmy większość pobocznych ścieżek podczas koncertów, aczkolwiek niektóre są konieczne, np. odgłos Oceanu, wodospadu i śladowe ilości dodatkowych aranżacji. Od samego początku płyty pojawiają się nawiązania do Dio. Czasami odnoszę wręcz dziwaczne wrażenie, że obcuję z nowocześniejszym Dio. "Welcome to the Other Side" to musi być jego cover! (śmiech) "Welcome to the Other Side" było napisane oryginalnie dla przyjaciela Diego Rodrigueza (kumpel z innego, dawnego zespołu). Kiedy okazało się, że "The Age of Lies" będzie konceptem, uświadomiliśmy sobie, że liryki "Welcome to the Other Side" perfekcyjnie pasują do całości. Kawałek doskonale nadaje się też do emisji w radio. Mauro wymyślił linię melodyjną pierwszej wersji (sprawdź na YouTube), ale ponieważ odszedł nagle z zespołu, nasz znajomy z zespołu Black Fast nieco ją zmodyfikował. Trevor Johanson zagrał gościnnie ostateczną wersję głównej melodii w studio znakomita robota! Obie wersje brzmią inaczej. Główna partia gitar rozpoczyna się teraz tak jakby były to klawisze i rozwija się aż do prawdziwego gitarowego shredu. Bardzo mi się podoba, że znalazła się tam też przestrzeń na wysokie tony klawiszy. Wszystko doskonale współgra. O czym właściwie odpowiada historia "The Age of Lies"?
Fabuła została zainspirowana moimi prywatnymi przeżyciami z lat 2016-2019. Bohaterem tego koncept albumu jest osoba o bardzo, ale to bardzo pogmatwanym umyśle, która walczy i zmaga się z realiami świata. W fabule pojawiają się wątki nienawiści w Internecie, niepohamowanego języka, politycznych problemów, zbuntowanego ducha, strachu i radości po zakończeniu doczesnego żywota, walki dobra i zła, spraw miłosnych, przemyśleń odnośnie dostępnego czasu dla ludzi na ziemi. Bohater doświadcza tego wszystkiego, ale ostatecznie otrzymuje dar wiecznego życia w niebie, przy czym musi przejść przez odpowiednie próby i turbulencje dorosłego życia. Intro jest mroczne, nadaje ton i określa czas całej historii. Outro określa zaś charakter życia po śmierci, które jest pozytywne, cudowne i wybaczające błędy popełnione za życia. Mamy 12 części, intro jest zawarte w tytułowym utworze a outro jest wyznaczone jako oddzielna część. Naszym zamiarem było pozostawienie słuchacza w lekko ponurym, ale komfortowym nastroju pełnym nadziei. Pozwól teraz, że zapytam o nazwę samego zespołu. Sprawdziłem przed rozmową, co oznacza człon "nomicon" i wyszło mi, że to taki gość, który drażni wszystkich naokoło, a inni jeszcze go za to uwielbiają. Co dokładnie uważasz za główne znamię bestii we współczesnym świecie? Po prostu Electronomicon brzmi dla nas fajnie i pozwala nam swobodnie dodawać elektroniczne motywy do muzyki. Wiesz, możemy niejako bardziej eksperymentować z rozmaitymi brzmieniami i pomysłami bez ewentualnego narażania się fanom na bezproduktywną krytykę. Nigdy nie zastanawiałem się nad czymś takim jak autodestrukcyjne znamię bestii, raczej staram się koncentrować na pozytywnej stronie życia. Faktem pozostaje, że "The Age of Lies" bierze się za trudne stany umysłu i jego wątki liryczne mkną poprzez trudne życiowe doświadczenia, ale ostatecznie dobro zwycięża, co słyszysz przy akompaniamencie fortepianu w "Galaxy to a Gateway Unknown". Ta piosenka reprezentuje przejście na drugą, lepszą stronę. Czy planujecie nagranie video-clipu promującego "The Age of Lies"? Znalazłem tylko "teaser". Cóż, całe "The Age of Lies" jest już na You Tube. Na moim osobistym kanale YouTube są dwa lyric video oraz historia Electronomicon,
włącznie z latami Shock Rock (sprawdź sam, to się dowiesz). Nie promuję tego, więc jak dotąd tylko kilka osób to odnalazło. Wkrótce ukaże się nowy, oficjalny teledysk do utworu "Venom", stworzony przez Tony’ego De Lisio, który był w 2009 roku gościnnym gitarzystą Electronomicon (festiwal Rocklahoma, wskoczyliśmy w ostatniej chwili na miejsce Marka Mathiasensa). Tony rozstał się z nami dawno temu i zajął się swoim innym zespołem, Mechanism. Będę wypatrywać tego teledysku. Czy planujecie jakieś konkretne koncerty jako Electronomicon? Nie. Electronomicon robi teraz pauzę. Potrzebuję spędzać czas w domu i zajmować się własnymi dziećmi. Będę wciąż pisać nową muzykę i nagrywać, ale nie koncertować. Przynajmniej nie w tym roku. Kiedy nadejdzie właści- Foto: Electro-nomicon wy czas, będziemy chcieli występować na żywo, ale nie teraz. Rozumiesz, potrzebuję się wyluzować, pobyć w domu, cieszyć się własną rodziną, przy okazji pisać trochę nowej muzyki. Jasne. Czy jest jakiś zespół, z którym szczególnie mocno pragnąłbyś pojawić się na tej samej scenie w przyszłości? Byłoby super zagrać wraz z moimi bohaterami, jak Kiss, Van Halen... Oczywiście Rush odpada... Ale zagranie ze Scorpions byłoby spełnieniem moich marzeń a występ z Sixx AM spełnieniem marzeń Rodrigueza. Poza tym, gdyby kiedykolwiek doszło do reaktywacji - Savatage. Kto wie, może nawet Crimson Glory? Z moich rodzinnych stron, byłoby to Savatage i Crimson Glory.
Foto: Midnight Prey
Twoja rada dla młodych, lokalnych zespołów, które chcą grać koncerty dla międzynarodowej publiczności na całym świecie? Znacznie więcej determinacji, ale bądźcie realistyczni. Używajcie Internetu na swoją korzyść, przygotujcie się na nieprzewidywalne. Bawcie się dobrze albo nie róbcie tego wcale. Fani was przejrzą na wylot, kiedy będziecie chcieli pójść na łatwiznę za trendem. Bądźcie sobą i cieszcie się kreatywnym czasem. Jeden cel na raz a prędzej czy później uda wam się wspiąć po drabinie i sięgnąć gwiazd. Bardzo dziękuję za niesamowite odpowiedzi. Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszy nas możliwość ponownego pojawienia się w waszym światowej klasy czasopiśmie, tym razem z "The Age of Lies". Stay cool, przyjaciele. Sprawdźcie również mój inny projekt Galaxy Unknown, który tworzę wraz z Alexem Emersonem. Uczestniczą w nim muzycy m.in. Rob Rock, Crimson Glory, Vilvadi Metal Project - www. owenbryant.com. Sam O'Black
Foto: Electro-nomicon
ELECTRO-NOMICON
59
Wciąż jeszcze mamy Serious Sam Ta strzelanka nie została wspomniana przypadkiem. Traitor tworzy swoją muzykę, inspirując się mocno starej daty strzelankami, które obecnie przeżywają renesans… tak samo jak muzyka thrash metalowa. O czym pośrednio oraz nieintencjonalnie (w mojej opinii) mówi najnowsza kompilacja "Decade of Revival", która została wydana w grudniu zeszłego roku. O produkcji, starych strzelankach i samej muzyce opowie nam basista i wokalista wspierający, Lorenz Kandolf. HMP: Cześć, jakbyś opisał waszą muzykę dla kogoś, kto Was dopiero pozna? Czy zaproponowałbyś mu "Decade of Revival" jako punkt startu? Lorenz Kandolf: Cześć Jacek, dziękuje za zaproponowanie nam wywiadu! Powiedziałbym, że nasza muzyka jest hołdem dla thrash metalu lat 80., jednak z nowoczesnym podejściem i bez ściemniania. Tak, zaproponowałbym mu "Decade of Revival" do bliższego zapoznania się z Traitor. Na tym albumie są cztery nowe kawałki i utwory z naszych trzech ostatnich albumów, stąd spróbujesz wszystkiego, co związane jest z zespołem. Przy okazji jest to krążek koncertowy, dlatego więcej rzeczy jest surowych
Zaczęliśmy ten projekt w maju roku 2018. Byliśmy wtedy w trasie, na której promowaliśmy "Knee-Deep In the Dead". Wydaliśmy ten album w kwietniu i zaczęliśmy od przebieżki po festiwalach, zagraliśmy wtedy na sławnym Rock Hard Festival w Gelsenkirchen, gdzie była możliwość nagrania na żywo koncertu. Pomyślałem sobie, czemu nie, przecież w 2019r. kończymy dekadę, więc być może w przyszłości będziemy mogli wykorzystać te nagrania. Tak więc zarejestrowaliśmy ten koncert i byliśmy usatysfakcjonowani z tego, co powstało, aczkolwiek chcieliśmy dać więcej niż tylko album koncertowy. Dlatego, poszukaliśmy nowego inżyniera dźwięku oraz studia. Uznaliśmy, że będzie
kim podobały się te stare gry jak Quake, Unreal Tournament oraz Doom. Dzięki ich bardzo krwawemu obrazowi, stały się dobrą inspiracją dla fikcyjnych historii i tematów oraz wielu opowiadań związanych z tymi wątkami. Także możesz trochę doedukować się w tej kwestii i na końcu będziesz miał parę konceptów na nowy utwór! Podobną rolę odegrały także filmy jak "Alien" oraz "Predator"? Tak, możesz to tak ująć. Jednak używamy wszystkiego, co nas dotyka, bądź interesuje. Tak więc nie zawsze nasza muzyka jest o fikcji, grach czy filmach. Dobra… Twój ulubiony WAD (modyfikacja gry) do Dooma? Hmmm, dla mnie to by był "Knee Deep in ZDoom" oraz "Winter Fury", te były zajebiste!!! "Decade of Revival"… coś jest na rzeczy. Mam na myśli, że kapele takie, jak Darkness, Minotaur czy Exumer wróciły na pełnej pręd kości. Czy ich powrót był waszą inspiracją dla tego utworu? Nie. Exumer, Minotaur czy Darkness nie ma nic wspólnego z tym utworem. "Metroid" jest bardziej w stylu Darkness, jak sądzę. Jednak "Decade of Revival" sam w sobie opisuje skrótowo nasze trzy ostatnie albumy i różne historie w nich zawarte. Możesz powiedzieć, że tym utworem próbowaliśmy zdobyć granicę nie do przejścia. Niemniej jednak, pozdrowienia dla naszych przyjaciół z Darkness!!! Co sądzisz o Wacken 2018? Kurewsko duży festiwal. To było niesamowite doświadczenie, a zarazem coś chaotycznego, przez ogrom takiego festiwalu. Zawsze jest fajnie grać duże występy, takie jak Wacken, z dużą widownią blisko sceny. Natomiast jeśli pomyślisz o promocji, to jesteś na plakatach, wlepkach i innych tego typu rzeczach, co jest naprawdę spoko! Jednak szczerze, wolę małe kluby tak około 300-500 osób. Masz lepszą więź z publiką, która jest bardziej intymna. Niemniej myśląc o całokształcie, zrobiłbym to ponownie.
Foto: Traitor
i szybszych niż wersje studyjne. Tak więc ta płyta ponownie zapewnia koncertowych doznań, jeśli polubisz to co usłyszysz, wtedy sprawdź nasze inne albumy studyjne: "Thrash Command", "Venomizer" oraz "Knee-Deep In The Dead".
to dobry czas by przetestować Kohlekeller Studios, pod kątem tego, czy uda się nam współpracować i stworzyć coś dobrego. I te cztery utwory były znakomitym argumentem do testowania i sprawdzania tego, co możemy zrobić razem w przyszłości.
Czy zamierzacie umożliwić łatwiejszy dostęp do waszego najnowszego "Decade of Revival" po przez internet / serwisy streamingowe (jeśli nie zrobiliście tego do tej pory)? Oh, możesz dostać naszą muzykę właśnie przez wszystkie serwisy streamingowe. Poza tym Youtube, Bandcamp, Amazon a także wszystkie typy internetowych stacji radiowych i tego typu rzeczy! Wytworzyliśmy 500 jednostek boxsetu "Decade of Revival", jednak z tego co wiemy już się wyprzedały. Myślę, że zostały nam trzy sztuki. Ale możesz spróbować dostać fizyczną kopię za pośrednictwem Discogs lub może Amazon czy Ebay! Tak więc zdobądź to szybko!
Czy jesteś zadowolony z waszego ostatniego studyjnego albumu "Knee-Deep In The Dead"? Definitywnie. Było to wspaniałe nagranie i ostatnie z naszym dotychczasowym inżynierem, Vagelisem Maranisem, zanim postanowił przenieść się do Włoch. Fani również polubili ten album, dali nam dużo dobrych recenzji. Wciąż lubię słuchać to nagranie, ma dużo groovu w sobie!
Co zainspirowało Was do stworzenia albumu, który zawiera nowy i koncertowy materiał?
60
TRAITOR
Z tego co widzę i słyszę, to jesteście mocno zapatrzeni w staro szkolne granie (głównie sidescrollery oraz FPSy). W jaki sposób to inspiruje waszą muzykę? Zasadniczo to grywaliśmy dużo w gry komputerowe na spotkaniach lanowych i jakoś wszyst-
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny pod czas rejestracji "Decade of Revival"? Jak długo to trwało? Czy jesteście zadowoleni ze współpracy z Kaiem Stahlenbergiem? Myślę, że mieliśmy tak dziesięć dni w studiu. Ktoś by powiedział, że to jest dużo czasu jak na cztery utwory. Jednak my naprawdę nagrywamy naszą perkusję i nie programujemy ścieżek. Wszystko musi zostać zagrane przez nas, bez programowania. Praca Kaiego była wyśmienita. Jest wspaniałym gościem, mocno wyluzowanych i piekielnie dobrym inżynierem. Dobrze spędziliśmy u niego czas i z pewnością wrócimy tam po więcej, do Kohlekeller Studios! Jak zdobyliście materiał wideo? Czy to był fan, grupa fanów, która wysłała wam nagrany materiał z koncertu? Nie, mieliśmy dostępny profesjonalny zespół filmowy. Współpracowaliśmyz Buntmetall oraz Wolframem Wagnerem. Wolfram zrobił dla nas parę klipów, jak "Teutonic Storm", lyric-video do "Knee-Deep In The Dead" oraz klip do kawałka mojego drugiego zespołu Wulfpäck, "Cannabusiness". Stąd znaliśmy gości i pozwoliliśmy im zrobić DVD na dziesięciolecie, w ten sposób daliśmy go do boxu jako bonus! Tak więc wszystko było zaplanowane! Czy pojawienie się Duke'a Nukema na waszych grafikach albumu było aluzją do tego, jak kiepska była ostatnia część z tej serii, czy
to był tylko shill dla Blood? Nieee, nigdy nie ośmielilibyśmy się zadzierać z Królem, skarbie! Jednak Duke Nukem Forever nie był najlepszą rzeczą. Byłem naprawdę zawiedziony, ale co tam, wciąż mamy jeszcze Serious Sam (śmiech). Wiem, że wszystkie nasze okładki są krwawe i brutalne, ale to całkiem pasuje do naszego stylu i być może znajdziesz to w utworach na okładce, że taki był główny koncept. Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej o okładce dla "Decade of Revival"? Zrobiłem wszystkie szkice na tę okładkę, Pär Olofsson zrobił ostateczną grafikę i zrobił ją zajebistą! Możesz tutaj zobaczyć szczegóły z naszych wszystkich okładek, które zdobiły nasze albumy. Przyjrzyj się dokładniej innym grafikom, porównaj ją z obecną i zobaczysz wiele podobieństw! Tak więc mamy elementy z pierwszego do ostatniego albumu. On zrobił tutaj naprawdę dobrą robotę! Mamy na niej wszystko, od amfiteatru z Gelsenkirchen do wszystkich maniaków z innych albumów, naprawdę mi się podoba! Co sądzisz o Ion Fury (wcześnie Ion Maiden, zanim wydawca został zmuszony do zmiany nazwy przez prawników Iron Maiden)? Szczerze, nie grałem w tę grę. Jednak sądzę, że to trochę przesada, by składać pozew przeciwko twórcom o nazwę, ale jest jak jest! Czy to dobry czas by być fanem metalu? Jasne, że tak! Tak wiele zespołów, tak wiele kapel, tak wiele formacji! Ciężko jest nadążyć za tym co się dzieje. Poza tym jest o wiele większe zróżnicowanie, jak dawniej. Lubię to, ale wiele staroszkolnych metali nie interesują nowsze
Foto: Traitor
brzmienia, ale z pewnością znajdziesz coś, co będzie w Twoim guście! (śmiech). Co zamierzacie robić w roku 2020? Będzie zagranych wiele koncertów na żywo. Pracujemy nad naszym najnowszym albumem. Będzie dostępnym nowy merch. Przygotowaliśmy też nowy wystrój sceny i tego typu rzeczy. Z pewnością usłyszysz i zobaczysz nas w bieżącym roku. Czyli zaczęliście pracować nad waszym najnowszym albumem? O kurwa! Jesteśmy mocno zajęci pisaniem nowych utworów i próbowaniem nowych rzeczy!
Ale możesz się spodziewać od nas rytmicznych, szybkich i chwytliwych kawałków! Z pewnością będziemy próbować nowych aranżacji wokalnych i innych, upewniając się, że zaprezentujemy coś nowego i nie będziemy się musieli powtarzać z naszymi nowymi utworami. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękuje za możliwość udzielenia wywiadu. Sprawdźcie "Decade Of Revival" oraz obserwujcie nas na naszych mediach, gdzie zawsze znajdziecie świeże informacje oraz rzeczy od kuchni dotyczące Traitor-Camp! Jacek Woźniak
...z pewnością chcieliśmy kontynuować z miejsca, w którym skończył się "Decision Day" Tak o swoim stosunku do Sodom mówi jego były i wieloletni muzyk a obecnie gitarzysta rytmiczny Bonded, Bernd Kost. W naszej rozmowie opowie nam o muzyce, którą tworzy zespół, ich niedawno wydanym debiucie, "Rest In Violence", o procesie produkcyjnym, samej nazwie, dalszych planach oraz inspiracjach. Poza tym opisze trochę historię przez powstaniem zespołu, to, jak sam zespół powstał oraz czemu w tytułowym utworze słyszę Overkill. HMP: Cześć. Czy mógłbyś krótko opisać naszym czytelnikom swoją muzykę? Bernemann: Bonded gra thrash metal inspirowany zespołami niemieckimi oraz tymi z wybrzeża San Francisco. Niezachwianie korzeniami w starej szkole, jednak z nowymi elementami, zespół próbuje stworzyć uniwersalne, współczesne brzmienie. Wraz z brutalnymi riffami, wciąż jest miejsce na dobre chwytliwe momenty i melodie. Jak to się zaczęło? Wiem, że zespół powstał krótko potem, jak Ty i Makka dostaliście krótki koniec kija od Toma, co było jak dla mnie stosunkowo chujowe posunięcie. Czy ten zespół by istniał, nawet gdyby Sodom
ded, natychmiast byliśmy z tego zadowoleni. To mocne stwierdzenie, jest krótkie i dobrze brzmi. Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę, że Bonded był dla nas naprawdę idealny. W rzeczywistości od lat jesteśmy blisko związani z Markiem, Chrisem, naszym producentem Corny i Century Media. Jak duży wpływ miały wasze poprzednie zespoły oraz inne kapele na muzykę Bonded? Mógłbyś podać jakiś przykład? Byłem odpowiedzialny za riffy w Sodom przez prawie dwadzieścia dwa lata, poza tym jeszcze w Angel Dust i Crows gdzie grałem wcześniej, zawsze byłem mocno związany z tworzeniem muzyki. Z tego powodu dla mnie
linie wokalne. Poza tym brał udział w miksie i masteringu. Corny zna nas dobrze i szanuje nasze pomysły i preferencje, jednak dodał trochę kreatywnych pomysłów. Kto napisał teksty na wasz debiut? Czy to była współpraca, czy praca jednej osoby? Jak sądzę jest to praca Ingo Bajonczaka, który analogicznie napisał teksty na nowy album Assassin, "Bestia Immundis"... Masz rację. Ingo jest odpowiedzialny za wszystkie teksty na debiucie Bonded. Myślę, że to lepiej, kiedy to wokalista sam pisze teksty do utworów, jest to najlepszy sposób ich interpretacji. Lubimy to zróżnicowanie w jego utworach, nie ogranicza się tylko do jednego tematu. Jeśli miałbyś opisać wasz debiut jednym słowem, jakby ono brzmiało? LubięRobićMuzykęZPrzyjaciółmi.
Foto: Sebastian Konopka
by nie zmienił swojego składu? Nie, definitywnie nie. Stuprocentowo identyfikowaliśmy się z Sodom i czuliśmy się bardzo dobrze. "Decision Day" był naprawdę dobrym albumem i z pewnością chcielibyśmy kontynuować z miejsca, w którym skończył się ten album, nie zapominając o starych klasykach, ale gdybyśmy wiedzieli o przyszłych planach Toma, cała zabawa zostałaby odebrana, więc separacja była dla wszystkich najlepszym rozwiązaniem. Co zainspirowało nazwę zespołu? To duże wyzwanie, jeśli chcesz dziś znaleźć dobrą nazwę zespołu, a my szukaliśmy bardzo długo. Za każdym razem, gdy masz pomysł i sprawdzasz go w Google, dowiadujesz się, że ktoś gdzieś na świecie już używa tej nazwy. Frustrujące. Kiedy w pewnym momencie natknęliśmy się z Makką na Bon-
62
BONDED
kontynuowanie pracy razem z Makką oraz Bonded było bardzo łatwe. Kontynuowałem tam gdzie skończyłem, bez zmiany mojego stylu. Zostać cały czas autentyczny i mieć ciągle zabawę z thrashem, to jest moja motywacja. Moimi głównymi inspiracjami są zespoły takie jak Exodus, Testament czy oczywiście Slayer. Czy mógłbyś opisać proces produkcji na "Rest in Violence"? Po długim przebiegu pre-produkcji, Makka wstępnie nagrał perkusję, współpracując z Corny Rambadtem w studiu. Następnie ja nagrałem gitary rytmiczne w moim domu, gdzie mam proste, domowe studio, zaś w tym samym czasie, Marc oraz Chris nagrali bas oraz zabójcze gitary prowadzące. Z Ingo pracowaliśmy intensywnie nad wokalami w studiu. Miał naprawdę fantastyczne pomysły na
Czy to wokal Blitza na "Rest In Violence"? Tak więc, mógłbyś powiedzieć więcej o waszej współpracy z Bobbym Ellsworthem i Christianem Gieslerem? Speesy Giesler jest naszym długoletnim przyjacielem, który zapukał do naszych drzwi w roku 2018, z propozycją dołączenia jako basista, jednak to nie było możliwe, ze względu na to, że miał zobowiązania wobec Kreatora. Jednakże poświęcił swój czas by nagrać przynajmniej jeden utwór z nami. Zaś Bobby' iego znaliśmy od wielu lat. Spotkałem się z nim po koncercie Overkill w Osnabrück, podczas którego spytał się mnie o mój nowy zespół. Kiedy usłyszał, że Speesy zamierza nagrać utwór z nami, spontanicznie spytał się, czy mógłby zaśpiewać ten utwór. Oczywiście byliśmy bardziej niż szczęśliwi. Bobby to fantastyczny i autentyczny gość i jesteśmy naprawdę zadowoleni i dumni z jego współpracy. Dla mnie Bobby jest jednym z ostatnich dużych graczy na tej scenie. Poza tematyczny shill dla Overkilla... co sądzisz o ich najnowszym albumie? Personalnie uważam, że jest fajny, tak fajny jak "The Years of Decay". Absolutnie prawdziwe. Bez radości nie jesteś w stanie napisać takiego utworu jak punkowe "Welcome to the Garden State". Ci goście wciąż wiedzą jak skopać nam dupska i naprawdę im się to podoba. Możesz usłyszeć to w każdym momencie "The Wings of War". To jest to, co nazywam autentyzmem. Bobby i jego chłopcy w sercu zdają się być takimi samymi nastolatkami (będąc ludźmi), którzy zaczęli grać thrash dekady temu.
Wracając do sedna, czy powiedziałbyś, że "Suit Murderer" oraz "Rest in Violence" są reprezentatywne dla muzyki Bonded, jak to jest napisane w informacji danej przez wydawcę? Te dwa utwory są reprezentatywne przynajmniej dla jednej części albumu, pokazując tą szybszą, bardziej thrashową stronę Bonded. Zasadniczo, lubimy także te nastawione bardziej rytmicznie i cięższe utwory, jak "Je suis Charlie" czy "No Cure for Live". Lubimy zróżnicowanie w naszej muzyce i nie chcemy zanudzać naszych fanów. Poza tym w przyszłości zawsze będziemy starać się przygotować pewną niespodziankę. To już pięć lat od tragedii opisanej przez "Je Suis Charlie". Jednak myślę, że warto o tym przypomnieć. Według Ciebie, czego możemy się nauczyć dzięki temu? Nigdy nie zrozumiem, czemu ludzie są w stanie zareagować w taki sposób. Powinniśmy się nauczyć traktować innych z szacunkiem i bez uprzedzenia w życiu codziennym. Tragedia w Paryżu, tak samo jak w klubie Bataclan, jest tym, co się dzieje, kiedy ludzie nie mają szacunku i tolerancji dla opinii, stylu życia lub religii innych ludzi. Takie ataki nie zawsze mogą zostać powstrzymane oraz my nie powinniśmy być nimi zastraszeni, niezależnie od tego jak jest to trudne.
czeniem był "Galaxy M87"? Bez podtekstów. (Śmiech)... Zasadniczo nie wiem jak długo Ingo myślał nad tym pomysłem oraz jak ważne są jego doświadczenia z czarnymi dziurami… wydaje się być pod wrażeniem tego na tyle, by napisać o tym utwór. Który utwór jest najtrudniejszy do wykonania pod względem technicznym? Czy ten album jest łatwiejszy do wykonania, niż muzyka którą grałeś wcześniej? Dla mnie poziom utworów nie zmienił się, kiedy porównam je z paroma ostatnimi latami. Po prostu zaczęliśmy przywiązywać większą uwagę do dźwięków w partiach akustycznych, z tego też pracujemy z jednym, dwoma nowymi brzmieniami. Jednak było to fajne i szybko to ogarnęliśmy. Teraz z Chrisem na drugiej gitarze mamy więcej opcji niż
dobry motyw. Jesteśmy bardziej niż zadowoleni z tego rezultatu. Na przyszłość, oczywiście możemy pomyśleć o ponownej pracy z nim, jednak znamy również innych interesujących artystów i nie chcemy się przywiązywać do tego wyboru. Który teledysk na wasz najnowszy album jest Twoim ulubionym? Najbardziej uwielbiam klip do "Godgiven". Teledysk wciąż ma brzmienie z wstępnej produkcji, z którą udaliśmy się do Century Media. To był pierwszy teledysk, który nagraliśmy sami w naszej salce prób. Jeśli chodzi o jakość, to być może jest nasze najgorsze wideo, ale dzięki niemu dotarliśmy do wielu ludzi i dostaliśmy kontrakt. To był coś jak pierwszy krok Bonded. Słyszałeś o tych zamaskowanych stepo-
Co sądzisz o obecnej sytuacji we Francji? Czy według Ciebie jest lepiej, czy gorzej? Ciężko powiedzieć, jak dla mnie nie jest to tylko sytuacja we Francji. Wystarczy, że spojrzę na własne podwórko lub na Wielką Brytanię czy Szwecję. Problemy są oczywiste. Muszę stwierdzić, że ciężko być pozytywnie do tego nastawionym. Ataki terrorystyczne nie są wcale rzadkością i w przyszłości będą się zdarzały raz za razem. Dziwny świat. "No Cure For Live" jest o depresji i samobójstwie? Co sądzisz o tym temacie? Jak myślisz, czy nie jest on poruszany tak często, jak powinien być? Nie wiem czy powinniśmy dyskutować o tym więcej. Raczej powinniśmy się spytać dlaczego ludzie to robią. Tak długo jak w naszym społeczeństwie presja będzie rosła aby być coraz lepszym, tym będzie coraz więcej i więcej ludzi, którzy będą podejmować taką decyzję. Myślę, że większość z nas zna kogoś, kto na cierpi na depresję, niestety jest to jedna strona medalu, kiedy żyjesz w społeczeństwie, gdzie zysk jest ważniejszy niż człowieczeństwo. Jeśli miałbyś wybrać pomiędzy wolniejszymi, cięższymi utworami oraz tymi szybszy mi, to które byś wybrał? Jesteśmy zespołem thrashowym i definitywnie będziemy skupiać się na szybszych utworach. Jednak jeśli będziesz trzymał cały czas nogę na gazie, to po pewnym czasie Twoi fani mogą się znudzić. Przynajmniej tak sądzimy. Uważamy, że dobra proporcja jest istotna i jeśli masz pomysł na wolniejszy, bardziej akcentujący rytm numer… to czemu nie? Tak długo, jak będzie w tym brutalność, to nie powinno być z tym problemu, to jest jak z przyprawami w zupie. Jak dużym Międzygalaktycznym Doświad-
Foto: Sebastian Konopka
wcześniej. Zagranie "The Rattle and the Snake" jako pierwszy utwór bez rozgrzewki jest dla mnie wyzwaniem. (Śmiech)... potrzebujesz przedramion jak Popeye. Jak poszedł Wam występ na Thrash Speed Burnfest (17.01.2020)? Co sądzicie o innych zespołach, które grały w tamtym dniu? Występ w Oberhausen był wspaniały, to był pierwszy występ Bonded w Zagłębiu Ruhry i wszyscy nasi przyjaciele oraz rodziny tam były. Naprawdę podobał nam się ten koncert, szczególnie, że był w dniu wydania płyty. Jak dla mnie występ pierwszego zespołu Ruhrpott Underground był tak ważny i poruszający, jak mój własny. Mój 14 letni syn Ronny jest ich perkusistą, zaś oni zagrali pierwszy ze swoich występów. Fantastyczne! Kto wpadł na koncept dla okładki? Pasuje. Czy mógłbyś opisać proces produkcji na nią? Jak on wyglądał i czy planujecie pracować ponownie z Björn Gooßes / Killustrations? Daliśmy tylko Bjornowi instrukcje żeby narysował coś, co w jakiś sposób reprezentuje słowo połączeni. Resztę zostawiliśmy mu. Znaliśmy i docenialiśmy jego pracę przez długi czas i byliśmy pewni, że znajdzie on
wych wojownikach, Kipczakach? Myślę, że "Suit Murderer" może być (częściowo, ale jednak) o nich. Załapałeś. Znani Kipczakowie... Z tego co wiem to "Suit Murderer" to pierwszy metalowy utwór o Kipczakach. Trzeba było w końcu napisać o nich jakiś kawałek. Aczkolwiek, część może nietrafnie odczytać teledysk i zobaczyć to jako metaforę naszego materialistycznego społeczeństwa, gdzie kilku bogatych dominuje nad niższymi stanami robotniczymi. Szalony koncept, nie? Co zamierzacie robić w 2020? Postaramy się zagrać jak najwięcej koncertów, równolegle pracujemy nad nowymi utworami. W tej chwili pierwsze koncerty na rok 2020 zostały już potwierdzone i nie możemy się już doczekać, aby ponownie wystartować. Dziękuje za wywiad. Powodzenia. Dziękuje bardzo. To była przyjemność, mam nadzieję zobaczyć Cię gdzieś na koncercie. Wszystkiego najlepszego. Jacek Woźniak
BONDED
63
Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego życia Ironflame to bardzo aktywny, młody, tradycyjnie heavy metalowy zespół, którego powstanie było spowodowane szczególnymi okolicznościami i oparte o wyjątkową motywację. Niemniej jednak, nie było łatwo skłonić lidera, wokalistę oraz instrumentalistę, Andrew Della Cagna, do zdefiniowania oryginalnego przekazu, jaki ta muzyka mogłaby nieść ze sobą. Rozmawialiśmy o wielu ciekawych muzycznych i pozamuzycznych doświadczeniach Amerykanów, gruntownie poznaliśmy Ironflame, ale dopiero na samym końcu Andrew zdefiniował główną myśl i puentę: lepiej, aby metal pozostał niedostrzegany przez ogół publiczności. Przyjrzyjmy się bliżej wyjątkowemu żarowi żelaznego płomienia: HMP: Cześć. Jak się masz? Czy Ironflame to nadal Twój solowy projekt a może już regularny zespół? Andrew Della Cagna: Cześć i dziękuję za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że Ironflame ma się wyjątkowo dobrze. Nasze pierwsze dwa albumy wciąż nabierają rozpędu i popularności. Właśnie zakończyliśmy naszą pierwszą europejską trasę koncertową, która przebiegła bardzo dobrze. Nasz nowy album ukaże się w lutym. Mamy zaplanowane kilka europejskich festiwali na 2020 rok. Rok 2019 był dla zespołu niesamowity. A kiedy mówię "zespół", mam na myśli prawdziwy
nie mam nic przeciwko opowiedzieć ponownie. W połowie 2000 roku śpiewałem w zespole Dofka. Mieliśmy akustyka odpowiedzialnego za nagłaśnianie naszych występów na żywo, był nim Chris Zenner. Pracował dla nas podczas niemal każdego koncertu. Doskonale znał naszą muzykę. Zawsze potrafił dopilnować, żebyśmy świetnie brzmieli, niezależnie od tego, gdzie graliśmy. Oprócz umiejętności inżynierskich, był również wielkim przyjacielem i fantastycznym wokalistą. Jego zakres wokalny był imponujący. Piliśmy po koncertach i żartobliwie kłóciliśmy się o to, kto miał lepszy głos. Pod koniec 2016 roku Chris niespodziewanie zmarł z powodu tętniaka mózgu. Jego odejście bar-
Foto: Ironflame
64
zespół z krwi i kości. Wbrew powszechnemu przekonaniu, Ironflame jest rzeczywiście pełnoprawnym zespołem. Wprawdzie nasza muzyka jest komponowana i wykonywana głównie przeze mnie w studio, ale nasi gitarzyści napisali i wykonali każde solo na nowym albumie. Obecny skład jest lojalny i konsekwentny od prawie dwóch lat i ma coś do powiedzenia w każdej ważnej decyzji, którą zespół musi podjąć. Więc możemy powiedzieć, że Ironflame jest w stu procentach regularnym zespołem, a nie solowym projektem.
dzo głęboko mnie dotknęło. Zdałem sobie wówczas sprawę, że od wielu lat nie śpiewałem tradycyjnego heavy metalu. Czułem, że byłby rozczarowany, gdybym nie spróbował ponownie. Aby uczcić jego pamięć i pomóc uporać się z jego odejściem, postanowiłem nagrać właśnie taki tradycyjny heavy metalowy album. Rezultatem był debiut Ironflame. Początkowo planowałem wydać go lokalnie, sprzedając kilka egzemplarzy znajomym i tyle. Ale kiedy ludzie to usłyszeli, okazało się, że bardzo im się podoba i zaczęli pytać, kiedy koncerty? Tak narodził się Ironflame.
Ironflame został utworzony, gdy zmarł Twój przyjaciel i heavy metalowy wokalista. Czy mógłbyś opowiedzieć, jak to było? Opowiedziałem tę historię już wiele razy, ale
"Blood Red Victory" to tytuł Waszego najnowszego albumu. Jakie emocje w Tobie wywołuje? Wiem, że każdy zespół mówi to samo o
IRONFLAME
swoim najnowszym albumie, ale naprawdę czuję, że "Blood Red Victory" jest naszą najlepszą płytą. Zawiera wszystkie nasze mocne cechy charakterystyczne, zarówno muzycznie, jak i w odniesieniu do tekstów utworów. Piosenki uzupełniają się pięknie i brzmią bardzo spójnie. Jakość produkcji jest wysoka, jak nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi mocniej, pełniej i ciężej niż nasze poprzednie płyty. Dla fana metalu, który nigdy wcześniej nie słyszał Ironflame, "Blood Red Victory" to album, który warto sprawdzić w pierwszej kolejności. Jak porównałbyś proces pisania utworów na trzecim albumie z poprzednimi longplayami Ironflame "Lightning Strikes the Crown" i "Tales of Splendor and Sorrow"? Komponowanie odbyło się inaczej niż przy okazji dwóch poprzednich albumów. Proces tworzenia "Lightning Strikes the Crown" i "Tales of Splendor and Sorrow" był bardzo krótki, prosty. W zasadzie usiadłem, nagrałem pierwsze riffy, które przyszły mi do głowy, i złożyłem z nich piosenki. Kiedy miałem ich dziesięć, uznałem album za kompletny. To działało bardzo dobrze w tamtym czasie i nie zmieniłbym tych numerów, nawet gdybym mógł. Ale tym razem zastanawiałem się, czy to samo stare podejście ograniczać potencjał muzyki? Wobec tego, dla "Blood Red Victory" napisałem o wiele więcej piosenek, zdaje się, że około trzydziestu; potem wybrałem spośród nich dziesięć, które pasują do siebie najlepiej. Myślę, że to znacząco wpłynęło na spójność albumu i jestem bardzo zadowolony z efektu. Andrew, tworzyłeś w przeszłości muzykę z różnymi zespołami / projektami, ale o ile mi wiadomo, Ironflame to twoja pierwsza for macja, która wydaje trzy longplaye. Czy stanowi to dla Ciebie wyzwanie, aby utrzymać jeden kurs muzyczny przez dłuższy okres czasu? Jestem pewien, że każdy zespół tego doświadcza. Myślę, że staje się to tym trudniejsze, im dłużej zespół trwa. Jako zespół chcesz pisać i grać w stylu, z którego jesteś znany, uszczęśliwiać swoich fanów i poszerzać ich grono. Jako pisarz, chcesz zachować swoją tożsamość muzyczną, ale także poszerzać swoje horyzonty. Prawdziwym wyzwaniem jest niepowtarzanie żadnych pomysłów z poprzednich albumów. Odrzuciłem dziesiątki piosenek, które uważałem za bardzo dobre, tylko dlatego, że brzmiały zbyt podobnie do poprzednich. Naprawdę podziwiam zespoły, które grają już od dziesięcioleci i nadal produkują wspaniałą muzykę, która zachowuje tożsamość bez rażącego powtarzania się. Byłbym skłonny przedstawić Ironflame jako heavy / power metal z mocnymi wpływami wojen i historii w tekstach utworów. Europejczycy nazywają to Sabaton. Co o tym myślisz? Chociaż moje teksty w dużym stopniu opierają się na koncepcji bitew i wojen, nigdy nie przedstawiają detali prawdziwej historii. Byłoby dla mnie kłopotem, odpowiedzieć na pytania dotyczące znaczących bitew w historii świata. Historia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem szkolnym. Byłem raczej ignorantem historii jako dzieciak. Co
do Sabaton, wiem o który zespół pytasz, ale nie powiedziałbym, żeby oni mnie inspirowali. Szczerze mówiąc, pisanie tekstów utworów to dla mnie ogromne przedsięwzięcie i zdecydowanie najmniej lubiana część komponowania nowej muzyki. Nie jestem w tym dobry. Dźwięki kojarzą mi się z wojnami, więc piszę słowa na ich temat. No wiesz, heavy metal brzmi triumfalnie! Dlatego łatwo jest kojarzyć sobie niektóre fragmenty z wojnami. Czy jest jednak jakieś przesłanie, które naprawdę chciałbyś przekazać słuchaczom? Heavy metal to dla mnie świetna muzyka... Cóż mógłbym odpowiedzieć... Dużo myślę o perspektywie, z której piszę liryki. Rzadko robię to w pierwszej osobie. Nie jestem pewien dlaczego, ale czuję, że w ten sposób teksty byłyby próżne i izolowałyby słuchacza od doświadczania w pełni muzyki. W związku z tym, mam tendencję do używania perspektywy "my", "nasze", "o nas". Wtedy czuję, że mój słuchacz również ma szansę poczuć się częścią muzycznego doświadczenia, tak jakbyśmy wspólnie brali w czymś udział. Niekiedy, używam perspektywy "Ty", "Wy", co także odnosi się do słuchacza, a nie do mojego osobistego przekazu. Rozumiem. W takim razie powiedz proszę, jak ważna jest muzyka w Twoim codzien nym życiu? Czy grasz na instrumentach bez przerwy, dzień i noc? Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego życia. Jako osobna dorosła w nowoczesnym świecie uważam ją jednak za hobby, nigdy nie myślę o niej w kategorii kariery. Bywają wyjątki od tej reguły, jednak na ogół heavy metal nie jest sposobem na życiową karierę zawodową, która pozwalałaby na
Foto: Ironflame
opłacanie rachunków i na postawienie chleba na stole. W świecie perfekcyjnym? Pewnie, byłbym zawodowym muzykiem. Kochałbym możliwość budzenia się każdego ranka i nie mieć nic innego do roboty poza muzyką. Niestety, tak to nie działa. Prowadzę mały biznes od 17 lat. Zacząłem od zera i rzetelnie pracowałem nad swoją drogą na szczyt. Zajmuje mi to mnóstwo czasu. Poza tym, moja kochana rodzina zasługuje na pełnię mojej uwagi. Potrzebuję zarządzać czasem z wyczuciem. Mówiąc to, muszę jednocześnie przyznać, że kocham każdy aspekt swojego życia i tak naprawdę nic bym nie zmienił. Znalazłem gdzieś informację, że pochodzisz z Wheeling, z amerykańskiego stanu West Viriginia. To mias- Foto: Ironflame to jest wyjątkowe, ponieważ było związane z wojną w Wietnamie i do dziś regularnie upamiętnia się tam ofiary owej wojny. Czy miało to jakiś wpływ na Twoje życie? Nie mam żadnych bliskich rodzinnych związków z kimkolwiek, kto walczył czy też umarł na wojnie w Wietnamie. Ojciec mojej żony walczył tam i zmarł na leukemię spowodowaną ekspozycją na śmiertelny Agent Orange (broń chemiczna). Byłem najmłodszym synem w rodzinie złożonej z siedmioro dzieci, więc moi rodzice byli znacznie starsi od rodziców większości moich przyjaciół.
Mój ojciec walczył jeszcze za czasów Drugiej Wojny Światowej, a mój dziadek służył podczas Pierwszej Wojny Światowej. Szczę-śliwie, obaj przeżyli tamte wydarzenia. Mój dziadek umarł w naturalny sposób w tym samym roku, gdy ja się urodziłem. Mój ojciec opowiadał mi wiele historii związanych z Drugą Wojną Światową, ale nie mam głębszej wiedzy odnośnie wojny w Wietnamie. Bardzo interesujące. Powróćmy proszę do muzyki. Co mógłbyś powiedzieć o Waszej wytwórni Divebomb Records? Czy wspierają Ironflame w odpowiedni sposób? Czy zarekomendowałbyś tą firmę innym zespołom heavy metalowym? Divebomb to wspaniały label. Jak dotąd nasza współpraca układa się bardzo dobrze. Oni nie są typowym labelem, a my nie jesteśmy ich typowym zespołem (śmiech). Divebomb jest znane przede wszystkim z remasterów i wznowień klasycznych oraz mniej znanych perełek muzycznych. Nie mają w swoim katalogu wielu aktywnie koncertujących zespołów. Poza tym, szwajcarski Metalworld wydaje nasze winyle - to jest również fantastyczny label. Obie firmy dokładają wszelkich starań, aby jakość naszych fizycznych wydań była możliwie jak najwyższa i traktują nas jak rodzinę. Jakie jest Wasze najlepsze wspomnienie z europejskiej trasy, którą odbyliście jesienią 2019? Trudne pytanie - mamy tak wiele wspaniałych wspomnień! Europejscy metalowcy są jednymi z najlepszych ludzi na świecie. Graliśmy podczas niesamowitego festiwalu Storm Crusher w Bawarii, ale to kameralny występ w małym klubie Zille był naszym najlepszym występem minionej jesieni. Klub był wyprzedany i czuliśmy, jakby atmosfera była doprawdy elektryzująca! Następnie, pod koniec całej trasy, pojechaliśmy na północ i wystąpiliśmy na corocznym Hell Power Party w Oldenburg (Niemczech) dla dwustu szalonych metalheads. Atmosfera równie elektryzująca i tłum dodający nieopisanej adre-
IRONFLAME
65
Foto: Ironflame
naliny! Mógłbym wymieniać więcej szczególnych koncertów, ale szczerze mówiąc, każda noc była na swój sposób specjalna i wyjątkowa. Kochamy wspomnienia wszystkich chwil tej trasy koncertowej. Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe? Obecnie jesteśmy w trakcie dogadywania szczegółów występu podczas Blades of Steel w kwietniu 2020 (USA), wraz z wieloma innymi fantastycznymi zespołami. W lipcu będziemy mieć zaszczyt pokazania się na Headbangers Open Air (Niemczech), a także na South Troopers Festival w południowej Francji. Planujemy też inne koncerty klubowe w międzyczasie. Mamy nadzieję, że 2020 okaże się przełomowym rokiem dla naszego zespołu. Jesteśmy tym podekscytowani. Czy Ironflame pozostanie zespołem tradycyjnie heavy metalowym? A może planuje cie po cichu zmodyfikować Wasz muzyczny kierunek? Zapytam inaczej - jak wyobrażasz sobie Wasz muzyczny progres na przestrzeni kolejnych 10 lat? To kolejne dobre ale jednocześnie trudne pytanie. Kto wie, co przyszłość przyniesie? Staram się nie wybiegać aż tak daleko w przyszłość. Zamiast tego, koncentruję się na bieżącym roku. Z tej perspektywy, mogę powiedzieć, że będziemy kontynuować i starać się wydawać kolejny album każdego roku,
aby czerpać jak najwięcej radości z muzyki. Przy okazji, mamy nadzieję na rozszerzenie grona naszych dobrych przyjaciół i fanów. Mogę Ci obiecać, że na pewno usłyszysz nowy, czwarty album Ironflame, w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy. A czy uważasz, że metal mógłby lub powinien zostać powszechnie zaakceptowany jako regularna religia? Nie. Nie jest to realistyczne. Nie widzę takiej możliwości. Ale czy to na pewno źle? Nie wydaje mi się. Teoretycznie, świat pełen ludzi kochających heavy metal brzmi jak raj na ziemi. Ale praktycznie czuję, że swoista mniej - akceptowalna natura metalu czyni go wyjątkowym. Metal nie należy obecnie do całego świata... Rozumiesz co mam na myśli? Metal należy do nas. Większość powszechnie akceptowalnych rzeczy, takich jak religia, ma tendencję do przenikania słabymi stronami natury człowieka. Nie zniósłbym, gdyby moja ukochana muzyka padła ofiarą tak nędznego losu, jak oficjalne religie. Powiem Ci tak, utrzymujmy metal w podziemiu i niech na zawsze zajmuje w nas specjalne miejsce! Sam O'Black
HMP: Cześć. Czy nie uważasz, że scena metalowa jest zbyt tłoczna na kolejny zespół ze smokiem w nazwie? Joe Lawson: Cóż, mamy mnóstwo metalowych zespołów na całym świecie. Ale to dobrze. Oznacza to, że miliony osób wciąż uwielbia heavy metal. Mamy możliwość pokazania się światu dzięki wsparciu takim magazynom jak HMP. Utrzymujemy stały i intensywny kontakt z fanami on-line za pomocą różnych stron społecznościowych. Wasza muzyka przywołuje skojarzenia z legendami amerykańskiego power metalu, takimi jak Agent Steel, Helstar, Jag Panzer, Metal Church czy też Exciter. Dzięki. To dla nas komplement. Staramy się pozostawać prawdziwi względem siebie i brzmieć tak jak naszym zdaniem Dragonlore powinien brzmieć. Nie interesują nas szufladki, robimy to co czujemy jako naturalne dla nas i to, co płynie z naszych metalowych serc. Przy tym kochamy oldskulowy metal i zawsze pozostaniemy oldsckulowymi metalami! Wspomniane zespoły pochodzą dokładnie z tej epoki, w której dorastaliśmy. Identyfikujemy się z tymi inspiracjami jako muzycy i kompozytorzy. Dodałbym również: Judas Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate, King Diamond, Dio, Queensryche, Deep Purple oraz Rainbow. Proszę zatem o weryfikację następujących faktów dotyczących Dragonlore. Heavy power metalowy kwintet z Chicago, Illinois, założony w roku 2001, wydający właśnie debiut "Luficer Descent" we współpracy z wytwórnią Iron Shield Records... Zgadza się. Dragonloare został oryginalnie założony już w roku 2001. Skład był wówczas inny niż obecnie. "Lucifer's Descent" ukazał się 17 stycznia 2020 za sprawą Iron Shield Records. To zapewne wielkie wydarzenie dla Was wydać pierwszą dużą płytę! Jak się z tym czujecie? Jest to Wasze pierwsze wydawnictwo i od razu longplay. Znam wiele zespołów mających z rozmaitych przyczyn inne podejście - wydających wiele singli i EP przed dużym debiutem. Mogliśmy więc zrobić to inaczej. Ale, że jesteśmy oldskulowymi metalowcami - działamy w sposób tradycyjny i wydajemy dużą płytę. Staramy się dać innym metalom najlepsze, co się da, i będziemy to kontynuować w przyszłości. Ale ktoś mógłby spytać, czemu debiut, a nie np. piąta czy szósta płyta, skoro działacie
66
IROMFLAME
dzaju wyzwania i zakrętasy po drodze. Stajemy się braćmi niczym wataha wilków. Pozostajemy zawsze otwarci na nowe źródła inspiracji i cieszymy się nowymi doświadczeniami.
You are what keeps our fire burning! Oldskulowy zespół heavy metalowy założony 20 lat temu, mający za sobą tylko jeden koncert i jeden duży album. Któż to taki? Nazwa Dragonlore sugeruje tradycyjne, potężne granie, ale czy w ogóle warto ich sprawdzić? Ileż to zespołów śpiewało i grało już to samo o smokach i innych fantazjach? Nie wiedziałem, czego spodziewać się przed rozmową z wokalistą Joe Lawsonem. Owszem, słyszałem ich debiut "Lucifer's Descent", ale co wartościowego mógłbym Wam powiedzieć na ten temat? Joe okazuje się pewnym siebie profesjonalistą, przekonanym o jakości swojej muzyki. Oddajmy mu głos. już 20 lat. Jakość nad ilość? Cóż, szczerze mówiąc, Dragonlore nie działa nieprzerwanie przez 20 lat. Pierwszy skład rozsypał się w 2002 roku. Dopiero niedawno wznowiłem Dragonlore wraz z gitarzystą Skipem Stińskim.
wokalista, ale też jako reprezentant Dragonlore. Co jest dla Was ważniejsze: koncerty czy twórczość w studio? Oba. Robimy co możemy, aby nasza muzyka
Co dokładnie powiedzielibyście innym zespołom wybierającym się do Chicago? Spróbujcie koniecznie autentycznej chicagowskiej pizzy. Mamy mnóstwo świetnych miejsc do zobaczenia, naprawdę ciekawych muzeów i trochę metalowych miejsc oraz sklepów z płytami! Czy wciąż kupujecie płyty w tradycyjnej, fizycznej postaci? Tak. Kupuję ulubione płyty w postaci CD i na winylach. Ja w ogóle nie słucham muzyki w Necie, jednak można znaleźć Dragonlore na wielu platformach typu Amazon, Itunes, CDbaby itd. Nie znalazłem Was na Spotify. Myślałem, że tam też jesteśmy, ale może masz rację. Nie wiem. Słuchaj. Kup nasz
Polak? Jednocześnie Polak, Viking i Anglik. Od razu po reaktywacji zabraliśmy się za "Lucifer Descent" i zebraliśmy grupę muzyków, żeby wspólnie grać i cieszyć się tą muzyką. Niemniej, to prawda, że przedkładamy zawsze jakość nad ilość. Jak wyglądał Wasz proces twórczy? Większość kompozycji była gotowa przed wejściem do studia, za wyjątkiem: "Tomb of Alulu", "Lucifer's Descent" i "Saved by Love". Pracowałem z Bernardem wspólnie w moim domowym studio, tworząc na przestrzeni lat 2018 i 2019 magię Dragonlore. Kolejny album będzie zaś owocem współpracy całego Dragonlore i wszyscy włożą swój wkład do powstawania kolejnych utworów. Masz bardzo wysoki głos. Jak do tego doszedłeś? Czy twój głos zmieniał się i ewoluował? Czy eksperymentujesz jeszcze z innymi wokalizami? Zawsze miałem taki silny średni i wysoki zakres śpiewu. Pracowałem nad tym. Rozwinięcie pełni możliwości zajęło mi wiele lat. Jestem wyszkolonym wokalistą. Nie przyszło mi to naturalnie, musiałem się uczyć. Staram się śpiewać wszechstronnie i używać różne środki ekspresji, różne rozwiązania melodyczne, trenować głos w warunkach zmiennej agresji czy mocy. Zdaje się, że cały Dragonlore jest zaangażowany w śpiewanie, jedynie za wyjątkiem perkusisty Wendell Craig. Obaj nasi gitarzyści Skip Stiński i Rafael Hernandez śpiewają wraz ze mną na koncertach. Podczas nagrywania płyty bardzo zależało nam, żeby całość brzmiało potężnie i mocarnie, dlatego można tam usłyszeć wiele różnych warstw wokalnych, które dodają głębi i pełni. Czy odczuwasz czasami tremę? Zawsze odrabiam swoją pracę domową przed koncertem i wychodzę na scenę dobrze przygotowany. Czuję się pewnie, nie tylko jako
Foto: Dragonlore
była jak najlepsza, zarówno w studio jak i na żywo. Kochamy pisać i tworzyć muzykę, ale kochamy też koncerty.
album, doświadcz "Lucifer Descent" w pełni, zobacz oprawę graficzną itd.
Wasz najlepszy koncert jak dotąd? Jak dotąd zagraliśmy tylko raz, podczas Battle Creek w Michigan. Odzew był pozytywny. Planujemy powrócić do tego miejsca kiedyś w przyszłości.
OK. Wielkie dzięki za rozmowę i wszystkiego dobrego dla Dragonlore. Bardzo dziękuję za możliwość rozmowy. Jesteśmy wdzięczni za cały support ze strony prawdziwych heavy metalowych fanów. You are what keeps our fire burning!
A inne plany koncertowe? Właśnie nad tym pracujemy. Zagramy z Sacred Dawn, Acracy i Axxios 18 kwietnia 2020 w okolicy Chicago, dokładnie w The Penny Road Pub, Barrington, Illinois.
Sam O'Black
Czy zdarza się Was podróżować wspólnie z innymi członkami Dragonlore na koncerty innych zespołów? Czy czerpiecie inspiracje muzyczne z odwiedzanych miejsc? Tak, zdecydowanie podróżowanie jest częścią naszej muzycznej przygody. Czyni to zespół mocniejszym ze względu na różnego ro-
DRAGONLORE
67
Rozbudzić demony Czy według Was klasyczny heavy metal i jazda na deskorolce to dobre połączenie? Część z Was pewnie w tym momencie wzruszyła ramionami, a inni się zdziwili, że tak w ogóle można. Jeśli lubicie ten sport i jednocześnie muzykę Stallion, możecie sobie nabyć fajny gadżet z logiem kapeli. W naszej rozmowie Äxxl poruszył też kilka innych tematów. HMP: Na początku kariery Stallion był duetem założonym przez Ciebie i Paula. Jak wspominasz tamten okres? Co w ogóle spowodowało decyzję o poszerzeniu składu? Äxxl: Rzeczywiście, Stallion rozpoczął swą działalność jako dwuosobowy projekt. To była po prostu nasza wizja grupy uprawiającej oldschoolowy heavy metal. Trzeba przyznać, że nasze EP podbiła scenę niczym bomba i dostaliśmy wiele propozycji występów. Doprowadziło to do sytuacji, że właściwie musieliśmy poprosić paru przyjaciół o pomoc i razem stworzyliśmy pełen skład. Powiedzmy sobie szczerze. W 2013 roku klasyczny heavy metal nie był najbardziej popularnym gatunkiem na świecie. Zatem dlaczego zdecydowaliście się go grać? Iskrą zapalną była tak naprawdę kanadyjska fala nowych, a zarazem oldschoolowych, metalowych zespołów. Grupy takie jak Caul-
usłyszysz sporo "błędów", ale ten klimat w stylu porywu chwili ma w sobie coś wyjątkowego. EP "Mounting The World" już w momencie ukazania sie zbierało masę dobrych recenzji. Spodziewałeś się tego? Nie oczekiwaliśmy kompletnie niczego. Tak jak powiedziałem, byliśmy wtedy tylko dwuosobowym projektem i wszystkie te reakcje na przytłoczyły. Wspomniane EP ukazało się także w formie kasety. Jest ona jeszcze dostępna na rynku? Była niedawno ponownie wydana przez chińską wytwórnię. Myślę, że jeszcze zostało parę sztuk. Niektóre kawałki z "Mounting The World" zostały nagrane ponownie na Waszym debiutanckim albumie.
heavy metalowej Warrant (nie mylić z Amerykanami znanymi z kawałka "Cherry Pie" - przyp. red.). Skąd pomysł na tą przeróbkę? Był to pomysł Pauly'ego. Ta piosenka pierwotnie znajdowała się na kompilacji "The Enforcer/ First Strike" Warranta, którą dostał jako dziecko i była ona jednym z jego pierwszych heavy metalowych albumów. Właśnie dlatego ten kawałek ma dla nas wyjątkowe znaczenie. Powiedz mi proszę, jak pozostali muzycy trafili do Stallion? Wszyscy, którzy grają w Stallion są naszymi przyjaciółmi i znaliśmy się wcześniej. I to od dłuższego czasu. Właśnie na rynek trafił Wasz trzeci "Slaves Of Time". Tytuł brzmi dość metaforycznie. Pewnie, to nasze odczucie ducha czasu. Tyle się dzieje teraz na świecie, jesteśmy zmuszeni do reagowania, stąd "slaves" - "niewolnicy". Tekst otwierającego utworu "Waking The Demons" opowiada o Waszych występach na żywo. Uważacie, że są one w stanie zbudzić demony, jakkolwiek byśmy to rozu mieli? Bardziej chodzi o wywoływanie demonów razem z publicznością. I tak, heavy metal bez wątpienia robi coś takiego z Tobą. Budzi w Tobie moce, które nawet nie wiedziałeś, że masz.
Foto: Stallion
dron, Striker, Skull Fist, Axxion i tak dalej. "Canadian Steele" to hołd składany tym zespołom, które sprawiły, że my założyliśmy własną kapelę. I nie, nie myśleliśmy o tym, by grać coś innego. Zawsze interesował nas tylko oldschoolowy heavy metal. Już w pierwszym roku działalności uraczyliście miłośnikow podziemnego heavy aż dwoma wydawnictwami (demo oraz EP). Skąd takie tempo? Ha, to bardzo dobre pytanie. Myślę, że kiedy zaczynasz nie martwisz się zbytnio, po prostu działasz. Na tych nagraniach jest
68
STALLION
Taki był plan od samego początku. Nie potrafię sobie jednak przypomnieć, jaki dokładnie był tego powód. Kolejna EP-ka zatytułowana "24/7" była pierwszym wydawnictwem Stallion wydanym pod szyldem wytwórni płytowej (High Roller Records) i jednocześnie pierwszym nagranym w pełnym składzie? Piosenki z tej EP pochodzą z tych samych sesji nagraniowych co album "Rise And Ride" i je również grywaliśmy wtedy na koncertach. Pojawia się tam cover niemieckiej grupy
A które kawałki najczęściej budzą wspom niane demony? Tu nie ma reguły. To tak naprawdę zależy od wieczoru. Mnie zawsze cieszą bardziej porywające kawałki jak "Killing Time" czy "Down And Out". Jaka jest najbardziej zwariowana rzecz, która się Wam przydarzyła na scenie? Często wpadamy na siebie na scenie, zwłaszcza na mniejszych scenach… Raz, we Włoszech, barman z miejscówki dawał nam za darmo szoty wódki przed koncertem… Potem było ciekawie (śmiech). Mój ulubiony kawałek z najnowszej płyty to "Die With Me". Ma on zdecydowanie. Chciałbym jednak się dowiedzieć jak to wygląda z Twojej perspektywy jako twór cy. Czy z Twojego punktu widzenia są na tej płycie jakieś kawałki, które cenisz
bardziej niż pozostałe? "Die With Me" to także jeden z moich ulubionych kawałków. Ma pewien teatralny i dramatyczny rozmach, który jest bardzo mocny. Lubię też bardzo "Time To Reload". Wasze szeregi zasilił nowy gitarzysta Clode Savage. Jak trafił do Stallion? Znamy Cloda dość długo i kiedy Oli powiedział, że zamierza skupić się od teraz na swym drugim zespole Fleshcrawl zadzwoniliśmy do niego i voila. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni! W waszym sklepie internetowym sprzeda jecie deskorolki ozdobione Waszym logo. Jesteście miłośnikami tego sportu? Jako nastolatek jeździłem na deskorolce przez jakiś czas, teraz już tego nie robię. Pauly wciąż czasem jeździ, ale właściwie jesteśmy bardzo związani z deskorolkami firmy Racoon z Ravensburga i po prostu chcieliśmy to zrobić. Rozumiem zatem, że ten szop pracz (ang"raccoon") to logo firmy. Tak, dokładnie. Macie image typowy dla kapel z lat osiemdziesiątych. To nie jest żaden stworzony przez nas wizerunek. Po prostu tacy jesteśmy i tak wyglądamy. Autentyczność zawsze była ważną częścią Stallion. OK, mamy nowy album, zatem przydałaby
Foto: Stallion
się jakaś promocja. Wydaliśmy już dwa single i jeden teledysk i niedługo wypuścimy kolejne video. Wybieramy się również na małą weekendową trasę w lutym, marcu i kwietniu. W Niemczech działa też inny heavy metalowy zespół o nazwie Stallion. Nie obawiacie się pomyłki? Był jeden taki zespół w latach 80, to prawda.
Ale rozpadł się dawno temu, a my nigdy nie mieliśmy problemów z tym, że ktoś nas mylił etc. Dziękuję bardzo za wywiad. Dzięki za zainteresowanie! Bartek Kuczak, Kinga Dombek
Coś dobrego i dziedzictwo heavy metalu Szwedzki heavy metal jest obecnie chyba jeszcze ciekawszy niż w latach 80., a przecież i wtedy tamtejsza scena miała się czym pochwalić. Ambush na najnowszym albumie "Infidel" pięknie nawiązuje do tych dawnych lat, czasów świetności Heavy Load, Syron Vanes, Axe Witch, Torch, Crystal Pride, Silver Mountain, 220 Volt i wielu, wielu innych. Aż szkoda, że z powodu pandemii koronawirusa nie będą mogli szybko zaprezentować tego materiału na żywo... HMP: Czujecie, że "Infidel" jest dla was pod jakimkolwiek względem płytą przełomową, skoro trzeciemu albumowi w dysko grafii każdego zespołu przypisuje się aż takie znaczenie? Oskar Jacobsson: Pewnie, czytając recenzje czujemy, że coś wyjątkowego zmierza w naszą stronę. Mamy przed sobą ekscytującą trasę i mamy nadzieję, że kawałki z "Infidel" zadowolą naszych fanów i przyciągną nowych członków do Ambush Killer Army. Pracując nad tym materiałem nie odczuwaliście więc żadnej presji, tym bardziej, że trwało to dość długo, bo przecież poprzedni album "Desecrator" wydaliście jesienią 2015 roku?
wszystko w odpowiedni sposób, co oczywiście wymaga czasu, nawet jeśli chcemy poszerzyć naszą grupę fanów najbardziej jak się da. Zazwyczaj przyciągamy fanów, którzy mają taką samą mentalność jak my, jeżeli chodzi o tradycyjny heavy metal, a to oznacza zagorzałe wsparcie aż do końca. Myślę jednak, że nie żałujecie tego, że nie urodziliście się na tyle wcześnie, żeby na przykład móc współtworzyć nurt hard 'n' heavy na przełomie lat 70. i 80. , bo gdyby tak było, to teraz powoli szykowalibyście się do emerytury, a tak w sumie dopiero zaczynacie? (śmiech) Tak, miałem sny, w których budziłem się w 1983 roku i grałem na amerykańskim festi-
Foto: Ambush
Kiedy tworzysz album oczywiście odczuwasz bardzo dużą presję. Jeśli tego nie zrobisz, to nie będziesz w stanie iść do przodu i nie będziesz w stanie pozostać głodnym nowych wyzwań. Jednak podczas tworzenia tej płyty mieliśmy sporo czasu na właściwe zorganizowanie wszystkiego i połączenie ze sobą każdej części tego procesu. Wiemy, że jeżeli pracujemy razem jako zespół na koniec wyjdzie z tego coś dobrego. Nie obawialiście się, że może być to zbyt długa przerwa, bo w końcu nie jesteście aż tak znani, a i ludzie nie czekają już teraz na nowe płyty tak cierpliwie jak w latach 80. czy 90., szybko zapominają nawet o tych zespołach, które lubią? Nie boimy się niczego. Ambush i nasz styl muzyki to nie trend, a my chcemy robić
70
AMBUSH
walu. Zrealizujemy te sny, zanim przejdziemy na emeryturę! Najpierw powstaje u was muzyka czy tekst? Macie co do tego ustalone jakieś reguły, czy nic z tych rzeczy: wszystko dzieje się spontanicznie i bywa, że zaczątkiem nowego utworu jest na przykład chwytliwy tytuł? Najczęściej najpierw tworzymy ogólną koncepcję i podstawowe riffy, potem wokół tego budujemy melodie i zawartość tekstową. Pisaliśmy też jednak piosenki w inny sposób, co sprawia, że część muzyczna staje się nieco większym wyzwaniem. Najważniejszą dla nas rzeczą w tworzeniu jest, by ta mikstura riffów, melodii i tekstów była odpowiednia. Wszystko jest tak samo istotne.
Skoro pracowaliście nad najnowszym materiałem tak długo, to pewnie powstało w tym czasie znacznie więcej utworów niż tych 10 zamieszczonych na "Infidel" - to choćby dlatego w ubiegłym roku wydaliście winylowego singla "Hellbiter" z dwoma nowymi numerami? Tak, tym razem pracowaliśmy nad wieloma kawałkami i kilka z nich jest zaplanowanych do wydania później. Mamy obecnie dobry moment w zespole, a pisanie kompozycji jest bardzo ważnym czynnikiem, tym bardziej, że przez tak długi czas graliśmy kompozycje z "Firestorm" i "Desecrator". Nie możemy się doczekać, aż zagramy w niedalekiej przyszłości trochę nowego materiału! Teraz może być z tym problem... "Heavy Metal High" nie ukaże się już na żadnym wydawnictwie Ambush, pozostanie takim rarytasem ze strony B? To kawałek, który definiuje Ambush zarówno tekstowo, jak i muzycznie. Kochamy grać go na żywo, ale nie widzieliśmy dla niego miejsca w koncepcie albumu. Album musi składać się z utworów, które przynoszą jakiś cel w szerszym spojrzeniu i nawet jeśli uważasz, że dana kompozycja jest dobra, to nie znaczy, że pasuje ona do każdego zamysłu. Sami też pewnie lubicie takie kolekcjoner skie ciekawostki, kryjące się gdzieś na krót szych wydawnictwach waszych ulubionych zespołów, od singli do minialbumów? Pewnie, kocham zbierać płyty, ale moja kolekcja rarytasów to w większości progresywny rock z lat 70., którego uwielbiam słuchać, kiedy chcę się zrelaksować w domu. Od początku istnienia zespołu byliście wielkimi zwolennikami analogowych nośników: demo opublikowaliście tylko na kasecie, waszym pierwszym wydawnictwem dla High Roller Records była 7" płytka "Natural Born Killers", a kolejne albumy ukazy wały się też oczywiście na winylu, bo to najlepszy nośnik dźwięku, nie tylko dla metalu? Tak, oczywiście bardziej preferujemy fizyczne produkty od cyfrowych platform, szczególnie winyl. Słuchanie muzyki na winylu to fantastyczne doświadczenie, bo zwracasz uwagę na okładkę, tekst i album jako całość. Nie chcielibyśmy, by ludzie wyrabiali sobie opinię na temat "Infidel" po kliknięciu jednego kawałka na Spotify. "Infidel", by w pełni go zrozumieć i docenić, powinien być odbierany w całości i to właśnie jest naszą intencją przy każdym wydawanym przez nas dotychczas albumie. Jesteście jeszcze dość młodzi, tak więc pamiętacie pewnie czasy powszechnego używania kaset, ale kiedy dorastaliście, to czarne płyty odchodziły już do lamusa - na szczęście w świecie metalu, czy generalnie niezależnej muzyki, nigdy nie zostały zarzucone i zapomniane? Po prostu tęskniłem za latami 90., ale moi rodzice mieli sporo starych kaset i nauczyli mnie, jak nagrywać muzykę z radia… Prawdopodobnie po to, żeby mogli zaoszczędzić pieniądze, (śmiech). Niestety, muzyka lat 90. była w większości chłamem, więc musiałem poszukać trochę głębiej w kartach his-
torii, by znaleźć moją pasję! Dość wcześnie odkryłem Maiden i Kiss i wciąż ich słucham! Czyli kontrakt z High Roller był dla was interesujący również dlatego, że winylowe płyty są podstawą ich katalogu, wydają je nader regularnie? High Roller to idealna para dla Ambush, mają to samo hardcorowe podejście, pracując krok po kroku, prąc nieustannie do przodu i budując dom na stabilnym podłożu. Wychwycili nas jeszcze w 2013 roku, kiedy nie mieliśmy nic poza demo, a to znaczyło dla nas wiele. Tradycyjny metal wydaje się już być gatunkiem wyeksploatowanym do cna, ale wy na "Infidel" podeszliście do niego inaczej, spróbowaliście nadać tradycyjnemu heavy z lat 80. nieco więcej indywidualnych rys. Było to pewnie trudne w tym sensie, że z jednej strony nie chcieliście odchodzić od pewnych kanonów, ale też zerwać z łatką naśladowców Judas Priest czy Accept? Nie zgadzam się, że tradycyjny heavy metal to już wyczerpany gatunek. Wiele młodych, utalentowanych grup, które grają ten gatunek już teraz puka do drzwi. To tylko kwestia czasu zanim rozwalą te drzwi i wypuszczą piekło na wolność! Ale jednak zgadzam się, że "Infidel" jest bardziej wszechstronny, niż nasze poprzednie wydawnictwa oraz, że znaleźliśmy bardziej osobisty wymiar tego albumu. Stworzyliście utwory dość zróżnicowane w ramach tej metalowej konwencji, zarówno pod względem muzycznym, jak i brzmieniowym - trwało to dość długo, na pewno wymagało większego wysiłku, ale bez dwóch zdań dostarczyło wam też sporej satysfakcji? Tak, to bardzo satysfakcjonujące, że robimy coś, co tak bardzo lubimy i możemy zaprosić do naszej rodziny więcej ludzi, którym się to podoba. Taki zespół jak Ambush jest w sumie w tej komfortowej sytuacji, że mimo posiadania wydawcy jesteście tak naprawdę niezale-
Foto: Ambush
żni, nikt nie wywiera na was presji co do zawartości płyty czy muzycznego stylu można więc powiedzieć, że tworzycie więc w pierwszej kolejności przede wszystkim dla własnej satysfakcji, a im więcej ludzi później zaciekawi wasza muzyka, tym lepiej? Tak, można powiedzieć, że robimy to dla naszej osobistej satysfakcji i tak jest. Jednak sami również jesteśmy fanami metalowej sceny i widzimy, jak ważne jest, by kontynuować dziedzictwo heavy metalu. Nasza niezależność w kreowaniu własnej muzyki bez żadnych ograniczeń czy sił z zewnątrz jest oczywiście najważniejsza. Z każdą płytą jest chyba pod tym względem coraz lepiej, bo stajecie się coraz bardziej rozpoznawalni, zespół ma już swoją markę w branży i wśród fanów? Tak, każdego roku widzimy pozytywną, stabilną zmianę w sprzedaży merchu i nagrań. Oby było tak dalej! To co dzieje się obecne wokół zespołu sprawia, że wzrasta wasza motywacja, wręcz determinacja, żeby osiągnąć coś więcej niż tylko lokalny sukces, wybić się
szerzej spośród licznych szwedzkich zespołów? Odkąd graliśmy w Europie, Azji, a także Północnej i Południowej Ameryce, Ambush w mojej opinii jest już znany na świecie, w małej skali, ale jest. Mamy małą, ale oddaną grupę fanów na całym świecie, nasz cel to granie, gdzie się da, by szerzyć heavy metal. Sytuacja jest ciekawa o tyle, że w ostatnich latach wielu znanych artystów bardzo spuściło z tonu, albo wręcz zeszło na psy, a do tego giganci z lat 70. i 80. starzeją się, nadejdzie więc w końcu taki moment, że przestaną nagrywać i koncertować - myślisz, że jest to jakaś szansa dla którejś z młodych kapel jak wasza, żeby zając ich miejsce, czy też to już nie te czasy, tym bardziej, że zespołów też jest znacznie więcej niż kiedyś i trudno wyróżnić się z tego tłumu? Mamy nadzieję, że ludzie otworzą oczy na wiele młodych zespołów, które wydają obecnie naprawdę dobre, heavymetalowe albumy. W mojej opinii większość z nich jest lepsza niż nowe wydawnictwa wielkich grup. Niektórzy wciąż zachwalają nowe płyty Maiden czy Metalliki, ale ja mógłbym wymienić dwadzieścia młodych grup, które wypuściły przez ostatnie kilka lat lepsze rzeczy. Tamte zespoły mają status legend, zresztą zasłużenie, ale u młodszej generacji zdecydowanie wygrywa jakość muzyki! Macie więc co robić i co planować, żeby Ambush rósł w siłę i gdzieś tak za 10 lat był w zupełnie innym punkcie niż obecnie? (Śmiech). Zobaczymy co się stanie. Jesteśmy bardzo zadowoleni i czujemy się zaszczyceni, że możemy nagrywać płyty i grać na żywo dla naszych fanów. Jestem pewien, że za 10 lat będziemy robić to samo! Dziękuję za wywiad i życzę wszystkim czytelnikom ciężkiego dnia! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemysław Doktór
Foto: Ambush
AMBUSH
71
pewno, jednak w naszym przypadku spotkaliśmy się z trudnymi decyzjami życiowymi. Część składu Shadows Trip wyjechała na drugi koniec Polski, a niektórzy poza teren kraju. Czy liczymy na sukces? Po cichu pewnie tak, zależy nam jednak przede wszystkim na tym, żeby czerpać przyjemność z tego co robimy i dzielić się tym z innymi.
Moc heavy metalu Powstali w roku 2000, ale przez sześć lat istnienia nie odnotowali znaczących sukcesów. Po 10 latach przerwy nastąpiła reaktywacja i nowy ten etap Shadows Trip zaakcentowali wydaniem debiutanckiej EP-ki "Znaki". Trzy nowe utwory to tradycyjny heavy i zapowiedź pierwszego albumu, nad którym zespół już pracuje: HMP: Musiało brakować wam grania, skoro po kilkunastu latach przerwy zdecydowaliście się reaktywować Shadows Trip? Michał "Żaku" Żaczek: Zdecydowanie masz rację, choć właściwie to żaden z nas nie porzucił pracy nad swoim warsztatem. Przez te lata uczestniczyliśmy w różnych, oddzielnych projektach. Mnie jako wokaliście na pewno brakowało powrotu do korzeni, do tego, od czego zacząłem swoją przygodę z muzyką czyli Shadows Trip. To były moje pierwsze kontakty z jakimkolwiek składem, można powiedzieć dziewiczy lot. W obecnych realiach ponad 10 lat to już niemal epoka - z dawnych fanów pewnie mało kto już o zespole pamięta, zresztą
rodzina, praca, inne obowiązki - nie zniechę ca was to? Dużo w tym prawdy, każdy z nas boryka się z jakimiś problemami czy obowiązkami, ale kto dzisiaj tak nie ma? Bywały i bywają momenty, kiedy każdy z nas ma ochotę rzucić wszystko… i tu pojawia się moc heavy metalu, która daje nam siłę! Ciągle płynie jeszcze gorąca krew, mamy w sobie mnóstwo pozytywnej energii i chcemy się nią dzielić z innymi. Dlaczego więc mielibyśmy to przerwać? Czyli muzyka jest na obecnym etapie waszego życia czymś więcej niż hobby, taką odskocznią od prozy codzienności? Musiałbyś oczywiście zapytać o to każdego z
Foto: Shadows Trip
część z nich najpewniej już dawno wzięła rozbrat z muzyką. Z kolei obecne pokolenie słuchaczy raczej was nie kojarzy, musicie więc ponownie zaczynać wszystko od początku? Fakt minęło wiele lat, ale myślę, że ci, co nas znali czy słuchali, pamiętają. A ci, co wzięli rozbrat z muzyką na pewno mają Alzheimera i zapomnieli o takim tworze jak muzyka, bądź stracili słuch, lub są tam gdzie dźwięk nie dociera. (śmiech) Takie mozolne przebijanie się, koncerty w małych klubach dla garstki słuchaczy i tym podobne akcje są może ciekawe, kiedy ma się naście czy dwadzieścia lat, ale teraz jesteście już przecież starsi, więc wiadomo -
72
SHADOWS TRIP
nas z osobna, ale dla mnie zawsze była to pasja i gdzieś w duszy marzyło się, żeby móc kiedyś się z tego utrzymać. Niestety życie pisze swoje scenariusze, nie zawsze tak, jak tego chcemy. Póki co jest to coś, co odkryliśmy na nowo, coś w czym możemy spełniać się bez końca. W Polsce z tak zwanego mocniejszego grania są w stanie utrzymać się tylko nieliczne, te najbardziej znane zespoły, więc pewnie już w roku 2000 nie liczyliście na to, że zdołacie jakoś szerzej zaistnieć, również w sensie komercyjnego sukcesu, bo to jednak nie ta muzyka? Wracając do roku 2000, myślę, że był to dobry czas żeby wykorzystać okazję - to na
Zadziwia jednak w tym kontekście rosnąca popularność wśród tzw. masowej publiczności ekstremalnych odmian metalu czy tych łączących z solidnym łojeniem różne eksperymenty - nie jest to dziwne, że tradycyjny heavy wciąż odrzuca czy niezbyt interesuje ogół słuchaczy, gdy post- metal i inne wynalazki już tak? Gonią za modnymi nowinkami, a reszta już się nie liczy? Porównując to, co było 20 lat temu, a jest dzisiaj, to obecne czasy mocno różnią się od chociażby tych z lat 90., muzyka bardzo ewoluowała. Uważam jednak, że starzy wyjadacze, którzy wtedy słuchali heavy, nie zagubili się w tej ponad 20-letniej wędrówce. Dzisiaj odmian metalu jest tak wiele, należy jednak pamiętać jakie gatunki czy zespoły wyznaczyły drogę dla innych, nowych trendów. Zastanawialiście się co sprawiło, że przy pierwszej próbie nic z tego nie wyszło i zespół rozpadł się po sześciu latach istnienia? Przecież mieliście na koncie nagrania demo, pewnie koncertowaliście, może próbowaliście też swych sił w jakichś konkursach czy przeglądach? W którymś z pytań już częściowo na to odpowiedziałem. Tu wchodziły w grę sprawy przyszłości każdego z nas z osobna i decyzji, jakie musieliśmy podjąć w tamtym czasie. Byliśmy młodzi, większość z nas nie miała skończonych 25 lat. Pomimo tego, że naprawdę byliśmy głodni sukcesu, graliśmy gdzie się tylko dało, to los miał na nas inny plan. Zostawiając przeszłość daleko za nami cholernie cieszymy się, że po latach udało się nam poskładać zespół na nowo i możemy kontynuować to, co zaczęliśmy lata temu. Macie też za sobą pierwsze koncerty - tego pewnie też wam brakowało? Jasne, że tak, jaki zespół nie chciałby grać. To taka wisienka na torcie za pracę jaką wkłada się w sali prób, czy za godziny spędzone w studio. Pierwszy koncert po latach przerwy, zagraliśmy oczywiście w naszym rodzimym sandomierskim "Lapidarium", gdzie nieraz gościło wiele rewelacyjnych kapel, takich jak Virgin Snatch, Corruption, Turbo, The Sixpounder czy Vane, o którym jest coraz głośniej w muzycznych mediach. Mieliśmy również okazję zaprezentować nasze utwory w klubie "Ptaszek w klatce", który zlokalizowany jest w Ostrowcu Świętokrzyskim. Bardzo dobrze wspominamy ten występ - oby więcej takich imprez. Jesteśmy głodni koncertowania i szukamy możliwości, aby móc się pokazać się w innych miastach Polski. Od razu założyliście, że za tą reaktywacją muszą pójść nagrania, czy pomysł wydania EP-ki "Znaki" pojawił się na dalszym etapie? Nie braliście pod uwagę opcji wzięcia się od razu za pełny materiał, wolicie
metodę stopniowych kroków? Oczywiście planowaliśmy uderzyć od razu z grubej rury i nagrać album, ale nie do końca byliśmy przekonani, że całość wyjdzie tak, jak sobie to wyobraziliśmy. Pojawiła się koncepcja realizacji EP, więc "testowo" zdecydowaliśmy się nagrać trzy utwory, żeby się sprawdzić i zorientować z jakim przyjęciem się spotkamy. W tym roku czeka nas dużo więcej pracy, bo celów jest kilka. Próbujemy załapać się na kilka większych festiwali - zobaczymy co z tego wyjdzie. Póki co celem nr 1 jest nagranie albumu, więc przed nami sporo pracy w studio. "Znaki", "Piekielny dom" i "Barykadę" wybraliście pewnie spośród większej ilości utworów jako najbardziej reprezentatywne dla obecnego oblicza Shadows Trip? Nie do końca tak na to patrzyliśmy. Wybraliśmy te trzy numery, bo praktycznie każdy z nich jest trochę inny stylowo. Staraliśmy się wybrać jeden utwór naszym zdaniem bardziej drapieżny, "Piekielny dom", a kolejny bardziej melodyjny to "Barykada". "Znaki" znowu to jeden z pierwszych utworów, które stworzyliśmy po reaktywacji, mamy do tego utworu mega sentyment. Zrealizowaliście te nagrania w tarnobrzeskim domu kultury - przypominają się dawne czasy, kiedy takie sesje w latach 80. i 90. były na porządku dziennym? Powiem tak, zależało nam na czasie, więc wykorzystaliśmy znajomości w tarnobrzeskim ŚDK. Tam zarejestrowaliśmy wszystkie
ścieżki instrumentów. Cała reszta , tj. partie wokalne, dodatkowe partie gitar, oraz całościowy miks robiliśmy już u Gerarda Niemczyka w Nowym Sączu. Po pracy z nim materiał został obrobiony i zmasterowany przez Max Morton Studio. Na etapie miksów i masteringu wspomógł was nie byle kto, bo Gerard Niemczyk - jak już coś robić, to porządnie? Gery jest świetnym człowiekiem, niesamowitym perkusistą, człowiekiem z pasją. Praca z nim to czysta przyjemność i pełen profesjonalizm. Wyjątkowy człowiek z wielkim sercem do muzyki i do ludzi. Gery zajmuje się wieloma projektami i realizacjami, nagrywał wielkie znakomitości polskiej sceny muzycznej, więc na pewno można mu zaufać podczas współpracy. Rozważamy nawiązanie z nim współpracy przy nagraniach długogrającego debiutu. To w sumie wasze debiutanckie wydawnictwo z prawdziwego zdarzenia i zarazem chyba też zapowiedź pierwszego albumu? Tak, w tym roku szykujemy się ostro do pracy nad płytą i teledyskiem. Całość planujemy zamknąć w 12/13 utworach, więc pracy będzie na pewno wiele; tym bardziej, że czeka nas również nagranie teledysku. Macie już jakieś sprecyzowane plany dotyczące tego wydawnictwa, czy też, będąc przecież zespołem niezależnym, musicie działać rozważnie, zebrać budżet na nagrania, etc.?
Cóż, dzisiaj prowadzenie zespołu praktycznie niczym nie różni się od prowadzenia firmy, więc w tym czy ten sukces osiągniesz decyduje budżet jaki posiadasz, nie działa to inaczej. W naszym przypadku, każdy musiał skądś te środki zgromadzić. Jesteśmy osobami, które pracują czy prowadzą swój biznes. Teraz zostaje tylko skoncentrować się na celach i nie odpuszczać w dążeniu do ich realizacji. Czy starczy nam sił i determinacji... mocno w to wierzymy! Wojciech Chamryk
Wejść na dobre tory Brytyjski tradycyjny metal w ostatnich latach nieco spuścił z tonu, nie znaczy to jednak, że młodzi ludzie już nie chcą go tam grać. Zespołów godnych uwagi pojawia się więc sporo, a jednym z nich jest irlandzki Conjuring Fate, wpływający na szersze wody za sprawą drugiego albumu "Curse Of The Fallen": HMP: Przez kilka lat działaliście tak na pół gwizdka, bo odbywaliście tylko próby, ale nie graliście koncertów, niczego nie nagry waliście, nawet demówek - uznaliście, że wyjść do ludzi ze swoją muzyką można dopiero wtedy, gdy będzie ona w pełni dopracowana? Phil Horner: Początkowo mieliśmy dużo problemów ze składem. Razem z wokalistą Tommy'm Daly'm zrobiliśmy więc sobie na pewien czas przerwę od Conjuring Fate, aby pracować nad innymi projektami. Jeżeli chodzi o Conjuring Fate, to wokół niego zawsze
się? Tak, na początku jest zawsze ciężko. Próba pogodzenia życiowych spraw wraz z pracą w zespole bywa czasami trudna. Na początku chodziło o wyrobienie sobie marki oraz granie koncertów. Zajęło to kilka lat zanim, sprawy zaczęły wchodzić na dobre tory. Z tym było pewnie trudno o tyle, że nie oszczędzały was zmiany składu, mieliście nawet w składzie perkusistę z Polski Bogdana Walczaka, ale po roku 2013 było już pod tym względem lepiej, tzn. nie były one
Foto: Conjuring Fate
krążyły jakieś paskudne demony, ale chcieliśmy mieć solidne zestawienie składu, zanim zagraliśmy live. I zajęło nam sporo czasu, zanim do tego doszło. Warto tu jednak dodać, że nie byliście przecież jakimiś żółtodziobami, mieliście też w składzie doświadczonych muzyków, znanych choćby ze Sweet Savage czy Attica Rage? Tak, mieliśmy w składzie Shauna Nelsona jako gitarzystę, świetny z niego muzyk. Grał z Attica Rage w Szkocji. Niedługo potem udało nam się zrekrutować byłego perkusistę Sweet Savage Juliana Watsona. Julian dołączył mniej więcej rok po tym, jak Sweet Savage zagrało na Wacken oraz wraz z Metallicą w dublińskim Marley Park. Przykład tych grup pokazuje, że niezależnie od czasów początkujący zespół ma zwykle problemy z przebiciem się, niezależnie od tego jak dobrze by nie grał - to też było dla was dodatkowym argumentem za tym, żeby nie spieszyć się, dopracować program, zgrać
74
CONJURING FATE
tak częste jak wcześniej i mogliście zacząć myśleć o nagraniach? Tak, w 2013 roku pewne sprawy zaczęły się zmieniać, dorobiliśmy się stabilnego składu, który został w gruncie rzeczy taki sam. Polski perkusista Bogdan Walczak to wspaniały bębniarz. Mając Karla Gibsona oraz Stevena LeGeara byliśmy ustawieni. W 2014 roku zaczęliśmy naprawdę nabierać pędu. Zagraliśmy nasz pierwszy show w nowym składzie, a sala aż pękała w szwach. Potem zaczęliśmy dawać show z podobnymi nam zespołami: Dragonforce, Mordred, Diamond Head itp. EP "House On The Haunted Hill" na początek wydawała się idealnym rozwiązaniem, tym bardziej, że przecież musieliście sfinansować ją i wydać samodzielnie? Ponieważ skład zespołu zmienił się pod koniec 2013 roku, chcieliśmy dosyć szybko coś wydać. EP był na to najszybszym sposobem. Nagraliśmy wszystko w moim studio, co generalnie pomogło obniżyć koszty. Chcieliśmy po prostu coś szybko wydać.
Trzy składające się na nią utwory nagraliście też ponownie na debiutancki album "Valley Of Shadows" - brzmienie tych pierwszych wersji was nie satysfakcjonowało, a może w tak zwanym międzyczasie to i owo w nich zmieniliście, stąd ten pomysł? Cóż, wprowadziliśmy trochę zmian w drobnych częściach tych nagrań. Ponownie dograliśmy niektóre wokale, gitary, bas oraz solo Neila Frasera (Ex Ten) w "Rage Of Angels". Ostatecznie wydaliśmy tylko 400 sztuk EP; chciałem aby te utwory mogły być usłyszane w szerszej skali. Początkowo byliście zespołem w 100% niezależnym, ale przy okazji drugiego albumu "Curse Of The Fallen" ta sytuacja uległa zmianie, bo udało się wam podpisać kon trakt z Pure Steel Records - czujecie, że to już ten nieco wyższy pułap, tym bardziej, że akurat ta wytwórnia może zapewnić wam odpowiednią promocję? Wydaliśmy swój pierwszy album "Valley Of Shadows" niezależnie w grudniu 2016 roku. Na pierwszy show przygotowaliśmy tylko 100 kopii. Potem zaczęliśmy rozmowy z Pure Steel. Podobało im się to co słyszeli, i chcieli wydać to na szerszą skalę. Więc musieliśmy poddać się nakazowi większego nakładu. Na tym etapie pojawiały się już recenzje prasowe, więc ten album był trochę fałszywym startem. Zasadniczo musieliśmy przerwać całą promocję. Potem podpisaliśmy umowę z Pure Steel w styczniu 2017 roku. W tamtym momencie mieliśmy już za pasem całkiem sporo dużych koncertów. Ale Pure Steel ma większy zasięg, więc wiedzieliśmy, że jesteśmy w dobrych rękach. Już pracując nad tą płytą wiedzieliście, że ukaże się ona nakładem niemieckiej firmy, czy też zainteresowała się ona już w pełni gotowym materiałem? Skoro mieliśmy już podpisany w styczniu 2017 roku kontrakt z Pure Steel, "Curse Of The Fallen" było dla nich materiałem albo do wydania, albo do odrzucenia. Nie ogłosili więc, że mają zamiar go wydać do momentu kiedy go usłyszeli. Na szczęście spodobał im się! Nagrywanie płyty z nowym perkusistą to zawsze jest jakieś ryzyko, ale Niall Mc Grotty zasilił skład Conjuring Fate na tyle wcześnie, że obyło się bez problemów? Znaliśmy Nialla od długiego czasu. A on udzielał się u nas od czasu do czasu przez sześć miesięcy, zanim dołączył do zespołu na stałe. Więc wiedzieliśmy już wcześniej, że
jest świetnym bębniarzem i łatwo pracuje się z nim w studio. Więc wszystko od początku szło gładko. Praca we własnym studio to z jednej strony luksus i niebagatelne oszczędności, ale też i możliwość ugrzęźnięcia w nim na dłużej, całych poprawek, szczególnie jak nie ma określonego deadline, ale udało się wam dopiąć wszystko dość sprawnie, skoro sesja trwała raptem 12 dni? Możesz być przykuty w studio do pisania piosenek przez wieczność. Do studio wchodziliśmy wiedząc w większości co robimy. Zasadniczo już wcześniej nagrałem i ukończyłem wersje demo. Utwory mogą zostać napisane przez każdego, ale mam w zwyczaju nadawanie łatki Conjuring Fate takim rzeczom. Później, cała grupa uczy się demo. Następnie przeprowadzamy próby bez przerwy, aż do momentu, w którym jesteśmy gotowi do nagrania w studio. Kiedy w końcu ruszyliśmy do mojego studio, byliśmy gotowi na nagrywanie. Pomimo, że nie było tak naprawdę żadnych terminów, miałem w głowie aby wszystko było nagrane poniżej czternastu dni. Czasem dobrze jest ustalić termin, albo nie wykona się roboty. Wejście w tryb płyta - jej promowanie - kolejna płyta jest więc czymś pożytecznym w tym sensie, że pomaga w utrzymaniu dyscy pliny pracy, etc.? Myślę iż pomaga to odrobinę w przyciągnięciu uwagi. Ludzie widzą, iż jesteś poważny oraz łatwo się nie poddajesz. Naprawdę chcieliśmy ruszyć z tym albumem, i sprawić aby rok 2020 był dla Conjuring Fate jak do tej pory najlepszy. Celowo nie użyłem tu określenia płytatrasa-płyta, bo na coś takiego mogą pozwolić już sobie tylko te największe zespoły pokroju Maiden, większość gra w weekendy. W sumie jednak trochę szkoda tych dawnych czasów, kiedy to koncerty promowały nową płytę, nie była ona pretekstem do grania, tak jak teraz? Wszyscy bardzo byśmy chcieli ruszyć na wielką trasę promocyjną. Niestety, jest to trudniejsze dla zespołu na naszym poziomie. Musimy pracować na stałe, aby sprostać finansowaniu zespołu. Chociaż doszło już do
Foto: Conjuring Fate
momentu, w którym zespół gra sam dla siebie. Ale hej, zobaczmy co przyniesie 2020! Waszą metodą na sukces jest połączenie brzmienia nurtu NWOBHM z siarczystym power metalem - domyślam się, że ten styl to wypadkowa waszych zainteresowań i muzycznych fascynacji, bez jakiegoś kalkulowania? To co słyszysz, to jest to, co dostajesz. Nie gramy tego ponieważ to jest "popularne" albo pasuje do trendu. Zdecydowanie nie jest tak popularne jak kiedyś było. Ale jest to styl, który wszyscy kochamy, oraz który zaczął ten zespół. Kocham swój NWOBHM & power metal. Jest bardzo wyraźna linia między obydwoma. Wolę po prostu nazywać Conjuring Fate heavy metalem. To w sumie dźwięki ponadczasowe, zawsze aktualne, tyle, że nie zawsze modne - akurat teraz jest sprzyjający dla nich moment, na czym Conjuring Fate może tylko skorzystać? Klasycznie brzmiący heavy metal zawsze był oraz będzie. Wywodzi się z lat 70. oraz 80. A ja oto gram go w roku 2020. Mam nadzieję, iż przyszłe pokolenia będą robić dokładnie to samo. Będziemy również posuwać heavy metal naprzód, nawet małymi kroczkami, jak
tylko możemy. W sumie artyści zawsze byli poddani rynkowym wahaniom czy chwilowym modom, ale teraz są one chyba szczególnie uciążliwe - tym bardziej, że zespołów jest tak ogromna ilość i nawet największy maniak nie jest tego w stanie ogarnąć? Jest tyle różnych stylów, tym więcej przy obecności tylu "podgatunków". W obrębie klasycznego heavy metalu jest tyle zespołów, że głowa mała. Zawsze odkrywam nowe, świetne zespoły takie jak nasz, których ludzie pewnie nigdy nie usłyszą. Jeśli kochasz to wystarczająco, będziesz grał choćby nie wiadomo co. Jak widzicie więc przyszłość zespołu? Fani metalu w Irlandii już pewnie was kojarzą, a co zresztą Wielkiej Brytanii, kontynentalną Europą i innymi częściami świata? Tak radzimy sobie dobrze jak na podziemny zespół z Irlandii. W Wielkiej Brytanii mamy małą, aczkolwiek oddaną grupę fanów. Staramy się zawsze zjednać sobie ludzi naszymi występami na żywo. Jeżeli chodzi o Europę lub resztę świata, to pracujemy nad tym (śmiech).… Gramy w Europie później w tym roku, British Steel Festival we Francji jest jednym z przystanków, u boku takich grup jak Rock Goddess, Blitzkrieg etc. Jesteście więc optymistami, liczącymi na to, że z każdą kolejną płytą Conjuring Fate będzie rosnąć w siłę i z czasem zdołacie jeszcze bardziej zaznaczyć swą obecność na metalowej scenie? Kochamy to co robimy, i nie można poradzić nic na to, że jesteśmy optymistami (śmiech)... A w istocie mam nadzieję na poszerzenie w przyszłości grupy naszych fanów, i mam nadzieję, iż "Curse Of The Fallen" pomoże nam w tym w roku 2020. Mamy jak dotąd przed sobą dobry rok w związku z przychodzącymi wspaniałymi rezerwacjami! Ruszamy na scenę z pewnymi zespołami, które są ikoną, naprawdę nie możemy się tego doczekać! Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór
Foto: Conjuring Fate
CONJURING FATE
75
nużące, przeszukiwać wszystkie zespoły, aby znaleźć jakiś dobry. Kiedy dorastałem i miałem dostęp do MTV, jakaś melodia od razu mi się wkręcała, to szedłem od razu kupić to nagranie nie usłyszawszy jego reszty i 9 na 10 razy to były porządne numery, które mi się również podobały.
Analogowe lekarstwo Amerykanie z Vandallus nie przejmują się niczym i nikim. Grają przestarzałą muzykę, rejestrując ją analogowo, a na okładkach płyt lubią pozować na macho z bronią maszynową lub prezentować kobiece wdzięki bez większych osłonek. Właśnie wydali trzecią płytę "Outbreak" i już zapowiadają, że nie jest to ich ostatnie słowo: HMP: "Outbreak" to wasz trzeci album macie poczucie, że w jakiś sposób szczególny i zdołacie dzięki niemu osiągnąć coś więcej? CrazyV: Zdecydowanie, czuję iż mogłem dopracować swój image i być sobą, tak aby pozwolić muzyce przemówić. Czuję, że jest on w pewien sposób bardziej bezpośredni niż poprzednie dwa wydanictwa, ale nowe piosenki dobrze komponują się z nasza dyskografią. Miałem duży ubaw nagrywając "Outbreak", a używanie tego samego sprzętu analogowego co przy klasycznych nagraniach było dodatkowym bonusem. O tym co gracie mówi się, czasem lekceważąco czy z ironią, że to retro metal. Fakt, muzyczne mody zmieniały się od przełomu
wielki wpływ, ale te same zestawy bębnów oraz gitar były używane wtedy, jak i dziś. Granie na żywo z zespołem, mniejsze użycie overdubu i prawdziwe instrumenty były także ważnymi elementami, które dzisiaj zdają się mniej widoczne w muzyce. Czerpiecie przy tym z różnych źródeł, od klasycznego hard rocka, przez metal w tradycyjnym ujęciu aż do nurtu AOR - rozumiem, że duży wpływ na muzykę Vandallus miały wpływ wasze wcześniejsze fascynacje muzyczne, szczególnie z czasów, kiedy dorastaliście? Tak, kocham wiele styli muzycznych, których słucham w zależności od tego w jakim jestem nastroju, od takich klasycznych zespołów jak Rush, Triumph, Saga, Motör-
Wśród licznych składanek mam też "Cleveland Metal" z roku 1983, z solidną reprezen tacją ówczesnych zespołów z waszego regionu. Teraz też macie tak silną scenę metalową jak wtedy? Tak i nie. Scena metalowa w Cleveland będzie zawsze częścią moich muzycznych korzeni, z powodu wpływowych zespołów jak Shok Paris, Manimals, Breaker i Wretch. Także Bill Peters będzie zdecydowanie wspierał tę scenę do dnia, w którym nie umrze. Kocham dużo rzeczy w Cleveland, ale niektóre miejscówki, które kochałem, takie jak "Peabody's" czy "Odeon" zniknęły. Jestem też trochę zawiedziony "Rockin' Hall", gdyż brakuje im wielu świetnych zespołów. Trzy albumy przez cztery lata - pod tym względem też staracie się kultywować dawne tradycje? Zdecydowanie. Trzymam się tego co kocham, i pozwalam po prostu muzyce płynąć. Czwarty album jest już też na dobrej drodze. Nie przestanę wydawać kasy na motocykle, piwo i analogowy sprzęt do miksowania aż do dnia, w którym umrę. Nic nie poradzę na to, iż jaram się kiedy słyszę syntezator Moog albo Linndrum. Choć są tak sztuczne jak to tylko możliwe, brzmią kurewsko świetnie, dystyngowanie, oraz przypominają mi o moim dzieciństwie. Nie dziwi cię, że gwiazdy rocka i metalu opowiadają w wywiadach, że nagrywanie płyt jest coraz bardziej kosztowne i nieopłacalne, a niezależne zespoły takie jak Vandallus robią swoje, nie oglądając się na nic i na nikogo? Ja to widzę tak: "Jeśli nie cieszysz się robiąc to co kochasz, to czemu by to dalej robić?". W muzyce nie powinno chodzić o pieniądze, i nie potrzebujesz pieprzonej góry mamony, aby ją robić. Zauważam, iż młodsze pokolenia dużo narzekają, zamiast się inspirować i tworzyć.
Foto: Vandallus
lat 70. i 80. niczym w kalejdoskopie, ale tradycjne hard'n'heavy nigdy nie straciło na aktualności i zawsze miało oddanych fanów, trudno więc mówić, że jest retro coś, co funkcjonuje niezmiennie na muzycznym rynku przez ponad 40 lat, nigdy nie było też tak, że zespoły przestały taką muzykę grać? Dorastałem słuchając tej muzyki, i nie przestanę grać "retro" dopóki mnie tutaj już nie będzie. Mam nadzieję, że wtedy ludzie, mimo wszystko, będą wciąż słuchać naszej muzyki (śmiech). Podstawą jest to, iż to piosenki są najważniejsze. Dla mnie dobra piosenka to dobra piosenka, i jest ona ponadczasowa. Tylko dlatego, że coś reprezentuje lata 80., nie oznacza że piosenka jest kiepska albo "przestarzała". Technika nagrywania oraz technologia oczywiście miały wówczas na nie
76
VANDALLUS
head i UFO, po bardziej tradycyjne zespoły z lat 80. jak Scorpions, Dokken, Pat Benatar, Foreigner, Icon, The Cars, a nawet trochę Mr. Mister czy Roxette (jeśli chciałbym "zaliczyć", jeśli wiesz co mam na myśli), aż do samego ciężkiego brzmienia jak Mercyful Fate, Overkill i starej Metalliki. To były fajne czasy o tyle, że można było usłyszeć różną muzykę, bo stacje radiowe czy telewizyjne nie były tak sformatowane, a na listach przebojów sąsiadowały ze sobą numery popowe i metalowe - teraz niby jest łatwiej, ale też trzeba się nieźle naszukać, żeby trafić na coś ciekawego, szczególnie jeśli nie jest się za bardzo w temacie? W rzeczy samej, muzyka jest dzisiaj bardzo przytłaczająca, do tego stopnia, że to niemal
Myślisz, że dzięki takim zespołom jak wasz format albumu jako pewnej całości, nie zbieranina pojedynczych piosenek do odsłuchu na Spotify czy gdzie indziej, przetrwa, szczególnie w świecie rocka/metalu? Mam nadzieję, że tak. Te klasyczne zespoły padają jak muchy, czego u licha będę słuchał, jak ich wszystkich nie będzie? Nic nie może się równać z siedzeniem w późny sobotni wieczór, kiedy otwiera się przy ognisku browar i przesłuchuje cały winyl od początku do końca, czytając tekst i patrząc na okładkę. To zabiera cię w podróż i przygodę, która zanika pośród komputerów i iPadów. Duże znaczenie mają tu fizyczne nośniki dźwięku - to dlatego tak zależy wam na tym, żeby kolejne albumy Vandallus ukazywały się też na płytach, przede wszystkim winylowych? Jak było wcześniej to wspomniane, kurwa tak! Przeznaczeniem Vandallus jest bycie na winylu, i każde wydanie na nim będzie. Rysy i papierówki dają mi gęsią skórkę na
karku. A teraz niewygodna kwestia, ale muszę powiedzieć, iż lubię też słuchać wersji cyfrowych, ale tylko pod warunkiem, że to wysokiej rozdzielczości arcydzieła. Luz, jestem tolerancyjnym wielbicielem czarnych krążków (śmiech). Jak dotąd bez problemu udawało się wam znaleźć wydawcę, ale jakimś znakiem czasów jest też to, że każdą płytę Vandallus firmuje inna wytwórnia? Tak, rzekłbym, że jeżeli muzyka jest dobra to nie jest dzisiaj zbyt trudno znaleźć kogoś, kto ją za ciebie wyda. Pierwsze dwie wytwórnie wykonały kawał dobrej roboty, i nie chcę im niczego odbierać: jednakże dzisiaj mam niezbędne zasoby, aby móc samodzielnie wydawać moje albumy, w czasie który mi odpowiada. Dlatego też stworzyłem na potrzeby ostatniego albumu wydawnictwo Mercinary Records. Przy obecności firm zajmujących się PR-em oraz mediów takich jak wasze, pomyślałem sobie: czemu nie? Można powiedzieć, że zawsze lubiłem mieć kontrolę nad własnym przeznaczeniem, i mając do dyspozycji Internet, wydaje się to w dzisiejszych czasach całkiem łatwe.
kobietami czy mężczyznami. Pieprzyć to, wychowywałem się z bronią, bardzo ją szanuję, i nie uważam, że powinno się ją zamknąć, bo niektórzy ludzie mają nasrane we łbach. Ta sama osoba mogła wziąć kij bejsbolowy i równie dobrze nim zabić. Teledysk do "Barricade" jest buntowniczy i może też niepokoić, z kolei ten do "Outbreak" jest typowo rock 'n' rollowy - celowo wybraliście do promocji dwa, tak odmienne utwory? Nie, po prostu wiedziałem, że te dwa były faworytami, i kiedy odwiedziłem Alcatrazz wiedziałem, że będzie to idealne miejsce na nakręcenie teledysku. A "Outbreak" to kilka ujęć jak przeprowadzam próby z zespołem i próbuje uchwycić kilka różnych momentów. Na płytę trafił też bonusowy utwór "Vandallus", zdaje się, że w innej wersji, pochodzącej z jakiejś wcześniejszej sesji?
perełek jest coraz mniej, zespoły/wydawcy nie chcą też "wtopić" w wydawnictwa live, kiedyś tak znaczące, a już regularne koncer towe DVD ukazują się coraz rzadziej - niby wszystko jest w sieci, ale to już nie to samo? To absolutnie nie jest to samo. Kocham rzadkie, dziwne utwory i w większości z nich bardziej podobają mi się wersje demo niż to co trafiło na album. Te utwory z EP są zazwyczaj szczególnym momentem, który uchwyca w czasie coś, co jest jeszcze nie dokończone i nie mają one zazwyczaj tej dodatkowej magii ze studia. A jak na koncertach, publiczność dopisuje, macie dla kogo grać? Shaun i Steve są często w trasie w ramach Midnight, więc jesteśmy bardzo selektywni, jeżeli chodzi o show na żywo. Publiczność jest świetna, i z reguły docenia klasyczny hard rock. Wciągnij trochę koksu zanim przyjdziesz na show Vandallus i bądź goto-
Ale to w sumie i tak sukces, że udaje się ją znaleźć, jeśli nie chce się wydawać płyt samodzielnie, a wy chcecie podążać właśnie tą ścieżką? Czym jest sukces? Dla mnie umieszczenie mojej muzyki na płycie to sukces. Wydaję albumy bo uwielbiam to robić, to dla mnie rzeczywistość. Dlatego też wybiorę drogę, która sprawi, że będę je wydawał po najmniejszej linii oporu. Każde wydanie to inny scenariusz, zobaczymy co będzie. Niepokojąco często dochodzi w USA do strzelanin i prawdziwych masakr w szkołach czy innych aktów przemocy związanych z tym, że dostęp do broni jest u was bardzo ułatwiony - myślisz, że okładka "Outbreak" jest w tym kontekście trafiona? Macho na motocyklu z automatyczną, szybkostrzelną bronią będzie dobrym wzorem dla młodych fanów? To już okładka "Bad Disease" była zdecydowanie lepsza, cho ciaż pewnie też mogła nie spodobać się co niektórym stróżom moralności? (śmiech) Nie mam pojęcia co myślą seryjni mordercy, robię to jako rozrywkę, i nie przejmuję się kurwa co ktoś pomyśli. Cieszę się swoją wolnością. Mówi się, iż rujnuję się ona przez kilka chorych jednostek. Czemu skupiacie się na broni na okładce, a nie na motocyklu (śmiech)? Każdego roku więcej ludzi ginie na motorach, (śmiech!) Oczywiście głównym powodem dla umieszczenia broni na okładce jest ochrona kolekcji moich nagrań. Stany Zjednoczone to kraj takiej fałszywej moralności: najgorsze przestępstwa są na porządku dziennym, dzieje się wiele złego, media pokazują to bez osłonek, a oburza nagi biust na okładce płyty i wiele takich "gorszących" coverów było cenzurowanych trochę to dziwne, nieprawdaż? Czy to nie dziwne, że Stany to jedyny kraj, w którym jest przestępczość? (śmiech). Żarty na bok, rzeczywiście jest to dla mnie dziwne, że wielu amerykanów czuje się urażonych widokiem cycków lub dupy. To jest popieprzony świat i wielu ludzi nie wie już czy są
Foto: Vandallus
Tak w zasadzie bonus track to starsza wersja. To była wczesna sesja, którą nagraliśmy na taśmę, osobiście wolałem bardziej tamtą wersję (może dlatego, że uwielbiałem zapach magnetofonu na którym ją nagraliśmy i przenosi mnie to z powrotem do tej sesji). Pomyślałem, że będzie fajnie to wydać. Macie więcej takich niepublikowanych, ale pełnowartościowych utworów? Może warto zebrać je na jakiejś EP, nawet jeśli miałaby ukazać się tylko w wersji cyfrowej? Mam mnóstwo takich utworów. W rzeczy samej, pierwszy album miał być dłuższy o parę utworów, które z jakichś powodów na niego nie weszły. Każdego tygodnia piszemy masę piosenek i mamy bibliotekę muzycznego towaru na przyszłość. Mimo wszystko to jednak dobry pomysł. Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były prawdziwymi rarytasami i skarbami dla kolekcjonerów. Choćby w tej chwili słucham EP "Shoot Her Down!" Grave Digger, wydanej pomiędzy pierwszym i drugim albumem tej niemieckiej grupy, z trzema utworami w nowych wersjach bądź niepublikowanych nigdzie indziej. Teraz takich
wy na rock 'n' roll! Dostrzegacie pewien progres, na waszych kolejnych koncertach pojawia się więcej ludzi, w tym młodych, czy są to wciąż te same twarze, tych największych maniaków? To zawsze z każdego show na show są inni ludzie, w zależności od miejsca. W niektórych miastach jest trochę więcej młodszego tłumu, co jest dobrym widokiem. Czyli jest nadzieja, że ten cały heavy metal przetrwa, tak jak było to wcześniej w czasach punk rocka, synth popu czy grunge? Zawsze będzie jakaś wpieniona osoba, która ostro gra na gitarze w garażu, ale to już nigdy nie będzie pop kultura jak w latach 60., 70. i 80. Buntowniczy duch zawsze tam jednak będzie. Wydaje się, że wszystko w końcu powróci. Postęp technologiczny doprowadzi do momentu, w którym wszystko będzie w 100% sztuczne, ludziom będą krwawić uszy, i będą błagać o jakąś ulgę, dlatego też gładki, klasyczny, analogowy "retro" rock'n'roll będzie lekarstwem! Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Kinga Dombek
VANDALLUS
77
Album jest święty! Szwedzi z Dead Kosmonaut prą do przodu, regularnie wzbogacając dyskografię udanymi wydawnictwami. Najnowszy album nosi tytuł "Gravitas" i potwierdza, że tradycyjny heavy metal może być nieszablonowy, o ile ma się odpowiednie pomysły i umie je realizować. Mattiasowi Reinholdssonowi nie zbywa ani na jednym, ani na drugim, tak więc może już powoli zapominać o trudnych początkach zespołu: HMP: Wasz zespół był zdaje się przez lata takim pobocznym projektem, w którym muzykowaliście dla przyjemności, eksplorowaliście inne rejony niż w macierzystych grupach, co zdają się też potwierdzać aż trzy zmiany nazwy i nieliczne nagrania dokonane do roku 2017? Mattias Reinholdsson: Cóż, starałem się znaleźć ludzi, by stworzyć "właściwą" grupę, ale nie mogło to jakoś wystartować. Miałem jednak do tego całkowicie poważne podejście, tak jak do innych zespołów czy projektów, w które byłem zaangażowany i wciąż biorę to na poważnie. Po prostu zajmowało to bardzo dużo czasu, więc w końcu postanowiłem zabrać się za to sam, by to załatwić. Wtedy poprosiłem o pomoc ludzi z którymi chciałem pracować. "Expect Nothing" jest
odpowiadać za śpiewanie, bo nie mogłem znaleźć odpowiedniego wokalisty. Więc moment, gdy dowiedziałem się, że Pelle, którego znałem od dawna, potrafi śpiewać tak, jak tego oczekiwałem oraz, że był zainteresowany śpiewaniem w Dead Kosmonaut, był fantastyczny. Ale wcześniej potrzebował trochę perswazji. Chyba wam tego brakowało, bo z powodze niem nadrabiacie stracony czas, wydając w niespełna cztery lata dwa albumy i MLP? Na to wygląda! (śmiech!) Co ciekawe czynicie tak w czasach spadku znaczenia albumu jak zwartej artystycznie całości, ale na szczęście ta sytuacja nie dotyczy jeszcze aż tak dostrzegalnie świata
kami. Wciąż nie wydaliśmy jeszcze 7" calowego winylu. Cyfrowe single są dość nudne, prawda? Ale pewnie, może moglibyśmy wypuścić jeden jako zwiastun albumu. ontynuujecie na "Gravitas" podejście z Ko ubiegłorocznego MLP "Rekviem", szukacie nowych rozwiązań, w żadnym razie nie chcecie być wrzuceni do tego, tak pojemnego, wora retro/heavy/vintage rock? Myślę, że praca w takich "retro" warunkach po prostu niesie ze sobą pewne granice. Nie jestem tym zainteresowany. Cieszy mnie królestwo, które stworzyłem dla Dead Kosmonaut. Świątynia heavy metalu jest obszerna i zamierzam kontynuować jej dalszą eksplorację. Ale jako pierwszy jestem w stanie przyznać, że Dead Kosmonaut zdecydowanie spogląda w przeszłość, inspirując się wielkimi poprzednikami. Nie zamierzam wymyślać nowego stylu metalu. Przyznasz jednak, że ta moda na takie oldschoolowe granie w duchu lat 70. utrzymuje się zaskakująco długo - czyżby ludzie faktycznie mieli już dość sztucznych dźwięków, szukali czegoś prawdziwego, szczerego, brzmiącego naturalnie, organicznie? Myślę, że masz rację. Obecnie zbyt łatwo jest sprawić, by utwory brzmiały aż za bardzo idealnie. Możliwości w nowoczesnym studio są niemal nieograniczone.
Foto: Soile Siirtol
zatem zbieraniną z tych nagrań. Dołączenie Pelle do tego projektu zmieniło go w zespół. Martwy kosmonauta nie jest może jakimś dobrym wzorem do naśladowania, nawet jeśli stał się bohaterem, ale to dobra nazwa dla metalowego zespołu, bo nieoczywista, od razu sugerująca, że to nie będzie coś jednowymiarowego? Tak, lubię myśleć w ten sposób. To image, z którym możesz się bawić, daje kreatywną wolność. Dojście Pera zmieniło wszystko? Z wokalistą mogliście myśleć nie tylko o stworzeniu większej ilości autorskich utworów, ale też ich nagraniu? Zacząłem nagrywać na długo, zanim Pelle się przyłączył. Poważnie myślałem, by samemu
78
DEAD KOSMONAUT
rocka/metalu? Metalowa publika zdaje się lubić albumy. Ja też! Album jest święty. Składanie w całość świetnej płyty, wliczając w to sleeve, kolejność utworów, zdjęcia i wszystko inne jest dla mnie bardzo ważne, jest takie dla nas wszystkich w Dead Kosmonaut. Mam nadzieję, że publiczność słuchająca nas on-line nie włącza naszych kompozycji z płyt w losowej kolejności, bo to byłoby okropne! Jesteście też tradycjonalistami pod tym względem, że nie wydajecie cyfrowych singli, etc. - płyta to płyta, mała czy duża, kompaktowa czy winylowa, ale to ona zawsze jest podstawą? To podstawa, tak. Ale moglibyśmy wypuszczać single, tylko z ekskluzywnymi kawał-
Niedawno młody fan rocka/metalu powiedział mi ciekawą rzecz, że kiedyś pod wieloma względami było trudniej, ale jedno było niezmienne: zespół musiał umieć grać, a to, co zarejestrował w analogowym studio, nagrał na taśmę, był zwykle w stanie bez problemu powtórzyć na żywo. A teraz dostrzega, że wiele zespołów z płyt brzmi wspaniale, a na żywo już bardzo mizernie to chyba też odstręcza co bardziej wnikliwych czy wymagających słuchaczy? Może, jeżeli oczekujesz, że zespół będzie brzmiał identycznie na scenie jak na nagraniu, to z pewnością się zawiedziesz. Tak, jak powiedziałem wcześniej, za łatwo jest sprawić w nowoczesnym studio, by wszystko brzmiało "idealnie". Jednocześnie uważam, że w dzisiejszych czasach młodzi muzycy są bardzo dobrzy. Mogą pobierać lekcje od mistrzów przed ekranem swoich komputerów, ucząc się różnych technik. Mogą słuchać wszystkich gatunków muzyki w Internecie. Więc znają się na tym. Ale rzecz w tym, że nie możesz tak naprawdę znaleźć odpowiedzi, jak stworzyć swój własny styl. Jak pisać utwory, które brzmią jak ty. To musisz odkryć sam.
Skupiacie się więc na osiągnięciu indywidualnego stylu i wypracowaniu jednocześnie własnego brzmienia, bo są to podstawy, szczególnie teraz, kiedy zespołów metalowych jest bez liku? Konkurencja jest olbrzymia. Ilość wydawanych albumów ogromna. Ale ja mogę skupić się jedynie na tym, co słyszę w głowie, kiedy piszę muzykę. Wyzwaniem jest sprawić, by moja wyobraźnia mi sprzyjała. W Szwecji też macie prawdziwy wysyp, chyba nawet nieporównywalny z tym, co działo się w latach 70. na scenie progresy wno-hardockowej, a w kolejnej dekadzie na tej hard 'n' heavy, ale to chyba dobrze, bo fani mają z czego wybierać, a i tak wiadomo, że z tych tak licznych grup przetrwają tylko najlepsze? Na końcu i tak chodzi o dobrze napisane kompozycje. To jest najważniejsze. Wtedy zwykle wydawały je lokalne wytwórnie jak Sonet czy Mill Records, ale wy po debiucie firmowanym przez TPL Records weszliście na ten wyższy etap, wiążąc się z High Roller Records, co na pewno was cieszy? High Roller zainteresowało się nami i cieszę się, że współpracujemy. To był krok w przód. Ludzie stojący za TPL to moi przyjaciele, nie jest to "właściwa" wytwórnia nagraniowa. Przy "Expect Nothing" starałem się sam ją promować. Mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić ponownie! Może i jestem facetem o wielu talentach - ale sprzedaż nagrań nie jest jednym z nich. (śmiech!) Coraz bardziej idziecie w progresywnym kierunku, wytyczonym dzięki ponad 10-minutowemu "Rekviem". Tam grał na wiolon czeli Fox Skinner z Grand Magus, z kolei w jeszcze dłuższym Dead "Kosmonaut - Part II" słyszymy prawdziwe, kościelne organy lubicie nieoczywiste rozwiązania, heavy metal wcale nie musi być jakąś ograniczającą konwencją? Jeżeli słyszę dźwięk wiolonczeli czy kościelnych organów w głowie, gdy pracuję nad muzyką, staram się go zrealizować. To właśnie jest tak proste i zarazem tak trudne. Może to dość niekonwencjonalne. Ale ja zwyczajnie pozwalam muzyce zanieść mnie tam gdzie chce. Praca z Foxem była świetna, tak jak i z Matsem, który nagrał kościelne organy. Obaj to prawdziwi profesjonaliści. W jakiej świątyni je zarejestrowaliście? Nie było z tym żadnych problemów, technicznych i co do uzyskania na to zgody? Nagraliśmy to w kościele w Nynäshamn na południu Sthlm, bo po prostu tam pracuje Mats. Chyba spytał o pozwolenie, ale szczerze to nie wiem. Technicznie nagranie organów było dość łatwe. Mieliśmy mikrofon blisko organów. Ale miks był już dość trudny. Fredrik odwalił dobrą robotę, ale trzeba było się nagłowić, jak sprawić by brzmiało to dobrze, obok zniekształconych gitar i basu. Czyli te dłuższe kompozycje są swoistym kręgosłupem, podstawą płyty, dopełnioną krótszymi, ale też urozmaiconymi utworami? I tak i nie. Z racji, że są dwie tak długie kompozycje myślałem o kolejności utworów. Nie
chciałem, by przyćmiły krótsze kawałki. Więc wreszcie wpadłem na pomysł podwójnego albumu. Najpierw "rockowe" nagrania na stronie A, a potem utwory "progresywne" na stronie B. Czasami wydaje mi się, że niektórzy ludzie myślą, iż długa kompozycja jest "ważniejsza" niż ta krótsza. Ale pisanie długich kawałków ma pewne zalety, których nie posiada tworzenie krótkich utworów. Wiesz, czasem napisanie krótszej piosenki zajmuje więcej czasu, niż napisanie długiej. "Dead Kosmonaut pt. II" nie jest więc istotniejsza dla mnie niż "Black Tongue Tar". Recenzenci określają "Hell/Heaven" mianem waszego "Rime Of The Ancient Mariner", a to pewnie dla was nie lada komplement - tym większy, że przecież nikogo w tym utworze nie kopiujecie? Jestem wielkim fanem Maiden i odkąd w wieku zaledwie 10 lat usłyszałem "Rime Of The Ancient Mariner" stali się częścią mojego życia. Było to pierwsze takie otwarcie uszu na coś więcej niż świat trzyminutowych piosenek. Ale nie, to nie jest w żaden sposób kopia. Jeżeli chodzi o inspirację do tej kompozycji, to był nią album "Argus" Wishbone Ash. Iron Maiden w latach 1980-88 wyzna-
tylko jeden prawdziwy gość i jest to Johan ze Candlemass, śpiewający w kawałku "Grey Hole". Resztę widzę jako muzyków, którzy pracowali nad projektem, którym Dead Kosmonaut był w tamtym okresie. Johan był tym, o którym wiedziałem, że jest gościem. Wtedy planowałem jeszcze śpiewać sam. Więc pomyślałem sobie, że chcę przynajmniej w jednej z kompozycji mieć świetnego wokalistę. Johan był moim pierwszym wyborem i zgodził się, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu. Później dołączył Pelle, ale zdecydowaliśmy się zostawić wokale Johana. Ale nigdy nie myślałem o tym, by mieć gości tylko po to, by ich mieć. Zobaczmy, czy potrafimy zrobić album bez żadnych gości! Może to jest wyzwanie? (śmiech!) Jak więc radzicie sobie na żywo z odegraniem tych gościnnych partii? Pomijacie je, wykorzystujecie sampler czy czasem zapraszacie dodatkowych muzyków na scenę? Na scenie gramy te kawałki w wersjach na żywo. Nie używamy sampli czy keyboardów. Weźmy za przykład "House Of Lead", gdzie każdy jest w stanie usłyszeć różnicę pomiędzy dwiema wersjami. Oryginalna wersja była akustyczna z kontrabasem Johna Sha-
Foto: Soile Siirtol
czył wiele metalowych kanonów, nie unikając przy tym odniesień do rocka progresywnego, tak więc macie na kim się wzorować? Abolutnie! Maiden jest źródłem inspiracji w tak wielu sprawach. Organista Mats G. Eriksson nie jest jedynym gościem na "Gravitas", bo ponownie zaprosiliście do współpracy perkusistę Katatonii Daniela Moilanena, a do tego innych muzyków? Jest jeszcze kilkoro innych, którzy nam pomogli. Daniel jest chyba najsławniejszy z nich. Kontynuujecie tradycję tych gościnnych występów od pierwszej płyty "Expect Nothing", sami też nie każecie się w takich sytuacjach długo prosić, bo to nie tylko uatrakcyjnia płyty, ale wzmacnia też przyjacielskie więzi między zespołami? Z tego co wiem, na pierwszej płycie jest
musa Gaffneya. Wersja na żywo to ta, którą nagraliśmy ponownie na MLP "Rekviem". Więc na żywo myślimy inaczej, adaptując poszczególne utwory potrzeby sceny. To nie tak, że gramy "biedniejsze" wersje, ale po prostu inne. Teraz okazji do grania na żywo będziecie mieli pewnie jeszcze więcej, a nie ma więk szej frajdy niż koncerty, gdy ma się do pokazania ludziom nową, świetną płytę? Naprawdę mam nadzieję, że będziemy mogli zagrać koncerty. Jesteśmy jak najbardziej za. Byłoby świetnie na przykład przedstawić "Hell/Heaven" na scenie. Sam chcę usłyszeć, jak Pär i Fredrik harmonizują swoje gitary na żywo! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemysław Doktór
DEAD KOSMONAUT
79
Świadome podnoszenie jakości Warto sprawdzić amerykański Burning Shadows. Mają zarówno doświadczenie jak i potencjał. Zapowiadany nowy pełny album oraz czas, z pewnością pokaże czy przyszłość będzie należeć do nich. Zanim to nastąpi, posłuchajcie ich ostatniej EPki "Beneath the Ruins" oraz przeczytajcie poniższy wywiad, a nuż już teraz dacie im szansę. HMP: Cześć. Czy mógłbyś nam opowiedzieć, co ostatnio słychać u Burning Shadows? Tim Regan: Hail! Powróciliśmy ostatnio z naszej pierwszej trasy po Europie. Zagraliśmy na Riddle of Steel w Marburgu (Niemcy) oraz na Into Battle w Atenach (Grecja). Te występy były związane z wydaniem naszej ostatni EPki "Beneath the Ruins". Wspomniana EPka jest Waszym najnowszym wydawnictwem, wydanym dwa lata po ostatniej dużej płycie "Truth in Legend". Jak to się stało, że ukazał się tylko mini album zamiast regularnej płyty? Czy za-
"Beneath the Ruins"? Cztery główne utwory zostały napisane zupełnie inaczej, niż robiliśmy to dotychczas. Dawniej, jeden z nas proponował reszcie pomysł na niemal gotową, całą piosenkę. Ja, jako gitarzysta rytmiczny, mogę tutaj przywołać przykład mojego numeru "The Shadow from the Steeple" (ukazał się na "Beneath the Ruins" jako bonus), który powstał naszym trdycyjnym sposobem twórczym. Natomiast, w przypadku głównych czterech utworów na "Beneath the Ruins", nasz gitarzysta prowadzący Christopher Malerich pracował wspólnie ze mną tydzień czasu nad garścią podobnych do siebie riffów. Później usia-
Foto: Burning Shadows
tem możemy to uznać za zapowiedź następcy "Truth in Legend"? To było zaplanowane. Chcieliśmy mieć nowe wydawnictwo w związku z europejskimi koncertami w grudniu roku 2019. Rozpoczęliśmy pisanie "Beneath the Ruins" latem i nałożyliśmy sobie bardzo agresywny harmonogram prac tak, żeby całość została ostatecznie skomponowana i zarejestrowna we właściwym czasie. Okazało się, że "Beneath the Ruins" powstało w najkrótszym okresie w naszej historii pomiędzy komponowaniem a ukazaniem się płyty. Zazwyczaj potrzebowaliśmy około półtorej roku, aby wszystko ukończyć, co znajdowało odzwierciedlenie w ilości niuansów oraz złożoności poprzednich utworów. Tym razem, uwzględniając nasz zabójczy harmonogram, i nie chcąc iść na kompromis odnośnie jakości kawałków, potrzebowaliśmy przyjąć konwencję EPki. Jak dokładnie wyglądała Wasza praca nad
80
BURMNING SHADOWS
dłem i wypracowałem strukturę kilku utworów, następnie ogrywaliśmy je wspólnie, zmienialiśmy i ogrywaliśmy je aż do momentu, gdy obaj byliśmy ostatecznie z nich zadowoleni. Wokale podobnie. Mieliśmy dostępny tylko jeden dzień na wokale, i prawie dwa tygodnie na napisanie linii wokalnych oraz tekstów. Ja napisałem główną część wszystkich liryków w zaledwie kilka dni (ze znaczną pomocą naszego perkusisty David Spencer przy utworze "The Grey Company (Paths of the Dead)"). Później spędziłem wraz z wokalistą Tomem Davy jeden dzień tuż przed nagrywaniem, na ostatecznie szlifowanie liryków wszystkich czterech utworów. Oprócz nich, dostaliśmy również dwa kawałki w wersji koncertowej - "The Last One to Fall" oraz "Oathbreaker". Kiedy i gdzie zarejestrowaliście je? Jako, że "Beneath the Ruins" to nasze pierwsze wydawnictw dla Rafchild Records,
chcieliśmy dodać trochę bonusowego materiału, który byłby dostępny wyłącznie w ramach wersji CD wypuszczonej przez Rafchild Records. Przy okazji nadmienię, że jesteśmy wielkimi zwolennikami kolekcjonowania muzyki w fizycznej postaci. A zatem, dopóki ktoś nie zamówi "Beneath the Ruins" na Bandcamp ani na nośniku CD, nie wysłucha tych wersji koncertowych. Nie ma ich ani w streamingu, ani w wersji cyfrowej. Ludzie, którzy mieli nasze EPki w przeszłości, wiedzą, że lubimy dodawać więcej muzyki niż wskazywałaby na to formuła EPek. Ostatecznie, uwzględniając utwory bonusowe, nasza EPka jest dłuższa niż niektóre regularne albumy innych zespołów, np. Slayer "Reign in Blood" czy też Death "Human". A odpowiadając bezpośrednio na Twoje pytanie, "Oathbreaker" zostało zarejestrowane 10 lutego 2019r. w Ottobar w Baltimore, Maryland, USA, zaś "The Last One to Fall" 16 września 2018r. podczas Swordmetal Fest VII w Minneapolis, Minnesota, USA. Nadmienię, że zagraliśmy na tym drugim minneapolańskim festiwalu obok jednego z naszych ulubionych zespołów i wielkiej inspiracji, jakim jest Jag Panzer! Hejże hola mąciwoda! Podzielam tą fascynację. Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że ogólnie surowy materiał live wypada znacznie lepiej niż pieczołowicie przeprodukowane koncertów ki? Wam udało się uchwycić takie koncertowe, metalowe szaleństwo, ale czy nie kusiło Was, żeby to i owo poprawić później w studio? Nie chciałbym generalizować. Tak naprawdę, wszystko zależy od konkretnego wykonania. Pierwotne wersje mogą równie dobrze oddawać świetną energię zespołów na scenie, lub też się calkowicie wykrzaczyć ze względu na niechlujstwo. Mając pod ręką całą tą nowoczesną technologię nagrywania i miksowania, byłoby stosunkowo łatwo wydać energiczną koncertową wersję pozbawioną błędów i owego niechlujstwa. Aczkolwiek, po przekroczeniu pewnej granicy, to mogłoby już nie brzmieć jak na koncercie. Nie ma potrzeby pisać historii na nowo. No, więc tak, lepiej jest pozostawić utwór nieco surowy, niż pozbawiać go energii w imię perfekcyjnej doskonałości wykonawczej. Wspomniałeś już o Jag Panzer. Słyszę w Waszej muzyce również nieco Nevermore, Iced Earth oraz Testmanet. Wiesz, podoba mi się, jak mocne głosy mają wokaliści Twojego oraz wymienionych teraz zespołów. My kochamy Iced Earth!!! Wiele naszych gitar rytmicznych, a także struktur wokalnych, są bezpośrednio zainspirowane właśnie Iced Earth. Testament to też właściwy trop, jako że jednym z najlepszych momentow w historii Burning Shadows było otworzenie koncertu Testament w 2005 roku. To wydarzenie wpłynęło na ostateczne brzmienie kilku utworów z naszego debiutu "Into The Primordial". Co do Nevermore, ostatnio słucham ich znacznie częściej, niż kiedyś. Jedną rzeczą, która zdecydowanie łączy wszystkie te kapele, jest ciężka muzyka metalowa z potężnymi wokalami, czyli coś, do czego zawsze dążylśmy w Burning Sha-
dows. Kiedy tego rodzaju zespoły są największą inspiracją, mocne głosy stają się naturalnym elementem komponowanej muzyki. Inną charakterystyczną cechą Burnish Shadows są elementy teatralne Waszej muzyki. Mam tu zwłaszcza na myśli dialogi wokalne oraz kilka odrębnych wymiarów warstwy instrumentalnej. Czy pokusicie się w przyszłości o pójście jeszcze dalej w tym właśnie kierunku, wprowadząc być może nawet efekty wizualne nawiązujące do Kinga Diamonda? Gdybyśmy dysponowali odpowiednim budżetem i czasem, zdecydowanie dodalibyśmy więcej tego typu rzeczy do naszej oprawy scenicznej oraz robilibyśmy tematyczne klipy video. Nie brakuje nam pomysłów ani wizji artystycznej, jak wzbogacić Burning Shadows. Naprawdę bardzo nam to by pasowało, ale nie mając majętnego sponsora artystycznego, wiele naszych pomysłów niestety nie jest realnych. Foto: Burning Shadows
Zejdźmy więc na ziemię i powroćmy na moment do Waszej historii. Spotkałem się kiedyś z taką opinią, że Burning Shadows mocno rozwinęło się na "Gather, Darkness!" w porónaniu z "Into the Primordial". Co dzisiaj myślisz o Waszym debiucie? Nagranie "Into the Primordial" było strasznie trudne. Zajęło nam to dwa lata (między rokiem 2006 a 2008). Wręcz cud, że udało się to wydać. Mieliśmy problem w studio, z inżynierem, z nagrywaniem gitar, z nagrywaniem basu, z rejestracją perkusji, z wokalami, z miksem, z masteringiem, z tłocznią CD, z drukiem. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło tragicznie. Więc kiedy później przygotowywaliśmy się do nagrywania "Gather, Darkness!", stanęliśmy na rzęsach, aby być właściwie przygotowanymi na najgorsze. Zakręciliśmy kołowrotkiem i próbowaliśmy robić wszystko ze znacznie większym namysłem, wyciągając odpowiednie wnioski z doświadczeń zdobytych przy pracy nad debiutem. Staliśmy się z czasem bardziej doświadczonymi kompozytorami, przyjęliśmy też w nasze szeregi nowego wokalistę Toma Davy. W efekcie, nasz kołowrotek podskoczył hop wzwyż i wyszło tak jak powinno. Mimo wszystko, nadal kochamy każdą piosenkę z debiutu. Czy gracie czasami na koncertach numery z "Into the Primordial"? Podczas naszej ostatniej trasy europejskiej każdego wieczoru graliśmy "Supernatural Warfare". Uznajemy tą piosenkę za bardzo istotną dla naszego całego dorobku muzycznego i koniecznie chcieliśmy ją grać w ramach naszej pierwszej wizyty w Europie. Ponadto, graliśmy kilkakrotnie "Second Son" i "New Dawn Arise", które są kolejnymi znakomitymi kompozycjami z naszego debiutu. Bardzo je lubimy. Może więc chcielibyście nagrać to ponownie? Niektóre utwory z debiutu już zostały nagrane ponownie przy rozmaitych okazjach, np. "New Dawn Arise" znalazła się na EPce "The Last One to Fall", zaś "Second Son" oraz "Supernatural Warfare" ukazały się na EPce "Oathbreaker". Również utwór "Whis-
per Suffering", pojawił się jako bonus na albumie "Into the Primordial". Poza tym, wydaliśmy specjalną edycję EPki "The Last One to Fall" z nowymi wersjami "Sarnath" i "Into the Primordial" dla osób wspierających naszą crowdfundingową inicjatywę "Truth in Legend". Miałem zamiar dokonać ponownego miksu naszego debiutu z okazji dziesięciolecia Burning Shadows w roku 2017. Ale kiedy zabrałem się za to zadanie, zrobił się taki bałagan, że zdecydowałem się porzucić ten pomysł. Wprawdzie jest to wciąż możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne, żeby "Into the Primordial" kiedyś ukazała się w całość nagrana ponownie, Idąc tym tropem, czy możemy powiedzieć, że jesteście zespołem dynamicznie rozwi jającym się, "Truth in Legend" jest znacznie lepsze niż "Gather, Darkness!" a Wasz kolejny album też wzbije Was na wyższy poziom? Chciałbym, żeby tak właśnie było. Z każdym kolejnym długograjem, staramy się robić lepszą muzykę, niż kiedykolwiek wcześniej. Dla przykładu powiem, że przy okazji "Truth in Legend" przeznaczyliśmy zdecydowanie więcej czasu na wokale, niż podczas nagrywania "Gather, Darkness!", ponieważ czuliśmy, że możemy poprawić harmonie i ogólnie jakość partii wokalnych. Jestem pewien, że następny album też będzie szedł w kierunku świadomego podnoszenia jakości nagrań. Czuć, jak ważna jest muzyka w Waszym życiu, a jak to jest z literaturą? Czy uważasz, że po dokładnym przeczytaniu dzieł Tolkiena oraz Lovecrafta, na których bezpośrednio powołujecie się w wywiadach, słuchacz jest w stanie lepiej zrozumieć, czy wręcz bardziej identyfikować się z Waszym przekazem? Z pewnością czerpiemy mnóstwo inspiracji z literatury. Na "Beneath the Ruins" wręcz podwoiliśmy ilość nawiązań do naszych ulubionych książek. Wszystkie piosenki są w jakiś sposób osadzone w dorobku dwudziestowiecznych pisarzy. Dla przykładu, "Memory" HP Lovecrafta zainspirował "Blacken the Sky" i "Monuments of Rust", natomiast
Umarli z Dunharrow z "Władcy Pierścieni" JJ Tolkiena było bazą dla "The Red Sky". Analogicznie, książka Roberta Blocha "The Shadow From the Steeple" miała bezpośredni wpływ na nasz utwór pod tym samym tytułem. Historie opowiadane przez tych autorów bardzo mnie inspirują podczas komponowania muzyki, jednak - podobnie do Blind Guardian - słuchacze nie muszą znać tych historii, aby w pełni cieszyć się naszą muzyką tudzież naszymi lirykami. Na zakończenie powiedz proszę, co uważasz za największe dotychczasowe osiągnięcie Burning Shadows? Zdecydowanie jest to przybycie po raz pierwszy do Europy dzięki Rafchild Records. Kiedy nasz zespół startował, nawet nie marzyliśmy o tym, że będziemy mieć wystarczające grono słuchaczy po drugiej stronie Oceanu, aby tam polecieć z koncertami. Staliśmy mocno na ziemi i zwyczajnie tworzyliśmy to, co lubimy. Mamy nadzieję powrócić, kiedy kolejny nasz album zostanie wydany! Jakie są zatem Wasze plany na 2020 i dalej? W lutym 2020 będziemy obchodzić dwudziestolecie Burning Shadows. Mamy trochę czadowych pomysłów, jak to świętować, np. planujemy wydawnictwo podsumowujące wszystkie nasze najlepsze utwory. Mamy też nadzieję na rozszerzenie tematu "Beneath the Ruins" poprzez video clipy i nuty na gitarę. Zaczynamy ponadto pracę nad dużym, czwartym albumem. Mamy dwie kompozycje, których nie udało się w pełni rozwinąć na "Beneath the Ruins", a które zamierzamy umieścić na tym czwartym longplayu. Jak już mówiłem, nie brakuje nam świetnych pomysłów i jesteśmy pełni pozytywnej, kreatywnej energii. Życząc wszystkie najlepszego i pełnej realizacji Waszych zamiarów, dziękuję za ten niesamowity wywiad! Dziękuję również! Sam O'Black
BURNING SHADOWS
81
Im więcej kóz, tym lepiej! "666 Goats Carry My Charriot". Taki oto tytuł nosi ostatnie wydawnictwo belgijskiego Butcher. Sam tytuł pokazuje, że z jednej strony mamy do czynienia z metaluchami z krwi i kości, z drugiej zaś ludźmi, których ciężko posądzać o jakieś śmiertelnie poważne podejście do swej twórczości. Czy jedno wyklucza drugie? KK Ripper grający w Butcher na gitarze udowadnia, że nie. Wręcz przeciwnie. Jedno wynika z drugiego. HMP: Wasz zespół powstał w 2002 roku, jednakże zakończył działalność pięć lat później w roku 2007. Co było tego przyczyną? KK Ripper: Przede wszystkim pozdrawiam wszystkich polskich i innych maniaków czytających ten wywiad! Mówi gitarzysta KK Ripper. Przechodząc do Twojego pytania… szczerze mówiąc, nie wiem, ponieważ wtedy nie byłem jeszcze członkiem zespołu. Wiem, że wszyscy ówcześni muzycy wchodzący w skład grupy (obecnie jedynym oryginalnym członkiem Butcher jest R. Hellshrieker) byli aktywni w innych death metalowych zespołach, takich jak Battalion czy Suhrim. Wydaje mi się, że Bütcher był wtedy uważany za zabawny side - project i poświęcano mu trochę za mało czasu oraz uwagi. To jest najbardziej prawdopodobny powód, który spowodował rozpad zespołu. Jednak jak już po-
osoba, która pisze riffy, jest de facto także tym, który tworzy całe kawałki. W swej twórczości staram się łączyć elementy black metalu i oldskoolowego heavy metalu i mam wrażenie, że udało mi się stworzyć coś, co rzeczywiście znacznie różni się od tego, co jest nagrane na demie. Niektóre utwory ze "Speed Metal Atakk" i "The Blakk Krüsader" zostały ponownie nagrane na "Bestial Fükkin 'Warmachine" i wciąż są świetnymi killerami, które osobiście uwielbiam grać na żywo! Jak już wspomniałeś, podczas przerwy wszyscy byliście aktywnymi muzykami. Skąd pomysł przywrócić Butcher do życia? KK Ripper: Ja sam byłem wówczas basistą grupy Bones grającej death metal Tak naprawdę to podczas jednego z naszych koncertów sprzysięgliśmy się, by wskrzesić tę nieśmier-
Foto: Bütcher
wiedziałem nie czuję się najbardziej kompetentną osobą, aby odpowiedzieć na to pytanie. We wczesnych latach swej działalności nagraliście dwa dema. Czy różnią się one od Waszej bieżącej twórczości? KK Ripper: Tak, różnią się i to bardzo. Jako entuzjasta wczesnego Bütcher mam oczywiście nostalgiczne odczucia podczas słuchania tych demówek, ale (bez obrazy dla tych, którzy je tworzyli) czuję tam brak koncentracji i dojrzałości. W ostatnich latach stałem się aktywnym twórcą muzyki w Bütcher. Heavy metal to gatunek zorientowany na gitarę, a
82
BUTCHER
telną bestię. R. Hellshrieker, poprzedni basista i perkusista JA Pulsatör i PB Tormentor, pili, bawili się i wspominali kultowe czasy swojej chwały, podczas gdy ja przechodziłem obok, niosąc swój sprzęt. Ruben zapytał mnie, czy chcę grać na gitarze w nowym wcieleniu Bütcher. Moja odpowiedź brzmiała "jasne, ale pod warunkiem, że będę mógł grać na gitarze prowadzącej", a on powiedział: "Innej opcji nie biorę nawet pod uwagę". I to było to. Kilka tygodni później odbyła się próba, kilka miesięcy później powrotny koncert, a kilka lat później promujemy nasz drugi album! Sądzę więc, że mogę stwierdzić, że wszystko zdarzyło się bardzo spontanicznie i że każdą przeszkodę, którą
pokonujemy, traktujemy jako zwycięstwo. Szczerze, nigdy tego nie planowaliśmy. Istotnym krokiem był fakt wydania naszego pierwszego albumu. Po jego premierze byłem niesamowicie dumny gdyż był to bardzo ważny krok w tworzeniu tożsamości zespołu. Wydaje mi się, że nasz nowy album to kolejny krok naprzód, mimo że naprawdę drapię się w głowie, myśląc o tym, jak to wszystko nam się udało. Porozmawiajmy o nowym albumie. Czy naprawdę potrzebujesz aż 666 kóz do ciągnięcia rydwanu? Nie sądzisz, że to za dużo? (śmiech). KK Ripper: Z oczywistych powodów uważam, że jest to jak najbardziej właściwa ilość. (śmiech) Kto wpadł na pomysł tego tytułu? KK Ripper: Hellshrieker wymyślił tytuł piosenki "6 Goats" a po kilku lekkich poprawkach (często to robimy z tekstami i tytułami piosenek) pomyśleliśmy, że powinniśmy zaszaleć i wstawić tam to 666. W końcu to metal. Nawet jeśli jest to tandetne, to i tak nas to cieszy. Dodatkowo Rauben napisał tekst o kosmicznym władcy - niszczycielu planet. Wszystko to zebrane do kupy tworzy całkiem fajną, spójną całość. To Wasz pierwszy album wydany w "dużej wytwórni" - Osmose. Czy ten kontrakt dużo zmienił w sytuacji zespołu? KK Ripper: Cóż, nowa płyta przyciąga znacznie więcej uwagi niż poprzednia. Wynika to z wielu czynników, min. jak już wspomniałeś podpisania umowy z Osmose, ale też ścisłej współpracy z naszym agentem Danielem Da Silvą z Roadmaster Bookings, bardziej profesjonalnego podejścia do promocji i tak dalej. Osmose to kultowa wytwórnia, a nagrywanie z nimi jest niesamowite. Jesteśmy w dobrych rękach. Zresztą spójrz na wkład tej wytwórni w rozwój black metalu. Podpisanie z nimi kontraktu dało nam możliwości, o których wcześniej nawet nie mieliśmy pojęcia, więc jesteśmy cholernie wdzięczni za wszystko. Nie znaczy to, że umniejszam Babylon Doom Cult Records, który wydał nasz pierwszy album. Bez Jo Versmissena i jego wytwórni nie byłoby teraz tego wywiadu, więc dla mnie ważne jest, aby wyrazić wdzięczność również jemu. Album "666 Goats Carry My Charriot" zawiera muzykę, która moim zdaniem stanowi idealne połączenie speed, thrashu, blacku i klasycznego heavy metalu. Mam nadzieję, że się zgadzasz. Powiedz mi, który z tych gatunków jest dla Ciebie najważniejszy i ma największy wpływ na Wasz styl? KK Ripper: Zgadzam się! To zabawne pytanie, ponieważ napisałem całą muzykę na tej płycie. Więc po kolei zajmę się wszystkimi gatunkami, o których wspomniałeś, i być może dodam kilka wpływów, których nie wyłapałeś. Speed metal to termin, który raczej staramy się omijać opisując nasz styl, gdyż nasza muzyka jest o wiele bardziej różnorodna. Mam jednak świadomość, że speed metal dał początek dla pierwszej fali ekstremalnego metalu. Jako dziecko lat dziewięćdziesiątych oczywiście nie żyłem w tamtych czasach i nie
mogę tego wszystkiego pamiętać, ale ciągle patrzę z dziecięcym podziwem na zespoły zespoły takie, jak Agent Steel, Slayer, Mercyful Fate, Candlemass i wszyscy napieprzają i czerpią radość z grania bez względu na "podgatunek" lub inną kategoryzację, która wydaje się konieczna w dzisiejszych czasach. Dla mnie to naprawdę fajne i to właśnie oznacza speed metal. Inne kapele, które to zdefiniowały to wczesny Running Wild, Cryptic Slaughter, oraz Hellhammer. Jeśli zaś chodzi o thrash, to z jednej strony lubię bardzo gęste i agresywne twory, z drugiej zaś kręci mnie mroczniejsza strona tego gatunku. Wydaje mi się, że "Hell Awaits" Slayera jest uosobieniem thrashu, definicją tego, czym ten gatunek tak naprawdę powinien być. Ten album to po prostu skrzynia pełna inspiracji riffami (podobnie jak "Show No Mercy", ale muzyki na nim zawartej nie określiłbym mianem thrash metalu. Ale to tylko semantyka). Uwielbiam też black metal, chociaż nie jestem największym koneserem tego gatunku. Pisanie black metalu przychodzi mi bardzo intuicyjnie. Zespoły takie jak Swordmaster i Diabolical Masquerade są moimi ulubionymi ze względu na ich oryginalność i porywającą furię. I wreszcie klasyczny heavy metal. To gatunek, który stanowi jakieś 90% słuchanych przeze mnie rzeczy. Staram się go wrzucić do formuły Bütcher przy każdej możliwej okazji. Szczególnie podoba mi się to, jak dobrze to komponuje się z wpływami black metalu, co, moim zdaniem, nadaje nam własną tożsamość. Zintensyfikuję to jeszcze bardziej w nadchodzących płytach, co jest równie ekscytujące i trudne. Pisanie utworu jest zawsze jak chodzenie po linie: musisz zrównoważyć swoje wpływy i przefiltrować je przez tożsamość zespołu, aby uzyskać spójny dźwięk oraz swój styl. Ale zawsze odkrywam nowe bodźce, więc nadchodzące rzeczy mogą Was zaskoczyć. Jako wielki fan Thin Lizzy chciałbym na następnej płycie również mieć bardziej zharmonizowane gitary. Jak widać nowe pomysły, nigdy się nie kończą. A skąd ten brud w brzmieniu? KK Ripper: Nagrywaliśmy to wszystko analogowo w Voodoosound Studio w Holandii z Paulem Van Rijswijkiem, który również pracował przy naszym debiutanckim albumie. Zdobyliśmy dużo doświadczenia w tym studio a tym razem byliśmy bardziej skupieni na pracy. Niestety, nadal nie mamy budżetu na spędzenie miesięcy w studio, jak Judas Priest lub Queen. Nie ma tam żadnych sztuczek i szybkich poprawek, stąd ten brud, jak mówisz, co jest dla mnie wielkim komplementem. Daje to płycie nieco więcej tożsamości i uroku, dzięki temu nie jest tylko płaską, nowoczesną produkcją. Jestem również bardzo nieugięty w używaniu sprzętu do gitary w stylu vintage podczas nagrywania (a właściwie także na żywo), ponieważ mym zdaniem gitary najlepiej brzmiały pod koniec lat siedemdziesiątych. Tak to jest; brzmiały najbardziej jak rzeczywiste gitary. Nie potrzebuję Kemperów ani Rectifierów ani nic, a każdy, kto myśli inaczej, może się pieprzyć. Arthur Rizk (Sumerlands, Eternal Champion) opanował brzmienie i odwalił kawał dobrej roboty. Jako gitarzysta nawet sprawił, że gitary bardziej wystają w całej ich analogicznej chwale, a wiesz, że nie mogę się o to
wściekać! Wydaje mi się, że obecnie wiele zespołów, przede wszystkim w bardziej ekstremalnych formułach metalu, bierze pod uwagę niewłaściwe elementy twórczości swoich idoli. Wszystko musi być ciężkie za wszelką cenę, gitary dudnią, bębny brzmią jak maszyny do pisania, a ostatecznie wszystko brzmi jak niedopracowane. Może dla niektórych to jest fajne. Taki ciężar pozbawiony charakteru. Ale te stare, ciężkie zespoły mają inne aspekty dźwięku, dzięki czemu brzmiały tak wyjątkowo. Jasne, były ciężkie, ale to nie był ich jedyny cel. Weźmy na przykład Morbid Angel. "Altars of Madness" miał w sobie więcej atmosfery niż ciężkości co czyni
z nowego albumu w tydzień przed wejściem do studia. Ponieważ był to bardzo burzliwy okres, AH Wrathchylde, nie był w stanie nagrać partii basu na płycie. Od lat jest moim dobrym przyjacielem i zdawałem sobie sprawę z jego umiejętności muzycznych. Myślę, że będzie miał jeszcze nie jedną okazję by wykazać się w Bütcher. "666 Goats Carry My Charriot" zostało także wydane jako kaseta przez Dying Victim Productions. Jak trafiliście do tej wytwórni? KK Ripper: Właściwie to ta wytwórnia do nas dotarła. Spotkaliśmy Floriana z Dying
Foto: Bütcher
tę płytę tak wyjątkową. Na naszych płytach używamy również całkiem sporo klawiszy, co niektórych wręcz irytuje, ale jest to tylko sposób na pogrubienie ściany dźwięku i wzmocnienie atmosfery bez utraty. Sądzę więc, że dźwięk jest dość brudny, ale jednocześnie wyrafinowany.
Victim po występie w Bazylei w Szwajcarii na festiwalu Basilic Destroyers. Pogadaliśmy i wszystko zaczęło się toczyć. To tylko jedna z tych spontanicznych rzeczy, które się nam przytrafiły. Jesteśmy bardziej niż szczęśliwi, że wypuścił naszą pełną kasetę. Jak zawsze mówię, im więcej "kóz", tym lepiej!
Wasze kawałki są raczej krótkie, ale utwór tytułowy to długa epicka suita. KK Ripper: To było całkowicie spontaniczne. Moje podejście do pisania polega zasadniczo na zbieraniu riffów przez wiele miesięcy, z których mogę posklejać coś, co brzmi naturalnie. A "666 Goats" właśnie w ten sposób powstało. Wszystko się ułożyło samo. Byłem zszokowany, gdy dotarło do mnie, że trwa to ponad 9 minut!
Wasz image, teksty, albumy i tytuły piosenek pokazują, że nie jesteście śmiertelnie poważnym zespołem (śmiech). Często słyszę opinie, że dziś duża część sceny metalowej stała się zbyt poważna i straciła ducha rock'n'rolla. KK Ripper: Całkowicie się zgadzam. Myślę, że najlepiej podsumowali to The Rolling Stones: "To tylko rock and roll, ale lubię to!". Jak wspomniałem powyżej, pod względem brzmieniowym wiele zespołów już się moim zdaniem popsuło (nie jestem hejterem, to tylko szczerość, hah!). Jeśli chodzi o image, corpsepainting, jeansy, skóry, ćwieki i łańcuchy… Cóż, pierwotnie miało to nieco bardziej nas wyróżnić i pokazać gwałtownie rosnący wpływ black metalu na naszą muzykę. Jednak kiedy dojrzewamy jako zespół, dostrzegamy, że te dodatki nie są już nam niezbędne. Obecnie mają one charakter czysto teatralny. A jeśli chodzi o tytuły piosenek to, po prostu robimy to, co chcemy bez pieprzenia, czy to czyni nas banalnymi itd. Dla niektórych może to mało poważne, ale mamy to w dupie.
Macie dwóch nowych członków - basistę AH Wrathchylde, który grał w Evil Invaders i młodego perkusistę LV Speedhammerem, który nie ma bogatego muzycznego CV. Jak trafili oni do Butcher? KK Ripper: Myślę, że jeśli chodzi o LV trochę za słaby reasearch zrobiłeś (śmiech), ponieważ jest on bębniarzem belgijskiego zespołu death-thrashowego o nazwie Schizophrenia, który brzmi, jakby stara Sepultura miała brzydkie dziecko z Morbid Angel, więc zdecydowanie warto to sprawdzić. I kiedy zobaczyliśmy, jak gra na żywo, pomyśleliśmy, że musimy mieć tego faceta w naszym zespole! LV Speedhämmer poznał materiał
BUTCHER
83
Kontynuując wątek wizerunkowy, czy używacie jakichś dodatkowych efektów podczas koncertów? KK Ripper: Lubimy sami organizować nasze show. To kolejna ważna rzecz w rock'n'rollu rozrywka. Jesteśmy z tej samej szkoły, co Kiss, Queen, Iron Maiden, Judas Priest, Manowar, King Diamond… Używamy ognia, sztandarów, świec, czaszek, łańcuchów, kolców i skóry itd. Zespoły takie jak Devil's Blood i Volahn również pod tym względem mają na nas wpływ. Jestem ostatnią osobą, która powiedziałaby, że nasze koncerty to "rytuały" lub coś w tym rodzaju, ale wkładając wysiłek w elementy show, występowanie na żywo staje się dla mnie jeszcze większym doświadczeniem. Lubię, kiedy zespoły potrafią wprawić mnie w trans. Do tego też dążę z Bütcher, choć bardziej to dionizyjski gniew pełen lekkomyślnego zatracenia (cokolwiek autor miał na myśli - przyp. red.) Co się stało z zespołem Battalion, w którym występował Ruben? KK Ripper: Najlepiej niech on sam na to pytanie odpowie. R Hellshrieker: Witam redakcję i wszystkich maniaków, którzy to czytają! Widzę, że Ripper się tu naprawdę popisał, jeśli chodzi o odpowiedzi. Mamy nadzieję, że pozwoliło to zyskałeś nieco więcej informacji o zespole Bütcher i tym, o co naprawdę nam chodzi. Nie miałem pojęcia, że ktoś mnie pamięta jako wokalistę Battalion. Cóż, Battalion był zespołem death metalowym, który dla wszystkich miał charakter raczej hobbystyczny. To rodzaj klasycznej historii zmian w składzie i braku odpowiedniej ilości czasu, co się połączyło z faktem, że Bütcher wymagał o wiele więcej energii i szybko stał się dla mnie zespołem priorytetowym. Postanowiłem więc odejść z Battalion i niedługo potem zespół się rozpadł. Zagraliśmy więc ostatni koncert w rodzinnym mieście i tyle. Jak się pewnie domyślasz, Bütcher jest teraz moim jedynym zespołem i na nim koncentruję swą uwagę. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli nadal rozwijać zespół i przekonać się na własnej skórze, dokąd to wszystko pójdzie. Do zobaczenia na trasie! Bartek Kuczak
84
BUTCHER
HMP: Cześć! Jakbyś opisał swoją muzykę? Do jakiego gatunku metalowego pasuje najbardziej? Wasz wydawca opisał to jako wściekły i bezwzględny miks death i thrash metalu dla fanów zespołów takich jak Malevolent Creation, Morgoth, Death. Sądzę, że się zgodzicie, bazując na waszym "Deathrash Armageddon" oraz najnowszym albumie, "Monuments of Fallacy". Vladimir Suznjevic: Osobiście nie mogę powiedzieć, aby nasza muzyka była zainspirowana wcześniej wymienionymi zespołami, jednak absolutnie je uwielbiam i nie mam żadnych problemów z porównywaniem mnie do nich. Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak podróbka, lub jak hołd, jak to jest obecnie popularne słowo do pewnych specyficznych zespołów. Dorastaliśmy słuchając pewnych zespołów i styli i to z pewnością wyjdzie na powierzchnie wcześniej czy później, nie zamierzamy uciekać od tego faktu. Chcieliśmy na początku iść bardziej w stronę thrashu, jednak nie mam problemu z tym, jeśli stracimy te wpływy w przyszłości. Lata 80. to był naprawdę inspirujący i interesujący okres dla ekstremalnej sceny, gdzie zespoły chciały grać coś bardziej mocniejszego niż thrash, ale nie wiedziały jak do tego dojść i nie były jeszcze death metalowe. Ten okres był naszą początkową inspiracją kiedy zaczynaliśmy zespół, jednak te spawy rozwinęły się wraz z czasem. Czym się różni "Monuments Of Fallacy" od waszego poprzedniego albumu, "Imperium Mundi"? Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym, że to naturalny postęp dla zespołu. "Imperium Mundi" wciąż miał parę nieoszlifowanych rogów, których nie udało nam się dopracować. "Monuments of Fallacy" ma również trochę starego materiału, który w końcu dojrzał do nagrania go na albumie. My jako zespół jesteśmy po prostu bardziej szczęśliwi z tego, jak się skończyła produkcja na "Monuments". Czy "Imperium Mundi" był sukcesem? Vladimir Suznjevic: Naprawdę czuję, że ten album w pełni nie wypełnił swojego potencjału. Jako zespół mieliśmy dwieście krążków, które rozeszły się naprawdę szybko. Jednak wydawca sprzedał tylko tuzin kopii. W pełni zrozumieliśmy, że jako zespół w tym czasie i w tym wieku musi dodatkowo pracować poza strefą muzyczną… jednak jeśli wydawnictwo nie jest w stanie sprzedać więcej kopii niż zespół, to coś tu nie gra.
Dlaczego tak długo trwała przerwa pomiędzy dwoma albumami. Z tego co czytałem, zaczęliście prace nad nim w grudniu 2016 i pracowaliście do września 2017. Czy miały na to wpływ rzeczy związane z Twoim prywatnym życiem czy czymś innym, jak koncerty w Brazylii i problemy związane z wydawcą? Eldar "Piper" Ibrahimovic: Tak, to prawda. Album został nagrany długi czas temu. Jednak potem każdy z nas poszedł inną drogą jeśli chodzi o nasze życie prywatne. Skończyło się na tym, że żyjemy w trzech różnych krajach. Jednak na szczęście sesja nagraniowa się odbyła. Mieliśmy tylko dokonać porządnego miksu, zaprosić gości do nagrania solówek gitarowych i znaleźć wolną datę z naszym wydawcą, co zajęło trochę czasu. Jednak lepiej później niż wcale. Możesz powiedzieć nam więcej o produkcji najnowszego albumu? Eldar "Piper" Ibrahimovic: Produkcja na naszych ostatnich albumach była tym, co zawsze stanowiło War-Head, wyszukanie tego słodkiego środka pomiędzy brzmieniami starej szkoły i nowej szkoły death/thrashowej. I myślę, że tym razem nam się to udało. Osobiście jest to mój ulubiony album, który do tej pory udało nam się stworzyć. Jest tam energia i siła, jednak brzmienie nie jest przesadnie czyste. Czy opowiedzielibyście o współpracy z ludźmi, którzy gościnnie nagrali się na waszym albumie. Między innymi byli to Arnd Klink (Darkness), Max Mayhem (Evil Invanders) oraz Aleksandra Stamenkovic (Jenner). Jak duży wpływ mieli na muzykę? Vladimir Suznjevic: Wszyscy goście nagrali solówki po tym, jak muzyka została napisana i nagrana. Mieli pełną wolność w tworzeniu swoich części, tak jak sobie tego życzyli, jednak na tym się zaczyna i kończy ich wpływ na naszą muzykę. Jednak osobną historią jest to, dlaczego Ci konkretni ludzie są na tym albumie. Jak wiesz, w tym momencie nasza trójka żyje w różnych miejscach, i pytaniem jest, czy nagramy kolejny album, a jeśli zaczniemy, to bardzo prawdopodobne jest to, że nie pojawi się on prędko. Tak więc chcieliśmy mieć naszych przyjaciół na albumie i sprawić, żeby to było coś dla nas specjalnego, co było najważniejsze i pierwsze w kolejności. Nie chcieliśmy tylko dobrych instrumentalistów, chcieliśmy także osobistego powiązania. Dlatego nie będziemy w stanie odpowiednio podziękować tym ludziom za poświęcenie swojego czasu i danie nam swojego talentu do naszych utworów. Jerome z Loudblast jest jedną z moich najbardziej bliskich osób na świecie. Arnd z Darkness... mieliśmy wspólnie trasę z nimi parę lat temu. Darkness chłopie! Kto by przypuszczał, że ponownie się sformują i wrócą do gry. Potem jest Andy z Tankard. Mój ulubiony zespół przez parę miesięcy w 1991r., pomiędzy Sadus a przed odkryciem Deicide, które wtedy mi zburzyło obraz świata. Zagraliśmy trasę w Brazylii i całkiem dobrze się ułożyło między nami. Piliśmy i jedliśmy razem niezliczoną ilość razy. Wszyscy spotkaliśmy się w hotelu w Sao Paulo, dzień przed naszym pierwszym koncertem w Manaus. Goście z zespołu i ich
tacie i wujkowi za zabranie mnie do kina w latach 80. na seans dwóch pierwszych części.
Chorwacja niestety nie jest mi zbytnio znana jeśli chodzi o muzykę metalową. Nie mogę się do tego kraju odnieść, inaczej, niż mówiąc o sukcesach na rynku gier, w postaci Serious Sama. Jeśli ktoś ma podobny problem jak ja, to być może, z pomocą przyjdą nam członkowie War-Head w składzie gitarzysty Vladimira, perkusisty Pipera oraz basisty i wokalisty Dario, którzy zgodzili się nam udzielić wywiadu na temat ich muzyki, liryk oraz podejścia do aktualnych wydarzeń. Nie przedłużając.
Czy zamierzacie nagrać teledysk doutworu z waszego najnowszego albumu? Który to będzie? Dario Turcan: Obecnie nie mamy planów na teledysk. Z prostego powodu, jesteśmy stosunkowo oddaleni od siebie. Jeśli uda nam się zagrać jakieś koncerty w tym roku, z pewnością je nagramy i przynajmniej spróbujemy zrobić wideo na żywo lub coś w tym deseń. Jednak personalnie chciałbym mieć poważny teledysk dla "Apocalyptic Thunder", być może dla "My Scars Will Speak" lub "Creatures from the Depth". Jednak rzeczy mogą się zmienić… nigdy nic niewiadomo!
sy? Vladimir Suznjevic: Kolego… Rozejrzyj się. Album został nazwany w ironiczny sposób. Wiele ludzi po prostu żyje w fantazji i nie może zobaczyć, co się dzieje przed ich oczami. Jeśli tylko zarysujesz powierzchnie tego, co się aktualnie dzieje na świecie, w naszym sąsiedztwie, jest to całkiem oczywiste, że być może przekroczyliśmy punkt bez powrotu. Mamy wiele różnych wirusów, które rozprzestrzeniają się po świecie praktycznie co rok (czy przyszły naturalnie, czy zostały wypro-
Co sądzicie o Inferno Records? Vladimir Suznjevic: Są jednymi z ostatnich wydawnictw, które robią to z czystej pasji. Ta sama pasja jest także powodem, czemu ten zespół istnieje, stąd ta kombinacja wydaje mi się mieć sens. Fab (właściciel firmy) jest moim przyjacielem, znamy się od dziesięciu lat, jednak wydaje mi się jakbyśmy znali się przez całe życie, biorąc pod uwagę ile mamy podobnych poglądów lub wręcz identycznych. I jest to dokładnie to czego potrze-
Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak podróbka
ekipa czekali na nas w lobby hotelowym z butelką wykwintnej whisky. Później w nocy paru z nich poszło z nami na chlanie. Max z Evil Invaders... ten cały zespół jest jednym z moich ulubionych młodzików, wspaniali goście, spędziliśmy razem tyle dni w drodze. Alex z Jenner jest naprawdę utalentowaną młodą osobą. One są teraz najlepszym kobiecym zespołem w mojej opinii. Żałuję tylko, że na ten album nikogo nie wzięliśmy z brazylijskiego death metalowego Nervochaos. Edu, perkusista jest bratem z innego kontynentu, kimś za kogo jesteśmy w stanie przelać krew, kiedykolwiek byłoby to potrzebne. Co zainspirowało grafikę na "Monuments of Fallacy"? Czy to były prace H.R. Gigera? Sądzę, że punktem wyjścia był utwór "Creatures from the Depth", czy mam rację? Eldar "Piper" Ibrahimovic: Okładka została stworzona przez mojego serdecznego przyjaciela, Deajna Slavuljica. Zrobił parę grafik dla mojego poprzedniego zespołu, jak i dla naszego poprzedniego albumu "Imperium Mundi". Nawiązaliśmy całkiem dobrą współpracę z nim i zwykle wysyłamy mu utwory z albumu wraz z tekstami i tytułami. Wtedy on wychodzi z tym, co jego zdaniem by pasowało do albumu. Jak do tej pory, nigdy nie byliśmy zawiedzeni. Wygląd może coś powiedzieć o człowieku, czy to jest clue "My Scars Will Speak"? Eldar "Piper" Ibrahimovic: "My Scars Will Speak" jest bardzo personalnym utworem. Jest o przeszłości i o tych wszystkich rzeczach, które zostawiają blizny na psychice danej osoby. I te blizny mają wiele historii do powiedzenia. Żadna z nich nie jest miła... Czy powiedziałbyś, że wojna jest jak szachy, czy raczej jak gra w statki? Vladimir Suznjevic: Definitywnie jest szachami… gra, w której zwykli ludzie mają rolę pionków, kozłów ofiarnych, kiedy ludzie z tyłu sceny napełniają swoje kieszenie bogactwem. Jednak mając na uwadze głupotę większej części światowej populacji, sądzę, że ludzkość nie zasługuje na nic lepszego. Jeśli miałbyś opisać "Monuments of Fallacy" jednym słowem, to jakie byś wybrał? Dla mnie to byłby nihilizm. Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym że surowość. Tak więc, czy są jakieś zwiastuny apokalip-
Foto: War-Head
dukowane, to już inna historia). Na politycznym poziomie, ciągłe jest szansa na eskalacje relacji pomiędzy pewnymi krajami. Masz Indie i Pakistan, teraz znowu coś się dzieje w Turcji… Potem są imigranci z Bliskiego Wschodu, dzieci topiące się w próbie przedostania się do innych krajów… a to tylko wierzchołek góry lodowej. Tak, to jest wspaniały świat. Czy mógłbyś wskazać nam jeden film, który by pasował do waszego najnowszego albumu? Vladimir Suznjevic: Hmmm... to jest bardzo ciekawe pytanie, na które niestety nie mam odpowiedniej odpowiedzi. Najprościej byłoby nakręcić nowy film. Ale żeby dać jakąkolwiek odpowiedź, wspomnę o "Mad Max", ponieważ jest to po prostu mój ulubiony film wszechczasów i dziękuje mojemu
bujemy. Wydawcy ze jasnym spojrzeniem i tym samym podejściem, które my mamy. Co zamierzacie robić w 2020? Eldar "Piper" Ibrahimovic: Z całą pewnością zagrać parę koncertów. To jest to, co wszyscy członkowie zespołu chcą robić. Być może nie będzie to takie łatwe, ale postaramy się dopiąć swego. Najlepszą reklamą albumu jest robienie koncertów i przegapiliśmy sporo grania. Po tym być może powoli zaczniemy składać parę riffów w nowe kompozycje. Sądzę że pracowanie nad pewnymi pomysłami wcześniej może sprawić, że kolejne nagranie wyjdzie jeszcze lepiej. Dziękuje za wywiad. Jacek Woźniak
WAR-HEAD
85
... korzenie, które ukształtowały nasze brzmienie Ten wywiad jest przykładem dwóch rzeczy. Pierwszą jest to, że wywiady korespondencyjne są wygodne, jednak mają zasadniczą wadę. Często pytania się dezaktualizują, bądź dostają nowego kontekstu, w tym wypadku światową pandemię, która w momencie pisania pytań nie miała miejsca. Drugą jest to, że hiszpański thrash metalowy Crisix nie spoczywa na laurach i tworzy hołd dla amerykańskiej szkoły thrash metalu, która miała wpływ na twórczość zespołu, w postaci wydanego w 2019 albumu "Sessions #1 - American Thrash", rok po długograju "Against The Odds". O obu albumach, o podejściu do zespołów dzieciństwa i dalszych planach Crisix opowie nam więcej BB Plaza HMP: Cześć. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszym ostatnim albumie długogrającym "Against the Odds"? Czy dla Was był on udany? BB Plaza: Cześć wszystkim! "Against the Odds" jest czwartym albumem w naszej karierze, powiedziałbym, że tym najmroczniejszym. To wszystko wydarzyło się tak naturalnie, sądzę wręcz, że ten album był spowodowany sytuacją, w której zespół był. To było naprawdę fascynujące, jak byliśmy w stanie obrócić ten mrok w blask. Powiedziałbym, że "Against the Odds" był momentem, który mocno wpłynął na Crisix, tak więc teraz mogę powiedzieć, że był to udany
srać się. Prawie kurwa światowa trasa. Czy rok po wydaniu "Against the Odds", powiedziałbyś, że chciałbyś coś w nim zmienić? Mówi się, że artysta nigdy nie kończy swoich dzieł, z czym się zgadzam. Na szczęście nie byliśmy w stanie zmienić nic, kiedy master został ukończony. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani całością albumu, ale zawsze są małe rzeczy, które po czasie byś zmienił. Jednak sądzę, że to zawsze się zdarza, kiedy się rozwijasz i jest to pozytywne, również Twoja perspektywa się zmienia. To jest powód, dla którego sądzę, że dzieło powinno
to było zbyt trudne, gdyż jest wiele zajebistych utworów, które czekają na kolejny moment chwały, lub kolejny punkt widzenia. Uwielbiamy to. Tak więc zdecydowaliśmy się na podejściu krok po kroku. Zaczęliśmy nasz pierwszy album, skupiając się na thrash metalu, tym razem ostrożnie wybierając amerykańskie korzenie, które kiedyś ukształtowały nasze brzmienie. Muszę tutaj przyznać, że również było ciężko wybrać utwory na tak specyficzny album, ale spróbowaliśmy i dostarczyliśmy wam specjalną listę utworu, która naprawdę na nas wpłynęła i pokazała nam prawdziwy amerykański thrash metalowy styl, wtedy kiedy byliśmy nastolatkami. Wiesz, czasami ludzie po prostu zbytnio się przyzwyczajają do danego, konkretnego wykonania utworu, przez co ciężko jest przekonać ich, że dana aranżacja jest dobra. Co sądzisz o tym problemie? Mam tak samo. Zdarza się, że wolę oryginalne utwory z ich produkcją z lat 80., która zachowuje całą esencję. Jednak to nie oznacza, że dobry cover nie może mnie zaskoczyć. Jednak chciałbym dodać fakt, że coverowanie utworów z podziemia jest nawet zabawniejszy i bardziej zaskakujący, kiedy pokazujesz to nowym pokoleniom dorastającym na całym świecie i zainteresowanych muzyką thrash metalową. Który utwór był dla was najtrudniejszy do zagrania i zaaranżowania? Powiedziałbym, że "Chalice of Blood" Forbidden, miał jeden z najtrudniejszych riffów, które najdłużej ćwiczyłem. Kciuki w górę dla Glena i Craiga. Vio-Lence też miał naprawdę fajne riffy do nauczenia i całkiem ciężkie do zagrania. Czy miałeś jakieś dylematy nad utworami, które wybierałeś na ten album? Jak na przykład, miałem problem związany z długością albumu per se? Mieliśmy wiele pomysłów, ale chcieliśmy dobrać te utwory zgodnie z konceptem powrotu do korzeni, które ukształtowały nasze brzmienie. To dlatego wybraliśmy osiem utworów do tego projektu.
zostać takie, jakie jest, jako perfekcyjny obraz artysty na danym etapie jego działalności. Tak więc lepiej niczego nie ruszać.
Jak wyglądał proces produkcyjny? Jak długo, kiedy i z kim pracowaliście podczas tworzenia tego albumu? Proces twórczy został wykonany przez Crisix, po nagraniu paru demówek i ograniu ich w sali prób, nagraliśmy utwory w Amplifire Studio z Gerardem Rigau. Pracowaliśmy z nim nad różnymi typami aranżacji. Jest on świetnym muzykiem i popchnął nas do najlepszych rezultatów oraz włożył sporo ten w projekt.
Zasadniczo, dlaczego album z aranżacjami? Kto wpadł na ten pomysł? Myśleliśmy o tym albumie od momentu, w którym zaczęliśmy kapelę. Naprawdę lubimy muzykę i chcielibyśmy dodać trochę smaczków i naszych osobistych sugestii do utworów, które lubimy. Od melodii hard rockowych, do poważnego death metalu, możemy wchodzić głębiej i głębiej w te rzeczy. Naszym pierwszym pomysłem było wydanie albumu, gdzie każdy z nas wybrałbym cztery utwory, niezależnie od stylu, ale
Podoba mi się Wasz wybór na sam początek albumu. Ale zawsze mam dylemat pomiędzy ich muzyką. Debiut Vio-Lence ("Eternal Nightmare") czy ich drugi długograj ("Oppressing the Masses"). Myślę, że drugi był bardziej dorosły, jednak całokształtem to debiut był bardziej chwytliwy. Co sądzisz? Myślę, że "Eternal Nightmare" zawsze będzie tym klasycznym dziełem, o którym każdy będzie pamiętał w wypadku Vio-Lence, do dziś, jest przykładem świetnego thrash
Foto: Malvido
album na wszystkich płaszczyznach. Z tym albumem zaczęliśmy nowy rozdział, jeśli chodzi o nasz rozwój międzynarodowy. Po uzyskaniu większej siły przebicia i rozpoznawalności wśród europejskich i amerykańskich mediów, zaczęliśmy grać na dużych festiwalach, takich jak Graspop Metal Meeting, Wacken i Hellfest, grając z zespołami takimi jak Body Count oraz Testament, podczas ich europejskich tras. Jednak jednym z naszych największych osiągnięć dla nas było odwiedzenie i zagranie na nowych kontynentach. Po raz pierwszy byliśmy w stanie wyzwolić szaleństwo na ziemiach Ameryki Północnej i Południowej oraz kurwa w Japonii. Ciężko mi jest patrzeć w tył i nie ze-
86
CRISIX
metalu. Surrealizm i rzeczywistość łącząca się w totalny koszmar. Muzycznie mówiąc, jest to eksplozja surowego thrash metalu, szalonych pomysłów i nieustraszonych riffów. Ten album definitywnie ma to "coś". Przypomina mi on o momentach, kiedy pracowaliśmy nad naszym debiutem "The Menace", w pizdu szalonych riffów i morderczej prędkości. Nic więcej nie miało znaczenia (śmiech). Ten album mocno mnie zainspirował. Jednak muszę powiedzieć. że "Oppressing the Masses" jest albumem z poważnymi hitami. Wciąż dostaję gęsiej skórki przy "I Profit", kiedy perkusja wchodzi to moje uszy dochodzą. Brzmienie, riffy, melodie w gitarowych solówkach. Ogromny rozwój tego zespołu. Naprawdę ciężko porównać ten album z resztą. To są różne okresy zespołu. Wielki wybuch zespołu nie może być porównany z niczym innym, ponieważ zawsze jest to świeże, unikalne. To jest jak porównywanie jabłek z bananami. Przepraszam, jestem zbyt dużym fanem obu albumów. Co sądzisz o obecnym powrocie Vio-Lence? Czy nagrają kolejny album? Ale jestem kurwa podniecony. Miałem zaszczyt dzielić z nimi deski sceny na Full Terror Assault Festival w Illinois, gdzie mieliśmy po raz pierwszy trasę w USA. Poza tym, wtedy też obchodziłem swoje urodziny, co było wisienką na torcie. Nigdy nie zapomnę tego dnia, nawet byłem niesiony na rękach przez publikę. To był jeden z moich najlepszych występów. Oni grający przez grupką ludzi. Nie było nic więcej, żadnej gry świateł, rekwizytów. Tylko pięciu gości dających wykład, jak powinno się grać staroszkolny thrash metal, i najważniejsze, wyśmienicie bawiących się podczas tego występu. Zaznałem tego uczucia, thrash metalu z wybrzeża, jakiego nigdy wcześniej nie doznałem. Sądzę, że doświadczyłem tutaj prawdziwej esencji tego gatunku na żywo. Widziałem wiele występów thrash metalowych, od największych do małych kapel i nigdy tego nie poczułem. Czapki z głów, Ci goście serwują dobry wpierdol. Czy pomysł na scoverowanie "Critical Mass" zostało zainspirowane przez obecne ruchy na rzecz środowiska, bądź czy to był tylko ten szczególny utwór, który ty lubiłeś? Problemy środowiskowe są czymś, co sądzę, że będzie podążało za nami przez długi, długi czas. Jest to po prostu dowód, że wciąż mamy dużo do zrobienia. Jednak głównym powodem, dla którego nagraliśmy ten utwór, jest fakt, że "Critical Mass" był jednym z naszych najbardziej ulubionych utworów wtedy, kiedy zaczynaliśmy z Crisix. Oglądaliśmy wtedy sporo teledysków Nuclear Assault. Świetna inspiracja! Czy powiedziałbyś że "Chalice of Blood" oraz "C.O.T.L.O.D" stworzyłyby tematycznie jeden utwór z dwóch perspektyw? Tak samo jak "The 'Hood" oraz "World in The World"? Nigdy o tym wcześniej nie pomyśleliśmy, ale może masz rację. Szczególnie w wypadku "The 'Hood" oraz "World in a World" możesz zobaczyć dwie strony medalu. Interesujące!
W Twojej opinii, jak często jesteśmy zmuszani do ubrania maski? Jeśli masz na myśli maski w celu zabezpieczenia przed Coronavirus, to wszelkie środki prewencji są mile widziane. Jeśli zaś masz na myśli, że my wkładamy maski w jakiejkolwiek sytuacji w naszym życiu, to ja sądzę, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że możemy robić to, co nas uszczęśliwia. Mamy dar tworzenia muzyki oraz szczęście, że duża ilość osób obecnie nas słucha i jest zadowolona naszą muzyką. To co widzisz na scenie i w naszej pracy, jest tym, czym naprawdę jesteśmy. Jak kiepska byłaby dla nas wojna biologiczna? Czy byłaby ona gorsza od wojny atom owej? Teraz przeżywamy światową pandemię i wydaje się, że połowa świata przestała pracować. Kompletnie zamrożona. Naprawdę interesujące jest ukazanie nas, jak słabi jesteśmy, pomimo tego, że myślimy, że jesteśmy na
ka Seana K. Huguesa, młodego i uzdolnionego artystę. Pracował nad paroma grafikami festiwalowymi takimi jak te na Impericon Festival. Pomyślałem, że pasowałyby do naszej muzyki. Spora część prasy zareagowała pozytywnie, zaś fani ją uwielbiają, więc dobra robota z jego strony! Kto stał zaś za okładką do "Sessions #1 American Thrash"? Ta zaś została stworzona przez Joela Abada z Grafficants. Również zajebista grafika. To był pierwszy raz kiedy ze sobą współpracowaliśmy, a rezultaty bardzo nam się podobają. Dał nam ten komiksowy sznyt, który oczekiwaliśmy na Crisix "Sessions". Wspaniałości! Przygotowujecie się na najnowszy album? Tak, ponieważ obecnie jesteśmy zamknięci w naszym miasteczku Igualada, ze względu na pandemię covid-19. Obecnie wszyscy jesteśmy cali i zdrowi, pracujemy nad nowym materiałem. Pracujemy za pośrednictwem sieci i
Foto: Malvido
szczycie świata. Stąd te problemy mogą nam bardziej zaszkodzić, niż jakieś bomby. Jeśli miałbyś zgadywać, który z zcoverowanych zespołów jest najmniej znany, to na który byś wskazał i dlaczego? Uważam, że Demolition Hammer jest najbardziej podziemnym zespołem. Riffy na "Infectious Hospital Waste" są zajebiste. Chciałbym móc współpracować z Seanem Killianem (wokal Vio-Lence) lub Juanem Garcia (gitary Evil Dead)! Czy "Sessions #2" będzie o niemieckim thrashu? Jeśli tak, to sugeruję tutaj cover Deathrow, "Satan's Gift". Myśleliśmy by nagrać aranżacje niemieckich utworów, ale nie mogę tutaj powiedzieć nic więcej. Przykro mi. Jednak wezmę rekomendację, dziękuję!
Skype. Mamy świetną okazję, by przekuć tę sytuację i cały ten chaos w dobre utwory i pozytywne rzeczy. Co zamierzacie robić w 2020? Obecnie pracujemy nad muzyką do nowego albumu, ze względu na wszystkie odwołane kocerty aż do lata. Jest chujowo, ale musimy jednak obecnie być pod kamieniem. Kiedy ta cała sytuacja się skończy, będziemy mieli wiele tras koncertowych. Więc teraz skupimy się na tworzeniu. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje wam! Jacek Woźniak
Chciałbym poświęcić trochę czasu artyście, który stworzył okładkę "Against The Odds", jednak niestety nie znam jego imienia? Czy moglibyście o nim więcej powiedzieć? Grafika została stworzona przez Australijczy-
CRISIX
87
Impuls do przemyśleń Któż wie, gdzie dzisiaj mógłby być szwedzki Intoxicate, gdyby nie poddali się na początku lat dziewięćdziesiątych z powodu słabnącej popularności thrash metalu. Może mimo wszystko zacisnęliby zęby i grali thrash gdzieś tam na zupełnym uboczu metalowego mainstreamu. A może przeciwnie, poszliby w death metal, jak ich koledzy z At The Gates czy Dark Tranquility. Dobra, nie czas i miejsce na tworzenie alternatywnych scenariuszy zatem trzymajmy się faktów. Zespół powrócił po ponad dwudziestoletniej przerwie, głodny grania i tworzenia prawdziwego oldschoolowego thrash metalu. O dawnych czasach i o tym jak się odnajdują w dzisiejszej rzeczywistości opowiedział nam gitarzysta zespołu Tommy Carlsson. HMP: Intoxicate nie jest nowym zespołem. Zaczęliście grać pod koniec lat 80., jednakże w 1991r. po wydaniu kilku demówek zakończyliście działalność. Jakie były tego powody? Tommy Carlsson: Nie pamiętam już dokładnie, ale myślę, że jednym z powodów tej sytuacji był brak oczekiwanego sukcesu. Byłoby pewnie inaczej, gdybyśmy mieli kontrakt płytowy i udało nam się zagrać kilka koncertów za granicą, ale do tego wówczas nie doszło. Thrash metal, który graliśmy, z dnia na dzień tracił na popularności, a nasi przyjaciele, którzy później grali w Dark Tranquillity, At the Gates czy In Flames,
rzymy respektem ludzi, którzy tworzyli wówczas fanziny i przyczynili się do tego, czym jest dzisiaj metal. Jednakże niektórzy z Was grali później w innych zespołach... Tommy Carlsson: Owszem. Tomas (zwany też Offensorem) był perkusistą w Grotesque - zespole, który później stał się At The Gates. Martin grywał jako etatowy i sesyjny basista w kilku zdecydowanie nie metalowych zespołach. Powróciliście do życia w 2014 roku. Jak nar odził się pomysł powrotu?
Trzech z waszej piątki było członkami oryginalnego Intoxicate. Czy reaktywacja pierwotnego składu w całości była niemożliwa? Tommy Carlsson: W rzeczywistości czterech z nas tworzyło ten zespół w przeszłości. Ale Pasi, nasz perkusista, nie był niestety wystarczająco zmotywowany. Co ciekawe nie udało nam się wszystkim spotkać przez około 20 lat, odkąd się rozstaliśmy, a tu nagle powrót. Mamy tą samą salę prób, co w latach 80. Plakaty Slayer i Morbid Angel wciąż wiszą na ścianie… Tomas Erksson pierwotnie grał na gitarze, teraz jest u Was perkusistą. Tommy Carlsson: Tomas jest multiinstrumentalistą i z racji tego, że musieliśmy obsadzić stanowisko nowym perkusistą, Tomas postanowił wypełnić tę lukę. W związku z tym początkowo zostaliśmy z jednym gitarzystą. Nie trwało to jednak długo, gdyż dołączył do nas stary przyjaciel Mattias Bolander (były gitarzysta One Man Army and the Undead Quartet i Reclusion). Rok temu wydaliście Wasz pierwszy pełny album pod tytułem "Cross Contamintion". Czy żałujesz, że nie udało się tego zrobić wcześniej? Tommy Carlsson: Tak. Gdybyśmy mieli okazję nagrać pełny album w dawnych czasach, na pewno byśmy to zrobili. To było naszym celem, ale nigdy się nie spełniło. Proces tworzenia "Cross Contamination" zajął nam prawie trzy lata. Wiesz - pisanie, próby, nagrywanie i miksowanie trochę jednak trwa. Ale jestem zadowolony, gdyż wreszcie mamy świetną produkcję z dźwiękiem, który jest więcej niż dobry (w porównaniu z naszymi demami z lat 80.).
Foto: Roine Lundström
rozpoczęli nową erę death metalu, który, w przeciwieństwie do thrashu, stawał się coraz bardziej popularny. Innym powodem było prawdopodobnie to, że byliśmy młodzi, a nowe zainteresowania kradły nasz czas. Ale mimo wszystko uważam, że to były wspaniałe lata. Nasze dema krążyły po podziemnej scenie. Pamiętam, że zostaliśmy zrecenzowani w jednym z największych amerykańskich magazynów "Metal Forces". Autorem był Borivoj Krgin. Po tym otrzymywaliśmy jakieś dziesięć listów dziennie, nawet z krajów, o których nigdy nie słyszeliśmy. Wciąż wszystkie je przechowujemy. Cały czas da-
88
INTOXICATE
Tommy Carlsson: Zostaliśmy poproszeni o zagranie powrotnego koncertu na Gothenburg Sound Festival w 2015 roku. Festiwal ten został zorganizowany w hołdzie dla zespołów, które stworzyły "The Gothenburg Sound". Nawet jeśli nie uczestniczyliśmy w powstaniu tej sceny, grywaliśmy na żywo z tymi zespołami w dawnych czasach, gdy wszyscy zaczynaliśmy, dlatego też poproszono nas o ponowne zagranie z nimi. To była fantastyczna noc i wydawało się, że cofnęliśmy się o 25 lat. I od tego czasu nie przestaliśmy grać. Ten koncert w całości można znaleźć na YouTube.
Co oznacza tytuł albumu - "Cross Contamination"? Tommy Carlsson: Termin "zanieczyszczenie krzyżowe" zwykle odnosi się do procesu zanieczyszczenia jednej próbki materiałem z innej próbki. Przykładem może być cięcie kurczaka nożem, a następnie używanie tego samego noża do krojenia warzyw, bez uprzedniego czyszczenia noża. Tak więc bakterie (lub inne elementy) z mięsa drobiowego mogą połączyć z warzywami. W tym konkretnym przypadku zanieczyszczenie krzyżowe jest więc raczej grą słów, ponieważ "krzyż" to symbol chrześcijaństwa. Tak więc znaczenie tytułu albumu brzmi "krzyż zanieczyszcza".
A jak interpretować ten gigantyczny miecz, który na okładce albumu jest wbity w naszą planetę? Tommy Carlsson: Okładka jest bardzo symboliczna. Zasadniczo miecz jest symbolem chrześcijaństwa, ponieważ jest a) w kształcie krzyża i b) jest narzędziem przemocy, która jest powszechnym składnikiem historii chrześcijańskiej. Miecz jest również narzędziem zanieczyszczenia, gdyż zielona, obrzydliwa ciecz w strzykawkowej części rękojeści to zanieczyszczenie, które wycieka na planetę poniżej. Zanieczyszczenie symbolizuje intelektualny i polityczny wpływ, jaki wywiera chrześcijaństwo. Krótko mówiąc: chrześcijaństwo zanieczyszcza planetę swoimi wpływami. Razem miecz i planeta przypominają symbol jabłka królewskiego, który w zasadzie jest niczym innym, jak właśnie mieczem na planecie. Jabłko to jest historycznym chrześcijańskim symbolem władzy, używanym na wielu królewskich dworach w Europie. Wiemy już, że "Cross Contamination" różni się od Waszych demówek w kwestii brzmienia. Są jakieś inne różnice? A może znajdziemy tam też jakieś podobieństwa? Tommy Carlsson: Jednym z podobieństw jest to, że wciąż jest to oldskulowy thrash metal (przynajmniej mamy nadzieję, że tak to postrzegasz). Ale tym razem zrobiliśmy to z przyzwoitą produkcją i lepiej zaaranżowanymi piosenkami (swoją drogą Andy LaRoque pomógł nam w opanowaniu albumu). Pomyśl, że przez te lata nauczyliśmy się, jak tworzyć piosenki, aby brzmiały interesująco i zawierały pewien element zaskoczenia. Ale nadal bardzo trudno jest stworzyć oryginalne brzmienie i styl, którego nigdy wcześniej nie słyszałeś. Wydaje się, że wszystko jest już zostało "wymyślone". No właśnie, sami siebie określacie jako zespół thrash metalowy, ale słuchając np. "Caravan of Hate", "Retention Rumba" lub utworu tytułowego, słyszę także wpływy death metalu. Tommy Carlsson: Nasz styl definiujemy zdecydowanie jako thrash metal ze wszystkimi typowymi elementami, takimi jak ogromna liczba solówek gitarowych, szybkie i wolne partie oraz wiele mocarnych riffów. I oczywiście tekstami, które nie dotyczą krwi, szatana czy piekła. Ale lubimy i jesteśmy pod Foto: Intoxicate
Foto: Intoxicate
wpływem wielu stylów metalowych i naprawdę nie obchodzi nas, jak jesteśmy klasyfikowani. Jeśli brzmi dobrze, to dobrze, bez względu na gatunek. Kawałek "Innertia" ma charakterystyczną sekcję perkusyjną. Czy to było spontaniczne? Tommy Carlsson: Nie, ale czuliśmy, że czegoś tu brakuje, więc intro jest czymś, co dodaliśmy, aby wprawić słuchacza w pewien trans, a następnie odwrócić wszystko w kolejnym riffie. Nie wiem, czy nam się udało, ale taka była idea. Jednak nie jestem w 100% zadowolony z wyniku. Ten kawałek powinien być zdecydowanie bardziej agresywny. Bardzo interesującym utworem jest także "Posthumous Posthuman". To najdłuższy i najbardziej klimatyczny kawałek na całym albumie. Tommy Carlsson: Tak naprawdę nie jesteśmy wielkimi fanami długich form (ta ma 9:28), ale podczas pisania tego tekstu każda utworzona przez nas część idealnie pasowała ido reszty. Zwykle długie piosenki wydają się nudne, ale uważamy, że w tym konkretnym przypadku udało nam się zachować ich ciekawość. Jest to coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiliśmy i prawdopodobnie nie zrobimy tego ponownie.
"Doors And Corners" zaczyna się od jakiegoś przemówienia. Tommy Carlsson: Wprowadzenie do "Doors And Corners" to krótki fragment wycięty z serialu telewizyjnego "The Expanse". Konkretnie z odcinka z pierwszego sezonu. Serial ten został zaadaptowany na podstawie serii książkowej Jamesa S.A Coreya. Tekst ten też jest (bardzo luźno) inspirowany tymi książkami. Co zatem z resztą tekstów? Jak ważne dla Was jest ich przesłanie? Mattias Grytting: Jako wokalista wypowiadam się raczej za siebie. Dla mnie teksty są ważne, głównie dlatego, że są sposobem wyrażania opinii, szczególnie dotyczących spraw społecznych, które są częścią thrash metalu. Jeśli chodzi o wokal jako instrument, to z pewnością nim jest. Może to skomplikowany instrument, biorąc pod uwagę, że jest zarówno element słuchowy, jak i tekstowy. Używanie słów / wokalu do wyrażania siebie jest dla mnie ważne, chociaż wiem, że znaczenie tekstów może być różnie interpretowane przez różnych ludzi. Mam nadzieję, że dzięki Intoxicate ktoś gdzieś dostanie impuls do przemyśleń o dzisiejszym świecie i jego kondycji. OK, debiut zaliczony, więc co dalej? Tommy Carlsson: W najbliższej przyszłości nakręcimy wideo do piosenki "Crawling Forward". Napisaliśmy pięć nowych kawałków na nasz następny album, więc jesteśmy w połowie tego procesu (tym razem nie zajmie to trzech lat). Mamy nadzieję, że zagramy kilka koncertów. Może nawet w Polsce. Bartek Kuczak
INTOXICATE
89
Oddychać metalem Trzecim albumem "Głosy" Post Profession zgłaszają akces do rodzimej, thrashowej czołówki. Urozmaicona, robiąca wrażenie muzyka, dopełniona polskojęzycznymi, co jest nowością, dającymi do myślenia tekstami, w jednym przypadku wzbogaconymi nieoczywistym cytatem - 3/5 zespołu zdradza nam w długiej rozmowie jak do tego doszło i co motywuje ich do jeszcze bardziej wytężonej pracy: HMP: Macie już swoje lata, jesteście poważnymi ludźmi, a tu proszę, już od ponad 15 lat gracie po godzinach w thrashowym zespole - inne hobby nie wchodziło w grę? (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: (śmiech) Każdy ma swoje lata i dla niektórych wynikają z tego ograniczenia, a my dojrzewamy jak dobre wino. Pewnie jest w tym co robimy jakaś próba zatrzymania się i oszukania poczucia tego, że coś ciągle nam ucieka. Kiedyś słyszałem, że aby się tak naprawdę wyłączyć i zrelaksować trzeba mocno zatrudnić ręce do jakiegoś działania, czyli takie "rusz ręce, wyłącz głowę". Zatem Maciek, Miłosz i Piotr przebierają palcami po strunach, ja piszę teksty, no i Wiktor, ten to jest full relaks, napierdzielając z taką częstotliwością na perkusji. I coś w tym chyba jest, bo młody, czyli
Maciej Narski: Nasz były perkusista Smoku, kumpel z licealnej kapeli, po latach zadał sobie trud, odnalazł mnie i zaproponował mi wspólne granie w garażu Miłosza, ot tak dla relaksu i ta przygoda trwa aż do teraz. Jeśli się coś kocha, to innemu hobby trudno się jest przebić. Trzy albumy w raptem siedem lat z niewielkim hakiem to dla niezależnego zespołu chyba spory wyczyn, a do tego potwierdzenie, że nie podchodzicie do grania na pół gwizdka? Tekst utworu "Do celu" jest może nie tyle autobiograficzny, ale trafnie oddaje wasze podejście, w tym wypadku do tego, co robicie pod szyldem Post Profession? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: No cóż, rzeczywiście, jako poważne chłopaki, jak coś robimy to na maksa. Częstość pojawiania się
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
Wiktor, czasem jest wyluzowany, że ho, ho. A co do drugiej części pytania… Czy inne hobby wchodziło w grę? No cóż, moglibyśmy, włączając managera Krisa, stworzyć team siatkarski, ale chyba jednak bliżej nam wszystkim do muzyki. (śmiech) Miłosz "Mino" Płachciński: Może nie jest to siatkówka, ale czas na inne hobby również znajdujemy, a jakże. Gram z Bodkiem w tenisa stołowego. Oprócz ruchu scenicznego, ten sportowy jest również bardzo ważny. Odnośnie grania to odkąd pamiętam zawsze chciałem mieć własny zespół - jak tylko usłyszałem pierwsze dźwięki metalowe we wczesnych latach osiemdziesiątych wiedziałem, że kiedyś będę po drugiej stronie.
90
POST PROFESSION
płyt jest absolutnie naturalnym procesem wynikającym z prostej zależności - nagrać zaprezentować publice i poczuć głód tworzenia. A Miłosz to płodny chłopak, więc pomysłów nigdy nie brakowało. Na ostatniej płycie pojawiły się jeszcze większe moce twórcze, więc ciągle coś się dzieje. Staramy się nie trzymać schematów, a włączenie się większej liczby osób do komponowania chyba jeszcze bardziej urozmaiciło naszą muzę no i zaspokoiło w kilku z nas potrzebę bycia autorem (śmiech). Jednocześnie nie mając żadnych przymusów (tu nawiązuję do twojego skąd inąd fajnego określenia "niezależny zespół") nigdzie ani za niczym w muzyce nie gonimy, bo zresztą i tak niczego
nigdy nikt nie dogoni, dlatego śpiewam "do celu, do celu, do celu, a gdzież on wyżej, dalej, prędzej, wkrótce sąd". Cel ostateczny jest bowiem z góry określony - wszyscy umrzemy - stąd, póki jest nasz czas, staramy się go wykorzystać na maksa. Dlatego nie ma nic na pół gwizdka, bo na drugie pół może zabraknąć czasu. Miłosz "Mino" Płachciński: To prawda, staramy się ten czas, który mamy zagospodarować jak najlepiej. Z każdej wolnej chwili wyciągnąć jak najwięcej, bo każdy z nas pracuje w swoim zawodzie i tego czasu na rozwijanie naszej pasji tak naprawdę nie jest dużo... Maciej Narski: Tak, te albumy to głównie zasługa Miłosza i Bodka. Miłoszowi ciągle przychodzą do głowy nowe riffy, nawet w pracy, a Bodek bardzo lubi eksperymentować i wychodzić poza utarte ścieżki. I proszę udało się, są trzy. Natomiast co do tekstów Bodka to są one dla mnie zawsze zagadkowe, często go pytam jak mam coś rozumieć, czasem do sensu zdań dochodzę z czasem. Do szczytnego celu zawsze warto i trzeba dążyć, gorąco to polecam. Mieliście od momentu powstania zespołu zaskakująco mało zmian składu, bo była to właściwie tylko roszada na stołku perkusisty przed kilku laty, a do tego nawet jak ktoś odejdzie, to i tak nie do końca, czego przykładem jest choćby wasz manager? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Fajnie że zauważasz takie rzeczy, bo to one stanowią o sensie naszego istnienia. Jesteśmy grupą super kumpli, znamy się od zawsze i tak naprawdę doszło do jednej rzeczywistej zmiany w składzie zespołu - wymiany perkusistów. Natomiast w jedności siła i od kilku lat już bez zmian robimy to co lubimy najbardziej, czyli gramy naszą muzę (śmiech), a menago czyli Krzyś był jest i będzie menago, a od czasu do czasu coś przygrzmoci jak go znowu jakieś Atakamy najdą. (śmiech) Miłosz "Mino" Płachciński: Roszada ma miejscu perkusisty odbyła się pięć lat temu i od tego czasu osiągnęliśmy spokój wewnętrzny. (śmiech). Teraz jest wszystko w porządku, żadnych niesnasek - każdy ma własne zdanie, ale zawsze dochodzimy do porozumienia, z czym dawniej bywało różnie... Maciej Narski: Chyba każdy ma w życiu i dążeniu do celu lepsze i gorsze dni. Z moją okresową pracą za granicą i niebytnością na próbach mogłem liczyć na wyrozumiałość współbraci. Ale oni też widzieli moje zaangażowanie. Jak trzeba było przylecieć na każdy ważny koncert 2,5 tysiąca kilometrów,
czasem co tydzień, to mogli na mnie liczyć. Trzecia płyta jest ponoć dla każdego zespołu przełomowa. Dla was "Głosy" okazała się taką w tym sensie, że przeszliście w tekstach z języka angielskiego na ojczysty skąd ta zmiana? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak, to bardzo istotna zmiana, a stała się znowu w ramach szeroko pojętego procesu dojrzewania (śmiech). No tak, przecież to samo wino po kilku latach już nie jest takie samo (śmiech), więc i my zmieniamy się; pojawiają się nowe pomysły, potrzeby i inspiracje. Któregoś dnia rzuciłem więc na próbie hasło a może by tak po polsku? i po gromkim yes! napisałem "Głosy" (śmiech). Jestem bardzo dumny z tych tekstów: są bardzo osobiste, rozprawiłem się w nich z kilkoma moimi demonami. Maciej Narski: Pomimo szerokiej znajomości angielskiego wśród słuchaczy jednak inaczej odbiera się język ojczysty, gdyż znaczenie słów potrafi sięgnąć do głębi trzewi i zatargać, że ho, ho. Z angielskim jest inaczej. Często potrafi być odbierany jako dodatkowy instrument. Co ciekawe to dla moich anglojęzycznych znajomych płyta po polsku jest bardzo atrakcyjna. Dowiedziałem się, że czekali właśnie na taką. Łatwiej pisze się po polsku czy przeciwnie, w thrashowej stylistyce to język angielski sprawdza się lepiej? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: W ojczystym języku łatwiej mi było wyrazić emocje, natomiast w warstwie warsztatowej tj. ekspresji, rytmizacji i ogólnego spasowania do klimatu to była rzeźnia i tu ukłony panu Zalewskiemu składam najniższe. Tomek bardzo mi pomógł już w momencie nakładania tekstów na nuty. To świetny gość, oprócz tego że mega ucho (śmiech), więc praca z nim jest bardzo twórcza - wymagająca bestia. No i zobaczyć jego zdumienie, gdy przeczytał frazę "bezoczny demon w łeb cię będzie tłukł".... bezcenne. Tak więc przypilnował Pan Tomasz wszystkiego, acz bezocznego demona nie dałem mu z tekstów wygonić. Tak zupełnie poważnie śpiewając w języku polskim mam takie poczucie, że zanim słowo wyjdzie mi z gardła to mam je w sercu, a w angiel-
Foto: Post Profession
skim zanim wyjdzie z gardła, to mam je w głowie. To istotna różnica. (śmiech) Proponujecie thrash dość urozmaicony, zaawansowany technicznie, powiedziałbym, że momentami wręcz progresywny, ale nie pozbawiony też odpowiedniej mocy i agresji - to zapewne wypadkowa waszych fascynacji muzycznych, a do tego efekt nasiąknięcia za młodu pewnymi dźwiękami? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Nasza muzyka to nasza muzyka, dziękuję (śmiech) - no jasne jesteśmy nasiąknięci. Słuchamy od dziecka, więc nie sposób nie oddychać metalem (śmiech) ciężkim. Dlatego może nie szkodzi nam aktualne powietrze (śmiech) . I dlatego jesteśmy w tak dobrej formie. A tak poważnie: oczywiście słuchamy, wchłaniamy i pewnie coś tam oddajemy, ale jednak podkreślam - każdy dźwięk to Post Profession. Miłosz i Maciek to trashowcy pełną gębą, mnie i Wiktorowi bliżej do progbrzmień, Piotrek słucha wszystkiego. No i masz już przepis na Post Profession. Miłosz "Mino" Płachciński: Myślę, że nasze fascynacje muzyczne zrodziły się gdzieś tam we wczesnych latach osiemdziesiątych w momencie powstawania gatunku i później oczywiście ewoluowały. Ja i Maciek Foto: Post Profession
preferujemy raczej oldschool thrash. Bodek i Wiktor dodają do tego pewną dozę progresywności i z tego wynika taka mieszanka pod nazwą Post Profession. Maciej Narski: Jeśli tak odbierasz naszą muzykę, to dziękuję, podoba mi się twoja opinia (śmiech). Wypadkowa, tak, to właściwe stwierdzenie. Każdy z nas ma swoich idoli, ale mamy dla siebie dużo tolerancji i zrozumienia. Krzysztof Hacik wspiera was nie tylko od strony organizacyjnej, jest bowiem głównym autorem instrumentalnego utworu "Oko Atakamy" i drugiego w nim sola główną inspiracją była tu słynna pustynia w Ameryce Południowej? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Krzysiu to mega facet, to kapitalna rzecz, że są ludzie tak mocno emocjonalnie związani z zespołem. Robi bardzo dużo dla zespołu - ma jakąś niezwykłą, bliżej niezdefiniowaną moc przekonywania, dlatego dzięki niemu zagraliśmy tak fantastyczne koncerty. Może ta moc Krisa, podobna do mocy teleskopu kosmicznego, który na tej pustyni funkcjonuje, to rzecz, która przyciągnęła go do tematu Atakamy. A może potężne kolumnowe kaktusy, jak berła królewskie dumnie rosnące w miejscu, gdzie ostatnie opady odnotowano na początku XX wieku... Sam nie wiem ale chyba jednak te berła. (śmiech) Miłosz "Mino" Płachciński: Tak, ten utwór jest dość dziwny. Myślę, że mocno progresywny, a tytuł, tak jak mówi Bodek, jest inspirowany największym teleskopem do badania przestrzeni kosmicznej na pustyni Atakama... No dobra i tymi berłami. (śmiech) A kim jest gitarzysta Michał Lotko, który wsparł was kompozytorsko w dwóch utworach, a do tego zagrał solówkę we wspomnianym już "Do celu"? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Michał Lotko to człowiek renesansu (śmiech). Sterylizował sprzęt medyczny w szpitalu, do którego biegał kilkanaście kilometrów, bo praca nie była dość ekscytująca. Chodził też z Sosnowca do Zakopanego, spał w hamaku nad Pogorią. Obecnie buduje szałasy w lesie, w ramach wojskowych obozów przetrwania, skacze na spadochronie, jeździ wojskowymi
POST PROFESSION
91
ciężarówkami, no i w przerwie pomiędzy tymi zabawami nagrał nam solówkę. Miłosz "Mino" Płachciński: Oj Bodek, ty to masz gadane (śmiech). Michał Lotko to nasz stary dobry kumpel, który jest technicznym od gitar. Ale, że na wszystkie ciekawe pomysły jesteśmy zawsze otwarci to stworzyliśmy mu w jednym utworze pole do popisu, no i posiał na tym polu trochę swoich pięknych dźwięków. Maciej Narski: Z Michałem znamy się od około 10 lat. Na początku był naszym technicznym, a z czasem stał się również przyjacielem kapeli i nas wszystkich. Teraz niestety nie ma już tyle czasu co kiedyś, nad czym boleję i co mam nadzieję się zmieni, bo często mu powtarzam żeby rzucił wszystko i zaczął znowu grać thrash. (śmiech) Resztą partii solowych dzielą się, dość solidarnie, obaj wasi gitarzyści - takie jest zwykle założenie, że w większości utworów muszą być dwie solówki, a do tego nie uznajecie tego tradycyjnego podziału gitara rytmiczna/gitara solowa, bo nie ma on większego sensu przy zbliżonych umiejętności-
Dzięki temu bardzo też zyskuje muzyka, szczególnie podczas koncertów, a zgrany, gitarowy tandem w takich realiach to prawdziwy skarb? Miłosz "Mino" Płachciński: Oczywiście, że tak: podczas koncertu jest zdecydowanie większe show, kiedy dwóch gitarzystów przeplata muzykę wzajemnie swoimi solówkami... jeżeli solówki gra jeden gitarzysta, to stają się zazwyczaj bardziej powtarzalne i oczywiste. Dlatego razem z Maćkiem staramy się prowadzić na scenie gitarowy dialog, a nie gitarową rywalizację. (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: czasami zdarzyło mi się na scenie tak zasłuchać w tę muzyczną rozmowę chłopaków, że prawie zapomniałem że jednak też mam tam coś do zrobienia. Na szczęście zawsze zdążyłem. (śmiech) Maciej Narski: Tak, dialogi instrumentów i instrumentalistów są tak stare jak muzyka, a zgrany zespół ma duże znaczenie, to wszystko potem weryfikuje scena.
W "Bez miłości" wykorzystaliście fragmen ty biblijnego "Hymnu o miłości", co pewnie zaskoczyło niektórych fanów, ale świetnie pasuje do wymowy tego tekstu? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak... Bo widzisz, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że mógłbyś nie brudzić sobie rąk, przegryźć komuś tętnicę, to sobie myślisz: kurwa, nie nadaję się do tego świata, albo może bardziej ten świat się nie nadaje dla mnie. Czyn w postaci skrzywdzenia dziecka budzi we mnie bestię i boję się jej bardzo. To wszystko jest tak blisko ("zaklęty za ścianą zła, w sercu bomba nienawiści, lód a obok ty(!) i ja wystarczy spojrzeć"), że gdy się dzieje pozostaje zostawić zło i otwarte piekło i zamknąć się w miłości. Maciej Narski: Tak, ja tuż przed nagraniem zaproponowałem Bodkowi, czy nie byłoby dobrze wpleść kilka wersów z tego hymnu do utworu. On to przemyślał, a efekt jest dla mnie zachwycający. Jeśli też tak to odbierasz, to wspaniale.
Fajnie wychodzą wam też ballady, to jest "Na ramionach" i "Kraków 2", kiedy coraz
Nie ma więc co się ograniczać, najważniejsze są efekty końcowe, a nie jakieś kurczowe trzymanie się stylistycznych szufladek? Miłosz "Mino" Płachciński: Zazwyczaj tworząc nowe riffy nie myślę żebym musiał się jakoś do czegoś dopasowywać. Ale z drugiej strony od 15 lat gramy thrash metal i niedopuszczalne są takie manewry jak zrobiła Metallica nagrywając płytę "Load"... Jeżeli ktoś chce grać całkowicie inną muzykę niż grał do tej pory, to powinien stworzyć sobie nowy projekt i nadać swojemu zespołowi nową nazwę. (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm, to chyba drażliwy temat dla każdego twórcy i wynikająca z tego chęć do spierdzielania z szuflady. Nie mieścimy się w żadnej szufladzie... mamy za dużo bagażu (śmiech). Zostawmy szuflady dla młodych. (śmiech) Maciej Narski: Wszyscy się rozwijamy, zmieniamy, dojrzewamy, po jakimś czasie czujemy coś trochę inaczej, dyskutujemy, czyli samo życie. Dobrze jest czerpać z tradycji, ale nie może to być jedynie puste powielanie i naśladowanie. Jeśli dorzucasz też swoją cząstkę, która jest tylko twoja, to wzbogacasz tę Wielką Machinę Muzyki, a o to też nam przecież chodzi.
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
ach? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Uff, wreszcie mogę pomilczeć, (śmiech). Miłosz "Mino" Płachciński: Podział jest niejako tradycyjny - tak jeden, jak i drugi gitarzysta, radzi sobie w partiach solowych. Każdy z nas ma dużo do przekazania, ale jednak na swój sposób, a w związku z tym solówki są różne i myślę że dość charakterystyczne. Każdy ma w końcu inny styl grania i choćby z tego wynika fakt że nie ma nudy. (śmiech) Maciej Narski: Chyba każdy szarpidrut chciałby, choćby przez małą chwilę w utworze, wyrazić tylko swoje emocje i oczywiście przykuć uwagę publiczności. Prawie zawsze staramy się grać w kawałku dwa sola. Każdy z nas gra trochę inaczej. Myślę, że przez to wzbogacamy nasze utwory. Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że solówki w utworach nie mają znaczenia. Dla mnie mają i to duże, a słuchając swoich ulubionych kapel zawsze na nie czekam i nucę je pod nosem.
92
POST PROFESSION
mniej thrashowych zespołów pamięta, że kiedyś były one świetnym dopełnieniem i też urozmaiceniem siarczystego łojenia? Miłosz "Mino" Płachciński: Bardzo lubię łojenie. Ale ballada to ballada, powinna być na każdej płycie thrashowej - dodaje urozmaicenia i pozwala wziąć przez chwilę głębszy oddech i uspokoić tętno. (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Mnie w muzyce zawsze blisko było do smutku i nostalgii, więc ballada tak, tak, tak. Trudno krzyczeć o miłości (to potrafią tylko chłopaki z Planet Hell - szacun za ich kosmiczne podróże), a ja postanowiłem o tej miłości pośpiewać. "Na ramionach" i "Kraków 2" to bardzo nostalgiczne wycieczki na styku śmierci, miłości, wiary i nadziei. Różne uczucia, doświadczenia, które opisałem w "Głosach", a nazbierało się tego przez prawie 50 lat, kazały sięgnąć nam również po takie nuty i takie słowa. I tak powstają świetne ballady. (śmiech)
Podoba mi się brzmienie tego albumu, mocne i klarowne, bez plastikowej perkusji i innych przypadłości wielu innych, współczesnych produkcji - to dlatego wróciliście do Tomasza "Zeda" Zalewskiego, ten facet ma patent na wasz sound? Miłosz "Mino" Płachciński: Tak jest - można tak powiedzieć że ma patent na sound i z każdą naszą następną płytą wychodzi mu to coraz lepiej (aż strach pomyśleć jaki będzie dziesiąty krążek). Na ostatniej płycie według mnie jest najmocniejsze brzmienie. Słychać dużo oldschool, ale i zarazem jest nowocześnie - takie połączenie w czasie przeszłości z teraźniejszością. Tomek jest mistrzem, uwielbiam z nim pracować. Jest bardzo kreatywny i potrafi podpowiedzieć dużo fajnych rozwiązań, szczególnie w tych newralgicznych momentach, kiedy czujesz się jakbyś stanął przed ścianą. (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Ja już nasłodziłem Tomkowi, więc już dość, bo obrośnie
w piórka i to będzie jego koniec. (śmiech) Maciej Narski: Z Tomkiem znamy się od dawna. To on nauczył nas jak nagrywa się płyty, a w czasie nagrywania, przynajmniej dla mnie, staje się członkiem kapeli, chwała mu za to. Brzmienie to również wypadkowa. Przytargaliśmy do studia kilka headów i paczek, aż od noszenia bolały kręgosłupy (śmiech). A na koniec Michał zaproponował jeszcze swoją dopałkę i faktycznie, było warto, brzmienie jest OK. Czy to w sumie nie dziwne, że im mamy więcej narzędzi, tym płyty brzmią gorzej? A takie "Please Please Me" The Beatles nagrane na dwóch śladach dość prymitywnego wtedy sprzętu czy zarejestrowany na dwóch magnetofonach czterośladowych debiut Black Sabbath wciąż się bronią - ot, paradoks? Miłosz "Mino" Płachciński: W tym momencie to absolutnie nie mogę się zgodzić, bo płyty akurat brzmią coraz lepiej. (tak, a już zwłaszcza te z paskudnym, ujednoliconym, syntetycznym "brzmieniem" czy striggerowną, pozbawioną mocy perkusją - przyp. red.). W związku z tym niektóre zespoły nagrywają swoje stare płyty korzystając z techniki współczesnej, by uzyskać nowe brzmienie, np. Destruction czy Flotsam... Brzmienie w dzisiejszych czasach jest o niebo lepsze niż było w latach np. osiemdziesiątych. Maciej Narski: Bo widzisz, często bywa tak, że to właśnie w prostocie jest siła, choć nie można też zapomnieć o konfiguracji sprzętu. (śmiech) Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm i tu się zgadzam z tobą Mino i z tobą Maćku (śmiech). Technika trochę zabija naturalność i płyty stają się takie pretensjonalne - jakby chciano jakością dźwięku coś komuś udowodnić. Dowody mają być w dźwiękach, a te w naturalnym brzmieniu bronią się same na wielu starych płytach np. Jethro Tull, jak "Aqualung". Z drugiej jednak strony sporo dobrej muzy metalowej było haniebnie realizowanej w tamtych dawnych czasach i tu technika przychodzi na ratunek.
dziej racjonalne rozwiązanie dla podziem nego, niezbyt znanego zespołu? Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Żadnych kalkulacji - każdy z nas jest przyzwyczajony do samodzielności. Każdy prowadzi samodzielną działalność w swoim zawodzie, mogę chyba powiedzieć w imieniu nas wszystkich: nikt nic nam za darmo w życiu nie dał. Więc podobnie i tutaj nie da. Zatem nie jesteśmy chyba gotowi i nie będziemy, by jakaś siła zewnętrzna (patrz wydawca) miał jakkolwiek wpłynąć na nasze twórcze działania. Mówiąc krótko: zero kompromisów. Post Profession to my, Mino, Maciek, Piotr, Wiktor, Bodek i Kris i wszystko co podpisujemy jako zespół wychodzi od nas hough. (śmiech) Maciej Narski: Jak na razie to cenimy sobie tę możliwość, choćby z tej racji, że nie mamy żadnych twórczych ograniczeń. Oczywiście wspaniale byłoby współpracować ze znaną wytwórnią płytową, która zapewniałaby nam promocję. Może kiedyś się to stanie. Promocja zawsze jest bardzo istotna, taka jest prawda. Dlatego dzięki ci za to, że robisz z nami wywiad. (śmiech)
Wciąż jesteście niezależni i wydajecie swoje płyty samodzielnie - na tym etapie sytuacji w muzycznym biznesie to najbar-
Mieliście już okazję dzielić scenę z bardziej znanymi zespołami, wydajecie kolejne płyty - na tym etapie czujecie się spełnieni,
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
macie świadomość, że osiągnęliście zamierzone cele, ale w żadnym razie nie jest to wasze ostatnie słowo? Miłosz "Mino" Płachciński: Można powiedzieć że jesteśmy zadowoleni.. Zagraliśmy wiele koncertów z gwiazdami polskiej sceny metalowej takich jak Kat i Roman Kostrzewski, Acid Drinkers, TSA, Turbo, DeCapitated, Vader, Virgin Snatch, Planet Hell i sorry jeśli kogoś pominąłem. Wydaliśmy trzy płyty, które zebrały wiele pochlebnych opinii i sprzedają się całkiem dobrze. Nie czas zatem na koniec kariery (śmiech). "Głosy" to nie jest nasze ostatnie słowo, no chyba, że nie przetrwamy epidemii. Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Post Profession to spełnienie marzeń, których nawet nie miałem (śmiech). Muzyka zawsze dla mnie znaczyła bardzo, bardzo dużo, ale nawet nie śniłem (a może śniłem) o tym, że wejdę na scenę z grupą przyjaciół i będę śpiewał swoje teksty. Wow, nawet teraz to brzmi jak z gatunku rzeczy nie do wiary. To cudowna przestrzeń w moim życiu, taka magiczna metalowa furtka, przechodząc przez którą zmieniam się na chwilę w kogoś trochę innego, a gdy stamtąd wracam zawsze jestem trochę lepszym człowiekiem. Dokąd mam zatem głos będę krzyczał. (śmiech) Maciej Narski: Dzielenie sceny z kapelami, których plakaty wisiały dawno temu na mojej ścianie, jest niesamowite. Coś wręcz nierealnego staje się możliwym i dzieje się. Ja jestem zachwycony. Oczywiście scena wciąga coraz głębiej, a ja chcę tego więcej i więcej, i oby tak się dalej działo. Wojciech Chamryk
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
POST PROFESSION
93
Druga szansa Snatch-Back działał w St. Helens w latach 1974 - 1983, a w roku 1979 wydał singla "Eastern Lady / Cryin' to the Night". Mimo opublikowania tylko tej malej płytki, najzagorzalsi fani nurtu NWOBHM dotarli do zespołu i spowodowali, że Snatch-Back wrócił na scenę i to w oryginalnym składzie. Wydarzyło się to w roku 2016. Wtedy też wydali EPkę "Back in the Game", natomiast pod koniec roku 2019 wydali duży debiutancki album, "Ride Hard Run Free". Przedstawia on muzyków w niezłej formie, co z pewnością ucieszy zwolenników kapeli i NWOBHM. A właśnie ta płyta była pretekstem do przeprowadzenia poniższej rozmowy. HMP: Do grania pod szyldem Snatch-Back wróciliście w 2016 roku. Przez te cztery ostatnie lata nie dopadły Was jakieś wątpliwości? Nie zdarzało się Wam, pytać się samych siebie, po co wam tyle kłopotu na stare lata? Ste Byatt: Cześć Michał, tutaj Ste (gitara). Czujemy się zaszczyceni, że HMP interesuje się Snatch-Back. Umacnia nas to w przekonaniu, że nasze ponowne zejście się było dobrą decyzją. To dla nas bardzo ważne, że tak
Niestety, nasz plan nigdy nie wypalił. Pamiętajmy, że wtedy nie było Internetu czy telefonów komórkowych. Naszą misją po ponownym zejściu zespołu było zakończyć brak na koncie oficjalnego wydawnictwa. Postanowiliśmy opublikować nowy teledysk oraz studyjny album, a także pojawić się w Internecie, by dotrzeć do słuchaczy na całym świecie. Było to bardzo dziwne, gdy zobaczyliśmy, że tematyczne media dotyczące NWO BHM ciągle o nas wspominają. Nie zdawali-
śmy sobie sprawy z tego, jak dla wielu istotny był nasz singiel. Malc MacMillon też wspomniał o nas w swojej "Encyclopedia of NWOBHM", co było również niesamowite. Zainteresowanie nami oczywiście motywuje nas do dalszej kontynuacji naszej kariery.
Kiedy napisaliście te osiem utworów, na "Ride Hard Run Free"? Czy są to zupełnie nowe pomysły, czy też odgrzebaliście i na nowo opracowaliście jakieś stare kawałki? Fani, którzy kupili naszą kasetę "Amazon Tapes 1982" rozpoznają wcześniejsze wersje kilku utworów. Ta sesja z Liverpoolu była nagrana w tylko jeden dzień, niemal bez dogrywek. Ostatnio graliśmy te kawałki na żywo, więc czuliśmy, że to dobre, by udoskonalić je dla obecnej publiczności. Przerobiliśmy też inne niedokończone kawałki, które mieliśmy na starych nagraniach z prób i dodatkowo napisaliśmy kilka nowych utworów. Dosyć ciekawa mieszanka.
Wróciliście w oryginalnym składzie. Dla mnie to informacja, że wasza przyjaźń była na tyle silna, że przetrwała po dzień dzisiejszy. Jest to fascynujące i rzadkie we współczesnych czasach. Obecnie, ludzie jakby nie potrafili utrzymać między sobą dłuższych relacji... Mimo, że wszyscy jesteśmy zupełnie odmiennymi "charakterami" z szeroko rozpiętymi wpływami i postawami, wszyscy mamy ten sam pociąg, by pozostawić po sobie ślad poprzez tworzenie muzyki i występy z w pełni autorską muzyką rockową. Wczesne sety za-
Jak w ogóle pracujecie nad kompozycjami? Któryś z Was przynosi gotowy numer, czy wspólnie na próbie poddajecie testom kolejne pomysły? Mamy dość odmienne podejścia. Indywidualnie wpadamy na pomysły, a potem wspólnie je rozwijamy. W latach 80. mieliśmy luksus nieograniczonego czasu prób na farmie. To sprawiało, że skakaliśmy dookoła, pisząc pomysły. Teraz musimy rezerwować oficjalne próby w studio, więc zabieramy nasze koncepty do domowego studio Iana i tam dalej je rozwijamy, a potem wracamy i pracujemy
Foto: Snatch-Back
fantastyczny magazyn jak wasz chce nas wspierać i pomagać nam komunikować się z międzynarodowym braterstwem fanów rocka - zwłaszcza, że obecnie jesteśmy niezależni, bez managementu czy wsparcia wytwórni nagraniowej. Snatch-Back w latach 80. wyrobił sobie markę w St. Helens i okolicach. Jednak mimo, że udawało nam się zapełniać sale na koncertach grając własną oryginalną muzykę, nigdy nie mieliśmy żadnych dużych płyt (z wyjątkiem naszego singla "Eastern Lady") czy wsparcia firmy wydawniczej. W rezultacie było bardzo ciężko rozprzestrzenić naszą muzykę na większą skalę, nie mówiąc o międzynarodowej karierze. Wtedy naszą strategią było grać jak najwięcej koncertów, z nadzieją, że jakaś wytwórnia zaoferuje nam współpracę. Wydawaliśmy pieniądze na próby, pisanie muzyki, transport i sprzęt na koncerty. Nie zostało nic na pracę w studio.
94
SNATCH-BACK
wierały covery takie jak "Sweet Jane" Lou Reeda czy "Guts" Budgie, jak i oryginalny, zmiksowany stylowo materiał. Myślę, że kluczowym składnikiem w brzmieniu SnatchBack jest styl perkusji Steve'a, który ma silny kilmat prog rocka. Staraliśmy się zilustrować część tej różnorodności poprzez umieszczenie bonusowych kawałków live na naszym CD. We wczesnych sesjach było jasne, że to "kreatywne napięcie" zapewniało stabilny wpływ do pisania muzyki i zdolności do bycia brutalnym, by udoskonalić nasze umiejętności, co do pisania i występów. Zawsze obiektywnie krytykowaliśmy nasze utwory i indywidualne występy. Nie ma sensu twierdzić, że jesteś najlepszy zamiast stawiać czoła temu, jak naprawdę twoja muzyka brzmi, w przeciwnym wypadku nigdy się nie podciągniesz. Ian (bas) był pierwszym, który opuścił zespół i przeprowadził się z powodu pracy, ale zawsze utrzymywaliśmy kontakt i okazjonalnie graliśmy razem. Steve'a (perkusja) widywałem bardzo rzadko przez te lata. Ja i John (wokale) mieliśmy podobne "problemy w związkach" i obaj przeszliśmy przez "trudne czasy" ("Hard Times"), jak mówi nasz kawałek. Było mało prawdopodobne, żeby nasze drogi znów się przecięły. Mimo to, zdałem sobie w końcu sprawę, że jednak życie potoczyło się dobrze, a Snatch-Back zasługiwał na drugą szansę. Byłem ciekaw oryginalnego klimatu, który Snatch-Back posiadał - przekonałem się o tym tylko podczas jednej próby, którą mogliśmy nagrać. Kiedy klub starych rozwodników spotkał się na piwie, przez lata nie uśmialiśmy się tyle co wtedy. Czas na reformację wydawał się odpowiedni. Facebookowe zdjęcie załatwiło nam ofertę lokalnego koncertu, o którą nawet nie prosiliśmy. Więc entuzjastycznie udaliśmy się na próby i pospiesznie nagraliśmy płytę "Back in the Game", by sprzedawać ją na koncercie. Nigdy nie marzyliśmy, że zdobędzie takie światowe zainteresowanie.
nad nimi wspólnie. Mamy niewiele całkowicie ustalonych aranżacji zanim wszyscy zaczniemy nad nimi pracować. Kto odpowiada u Was za teksty? Czym są one inspirowane? Wasz tekst musi zabawiać słuchacza czy raczej staracie się przekazać mu ważne problemy? Ja, Ian i John piszemy teksty do większości utworów. Dłubiemy również nawzajem w swoich pomysłach, by coś twórczo wytknąć i przy odrobinie szczęścia je udoskonalić, tam, gdzie trzeba. Mimo, że każdy z nas ma swoją indywidualną etykę, nie powiedziałbym, że chcemy użyć naszej muzyki w celu promowania szczytnych celów, polityki czy ratowania planety. Wierzymy, że w rocku najważniejsze jest, by dobrze się bawić i pozostawić na trochę swoje problemy za sobą. Życie jest zbyt krótkie, by być nieszczęśliwym. Nasze kompozycje powstają z życiowych doświadczeń: imprezowania, związków oraz życiowych wzlotów i upadków. Wszyscy mamy gorsze dni, kiedy nie ważne jak bardzo staramy się, by cokolwiek się udało, to i tak nic nie wychodzi. Właśnie o tym jest "Hard Times". Przekaz nie jest o tym, by być przygnębionym czy agresywnym, ale żeby wyrzucić z siebie frustracje poprzez bardzo energetycznego rocka. Może to jest właśnie ważne życiowe przesłanie, którym chcemy się podzielić. Słuchając Waszej muzyki miałem wrażenie, że za młodu nasłuchaliście się płyt Cream, Humble Pie, Hendrixa, Juicy Lucie, Ten Years After, Black Sabbath, Budgie a także AC/DC, Rose Tattoo oraz Motorhead. Czego faktycznie wtedy słuchaliście? Jesteś bardzo spostrzegawczy. Życie w południowo-zachodniej Anglii w latach 70. dało nam dostęp do najważniejszych kameralnych występów na żywo w Liverpoolu i Manchesterze, za bardzo rozsądną cenę. Każdy miał też niezwykle różną kolekcję winyli, od Iron Butterfly do Deep Purple... Żadnych progresywnych czy metalowych definicji. Posłuchaj Lone Star "Bells of Berlin". Ich albumy zdecydowanie ukazują szeroką rangę stylów. Naszymi najsilniejszymi inspiracjami byli Hendrix, Sabbath, Budgie, Ten Years Af-
Foto: Snatch-Back
Foto: Snatch-Back
ter, Mountain, Free, Mott the Hoople i Genisis. Widzieliśmy wiele z tych grup na żywo. Cały zespół zgodził się, że Humble Pie "Live at the Filmore", Free "Live", Hendrix "In The West", The Who "Live at Leeds", były niesamowitymi nagraniami i powszechnymi bluesowymi/rockowymi wpływami, do których dążono. Kolejną ogromną inspiracją był występy Gravy Train. Byli oni zespołem z naszego rodzinnego miasta, z kontraktem z Vertigo. Teraz są klasyfikowani jako prog z dodatkiem folku. Mieli bardzo dobre nagrania, ale na żywo mieli te niezwykle emocjonalne bluesowo rockowe gitary, pociągający bas i perkusję oraz bluesowosoulowe wokale. To było wsparte bardzo charyzmatycznym show. Myślę, że nigdy nie uchwycili tego na swoich nagraniach, ale ich występy na żywo miały niewątpliwie wpływ na nas jako zespół i sprawiły, że mieliśmy ambicje przekazać podobne emocje naszej publice. Przypuszczam, że doświadczenia ich koncertów i wyzwanie, by odtworzyć to na nagraniu bardzo na nas wpłynęło. W Waszej muzyce jest też duch przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, on cechuje cały nurt NWOBHM. Waszym zdaniem, co wyróżniło tamten okres,
że teraz jest tak wielu, którzy z chęcią wracają do tamtych czasów? Też czuliście, że uczestniczycie w czymś niesamowitym? Zdecydowanie. Dla nas w muzyce zawsze najważniejsze były emocje i występy na żywo. Niesamowite było widzieć film z koncertu Hendrixa czy doświadczyć gry Paula Kossoffa. Chodzi o przekazanie publiczności emocji, które czujesz. Ogromnym wyzwaniem jest spróbować i uchwycić to na nagraniu, które może definiować to, jak będziesz postrzegany przez wiele kolejnych lat. Rozumiemy etykę NWOBHM jako budowę zespołu od podstaw i tworzenie własnych perspektyw. Snatch-Back oczywiście tak działał i wciąż to robi. Jesteśmy samoukami w muzyce oraz biznesie, ale posiadamy wszystkie prawa i nie mamy nie spłaconych długów. To nie tak, że mamy coś przeciwko współpracy z wytwórniami czy managerami. Na ten moment, jeżeli nie będziemy zbyt forsować do przodu, nic się nie wydarzy. Wizja inwestycji w nasze nagrania bez posiadania wiedzy, czy ktokolwiek o nich wspomni czy je kupi była przerażająca. To jednak niezmiernie satysfakcjonujące, kiedy wszystko kończy sie dobrze. "Nie", nie jest dla nas odpowiedzią. Uwierz w to, co masz do zaoferowania i sam spraw, by się udało, jeśli nikt inny tego nie zrobi. Uważamy, że to właśnie jest NWOB HM. Na płycie jest bonusowy utwór "Boogie Shoes", Na początku byłem przekonany, że to cover i trochę przeszukiwałem Internet, trafiłem na piosenkę "Boogie Shoes" kapeli K.C. and Sunshine Band. To mnie nakierowało aby zadać Wam takie pytanie... Jakich popularnych zespołów oraz przebojów słuchaliście w latach siedemdziesiątych i jaki wpływ miały one na Wasze gusta muzyczne? (Śmiech). Nie, "Boogie Shoes" zdecydowanie nie jest coverem ani nie jest powiązany z K.C and Sunshine Band czy innym zespołem. To zarejestrowany kawałek, do którego my też mamy prawa, by go wykonywać. Został napisany konkretnie jako zabawny kawałek, ze slide gitarą, w którym bierze udział publiczność. To dziwne, zważając na to, że nie jest to nasz typowy styl. Nigdy nie graliśmy go na festiwalach jak Mearfest ani nie umieścili-
SNATCH-BACK
95
śmy go na naszym winylu. Zawsze cieszy się mega popularnością, gdy gramy go na żywo, więc potrzebowaliśmy uaktualnionej wersji jako bonusowy kawałek na CD. Myślę, że wcześniej powiedzieliśmy już wszystko o naszych wpływach. Oczywiście nauczyłem się grać ze słuchu z takich winylowych nagrań jak Deep Purple "In Rock", Free "Live" i Hendrix "In the West", by wymienić chociaż kilka. W muzyce fajne jest to, że muzycy mimo inspiracji innym artystami potrafią wymyśleć swój bardziej lub mniej indywidualny świat muzyczny. Tak jest właśnie w Waszym wypadku. Co ciekawsze ten Wasz świat nie zmienił się od końca lat siedemdziesiątych. Nie szukaliście na siłę unowocześnienia swojej muzyki... Oczywiście obecnie nawiązujemy do większej ilości wpływów, niż w latach 70... ale czy na pewno? Myślę, że jest wiele zespołów, które uważają, że są oryginalne, ale wypełniają niszę, która pozostała po zapomnianych grupach z lat 60. i 70. Spora część mniej znanych zespołów z tamtej ery była zaskakująco ciężka, a ich obskurne nagrania znów wypływają na powierzchnię za sprawą Internetu.
po prostu zagęścić dźwięk, by dodać mu głębokości, jaką mają występy na żywo. Bardzo łatwo można wygładzić błędy za pomocą technologii, ale to może odebrać indywidualność i ekspresję. Po co brzmieć jak czyjaś kopia? To co od razu rzuca się w uszy, to że Wasza ma muzyka ma niesamowity "power" oraz, że jest w Was wigor z dawnych lat, tak jakby nie minęło tych czterdzieści lat... Schlebia nam to, że tak uważasz. Myślę, że błędem, który popełnia większość muzyków jest przesadzenie czy wypieszczenie brzmienia efektami. Wszyscy jesteśmy zafascynowani nieprawdopodobnymi, technicznymi muzykami. Patrzyłem na ludzi jak Jeff Beck, Al Di Meola, John McLaughlin i czułem się mało pewny siebie w tym, co byłem w stanie zaoferować. Rozpaczałem nad tym, i to sprowadza się do jednej rzeczy, oni są tak niezwykli, bo to, co oni czują, rzutuje bezpośrednio na ciebie, na publiczność. Wciąż wspominam pierwszy dźwięk zagrany przez Paula Kossofa w Manchester Free Trade Hall. Ten dźwięk przekazał więcej, niż milion postrzępionych nut zagranych w pośpiechu, bez emocji. Uważam, że Snatch-Back gra w spo-
Jednak brzmienie jest jak najbardziej współczesne. Mnie bardzo podoba się takie podejście. Zdecydowanie wolę taką produkcję, niż szukanie na siłę brzmień, które byłyby zbliżone do tych z lat osiemdziesiątych... Cieszy nas, że podoba Ci się to podejście. Brzmieniową perfekcją dla nas jest "4 Day Creep" Humble Pie z "Live at the Filmore" czy "Mr Big" Free z płyty "Live". Nieskomplikowane kawałki, wokale i perkusja. Nie lubimy przesadzonych efektów. Staramy się używać studyjnej technologii i dogrywki, by
96
SNATCH-BACK
Praca w studio to była dla Was udręka czy raczej niezłą zabawą? Kocham to, ale to przerażające wiedzieć, że tworzysz coś, za co zawsze już będziesz oceniany. Bardzo dużo się nauczyliśmy podczas tego procesu. Luksus tego, że Ian ma studyjne wyposażenie oznacza, że możemy eksperymentować więcej z pomysłami nad solidnie nagranym dźwiękiem perkusji. Wciąż jednak nagrywamy nieprzerobione kawałki gitarowe na żywo z fajnymi, gorącymi wzmacniaczami. Technologia oznacza, że możemy przesyłać kawałki gdziekolwiek do studia na całym świecie, by je zmiksować. Nie da się jednak naprawić złego występu czy złego kawałka, więc uchwycenie emocji nadal jest kluczem do sukcesu.
sób, w jaki czujemy się na scenie czy będąc w studio i w ten sposób chcemy przekazać to odczucie. Kiedy myślisz o zespołach, które kochasz, to właśnie z osobowościami muzyków utożsamiasz się tak bardzo, jak z muzykalnością. Gra na gitarze jest dla mnie wyrażeniem tego, co w danym momencie czuję. Cały nasz zespół ma takie samo podejście. Zawsze będzie ktoś, kto jest szybkim i technicznym czarodziejem, ale czy ten ktoś potrafi komunikować się tak dobrze z publiką jak my?
Miks i mastering oddaliście polakom, Bartowi Gabrielowi i Rafałowi Kossakowskiemu. W jaki sposób dotarliście do nich i jak oceniacie rezultat ich pracy? Zorganizowałem koncert w Lancaster z Robespierre i w rezultacie Bart pojawił się na naszym Facebooku. Szczerze mówiąc nie wiedziałem nic o nim, ale rozmawialiśmy i był zainteresowany naszymi poczynaniami i płytą po ponownym zejściu się. Dodał nam otuchy i dał nam rady co do promocji. Dla mnie wschodnia Europa jest wybawicielem brytyjskiej muzyki rockowej. Myślę, że tam jest właśnie szerzej rozumiana i doceniana. Zwróciliśmy się do Barta, by dostać obiektywny rockowy miks naszych nagrań. Były to nerwowe negocjacje, bo nie uważamy siebie za heavy metal. Chcieliśmy kogoś niezależnego, by spojrzał na to, jak nasza muzyka powinna brzmieć. Bart i Rafał zrobili świetną robotę co do miksu i masteringu oraz byli przychylnie nastawieni do naszego stylu. Była to dla nas bardzo edukacyjna i międzynarodowa wymiana technologii, po prostu była to przyjemność pracować z nimi.
Gdzie, z kim i jak długo nagrywaliście "Ride Hard Run Free"? Cóż, ustawienie dobrego brzmienia perkusji jest dla nas najbardziej czasochłonną i najbardziej kosztowną częścią nagrywania. Byliśmy tak rozentuzjazmowani podczas nagrywania naszej płyty po ponownym zejściu się zespołu, że zdecydowaliśmy się kontynuować z Catalyst Studio (St Helens) se-
Dla mnie płyta jest bardzo równa, same dynamiczne kawałki, słowem czad! Z tego powodu trudno mi jest wyróżnić jakiś kawałek, wszystkie równie mi się podobają. A może Wy macie jakichś swoich faworytów na tej płycie? Kiedy dostajemy recenzję, jesteśmy przerażeni. Musimy być przygotowani na opinię innych, niezależnie od preferencji. Czujemy
Foto: Snatch-Back
Uwielbiam indyjską muzykę klasyczną za jej mistyczną improwizację. Soundgarden i Rob Zombie też są znakomici. Reszta zespołu również ma totalnie nową, inną wariację nowoczesnych inspiracji. Można oczekiwać, że doprowadzi to do zachwiania równowagi Snatch-Back, ale nadal utrzymujemy swoje "kreatywne napięcie" ze wspólnym celem tworzenia przystępnego rocka.
sję perkusji i nagraliśmy kilka dodatkowych piosenek z przećwiczonego materiału. Było to z konkretną intencją użycia ich do przyszłych wydań. Reszta pracy była dość eksperymentalna z mobilnym sprzętem nagrywającym. Chcieliśmy brzmienie perkusji "na żywo", więc użyliśmy różnorodnych lokacji. Gitary i wokale zostały dodane w innych miejscach w UK, włączając w to studio Iana. Zajęło to chwilę, ale w rzeczywistości ten album powinien zostać wydany ponad rok temu. Początkowo zamierzaliśmy wypuścić go niezależnie, ale Bart (więcej szczegółów później), bardzo życzliwie pomyślał, że ta praca była warta kontraktu nagraniowego, by rozpropagować zespół, w rezultacie straciliśmy mnóstwo czasu na negocjacji dead end deals (kontraktów bez wyjścia przypominające ślepe uliczki, co brzmi jak dobry tytuł dla utworu). W końcu wszystko wyszło dobrze i teraz jest już wydany.
ulgę, jak komuś się spodoba. Wybraliśmy te kawałki jako miks kawałków do jazdy, które lubimy grać na żywo i dorzuciliśmy do tego wariację naszych wczesnych stylów pisania, jako bonusowe utwory. Podoba mi się, że mogliśmy zawrzeć kroplę psychodelicznej techniki gitarowej w "Moving Out". Kompozycja "Ride Hard Run Free" dużo znaczy dla mnie i Johna. My i ludzie z trasy byliśmy zachwyceni hedonistycznym stylem życia motocyklistów, tak jak wielu z naszych wczesnych fanów. Przekaz tego nagrania brzmi, nie sprzedawaj się, po to by stać się "normalnym". Każdy jest uprawniony do tego, by znaleźć czas, nieważne jak krótki czas, na uwolnienie się z presji, jaką przynosi życie. Duża studyjna płyta po ponad 40 latach od założenia zespołu, to chyba niesamowite uczucie? Tak, było to dość wzruszające dla członków zespołu, kiedy zobaczyliśmy dostawę płyty CD i winylu. Powiedziałem im, że to najsilniejszy i najbardziej uzależniający narkotyk, jaki można znaleźć gdziekolwiek.
Jest to przyjemne, ale zarazem pochłania to tyle mojego czasu, który mógłby być użyty do bardziej kreatywnych działań. Byłoby świetnie mieć kogoś, kto zająłby się występami i promocją. Dlatego rozważaliśmy współpracę z wytwórniami. Niestety, zmarnowaliśmy ponad rok na kiepskie negocjacje. Na szczęście miesiąc po wydaniu, dostaliśmy o wiele większy odzew od fanów - nie licząc nawet pobrań - niż ktokolwiek z nich przewidywał. Chcielibyśmy bardziej szerzyć dobrą nowinę o zespole poprzez współpracę z firmą, ale bylibyśmy szaleni, gdybyśmy podpisali kontrakt, który pozbawia nasz wszelkich praw do naszej muzyki. Oferta "darmowych" sesji nagraniowych czy tylko pobrań nie jest atrakcyjna. Istnieje silny pogląd, że płyty CD i winyle są martwe i nie warte ryzyka. Uważam, że udowodniliśmy zupełnie coś innego. Płyta winylowa przeżywa prawdziwy renesans. Zadbaliście aby "Ride Hard Run Free" wyszła też w tej formie. Jak sami od-
"Ride Hard Run Free" kończą dwa nagrania "live", które pochodzą w roku 1978. Z poprzedniego wywiadu wynika, że z Waszych wczesnych lat nie pozostał tylko singiel "Eastern Lady / Cryin' to the Night". Wydaliście chociażby kasetę "Amazon Tapes 1982". Kiedy zbierzecie te wszystkie zachowane To, co budziło niepokój podczas szukania kontraktu z wytwórnią to fakt, że wiele firm pragnęło wcześniej niewydanych studio masterów zamiast nowo nagranych propozycji. Mamy wiele nagrań na żywo z naszych wczesnych występów, ale nie zadowalała nas wizja pełnej płyty z właśnie tym materiałem, określającym jakość zespołu, przed wydaniem nowego studyjnego materiału. Teraz nie jesteśmy aż tak przeciwni temu, ale może lepszą opcją byłoby przerobić odpowiednie utwory albo wydać stare kawałki jak bonusowe ścieżki. Poza tym, mamy więcej nowego materiału do zaoferowania. Na koniec, tradycyjne pytanie o wasze pla-
Trochę czasu od wydania albumu juz minęło, pewnie pierwsze recenzje do Was dotarły, jak ją oceniają fani i recenzenci? Jak na razie jest bardzo dobrze. John Tucker jest bardzo wpływowym dziennikarzem na świecie i bardzo nas wspiera. Starał się też najlepiej jak potrafił, by zdobyć dla nas kontrakt z wytwórnią. Ogólnie NWOBHM media były bardzo pozytywne nastawione do nas. Byłem przytłoczony, gdy niektórzy z naszych międzynarodowych handlowców złożyli zamówienia, nie słuchając wcześniej nawet jednej piosenki! Odważnie zdecydowaliśmy się nie udostępniać albumu do ściągnięcia, do czasu aż wszyscy pierwsi klienci zostali nagrodzeni ekskluzywnym odsłuchem. Interesujący jest fakt, że jeżeli chodzi o radio, to preferowane są cięższe kawałki jak "Hard Times" i "Killer". Bardzo byśmy chcieli, by wasi czytelnicy zaproponowali inne, regionalne stacje radiowe, z którymi możemy podzielić się naszą muzyką. Po prostu napiszcie do nas na Facebooku. Zadbaliście również o ciekawą oprawę graficzną płyty. Skąd pomysł na taki obraz i kto go dla Was wykonał? Kolejne edukacyjne, międzynarodowe doświadczenie. Był to Roberto Toderico z Włoch. Pracował z grupami jak Tygers of Pan Tang. Mieliśmy zdjęcia oryginalnego motoru, który odtworzył pełną przygód podróż Che Guevara przez Południową Amerykę, ale Bart polecił, byśmy przyjęli bardziej ogólne spojrzenie na okładkę i przedstawił nam Roberto. Byliśmy zaniepokojeni, że będzie chciał nam wepchnąć death metalowy wizerunek, ale on podążył za pomysłem, by dopasować go dobrze to obrazu naszej płyty. Wygląda szczególnie dobrze na okładce winylu. Płytę nagraliście i wydaliście sami. Mimo, że macie nad wszystkim kontrolę, a współczesna technologia ułatwia promocję, to mimo wszystko bardzo ciężko jest samemu zorganizować udaną sprzedaż, nie mówiąc o organizacji koncertów czy trasy. Jak radzicie sobie z tymi problemami?
Foto: Snatch-Back
nosicie się do tego nośnika? Jest wśród Was jakiś kolekcjoner czarnych płyt? Byłem bardzo podekscytowany, gdy zobaczyłem LP na półce lokalnego sklepu z płytami, obok top zespołów jak Hawkwind czy Soundgarden. Wszyscy rozpoczęliśmy nasze inspiracje od winylu. Wydanie albumu na winylu zawsze było naszym spełnieniem marzeń. Mam ich olbrzymią kolekcję i jestem uzależniony od Hi Fi. Dla mnie jest to bardziej angażujące muzyczne doświadczenie, zarówno dźwiękowo, jak i wizualnie, oglądając szatę graficzną na okładce. To był nasz wczesny wgląd w życie zespołów, których słuchaliśmy. Żadna firma, do których się zwracaliśmy, nie chciała w to zainwestować. Myślę, że są finansowo bardzo krótkowzroczni. Jesteśmy przekonani, że inwestycja w dobrej jakości okładkę i dobrze zbalansowany LP na winylu podnosi status wiarygodności zespołu. OK., to trudne finansowo do zorganizowania, ale dotarliśmy do wielu nowych fanów z całego świata, którzy nigdy wcześniej nie kupili naszych płyt CD.
ny... Zaplanowaliśmy produkcję nowego teledysku do "Ride Hard Run Free" i jesteśmy w trakcie rozmów z międzynarodową firmą, która może pomóc nam w promocji naszego LP. Nie chcemy też robić zbyt długiej przerwy przed wydaniem następnej płyty, więc zaczniemy niedługo pracować nad kolejną płytą. Fajnie byłoby też zagrać więcej występów, jeśli tylko ktoś byłby zainteresowany współpracą z nami. Trochę później w tym roku mamy zaplanowany Gigfest, Oswestry i Mearfest Newcastle. Michał Mazur Tłumaczenie: Kinga Dombek, Przemysław Doktór
SNATCH-BACK
97
Zawsze do przodu Nie wiodło się im w latach 80., ale po reaktywacji w roku 2010 Salem działa nader prężnie, w niecałe siedem lat wydając aż cztery studyjne albumy. I chociaż na najnowszym "Win Lose Or Draw" nieco spuścił z tonu, to i tak ta płyta powinna zainteresować zagorzałych fanów Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, bo trafiły na nią również udane kompozycje. Kolejna powinna być już lepsza, gdy nowy skład nieco okrzepnie: HMP: Raptem w lutym 2018 roku wydaliście poprzedni album "Attrition" i proszę, na koniec roku następnego przygotowaliście kolejny - całkiem niezłe tempo, jak na weteranów? Adrian Jenkinson: Właściwie skończyliśmy go w czerwcu ubiegłego roku, ale musieliśmy poczekać ze względu na różne problemy z tłoczeniem i publikacją. Cieszyliśmy się na rozpoczęcie pisania z nowym składem, był to dla nas ekscytujący czas i chyba ta ekscytacja wzięła górę i doprowadziła nas do stwo-
krótki czas, a później z każdym kolejnym miesiącem było coraz trudniej o jakąkolwiek umowę. Adrian Jenkinson: Myślę że przyjęliśmy wtedy zdobycie kontraktu jako rzecz pewną i oczywistą. Gdy tak się nie stało cóż, było to katalizatorem naszego rozpadu w 1983 roku. Po zastanowieniu Simon i ja stwierdziliśmy, że po prostu nie byliśmy wtedy dość dobrzy (teraz oczywiście jesteśmy. (śmiech) Duże firmy to jedno, ale istniało przecież
szych uczuć. Czasy są teraz zupełnie inne, ale jedno nie uległo zmianie: trzeba mieć muzycznie coś do powiedzenia, żeby przyciągnąć uwagę fanów? Adrian Jenkinson: Dla nas kluczem jest zawsze melodia. Możesz mieć najlepszy gitarowy riff na świecie, ale jeśli nie masz do niego dobrej reszty i melodii, to nie masz dobrej piosenki. Tak długo jak Simon i ja czujemy, że piszemy dobre melodie, tak długo będziemy to kontynuować. Problemem jest tylko to, że jest ich niestety coraz mniej, a zespołów przybywa lawinowo, ale w sumie i tak dawne, klasyczne zespoły mogą liczyć na większe zainteresowanie, więc nie jest tak źle? Adrian Jenkinson:To dla nas bardzo dziwne. Zawsze byliśmy kategoryzowani jako NWOBHM, ale właściwie jesteśmy dobrym, staromodnym zespołem rockowym - jak Deep Purple, Whitesnake czy nawet Led Zeppelin. Gdy ludzie słyszą nas po raz pierwszy, oczekują mocnego metalu z powodu naszej nazwy i z racji, że jesteśmy "NWOB HM", więc często są zaskoczeni. Ale zawsze jesteśmy dobrze przyjmowani, wierzymy więc, że wciąż istnieje publiczność dla rocka w naszym wydaniu.
Foto: Salem UK
rzenia kolejnego albumu. Mamy trzypłytowy kontrakt z Dissonance, więc mieliśmy pewność, że zostanie wydany. Ostatnio w ciągu niecałych siedmiu lat wydaliście cztery albumy - w latach 80. mogliście o tym tylko pomarzyć, więc teraz nadrabiacie stracony czas? Adrian Jenkinson: Zawsze mieliśmy ten potencjał, pisanie nowych kawałków też było naszą mocną stroną. Tym razem mieliśmy udogodnienie w postaci mojego studia, więc budżet nie był problemem. Swoistym paradoksem jest to, że w początkach kariery nie udało wam się podpisać kontraktu, mimo tego, że Salem był powiązany personalnie ze znanym przecież zespołem Ethel The Frog, wydawanym przez EMI - nurt NWOBHM był czymś ekscytującym dla firm płytowych przez bardzo
98
SALEM UK
wiele niezależnych wytwórni specjalizujących się w ciężkim graniu, jak na przykład Neat - one też nie były zainteresowane płytą Salem, mimo tego, że mieliście na koncie obiecujące nagrania demo? Adrian Jenkinson: Tak, ciężko w to uwierzyć, wiem (śmiech), ale wszyscy nas odrzucili, nawet niezależne wytwórnie. Doceniono te nagrania dopiero w roku 2010, kiedy ukazały się na kompilacji "In The Beginning...". Wtedy też reaktywowaliście zespół i gracie do dziś - po tych blisko 10 latach możecie już pewnie ocenić, że bez dwóch zdań warto było wrócić? Adrian Jenkinson: Nie ma co do tego wątpliwości. Graliśmy w całej Europie plus w Dubaju, na kilku najbardziej prestiżowych festiwalach. Jesteśmy zaszczyceni liczbą fanów, którzy przychodzą nas zobaczyć i kupują nasz merchandise. To jedno z najlep-
Ostatni skład Salem przetrwał wyjątkowo długo, ale w końcu wasze drogi z gitarzystami Markiem Allisonem i Paulem Macnamarą oraz perkusistą Paulem Mendhamem rozeszły się po wydaniu "Attrition" - byliś cie już sobą zmęczeni, a może nie mieli już tyle czasu na granie, zważywszy spore tempo pracy Salem? Simon Saxby: Nie chodzi o tempo pracy; w gruncie rzeczy utrzymywaliśmypoziom co do komponowania przez ostatnie dziesięć lat. Kiedy relacja się rozpada, staje się bolesna. Faktem jest, że pozostali nie zgadzali się ze mną i Adrianem. Rozdzieliliśmy się, a z racji, że Adrian i ja jesteśmy legalnymi posiadaczami zarówno nazwy, jak i nagranego materiału, postanowiliśmy kontynuować działalność z kolejnymi muzykami. Zastąpili ich Dave Megginson oraz Francis Gill i jest to sytuacja w dziejach zespołu dotąd niespotykana, bo zawsze mieliście w składzie dwóch gitarzystów? Simon Saxby: Nie zawsze był to pięcioosobowy zespół z dwoma gitarzystami, zaczęło się jako czteroosobowa grupa z dwoma gitarzystami, z Paulem Tognolą (Ethel The
Foto: Salem UK
Frog), śpiewającym też chórki. Kiedy odszedł, ja dołączyłem jako drugi wokalista, tworząc gitarowy duet z samym Paulem Macnamarą. Paul Mendham zastąpił Paula Conyersa (Ethel The Frog) na perkusji i wreszcie Mark Allison dołączył na gitarze, tworząc pięcioosobowy zespół. Więc dwoma pierwotnymi członkami byli Adrian i Paul Macnamara. Zeszliśmy się ze składem, który rozpadł się w roku 1983. Adrian Jenkinson: Dave od tamtego czasu również opuścił zespół, teraz mamy na perkusji wspaniałego, utalentowanego Dana Ellisa. Nowicjusze w składzie mieli twórczy wkład w nowe kompozycje, zważywszy na to, że dołączyli do was jeszcze w 2018 roku? Simon Saxby: Tak, Francis napisał wiele gitarowych części. Adrian i ja piszemy razem większość piosenek, a Francis wnosi również swój wkład. Adrian Jenkinson: Tak, jesteśmy w pełni funkcjonującym zespołem. Żadnych najemników! Wygrana, przegrana lub remis - którą z tych opcji bierzecie pod uwagę i dlaczego właśnie tę pierwszą? (śmiech) Adrian Jenkinson: Oczywiście jesteśmy zwycięzcami! (śmiech). Trzeba sporo przeżyć i wytrwać, by powrócić po tak długim czasie i wydać cztery nowe, udane płyty! W sumie każdy twórca musi co jakiś czas zmierzyć się z sytuacją, że jego nowa płyta, film, książka, wystawa czy jakikolwiek przejaw artystycznej aktywności jest co jakiś czas poddawany osądowi publiczności/ widowni. Stresuje to was w jakikolwiek sposób czy za każdym razem staracie się nagrać jak najlepszą płytę, a potem już tylko czekacie na recenzje i opinie fanów? Adrian Jenkinson: Jest to nieco nerwowy czas - zwłaszcza dla mnie, z racji, że odpowiadam za produkcję, miks i mastering nagrań, więc każda krytyka może potencjalnie bardzo we mnie uderzyć, ale generalnie staramy się nie pozwolić, by nas to niepokoiło.
nieprzychylnej recenzji w "Kerrang!" czy w innym opiniotwórczym magazynie mogły złamać zespołowi karierę? (śmiech) Adrian Jenkinson: Tak, masz rację i właśnie dlatego trochę denerwujemy się w dniu wydania kolejnej płyty! Zresztą obecnie brytyjska prasa czy tamte jsze muzyczne media są chyba znacznie bardziej przychylne rodzimym zespołom niż lata temu, na przełomie lat 70. i 80. czy późniejszych, kiedy to pewne grupy czy nurty nie mogły liczyć na żadne ciepłe słowo ze strony waszych dziennikarzy, wynoszących za to na piedestał sezonowe gwiazdki czy wykonawców jednego przeboju? Adrian Jenkinson: Tak, pamiętam czasy, gdy dla brytyjskiej muzycznej prasy było w dobrym tonie, by mówić negatywnie na temat zespołów jak Led Zeppelin i Sabbath, a nawet ignorować je na rzecz manchesterskiej sceny indie. Na szczęście obecnie grupy jak Zep i Sabbs są szanowane za ich ogromny wkład w historię muzyki. I proszę, po wielu nie pozostało już nawet symboliczne wspomnienie, a Salem przetr wał i ma się dobrze - jest więc jakaś spraw iedliwość na tym świecie, nieprawdaż? Adrian Jenkinson: Tak, dokądkolwiek udamy się w Europie, zawsze jesteśmy traktowani z ogromnym szacunkiem, nawet zanim zaczniemy grać, bo jesteśmy Brytyjczykami i pochodzimy z ery NWOBHM. Jest to bardzo szczere i zawsze jesteśmy za to wdzięczni. Jesteście więc u progu roku 2020 optymistami, bo kariera Salem może nie jest jakaś szczególnie imponująca, ale wciąż przecie do przodu, rozwijacie się i nagrywacie kolejne płyty i oby ten stan rzeczy trwał jak najdłużej, bo człowiek jest młody dopóty, dopóki ma w sobie pasję i chęć działania? Simon Saxby: Patrz, co się dzieje w 2020, nie mamy gdzie grać, więc piszemy nowy materiał! Mamy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości uda nam się wyjść na scenę i zagrać. Wojciech Chamryk, Konga Dombek, Paweł Gorgol
Te drugie są chyba obecnie znacznie ważniejsze, bo to już nie te czasy, że zaledwie jedna lub maksymalnie dwie literki K w
SALEM UK
99
Wielki powrót! Gwoli przypomnienia dla tych, którzy zespół znają, jak również przedstawienia tym, którzy jeszcze go nie poznali Heavy Pettin’ to szkocka grupa hard rockowa, należąca do nurtu NWOBHM, która powstała w 1981 roku w Glasgow. Panowie mają na swoim koncie trzy albumy studyjne "Lettin Loose" (1983r.), "Rock Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big Bang" (1989r.). Zespół rozpadł się w 1988 roku. Obecnie Heavy Pettin’, pełen sił, zapału i energii, powraca z nowym minialbumem pt. "4 Play". Z oryginalnego składu w grupie pozostali jedynie - wokalista Stephen "Hamie" Hayman oraz gitarzysta Gordon Bonnar. Pozostali członkowie zespołu to: Mick Ivory - perkusja; Jez Parry - bas; Dave (Davo) Aitken - gitara. Historię Heavy Pettin’ przybliża nam Gordon Bonnar. Zapraszam do lektury. HMP: 14 lutego 2020 r. wydacie nową EPkę "4 Play". Jak się czujesz przed jej premierą? Zastanawiasz się, jak będzie oceniana? Gordon Bonnar: Długo na to czekaliśmy. Z naszej strony jest dużo podekscytowania i nerwowego oczekiwania. To jest duża sprawa dla nas, mamy wiele do zrobienia! Tak, zawsze mamy nadzieję, że każde wydanie zostanie dobrze przyjęte, ale wydaje mi się, że to jest wyjątkowe ze względu na długą przerwę, to jakby ponowne przedstawienie się na-
wiedzieć, że będzie niesamowity!! Co Twoim zdaniem odróżnia "4 Play" od innych Waszych dzieł? Cóż, na początek nie mamy ingerencji wytwórni, co w przeszłości zawsze nam przeszkadzało. Nasz A&R (A&R - dział artystyczny firmy fonograficznej) ciągnąłby nas i szarpał w różnych kierunkach, w zależności od rynku itp., tak więc kreatywność na własnych warunkach, bez presji, jest cudowna.
mi, bardzo utalentowanymi, ale nie o to nam chodziło i coraz bardziej oddalaliśmy się od tego, kim byliśmy jako zespół. W tamtym czasie byliśmy zarządzani przez Briana Lane'a (Yes, Asia), a on miał trochę wolnego czasu w studio - Marcus Recording Studios w Londynie z powodu innego zespołu - It Bites, który skończył wcześniej. Więc postanowiłem zabrać tam zespół, kiedy jeszcze nagrywaliśmy "Big Bang" w Maison Rouge Studios. Napisałem dwie piosenki, "Hot Women" i "Break it Down", jako kontrast dla naszej A&R w Polydor Records. Wyprodukowałem te dwie piosenki w ciągu pięciu dni z podkładami i perkusją na żywo i podkręconymi wzmacniaczami Marshalla... miejsce zajebiście się trzęsło!! Zabraliśmy gotowe utwory do Polydor Records, mówiąc im, że chcemy, aby "Big Bang" poszedł w tym kierunku. Niestety nie wspierali nas i nie byli zainteresowani, dosłownie powiedzieli: "Nie". Od tego dnia zespół był skończony. Odbyliśmy kolejną trasę po Wielkiej Brytanii i rozstaliśmy się przed wydaniem albumu "Big Bang". Patrząc wstecz to jest parodia. Wiele znanych zespołów miało trudności podczas nagrywania trzeciego albumu, ale zwykle były wspierane przez wytwórnię lub kierownictwo i ulepszały go, aby stworzyć arcydzieło. Nigdy nie otrzymaliśmy takiego wsparcia i naprawdę wierzę, że gdybyśmy je mieli, Heavy Pettin’ rozwinęłoby pełny potencjał, którego wszyscy oczekiwali. Czym się zajmowaliście po tym, jak zespół się rozpadł? Hamie i ja pozostaliśmy w branży muzycznej. Początkowo pracowałem jako inżynier nagrań w domu w Great Linford Manor Studios (Milton Keynes), Maison Rouge (Chelsea) i Power Plant (Neasden), tworząc wiele albumów z artystami takimi jak: Public Image, Little Angels, Thunder, Tigertailz, Del Amitri, Thomson Twins, Sade, Go West i wieloma innymi... Skończyłem grając na gitarze na tych płytach, więc ostatecznie skłaniałem się do bycia gitarzystą sesyjnym i ewentualnie pisania utworów... pracując z wieloma producentami muzycznymi, których znałem… to była interesująca praca i dobre życie… Hamie przeprowadził się do USA i podpisał umowę z Dirty White Boy z Earlem Slickiem, a następnie założył swój własny zespół Chyld, którego płyty dobrze sobie radziły w USA… jednocześnie rozpętując piekło na wszystkich frontach.
Foto: Heavy Pettin’
szym starym i nowym fanom. Pomimo tego, w którymś momencie musimy odpuścić i robić swoje. Zależy nam na tym, żeby została wydana w pełni. "Obczaj to" świecie! Kiedy możemy się spodziewać pełnowymiarowego albumu? To nasz następny krok, pracujemy nad tym teraz, pomiędzy koncertami na żywo/ podróżowaniem w ramach trasy koncertowej. Mamy dużo kawałków, które bierzemy pod uwagę i jak już mówiłem, rozpoczęliśmy nagrywanie. Mamy nadzieję, że pełnowymiarowy album zostanie wydany pod koniec 2020 roku. Mamy gotowy tytuł i koncepcję - Nie, nie mogę Wam zdradzić - ale mogę Wam po-
100
HEAVY PETTIN’
Myślę, że "4-Play" łączy się z tym, co najlepsze z naszej przeszłości, jednocześnie określając naszą przyszłość. Uważam, że nasi fani zgodzą się z tym, że nie można tego pomylić z niczym innym, to jest czyste Heavy Pettin’! Wróciliśmy!! Zespół rozpadł się w 1988 roku. Czy możesz nam powiedzieć, dlaczego podjęliście tę decyzję? Mam nadzieję, że siedzicie wygodnie... W siódmym miesiącu nagrywania naszego trzeciego albumu "The Big Bang" w Londynie nasza wytwórnia płytowa dała nam producentów "pop" - Power Station/ Mike and the Mechanics itp. - byli świetnymi faceta-
Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was skłoniło do reaktywacji? Przez lata zawsze były "podejścia" do zrobienia czegoś, ale Hamie mieszka w USA, a reszta z nas jest rozsiana po całej Wielkiej Brytanii, więc nigdy nie było łatwo się zorganizować, połączyć itp. Hamie dzwonił do mnie latem 2016 roku, naprawdę bardzo chcąc i starając się, aby coś znów się zaczęło, więc połączyliśmy się z resztą. Wszyscy byli chętni... ale nie mogliśmy opracować żadnego planu, żeby zacząć. Pod koniec lata siedziałem w ogrodzie i nagle wpadłem na prosty pomysł, żeby zrobić jeden koncert... i zrobić go za rok. Wszyscy dali się przekonać do tego pomysłu... prawdopodobnie dlatego, że była to kwestia odległa. Zaczepiłem naszego starego menedżera, Dutcha Michaelsa, i ko-
niec końców ustaliliśmy, że weźmiemy udział w Festiwalu Winterstorm w listopadzie 2017r. Pierwszy występ załatwiony! Poszło nadzwyczaj dobrze i ogromnie nam się podobało, więc postanowiliśmy iść dalej i zobaczyć, dokąd to nas zaprowadzi. "4 Play" to pierwsza partia nowych utworów Heavy Pettin’ nagrana od ponad 30 lat. Co czujesz ponownie nagrywając? Zawsze planowaliśmy wydać nowy materiał, ale szczerze mówiąc, kiedy się reaktywowaliśmy, okazało się to zniechęcającą perspektywą... ponieważ mamy świetną reputację i wynikające stąd oczekiwania, którym musimy sprostać. Zamiast tego, postanowiliśmy więc nie spieszyć się i skupić na naszych koncertach na żywo itp. To dobrze zadziałało, gdyż w tym czasie ponownie połączyliśmy się z twórczym sercem Heavy Pettin’ i mogliśmy ocenić, gdzie byli nasi fani. To było dla mnie ważne, kiedy zacząłem pisać nowy materiał na EPkę... i od tego momentu wszystko popłynęło dość łatwo. Skomponowałem trzy utwory, a Hamie dokończył kilka tekstów/ melodii, a także wybraliśmy jedną z piosenek Davo (Davo Aitken - gitarzysta Heavy Pettin’), która nadała EPce dodatkowy wymiar. Nagrywaliśmy utwory w Studio SOR Great Linford w Milton Keynes (Wielka Brytania) w sierpniu 2019 roku. Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony utwór na EPce, który ma dla was szczególne znaczenie? Wszystkie są dla nas wyjątkowe, wszystkie przedstawiają coś innego. "Back to You" dotyczy naszej nieobecności i powrotu do naszych fanów. Chcieliśmy przekazać tę wiadomość, tzn. jakie to uczucie być zostawionym z niczym, a potem wrócić do miejsca, w którym przerwaliśmy. "Tell me Why" został napisany od początku do końca w około 10 minut, jest to prosty, chwytliwy, a zarazem szybki i mocny rockowy utwór. "Who We Are" napisał Davo i jest trochę mroczniejszy i intensywniejszy dla kontrastu, doskonale pokazuje naszą cięższą stronę. "Hard to Hold" to osobista ballada, inna niż wszystkie, w prawdziwym stylu Heavy Pettin’. Koncertowaliście z takimi zespołami jak: Kiss, Ozzy i Mötley Crüe. Czy jest jakiś koncert, który był dla Was szczególnie pamiętny? Tak, zrobiliśmy wiele świetnych tras i koncertów z niesamowitymi zespołami, takimi jak te, o których wspomniałaś, a także z Whitesnake, Metallicą, Ratt, Dio itp. Tyle wspaniałych chwil i wspomnień. Nasze pierwsze występy z Kiss były wyjątkowe, bardzo dla nas ekscytujące, a Paul i Gene zazwyczaj, przez większość wieczorów, obserwowali nas stojąc z boku sceny. Spotkaliśmy się z Ozzy’im jeszcze przed rozpoczęciem trasy, uwielbiał spędzać z nami czas i opowiadać nam wszystkie stare historie o Black Sabbath. Był zabawny i podczas ostatniej nocy trasy koncertowej powiedział mi żartobliwie: "Cieszę się, że jutro wyjeżdżacie… stajecie się zbyt dobrzy!". Mötley Crüe cały czas bywali w naszej garderobie... uwielbiali imprezować… tyle frajdy… i prawdopodobnie lepiej nie mówić nic więcej (śmiech) Tak, mieliśmy wiele niezapomnianych koncertów z tymi facetami
i na własną rękę... zbyt wielu, żeby o wszystkich wspomnieć, ponieważ zwykle koncertowaliśmy 7-8 miesięcy w roku. Jak wyglądało tworzenie muzyki do "4 Play"? Kto pisze teksty? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy był tylko jeden lider? Zawsze byłem głównym kompozytorem w zespole. Piszę około 70/80% utworu, tj. gitarowe riffy, melodie, teksty piosenek, aranżacje itd. Potem zwykle oddawałem utwory Hamiemu, żeby je dokończył - dodawał i poprawiał teksty i niektóre melodie, żeby pasowały do jego stylu wokalnego i udoskonalał lirycznie. Zawsze piszę, więc zawsze mam dużą pulę piosenek do wykorzystania. W ze-
szczaliśmy, ponieważ byliśmy młodzi i sądziliśmy, że wiedzą lepiej, ale tak nie było. Co więcej, nie jesteśmy pod żadną presją, finansową ani żadną inną, co robi dużą różnicę w odniesieniu do tego, jak tworzymy naszą sztukę. Współproducentem Waszego debiutanck iego albumu z 1983 roku ("Lettin’ Loose") był gitarzysta Queen - Brian May. Jak Wam się współpracowało? Brian chciał z nami współpracować po wysłuchaniu naszych demówek i my też byliśmy bardzo podekscytowani tym pomysłem. Brał w tym udział również Mack (Reinhold Mack - producent muzyczny zespołu Queen
Foto: Andrew West
spole mamy teraz drugiego znakomitego autora piosenek - Davo, więc zobaczycie więcej jego wkładu. Hamie zawsze chce nowego materiału i jest siłą napędową naszej kreatywności. Gdy piosenka spełnia oczekiwania, cały zespół się za nią "zabiera" i wszyscy dodają własne partie i charakter, dopóki wszyscy nie jesteśmy zadowoleni… wszyscy mamy ważny wkład w ostateczny rezultat. To właśnie sprawia, że Heavy Pettin’ jest wyjątkowy! Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki? Głównie gra na mojej gitarze. Wszystkie piosenki Heavy Pettin’ pochodzą z uderzania w "rozkręconą" gitarę elektryczną... i dreszczyku emocji związanego z tworzeniem nowego utworu Heavy Pettin’, który nabiera tożsamości. Słuchanie wspaniałej nowej muzyki również inspiruje... sprawia, by kreatywne siły działały… Jak wytwórnia płytowa wpływa na Waszą pracę? Czy możecie cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Nie mamy wytwórni płytowej, więc możemy swobodnie określać własną wizję naszej muzyki i naszej przyszłości. W przeszłości próbowali nami manipulować, a niektóre podejmowane przez nich decyzje rzeczywiście wpływały na nasz rozwój. Wiele razy myśleliśmy: "To nie wydaje się właściwe?", ale odpu-
- przyp. red.). Nagrywaliśmy album w The Townhouse Studio 2 w Londynie, gdzie Phill Collins stworzył swój słynny dźwięk perkusji, ponieważ znajduje się tam wysoka szklana kabina z perkusją w środku (Drum Booth). Skończyliśmy album w Monachium (dogrywanie i miksowanie). Brian był bardzo skoncentrowany na stworzeniu dla nas świetnej płyty, próbując uchwycić energię zespołu. Wszystko było grane na żywo z dogrywkami, a Brian wykonał świetną robotę z wokalem Hamiego. Możecie usłyszeć, jak Brian dołącza do naszych wokali wspierających pod koniec "Devil in her Eyes". Świetnie się bawiliśmy, a płyta wypadła dla nas naprawdę dobrze. Same wspaniałe wspomnienia. Pan May jest jedyny w swoim rodzaju! Czy wracasz do któregoś z poprzednich albumów ze szczególnym sentymentem? Niedawno graliśmy na Monsters of Rock Cruise. Didżej na statku - wspaniały "DJ Will" jest wielkim fanem zespołu i grał utwory z albumów "Rock Ain't Dead" i "Lettin’ Loose" itd. Od dawna nie słyszałem tych utworów w takim kontekście, ale zabrzmiały mega i rzuciły na kolana niektóre utwory innych artystów, które grał... więc byłem z tego bardzo zadowolony... Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym rynkiem muzyki? Jest lepszy czy
HEAVY PETTIN’
101
HMP: W Black Swan możemy znaleźć wspaniałych muzyków, co skłoniło Was do rozpoczęcia nowego projektu i założenia zespołu? Robin McAuley: Wytwórnia Frontiers Music zwróciła się do Jeffa Pilsona, żeby wspólnie stworzyć jakiś projekt. On zapytał Reba Beacha, który powiedział tak! Następnie zadzwonił do mnie i wkrótce potem zaczęliśmy pracować nad jakimiś pomysłami, aby to wypróbować i w taki sposób to wszystko się połączyło. Skąd pomysł na nazwę zespołu? Podobno Kip Winger zasugerował nazwę Rebowi. Reb powiedział Jeffowi i mnie, a my ją pokochaliśmy. Kiedy Frontiers otrzymało zezwolenie na korzystanie z tej nazwy, wszystko było przesądzone! Myślę, że nazwa jest idealna dla zespołu i muzyki! Foto: Mark Rutherford
gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz? Muzyka jest muzyką, zawsze będzie ewoluować i patrząc wstecz, stawać się lepsza. A każda dekada będzie miała swoich zwolenników, ponieważ to zostało wryte w nasze usposobienie, gdy dorastaliśmy. Jak wiecie, sposób, w jaki ludzie uzyskują dostęp do muzyki, zmienił się dramatycznie od czasu rozwoju technologii - Internetu / telefonu komórkowego, ale zawsze mówiłem, że to opinia publiczna decyduje o tym, co jej się podoba, bez względu na to, jak zostanie to przekazane lub co mówią krytycy. Jest więcej "ducha wspólnoty" w odniesieniu do muzyki, gdy media społecznościowe łączą fanów i artystów. Więc władza w ręce twórców muzyki i władza w ręce ludzi!! i rock nie umarł, do cholery!!! Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki? Zróbcie to! To nie jest łatwe, ale poświęćcie trochę czasu na naukę instrumentu muzycznego i bądźcie kreatywni. Zaprzyjaźnicie się z innymi muzykami, zawsze będziecie mieć paczkę... spotkacie pociągających ludzi (śmiech) Zawsze będziecie w stanie podnieść swoją gitarę lub coś innego i zatracić się w jej fenomenie, ponieważ za każdym razem zabierze Was w nowe miejsce... Jeśli będziecie się jej trzymać, da Wam wyjątkowe chwile i wspomnienia na całe życie... Czy jesteście także przyjaciółmi poza sceną? Absolutnie tak, jesteśmy grupą braci i razem spędzamy cały czas. Jako zespół wszyscy jesteśmy równi i wszyscy jesteśmy niezbędni do dostarczania magii Heavy Pettin’, kochamy to. Więc nie ma tutaj próżności ani "gwiazdorzenia", które zostają wyeliminowane, gdy tylko się pojawią, przez ciągłe, bardzo śmieszne przekomarzanie się, które trwa bez przerwy… Co Twoim zdaniem odróżnia Was od innych zespołów hard rockowych? Czy jest coś specyficznego dla Heavy Pettin’? Wy mi powiedzcie? Większość recenzji naszej nowej EPki mówi to samo: "Brzmi jak klasyczne Heavy Pettin’!". Myślę, że udaje nam
102
HEAVY PETTIN’
się połączyć naszą szarżującą metalową wymowę z melodią i atrakcyjnym brzmieniem gitary. Nasze teksty są mocne i chcemy mieć pewność, że każdy utwór ma swoją tożsamość. Uwielbiamy grać na żywo dla naszych fanów i dla nich dać z siebie wszystko. Gdy rozmawiamy z ludźmi po naszych koncertach, są zdumieni energią, którą wkładamy i tworzymy. Nasze muzyczne wykształcenie zdobyliśmy w latach 70-tych, kiedy byliśmy nastolatkami, dlatego jesteśmy elitarnym członkiem NWOBHM (Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu), co oznacza, że mamy dodatkowy atut… my faktycznie idziemy do 11! (wzmacniacz idzie do 11 - przyp. red.). Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym? Gra na gitarze w Heavy Pettin’ to coś więcej niż pasja... definiuje to, kim jestem! To, kim jest Hamie... kim jest Mick... kim jest Davo... kim jest Jez. To jest Heavy Pettin’! Jakie są Wasze plany na przyszłość? Planujecie jakąś dłuższą trasę koncertową? W 2019 roku skoncentrowaliśmy się na Wielkiej Brytanii i właśnie wróciliśmy z Monsters of Rock Cruise oraz Brofest w Newcastle, gdzie byliśmy główną gwiazdą. Jesteśmy w Barcelonie 6 czerwca i planujemy więcej specjalnie wybranych koncertów w całej Europie w 2020 roku, starając się tam dotrzeć do naszych odbiorców. Więc zwracajcie uwagę na aktualności. Dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość. Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się odwiedzić Polskę. Bardzo byśmy chcieli zagrać w Polsce... zróbcie trochę hałasu, żeby nas tam sprowadzić! Dziękujemy, rządzicie! Simona Dworska
Chociaż wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami, dla Black Swan album "Shake The World", który ukazał się 14 lutego tego roku, jest debiutem. Jak jest odbierany? Jakie są Wasze odczucia? Czy spodziewasz się, że, jak sugeruje tytuł, album wstrząśnie światem? Jest teraz 12 marca i jak do tej pory reakcje oraz komentarze wszystkich, którzy słyszeli pełny album, były niesamowite! Czasopisma mówią: "Album roku!!". Jest marzec (śmiech) Nam to pasuje! "Shake The World" był naszym pierwszym singlem z albumu o tej samej nazwie. Następnie "Big Disaster", a jeszcze później piękna ballada "Make It There" wydana w Walentynki razem z całym albumem. Wszystkie trzy teledyski można zobaczyć na YouTube! Wydaje się, że naprawdę nadszedł czas, aby wstrząsnąć światem (!), biorąc pod uwagę obecny niepokój, którego wszyscy doświadczamy, prawda? Każdy z zespołów, w których graliście (wokalista Robin McAuley - McAuley Schenker Group, gitarzysta Reb Beach - Winger, Whitesnake, basista Jeff Pilson - Foreigner, The End Machine, ex-Dokken i perkusista Matt Starr - Ace Frehley, Mr. Big) odniósł sukces. Czujecie presję tworząc coś zupełnie nowego? Naprawdę nie ma presji! My po prostu zaczęliśmy pisać takie utwory, które lubimy śpiewać i wykonywać. Produkcja Jeffa jest bardzo mocna i nadaje zespołowi bardzo świeży dźwięk. Chociaż jest to zasadniczo klasycznie rockowa płyta, to wszystkie utwory są nowe i przyjęliśmy bardzo świeże podejście zarówno pod względem dźwięku, jak i struktury! Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Shake The World"? Czy Reb Beach jest jedynym twórcą utworów w Black Swan? Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą? Tworzenie było przyjemne i oparte na współpracy. Reb i Jeff napisali muzykę, a ja głównie linie wokalu i teksty. W fazie przedprodukcyjnej Jeff i ja dokonywaliśmy zmian, a potem od razu nagrywałem swoje partie. Wszystko nagrywane było w domowym studio Jeffa w Los Angeles. Jak wygląda proces pisania utworów? Czy teksty są oparte na Waszych osobistych
Jestem ciekawa czym się zajmujesz poza tworzeniem muzyki? Uwielbiam spędzać czas z rodziną, z moją żoną i synami!!
Uwaga! Black Swan wstrząsa światem!!! Z połączenia talentów wokalisty Robina McAuleya, gitarzysty Reba Beacha, basisty Jeffa Pilsona oraz perkusisty Matta Starra, powstała zupełnie nowa jakość - Black Swan. Zespół 14 lutego br. wydał swoją pierwszą płytę zatytułowaną: "Shake The World". Jeden z najwspanialszych rockowych głosów, mocna sekcja rytmiczna i porywające gitary dostarczą Wam niezapomnianych muzycznych wrażeń. Zachęcam do odsłuchu, jak i przeczytania kilku słów od Robina McAuleya. doświadczeniach? W niektórych przypadkach łatwo jest czerpać z osobistych doświadczeń lub okoliczności, których jesteś świadkiem, ale teksty piosenek mogą być również subiektywne, toteż mogą oznaczać różne rzeczy dla różnych ludzi!
wpływ ma krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle ma jakiś)? Stare powiedzenie mówi: "Możesz czasem zadowolić niektórych ludzi, ale nie wszystkich przez cały czas". Nie martwię się o to!! Masz duże doświadczenie sceniczne, więc zastanawiam się, czy czasami stresujesz się
Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie? Hmmm??? Uwielbiam "Immortal Souls", ponieważ dotyczy wampirów! Jestem typem faceta, który lubi filmy i książki o wampirach! Także "When Johnny Came Marching", który mówi bardzo dużo o młodych żołnierzach mężczyznach i kobietach cierpiących na syndrom stresu pourazowego (PTSD). Mieliśmy masakrę blisko naszego domu. W trakcie przyjemnie spędzanego wieczoru, przyjaciele mojego syna z wyższej uczelni zostali zastrzeleni przez byłego żołnierza piechoty morskiej. Niestety takie zdarzenia są zbyt częste!
Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym rynkiem muzyki? Jest lepszy czy gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz? Muzyka, style ciągle się zmieniają! To jest zdrowe! Niektóre lubię, a niektóre nie. Przemysł nie jest taki sam jaki był, ale jak mógłby być z tą całą nową muzyką?! Ważne, że ludzie lubią to, co robię. Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki? Jeśli to Twoja pasja, to śmiało - wybierz ją z Sercem i Duszą!! Bądź najlepszy, jaki możesz być. Nie sprzedawaj tanio swojej skóry! Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co chcesz osiągnąć? Pozostać zdrowym i szczęśliwym!!! A reszta
Wasz nowy album "Shake The World" będzie dostępny na płycie CD. Jakie inne gadżety będziecie mieli na sprzedaż? Koszulki, płyty winylowe i płyty CD… wydaje mi się, że wyprzedaliśmy wszystko wcześnie, a potem wydrukowaliśmy więcej w celu realizacji dalszych zamówień. Czy po tylu latach działalności scenicznej Twoje pomysły jeszcze się nie wyczerpały? Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki? Ha! Dobre pytanie! Ponieważ nasze życia i sytuacje nieustannie się zmieniają, zawsze będzie świeży materiał, z którego można czerpać. To jest jak nowy samochód, nowy telefon. Zawsze dzieje się coś nowego, więc zawsze jest z czego czerpać inspirację. Co, Twoim zdaniem, odróżnia Black Swan od innych zespołów? Reb, Jeff, Matt i ja po raz pierwszy razem. To coś nowego!! Nasze różne style razem sprawiają, że to, co robimy różni się od innych! Reb jest niesamowitym gitarzystą, ma swoje indywidualne brzmienie i styl. Samo to czyni Black Swan innym! Jak sobie radzisz ze sławą? Przytłacza Cię czy motywuje? Naprawdę nie jestem sławny, ale dziękuję! Nie jest możliwe zadowolenie wszystkich i zawsze znajdzie się osoba, która czegoś nie lubi. Jak sobie radzisz z krytyką? Jaki
Foto: Capilla Ardiente
lub czujesz presję podczas koncertów? Nie lubię czekać przed koncertem. Chcę po prostu zacząć, a potem mam się dobrze! Mój głos jest zawsze priorytetem w dniach występów. To może być stresujące, więc zawsze o niego dbam. A jak sobie radzisz ze stresem? Co najmniej 8-godziny sen może złagodzić dużo stresu. Spokojny czas jest ważny. Czy możesz cieszyć się pełną swobodą artystyczną, czy może Twoja wytwórnia płytowa (Frontiers Music) w jakiś sposób wpływa na Twoją pracę? Dają świetne sugestie, ale ostatecznie podpisują z Tobą kontrakt ze względu na to, co robisz. Kiedy podchodzę do mikrofonu, żeby śpiewać, to moja artystyczna swoboda! To wszystko ja. Mieszkam w Los Angeles, oni we Włoszech!! Któregoś dnia, wkrótce, spotkamy się na dobrym makaronie i wyśmienitym włoskim winie (śmiech).
przyjdzie sama. Czy planujesz jakąś europejską trasę kon certową w najbliższej przyszłości? Michael Schenker Fest właśnie został odwołany w Japonii. Mamy zaplanowane tournée po Europie w kwietniu 2020 roku. Mamy nadzieję, że do niego dojdzie, chyba że zostanie odwołane z powodu koronawirusa. Dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość. Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się odwiedzić Polskę. Bardzo dziękuję. Kocham Polskę. Do zobaczenia na koncertach Schenker Fest!! Bądźcie bezpieczni i zdrowi! Simona Dworska
BLACK SWAN
103
Grając musisz się dobrze bawić Czy ktoś jeszcze pamięta i słucha brytyjskiego zespołu Magnum? Grupa stanowi doskonałe połączenie rocka, melodii oraz przebojów i pozostaje aktywna na rynku muzycznym już od ponad czterech dekad (19721995, 2001 do chwili obecnej). Na przestrzeni lat skład zespołu się zmieniał, jednak Tony Clarkin (gitara) i Bob Catley (właściwie Robert Adrian Catley - wokal), założyciele Magnum, nadal tworzą jego podstawę. Chociaż Panowie liczą sobie ponad 70 lat w dalszym ciągu są w świetnej muzycznej formie i nie przestają tworzyć, czego dowodem jest najnowszy album kapeli pt. "The Serpent Rings" wydany 17 stycznia br. Pozostali członkowie Magnum to - Rick Benton (klawisze), Lee Morris (perkusja) i Dennis Ward (bas). Niestety, wydaje się, że w Polsce zespół jest mało znany i niedoceniany, zachęcamy więc do zapoznania się z wywiadem, jak i twórczością Magnum. HMP: Początek 2020 to okres pojawienia się Waszego dwudziestego pierwszego albumu zatytułowanego "The Serpent Rings". Skąd w ogóle pomysł na ten tytuł? Tony Clarkin: Najpierw powstała piosenka o tym tytule. Kiedy nadszedł czas na wybór tytułu płyty, zbyt długo się nie zastanawialiśmy. "The Serpent Rings" był jednym z głównych faworytów, jeśli chodzi o tytuł nowego albumu. Nie ma w tym żadnego ukrytego znaczenia, drugiego dna ani jakichś ideologii.
takimi utworami są "Madman Or Messiah", "Not Forgiven" i "You Can't Run Faster Than Bullets". Jednakże jak już powiedziałem, wszystkie utwory z tej (i nie tylko z tej) płyty są dla mnie niezwykle ważne i z każdym z nich mam jakiś emocjonalny związek. Być może uznasz to za jakiś objaw niezdrowego samozachwytu, ale naprawdę ten album mnie porwał. Bardzo często go słucham. W domu, podczas spacerów na mieście, podczas jazdy samochodem, dlatego pewnie rozu-
To prawda i osobiście jestem z tej współpracy ogromnie zadowolony. Zresztą działamy razem już od bardzo wielu lat. Rodney odwiedził studio, w którym pracowaliśmy. Przyniósł ze sobą dość spory notatnik. Powiedziałem mu o tytule, jaki zamierzam nadać temu albumowi i jaką mam ogólną wizję okładki. Rod wszystko notował skrupulatnie co do najmniejszego szczegółu. Sam zadawał mi serię wnikliwych pytań tyczących się mojego wyobrażenia tej grafiki. Powiedziałem mu, że najważniejszym, centralnym punktem tej okładki ma być mężczyzna trzymający miecz. Kiedy już sobie to wszystko przerobił w głowie, zrobił ołówkowy rysunek tej okładki, który nas wszystkich wprawił w zachwyt. Było to niemalże dokładne zrealizowanie moich wyobrażeń. Chociaż nie było to dla mnie niczym szczególnie zaskakującym, bo znam jego talent, wiem czego się mogę spodziewać i jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Przedostatni album Magnum wydany w 2018 roku pt.: "Lost On The Road To Ethernity", to jeden z lepszych albumów Magnum. Został on dobrze przyjęty przez krytyków zarówno w Europie, jak i w USA. Jakie uczucia wywołuje w Tobie zbliżająca się premiera nowego wydawnictwa? Myślisz, że jest w stanie powtórzyć ten sukces? (Śmiech) Tego nie wiem. Wiem natomiast, że jestem bardzo pewien swojej twórczości i uważam, że "The Serpent Rings" to naprawdę dobry album i spora porcja solidnego grania. Dobre kompozycje, wyszukane partie instrumentów. Od tych, którzy mieli już możliwość przesłuchania tego materiału słyszę same pozytywne opinie. W swych lirykach poruszasz rozmaite tematy. Na przykład samozwańczy zbawiciele albo destruktywne zachowania towarzyszące ludzkości. Myślę, że właśnie w takich niezbyt łatwych oraz momentami niezbyt przyjemnych tematach można odnaleźć coś naprawdę interesującego i sprawić, że tekst będzie coś przekazywał. Nawet jakbyś nie chciał tego widzieć i bardzo się przed tym bronił, to jednak takie rzeczy są wokół nas. Poza tym lubię jak tekst jest o czymś.
Foto: Rob Barrow
Po prostu fajnie to brzmi. I tyle w tym temacie (śmiech).
miesz, że wybranie ulubionych to dla mnie nie lada wyzwanie.
Co Twoim zdaniem odróżnia "The Serpent Rings" od pozostałych albumów Magnum? (Śmiech) Naprawdę nie wiem. Myślę, że porównując go z ostatnimi albumami jest odrobinę cięższy i bardziej rockowy. Ma więcej mocy, niż większość nagranych przez nas rzeczy, co przyznam szczerze, bardzo do mnie przemawia.
Wspomniałeś o utworze "Not Forgiven". To pierwszy singiel i teledysk promujący "The Serpent Rings". To była propozycja ludzi z wytwórni. Spodobał im się tekst tego utworu. Było to istotne o tyle, że wszyscy chcieliśmy zrobić do tego tzw. "lyric video", a w takich przypadkach to akurat warstwa tekstowa w dużej mierze determinuje tło takiego teledysku. Użycie wizerunku kobiety - mima malującej swą twarz przed lustrem, to akurat mój pomysł. Uważam, że nadało to temu obrazowi odpowiedniego kolorytu.
Czy jako twórca muzyki znajdującej się na tym albumie jesteś w stanie wskazać jakiś utwór lub utwory, które cenisz bardziej od pozostałych? Wszystkie! (śmiech). Tak na serio, to jako twórca jestem zadowolony z całości albumu. Jeśli jednak już zmuszasz mnie do dokonania tego typu wyboru (śmiech), to na pewno
104
MAGNUM
Grafika użyta jako okładka albumu została zaprojektowana przez Rodneya Matthewsa.
Chórki na "The Serpent Rings" są wykonywane przez trzech wokalistów. Kim oni są? To nasi przyjaciele od wielu lat. To, co oni prezentują to nie tylko chórki w tle. Wszyscy oni posiadają wysoko rozwiniętą technikę wokalną. Dennis jest w tej ekipie nowy, natomiast wszyscy pozostali współpracowali z nami także przy kilku ostatnich albumach. "The Serpent Rings" w swej standardowej postaci ukaże się na CD. Planujecie wydanie tego materiału pod inną postacią? Będą jakieś specjalne edycje? Będzie dostępne także winylowe wydanie oraz specjalny box. Od lat każdy nasz album wydajemy także na winylu, zatem nie jest to u nas żadna nowość. Powiedz mi proszę, czy nie masz czasami uczucia, że wydawca ogranicza Twoją artystyczną wolność? Absolutnie. Czuję pełną artystyczną wolność
i swobodę twórczą. Nasza wytwórnia w niczym nam nie przeszkadza i niczego nie utrudnia. Gdyby ktoś mi to próbował ograniczyć, czułbym się jak zwierzę, które ktoś nagle próbuje zamknąć w klatce. Nie tędy droga. Wszystkie utwory tworzymy sami bez żadnych wytycznych ludzi z zewnątrz. Sami wiemy co robić i w którym kierunku podążać. Jesteś autorem całej muzyki na najnowszym albumie. Czy oznacza to, że pozostali muzycy nie mieli żadnego wpływu na kształt tej płyty? Ależ oczywiście, że mieli. Ja czuwam nad całością, jednakże każdy poniekąd w pewien sposób jest w dużym stopniu odpowiedzialny za swoją działkę. Sporo do zespołu wniósł nowy basista Dennis Ward. Kiedy wchodziliśmy do studia on jeszcze był w Niemczech. Wysłaliśmy mu miksy tego, co udało nam się zrobić, on następnie dograł do tego chórki i partie basu. Pierwszy raz zdarzyło nam się pracować w ten sposób. Jestem bardzo zadowolony, że człowiek ten znalazł się w szeregach Magnum. Co do mojej pracy, to gdy tworzę jakiś utwór, robię to w swym domowym studio. Zazwyczaj ma on bardzo podstawową formę, taki szkielet właściwie. Nad ostateczną wersją wszystkich utworów pracujemy wspólnie i każdy coś od siebie dokłada. Zatem na przykład Bob Catley miał sporą autonomię jeśli chodzi o swoje partie wokalne. Nasz klawiszowiec Rick Benton również posiada swe domowe studio, gdzie zrobił większość część partii klawiszowych i wszystkie orkiestracje. Lee Morris też właściwie sam dorobił partie perkusji do wszystkich utworów. Zatem "The Serpent Rings" to jak najbardziej efekt pracy zespołowej. Wspomniałeś już o zmianie basisty, która miała miejsce w obozie Magnum. Jakie były powody opuszczenia zespołu przez Ala Barrowa? Na początek warto zaznaczyć, że Al współpracował z nami przez lata i ciągle jest naszym przyjacielem. Powodem jego odejścia były głównie kwestie logistyczne. On od jakiegoś czasu mieszka w Stanach Zjednoczonych, co niewątpliwie trochę utrudniało
Foto: Magnum
nam wspólne działanie. Ale tak jak mówię, cały czas jesteśmy w dobrym kontakcie. A czy znalezienie godnego następcy w postaci wspomnianego już tutaj Dennisa Warda sprawiło Wam jakieś problemy? W tej sytuacji szczęście nam sprzyjało. Dennisa polecił mi Tobias Sammet znany z Edguy i Avantasii. Bardzo go zachwalał i dał nam do niego kontakt. Zadzwoniłem do Dennisa i zapytałem, czy nie byłby zainteresowany wstąpieniem w szeregi Magnum. Stwierdził, że jak najbardziej. Dalej już się potoczyło samo. Magnum to zespół z naprawdę bogatym dorobkiem wydawniczym. Czy po tylu lat ach miewasz momenty, że czujesz się wypalony jako muzyk i twórca? Skąd po tylu latach ciągle bierzesz inspiracje, by to dalej ciągnąć? Oczywiście chwile wypalenia zdarzają się chyba każdemu, ale w moim przypadku nigdy nie trwały one długo. Tworzenie i nagrywanie nowych utworów to dla mnie wciąż coś ekscytującego i dającego mi masę radości.
Kiedy tworzę nowy materiał, jestem w stanie oddać się temu bez reszty. Odnajduję w tym niemalże dziecinną radość. Masz jakieś inne recepty na długowieczność zespołu? (Śmiech) Po prostu grając musisz się dobrze bawić. Inaczej to nie ma większego sensu. To jest główna recepta, by działać przez tak długi okres. Grałeś w swym życiu wiele koncertów. Powiedz mi proszę, czy nawet dziś wychodząc na scenę miewasz momenty, że czujesz się zestresowany? Nie. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem czuję się podekscytowany. Kiedy byłem młodszy i grałem pierwsze duże koncerty faktycznie zdarzało mi się być zestresowanym. Ale to już przeszłość. Dziś czuję pełen luz. Ostatni koncert Magnum w Polsce miał miejsce w 2018 roku w Bydgoszczy. Pamiętasz go? Szczerze mówiąc nie bardzo (śmiech). Gram tyle koncertów, że ciężko mi wszystkie zapamiętać ze szczegółami. Chociaż poczekaj… jakieś tam przebłyski mam. To był taki mały klub chyba… Jak on się nazywał? Kuźnia. O właśnie! Ale tak jak mówię, nasza trasa średnio składa się z czterdziestu trzech koncertów, więc czasem niektóre obrazy w głowie się mieszają i ciężko je przypisać do konkretnej daty i miejsca. Dziękujemy Magnum za poświęcony czas i życzymy wszystkiego dobrego na przyszłość! Simona Dworska, Bartek Kuczak
Foto: Magnum
MAGNUM
105
Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie No Bros info pdf, który jest załączony... To mógł być ciekawy wywiad, bowiem No Bros wrócił po kilku latach milczenia ze świetną płytą "Export Of Hell", ale lider zespołu Klaus Schubert nie popisał się. Najwidoczniej ten doświadczony muzyk wychodzi z założenia, że niczym największe gwiazdy rocka, przygotowuje jeden materiał promocyjny i wszystkie magazyny go przedrukowują, jeszcze się z tego ciesząc. Ano, w przypadku niszowych, nawet długo istniejących zespołów to tak nie działa, panie Klaus, bo No Bros w żadnym razie nie jest Ozzy'm Osobournem czy kimś o podobnej pozycji. Gdyby nie to, że szanuję pracę moich młodych współpracowników-tłumaczy, to ta rozmowa powędrowałby po prostu do kosza. A tak zapraszam do lektury wszystkich siedmiu (?) polskich fanów No Bros: HMP: Wiele zespołów z takim stażem jak wasz z czasem spoczywa na laurach, coraz rzadziej wydając płyty z premierowym materiałem. W waszym przypadku jest jednak inaczej, bo nie minęły cztery lata od ukazania się "Metal Marines" i wróciliście z nowym albumem? Klaus "No Bros info pdf" Schubert: Muzyka to moje życie! Po prostu lubię ciągle robić coś nowego. Czy to z No Bros, z moim projektem Schubert In Rock z udziałem międzynarodowych gwiazd, czy z przyjaciółmi, jak na przykład w Schubert In Blues, bardziej jazzowo/bluesowym. A około ośmiu lat temu istniała nawet formacja w składzie z czterema kobietami - muzykami i ze mną: Klaus Schubert's Rock Bunnies. Był jednak dłuższy okres, kiedy ukazywały się przede wszystkim wasze różne kompilacje, ale po roku 2010 zmieniło się to na
korzyść premierowych materiałów - wyek splorowaliście zespołowe archiwa do cna i trzeba było zabrać się do roboty? (śmiech) Nie uważam, że tak było, spójrz na odpowiedź do poprzedniego pytania. (śmiech) Spojrzałem przede wszystkim na dysko grafię No Bros: od 1986 wydaliście raptem trzy albumy studyjne, ale aż pięć składanek... Co istotne przygotowaliście "Export Of Hell" w bardzo zreformowanym składzie, bo z nową sekcją i przede wszystkim wokalistą - gdyby nie te zmiany, to pewnie ta płyta ukazałaby się trochę szybciej? Główny skład zespołu jest niemal ten sam, jak na płycie "Metal Marines"! Walt Stuefer to długoletni przyjaciel, z którym często bywałem na scenie i który pojawił się wraz z mistrzostwem wokalnym (z tym bym polemizował - przyp. red.) na moim ostatnim albu-
mie Schubert In Rock "Commander Of Pain" - wraz z takimi gwiazdami, jak Doogie White, Dan McCafferty, Joe Lynn Turner, Marc Storace, Jeff Scott Soto etc. - jest jedynym, nowym członkiem No Bros. Chciałem dodać zespołowi powiewu świeżości, dokonać metamorfozy co do "rockowego wokalu", a z Gigele nie było to osiągalne. I powiedzmy, nie mogliśmy również osiągnąć harmonii: ani muzycznie, ani w sprawach osobistych! Jak Walter Stuefer trafił do zespołu? Freddy Gigele postanowił skoncentrować się na innych aspektach swej kariery, a może uznał, że pora ustąpić miejsca młodszym i musieliście szukać nowego frontmana? Myślę, że wszystko zostało powiedziane w poprzedniej odpowiedzi... Może warto więc przeczytać wszystkie pytania, zanim zacznie się na nie odpowiadać? Walter to doświadczony wokalista, chociaż przyszedł na świat krótko przed pow staniem Target, czyli pierwszej odsłony No Bros, ale zawartość "Export Of Hell" potwierdza, że szybko znaleźliście wspólny język? Tak, jest "kilka miesięcy" młodszy ode mnie (śmiech)… Ale dlatego, że znamy się od ponad 25 lat i współpracowaliśmy wiele razy, dajemy radę surfować muzycznie na tej samej fali. Czasem więc takie zmiany są potrzebne, konieczne wręcz, żeby zespół mógł dalej funkcjonować? Na bok idą sentymenty, dawne zasługi, bo jeśli coś się nie układa nie ma sensu tego dalej ciągnąć? Zmiany w życiu są dla mnie bardzo ważne, nawet jeśli czasem są bolesne. W przeciwnym wypadku przestajesz się rozwijać. Wiele klasycznych zespołów pracuje jednak w takiej toksycznej atmosferze, w klasycznych składach, ale tylko dla pieniędzy może dlatego tak trudno przychodzi im tworzenie nowych utworów i jedyne, na co je stać, to tylko ciągłe koncerty ze starym materiałem? Nie zrobiłbym tego nigdy więcej! Ja po prostu chcę się bawić z moimi kolegami muzykami… również w prywatnym życiu! Oczywiście istnieją też formacje jak ZZ Top (jeżdżą oddzielnymi tourbusami, etc.), które są razem tylko dla pieniędzy… Przepraszam, ale właśnie tak też brzmią i wtedy, i teraz! Jak więc pracowało się wam nad "Export Of
Foto: No Bross
106
NO BROSS
Hell"? Domyślam się, że część utworów czy riffów miałeś już gotowe wcześniej, a w pełnym składzie tylko je dopracowywaliście, aranżowaliście i ogrywaliście na próbach? Zgadza się, pracuję raczej staroświecko czy nostalgicznie! Kiedy wpada mi do głowy fajny riff, nieważne gdzie, nagrywam go na walkmana (tak! - odtwarzacz kaset, który został wynaleziony w późnych latach 70… śmiech) i potem testujemy go z zespołem! Z około trzydziestu pomysłów, około dziesięciu zostanie wprowadzonych w życie. Nagrywamy podstawy (perkusja, bas plus gitara) przeważnie na żywo w studio, potem majstrujemy przy nich trochę czy poprawiamy to, co nie poszło tak, jak chcieliśmy! ...
To dlatego "Export Of Hell" brzmi dynam icznie i bardzo organicznie, niczym nagranie koncertowe, chociaż to przecież materiał studyjny? Myślę, że wszystko zostało powiedziane w poprzedniej odpowiedzi. Zwraca też uwagę swoista ponadczasowość tego materiału - o wielu płytach można powiedzieć, że są produktem swej epoki, od razu można odgadnąć, choćby po brzmieniu, w jakiej dekadzie powstały, ale tutaj nie ma o tym mowy - o taki właśnie efekt wam chodziło? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie No Bros info pdf, który jest załączony... Jasne, a czytelnicy mają do niego dostęp, bo przecież regułą jest, że do wywiadów dołącza się materiały promocyjne, szczególnie tak wielkich gwiazd jak No Bros... Nie wydaje ci się, że muzyczne mody są największym zagrożeniem dla muzyki jako takiej? "Export Of Hell" byłby przecież czymś znaczącym w latach 70., w kolejnej dekadzie uznany byłby za coś co najmniej niemodnego, w erze grunge miałby pewne szanse, ale bardziej na zasadzie ciekawostki, by teraz znowu być czymś świeżym - historia zatoczyła koło? Tak, może historia się powtórzy. Zobaczymy, jeśli wciąż będziemy wtedy żywi
Foto: No Bross
(śmiech). Ale dla mnie to, że gramy dla tych fanów, którzy oddają się erze nostalgicznego rocka, jest wystarczające! Wielu artystów, szczególnie tych o dłuższym stażu, mawia, że nie zależy im na popularności, a koncerty grają niezależnie od tego czy na sali jest 20, 200 czy 2000 osób. Często mam jednak okazję z nimi rozmaw iać w takich okolicznościach i nie sądzę, by fakt, że na ich występ sprzedało się kilkanaście biletów był czymś pozytywnym czy motywującym, szczególnie jeśli byli kiedyś naprawdę znani. Wam jednak udało się przetrwać, z przerwami, ale mimo wszystko, aż 45 lat - to na pewno wielki sukces? Jak już mówiłem, po prostu wciąż świetnie się bawię… i z pewnością nie robię tego dla pieniędzy! Nie da już się nic zarobić w "średniej klasie muzyków"! ...
Są też jednak stare-nowe utwory, bonusowe "Holiday With HH" i "Black Maiden" No Bros oraz "Little Boy" twego projektu Schubert In Rock - czemu akurat te i skąd pomysł na takie właśnie dodatki na płycie CD, bo domyślam się, że na winylu będzie
tylko 10 podstawowych utworów? Chciałem po prostu sprawdzić jak dwa z najpopularniejszych kawałków No Bros z lat 80. brzmiałyby po ponad 35 latach z Waltem Stueferem i myślę, że wyszło w porządku. "Little Boy" to właściwie niejako przystawka do albumu Schubert In Rock "Commander Of Pain"! I tak, z tego powodu, że strony A i B nadchodzącej edycji winylu (wiosna 2020) są ograniczone czasowo, "Black Maiden" i "Little Boy" nie znajdą się na LP! Odpowiedzi na większość poniższych pytań zostały zawarte w No Bros info pdf! ...
Spełniliście jednak swoje marzenie, a do tego można powiedzieć, że ta sesja miała też wymiar pozamuzyczny, skoro była jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią w życiu Stefana Webera? Proszę sięgnij do informacji o No Bros. Proszę, naucz się w końcu co to jest wywiad i jak na niego odpowiadać, bo w tych materiałach są informacje, ale tylko suche fakty. Ciężko będzie zebrać ten skład, choćby w części, na koncerty, ale pewnie i tak zamierzacie promować "Export Of Hell" w wersji live, bo to materiał wymarzony do grania na żywo? Zawsze zabierzemy jednego czy drugiego z uczestników sesji na scenę! (o ile ktoś was na nią zaprosi - przyp. red.). ...
Może warto w tej sytuacji pomyśleć o kolejnym albumie koncertowym, bo "Heavy Metal Party" ukazał się wieki temu, a od tego czasu nagraliście jednak sporo dobrych utworów? Wciąż jesteśmy młodzi (śmiech) i mamy dużo czasu przed sobą, by pomyśleć o tym projekcie… Jednak na ten moment nie planujemy albumu live! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Maciej Kliszcz P.S. ... to miejsca pytań, na które Klaus Schubert nie raczył nam odpowiedzieć. Foto: No Bross
NO BROSS
107
Tu i teraz Fajnie, że są takie kapele jak Hell Fire. Kapele, których muzyka nie dostarcza nam kompletnie nic nowego ani nic odkrywczego. Kapele, która za dwadzieścia lat nie będą postrzegane, jako te tworzące kanon jakiegoś muzycznego nurtu. Nie mniej jednak istnienie takich tworów pokazuje, że stary heavy metal ma się dobrze i wcale nie mu się na umieranie. Poniżej zapis rozmowy z gitarzystą Hell Fire, Tonym Camposem. HMP: Hell Fire nie jest dobrze znanym zespołem w Polsce, więc na początek może powiesz parę słów o swojej kapeli. Tony Campos: Nazywam się Tony Campos i odpowiadam w Hell Fire za partie gitary prowadzącej. Jesteśmy zespołem heavy metalowym z San Francisco w Kalifornii Porozmawiajmy trochę o Waszych początkach. Czy dostawaliście wsparcie od swoich rodzin i niemetalowych przyjaciół? A może wszyscy brali Was za dziwaków? Moi rodzice bardzo mnie wspierali. Mój tata
metalu. Proszę, powiedz mi, czy wybór tej estetyki był od samego początku zamierzony czy może to brzmienie narodziło się przypadkowo? To po prostu konsekwencja bycia fanem takiej a nie innej muzyki. Zawsze czułem pociąg do NWOBHM. Od pierwszego razu, gdy usłyszałem o Angel Witch, Iron Maiden, Diamond Head itp. Po prostu chwyciłem przysłowiowego bakcyla, a w konsekwencji zacząłem poszukiwać nagrań zespołów, o których nigdy nie słyszałem. Zawsze też uwielbiałem zespoły thrashowe, które wyszły
Nie powiedziałbym, że było to zamierzone, ale nagraliśmy taśmę "Free Again" i "Mania" zaraz po sobie. Więc na pewno brzmienie to jest bardzo oldschoolowe. Nie było to zamierzone, ale wiedzieliśmy również, czego chcemy. Może i ten dźwięk nie jest idealny, ale ma w sobie mnóstwo szczerości. A co z tekstami? Czy masz jakiś ulubiony temat, który lubisz poruszać? Nie jesteśmy monotematyczni. Poruszana tematyka tak naprawdę zależy od stanu, w jakim aktualnie są nasze umysły. Jake jest niesamowitym tekściarzem, a na "Manii" śpiewa o wielu różnych aspektach życia i rozmaitych doświadczeniach. Od zabawy na przyjęciu z przyjaciółmi po ekstremalne dolegliwości związane z chorobami psychicznymi i osobistymi traumami. Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu. Kim jest postać, którą możemy tam zobaczyć? Duch? Może to być duch lub wieloryb, w zależności od tego, w co wierzysz i co chciałbyś tam zobaczyć (śmiech). Również okładka twojego ostatniego albumu "Free Again" jest dość oryginalna. Czy to jest rysunek wykonany ołówkiem? Tak, oryginalnie ten rysunek został wykonany przez Alexa Matusa. Pokazuje miasto San Francisco w płomieniach. Wielu muzyków i artystów zostało wypchniętych z San Francisco z powodu rosnących kosztów utrzymania. Miasto to obecnie przypomina to, czym było w latach 60.
Foto: Hell Fire
dorastał, słuchając takich kapel jak UFO, Thin Lizzy, Judas Priest itp. Gdy byłem już nieco starszy, regularnie zabierał mnie na koncerty. Potem w liceum zacząłem grać na gitarze. Moi rodzice wówczas schodzili na dół, żeby hałas im nie przeszkadzał Co, Twoim zdaniem, jest najtrudniejszą rzeczą z jaką muszą zmagać się młode zespoły? Czy masz jakieś rady, aby tego uniknąć? Myślę, że na początku trzeba znaleźć innych ludzi z takimi samymi celami jak Twoje. Ważne jest stworzenie sytuacji, aby naprawdę cieszyć się pisaniem i wykonywaniem muzyki. Z niecierpliwością czekam na każdą próbę, każdą trasę, każdą płytę z resztą chłopaków i nie widzę szans, żeby to się kiedykolwiek miało skończyć. To jest to, co mnie napędza każdego dnia Gracie coś, co śmiało można nazwać mieszanką hard rocka i wczesnej formuły heavy
108
HELL FIRE
z Bay Area. Czułem wtedy dumę z tego, że pochodzę z San Francisco, ze wszystkich wspaniałych zespołów, które były stąd. Iron Maiden - "Killers" i Metallica - "Ride The Lightening" to dwa albumy, które po prostu uderzają w każdą kość w moim ciele i do dziś mnie inspirują. Słuchając waszego nowego albumu zatytułowanego "Mania" mam wrażenie, że został nagrany na przełomie lat 70. i 80. Czy nie masz czasem uczucia, że urodziłeś się trochę za późno? Nie, urodziłem się w odpowiednim czasie. Obecnie na całym świecie rozwija się świetna scena oraz ruch zespołów heavy metalowych. Wspaniale jest być teraz w trasie i wydawać albumy. Właśnie tu i teraz! Przywołałeś drugi album Iron Maiden zatytułowany "Killers". Z tym albumem właśnie skojarzyło mi się brzmienie płyty "Mania".
Wasze albumy są wydawane regularnie. "Mania" ukazała się dwa lata po "Free Again". Ile czasu zwykle potrzebujecie na stworzenie albumu i nagranie go? Nigdy nie czujemy potrzeby pośpiechu. Po wydaniu "Manii" zaczęliśmy dużo koncertować i pomogło nam zdobyć tak wielu fanów, którzy nie byli świadomi istnienia zespołu oraz wszystkich naszych poprzednich albumów. Zawsze piszemy i wymyślamy nowy materiał, więc gdy tylko nadejdzie odpowiedni czas, zwykle spinamy się i chowamy się w nowym materiale przez kilka miesięcy przed udaniem się do studia. Myślę, że jesteście ludźmi kreatywnymi, więc zapewne tworzycie o wiele więcej materiału niż możemy usłyszeć na waszych albumach. Powiedz proszę, czy wiele z Waszych pomysłów trafia do śmieci? Jeśli chodzi o teksty, to nie. Częściej spotyka to niektóre z naszych riffów. Nie wszystko też trzymamy na przyszłość. Myślę, że naprawdę ważne jest, aby nie przywiązać się osobiście do pomysłu, ponieważ wtedy ma on szansę ewoluować. To jest naprawdę ekscytujące, gdy pojawia się pomysł. Wszyscy współpracujemy przy utworze i przekształcamy go razem. "Mania" to tytuł jednego z utworów na Waszym ostatnim albumie. To słowo w zależności od kontekstu może mieć znaczenie pozytywne lub negatywne. Dlaczego zdecydowaliście się użyć go jako tytuł albumu? To jedna z naszych ulubionych piosenek z
płyty. Ta piosenka naprawdę krzyczy, czym dla mnie jest Hell Fire. Jesteśmy dumni z całego wachlarza różnych emocji i uczuć, jakie wywołuje ten utwór. W listopadzie wydaliście singiel zatytułowany "Victims". Powiedz, proszę, czy to zapowiedź twojego nowego albumu? Nie całkiem nowa płyta, ale coś nowego, co chcieliśmy zrobić, aby przetestować kilka pomysłów na następną płytę, wkrótce może pojawić się kolejny utwór ... Graliście trasę z Death Angel. Jak wrażenia? To była niesamowita przygoda i jak dotąd najlepsza nasza trasa. Niektóre z tych koncertów zostały wyprzedane do ostatniego biletu. Czy grałeś kiedyś dla tak dużej publiczności? Zdarzało się, ale nie z taką częstotliwością. Szczególnie w miastach i krajach, w których nigdy wcześniej nie graliśmy. Myślę, że koncerty u boku takiej kapeli jak Death Angel były dla Was dużym krokiem do przodu, jednak jak powszechnie wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Może teraz czas na trasę z Maiden lub Priest? (śmiech) Jeśli zadzwoni telefon z taką propozycją, to od razu się pakujemy i za godzinę jesteśmy gotowi (śmiech). Słyszałem, że Wasz furgon został skradziony w Oakland. Czy złodzieje zostali złapani? Co byś im zrobił, gdybyś sam miał szansę się nimi zająć? Zabrałbym ich na następny koncert Hell Fire i niech tłum decyduje o ich losie ... To nie fajna przygoda. Zdarzały Wam się podobne rzeczy podczas tras? W ubiegłym roku podczas trasy z Haunt i Idle Hands nasz bus był bardzo bliski kradzieży, ale na szczęście próba włamania się nie udała i złodzieje zrezygnowali . Jestem jednak pewien, że trasy koncertowe pełne są zabawnych i niezapomnianych chwil. Co najbardziej pamiętasz ze wszystkich koncertów, które kiedykolwiek grałeś? Każdej nocy podczas trasy dzieje się coś, co jest ciągiem szalonych niesamowitych chwil. Mógłbym zrobić cały wywiad na temat każdej jednej trasy.(śmiech)
Wiem jak powinien brzmieć heavy metal Viktor, wokalista Lethal Steel z pokorą mówi, że wciąż się uczy. Obserwuje, jak zmienia się jego wokal, pracuje nad nim. Po kilku latach przerwy czuje, że jeszcze lepiej rozumie brzmienie heavy metalu. Szwedzi wrócili właśnie z nowym wydawnictwem. EP-ka nie tylko zapowiada nowy album, ale przede wszystkim daje znać, że Lethal Steel wciąż istnieje. HMP: Obecnie wraca popularność krótkich wydawnictw typu EP. Jeszcze 10 lat temu EP prawie zniknęły z rynku. Wasze nowe wydawnictwo zawiera tylko 4 kawałki. Trend na EP wynika z łatwości wydawania płyt i internetowej dystrybucji muzyki czy to raczej sentyment do przeszłości? Viktor Gustafsson: W tym przypadku format EP bardzo nam pasował, ponieważ z wydawnictwami zaszyliśmy się na prawie 4 lata. Wydawało nam się, że warto wydać nową muzykę szybciej, nie czekając na skończenie pełnego albumu, co zajęłoby trochę czasu. Poza tym wydaje mi się, że format EP daje nieco klimatu lat 80., kiedy to słuchanie takich wydawnictw było popularniejsze. Mnie osobiście bardzo odpowiada taka koncepcja. "Legion of the Night" brzmiał jak płyta inspirowana Omen. Na "Running from the Dawn" Omen i w ogóle heavy metalu w "amerykańskim" stylu słychać mniej. Zmieniły się Wasze inspiracje? Nie, w ogóle. Te kawałki mogą być nieco ostrzejsze, ale to nie jest coś, co charakteryzuje naszą nową muzykę. Wiem, co mówię, bo w zasadzie mamy już garść niewydanych numerów, które nie trafiły na "Legion of the Night". Myślę, że to akurat przypadek, że te cztery kawałki mają nieco inne brzmienie, bo nasze inspiracje się nie zmieniły. Powiedziałbym wręcz, że o tym, jak heavy metal powinien brzmieć, jesteśmy mocniej utwierdzeni niż poprzednio. Zmieniły się też linie wokalne. Są dynamiczniejsze niż poprzednio. Wsłuchałeś się
dobrze w "Legion of the Night" i wynotowałeś co warto poprawić? Tak, jestem zadowolony z tego, jak wyszedł nam "Legions of the Night", ale rzecz jasna zauważyłem też pewne rzeczy, które mógłbym ulepszyć. Naprawdę słyszę poprawę w moich wokalach i pracuję nad nimi każdego dnia. Brzmienie tej EP jest naturalne i surowe, co słychać zwłaszcza w przypadku perkusji. Brzmi jak "nagrywane na setkę". Nie, nagrane było w nowoczesnym studio, tylko mikser był analogowy. Magnus Berglund zrobił wspaniałą robotę z miksem, efekt jest naprawdę świetny. Olof z Enforcer powiedział mi kiedyś, że nie ma sensu pisać kawałków po szwedzku, bo w Szwecji mają dużo mniej fanów niż za granicą. Wy jesteście mniejszym zespołem niż Enforcer - więcej słuchaczy macie w Szwecji? Pewnie ma rację, ale dla nas ważniejsze jest, żeby kawałki napisane były zgodnie z naszą intuicją. W tej sprawie nie dotknął nas żaden afront ze strony ludzi z zagranicy. Wręcz przeciwnie, ludzie wydają się cieszyć z tych kawałków tak samo, jak z tych angielskojęzycznych. W zasadzie to nie wiem nawet gdzie mamy największe skupisko fanów, ale chyba bym się nie pomylił, gdybym stawiał na Niemców. Oczywiście na koncertach w Szwecji robi się inny klimat, kiedy gramy szwedzkie kawałki. Zresztą zawsze, kiedy występujemy u siebie, gramy wszystkie nasze trzy numery w ojczystym języku.
W Waszym sklepie poza standardowymi koszulkami, naszywkami itp. można dostać również czerwone spodenki do biegania z Waszym logo. Skąd ten pomysł? Tak, w tym roku wydamy mnóstwo nowych produktów. W sklepie mamy teraz czarne spodenki do biegania, ponieważ wyprzedaliśmy czerwone. Uznaliśmy, że to fajny gadżet, jak pokazała sprzedaż, mieliśmy rację. Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że w tym roku uda nam się do Polski! Bartek Kuczak
Foto: Lethal Steel
LETHAL STEEL
109
W dzisiejszym świecie (dzięki YouTube czy Facebookowi) wielu zespołom łatwiej jest zdobyć fanów daleko za granicą niż na własnym podwórku. Wasza aktywności jest umiarkowana - świadomie chcecie uniknąć takiej sytuacji i celujecie w lokalną publikę? (śmiech) Myślę, że nie robimy tego szczególnie świadomie. Wysiłek wkładamy w granie muzyki i po prostu mamy nadzieję, że to wystarczy, żeby ludzie nas znaleźli. Ale może powinniśmy znaleźć kogoś od PR, żeby nam w tym pomógł. Na promocyjnym zdjęciu stoicie na tle samochodu i kościoła. To jakaś symbolika czy totalny przypadek? (śmiech) To wóz naszego basisty, Totte'a. Zazwyczaj jeździmy nim sobie, a kościół jest w centrum Sztokholmu. Nie ma tu zatem żadnej ukrytej symboliki. I o co chodzi z tym, że wszyscy trzymacie się za paski? Sądzę, że to spoko poza. (śmiech) Od kilku lat mamy wysyp zespołów, które brzmią jak klasyczne heavymetalowe zespoły z połowy lat 80. Z jednej strony ogromnie mnie to cieszy, z drugiej zastanawiam się jak długo muzyczny rynek to wytrzyma. W jakim kierunku za kilka lat pójdą te retro zespoły? Na ile starczy im wytrwałości i pomysłów? Zastanawiacie się czasem nad tym? Niespecjalnie. Myślę, że większość zespołów próbując tego, nie robi solidnej roboty. Jest kilka kapel, którym to wychodzi, ale wygląda na to, że większośc chce tylko być na fali, wykorzystując oklepane riffy i nowoczesne brzmienie. Innemu szwedzkiemu zespołowi, Helvetets Port zadałam ostatnio takie pytanie: "Od wydania Waszej poprzedniej płyty minęło 10 lat. Wyobraźcie sobie, że naprawdę Wasz debiut nagralibyście w 1980 roku. W tej sytuacji drugą płytę nagralibyście w... 1990. Być może w takiej sytuacji Wasza druga płyta wcale nie brzmiałaby tak retro. Zespoły w latach 80. szybko ewoluowały. Wystarczy porównać sobie wczesne i nieco późniejsze nagrania Iron Maiden czy Judas Priest. Jak sądzicie, jak brzmielibyście w 1990 roku? Poddalibyście się modzie na "mocniej, szybciej" czy utknęlibyście w roku 1980?". Dowiedziałam się, że rzeczywiście poddawali się już temu eksperymentowi myślowemu. Spróbujcie i Wy. Wasze demo wydajecie w 1982 r., obecne EP wychodzi w 1990 roku. Jak brzmi? Naprawdę ciekawe pytanie. Myślę, że trudniej jest nie zmienić stylu, kiedy jest się w samym środku jego tworzenia. W tamtym czasie wciąż dążono do wynajdywania czegoś nowego i wydaje mi się, że w naszym przypadku nie byłoby odmiennie. W 1990 roku z pewnością gralibyśmy zupełnie inaczej niż obecnie. Prawdopodobnie gralibyśmy coś w stylu wczesnej Morgany Lefay i podążali za powermetalowym trendem z początku lat 90. Ale gdyby tak było, mam nadzieję, że skończylibyśmy karierę muzyczną około 1987 roku. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
110
LETHAL STEEL
Foto: Cloud Surfing Studio
HMP: Zaczynaliście jako zespół death metalowy. Co sprawiło, że z czasem zmie niliście stylistykę? Tradycyjny heavy metal wydał wam się bardziej interesujący, czy były inne powody tej zmiany? Marek Klimonda: Z pewnością przyczyniły się do tego zmiany na określonych stanowiskach i role poszczególnych członków w składzie zespołu. Te zmiany otwierają nowe możliwości, pojawiają się nowe pomysły, które wydają się być czymś bardziej ambitnym. Wiele zespołów w takiej sytuacji zmienia nazwę, ale o tym nie było, zdaje się, mowy, bo szyld Haures jest dość oryginalny i pewnie byłoby go wam szkoda porzucać? Marek Klimonda: Zgadza się. Od samego początku nazwa zespołu miała być oryginalna, ale i znacząca. Zmiana nazwy wiązałaby się z całkowitym odcięciem się od przeszłości, czego chcieliśmy uniknąć ze względu na pracę jaką już wykonaliśmy na rzecz zespołu. Może też chodziło o sentyment i kilka fajnych wspomnień, które Haures nam przywodzi. Można zaryzykować stwierdzenie, że nie byłoby Haures w obecnym kształcie bez tych deathmetalowych początków, bo to wtedy ukształtowaliście się jako muzycy, okrzepł trzon zespołu, etc.? Marek Klimonda: Jesteśmy o tym przekonani. Tamte czasy to były pierwsze solidne lekcje dla każdego z nas. Dużo wniosków z tych lekcji płynęło. Po zmianie stylistyki uaktywniliście się stosunkowo niedawno, trzy lata temu nagrywając demo "The Fallen Angel" - zmiany składu nie ułatwiały wam zadania, szczególnie rotacja na stanowisku wokalisty? Marek Klimonda: Pozornie nieaktywne czasy zespołu zawsze wypełnione były tworzeniem i szlifowaniem nowego materiału (niejednokrotnie w niepełnym składzie na sali prób). Z każdą zmianą członka zespołu zaczynaliśmy praktycznie od nowa. Tuż po nagraniu "The Fallen Angel" rozstaliśmy się również z gitarzystą, więc przez pewnien okres czasu działaliśmy w trzyosobowym składzie. Można powiedzieć, że była to dla nas swego rodzaju próba wytrwałości.
Łukasz Krauze wyrobił już sobie pewną markę w Event Urizen i Ironbound, ale pewnie miał problemy z łączeniem różnych obowiązków ze śpiewaniem w trzech zespołach. Stąd konieczość szukania nowego wokalisty, ale zaskakujące jest to, że znaleźliście go w zespole - jak doszło do tego, że Hubert stał się śpiewającym gitarzystą? Marek Klimonda: Umówmy się, że tak właśnie było (śmiech). Wiedzieliśmy, że Hubert śpiewa i potrafi to robić, ale wydawało się karkołomnym połączenie partii, które miał do wyuczenia i zagrania na gitarze ze śpiewaniem. Po rozstaniu się z Łukaszem, można powiedzieć, że też przez to postanowił spróbować i okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Byliście pewnie zaskoczeni tym, że ma niezły, stworzony do takiej stylistyki głos, czy może udzielał się już wcześniej w chórkach, co skłoniło was do pójścia w tę właśnie stronę? Marek Klimonda: Już z początku w naszej ocenie było bardzo dobrze, a z próby na próbę szło coraz lepiej. Nie mieliśmy nic do stracenia, a okazało się, że było to najlepsze, co mogliśmy wtedy zrobić. To wtedy nabraliście chęci do sfinalizowania debiutanckiego albumu, czy też chcieliście go nagrać już wcześniej, ale ciągle szło coś nie tak i tak się to odwlekało, odwlekało? Marek Klimonda: Po roku prób z Hubertem, wiedzieliśmy, że jest to najlepszy czas na wejście do studio. Wszystko ze sobą współgrało i nie zapowiadało się, żeby ktoś miał odpuścić. Po prostu musieliśmy to wykorzystać. Pracę Marcina Piekło znam z płyt takich zespołów jak Mayhayron, Moanaa, Myopia czy częściowo C-4. Słyszę, że wykręcił wam na "The Metal Age" surowe, organ iczne brzmienie - takie było założenie, chcieliście dźwięku nawiązującego do lat 80. skoro gracie tak, jak wtedy? Marek Klimonda: Tak. Mieliśmy wizję tego jak chcemy, aby brzmiał nasz album i Marcin zrobił dokładnie to o co nam chodziło. Zależało nam, aby brzmienie końcowe
Próba wytrwałości i podnoszenie poprzeczki Jeszcze kilkanaście lat temu tradycyjny heavy metal nie miał się w naszym kraju zbyt dobrze. Obecnie ta sytuacja tu już przeszłość, bo dobrych zespołów mamy coraz więcej. Jednym z nich jest Haures, debiutujący na poważnie udanym albumem "The Metal Age", hołujący surowej stylistyce z lat 80. - fani Iced Earth, Blind Guardian czy Grave Digger powinni zainteresować się tą płytą jak najszybciej: wyszło bardziej żywe i organiczne, niż przeprocesowane i skompresowane w stylu: "punch to the face", bez miejsca na dynamikę. Jesteśmy zadowoleni bo we współpracy z Heaven's Sound Studio podnieśliśmy sobie poprzeczkę o kolejny poziom. Musieliście naprawdę wczuć się w tę stylistykę, pokochać te dźwięki, bo w żadnym razie nie robi to wrażenia taniej stylizacji, jakimi zasypują nas młode zespoły - jak doszliście do takich efektów? Jarosław Klimonda: Moim głównym zamierzeniem procesu komponowania muzyki jest stworzenie utworów, które opierają się na klasycznych heavymetalowych riffach połączonych z dużą domieszką melodii. Staram się pisać kawałki będące połączeniem niebanalnych pomysłów, zmian, ale jednocześnie są spójne oraz łatwe w odbiorze dla słuchacza.
cie takie założenie, że jak debiutować tak na serio, to od razu długogrającą płytą, bez serii kolejnych demówek, EP-ek czy splitów, bo takie materiały interesują już w tej chwili wyłącznie nielicznych maniaków? Marek Klimonda: Album od dłuższego czasu był naszym celem. Mieliśmy dosyć materiału i możliwości by w końcu ten cel osiągnąć, więc nie było się już nad czym zastanawiać. W sumie przy samodzielnym wydawaniu
nych grup - jak to widzicie, co planujecie? Marek Klimonda: Dziękujemy! W najbliższym czasie pojawi się lyric video do utworu "Crimson Rider", planujemy nakręcić klip do numeru "Wraith", oraz promować "The Metal Age" na koncertach. Czekamy na kilka recenzji albumu, oraz rozpoczęliśmy pracę nad nowym materiałem. Teraz doszła do tego jeszcze pandemia koronawirusa, tak więc sytuacja robi się wręcz tragiczna - nie ma koncertów, a jeśli ten stan rzeczy potrwa dłużej, to branża może przeżyć prawdziwe załamanie, czego skutki mogą być naprawdę fatalne, bez względu na to, czy dotkną bardzo znane, czy młode zespoły. Liczycie, że za jakiś czas sytuacja unormuje się na tyle, że będziecie mogli zacząć promować live, chociaż z opóźnieniem, wasz debiutancki album? Marek Klimonda: Wszyscy odczuwamy zmiany spowodowane koronawirusem. Z racji tego co dzieje się obecnie najbliższe koncerty musieliśmy już odwołać, kolejne stoją pod znakiem zapytania. Mamy wprawę w przechodzeniu ciężkich czasów, więc myśli-
Nie unikacie krótszych, zwartych utworów, ale wygląda na to, że preferujecie jednak takie dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje? Jarosław Klimonda: Rzadko powstają, krótkie piosenki chyba że od początku jest takie zamierzenie. Najczęściej, gdy powstanie zalążek nowego utworu to już potem reszta pomysłów sama ,,płynie'' podczas etapów jego tworzenia. Nigdy nie zastanawiam się kiedy należy skończyć numer, zakończenie przychodzi samo niespodziewanie. Ballada o szczęściu" to jedyny utwór na tej "B płycie zaśpiewany w języku polskim - to jednorazowy eksperyment czy zapowiedź kolejnych numerów w ojczystym języku? Hubert Rzeszótko: Śpiewanie w języku angielskim jest dla mnie świetną zabawą i motywatorem do jego dalszego poznawania oraz pracy nad nim. Czy to budowaniem ciekawych zdań, czy szlifowaniem akcentu. I tu nie chodzi o jakąś modę. Z mojej perspektywy, fonetycznie lepiej klei się to z naszym brzmieniem. Piękne w tym wszystkim jest to, że pisało do nas już kilka osób zza granicy, które wykazały zainteresowanie utworami, co utwierdza mnie, że jednak warto pisać w "uniwersalnym" języku. Jak na pierwszy raz, wyszło całkiem przystępnie, a będzie tylko lepiej. Zaś jeśli chodzi o nasz ojczysty język, na pewno coś się w nim pojawi i będę kierować się ku jednemu z tych mocniejszych utworów. Macie na koncie wspomniane już demo nowego wcielenia Haures, ale nie poszły po nim inne, krótsze materiały - od razu mieliś-
Foto: Cloud Surfing Studio
płyt nagrywanie demo innego niż nagranie na potrzeby zespołu i tak nie ma większego sensu, bo skoro nie rozsyłacie demówek do potencjalnych wydawców, to po prostu nie są one potrzebne? Marek Klimonda: W naszej ocenie długogrający materiał daje wiele nowych możliwości jeśli chodzi o promocję zespołu. Również dla słuchacza może oznaczać prawdziwą przygodę z naszą muzyką, a nie tylko jej namiastkę. Do tego wydając ją sami w pewien sposób jesteśmy niezależni i możemy działać dokładnie tak jak sami tego chcemy. Jak na debiutujący na poważniejszą skalę zeespół reprezentujecie już całkiem wysoki poziom, macie w dorobku pierwszą, udaną płytę. Nasuwa się jednak pytanie co dalej, bo owszem, "The Metal Age" nieźle rokuje wam na przyszłość, ale wiemy doskonale jak wyglądają realia naszego muzycznego rynku, szczególnie w przypadku podziem -
my, że po tym wszystkim uderzymy z podwójną mocą! Póki co fani metalu mogą więc oglądać teledysk "The Little Boy", słuchać waszej muzyki w sieci i zamawiać płytę za pośred nictwem zespołowego profilu na Facebooku? Marek Klimonda: Tak jest! Zachęcamy wszystkich do zapoznania się z "The Metal Age". Dziękujemy za przygotowanie wywiadu, oraz pozdrawiamy całą ekipę Heavy Metal Pages, a także wszystkich czytelników! Wojciech Chamryk
HAURES
111
W piwnicy bez toalety Okazuje się, że nawet w takich warunkach, jakie sugeruje nagłówek można stworzyć dość ciekawą porcję heavy metalu. Udowodniła to grupa wesołych ziomków z niemieckiego Torpedo. Basista Danny Keck w poniższym wywiadzie wspomniał także o paru innych zabawnych sytuacjach związanych z tym faktem. HMP: Wasze jedyne jak dotąd wydawnictwo to demo zatytułowane "Mechanic Tyrants". Pierwotnie ukazało się ono w 2019 roku jako niezależne wydawnictwo. Niespełna rok później ukazuje się reedycja Gates Of Hell Records. Dlaczego zdecydowaliście się na to wznowienie? Danny Keck: Demo rozeszło się dość szybko po wydaniu i chcieliśmy, aby każdy, kto chce jego kopię, mógł ją spokojnie dostać. Pomyśleliśmy więc, po co sami mamy produkować kolejną liczbę kopii, skoro zamiast tego możemy spróbować znaleźć wytwórnię, która to wyda. Wysłaliśmy wersję demo do wielu różnych wytwórni i otrzymaliśmy bar-
powołać do życia kolejny zespół? Cóż, nasz perkusista Phil nie miał w tej chwili zespołu, a mój zespół nie był wówczas zbyt aktywny. Spotykaliśmy się czasem z Philem i w pewnym momencie zaczęliśmy rozmowy o utworzeniu wspólnego zespołu. I nagle napisał do mnie "Stary, mam kilku gości chętnych do grania w naszej kapeli". Tak powstało Torpedo. "Mechanic Tyrants" został nagrany po kilku miesiącach istnienia zespołu. Jak długo pracowaliście nad tym materiałem? O cholera, nie jestem dobry z matematyki. Cóż, pierwszy utwór "Maniac" powstał pod-
drzwi i zapytał, czy mógłby skorzystać z toalety. Zabawne było to, że byliśmy na CFN Fest poprzedniej nocy i jeszcze żeśmy nie zdążyli w pełni wytrzeźwieć, więc w łazience został ten obrzydliwy, wywołujący mdłości smród. Nie powiem, który to z nas, ale jeśli przejrzysz notatki z wersji demo, na pewno się dowiesz. Powiem Ci, że ten materiał, jak na demo brzmi całkiem nieźle. Czy możesz nam powiedzieć coś o procesie nagrywania? Cóż, nagraliśmy każdy instrument osobno, ale z powodu ograniczeń technicznych musieliśmy nagrać każdy kawałek w jednym ciągiem. Więc jeśli spieprzyliśmy drugi refren, musieliśmy zacząć wszystko od nowa i uwierz mi, że podczas tej sesji poleciało wiele przekleństw (śmiech) Najlepsza piosenka tego typu to moim zdaniem "Idiocracy". Czy uważasz, że to najlepsza nazwa systemu, w którym żyjemy? Nie. Przynajmniej jeszcze i mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie! Cała koncept tego nagrania jest inspirowany serią filmów "Terminator". Jakie są najbardziej fascynujące elementy tych filmów? Przemoc! (śmiech) To wszystko jest dużo bardziej banalne niż by się wydawało. Po prostu potrzebowałem tekstów a nie bardzo wiedziałem o czym mam pisać. Pewnego razu wróciłem do domu w nocy po kilku piwach, włączyłem telewizor, a tam akurat leciał pierwszy Terminator. Następnego dnia napisałem wszystkie teksty.
Foto: Torpedo
dzo dobre opinie od kilku z nich, więc mieliśmy ten luksus, że mogliśmy sami wybrać, która z nich nam najbardziej pasuje. Ale szczerze mówiąc, decyzja o dołączeniu do Gates of Hell Records zapadła dość szybko i po czasie możemy całkowicie stwierdzić, że była to dobra decyzja. Świetni ludzie, świetna robota! Nowa wersja ma zmienioną okładkę. Dlaczego? A widziałeś oryginał? To było jedno wielkie gówno (śmiech). Zespół powstał w 2018 roku. To nie jest to jednak Wasz pierwszy kontakt z graniem heavy metalu. Jaki był powód, aby razem
112
TORPEDO
czas naszej pierwszej próby na początku listopada 2018 roku, demo ukazało się w czerwcu lub lipcu, więc myślę, że nad pisaniem, nagrywaniem i miksowaniem i innymi rzeczami zeszło może sześć lub siedem miesięcy. Ale tak naprawdę nie jestem do końca pewien. Podobno wszystkie kawałki zostały napisane w piwnicy, gdzie nie było nawet toalety. Czy ten fakt nie kolidował trochę z piciem piwa podczas pisania? (Śmiech) nie, to było łatwe. Właściwie był tam zlew, z którego korzystaliśmy we wspomnianym celu (śmiech). Ale kiedyś zdarzyło się, że jednemu chciało się to drugie. Poszedł więc do mieszkania powyżej, zadzwonił do
Czy graliście dużo koncertów przed wydaniem tego demo? Graliśmy kilka koncertów przed demo i wiele po jego wydaniu. Kochamy grać na żywo. Mogę tu mówić tylko za siebie, ale naprawdę nienawidzę(!) nagrywać (śmiech) Czy możemy zatem oczekiwać pełnego albumu Torpedo? O tak, będzie pełny album. Kawałki są już napisane, a teraz planujemy nagrania. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, być może uda nam się go wydać pod koniec roku, ale nie chcę niczego obiecywać. Bartek Kuczak
Być poważnie traktowanym Chris Folay - gitarzysta brytyjskiego Starborn to gość, który odpowiada na zadane pytania zwięźle i konkretnie. Mimo to, z jego wypowiedzi można się sporo dowiedzieć o debiucie grupy zatytułowanym "Savage Peace" oraz o pierwszych krokach Starborn na metalowej scenie ich rodzimego Newcastle. HMP: Witaj, pochodzisz z Newcastle. Powiedz mi, proszę, jak wygląda lokalna scena heavy metalowa w tym mieście. Chris Folay: Witaj! Newcastle ma naprawdę zabójczą scenę metalową. Niezależnie od tego, czy lubisz ekstremalny czy tradycyjny metal, czy coś pomiędzy. Mam wielu lokalnych przyjaciół w zespołach i wszyscy są wspaniali. Polecam na początek: Risen Prophecy, Vacivus, Horrified, Live Burial i Culloden.
"Savage Peace" ukazał się cztery lata po waszej EPce zatytułowanej "The Dreaming City". Kiedy zaczęliście tworzyć utwory na ten album? Wiele materiałów na "Savage Peace" powstało jeszcze przed wydaniem "The Dreaming City". Oczywiście te kawłki ewoluowały, gdyż były przez nas udoskonalane przez lata. Tworzymy dmnóstwo muzyki poza studiem i nigdy nie marnujemy dobrej melodii ani riffu. Wydaje mi się, że jest to coś, co pomaga utrzymać naszą muzykę jako Starborn i my-
i jaka była dla nich główna inspiracja? Teksty różnią się w zależności od utworu i są inspirowane bardzo szerokim zakresem tematycznym. Wykorzystaliśmy własne oryginalne historie w utworach takich jak "Existence Under Oath" i "Darkness Divine". Nawiązujemy do "Sagi o potworze z bagien" Alana Moore'a w "I Am The Clay". Znajdziesz tez odwołania do twórczości Philipa K. Dicka w "Lunar Labyrinth" i tytułowym kawałku. "Inked In Blood" zawiera odniesienia zarówno do powieści oraz filmowych adaptacji adaptacji "Lśnienia" Stephena Kinga. Innym aspektem, który możesz zauważyć, jest to, że niektóre tytuły naszych kawałków odnoszą się do rozmaitych elementów historii i literatury. Inteligentny człowiek sam to dostrzeże. Nienawidzę tego wszystkiego przedstawiać. Wasz wokalista Bruce Turnbull czasami brzmi jak jego imiennik z Iron Maiden. Jasne. Bruce jest całkowicie zainspirowany Iron Maiden, zarówno lirycznie, jak i pod względem wokalu. Powiedziałbym, że to naturalne porównanie, z którego zarówno on,
Starborn powstał w 2012 roku. Wracając pamięcią do tamtych dni, powiedz mi proszę, czy miałeś już wtedy wizję swojej muzyki, a może zrodziła się ona później? Masz rację, kiedy zaczęliśmy grać razem w 2012 roku, tak naprawdę nie wiedzieliśmy, którędy pójdzie nasze brzmienie. Zebraliśmy się, aby grać w power metal i przez lata przekształcił się on w ten Starborn, który słyszysz w "Savage Peace". Nie chcemy być zaszufladkowani w jeden konkretny styl. Jakie były główne problemy, z którymi musieliście sobie poradzić jako młody zespół? Myślę, że głównymi problemami były finanse i dostępność. Wszyscy musimy zarabiać na życie i może być trudno znaleźć się nam wszystkich w tym samym miejscu na raz. Trudno też było znaleźć nazwę, a potem ją wypromować do tego stopnia, by być traktowanym poważnie. Wszystko zmieniło się z nadejściem naszego debiutanckiego albumu. Wydany w tym roku "Savage Peace" to Wasz pierwszy pełny album, ale macie na koncie już jedno demo i jedną EPkę. Jak możesz porównać je do swojego debiutanckiego albumu? Myślę, że nasze demo "Born By The Wind" jest w dużej mierze tym, czym jest; demem. Nagraliśmy to w ciągu dwóch dni i wysłaliśmy, żeby dać znać wszystkim o naszym istnieniu. Wydaje się, że nasza EP "The Dreaming City" naprawdę pokazała, czym jest i może być Starborn. Z perspektywy czasu powiedziałbym, że jest trochę bardziej melodyjny niż "Savage Peace". Wydanie pierwszego albumu jest bardzo ważnym faktem dla każdego zespołu. Co czułeś, kiedy po raz pierwszy trzymałeś w rękach "Savage Peace"? Mam być szczery? Poczułem ulgę. Presja nagrania albumu ciążyła na nas od lat. Mieliśmy wiele wewnętrznych zawirowań, które są idealnie oddane na tym albumie. Zrobiliśmy naszą pierwszą płytę i wyszliśmy nienaruszeni, napompowani i spragnieni kolejnych.
Foto: Starborn
ślę, że tak będzie w przyszłości.
Czy ten gość z okładki to Wasza maskotka? Wiesz co? Właśnie o tym rozmawialiśmy i żartowaliśmy sporo na ten temat. Na okładce wszystkich naszych dotychczasowych wydań widnieje ta postać. Chociaż nie ma jeszcze imienia, to uznajemy ją za naszą maskotkę. Może zanim ukaże się następny album, jakoś go nazwiemy. Okładka wydaje się przedstawiać starożytny rytuał. Okładka odzwierciedla większą część z tego, co dzieje się w tekstach, chociaż chcieliśmy również przywołać tytuł albumu, dlatego nasza tzw. maskotka wygląda tak spokojnie na dzikim tle.
jak i reszta zespołu jest dumna. W swojej karierze dzieliście scenę z zespołami takimi jak Seven Sisters, Risen Prophecy, Battle Axe i wiele innych. Ale powiedz mi proszę, z jakim zespołem chciałbyś jeszcze zagrać wspólny koncert? Łatwiej byłoby mi powiedzieć, z kim na tą chwilę nie chciałbym grać. To wszystko racze nierealne marzenia, ale chcielibyśmy zagrać z Blind Guardian, Iron Maiden, Judas Priest, Hammerfall, Virgin Steele, Metal Church, Megadeth itd. Mógłbym tak jeszcze wymieniać w nieskończoność. Spełnieniem marzeń będzie otwarcie koncertu Fates Warning z Johnem Archiem. Bartek Kuczak
Porozmawiajmy zatem o lirycznej stronie Waszego debiutu. O czym są Wasze teksty
STARBORN
113
Zero narzekania, tylko czysty rock'n'roll! Płyta z coverami "Monuments Uncovered" była taka sobie, ale dzięki premierowemu "Metal Division" Mystic Prophecy odzyskali moje zaufanie. To jedna z najlepszych płyt w dyskografii niemieckiej grupy, mocna i momentami bardzo mroczna, ale też kiedy trzeba melodyjna. Nic dziwnego, że wokalista Roberto Dimitri "Lia" Liapakis jest z niej zadowolony, a do tego opowiada sporo i ciekawie o kulisach funkcjonowania w metalowym biznesie takiego zespołu jak Mystic Prophecy: HMP: Po "Monuments Uncovered" przyszła pora na wasz kolejny album z premierowym materiałem. Pracowało się wam nad nim łatwiej z tej przyczyny, że nowy skład dotarł się już i zgrał na wspomnianej płycie z coverami? Roberto Dimitri "Lia" Liapakis: "Monuments Uncovered" było bardzo przyjemnym doświadczeniem dla zespołu. Zbieranie tych wszystkich utworów, a potem zmienianie ich tak, by brz-miały jak Mystic Prophecy, było zabawne. Nie pomogło to jednak w podniesieniu rankingów zespołowi, za to
energię. Evan wie wszystko na temat młodych zespołów i interesuje się tymi wszystkimi nowymi stylami. Jego kawałki mają w sobie pewną agresję i nie boimy się wykorzystywać jego pomysłów w naszej muzyce. A Hanno uszlachetnia swoim stylem wszystkie nasze riffy. I tak zawsze te nowoczesne wpływy były obecne w naszej muzyce! Nie możemy cofnąć czasu, wszyscy chodziliśmy na festiwale i koncerty innych zespołów. Inspirujemy się konkretnymi grupami i zawsze tak było. Więc jesteśmy do tego przyzwyczajeni i gdybyś o tym nie wspomniał, nie zwrócili-
Foto: Sascha Sinofzik
114
koncerty to zrobiły. Kiedy by-liśmy na scenach w całej Europie wydarzyło się tak wiele fajnych rzeczy. Lepiej się też nawzajem poznaliśmy.
byśmy na to uwagi. Nigdy nie oglądaliśmy się za siebie, dla nas jest tylko jeden kierunek: prosto przed siebie, prosto w twoją twarz! Czas płynie, a my z nim.
Wielu muzyków narzeka, chociaż nie zawsze publicznie czy w wywiadach, że im są starsi, tym trudniej, mimo doświadczenia i coraz większych umiejętności, przychodzi im tworzenie kolejnych płyt, ale zawartość "Metal Division" potwierdza, że was ten problem nie dotyczy? Wszyscy znamy ten problem: siedzisz w sali prób czy w domu, twoja gitara jest gotowa do walki, ale pomysłów brak. Nie można się zmuszać, to musi przyjść samo i wtedy możesz nagrywać. Ale tak to działa w każdym zespole, nieważne ile lat mają muzycy. Jednak Mystic Prophecy idzie naprzód, nie cofa się. Mamy dwójkę młodych w składzie, którzy wnoszą do grupy świeże pomysły i
Macie już wypracowane od lat metody pracy czy do każdej płyty podchodzicie indywidualnie, bo pewnych spraw, choćby przypływu twórczej weny, nie da się przecież przewidzieć? Nagrywanie to czysta praca, nie ma o czym mówić. Ale każdy album to kolejny krok dla zespołu i kolejny moment w naszym życiu. Więc podczas pisania i miksowania utworów wiele zmieniamy, bo wrastamy w to, co robimy. Właśnie dlatego zespół wciąż się rozwija. Ale my o tym nie myślimy. Po prostu piszemy muzykę i patrzymy co się stanie. Nie można obliczyć wszystkiego w swoim życiu i nie jesteś w stanie sterować każdym szczegółem w muzyce. Na przykład: nasza utwór
MYSTIC PROPHECY
"Dracula" reprezentuje grupę z punktu, którego wcześniej nie pokazywaliśmy. To czysty metal z przybrudzonym riffem, pełen buntu. Nasz sposób na uwolnienie się z łańcuchów tego, czego się od nas oczekuje. To samo dominuje w miksach: jeśli jest coś nowego czy starego, co możemy użyć do nowego brzmienia czy pomysłów, to robimy to bez zbędnego namysłu. Jeśli brzmi dobrze, to w to wchodzimy. Bywa i tak, że czasem ciężko o tę regularność, szczególnie gdy kontrakt obliguje was do przygotowania kolejnej płyty w określonym terminie? To zależy o czym mówimy. Nie musimy utrzymywać naszej inspiracji czy koncentracji, bo kochamy to, co robimy i tak po prostu jest. To regularność, która jest w nas. Oczywiście, terminy są po to, by ich przestrzegać, taka jest zasada. Ale wszyscy wiemy: zasady są po to, by je łamać. Pewnie, złamaliśmy sporo z nich. Ale kiedy zbliżasz się do deadline'u jesteś w stanie zobaczyć czy to możliwe do wykonania. Można na nas polegać w sprawach biznesowych i kontraktach, ale nie stresujemy się tym. Powstawanie każdego kolejnego albumu jest więc dla was nowym wyzwaniem, a przy okazji przygodą, chociaż od lat poruszacie się w określonej stylistyce, power/ speed/ metalowej? Nie wiem czy istnieje takie coś, jak styl power/ speed metal. Wszystkie limity pomiędzy różnymi stylami metalu powoli, ale coraz bardziej zanikają. Każdy chce poszerzyć swój umysł i jest na to wiele sposobów. Odpalasz Internet i masz przed sobą świat pełen muzyki i informacji. To sprawia, że ludzie uwalniają się z ograniczeń, zwłaszcza fani metalu. To ci maniacy stworzyli jedną wielką społeczność. Są oni wszystkim, jeżeli chodzi o metalową scenę, rządzą metalem. Wszyscy po prostu kochamy metal. Więc nie zajmujemy się żadnymi ograniczeniami. Niebo jest limitem, nic więcej! Zdarza się, że nawet najlepsze zespoły grzęzną na mieliźnie, zapędzając się w jakieś dziwne eksperymenty, próbując odświeżyć swój styl, ale Mystic Prophecy to nie dotyczy, chociaż rzecz jasna nie nagrywacie w kółko kolejnych wariacji tego samego utworu? Zgadzam się i o tym właśnie mówiłem: po prostu trzeba być otwartym, wszystko inne zwyczajnie się dzieje. Limity, które znaliśmy dorastając już nie istnieją. Połączone to jest z faktem, że nie udajemy czegokolwiek i po prostu gramy, kochamy tworzyć albumy. Jeśli próbujesz popchnąć swoją muzykę w inną stronę, bo po prostu chcesz odnieść sukces, sprawiasz, że twój zespół jest sztuczny. To z pewnością przyniesie ci brak zrozumienia, bo nie jesteś sobą na scenie. Musisz być szczery i być sobą. Nie chciałbyś więc traktować zespołu tylko jako pracy, monotonnego zajęcia bez cienia pasji, dzielonego z gościmi, z którymi tak naprawdę i z wzajemnością się nie cierpisz, ale musicie razem grać, bo pieniądze, bo kontrakt, etc.? Wszyscy mamy normalne, stałe etaty, nie za-
rabiamy na zespole. Robimy to z miłości do metalu. I gdyby grupa czy muzyka stały się mono-onna, a członkowie czy partnerzy wkurzyliby mnie, odszedłbym natychmiast. W Massacre spędziliście ładnych kilkanaście lat. Uznaliście, że czas na zmiany, stąd nowy wydawca ROAR! Rock Of Angels Records? Z Massacre wydaliśmy siedem płyt przez ponad 12 lat i wciąż mamy kontakt z większością ich pracowników. Nie ma żadnych problemów. Ale po tych wszystkich latach zdecydowaliśmy się spróbować czegoś innego. Zaryzykowaliśmy, bo to jedyne co można zrobić. Ale zrobiliśmy to w dobrej wierze. Liczysz, że są w stanie wypromować was bardziej, że dotrzecie do słuchaczy, którzy wcze-śniej was nie znali? ROAR! jest w ogniu. Mamy prawie codziennie kontakt, ich pomysły są nowe i świeże, dzięki nim czujemy się dobrze i nie żałujemy, że zrobiliśmy ten krok. Na tyle, ile widzimy robią świetną robotę nad naszą płytą. Bardzo doceniamy ich pracę. Ich promocja działa sprawnie i to nam bardzo pomaga. Działamy wszyscy razem, bo mamy ten sam cel: ulepszanie zespołu i podążanie dalej. Ale nie tylko wytwórnia jest odpowiedzialna za zdobywanie fanów. My, jako grupa, jesteśmy najbardziej odpowiedzialni. Musimy grać dobre koncerty, wydawać dobre albumy i promować siebie. Nie można po prostu usiąść i pozwolić wytwórni robić wszystko za nas. Jesteśmy odpowiedzialni za naszą pracę i muzykę, a fani decydują się na wspieranie nas lub nie. To proste. "Metal Division" była gotowa już od jakiegoś czasu, ale premierę tego albumu zaplanowaliście dopiero na początek 2020 roku uznaliście z wydawcą, że pod koniec roku rynek jest wystarczająco zapchany nowościami, wznowieniami czy świątecznymi składankami, więc lepiej trochę odczekać, żeby płyta została zauważona? To może być jeden powód. Tak długo, jak duże sklepy sprzedają płyty CD, nie możemy oczekiwać że nasze płyty zostaną zaprezentowane w ich sklepach podczas świąt. I nie zapominajmy o samym zespole! Wszyscy
Foto: Sascha Sinofzik
Foto: Sascha Sinofzik
mamy etaty i rodziny. Przy wydawaniu albumu również oni cierpią, bo pozostawiamy naszych przyjaciół i rodziny w tyle. To duży wysiłek, ciężka praca i godziny spędzone w studio, przed komputerem i telefonem. Muzyka i nagrywanie to nie wszystko. To planowanie, wywiady, miksy i poprawki, rozstawianie sprzętu, etc. Publikacja albumu w styczniu daje zespołowi szansę, by popracować w wolne dni. Kiedy muzyczny biznes w grudniu usiłuje sprzedać te same nagrania co przez ostatnie 15 lat, możesz tylko przygotować wszystko i być gotowym, kiedy ten świąteczny szał się skończy. W sumie kiedyś ukazywało się znacznie mniej płyt, ale jednak wszystko wydawało się mniej skomplikowane, a na płytę lubianego czy po prostu cenionego zespołu czekało się i tak, niezależnie od tego czy ukazała się latem, czy pod koniec roku? Biznes zmienia się i to nie na lepsze. Wszyscy to wiemy, bo to przemysł jak każdy inny. Robi się trudniej, szorstko i bardziej egoistycznie. Musisz mieć plan i jeżeli nie wyrabiasz się z terminami, musisz planować coś więcej. To sprawia, że wszystko jest skomplikowane, ma konsekwencje. Opóźniasz wydanie i musisz od razu opóźnić promocję i trasę. Twoi
partnerzy muszą planować wszystko od nowa, etc. Ale nie zgadzamy się na terminy bez świadomości, że zdążymy na czas. Wiemy, jak dużo czasu potrzebujemy, by skończyć robotę. Odnajdujecie się w tych wszystkich przeobrażeniach rynku muzycznego, ale pewnie nie wszystkie te zmiany są według was dobre, choćby to, że artyści praktycznie nic nie mają ze streamingu swej muzyki, a jest to coraz powszechniejsza forma dystrybucji? To zależy od zespołu. Wciąż są grupy, które sprzedają płyty CD, ale to nie jest przyszłościowe. Z drugiej strony, ludzie wciąż będą mogli pobierać muzykę, co jest dobre dla zespołów, jeżeli ich kontrakt to nie zdzierstwo. Ale to nie jest nowy problem. Zespoły były oszukiwane lata temu. Streaming niszczy wiele zespołów, bo tak naprawdę platformy streamingowe im nie płacą. A streaming wstrzymuje sprzedaż, bo można zapłacić raz na miesiąc i słuchać każdej muzyki, jakiej się chce. Tak, jak podoba mi się fakt, że każdy ma szansę posłuchać tego, czego chce i kiedy chce: biznes musi znaleźć inne rozwiązanie, zwłaszcza dla mniejszych zespołów. Mniej sprzedaży prowadzi do mniejszych pieniędzy, co z kolei prowadzi do wyższych cen biletów i merchu. A to w rezultacie daje mniej ludzi, których stać na bilet czy merch. A tego zespół potrzebuje. Nawet Mystic Prophecy, gdzie nikt z nas nie musi płacić czynszu za pieniądze z zespołu, musi sprzedawać bilety i merch, żeby móc pozwolić sobie na wydatki. Każde show to inwestycja i wszyscy ryzykujemy. Wszystko to zmusza zespoły do jeżdżenia w trasy, co prowadzi do ogromnej ilości koncertów. Im więcej jest koncertów, tym mniej ludzi będzie na każdym z nich. Oceniam to krytycznie. Nie wiem czy będzie wielki wybuch, czy też koncerty po prostu staną się mniejsze. Metalowe grupy mają szczęście, że fani wciąż je wspierają. Biznes oparty na merchandise jest w porządku, a fani wciąż chodzą na koncerty. Zdajemy sobie z tego sprawę i dziękujemy fanom z całego świata na każdym show, bo bierzemy to na poważnie. Odkąd pamiętam lubowaliście się w krótkich, zwartych jedno-dwuwyrazowych tytu-
MYSTIC PROPHECY
115
łach i taki też widnieje na nowej płycie. "Metal Division", okładka w odpowiednim klimacie i potencjalny słuchacz wie od razu czego się spodziewać, nawet jeśli nazwa zespołu nic mu nie mówi? Tak jak być powinno. Wszystko musi pracować razem jak koła zębate, żeby pchać zespół. Nie potrzeba okładki, która nie pasuje do muzyki, powinna reprezentować brzmienie, które słuchacz usłyszy. Refren utworu musi skopać tyłek. Tak musi być! Kochamy, gdy fani do nas dołączają, śpiewają czy krzyczą z nami. Dlatego napisaliśmy takie kawałki. Są one stworzone na scenę, żeby stworzyć wielką imprezę. I z racji, że nie pamiętam słów, nie mógłbym śpiewać na scenie kawałków, w których refren miałby więcej niż dwa słowa. Rozmawiałem niedawno z bardzo młodym człowiekiem, który na moje opowieści, jak
nie zapewniać. Dzieciaki po prostu klikają na swoich telefonach i słuchają tego, co im się podoba. Jeżeli jakiś zespół wciąż myśli o sprzedaży albumów i byciu na liście płac wytwórni, szybko wyciągnie wnioski z tej lekcji. Przyszłość jest inna, to koncerty muszą zapewnić pieniądze na wydatki. Nawet ilość pobrań zmaleje, ale to tylko wyłącznie moje własne przypuszczenia. Gdzie nakręciliście teledysk do "Metal Division"? To jakaś fabryka, wielki zakład przemysłowy czy podobne miejsce? Faktycznie jest to stara odlewnia metalu w środkowych Niemczech. W przeszłości była to ogromna część niemieckiego przemysłu. Wciąż można ją odwiedzać, utrzymują cały ten teren! Jest tam wiele fajnych zakamarków, tak jak można zobaczyć w teledysku. Bardzo polecam odwiedziny tego miejsca, jeśli ktoś jest w pobliżu. My nie mogliśmy się
Foto: Sascha Sinofzik
to kiedyś kupowało się płytę po przeczyta niu pozytywnej recenzji czy usłyszeniu raptem jednego utworu w radiu, odpowiedział: to nie mogłeś odsłuchać reszty w w sieci? (śmiech). Może więc i faktycznie pod wieloma względami jest teraz łatwiej, ale pewne rzeczy, wydawałoby się nierozerwalnie związane z muzyką, odeszły bezpowrotnie? Dla mnie nic się nie zmieni, bo widziałem ten trend lata temu. Nie będziemy już więcej sprzedawać naszej muzyki. Będziemy ją jedy-
napatrzeć. Może to dlatego potrzebowaliśmy około osiemnastu godzin na nagranie teledysku. Nigdy nie poświęciliśmy aż tyle czasu na decyzję, gdzie nagrywać, bo wszystko wyglądało niesamowicie. Potencjalnych singli dostrzegam na tej płycie więcej, choćby "Curse Of The Slayer", ale nic straconego, przydadzą się jeszcze na pewno? Gdyby to zależało wyłącznie od nas, zrobilibyśmy dziesięć teledysków, bo każda kompozycja jest naszą ulubioną, w przeciwnym wypadku nie umieścilibyśmy ich na albumie. Ale nasz budżet jest ograniczony i mieliśmy szczęście, że mogliśmy wydać aż trzy! Planowanie i nagrywanie tego prawie nas zabiło. Koncerty wydają się teraz podstawą nie tylko metalowej, ale i generalnie rockowej sceny - kiedyś też były bardzo ważne, jednak teraz pozwalają przetrwać wielu zespołom, gdy sprzedaż płyt załamała się? Tak jak mówiłem koncerty staną się najważniejsze. Może to dobra rzecz. W tym "plastikowym świecie" pełnym sztuczności, koncerty sprawiają, że jest bardziej ludzki. Jako zespół możesz spotkać fanów, walczyć o nich i
116
MYSTIC PROPHECY
wesprzeć swoją muzykę elementami wizualnymi. Fani mogą spędzić czas z zespołem, obejrzeć koncert, dostać autograf czy po prostu pogadać z grupą. Nic nie jest lepsze od tego, prawdziwe życie to to, za czym wszyscy ostatnio tęsknimy! Przygotowaliście jednak kilka wersji winy lowej edycji "Metal Division", ciekawą sprawą dla kolekcjonerów będzie też na pewno ten kompaktowy box z licznymi gadżetami i bonusową płytą? Kolekcjonerzy? Może... ale nie robimy tego tylko dla kolekcjonerów. To dla naszych fanów! (jasne, ale większość najbardziej zagorzałych fanów to zarazem kolekcjonerzy, to proste - przyp. red.). Te płyty zostały wydane, by odtworzyć je za pomocą gramofonu czy odtwarzacza CD. Otwórz opakowanie specjalnej edycji, ciesz się chwilą, obejrzyj zawartość. Być może wygrałeś i dostaniesz złoty bilet lub jeden ze srebrnych. Mystic Prophecy jest znany jako grupa, która przynosi czad za małą cenę. Robimy naszą robotę najtaniej jak się da, nawet jeśli staramy się osiągnąć najwyższą jakość. Chcemy być fair, bo nasi fani są oddani. Wszystkie specjalne edycje LP nie przynoszą więcej zysku niż zwykła płyta CD czy pobranie. I nie zapominajmy, my sami jesteśmy wciąż fanami. Wszyscy kupiliśmy swoją własną, ulubioną wersję albumu. Wydając nowy album na początku roku w sumie sami sprawiliście sobie prezent na 20lecie zespołu. Ogłoszono już styczniową trasę z waszym gościem specjalnym, grupą Mob Rules, kolejne miesiące nowego roku pewnie też będą dla was pracowite? Trasa z Mob Rules była miła i płynna. Czasem spotykasz zespół, który żyje muzyką w ten sam sposób, co ty: zero narzekania, tylko czysty rock'n'roll. Te koncerty były świetne i zastanawiam się, czy moglibyśmy to powtórzyć! Poza tym, ciągle jesteśmy zajęci. Nie widać tego, kiedy nie jesteś częścią zespołu, ale zawsze jest coś do zrobienia. Planujemy trasy, negocjujemy z innymi zespołami, festiwalami czy partnerami, udzielamy wywiadów, dopasowujemy biegi czy odwiedzamy znajomych, z którymi byliśmy w trasie. Jesteśmy przyzwyczajeni, że jesteśmy zabiegani i to część naszego życia. Chcemy dawać jak najwięcej i to nas nakręca. Bo wiemy, że nasi fani zasługują na najlepsze. Tak długo, jak jesteśmy w stanie dawać im sto procent, będziemy to robić i na tym możecie wszyscy polegać! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Maciej Szymczak
Wyjątkowy pod takim względem, że to po prostu świetne kawałki. Podobnie ma się z jego brzmieniem, zespół jest na nim doskonale zgrany. Brzmimy agresywnie, ciężko i głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Idealne połączenie wszystkich ważnych czynników.
Nigdy nie mam dość Choć znamy go głównie z roli, podobnego Conanowi Barbarzyńcy dzikusa, pozującego do zdjęć z piersią nasmarowaną olejem dla niemowląt, Ross Friedman jest postacią o bardziej złożonej historii niż to się wydaje. Urodzony w 1954 roku w Nowym Jorku muzyk, przedtem jak, wraz z Joey'em DeMaino, założył Manowar, był aktywnym uczestnikiem rozwijającej się w latach siedemdziesiątych sceny awangardowego rocka Nowego Jorku. The Dictators, jego pierwszy w pełni profesjonalny skład, zbierał szlify w tych samym miejscach Wielkiego Jabłka, w których kręciły się zespoły takie jak New York Dolls, Television czy The Ramones. W owych czasach nie używano jeszcze terminu "punk rock", ale grupy te, wraz z bohaterem niniejszego tekstu, stworzyły podwaliny tego gatunku. Potrzeba grania cięższej muzyki jednak zwyciężyła i lata osiemdziesiąte upłynęły Rossowi w Manowar - zespole, który kieruje na tę postać uwagę większości czytelników naszego magazynu. Jednak, jego etos pracy nigdy nie osłabł - w ostatnich latach Ross jest zajęty bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wrócili The Dictators i przygotowują się do nagrania nowego materiału. Aktywne są i inne grupy, w których gitarzysta od dawna się udziela, takie jak Death Dealer czy Shakin' Street. Muzyk nie odmawia też gościnnych udziałów w nagraniach innych wykonawców, dlatego sprawdzając jego dyskografię możecie być pod wrażeniem. Jeżeli chodzi o heavy metal, można powiedzieć, że Friedman zatoczył koło i jego najważniejszy obecnie zespół, Ross The Boss, prezentuje muzykę tak bliską Manowar, jak tylko to możliwe. Z okazji niedawnej premiery czwartego longplaya grupy, "Born of Fire", zapytaliśmy Rossa zarówno o sprawy najbardziej aktualne jak i te z zamierzchłej przeszłości. HMP: Jak sobie radzisz w rzeczywistości nakreślonej przez pandemię koronawirusa? Ross Friedman: Wszyscy musimy sobie jakoś z tym radzić, nie ma osoby, której ta sytuacja by nie dotyczyła. Mamy do czynienia z pandemią - czymś, co swoim zasięgiem obejmuje cały świat. Takie rzeczy zdarzały się wcześniej, w tym i poprzednim wieku. Oczywiście, jest to dla nas bardzo dotkliwe i musimy to wszystko jakoś przetrwać. Niedługo pojawią się na to lekarstwa, musimy więc całe to gówno przeczekać.
muzyki. Co innego mógłbym porabiać? Kilka tygodni temu wydałeś nowy album "Born Of Fire". Zdaje się, że złapaliście niezły rozpęd, płyta wychodzi raptem dwa lata po poprzedniej.
Heavy metal nie jest gatunkiem tak popularnym jak miało to miejsce w latach 80. zeszłego wieku. Mimo to, są ludzie, którzy trwają przy nim bez względu na wszystko. Cóż mogę powiedzieć, uważam, że nadal jest to potężny gatunek. Istnieje mnóstwo ludzi, którzy go nadal wspierają. W latach osiemdziesiątych mieliśmy ze sobą media - stacje telewizyjne i radiowe, które non stop puszczały naszą muzykę. Obecnie radio nadal jest z nami, ale są to małe rozgłośnie, których słucha garstka ludzi. Nie mamy wsparcia MTV, która to stacja emituje głównie muzykę pop i rap. Mimo to, uważam, że popularność heavy metalu w ostatnich latach rośnie. Zespoły sprzedają swoje dokonania na koncertach, dlatego tak ważne jest granie tras. Na początku roku zagraliśmy dwadzieścia sześć sztuk w całych Stanach, aż do końca lutego. Było świetnie, mimo, że album dopiero miał się pojawić na rynku. Dlatego teraz planujemy drugą część trasy. Nigdy nie będę miał tego dość. Jakbyś porównał życie muzyka metalowego w latach osiemdziesiątych i obecnie? Wtedy czas był wyjątkowo dobry dla takiego grania. To była świetna dekada dla muzyki w ogóle, myślę o niej z nostalgią. Pierwszy profesjonalny zespół założyłem w 1975 roku, pamiętam więc jeszcze większą część po-
Ograniczenia w możliwości przemieszczania się i kwarantanna mocno uderzają w różne branże, również muzyczną. Brak możliwości organizacji koncertów na pewno daje ci się we znaki. Oczywiście, planowaliśmy wiosną być w trasie z Burning Witches i Asomvel. Całość została przełożona, musimy teraz znaleźć dogodne terminy. Mamy nadzieję, że koncerty dojdę do skutku na jesień i nie będziemy musieli tego odwoływać. Pokusisz się o przewidywania, jak rynek muzyczny będzie wyglądał po tym, gdy zagrożenie się skończy? Cóż, w tym momencie jest zupełnie zniszczony. Wszystko uległo zawieszeniu. Myślę, że, gdy wszystko wróci do normy, to z branżą muzyczną też będzie w porządku. Ludzie będą szczęśliwi, że mogą znowu przychodzić na koncerty do swoich ulubionych klubów. Udaje ci się wykorzystać czas kwarantanny w twórczy sposób, na przykład pisząc nową muzykę? (śmiech) Jasne, cały czas próbuję coś robić. Mam kilka projektów, które szykują się do nagrań i mogę nad tym siedzieć w domu. Chyba wszyscy zajmujemy się takimi rzeczami, w końcu mamy więcej czasu na tworzenie
Foto: Ross The Boss
Tak, album miał swoją premierę na początku marca i jak dotąd jest przyjmowany bardzo ciepło. Krytyka jest przychylna i możliwe, że pod tym względem to mój najbardziej udany krążek. Cieszę się, bo to dla mnie wyjątkowo ważny materiał. Ważny pod jakim względem? Przypuszczam, że nie jesteś muzykiem, który na tym etapie swojej kariery musiałby coś udowadniać sobie bądź odbiorcom.
przedniego dziesięciolecia. Już wtedy zajmowałem się tym zawodowo. Lata siedemdziesiąte były szalone, natomiast osiemdziesiąte to była już jazda bez trzymanki. (śmiech) Lata dziewięćdziesiąte natomiast, dla wielu muzyków twojego pokolenia były sporym ciosem. Uważam, że to najgorsza dekada w historii muzyki. Gdy pojawił się grunge, to czułem, że jest w tym kilka naprawdę dobrych zespo-
ROSS THE BOSS
117
łów. Soundgarden byli w porządku, Nirvana też. Nagle zaczął się szał na ich punkcie. Były to fajne grupy, ale jednak nie w taki sposób jak zespoły metalowe wcześniejszego dziesięciolecia. Chciałbym porozmawiać o twoich początkach. Są interesujące, gdyż przed dołącze niem do ikonicznego dla heavy metalu Manowar, byłeś członkiem proto-punkowej grupy The Dictators. Wydaje mi się, że to bardzo nietypowa ścieżka kariery dla muzyka tamtej epoki. Ówczesna scena muzyczna w Nowym Jorku była bardzo awangardowa, mimo, że początkowo nie działo się tam nic na szczególnie wielką skalę. Przede wszystkim, nie było zbyt wiele miejsc, w których można było zagrać koncert. Kluby CBGB czy Max's Kansas City jeszcze nie istniały. Były miejscówki na Queens czy w Brooklynie, w których mogliśmy coś zorganizować. W 1975 roku istniały
dzie po prostu żyli tym miejscem, przyjeżdżali z całego kraju by być jego częścią. Nigdy więcej nie zobaczymy tylu wielkich talentów w jednym miejscu. Zespoły, które wymieniłeś, plus Talking Heads czy The Dead Boys to najważniejsze grupy tamtej epoki. W 1977 roku z The Dictators graliśmy jako gwiazda w sali Palladium. Naszym supportem był pewien zespół, nazywali się AC/DC. Po tym jak skończyli, spakowali od razu swoje graty i jechali do CBGB zagrać kolejny set. Wiedzieli, że muszą tam wystąpić, jeżeli chcą coś znaczyć. Możesz opowiedzieć o tym, jak wyglądała codzienność występów w tym miejscu? Na początku była to zwykła speluna. Kurwidołek, ale nasz własny. Klub został odkryty przez Patti Smith i Toma Verlaine'a (frontman zespołu Television - przyp. red.). Nagle zaczęły się tam pojawiać wszystkie inne świetne grupy. Niesamowitą sprawą było to,
nie jest w porządku. (śmiech) Wszyscy ci gości byli bardzo popularni, dookoła nich kręciło się mnóstwo dziewczyn. Wiesz co? Doszedłem do wniosku, że wolę być tacy jak oni. Granie na gitarze było czymś ekscytującym. Lubiłem rock n rolla i blues, zacząłem więc grać taką muzykę. Nie przestałem tego robić do dziś. Będąc w The Dictators myślałeś o graniu heavy metalu czy ten pomysł pojawił się spontanicznie, z przypadku? Słuchaj, chciałem mieć ciężej brzmiący zespół. Grałem w Shakin' Street gdy poznałem Joey'a DeMaio. Swoją drogą, nadal pogrywam z tym zespołem. Z Joey'em postanowiliśmy założyć zupełnie nową nazwę. W ten sposób powstał Manowar. Z jednego z pionierskich dla punk rocka zespołów przeskoczyłeś w środek heavy metalowej maszyny. Dziś nikogo by to nie dziwiło, ale wtedy, z tego co wiem, te światy dzieliła granica niemal nie do przekroczenia. Tak, choć wtedy nie postrzegałem tego w taki sposób. Chcieliśmy grać zajebiście ciężką muzykę, inną od tego, co znaliśmy. Zostaliśmy uznani za pierwszy zespół power metalowy, co stało się początkiem tego gatunku.
Foto: Ross The Boss
tam trzy zespoły mające w ręku kontrakty płytowe: New York Dolls, Kiss i The Dictators, czyli my. CBGB otwarto w 1976 roku i zaczęły tam występować różne grupy (Ross musiał się nieco pomylić, źródła mówią, że miejsce to otwarto w 1973 roku - przyp. red.). To dało kopa całej scenie i wszystko zaczęło się na dobre. CBGB były kultowym miejscem. Mimo, że położone w Nowym Jorku, stało się rozpoznawalne dzięki biografiom artystów, którzy przez nie się przewinęli, takim jak The Ramones, Patti Smith, Television, Blondie, The Misfits i wiele innych. Jak wspominasz to miejsce? Graliśmy tam chyba z trzydzieści pięć razy. Powiem więcej, byliśmy częścią ostatniego rozdziału tej historii. Występowaliśmy z The Dictators w weekend zamknięcia klubu. Było to dla nas wyjątkowo emocjonalne, wzruszające przeżycie. Koniec pewnej epoki. Nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek jeszcze byli świadkami powstania i ewolucji tak wyjątkowej sceny, jaka związana była z CBGB. Lu-
118
ROSS THE BOSS
że mieli doskonały system nagłośnieniowy. Hilly (Kristal, właściciel klubu - przyp. red.) dawał też szansę każdemu, kto tylko chciał tam wystąpić. Jeszcze w temacie przeszłości, w dziecińst wie brałeś lekcje gry na skrzypcach. Kiedy zapragnąłeś siać ferment w świecie rocka? Na początku pobierałem lekcje na fortepianie, kochałem to. Głównie dlatego, że miałem świetnego nauczyciela. Niestety, wyprowadził się z miasta. Byłem rozczarowany, a prawdę mówiąc, po prostu zdruzgotany. Rzuciłem wtedy grę na fortepianie. Od początku interesowałem się muzyką, więc w liceum próbowałem gry w orkiestrze. Było miejsce w sekcji skrzypiec, naturalnie więc postanowiłem dołączyć. Nie wiedziałem nic o tym instrumencie, ale po dziesięciu dniach prawie umiałem grać pierwsze skrzypce w tej orkiestrze. Nauka przychodziła mi łatwo. Skrzypce były w porządku, ale gdy widziało się The Beatles, The Rolling Stones, Hendrixa czy Led Zeppelin - tych kolesi z gitarami, to czułeś, że ze skrzypcami coś jednak
Manowar, z dzisiejszej perspektywy sprawia wrażenie zespołu, w którym wszystko było przegięte, niemal w karykaturalny sposób. Mam na myśli wizerunek, zachowanie czy zawartość tekstów. Jak wspominasz tamte lata? Przed nami nie było niczego podobnego. Bez nas power metal nie byłby tak dużym gatunkiem. Tak wiele zespołów inspirowało się przecież tym co robiliśmy. Mówię o grupach takich jak Blind Guardian, Hammerfall, Kamelot i wielu innych. W ich muzyce słychać wpływy Manowar. Albo takie Brothers Of Metal. Przecież nawet ich nazwa jest zrzynką z jednego z naszych kawałków. Jeżeli nie jesteś w stanie wymyślić czegoś nowego, dlaczego po prostu czegoś nie ukraść? (śmiech) Ludzie to kupią, nie przejmują się. Nie sugeruję nic złego, są wydawani przez mojego wydawcę a muzyka jest w porządku. Chcę jednak powiedzieć, że ich wizerunek pochodzi w prostej linii od Manowar. Byliśmy pierwszym zespołem, który robił coś takiego. Patrząc wstecz widzę, że wyglądaliśmy trochę tanio, można z tego cisnąć bekę. Z dzisiejszej perspektywy zakrawa to na szaleństwo. Nie ulega jednak wątpliwości fakt, że wpłynęliśmy na bardzo wielu ludzi.
Do dziś powstają zespoły, które zdradzają inspirację Manowar. Oczywiście, jestem bardzo dumny z tego co stworzyliśmy. Zarówno z The Dictators jak i z Manowar. Ciągle podchodzą do mnie ludzie z prośbą o autografy, i to na albumach obu tych grup. Ci sami ludzi przynoszą płyty jednego i drugiego składu. To niewiarygodne! Zespół Ross The Boss również zawdzięcza trochę Manowar. Grupa powstała przy okazji jednej z edycji festiwalu Keep It True, podczas której wykonywałeś set złożony z utworów swojej dawnej kapeli. Wszystko się zgadza. Promotor zaprosił mnie na festiwal, co przyjąłem z radością, ale powiedziałem mu, że nie mam zespołu. Odpowiedział, że zna kolesi, którzy mieli coś w stylu coverbandu Manowar i chcieliby ze mną pograć. Wysłał mi ich taśmy, spodobały mi się. Postanowiliśmy spróbować zrobić razem coś na zasadzie hołdu. Przyjechałem do Niemiec, zaczęliśmy próby i wszystko się zgadzało. Postanowiłem sprawdzić jak będzie nam się grało na żywo. Okazało się, że też jest dobrze. Następnym krokiem była rejestracja nowej muzyki - miałem kilka kawałków i zrobiliśmy z nich demo. Ktoś przekazał to wytwórni AFM i bingo, dostaliśmy kontrakt płytowy! Obecnie wychodzi czwarty krążek Ross The Boss. Wydajesz się być strasznie zapracowanym człowiekiem. W końcu The Dictators i kilka innych twoich projektów nadal jest aktywnych. Zgadza się, ale Ross The Boss to obecnie mój najważniejszy zespół. Naprawdę nabieramy tempa, gramy świetne koncerty. Jesteśmy gotowi wskoczyć na kolejny poziom, jakkolwiek miałby on wyglądać. (śmiech) Czuję, że wróciłem na właściwe tory. Równocześnie nagrywamy nowy materiał The Dictators. To też wymaga czasu. Zajmowałem się tym
Foto: Scott Braun
w zeszłym tygodniu. Ciągle nad czymś pracuję, można więc powiedzieć, że faktycznie jestem zajęty. (śmiech) Jak znajdujesz czas na prowadzenie swo jego przedsiębiorstwa w Nowym Jorku? Teraz nie ma żadnego interesu, wszystko zostało zatrzymane przez koronawirusa. Cały świat się zatrzymał. Ale to nie będzie trwać wiecznie, musimy przetrzymać kilka tygodni. Mam nadzieję, że za miesiąc krzywa zachorowań zacznie się spłaszczać i będziemy mogli wrócić do normy. Obecnie jednak w Nowym Jorku nie dzieje się dobrze. Właściwie to jest gówniane. Ale kiedyś to się skończy. Czym dokładnie zajmuje się twoja firma?
To ośrodek szkoleniowy dla młodych bejsbolistów i zawodników softballa. Mamy siłownię, maszyny treningowe, powierzchnię do ćwiczeń, siatki i trenerów. Są bieżnie do wyrabiania kondycji i wszystko czego trzeba praktykującym zawodnikom. Na koniec, chciałbym zapytać cię o najważniejsze płyty, które uczyniły cię tym, kim jesteś. Powiedziałbym, że zmienia się to z dnia na dzień. Mam całą listę zespołów, które wpłynęły na to kim się stałem. Na pewno wymienię pierwszy album Black Sabbath, "Electric Ladyland" Hendrixa, The Who "Live at Leeds", B.B. King "Live at the Regal", wszystko Muddy'ego Watersa. Oczywiście również The Cream, zwłaszcza "Wheels Of Fire" i "Disraeli Days". Led Zeppelin i tak dalej. Widzisz już do czego zmierzam i jakie rzeczy na mnie wpłynęły. Uwielbiam Wesa Montgomery'ego, Scotty Moore'a z zespołu Elivsa Presley'a. Chet Atkins i Les Paul również zrobili na mnie wrażenie. Co czujesz, gdy podchodzą do ciebie ludzie i mówią, że to ty nagrałeś płyty, które ich zainspirowały lub pozwoliły przetrwać w trudnych chwilach? Ciągle spotykam takich ludzi i czuję się tym zaszczycony. Jestem wzruszony, gdy słyszę, że to co robię, może tak bardzo wpłynąć na czyjeś życie. Nigdy nie będę miał dość słuchania takich historii. To, że ktoś wyrósł na mojej muzyce, chwycił za gitarę, albo po prostu pozwoliła mu ona poczuć się lepiej, jest dla mnie czymś naprawdę niezwykłym. Igor Waniurski
Foto: Scott Braun
ROSS THE BOSS
119
jestem szczęśliwy.
Żyć muzyką Dushan Petrossi to gitarowy wirtuoz jakich mało, spełniający się w dwóch zespołach, Iron Mask i Magic Kingdom. Najnowsza płyta tej grupy to "MetAlmighty", power metal na najwyższym poziomie, a do tego nagranie zrealizowane z tak wybitnym wokalistą jak Michael Vescera, znany choćby z Obsession, Loudness czy zespołu Y. J. Malmsteena. Nie ma co, brakowało zespołowi Dushana kogoś takiego za mikrofonem i on też zdaje sobie z tego doskonale sprawę: HMP: Fani Magic Kingdom musieli trochę poczekać na nową płytę waszego zespołu, chociaż w przeszłości mieliście już przecież nawet dłuższe odstępy między płytami, choćby drugą a trzecią? Dushan Petrossi: Nie mam określonego czasu czy harmonogramu, kiedy muszę zabrać się za nowy album. Teraz pracuję i myślę o kolejnym albumie, ale najpierw muszę dokończyć nadchodzącą płytę Iron Mask. Mam w głowie kompozycję, piszę najpierw melodie i tytuły, a potem decyduję czy pasują bardziej do Iron Mask czy może do Magic Kingdom. Więc jeśli zbierzesz wszystkie moje albumy od Magic Kingdom i Iron Mask, zauważysz, że nie ma tam żadnych ogromnych przerw czasowych… Ale tak jak było mówione, na następny album Magic Kingdom fani nie będą musieli czekać tak długo! Na ile jest to spowodowane tym, że obecnie muzyczny przemysł wygląda zupełnie inaczej niż nawet kilkanaście lat temu, a na ile faktem, że masz też przecież drugi zespół Iron Mask, nie narzekasz więc na nadmiar wolnego czasu? Zdecydowanie nie narzekam na zbyt dużo wolnego czasu, jako artysta pracuję 24/7, nawet kiedy robię coś zupełnie innego muzyka jest nieustannie w mojej głowie. Nie da się kontrolować inspiracji… ale to mi wcale nie przeszkadza, jestem do tego przyzwyczajony i znam ten stan doskonale. Muzyka była moją pasją odkąd byłem małym dzieckiem, więc mimo tego, że jestem profesjonalnym muzykiem i to moja praca, nie można jej porównać do pracy na etacie. Jem, śpię, oddycham i żyję muzyką… Przemysł faktycznie zmienił się bardzo poprzez lata, Internet nie ułatwia życia muzykom, ale tak już jest.
Trudno jest ci rozgraniczyć pomysły nowych utworów na potrzeby dwóch zespołów czy dzieje się to zupełnie naturalnie, bo kiedy tworzysz na potrzeby Magic Kingdom koncentrujesz się na stylu właśnie tej grupy i nie myślisz o niczym innym? Nie, to naturalny proces i wiem, które kompozycje pasują idealnie do każdego zespołu. Najpierw tworzę swoją muzykę, a potem rozdzielam ją tam, gdzie powinna należeć. Obydwie grupy mają własną tożsamość, ale jest w nich również miejsce na różnorodność w ich indywidualności. Po prostu wiem, co gdzie przynależy… można to porównać do tego, jak rodzic wie, co jest najlepsze dla jego dzieci… kochasz obydwoje, chcesz dla nich jak najlepiej, ale one mają swoje własne potrzeby i tożsamość. Lubisz długie, rozbudowane kompozycje, w których naprawdę sporo się dzieje, płyty Magic Kingdom nie należą też do krótkich, trwając zwykle ponad godzinę, a czasem nawet znacznie dłużej - to też jest dla ciebie wyzwanie, stworzenie kolejnego, długiego albumu, spełniającego przy tym wyśrubowane, bo twoje własne, normy? Powiedzmy, że to bardziej wyzwanie dla mnie, żeby nie stworzyć kolejnego długiego albumu… Komponuję, pracuję, zmieniam i dodaję i zawsze kończę z długogrającymi albumami… nawet gdy mówię "tym razem celuję w maksimum 58minut!". Dodaję wszystko, co widzę, że jest potrzebne kompozycji i potem kolejny utwór pojawia się w mojej głowie i też chcę go dodać, bo pasuje do reszty… i tak zazwyczaj powstaje długi album. Próbuję tworzyć krótsze płyty, ponieważ czytam w recenzjach, że niektórzy uważają je za zbyt długie, ale cóż… nie da się zadowolić każdego i jeśli to jest ich jedyne zażalenie, to
Często zdarza się, że odrzucasz jakiś utwór, nawet kiedy prace nad nim są już dość zaawansowane, bo uznajesz, że jest za słaby, albo nie pasuje do danej płyty? Nie, nie odrzucam utworów… jeśli nie pasują do płyty czy do zespołu, przechodzi na inny album lub do innego zespołu. Nieustannie zmieniam moje kawałki aż do ostatniej sekundy, jestem perfekcjonistą, jeżeli chodzi o moją muzykę, co sprawia, że zmieniam i poprawiam wiele - czasami drobnych - rzeczy, ale odrzucanie moich kompozycji… nie, to się nie zdarza. Bywa, że wracasz do takich dawnych pomysłów, czy przy kolejnym albumie masz już tyle nowych, że nie ma o tym mowy? Zazwyczaj wracam do moich starszych pomysłów, żeby upewnić się, że nie powielam czegoś. Mam na koncie już sporo utworów i nie chciałbym kopiować samego siebie, dlatego wracam do starych kawałków. Dalej moja inspiracja wciąż oferuje mi wszystko, czego potrzebuję do moich nowych płyt i kompozycji. Wielu wybitnych gitarzystów idzie niejako na łatwiznę, zapraszając do udziału w swych kolejnych projektach albo innych wirtuozów gitary, albo licznych muzyków ze swych macierzystych zespołów. Ty postępujesz inaczej: owszem, goście na waszych płytach pojawiają się często, ale są to zwykle wokaliści czy klawiszowcy, a z Iron Mask w Magic Kingdom wspiera cię wyłącznie basista Vassili Moltchanov? Vassili to mój najlepszy przyjaciel, który był zawsze u mojego boku przez całą moją karierę. Jest niesamowitym basistą, zawsze mogę na nim polegać jako muzyk i jako przyjaciel. Iron Mask i Magic Kingdom to dwa oddzielne zespoły i ja również wolę traktować je w ten sposób, nie jest to dogodne, gdy zaczynam mieszać muzyków z dwóch grup, bo staram się znaleźć odpowiednią osobę dla zespołu, szukam osobowości. Obydwie grupy są wciąż dość różne, więc mają też odmienne potrzeby. Gracie razem już od dobrych 20 lat, można więc chyba powiedzieć, że jest twoim zaufanym, muzycznym partnerem, kimś takim, kim na przykład dla Jimmy'ego Page'a był
Foto: Magic Kingdom
120
MAGIC KINGDOM
John Paul Jones? Tak, jak wspomniałem, Vassili to faktycznie mój bliski towarzysz… jesteśmy przyjaciółmi od dawna i zrobiliśmy wiele rzeczy razem… Zawsze byliśmy wsparciem dla siebie nawzajem i jestem pewien, że to się nie zmieni. Wielu słuchaczy nie zdaje sobie sprawy z faktu, jak ważny w zespole z jednym gitarzystą jest dobry basista, szczególnie na koncertach - tu też masz konkretne wspar cie, którego nie można przecenić? Każdy muzyk w zespole jest tak samo ważny jak reszta, to właśnie sprawia, że zespół jest dobry. Nie możesz mieć świetnego wokalisty z przeciętnymi muzykami, bo to sprawiłoby, że wokalista będzie tracił potencjał, tak jak nie możesz mieć wybitnego gitarzysty z mniej zdolnym basistą czy śpiewakiem… Zespół jako całość musi trzymać ten sam poziom, inaczej wszystko jest nie tak. "MetAlmighty" może być zaskoczeniem dla tych słuchaczy, który nie śledzą regularnie internetowych newsów, bowiem Christian Palin nie śpiewa już w Magic Kingdom, a zastąpił go sam Michael Vescera - jak doszło do tej roszady? Mogę kontynuować tą odpowiedź odnosząc się do mojej poprzedniej wypowiedzi… wszyscy muszą być na tym samym poziomie we wszystkich aspektach, inaczej nie przyniesie to optymalnych rezultatów… z Michaelem oczywiście mogłem je osiągnąć. Christian zrobił dobrą robotę przy naszej ostatniej płycie, oczywiście, szanuję jego pracę, ale Michael bardziej pasuje do nas jako muzyk i jak osoba akurat w tym życiowym momencie. Podobno przez krótki czas była szansa na to, że zaczniecie współpracę równie utytułowanym Fabio Lione, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, mimo wstępnych ustaleń? Tak, pomimo początkowych ustaleń tak było i właściwie wolałbym nie wchodzić w ten temat za bardzo, bo nie lubię mówić źle czy bez szacunku o innych muzykach. Mogę jedynie powiedzieć, że nigdy nie spodziewałem się, żeby sprawy pójdą tą drogą z tak profesjonalnym muzykiem o długim stażu jak Lione, ale zgaduję, że każdy ma swoje problemy… i na tym zakończmy. Jestem zadowolony z Michaela i współpracy z nim. W Iron Mask już od kilku lat wspiera cię z kolei Diego Valdez, tak więc można powiedzieć, że masz szczęście do wybitnych wokalistów? Czy to szczęście…? Chcę wierzyć, że to dlatego że lubią moją muzykę, moje kompozycje, mój profesjonalizm i mój sposób pracy… i lubią być częścią dobrego zespołu. Kiedyś to była w sumie norma, że gitarowi wymiatacze, choćby Malmsteen, mieli w swych zespołach również najlepszych wokalistów, ale to już od dawna, poza nielicznymi przypadkami, takimi jak twój, przeszłość - nie ma teraz racjonalnych podstaw do takich kooperacji, bo muzyczny biznes bardzo skarlał, każdy musi więc szukać jak najbardziej dochodowych kooperacji, zapewniających po prostu przeżycie, względy
artystyczne schodzą na dalszy plan, szczególnie kiedy nie jest się gigantem pokroju Maiden, Priest czy Metalliki? Bardzo to smutne, ale ty jednak nie spuszczasz z tonu, chociaż wiąże się to z coraz większymi wyrzeczeniami? Jest trudniej utrzymać dobrego wokalistę, bo przychód z muzyki jest mały (wyjątkiem są giganci, o których wspominasz)… jest to faktycznie przygnębiające, ale cóż… ja wciąż idę dalej i przyznaję, też czasem mam wątpliwości i pytania, ale to nie jest tylko moja praca… to część tego, kim jestem i nie mogę tego po prostu porzucić czy odejść. Wielu świetnych muzyków - nawet w dawnych czasach jak Mozart - poświęcili wszystko dla muzyki… więc dlaczego ja nie miałbym tego zrobić? Wiem, ile kosztuje mnie muzyka, ale również wiem ile mi da- Foto: Magic Kingdom je, może nie pieniędzy czy diamentów, ale są ważniejsze rzeczy w życiu… Na szczęście moja żona rozumie to lepiej niż ktokolwiek inny kim jestem i co robię… Myślę, że to jest bardzo istotne w życiu. Wspiera mnie we wszystkim bez zadawania pytań i jest moją największą fanką. "MetAlmighty" - fajna gra słów w tytule, do tego symboliczna okładka: faktycznie, trudno nie zgodzić się z ich wymową, że to dzięki gitarze właśnie metal jest wszech mocny i tym, czym jest? Dziękuję i tak, myślę, że to gitarzyści sprawiają, że metal jest tym, czym jest, ale może nie jestem najbardziej obiektywną osobą w tej kwestii… będąc gitarzystą?! Nie, ostatecznie tak jak mówiłem… to cały zespół tworzy muzykę… wyobraź sobie brak perkusji czy basu?! Mimo tych wszystkich zmian muzyka hard 'n' heavy, że tak ją szeroko określę, wciąż ma na całym świecie spore grono oddanych fanów. Cała sztuka polega więc na tym, żeby dostosować się do nowych realiów, wciąż tworzyć jak najlepsze płyty i promować je na wszelkie możliwe sposoby? Tak, to bardzo piękne kiedy widzisz, jak lojalni są fani rocka czy metalu. Trzymają się swoich grup i są otwarci na nową, inną muzykę w zakresie ich stylu… kiedy zdobywasz fanów, bardzo prawdopodobne jest, że (oczywiście jeżeli utrzymujesz ten sam poziom) zostaną z tobą. Często widzimy te same nazwiska i twarze, które pojawiają się na naszych social mediach, ale też na naszych koncertach… świetna sprawa, bo nie ma lepszej
promocji niż przekaz ustny, to najszczerszy rodzaj promocji, jaki możesz mieć. To istotne, by pokazywali naszą muzykę ludziom, którzy jeszcze nas nie znają i ponad wszystko to wspaniałe widzieć rodzica z dzieckiem lub dziećmi na koncercie… widać, że rock/metal są przekazywane poprzez generacje i to niesamowite. Jestem też przekonany, że rock czy metal to jedne z niewielu stylów muzycznych, które naprawdę łączą pokolenia. Zastanowiło mnie to, że jako jedni z nielicznych nie publikujecie swych albumów w wersjach cyfrowych, nie ukazują się też one na płytach winylowych - płyty kompak towe są wciąż dla ciebie podstawowym nośnikiem i tego się trzymasz, chociaż winyl wrócił do łask słuchaczy? To przede wszystkim decyzja wytwórni, jeśli mam być szczery, mamy kilka winyli Iron Mask i zauważyłem, że są dość popularne, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Chciałbym zrobić coś wyjątkowego na następną płytę, ale to jeszcze jest "w powijakach". Płyty CD i digipacki wciąż pozostają najbardziej fundamentalnymi formami… ale cyfrowe rzeczy też rosną w siłę oczywiście wraz z młodym pokoleniem, które jest przyzwyczajone do Spotify, iTunes i innych tego typu środków… jesteśmy reprezentowani wszędzie i staramy się oferować fanom to, o co proszą oczywiście w zakresie naszych możliwości budżetowych. Wydajecie je zresztą w różnych, czasem też limitowanych wersjach, a edycje japońskie mają, tradycyjny dla nich bonus - na "Met-
MAGIC KINGDOM
121
HMP: Po wydaniu debiutanckiego albumu "Prime Creation" zrobiło się o was ciszej przyczailiście się, pracując nad kolejnym materiałem? Henrik Weimedal: Taa, tak w sumie, nie mieliśmy firmy, która zajmowałaby się naszą promocją od samego początku. Robiliśmy więc wszystko sami i nie mamy jeszcze wyrobionych kontaktów, które powinniśmy mieć.
Foto: Anika Evans
Macie też nowego gitarzystę - Mathias chyba wolał cięższe odmiany metalu, stąd pojawienie się w zespole Ramiego? Nie, Mathias nie miał już więcej czasu oraz tej pasji co wcześniej, więc pomyślał, że będzie nas spowalniał.
Foto: Magic Kingdom
Almighty" jest to symfoniczna wersja utworu "Just A Good Man", tak więc fani i tak mają na co polować i wydawać pieniądze? Byłbym zadowolony, gdyby każdy fan kupił jeden album, ale obecnie w dobie internetu oczywiście jest to nierealne, więc nie… to jest sposób "wydawania pieniędzy" fanów… Różnica pomiędzy japońską wersją a tradycyjną to tylko ponownie sprawa wydawcy… w taki sposób współpracuję z moją wytwórnią i o to mnie proszą, więc to im dostarczam. Faktycznie część zagorzałych fanów zbiera wszystkie wersje, które istnieją i oczywiście bardzo to doceniamy, ale dla nas to nie jest konieczność. Po prostu chcielibyśmy, żeby każdy kto słucha naszej muzyki, w jakiś sposób za nią zapłacił i zdał sobie sprawę, że stworzenie albumu również nie jest darmowe… wydaje się, że ludzie nie rozumieją już, że jako profesjonalny muzyk potrzebujesz przychodu z koncertów i sprzedaży. Pobierają muzykę, bo są do tego przyzwyczajeni i "wszyscy to robią", ale zapominają, że to też
jest biznes, tak to przede wszystkim sztuka, ale bardzo dużo czasu i pieniędzy idzie na stworzenie dobrego, profesjonalnego albumu i to jest obecnie poważnym problemem dla muzyków. Często pytam "kiedy idziesz do piekarni, czy po prostu bierzesz chleb i go jesz?"… wszyscy odpowiadają "nie, oczywiście, że nie"… potem, gdy pytam jaka jest różnica, jeśli chodzi o muzykę, zazwyczaj muszą chwilę pomyśleć. Więc w naszym systemie jest utarte, że pobieramy wszystko za darmo i nie zdajemy sobie sprawy, że to też jest czyjaś praca, walka o byt… Nie wykluczasz jednak, że w przyszłości ukażą się winylowe wznowienia płyt Magic Kingdom, tym bardziej, że przecież inni artyści AFM Records wydają je regularnie? Nie wykluczam żadnej możliwości, to nie jest zgodne z tym, kim jestem i co wspieram. Wręcz na odwrót, zawsze jestem otwarty na wszystkie opcje i jeśli fani proszą o winyle jestem pewien, że AFM je zrobi… tak więc powiedziałbym… bawcie się dobrze spamując wiadomościami AFM Records, bo ja też kocham edycje winylowe. Dziękuję bardzo za ten wywiad i za wsparcie. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
122
MAGIC KINGDOM
"Tears Of Rage" to właściwie w 100 % wasza zespołowa produkcja, bo mieliście też znaczny udział w jej nagrywaniu i realizacji, a tylko w pewnych momentach czy już w końcowych miksach czy masteringu wsparli was Pelle Saether i Janne Stark? Taa, Pelle Seather został przez nas wynajęty aby zmiksować album z materiałem przez nas wyprodukowanym, a Janne Stark został zatrudniony aby wszystko dopracować. Znaczenie miał też chyba aspekt finansowy, bo jesteście teraz zespołem w pełni niezależnym? Niewiele zespołów ma szansę żyć z własnej muzyki, wszyscy mamy zwykłe prace. Nigdy nie zarobiliśmy dużej kasy na muzyce, niestety, bo to byłoby zajebiste. Zważywszy fakt, że debiut wydaliście w małej firmie, która pewnie i tak nie mogła go znacząco wypromować, to lepiej ogarni ać wszystko samemu, bez pośredników? Na początku nasz debiut został wydany w formie fizycznej tylko w Szwecji, a wydawca, który się nim zajmował był tylko "platformą wydawniczą". Dopiero rok później ten album został wydany globalnie przez Mighty Music. Zajęli się oni co prawda promocją, ale ciężko jest promować album, który ma już rok. Nie mogliśmy wykonać promocji sami, gdyż nie mamy wyrobionych kontaktów, tak w zasadzie jedyne co możemy zrobić to promować naszą muzykę poprzez media społecznościowe oraz wysyłać coś do magazynów, itd. Problem polega na tym, że milion innych zespołów robi tak samo, i łatwo jest zostać przeoczonym.
Hard-driving metal Jak dla mnie power metal w wydaniu tej szwedzkiej grupy jest zbyt mdły i bez wyrazu, za nowoczesny i za mało w nim metalu jako takiego. Może jednak ich drugi album "Tears Of Rage" kogoś zainteresuje, szczególnie, że basista Henrik Weimedal deklaruje: muzyka to nasza pasja! Nie bawiliście się w żadne demówki, sin gle czy MCD - uderzenie od razu z grubej rury, debiut płytą długogrającą, wydał wam się najlepszym rozwiązaniem? Pewnie, nagrywaliśmy demo i wysyłaliśmy je do wydawców na całym świecie i tak dalej. Kiedy wydaliśmy swój debiut, nie mieliśmy nikogo kto wspierałby nas z promocją, byliśmy kompletnie nieznani, więc myślę, że jakiś pojedynczy singiel niewiele by w naszej sytuacji zmienił. Niemniej jednak, wydaliśmy promując "Tears Of Rage" dwa single, aby podsycić trochę apetyt i oczekiwania odbiorców.
całym świecie, co było bardzo trudne przed erą Internetu.
Warto też zauważyć, że istniejecie raptem od czterech lat, tak więc narzuciliście sobie naprawdę szybkie tempo, wydając w tym czasie dwa albumy? Tak naprawdę to jeszcze zbyt mało! Aby podtrzymywać zainteresowanie i nie zostać zapomnianym, powinno się wydawać album przynajmniej co drugi rok, ale niestety nie mamy na to wystarczająco dużo czasu.
Myślisz, że faktycznie sprzedaż fizy cznych nośników będzie z każdym rokiem spadać, czy też będzie tak jak z książkami, płytami winylowymi, a ostatnio kasetami wieszczono im koniec za sprawą rozwoju technologii cyfrowych, a tu proszę, wciąż są dostępne i nawet coraz bardziej modne? Sprzedaż płyt winylowych ostatnio poszła w górę, w zależności od tego na co patrzysz na świecie. Z tego co pisze prasa, sprzedaż płyt winylowych niedługo przewyższy sprzedaż CD. Także kasety stają się coraz bardziej popularne.
Nie ma więc co zwlekać, szczególnie teraz, kiedy jest tak dużo metalowych zespołów, bo słuchacze szybko zapominają, nawet o czymś, co im się spodobało, bo ciągle są atakowani czymś nowym? Dlatego zawartość "Tears Of Rage" jest tak zróżnicowana, a do tego nie unikacie też nowoczesnych akcentów, co ma też odbicie w haśle "modern hard-driving metal"? Styl i zróżnicowanie naszej muzyki są właśnie takie, bo tak po prostu tworzymy, ale tak, w gruncie rzeczy trudno jest umieścić muzykę Prime Creation w jakimś konkretnym gatunku. Nowoczesny hard-driving wydaje się dobrym, "generalnym" opisem.
Muzyka w sieci czy streaming mają coraz większy zasięg, ale wydaliście też "Tears Of Rage" na CD i na LP - nie ma nic przyjemniejszego niż posiadanie własnej płyty w fizycznej postaci, szczególnie na winylu? Taa, przeglądanie okładki oraz czytanie tekstów to połowa z całej przyjemności! Myślę, że szczególnie w gatunku metalu i hard rocka muzyka jest na fizycznym nośniku doceniana.
Zadbaliście o szerszą dystrybucję swych wydawnictw, podpisując umowę z jakimś liczącym się dystrybutorem? Mieliście na przykład możliwość umieszczenia swych płyt w jakichś sklepowych sieciach, wciąż je oferujących/niezależnych dystrybucjach, czy jednak najłatwiej je kupić na waszych koncertach? Tylko w samej Szwecji, mamy za sobą jednego z największych wydawców, który rozprowadza album zarówno do sklepów w formie fizycznej, a także do największych sklepów online. Planujecie szerszą koncertową promocję "Tears Of Rage", żeby wasz zespół stał się bardziej rozpoznawalny, również poza granicami Szwecji czy jest to jednak poważne wyzwanie, wymagające czasu i nakładów finansowych? Taa, zmierzamy w kwietniu do Wielkiej Brytanii na krótszą trasę, planujemy także kolejną trasę gdzieś w Europie. (jak wiemy nic z tego nie wyszło - przyp. red.). Macie więc o czym myśleć i co planować, tym bardziej, że Prime Creation stworzyliście przecież z myślą, że ten zespół będzie czymś więcej niż tylko kolejną grupą w waszych artystycznych CV? Muzyka to nasza pasja, i robimy to głównie dla siebie. Jeśli więc poprzez szerzenie naszej muzyki sprawiamy komuś przyjemność, to jesteśmy szczęśliwi ! Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Maciej Kliszcz
Teledyski do "War Is Coming" z debiutu, teraz "Tears Of Rage" i lyric video "Lost In The Shade" to ważny aspekt promocji, szczególnie dla niezależnego zespołu? Tak, klipy wideo są bardzo ważne, bo łatwo jest je promować i udostępniać. Na przykład na Facebooku są one bardziej interesujące i jest mniejsza szansa, że klipy zostaną po prostu przeoczone, tak jak gdy dostępny jest tylko tekst. Słyszy się narzekania, że Internet zabija muzykę, ale nie da się nie zauważyć, że to dzięki niemu macie szanse dotrzeć do odbiorców praktycznie z całego świata, tak więc są też i pozytywy tego niewiarygodnego postępu technologicznego? Wszyscy wiemy, że Spotify czy YouTube nie generują dla zespołów jakichkolwiek znaczących pieniędzy, co niestety jest niefortunne, niemniej jednak przez kanały takie jak te łatwo jest promować muzykę na
Foto: Prime Creation
PRIME CREATION
123
Ewolucja na własnych warunkach Amerykanie z Ogre nie są jakoś szczególnie znani, ale to zespół grający archetypowy doom/hard rock na wysokim poziomie. Gitarzysta Ross Markonish okazał się ciekawym rozmówcą, wyjaśniając dlaczego udaje im się grać tak długo w niezmienionym składzie, jak podchodzą do kariery, co sądzi o bootlegach i jak doszło do tego, że Ogre nagrało cover Ogre: HMP: Wasz najnowszy album nosi tytuł "Thrice As Strong", bo tworzycie we trzech jedyną w swoim rodzaju całość, co uznaliście za godne podkreślenia? Ross Markonish: Tak to właśnie wygląda. Kiedy założyliśmy zespół w 1999 roku obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy w trzech. Biorąc pod uwagę, że dotrzymaliśmy tej obietnicy już przez ponad 20 lat, pomyśleliśmy, że to trafne, by nazwać naszą płytę "Thrice As Strong" i uczcić to osiągnięcie! Można tu chyba mówić o swoistym fenomenie, bo mało jest zespołów działających
Cóż, jak krótka żywotność Cream tego dowodzi, narkotyki i ego mogą być okropne, kiedy chodzi o zespoły. Na szczęście my nie mamy problemów ani z tym, ani z tym. Nie ma więc wśród was kogoś tak konflik towego jak nieodżałowany Ginger Baker (R.I.P.), dlatego Ogre gra od lat w niezmienionym składzie i wciąż daje wam to mnóstwo satysfakcji? Wszyscy mamy jakieś swoje dziwactwa, ale nie, nie ma wśród nas kogoś tak niestabilnego jak Ginger Baker. Powiedziałbym, że bardziej niż Cream lepszym porównaniem,
Foto: Ogre
tak długo w niezmienionym składzie, nawet jeśli przydarzyła wam się po drodze ta trzyletnia przerwa? Myślę, że nasza długowieczność ma dużo wspólnego z podejściem do zespołu - bierzemy naszą muzykę na poważnie, ale siebie samych nie traktujemy już zbyt poważnie. Pozwoliliśmy grupie ewoluować na swoich własnych warunkach, nigdy nie czując presji, by pracować w określonym tempie czy wymuszać wydanie jakiegoś materiału. Nawet mimo tego, że po drodze zrobiliśmy sobie przerwę - właściwie uważam, że to nas wzmocniło jako zespół. Mówi się, że im mniej ludzi w zespole tym lepiej, bo trudniej o jakieś konflikty czy różnice interesów. Bywa jednak i tak, że nie na wiele się to zdaje, bo choćby Cream też grali we trzech i przetrwali raptem dwa lata?
124
OGRE
co do naszych więzi byłby Rush - trzech facetów, którzy uwielbiali robić razem muzykę i bardzo dobrze się dogadywali. Tak jak Geddy, Alex i Neil (RIP) cieszy nas zarówno wygłupianie się, jak i tworzenie muzyki. Gdybyśmy tylko umieli grać tak dobrze, jak Rush… Czasy mamy w sumie też zupełnie inne, teraz już mało kto może zostać gwiazdą rocka w takim klasycznym ujęciu, szczególnie gdy gra w metalowym zespole? Tak, jest wiele czynników, które zabijają marzenie o byciu rockową gwiazdą, mówiąc kolokwialnie, ale nie jestem pewien, jak wielu metalowych muzyków wchodzi w "biznes", myśląc, że im się "uda". Pewnie, są wyjątki, ale większość zespołów obecnie musi patrzeć dość realistycznie na swoje cele. To kolejna rzecz, z którą Ogre nigdy się nie kryło - oczywiście, chcielibyśmy odnieść
sukces, ale wiemy też, że ponad wszystko granie muzyki to zabawa i tak długo, jak możemy to robić i wciąż jest kilkoro ludzi zainteresowanych tym, co robimy, tak długo będziemy starali się to robić. W sumie to jednak trochę smutne, bo jeszcze nie tak dawno miliony dzieciaków z gitarami miały o czym marzyć, a wiele z nich naprawdę dochodziło na sam szczyt, a przy okazji do milionów na koncie. O czym może zaś marzyć młody muzyk obecnie, o byciu gwiazdą streamingu, o milionach odsłuchów jego utworów w sieci, za co dostanie grosze? To prawda, ale staram się już nie denerwować obecnym stanem rynku muzycznego. Z drugiej strony Internet z pewnością jest dużą pomocą dla mniejszych zespołów, takich jak my, jak i dla wielu "sypialnianych muzyków" - mamy fanów na całym świecie, którzy słuchają naszej muzyki, co byłoby niezwykle trudne do osiągnięcia, gdybyśmy nie mieli dzisiejszej technologii i kultury Internetu. Wśród kilku nagranych przez was coverów wyróżnia się "Soulless Woman" Ogre - to wasz hołd dla tej zapomnianej już grupy? Dzięki - świetnie się bawiliśmy, nagrywając ten kawałek na "The Last Neanderthal". Opowiadałem tę historię już wiele razy, ale było to tak, że zwrócił się do nas brat jednego z członków pewnego tajemniczego lokalnego rockowego zespołu z lat 70. z Idaho, o nazwie Ogre. Wysłał nam wszystkie możliwe nagrania ich prób i występów, a jeden z ich oryginalnych kawałków "Soulless Woman", wyróżniał się jako pierwszorzędny kawał riff-rocka z lat 70. Nie ma lepszego sposobu na uratowanie tej ciemności od zapomnienia, niż nagranie go na nasz album Ogre zrobił cover Ogre! Kiedy zagłębiamy się w historię rocka okazuje się, że już w końcu lat 60. istniało wiele zespołów, którym nie było dane przebić się na rynku i osiągnąć sukcesu, mimo tego, że nierzadko grały świetną muzykę. Podobnie było w latach 70. czy 80., a z każdą kolejną dekadą jest z tym coraz trud niej, ale nie zniechęca to kolejnych rzesz muzyków do zakładania kolejnych zespołów - każdy liczy, że to jemu właśnie się uda? Znów, nie jestem pewien czy wszyscy są przekonani, że odniosą sukces. Myślę, że przede wszystkim chodzi o miłość do muzyki. W graniu (i w słuchaniu) heavy metalu jest coś, co wstrząsa duszą, więc uważam, że zawsze będą muzycy, którzy będą klękać przed ołtarzem riffu, nieważne czy odniosą jakikolwiek sukces. Jeśli sukces temu towarzyszy, to świetnie, ale jeśli nie, to wciąż masz muzykę. Peryferyjne położenie stanu Maine mogło mieć wpływ na to, że jesteście wprawdzie zespołem w pewnych kręgach wręcz kultowym, ale wielu fanów metalu nigdy o Ogre nie słyszało? Pewnie, to że pochodzimy z Maine prawdopodobnie ma coś wspólnego z tym faktem,
ale myślę że bardziej łączy się to z kolejnym skutkiem ubocznym internetowej kultury muzycznej, o czym jeszcze nie wspominałeś - sposób, w jaki takie gatunki muzyki jak metal zostały podporządkowane do tak absurdalnych granic, że istnieją nawet minisceny wewnątrz scen, co sprawia, że zespołom jest trudno poszerzyć swoje grono fanów we wciąż zmniejszających się kręgach. To swego rodzaju paradoks - nawet jeśli Internet umożliwia ludziom usłyszenie twojej muzyki, jest tam tak dużo muzyki, że ludzie są zmuszeni ją kategoryzować, przez co jest trudniej innym znaleźć twoją muzykę. Nie jestem pewien, czy to co mówię ma sens, ale mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi! Liczycie, że dzięki Cruz Del Sur Music ten stan rzeczy ulegnie w końcu pewnej poprawie? Cruz jest oczywiście "największą" wytwórnią, z jaką współpracowaliśmy, więc tak mamy nadzieję, że ten związek przedstawi nas szerszej publiczności! "The Last Neanderthal" i "Thrice As Strong" dzieli ponad pięć lat - kiedy terminy nie gonią, a zespół nie jest jedynym zajęciem czasem tak wychodzi, szczególnie kiedy wydawanie płyt najzwyczajniej w świecie przestaje być opłacalne? Jak już wspomniałem wcześniej, zawsze staraliśmy się poczekać na odpowiedni moment, by pisać i nagrywać nowy album. Jeśli riffy przychodzą nam z trudem, to nie zamierzamy się zmuszać. Nawet jeśli to oznacza pięć lat oczekiwania pomiędzy nagraniami, to niech tak będzie. Młodzi ludzie coraz częściej mówią: "my nie słuchamy albumów, tylko piosenek", można więc powiedzieć, że to streaming walnie przyczynił się do tego, że znaczenie długogrającej płyty jako artystycznej całości tak drastycznie spadło? To do pewnego stopnia prawda, ale myślę, że tak jest bardziej w przypadku popularniejszych i mainstreamowych gatunków muzyki. Jeśli chodzi o bardziej "niszowe" gatunki jak metal, uważam, że wciąż jest tyle samo ludzi, którzy słuchają albumów w całości, jak przedtem. Plus, odrodzenie winylu zdecydowanie pomogło przywrócić etos "albumu jak artystycznego manifestu", z czego bardzo się cieszę. Wy jednak nie dajecie za wygraną, bo jednak wśród fanów hard 'n' heavy wciąż nie brakuje zwolenników albumów, potrafiących docenić każdy aspekt takiego wydawnictwa, szczególnie w fizycznej postaci? Dokładnie - nawet jeśli mentalność zagorzałego fana może być czasem śmieszna, to wciąż potwierdza, że jest sporo ludzi, którzy oczekują pełnego przeżycia ze strony muzyki, którą kupują - słuchowego, wizualnego, namacalnego etc . Will Broadbent ma tu podwójną okazję do wykazania się, nie tylko jako perkusista, z czego pewnie skwapliwie korzystacie? Tak, jak udowodnił na wielu naszych albumach i plakatach, Will jest niezwykłym
Foto: Ogre
artystą i grafikiem, który jest nieodłączną częścią ożywiania naszej muzyki w wizualny sposób. Facet jest tak utalentowany! Nie marzy wam się winylowa wersja waszej płyty, ale jako picture disc? To dopiero byłoby coś z kolekcjonerskiego punktu widzenia!? To byłoby niesamowite! Właściwie, naszą oryginalną wizją okładki dla "Thrice As Strong" była wycięta okładka w stylu nowel, horrorów z lat 70. i 80., ale cena była zbyt wysoka, więc musieliśmy wybrać prostszy wzór. Myślę, że wygląda świetnie! Klasyczny hard rock czy doom metal, ale też odniesienia do bluesa czy psychodelii, poza jednym wyjątkiem "Big Man" długie, rozbudowane kompozycje - zawartość "Thrice As Strong" potwierdza, że nie lubicie szablonowych rozwiązań? Absolutnie. Coś, co zawsze uwielbiałem w moich ulubionych rockowych zespołach z lat 70. to to, że ich albumy miały taką różnorodność, jednocześnie nadal brzmiąc jak konkretny zespół - myślę o Led Zeppelin, Blue Oyster Cult, nawet Black Sabbath. Te płyty są różne stylistycznie, ale wciąż tworzą zwartą całość. Właśnie to chcemy odtworzyć na naszych albumach i muszę powiedzieć, że jestem całkiem dumny z różnorodności na "Thrice As Strong" i naszych innych albumach. Staram się nawet unikać zbyt wielu piosenek w tej samej tonacji na jednej płycie! Niestety, myślę, że dzisiejsi słuchacze - nawet zagorzali fani metalu - mają trudności z tą różnorodnością. Właściwie niektóre recenzje albumu były dokładnie o tym - mówią, że płyta nie jest wystarczająco w stylu doom (cokolwiek to znaczy) albo, że są zdezorientowani, bo jedna piosenka brzmi jak Maiden, inna jak Motörhead, a jeszcze inna jak St. Vitus. Cóż, to jest to, kim jesteśmy. Dla mnie nie ma nic nudniejszego, niż słuchanie albumu, gdzie każda piosenka brzmi dokładnie tak samo, ale tego chyba wielu ludzi właśnie oczekuje…
wzbogacacie je dłuższymi solówkami czy wydłużacie? Przez ostatnie dwadzieścia lat, komentarz, który słyszeliśmy najczęściej to, że nasze studyjne albumy, mimo że są dobre, nie są nawet bliskie oddaniu naszego brzmienia na żywo i tej energii. I do pewnego stopnia się z tym zgadzam. Nie ma nic lepszego, niż gra na żywo na scenie, zawsze staramy się dodać coś odmiennego do naszych występów, jeśli tylko to możliwe. Jestem ogromnym zwolennikiem improwizacji w muzyce i chociaż chciałbym, byśmy improwizowali więcej, zawsze mamy momenty, w których przeciągamy piosenki i bujamy się do muzyki na scenie. Rzadko gram moje solówki dwa razy w ten sam sposób i mimo, że prowadzi to czasem do złych dźwięków i tym podobnych, wolę to niż granie w dokładnie ten sam sposób na każdym koncercie. Jesteście zespołem, który postawił na albumy, ale może w takiej sytuacji dobrym pomysłem byłoby nagranie kilku koncertów i wydanie płyty koncertowej, nawet jakby miał to być taki oficjalny bootleg, nie kolejna, regularna płyta w waszej dyskografii? Cóż, wydaliśmy przez lata kilka kawałków live, takie jak np. te na "Secondhand Demons". Mieliśmy również koncertowe DVD na wznowieniu "Seven Hells" Minotauro, jak i kilka pełnych koncertów na YouTube, więc fani z pewnością mogą znaleźć trochę materiału filmowego!
Wydaje mi się, że na koncertach te utwory jeszcze bardziej zyskują, szczególnie kiedy
OGRE
125
HMP: Nie jest to w żadnym razie jakiś robiący wrażenie rekord, bo przecież na premierowe płyty Possessed, Budgie czy Black Sabbath trzeba było czekać znacznie dłużej, ale fakt jest faktem: od momentu wydania przez was debiutanckiego albumu "Epicurean Mass" minęło ponad 16 lat tacy z was perfekcjoniści, czy przeciwnie, leniuchy? John Gallo: Może odrobina tego i tego? (śmiech). Zdecydowanie już od wielu lat zamierzaliśmy wydać nowy materiał, ale całkiem szczerze było mi trudno skupić się na Orodruin, gdy grałem w tym samym czasie w ponad czterech zespołach.
Foto: Dave Gagne
Uznajecie takie, mniej lub bardziej oficjalne, wydawnictwa koncertowe, sami też zbieracie bootlegi waszych ulubionych zespołów? Zbieram nagrania koncertowe odkąd byłem w liceum! Przeczesywałem lokalne sklepy muzyczne w poszukiwaniu nędznie nagranych koncertów Led Zeppelin, The Who, Floyd, Sabbath, etc. i byłem też zaangażowany w kilka kręgów ich wymiany. Obecnie łatwo jest znaleźć tego typu rzeczy na YouTube czy rozmaitych stronach internetowych - i oczywiście są też zespoły jak King Crimson, które udostępniają je fanom w bardziej oficjalnym formacie, poprzez pobrania online, a także archiwalne wydania. Tak bardzo, jak w pewien sposób tęsknię za czasami, gdy natknąłem się na taśmę jakiegoś niesłyszanego wcześniej koncertu swojego ulubionego zespołu, tak oczywiście kocham internetowe zasoby fanów i z nich korzystam - a teraz, gdy sam jestem w zespole, w pełni rozumiem "złodziejski" aspekt kupowania i sprzedawania pirackich nagrań. Teraz kupuję je tylko, gdy są oficjalnie wydane przez zespół. W przeciwnym wypadku po prostu słucham na Youtube czy coś podobnego. Mieliście kiedyś na koncertach sytuację, że przyłapano na nich delikwenta z dyktafonem czy innym sprzętem nagrywającym, czy teraz, w dobie smartfonów, takie sytuacje już się nie zdarzają? Nie zauważyłem tego, ale szczerze mówiąc, byłbym zaszczycony, gdyby ktoś przejmował się naszym zespołem na tyle, by po cichu wnieść sprzęt nagrywający! To chyba taka trochę walka z wiatrakami, te wszystkie akcje zabraniające używania telefonów podczas koncertu, odbieranie ich do depozytu czy wyłączanie, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto go przemyci? Widziałem King Crimson kilka razy na ich ostatnich trasach, mają oni najsurowszą politykę "zero telefonów", jaką kiedykolwiek widziałem - jeśli ktokolwiek wyciąga telefon, nieważne z jakiego powodu, podczas
126
OGRE
koncertu, będzie na niego skierowane światło do czasu, aż go odłoży. Jeśli ktoś kilkakrotnie się tego dopuści, będzie wyprowadzony na zewnątrz. Robert Fripp jest nawet znany z tego, że wskazuje ludzi używających telefonów podczas show! Myślę, że to świetne - nie potrzebuję, by moje koncertowe przeżycie zostało zrujnowane przez idiotę, przeglądającego instagrama czy wysyłającego filmik przyjaciołom, którzy są zbyt leniwi, by przyjść na koncert. Występy na żywo są dla muzyki, nie po to, by gapić się na telefon. Jeżeli nie potrafisz nie korzystać ze swojego telefonu przez dwie godziny, zostań w domu. Koniec dyskusji! Dlatego wszędzie jest pełno filmików z koncertów podłej jakości - wkurzają was telefony na koncertach, czy nie zwracacie już na to uwagi? Jeżeli nie widać tego w mojej poprzedniej odpowiedzi, tak, denerwuje mnie to! Kiedyś stałem za gościem, który non stop podskakiwał, nagrywając przy tym cały koncert. Aż chciałem zobaczyć to nagranie, ale jakoś nie wrzucił go do sieci (śmiech). Może w końcu ludzie zrozumieją, że nie da się dobrze bawić i jednocześnie wszystkiego nagrywać? To drugie jest w sumie niepotrzebne, przynajmniej nie na taką skalę, bo kilka fotek czy nagranie z ulubionego utworu jest przecież miłą pamiątką, ale nie ma co przesadzać? Jeśli zespół jest wystarczająco dobry na koncercie, fani nie muszą wyciągać swoich aparatów - powinni zapomnieć o wszystkim i wszystkich dookoła i po prostu słuchać muzyki, rejestrując występ w swojej głowie. Jeżeli ludzie patrzą na swoje telefony, to znaczy że zespół robi coś nie tak. Przepraszam, ale taka jest prawda. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Dwa albumy przez ponad 20 lat istnienia nie robią szczególnego wrażenia. Teraz moglibyście tłumaczyć się tym, że mało kto zwraca już uwagę na długogrające płyty, liczą się pojedyncze piosenki czy cyfrowe single, ale wy praktycznie od samego początku nie byliście zbyt aktywni wydawniczo, co potwierdza też dyskografia Orodruin? Zmierzamy w tę stronę z pewnością! Mieszamy nowe pomysły i riffy na nasz następny album, więc mamy nadzieję, że wyjdzie on szybciej niż później! Może w międzyczasie będziemy mieć 7" singiel! Co więc zdopingowało was do rozpoczęcia prac nad kolejną płytą? Uznaliście, że to nudne grać ciągle koncerty ze starym materiałem, najwyższa pora stworzyć coś nowego? Granie na żywo nigdy nie jest nudne, bez względu na materiał, ale zbliżał się czas, żeby wypuścić coś nowego! Gra na scenie to najlepsza część Orodruin… jesteśmy zespołem na żywo! Plusem tego długiego milczenia było to, że w tak zwanym międzyczasie do zespołu wrócił Nick, ale straciliście z kolei długoletniego perkusistę Mike'a? Tak, było kilka zmian, ale poza tym wszystko wypadło najlepiej jak się dało w tej sytuacji. To trochę dziwne, być zaangażowanym w powstawanie nowego materiału i odejść tuż przed jego nagraniem - proza życia znowu dała o sobie znać? Miały na to wpływ rozmaite czynniki, ale życzymy mu jak najlepiej.
Głód doom metalu Nie wydają płyt zbyt często, ale kiedy już do tego dojdzie proponują doom metal w najlepszym wydaniu, nawiązujący do dawnych tuzów gatunku, ale też pełen świeżości. "Ruins Of Eternity" jest dopiero drugim albumem Orodruin, ale śpiewający gitarzysta John Gallo już zapowiada, że z nagraniem kolejnego uwiną się znacznie szybciej: W czasie sesji poradziliście sobie w trzech, bo za bębnami zasiadł Mike Puleo, ale bez zaangażowania się regularnego perkusisty nie obędzie - macie już kogoś na oku? Tak, Kevin Latchaw z zespołu Argus, który był naszym zastępstwem na "Hammer Of Doom" w Niemczech jest wspaniałym, solidnym perkusistą i planujemy współpracować z nim w przyszłości tak długo, jak tylko jego harmonogram na to pozwoli. Pracowaliście nad tymi utworami przez dwa lata, ale na płytę nie trafił wyłącznie nowy materiał, bo zdecydowaliście się też wykorzystać starsze utwory, jak na przykład "Letter Of Life's Regret" ? Kawałki na nowej płycie są zbiorem kompozycji z lat 2016-2017, z wyjątkiem "Voice In The Dark" z 2014 roku i "Letter…" z 2005roku. Więc tak, w większości to zupełnie nowy materiał.
że sporo oldschoolowych doom/metal fanów na całym świecie docenia nas. Tak długo, jak kochamy to, co robimy, tak mamy nadzieję, że nasze albumy będą to potwierdzać. Powierzyliście "Ruins Of Eternity" firmie Cruz Del Sur Music - liczycie, że dzięki tej wytwórni dotrzecie do szerszego grona słuchaczy? Tak, to cudowne jak bardzo zostaliśmy nagłośnieni pod względem promocyjnym.
Nie jestem tego taki pewien! (śmiech). To zespoły, którymi zacząłem się interesować jako nastolatek w połowie lat 90., kiedy usłyszałem o brzmieniu doom metalu czy też zespołach podobnych do Sabbs i to zdecydowanie odbiło się na rodzaju riffów, które chciałem grać. Jest to jednak miłe, kiedy słuchacze postrzegają to co robicie w taki właśnie sposób - zamierzacie w swoistym rewanżu wydawać nowe albumy nieco częściej niż dotychczas, czy też wasze metody pracy nie ulegną zmianie? To jest to, co planujemy zrobić! Więcej festiwali, tras, znów festiwali i tras koncertowych w każdym mieście! Gdzieś w miejscu, w którym doom istnieje i wciąż utrzymuje w głodzie muzyki nasze bijące serca! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek
Dla wielu fanów, choćby z racji stażu, już jesteście legendą amerykańskiego doom metalu, chociaż sami pewnie w żadnym razie nie postawilibyście się w jednym szeregu z Pentagram, Saint Vitus czy The Obsessed?
W sumie przy stylistyce jaką prezentujecie nie ma mowy, że jakiś utwór wyjdzie z mody, bo wszystkie brzmią już na starcie niczym jakieś ponadczasowe klasyki, niezależnie od tego, kiedy powstały? (śmiech) Dzięki, to wiele dla nas znaczy. Nie wiem do końca w jaki sposób to uchwyciliśmy, ale doceniamy opinie, które otrzymujemy. To z jednej strony atut, ale też chyba i utrudnienie, bo musicie równać do tego najwyższego poziomu, wyznaczonego przez wielkich hard rocka i doom metalu jeszcze w latach 70. i 80.? Orodruin uwielbia i bierze sobie na poważnie do serca wiele legend, więc jest to niejako odzwierciedlone w naszej muzyce i kompozycjach. Cenimy wiele elementów w Sabbath, Heep, Atomic Rooster, Purple, Priest i Maiden! Może to jest więc odpowiedź na to, że płyty wydajecie niezbyt często, bo lepiej rzadziej, a lepsze? Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć. Mam nadzieję, że niezależnie od czasu będziemy dążyć do jak najlepszej jakości naszych wydań. Uważam, że "Claw Tower... " i split z Reverend Bizzare, choć wydane tylko rok po tym, jak wypuściliśmy nasz debiut, to zbiory wciąż świetnej jakości kawałków. W sumie rynek jest już obecnie tak zapchany płytami i zespołami, że ciężko, nawet grupie z takim stażem jak wasza, znaleźć jakąś niszę dla siebie - to pewnie też ma wpływ na rytm waszej wydawniczej aktywności? Jesteśmy gdzieś w tej mieszance, ale czuję,
Foto: Orodruin
ORODRUIN
127
zakręconymi na tym punkcie muzykami nie dbał jeszcze o ten rodzaj muzyki.
Nie tylko klasycznie Szwedzi na trzecim już albumie podchodzą do klasycznego rocka po swojemu. Jak dla mnie trochę za dużo na "III: Winter" wpływów Muse, ale Nocturnalia potrafi też zaskoczyć wpływami starego, dobrego grania, efektownie łącząc hard rocka spod znaku wczesnego Black Sabbath, bardziej wysmakowane brzmienie Wishbone Ash czy dodając do nich elementy rocka progresywnego i psychodelii: HMP: Myślisz, że Nocturnalia byłaby takim właśnie zespołem jakim jest, gdyby nie fakt, że pochodzicie ze Skandynawii? Miało to jakiś wpływ na wasze mroczne, melancholijne brzmienie, etc.? Dennis Skoglund: Nie. Ale w sumie również i tak. Nie ma wątpliwości, że nasze otoczenie, niezależnie od tego czy jest to inspirująca natura, czy też bogate dziedzictwo muzyczne, miało na nas do tej pory duży wpływ, zarówno jako muzyków, jak i ludzi. Tak wielu wpływowych muzyków grających wszystkie gatunki muzyczne pochodzi
Pewnie nieźle się zdziwiliście, że wasza pasja do klasycznego rocka sprawiła, że zostaliście wrzuceni do worka z napisem clas sic/retro, bo takie akurat granie stało się wtedy znowu modne? Dennis Skoglund: Nie, nie za bardzo. Kiedy zaczynaliśmy naokoło było tyle podobnych zespołów, które powstawały z brzmienia innych szwedzkich grup jak Graveyard, Witchcraft, Ghost i tak dalej, a stare zespoły jak Led Zeppelin czy Black Sabath stały się obowiązkowe w kolekcji nagrań. To był bardzo inspirujący czas, gdzie działa się ma-
Foto: Erik Eja Joelson
właśnie stąd, że aż trudno w to uwierzyć. Szczególnie ze Szwecji. Nie wiem czemu, ale dorastając w kraju gdzie panuje tak długa i ciemna zima, gdzie większość ludzi spędza pół roku wewnątrz budynków, w końcu każdy zabierze się za jakieś wyrafinowane hobby. Dlatego większość ludzi w dzieciństwie nauczyła się grać przynajmniej na jednym instrumencie. W dzisiejszych czasach większość mieszka w miastach, gdzie interesują ich głównie media społecznościowe i telewizja, ale nie tak dawno temu było zupełnie inaczej. Może zaczynam stawać się już stary i zgorzkniały, ale myślę, że moje pokolenie było ostatnim, w którym większość nauczyła się grać na instrumencie w szkole, albo podczas dodatkowych lekcji w wolnym czasie. To smutne, ale z drugiej strony nie wiadomo co przyniesie przyszłość.
128
NOCTURNALIA
sa różnych rzeczy, ale my tak naprawdę nie byliśmy częścią rockowego podziemia w Szwecji, tak samo jak wtedy, tak i dziś. Wszyscy wywodzimy się z różnych muzycznych korzeni: niektórzy z nas już wcześniej kilka razy byli na trasie po Europie, grając w hardcorowych czy punkowych zespołach, zanim w ogóle zaczęli tworzyć w ramach Nocturnal, jak nazwaliśmy siebie na początku. Nie interesowało nas za bardzo, co działo się na scenie w tamtych czasach, chcieliśmy po prostu grać starego, dobrego rocka, po tym, jak przez jakiś czas tworzyliśmy cięższe brzmienie. Pewnie Linus i Kalle grali wcześniej klasycznego rocka przez wiele lat jako dzieciaki w stylu Kiss czy Hellacopters, więc sądzę, że można powiedzieć, iż wyprzedzali oni trend, w którym nikt poza może twoim bratem, tatą lub najbardziej
W sumie zawsze istniały zespoły grające taką oldschoolową muzkę, nawet w latach 80. i 90., tylko mało kto je dostrzegał, a już media w szczególności - nie jest to jakiś paradoks, że coś, zawsze aktualne pod względem muzycznym, musi zostać całkowicie zapomniane, żeby ktoś triumfalnie to "odkrył" i obwołał wydarzeniem, ekscytującą nowością? Dennis Skoglund: Na pewno muzyczne trendy pojawiają się w pewnym schematycznym obiegu, jak wiele metafizycznych zjawisk wokół nas. Wydaje mi się, iż ludzi nudzi po tak wielu latach słuchanie tego samego rodzaju muzyki. Wszystko ma swoje ograniczenia. Można tylko do pewnego stopnia unowocześniać i zmieniać gatunek - później musi on zmienić się w coś nowego i czasem zupełnie innego. To nigdy się nie kończy, zmiany odbywają się cały czas. Dzisiaj, po uczeniu się od innych, wpływowych twórców i zespołów, możesz albo zajmować się dalej czymś oklepanym albo próbować poszerzać granice muzyki na osobistym poziomie. Inaczej jesteś tylko nostalgicznym typem albo odtwórcą. Nie ma w tym nic złego, ale dla mnie nie jest to po prostu inspirujące. Nie możesz stworzyć na nowo muzycznego gatunku, one mają własne życie; możesz tylko uczyć się od nich i stać się tego częścią. Ludzie, którym się to udaje mają ze sobą wspólne to, że szanują i mają wiele zrozumienia wobec muzycznych korzeni. To, w połączeniu z tobą i twoimi osobistymi preferencjami, pozwala ci nie być po prostu czyjąś kopią, nieważne jakim rodzajem muzyki się zajmujesz. Przemawia za tym również fakt, że moda na klasycznego rocka trwa już od kilku lat i nie wygląda na to, żeby szybko miała się skończyć - ludzie chcą więc słuchać dobrej, prawdziwej muzyki, tylko muszą o niej wiedzieć, zdawać sobie sprawę, że ktoś ją gra? Dennis Skoglund: Masz na myśli to, że ludzie muszą być częścią sceny by móc znaleźć nowe zespoły? Taa, w pewien sposób, jeżeli chcesz znaleźć coś dobrego. Myślę, że większość ludzi zainteresowanych rock'n'rollem to bardziej lub mniej muzyczni nerdzi i aktywni słuchacze. Jeżeli nie znasz nikogo kto siedzi w muzyce, to pewnie musisz pójść na jakiś rockowy koncert czy festiwal oraz możesz śledzić magazyny muzyczne i wydawnictwa, aby wiedzieć na bieżąco o nowych zespołach i płytach. Wydaje mi się, że pewne odmiany muzyki wymagają też czegoś więcej niż dobry gust. Zarówno zgadzam i nie zgadzam się z tym. Dzisiaj zdaje się, że ludzie mają już dość retro rocka, albo są zbyt rozpieszczeni jeśli można to tak ująć. Myślę, że to trochę nadużywana marka, zarówno w Szwecji, jak i generalnie w północnej Europie. Przy takim zagęszczeniu dobrych zespołów, ciężko jest komuś zaimponować i znaleźć przez to słuchaczy. Większość ludzi jest szybka w ocenie i myśli, że wie czego się spodziewać, kiedy słyszą o zespole retro rocka, ja także taki jestem. Nie jest on tak nowy i ekscytujący jak dziesięć lat temu,
kiedy to wszystko stało się rodzajem podziemnego, bardzo aktywnego ruchu. Wciąż jest dużo dobrych zespołów, zarówno nowych jak i starych, ale jest tylko kilka takich, które tworzą tę samą muzykę jak kiedyś. Myślę, że zarówno muzycy jak i publiczność szukają czegoś "więcej" niż tylko stereotypowego klasycznego brzmienia rocka, przynajmniej kiedy siedziałeś w tym gatunku przez kilka ładnych lat. Nie jest też czasem tak, że ten cały nurt retro rocka jest przejawem pewnego buntu, tak jak choćby moda na uplugged na początku lat 90., kiedy słuchacze i muzycy też mieli dość sztucznie brzmiących, przeprodukowanych płyt i postanowili wrócić do korzeni, akustycznych brzmień? Dennis Skoglund: Taa, zapewne. Nie wiem tak dużo na ten temat. Pasuje mi niemal wszystko, tak długo jak zespoły nagrywają na taśmach i robią to w stylu starej szkoły, zamiast wydawać za dużo swojej muzyki. My nie postrzegamy się jako zespół retro rocka, nawet jeśli niektórzy ludzie mówią, że nim jesteśmy. Nie przejmuje się tym co inni myślą, po prostu wolimy grać mroczny i ciężki rock, nic poza tym. Niektórzy z nas lubią bardziej black i death metal, ale znaleźliśmy wspólny grunt w klasycznym rocku. Lubimy kiedy bębny brzmią jak bębny, a gitary jak gitary, ale nie walczymy aby odnaleźć idealne brzmienie z lat 60. czy 70. Zaczynaliście jako Nocturnal i to dość skromnie: najpierw był 7" singel, później 12", aż wydaliście debiutancki album - nie chcieliście rzucać się od razu na głęboką wodę? Dennis Skoglund: Właściwie piosenka na 7" singlu była pierwszą, którą kiedykolwiek napisaliśmy, a trzecia piosenka z tego nagrania znalazła się w końcu na naszym debiutanckim albumie. Podczas sesji nagraniowych do albumu mieliśmy dodatkową piosenkę, która w końcu stała się początkiem strony B naszego 12" albumu. Od początków nagrywamy i wydajemy prawie zawsze nowe piosenki, i jeśli chcesz usłyszeć nasz rozwój Foto: Nocturnalia
Foto: Erik Eja Joelson
jako zespołu, posłuchać całego naszego wczesnego repertuaru, po prostu sprawdź nasze pierwsze trzy oficjalne wydawnictwa. Na początku wszystko działo się dość szybko. Zdobyliśmy umowę na nagrania z Gaphals, po tym jak usłyszeli nas kiedy graliśmy w salii prób, zanim jeszcze wokalista Linus Ekermo dołączył do zespołu, więc wydaje mi się, że odpowiedź jest wprost przeciwna do tego co sobie założyłeś - weszliśmy w to w całości, od samego startu. Nazwa Nocturnal jest dość oklepana - to dlatego z niej zrezygnowaliście, poddając w sumie niewielkiej, ale istotnej modyfikacji? Dennis Skoglund: Najłatwiejszym sposobem aby na to odpowiedzieć jest odniesienie się do innych zespołów, które mają taką samą nazwę. Nocturnalia brzmi i wygląda lepiej, jeśli ktoś chce znać moje zdanie. Jak z perspektywy czasu oceniasz waszą debiutancką płytę? Może nie odbiła się ona szerokim echem, nie stała wydarzeniem, ale
umożliwiła zespołowi profesjonalny start, stając się punktem wyjścia do dalszych działań? Kalle Svensson: Tak w zasadzie to mam pewne trudności ze słuchaniem tego albumu. To jeszcze niedjorzały materiał i w procesie pisania utworów podjęliśmy wtedy pewne decyzje, które może powinny być inne. Lecz pomimo tego, wciąż słucham od czasu do czasu tego albumu, a jednym z powodów jest ten, o którym już wspomniałeś: ten album jest ważny. Ważny pod tym względem, że pozwolił nam poznać uczucie procesu tworzenia i był niezwykle ważnym doświadczeniem, kiedy ruszaliśmy naprzód w gęstą dżunglę pisania utworów. Może trochę parafrazuję twoje pytanie, ale mnie też to chodziło po głowie. Na koniec, jestem dumny z albumu, który stworzyliśmy, jest na nim kilka przyzwoitych utworów, ale w tamtym czasie wciąż dopiero zaczynaliśm,y a dobre rzeczy wymagają długiego czasu aby je skończyć. Gaphals Records była dobra na początek, ale chcieliście iść dalej, rozwijać się, stąd zmiana wydawcy? Kontrakt z The Sign Records był dobrą decyzją i znaczącą zmianą w waszym życiu? Dennis Skoglund: To tak w zasadzie ten sam wydawca. The Sign Records prowadzone jest przez tych samych ludzi, którzy podpisali z nami kontrakt dla Gaphals w roku 2012. Wiem, że to brzmi skomplikowanie, ale sprawdźcie sobie almostrelgious.com, aby się dowiedzieć czegoś więcej. Pomiędzy drugą a trzecią płytę mieliście przerwę, ale jednak wróciliście do wspól nego grania, nie było innej możliwości? Linus Ekermo: Przerwa była spowodowana wieloma czynnikami, jak inne muzyczne projekty i rodzina. Jestem teraz także gitarzystą w The Year Of The Goat, gram na basie z naszymi kolegami z wytwórni Oblivious, Dennis jest perkusistą w Forndom i Draugurinn, a Kalle gra na gitarze w Shitbaby Mammals. Pomimo tego, że skupialiśmy się przez pewien czas na innych rzeczach, Nocturnalia zawsze była aktywną
NOCTURNALIA
129
je. Więc tak, myślę że trochę bardziej spokojnie zrobiliśmy co trzeba było, lub przynajmniej to, co chcieliśmy zrobić. Jeżeli chodzi o nasz czas w studio, to ten album nagraliśmy w inny sposób niż poprzednie dwa. Przy tym albumie było trochę więcej presji aby skończyć na czas, ale także mieliśmy więcej skupienia przy mniejszej ilości rzeczy z życia codziennego, które rozpraszają. Nie sądzę aby którykolwiek z nas myślał, że to jest właśnie ten trzeci, ohhh super najważniejszy album; raczej byliśmy dumni z tego co zrobiliśmy i chcieli podzielić się tym z wszystkimi.
Foto: Nocturnalia
częścią naszego życia. Kiedy czas i inspiracja były właściwe, zaczęliśmy pracować nad "III Winter". Bądź co bądź, przerwa, którą mieliśmy dała nam inspiracje i pewność, co do kontynuowania pracy nad Nocturnalia. Tytuł "III: Winter" nawiązuje do waszego debiutu jeszcze pod inną nazwą, podkreślacie w ten sposób spójność obu wcieleń zespołu? Dennis Skoglund: Tak, zgadza się. Chcieliśmy podkreślić kontynuację tamtego zespołu i jego dyskografii, zwłaszcza po zmianie nazwy i członków, po rocznej przerwie, a także po muzycznym postępie, który dokonał się po naszych ośmiu latach w branży. Nocturnal i Nocturnalia to ten sam zespół, tylko z inną nazwą. Podobno nie zawsze prace nad trzecią płytą idą jak z płatka, bo niekiedy zaczyna brakować pomysłów, a terminy gonią - jak było w waszym przypadku? Linus Ekermo: Myślę, że u nas było zupełnie odwrotnie. Może czas rozłąki oraz
W żadnym razie nie było więc tak, że spinaliście się na próbach czy w studio: "wow, to ta trzecia, przełomowa dla każdego płyta!" ale spokojnie robiliście swoje? Linus Ekermo: Nie, nie za bardzo. Oczywiście, słyszeliśmy o tym powiedzonku, że trzeci album "albo wzmacnia albo niszczy" ale myślę, że to nie miało żadnego wpływu na to jak ten album został skomponowany i nagrany. Po prostu pomyśleliśmy, że mamy kilka świetnych pomysłów, i zrealizowaliśmy
Wasze utwory brzmią tak, jakby pow stawały w czasie prób, kiedy sobie luźno muzykujecie, a gdy zabrzmi jakiś fajny riff czy patent rytmiczny staje się punktem wyjścia do dalszych prac? Kalle Svensson: Musze przyznać, że kiedy zaczynaliśmy z naszym zespołem, to częściej niż rzadziej tak właśnie było - chodziło głównie o zabawę i dziką energię, ale okoliczności wtedy były inne. Na przykład, kiedy razem z Dennisem wpadliśmy na pomysł założenia tego zespołu, natychmiast zadzwoniliśmy do Maxa i dwie godziny później zaczęliśmy pierwsze próby. Inaczej dzieje się kiedy jesteś już starszy, a w twoim życiu dzieje się jeszcze wiele innych rzeczy musisz się do tego przystosować i w związku z tym tworzenie wygląda inaczej. Wciąż cieszę się jednak, że jako kolektyw mieliśmy te lata i nie zaczynaliśmy jako zespół, który od razu nagrywał. Jak sam to podkreśliłeś: nawet jeśli piosenki nie zostały stworzone w ten sposób, możemy wciąż sprawić, aby brzmiały jak stworzone w ten właśnie sposób i wciąż nie dołączyliśmy do masywnie przeprodukowanej, ciemnej strony. Ale dzieje się tak głównie dlatego, że my tworzymy utwory do wykonywania na scenie, nie na nagrania. Zależało wam też chyba na surowym, organicznym brzmieniu, typowym dla starego, dobrego rocka - trudno było osiągnąć taki właśnie efekt? Linus Ekermo: Próbujemy robić to tak jak za dawnych dni. Są pewne dodatkowe in-
Foto: Nocturnalia
130
tworzenia w ramach innych projektów sprawił, że dorośliśmy i znaleźliśmy nowe metody tworzenia. Dla mnie osobiście ten album był największym pewniakiem z całej trójki. Kiedy mieliśmy już pomysł na to co chcieliśmy osiągnąć, zdawało się, iż muzyka i teksty wychodziły nam trochę łatwiej. Sposób w jaki nagraliśmy ten album, nałożył na nas także trochę presji, która nam na końcu tylko pomogła. W sumie, czujemy, że dokonuje się w naszym zespole ewolucja, i ten trzeci album jest jak do tej pory naszym najlepszym dziełem.
W historii muzyki nie brakuje zresztą ogro mu przykładów, że jeśli ktoś tworzy pod oczekiwania publiczności, to zwykle prze grywa, a utwory napisane w pięć minut, choćby "Paranoid", stają się przebojami, więc w sumie po co się stresować, prawda? Linus Ekermo: Dokładnie, nie ma powodu aby się tym stresować. Nie da się tak naprawdę przewidzieć które piosenki z albumu będą najbardziej popularne. Czasami zmagamy się z jakąś piosenką miesiącami, a czasem wszystko układa się w 30 minut. Nie widzę żadnego związku między czasem jaki był potrzebny aby stworzyć utwór, a jego popularnością. Kiedy "III: Winter" został wydany, byliśmy zaskoczeni i wdzięczni, iż ludziom najbardziej podobają się różne piosenki. Każdy miał swoje ulubione utwory, ale wszystkim album jako całość podobał się. Dla mnie to większy komplement niż bycie rozpoznawalnym przez tylko jeden "hit".
NOCTURNALIA
strumenty jak perkusjonalia, fortepian czy kilka rodzajów gitar, ale podstawą są bębny, bas, dwie gitary i główny wokal. Tym właśnie jest nasz zespół. Koniec końców najtrudniejszą częścią jest zaakceptowanie bardziej surowego brzmienia starej szkoły. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy muzyka rockowa brzmi cyfrowo i zdaje się być za bardzo dopracowywana. Nagraliśmy wszystko ze starymi bębnami i wzmacniaczami, i myślę, że to ważne, aby utrzymywać tego ducha. Dzięki temu będzie wam też łatwiej na koncertach, co zwykle jest zmorą zespołów przesadzających z kolejnymi nakładkami, bo nie są potem w stanie odtworzyć live studyjnego brzmienia i ma się wrażenie, że gra ktoś zupełnie inny? Linus Ekermo: Tak, bardzo łatwo wpaść do tej dziury. Nie chcemy sprawiać wrażenia, że mamy pięć gitar oraz siedmiu wokalistów. Macie poczucie, że jesteście w stanie dotrzeć do szerszej publiczności czy jednak wasza muzyka może być dla niej zbyt skomplikowana, a do tego zanim na przykład "The Son" rozkręci się na dobre, to użytkownicy streamingu już dawno prze-
rzucą się na inny utwór, niekoniecznie wasz? Linus Ekermo: Myślę, że to sprowadza się do procesu tworzenia. Zespołowi takiemu jak nasz ciężko myśleć w ten sposób. Oczywiście chcemy "podłapać nowych słuchaczy", ale byłoby to dla nas dziwne ograniczać się tym, że "ludzie by tego nie załapali". Koniec w końcu chcemy zrobić dobre nagrania jako całość, nie skupiając się na pojedynczych "hitach". W sumie każdy czas ma swoją specyfikę: w latach 60. dość długo trwało zanim droższe albumy stały się ważniejsze od singli, w kolejnej dekadzie w rocku dominowali już wykonawcy albumowi jak Led Zeppelin i tak to się zmieniało. Teraz klasyczny format albumu jakby stracił na znaczeniu, ale to przecież nie znaczy, że nie ma sensu już ich nagrywać? Linus Ekermo: Dla zespołu takiego jak nasz albumy są bardzo ważne. W związku z odrodzeniem winylu myślę, że albumy pełnej długości odgrywają teraz większą rolę.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Paweł Gorgol
Rock 'n' rollowa pasja - Każdy w przemyśle muzycznym łaknie teraz koncertów, więc kiedy będzie już bezpiecznie i będzie można wyjść z kwarantanny, wtedy zagramy jak najszybciej oraz jak najwięcej rocka, jak tylko się da! - deklaruje Jennifer Israelsson. Zanim do tego dojdzie - oby jak najszybciej - sprawdźcie koniecznie debiutancki MLP Szwedów, bo "Hot Breath" to kawał klasycznego rocka na najwyższym poziomie: HMP: Hot Breath powstał w 2018 roku, ale w żadnym razie nie jesteście debiutantami, bo gracie, bądź też wcześniej graliście już w innych zespołach - skąd pomysł na założenie kolejnego, również eksplorującego rejony klasycznego rocka? Jennifer Israelsson: Myślę, że wszyscy byliśmy w tym samym czasie gotowi na nowy i świeży rockowy projekt, którego muzyka była w stanie wpasować się wszędzie. Nie tylko na rockowe koncerty, ale też popowe festiwale. Nasza muzyka może być grana i przedstawiana wszędzie. Kiedyś też było multum rozmaitych zespołów i była to ogromna, muzyczna różnorodność, ale teraz rynek jest zatłoczony już w stopniu niewyobrażalnym nawet jeszcze kilkanaście lat temu - myślicie, że znajdzie się na nim luka dla Hot Breath? Fani Honeymoon Disease czy Hypnos sięgną też po waszą płytę? Zawsze jest miejsce dla Hot Breath! Oczywiście jest wiele fajnych zespołów i trudno się wyróżnić, ale na końcu zawsze masz swoich ulubieńców, których wolisz oglądać na żywo czy też kupić ich koszulkę. Myślę,
że Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i śpiewają, a to nakręca publiczność i to nie tylko tą rockową - każdą. Bo to po prostu zabawa! Czujecie więc na plecach gorący oddech konkurentów, ale w niczym wam to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej mobilizuje? Nigdy nie myślimy o tym jako o rywalizacji. Jesteśmy bardziej jak duża rock 'n' rollowa rodzina, nie tylko w Szwecji, ale też za granicą. Myślę, że najbardziej motywują nas inne zespoły, zwłaszcza podczas występów live! Ta swoista nadprodukcja zespołów, nawet w obrębie jednego stylu, może być też jed nak zabójcza - byłem kilka dni temu na koncercie dobrego trio grającego blues/ heavy rocka. Sprzedali kilkanaście niezbyt drogich biletów, a płyty CD "aż" dwie, kupione, nawiasem mówiąc, przez mnie trochę to smutne i na dłuższą metę pewnie wiele świetnych zespołów po prostu nie przetrwa? To trudny biznes i uważam, że to pokazuje właśnie, iż muzycy oczywiście nigdy nie gra-
Foto: Riverside
ją dla pieniędzy. A przynajmniej nie przez dziesięć pierwszych lat! (śmiech) Nie jest więc też czasem tak, że w obecnych czasach muzycy zakładają kolejne zespoły również trochę z racji tego, że daje im to większe perspektywy? Nie tylko rozwoju, ale też w sensie materialnym, bo więcej koncertów oznacza nieco większe wpływy, szczególnie jeśli gra się na festiwalach? Tak, jak w poprzedniej odpowiedzi: nigdy nie chodzi o pieniądze. Radość z występowania i nagrywania albumów przewyższa pieniądze, które zarabiamy. Oczywiście zawsze potrzebny jest jakiś dochód na dojazdy lub zainwestowanie w nowy merchandise. Ale jeśli zaczynasz grać w zespole, aby się wzbogacić, to nie jest to najlepszy przemysł do realizacji tego pomysłu. Zadebiutowaliście minialbumem - nie mieliście jeszcze dość materiału na album czy uznaliście, że lepiej zacząć czymś mniejszym, ale nie demo czy singlem? Zdecydowaliśmy się zrobić minialbum, bo bardzo chcieliśmy wydać właśnie te sześć piosenek. To takie proste! I myślę, że był to lepszy pomysł, by wypuścić sześć kawałków zamiast singla. Im więcej rocka tym lepiej! Jasne. Ale problem jest też obecnie taki, że znaczenie tych krótszych wydawnictw drastycznie spadło. Kiedyś zespoły nagrywały demówki, były próbne płyty - acetaty, a kolejne etapy to single i w końcu album - czasem wydawany samodzielnie, częściej przez mniejszą czy większą, ale jednak wytwórnię. Teraz mamy stream ing, YouTube, internetowe single - lepiej mieć w dorobku MLP/MCD, bo to jednak konkret, tak jak w waszym przypadku aż sześć piosenek? Faktycznie, uwielbiam możliwość potrzymania płyty w dłoniach i przeczytania tekstów, które są czasami dołączone, obejrzeć dokładnie okładkę i tak dalej. Myślę, że daje ci to bardziej solidne doświadczenie, niż streamowanie jednej piosenki jednego zespołu. Kiedy włączasz płytę, słuchasz całości i dajesz zespołowi prawdziwą szansę, od początku do końca, a czasem (czy też zawsze) zarysujesz ją na swojej ulubionej piosence. To właśnie ten urok. Pewnie szybko uwinęliście się z tym materiałem, zważywszy na wasze doświadcze-
Foto: Hot Breath
132
HOT BREATH
nie i umiejętności? Nie wiem, czy skończyliśmy go szybko dzięki umiejętnościom, ale na pewno dzięki doświadczeniu. Robiliśmy dużo(!) prób zanim weszliśmy do studia, więc tak, byliśmy bardzo dobrze przygotowani i to zaoszczędziło nam mnóstwo czasu. Klasyczny rock i hard rock lat 70., stary, dobry rock 'n' roll - źródeł inspiracji macie aż za wiele, wystarczy tylko umiejętnie z nich czerpać? Oczywiście inspirujemy się innymi zespołami, ich fajnymi riffami i tekstami, ale osobiście, równocześnie czerpię większość moich inspiracji z prawdziwych życiowych doświadczeń. Więc tak, ciężko jest napisać coś, co nie przypomina niczego innego albo było w pełni wyjątkowe. Jedynym sposobem na to jest, aby twoja muzyka zabrzmiała w sposób jak najbardziej osobisty. Brzmienie też jest klasyczne, nie zalatuje cyfrą - zależało wam na jak najbardziej organicznym dźwięku, żeby nie było dysonansu? Trudno było osiągnąć taki efekt, czy przy już waszej kolejnej przecież sesji nagraniowej wiedzieliście co i jak, żeby wszystko było jak należy? Nagraliśmy to na żywo, bo po prostu nasze piosenki brzmią najlepiej grane na żywo. Nie bylibyśmy w stanie tego osiągnąć, gdybyśmy dodali do kawałków mnóstwo efektów, których normalnie nie mamy w trakcie występów. Dużo pomógł nam w tym nasz przyjaciel i utalentowany inżynier Jamie Elton, który od razu zrozumiał o co nam chodziło. Nie wymyślaliście żadnych tytułów, nie kombinowaliście, tytuł brzmi po prostu "Hot Breath" - to rozwiązanie dobre o tyle, że przyciąga do samej nazwy zespołu, sprawia, że zapada ona bardziej w pamięci, o czym świetnie wiedzieli już choćby muzycy Led Zeppelin? Nazwanie mini albumu "Hot Breath" sprawia, że jest na pewno bardziej niezapomniany jako pierwsze płyta, niż gdybyśmy mieli
nazwać go inaczej. To łatwe do zapamiętania i utrwalenia nazwy zespołu Okładka miała nawiązywać do nazwy, stąd pomysł wyko rzystania akurat tego ujęcia? Co prawda na zdjęciu z lizakami i watą cukrową wyglądacie znacznie sym patyczniej, ale akurat na okładkę płyty było ono zbyt cukierkowe? (śmiech) Właściwie to zdjęcie nie miało znaleźć się na okładce albumu. Ale kiedy wybieraliśmy okładkę, okazało się idealne! Więc tak, to bardzo dobry, ale jednak przypadek. Jednak jeśli myślicie o czymś więcej niż tylko chwilowe zaist nienie na scenie to może warto rzucić palenie, bo papierosy mają fatalny wpływ na głos i dyspozycję wokalną - chyba, że była to tylko swoista Foto: Hot Breath inscenizacja na potrzeby sesji zdjęciowej? To była tylko i wyłącznie inscenizacja do sesji zdjęciowej (śmiech!). Osobiście nie lubię palić, używam zamiast tego szwedzkiego snus (tytoń, który zazwyczaj kładzie się pod górną wargę). Jest to lepsze dla płuc, jak i głosu. Dzieciaki nie zaczynajcie palić! Płyta to pewnie tylko początek, ale jak wyobrażacie sobie dalsze funkcjonowanie Hot Breath zważywszy na to, że nie udzielacie się tylko w tym zespole, a i żyć też z
czegoś trzeba? Piszemy teraz piosenki na pierwszy album, który miejmy nadzieję nagramy najpóźniej na początku jesieni. To jest nasz plan, nagranie albumu i wydanie go w przyszłym roku. Z powodu koronawirusa oczywiście nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów na ten rok. Każdy w przemyśle muzycznym łaknie teraz koncertów, więc kiedy będzie już bezpiecznie i będzie można wyjść z kwarantanny, wtedy zagramy jak najszybciej oraz jak najwięcej rocka, jak tylko się da! Czyli cały sekret w odpowiednim podejściu i planowaniu wszystkiego tak, żeby można było połączyć wasze grafiki z korzyścią dla zespołu, co zaowocuje koncer tami i dalszą aktywnością wydawniczą, bo nie wyobrażam sobie, że nie myślicie o długogrającym materiale? Chyba odpowiedziałam już na to pytanie, (śmiech). Ale tak, piszemy teraz materiał na debiutancki album i nie możemy doczekać się z niego singli! Płyta będzie najprawdopodobniej wypuszczona na początku 2021roku, więc zostańcie z nami! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemysław Doktór
Foto: Hot Breath
HOT BREATH
133
Poza kategoriami Są z San Francisco, ale nie poszli na łatwiznę, nie grają thrashu. Przypięto im co prawda łatkę stoner metalu, łączą go jednak na "Flames Arise", i to z powodzeniem, z dawnym heavy rockiem, bardziej współczesnym post-rockiem czy psychodelią w progresywnym ujęciu, a nad tym wszystkim unosi się jeszcze duch klasycznego doom metalu: HMP: Rejon Bay Area kojarzy się z zupełnie inną odmianą metalu - nie chcieliście jednak być kolejną thrashową ekipą z San Francisco, a może thrash was po prostu nie kręcił, stąd pewna stylistyczna odmienność Lowcaster? Marc Brandi: Kiedy zaczęliśmy tworzyć nie chcieliśmy zawracać sobie głowy wcześniej planowanym brzmieniem, wizerunkiem czy gatunkiem muzycznym. Wiedzieliśmy, że chcemy być "heavy", ale nie chcieliśmy ograniczać tego, co "owo heavy" znaczy. Wszyscy z nas dojrzali podczas pierwszej fali zespołów thrashowych w rejonie zatoki. Ostatnią rzeczą jaką byśmy chcieli, to stać się mniej ostrą
zbytnie uproszczenie, skoro słyszę też w waszych utworach nawiązania do hard rocka, heavy czy doom metalu, ale też postrocka czy psychodelii? Masz rację z uproszczaniem do kategorii metalu dla palaczy gandzi. Jest to zdecydowanie elementem naszego brzmienia, ale są w naszej muzyce, tak jak zauważyłeś, inne i oczywiste wibracje. Większość z nas grała szeroką gamę rockowych podgatunków. Jest więc masa psychelicznych, post-rockowych, space rockowych, shoegaze oraz hardcorowych wpływów w naszych utworach. Myślisz, że takie kategoryzowanie wszyst-
Foto: Lowcaster
wersją zespołów z tej minionej, świętej ery. Szeroko rozumiana scena metalowa, dawna i teraźniejsza, jest więc tak bogata, że jest z czego czerpać, szczególnie jeśli ktoś nie chce się ograniczać już na starcie? Dokładnie. Myślę, iż niektóre zespoły mogą rozkwitać, kiedy mają od początku jakiś koncept, pomysł na siebie. Niemniej jednak Lowcaster nie mieści się w tej kategorii. Nie chcieliśmy w tej kwestii ograniczać się, zarówno na starcie, czy kiedykolwiek. Dla mnie kreatywność jest tą delikatną, piękną i wyzwalającą rzeczą. Ograniczać ją lub narzucać jej jakieś ramy jest sprzeczne z jej esencją. Jesteście wrzucani do szufladki z napisem stoner metal, ale wydaje mi się, że byłoby to
134
FLYING COLORS
kiego ma jakikolwiek sens? Kiedy zaczynałem interesować się muzyką był hard czy heavy rock, progresywny czy art rock i to ludziom wystarczało - te wszystkie nader szczegółowe szyldy czy etykietki zdają się wytworem raczej naszych czasów, w dodatku chyba nie do końca potrzebnym? Wiem dlaczego dzisiaj jest tyle kategorii i podgatunków. Mam na myśli, że żyjemy w czasach hastagów i autopromocji. Każdy próbuje nadać jakiś opis części swojego życia i opublikować to w Internecie. Ludzie dzięki temu mają nadzieję wyróżnić się hastagami albo przynajmniej być łatwiejszymi do odnalezienia. Muzyka w tej rzeczywistości nie jest wyjątkiem. To powszechna dziś praktyka, że zespoły i wydawcy nadają sobie niejako "markę". W sensie, że (x) jest marką,
która gra tylko styl (y) metalu, a (a) jest tym zespołem, który gra tylko styl (b) metalu. Etykietki i hastagi to narzędzia i wszyscy ich używamy. Dla muzyki działa to jako coś wspólnego, a także pewnie jako próba zlokalizowania potencjalnego konsumenta. Czy to działa w przypdku tych, którzy są kreatywni? Czasem… Czy to oznacza, że musimy to lubić? Nie. Dorastaliśmy wymieniając się taśmami z przyjaciółmi oraz kupując kompilacje naszych ulubionych zespołów. Chodziliśmy na podziemne koncerty i kupowaliśmy nagrania od dzieciaków prowadzących dystrybucję niezależnych wydawnictw. Działo się to w czasach, kiedy muzyka była bardziej miejscem duchowej ucieczki, niż automatem do sprzedaży towaru. Takie podejście wciąż jest ważne dla Lowcaster, nowe zespoły także powinny o tym pamiętać, skupiać się na tym, aby tworzyć możliwie jak jak najlepszą muzykę. Pozwól fanom martwić się jakich słów użyją, aby ją opisać. Ale ma to też ten minus, że ludzie często mówią: nie słucham starego rocka, metalu takiego czy takiego albo jazzu czy bluesa może gdyby nie byli niewolnikami tych wszystkich etykietek mieliby swobodniejsze podejście do muzyki, koncentrowali się nie na tym kto co gra, ale jak gra i czy im się to podoba? Bo jestem np. na koncercie metalowym/stonerowym, młody człowiek jest zachwycony z muzyką, szaleje pod sceną, ale przy stoisku z merchem mówi, że tego nie słucha, jest fanem punk rocka. I co gorsza nie da sobie wytłumaczyć ile traci, tak się ograniczając... Myślę, że muzyka ma w tym aspekcie dużą moc. Jest zarówno formą sztuki, jak też społecznością i częścią tożsamości jednostki. Różne rodzaje muzyki przemawiają do nas osobiście w różnych momentach naszego życia z tysięcy powodów. Myślę, że dla młodej osoby najważniejsze jest to, że podsycamy tę fascynację, którą w niej widzimy. Ona chce po prostu do czegoś należeć (społeczności, rodziny, ruchu). Pozwól identyfikować się jej z czymkolwiek chce. Fakt, że jest uczestnikiem koncertu, metal/stoner wzbudza jej ciekawość, pytanie tylko czy przyzna się ona do tego, czy też nie. Pewnie na początku też byliście fanami, którzy zaczęli grać pod wpływem swych ulubionych zespołów - kto miał na was największy wpływ gdy zaczynaliście? W tej kwestii mogę mówić tylko za siebie. Na pewno największy wpływ na to co do dziś tworzę mają na mnie takie zespoły jak: Pink
Floyd, Megadeth, The Screaming Trees, Into Another, Radiohead, Pantera, Corrosion Of Conformity. Lowcaster jest waszym pierwszym poważniejszym zespołem, nie graliście wcześniej w żadnej innej grupie z płytowym dorobkiem? Wszyscy byliśmy już wcześniej w poważnych zespołach, w większości jednak nie metalowych, głównie za czasów kiedy Internet nie dokumentował dosłownie wszystkiego co się działo. Byłem kiedyś w zespole o nazwie Kimone, który wydał dwa albumy i koncertował na trasie całkiem ostro w latach 20002005. Jason był w Little Yellow Perfect. Dean był dobrze znanym DJ-em psycho trance. Dave był kiedyś w zespole Bad Radio razem z Eddie Vedderem, zanim ten dołączył do Pearl Jam. (śmiech!) Też mieliście skromne początki, bo debiutancki album "The Vapor Sea" wydaliście samodzielnie i, co istotne, nie tylko w wersji cyfrowej, ale też na winylu - fizyczne nośniki dźwięku wciąż wiele dla was znaczą? Pewnie. Mam przyjaciół, którzy mają niesamowite plastyczne talenty i których w jakiś sposób przekonałem, aby projektowali nam okładki, ulotki, itp. Wszystkie one są tak szczegółowe i piękne, że nawet mistrz nie zrobiłby tego lepiej. Wiem, że chciałbym trzymać je w swoich dłoniach i gapić się na nie jak słucham muzyki. Winyl zawsze brzmiał lepiej i bardziej naturalnie dla ludzkiego ucha. Nie wiadomo też kiedy jakiś maniak wyjedzie z pierwszą wielką EMP bombą (bomba elektro- magnetyczna). Przy zniszczonych źródłach energii i bezużytecznych komputerach, wszyscy będziemywtedy hołubić nasze winyle, próbując słuchać ich przez jakieś grzebienie czy igły do szycia. (śmiech!) Co istotne nie mieliście żadnych wydawnictw pośrednich, demo czy EP - uznaliście, że lepiej będzie skoncentrować się od razu na długogrającym debiucie? Mieliśmy dema, które nagraliśmy na potrzeby załatwiania koncertów. Myślę, że było ich ze trzy. Nie nadawały się do właściwego wydania. Nie brzmiały jakoś okropnie, ale wymagały lepszego potraktowania. Więc nagra-
Foto: Lowcaster
Foto: Lowcaster
liśmy je ponownie i te kompozycje trafiły razem z resztą nowego matweriału na "Vapor Sea".
którymi wiązaliśmy nadzieje na współpracę i na szczęście on był równie entuzjastycznie nastawiony na pracę z nami. Sielanka.
Sami dbacie też o brzmienie płyt Lowcaster - to świadomy wybór czy konieczność podyktowana realiami ekonomicznymi? To był świadomy wybór. Żaden z nas nie ma zbyt dużo pieniędzy, a koszty życia w San Francisco są astronomiczne. Zarówno Jason jak i ja mamy sprzęt do nagrywania i zaplecze do tego. Więc przy "Vapor Sea" wszystko było zrobione samemu. Ekonomia i możliwości były tutaj czynnikami decydującymi. Przy "Flame Arise" mieliśmy trochę pieniędzy na koncie zespołu, więc użyliśmy ich poprawiając pewne niuanse brzmieniowe czy wokale. Wszystko jednak jest z umiarem: overdubing itp... Zrobiliśmy to wszystko w naszej sali prób. John to wszystko zmiksował i zrobił większość roboty z interludiami, to była świetna robota z jego strony. Wydaliśmy ostatnią kasę zespołu na dopracowanie wszystkiego i mastering. Nie mieliśmy już więcej pieniędzy, ale wiedzieliśmy, że stworzyliśmy coś wartościowego i mieliśmy nadzieję, że ktoś pomoże nam w tym, aby ten materiał ujrzał światło dzienne. Ripple był pierwszym na krótkiej liście wydawców z
Nad drugą płytą "Flames Arise" pracowało się wam łatwiej czy trudniej? Niby czas was nie gonił, ale jak już zaznaczy się swą obecność na scenie, to warto o sobie przypominać w miarę regularnie, zwłaszcza gdy jest się młodym zespołem na starcie? Dla mnie było to cięższe z powodów osobistych, z powodów dla których te piosenki zostały napisane. Nigdy nie czuliśmy, że walczymy z czasem i nie mieliśmy żadnej zewnętrznej presji, a ja miałem mnóstwo kreatywnej weny. Tak w zasadzie to byliśmy więc przez przypadek do przodu z czasem. Byliśmy w studiu nagrywając pierwsze ślady na "Flame Arise" już dziesięć miesięcy po wydaniu "Vapor Sea". Tak w sumie to kuliśmy żelazo póki gorące i staraliśmy się uchwycić odpowiedni moment, kiedy była ku temu sposobność. Wątpię, że następnym razem wszystko potoczy się właśnie tak. Zaprosiliście do udziału w nagraniach Susie McMullen - brakowało wam kobiecego głosu? (Śmiech!) Nie brakuje mi wcale żeńskiego wokalu! Tak w sumie to Susie żartuje, że ja mam wyższy głos niż ona. Jej jest jednak ładniejszy i jak dotąd bardziej prowokujący. Lirycznie w "Shore Up the Ashes" wcielam się w zagubioną na morzu postać, która albo jest prowadzona do bezpiecznej przystani, albo na swoja zgubę u morskich syren. Chciałem więc, aby żeński wokal śpiewał wezwanie syren, żeby jak najbardziej zobrazować to słuchaczowi. Zauważalne jest, że wasze nowe utwory stały się dłuższe, bardziej rozbudowane i wielowątkowe, trwając od 7 do ponad 9 minut - na tym etapie lepiej wyrażacie się w takich właśnie długich formach? Na razie tak. Myślę, iż tak długo, jak dłuższe części nie są nudne, nużące lub nie powtarzają się, dłuższe formaty są przydatne w muzycznym i tekstowym tworzeniu rozbudowanych opowieści. W związku z tym dwie najnowsze kompozycje w naszym dorobku mają około 5 minut długości, więc może się to zmieniać.
LOWCASTER
135
HMP: Cześć Tucker. Twój zespół istnieje tylko dwa lata, ale już zdążyłeś natrzaskać sporo singli. Dlaczego zdecydowałeś się pójść tą drogą? Tucker Thomasson: Myślę, że powodem, dla którego zdecydowaliśmy się wydać kilka singli, było to, że chcieliśmy dać światu znak, że istniejemy. Prawie ciągle piszemy i nagrywamy muzykę. Jeżeli zaczniemy robić przerwy między wydawnictwami, to luki te zapewne wypełnią inne kapele.
Foto: Lowcaster
Ciekawe jest też to, że dzięki takiemu podejściu macie szansę zainteresować swą muzyką nie tylko fanów metalu czy stonera, bo słyszę tu również sporo dźwięków ciekawych też dla fanów psychodelii czy ambitnego rocka, o ile oczywiście zechcą sięgnąć po płytę ostrzej grającego zespołu? Mam taką nadzieję. Idealizując chciałbym, aby każdy mógł znaleźć w naszej muzyce jakieś dobre wibracje. Niektóre części tego materiału mogą odbiegać w trochę innym kierunku niż reszta, ale chcę, aby każdy odbył z nami tę podróż. Pragnę utrzymywać tę muzyczną gamę szeroką i otwartą, aby każdy miał szansę poczuć się połączony z nią i poprzez nią. Będą mieli łatwiejsze zadanie o tyle, że "Flames Arise" wydała firma Ripple Music, tak więc poza wersją cyfrową można kupić również CD oraz LP w różnych wersjach? Tak, jest wersja cyfrowa dostępna poprzez różne kanały. Jest także wersja CD i LP - jeden czarny, drugi piękny i kolorowy. Dla wielu fanów winylowe płyty to kolekcjonerskie gadżety, kupowane jako cieka wostka bądź nawet lokata kapitału, bo ich nabywcy często nawet nie mają gramo fonów - z jednej strony dobrze, że kupują płyty, ale rodzi się pytanie po co? Dla mnie to także jest tajemnica. Osobiście nienawidzę gapić się w mój telefon czy komputer. Może oni też tak mają? Wolałbym bardziej mieć dzieło w namacalnej formie i teksty wydrukowane na porządnym papierze, niż ekran błyskający mi w moje oczodoły.
też minie, tak jak każda moda? W USA czarne płyty też pojawiły się w dużych sieciach handlowych, tak jak w Europie, są łatwiej dostępne? Może kasety znowu odejdą, gdyż są zawodne, i nieważne jak bardzo o nie dbasz, to z czasem się zepsują… Ale nie wiem: zdaje się, iż utrzymują swoją pozycję. Dorastałem z kasetami, więc rozumiem czynnik nostalgii, ale także pamiętam frustrację jaką ze sobą niosły. Winyl to coś więcej niż tylko moda. Jest z nami od około 100 lat. Od czasu do czasusię cofa, ale nie wyobrażam sobie, aby jakoś niedługo zniknął zupełnie. "Flames Arise" to raczej nie grozi, prawda? Ale myślę, że macie plany i oczekiwania związane z tą płytą, tym bardziej, że to materiał udany, znacznie ciekawszy od debiutu? Czy pojawi się w sieciach komercyjnych… pewnie nie, ale nie mam nic przeciwko. Jak już powiedziałem, chcę aby ten album był w eterze i docierał do możliwie jak największej ilości ludzi. Założeniem tego nagrania jest wznieść się i narodzić, podobnie jak w antycznej tragedii. Jego początek był dla mnie brutalny, ale pisanie to najlepszy sposób na twórcze wykorzystanie moich osobistych tragedii oraz niepowodzeń. Mam nadzieję, iż "Flames Arise" dotrze również do innych, którzy też przechodzą przez mroczne czasy. Może ten album będzie dla nich tą śpiewającą syreną, podczas gdy nawigują przez własne, niespokojne wody.
Główną inspiracją do założenia tego zespołu była śmierć Marka Sheltona. Jakie znaczenie ma ten wspaniały muzyk dla Ciebie i dla całej muzyki metalowej? Mark Shelton założył Manilla Road na tzw. Środkowym Zachodzie USA, w czasach gdy amerykańskim zespołom trudno było się tam wybić. A my właśnie jesteśmy ze Środkowego Zachodu. Manila Road jest bardzo znanym zespołem w podziemiu z powodu tego, że przetrwali wszelkie kryzysy i nie podążali za modami. Czy kiedykolwiek spotkałeś Marka osobiście? Niestety nie, nigdy nie miałem okazji. Manilla Road wydaje się być bardzo inspirującym zespołem dla całej sceny, ale w twojej muzyce słyszę także inne wpływy. Jakie inne zespoły są dla Ciebie inspirujące? Zdecydowanie Accept, WASP, Yngwie Malmsteen i standardowe klasyczne zespo-
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Karol Gospodarek
Myślisz, że ten winylowy/kasetowy trend Foto: Throne Of Iron
136
LOWCASTER
A co z promocją tego albumu? Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej reakcji i odbioru tej płyty. Otrzy-maliśmy opinie od osób, które rozumieją, co robimy oraz tych, które nie do końca rozumieją, co próbujemy robić. Ale mam nadzieję, że będą mogli w pełni spojrzeć i zobaczyć sens w tym, co robimy.
Umysł gracza RPG Mark Shelton był tak wielkim muzykiem i niesamowitą osobowością, że na scenę metalową ma wpływ nawet zza grobu. To właśnie w dzień śmierci Marka, Tucker Thomasson, młody muzyk ze stanu Indiana postanowił powołać do życia swój zespół heavy metalowy. Jak się potoczyło dalej? Oddajmy głos głównemu zainteresowanemu. ły jak Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath. Jeden z waszych singli nosi tytuł "Crystal Logic". To jest cover Manilla Road. Dlaczego akurat ten numer? Po prostu dlatego, że to mój ulubiony tor Manilla Road. Uwielbiam refren. Czuć w nim potęgę.
brielem, który pod tym względem jest niezwykle utalentowany. Dał nam również wiele rad na temat miksowania płyt. Czy są jakieś piosenki, których aranżacja sprawiła Wam jakieś większe problemy? Każdy kawałek był aranżowany intuicyjnie. Lubimy pisać w taki sposób, aby piosenki nie wymagały zbyt wiele pracy i myślenia,
Wszystkie Wasze wydawnictwa mają grafiki utrzymane w jednym stylu. Kto jest ich autorem? Były one tworzone przez wielu różnych artystów. Autorem okładki "Adventure One" jest nasz przyjaciel David Paul Seymour, który wykonał grafiki dla wielu różnych zespołów. Wewnętrzna grafika została wykonana przez Minę Walkure z Kramp. Okładka splitu Crypt Of Blades została wykonana przez Vidarra z zespołu Legendry. Za kilka dni zagracie na Up The Hammers. Jesteście gotowy? Zanim zabrałem się za ten wywiad, zdążyliśmy wrócić z tego festiwalu, a właściwie to
Wcześniej Throne Of Iron był projektem jednoosobowym. Dlaczego zdecydowałeś się zmienić tamtą formułę? Decyzja o utworzeniu pełnego zespołu zapadła po otrzymaniu oferty nagrania albumu z No Remorse Records. Na dole umowy było wiele miejsc na podpis, więc czułem się bardzo dziwnie, podpisując ją sam. Z tego powodu zachęciłem pozostałych trzech facetów, by dołączyli do mnie. I tak miałem pełny skład. Niektóre z waszych singli są zatytułowane "Roll For Metal". Czy możemy zatem potraktować je jako serię? Tak, to zdecydowanie jest seria. Łączy je sposób, w jaki zostały napisane. Throne Of Iron powstał w 2018 roku. Jeszcze w tym roku wydałeś swoje pierwsze demo i singiel. To bardzo szybkie tempo. Czy miałeś większe możliwości nagrywania niż inne początkujące zespoły? Nagrywamy wszystko sami, więc zdecydowanie mamy więcej możliwości nagrywania niż wiele innych zespołów. Nie musisz czekać, aż inżynier dźwięku będzie miał czas wolny, ani płacić za czas w studio. Możemy po prostu nagrać pomysł, od razu gdy się pojawi, a potem pracować nad nim we właściwym dla nas czasie. W tym roku nagrałeś pierwszy pełny album Throne Of Iron zatytułowany "Adventure One". Jak długo pracowaliście nad tym materiałem? Szczerze mówiąc, materiał do "Adventure One" napisaliśmy bardzo szybko. Podsumowując, każda piosenka została napisana w ciągu około czterech miesięcy od wydania dema. Nagranie albumu zostało wykonane w ciągu około tygodnia. Miksowanie odbyło się w ciągu kilku miesięcy, po prostu dlatego, że próbowaliśmy uchwycić odpowiedni efekt finalny. A mastering trwał może tydzień. Współpracowaliśmy z Bartem Ga-
Foto: Throne Of Iron
gdyż dany kawałek może na tym ucierpieć. Tytuł sugeruje concept album. Wspólny koncept dotyczy trzech utworów na płycie, ale w przeważającej części to tylko garść pomysłów zrodzonych w ramach sesji Dungeons & Dragons. Nazwaliśmy to "Adventure One", tylko dlatego, że planujemy wydanie "Adeventure Two".
z samej podróży. Stany Zjednoczone wprowadziły zakaz podróżowania, w momencie gdy byliśmy w powietrzu w drodze do Europy, i musieliśmy wracać do Stanów Zjednoczonych ze Szwajcarii, gdy tylko wylądowaliśmy w Zurychu. Bartek Kuczak
Pierwszy kawałek zatytułowany "A Call To Adventure" rozpoczyna się monolo giem z bardzo śmiesznym zakończeniem. Te narracje mają za zadanie stworzyć klimat jakbyś był przy stole podczas sesji Dungeons & Dragons. Myślę, że nie musisz brać się zbyt poważnie. Pisząc teksty o rzeczach, o których piszemy prezentujemy stan umysłu gracza RPG, a nie wcielamy się w prawdziwych wojowników jadących na bitwę.
THRONE OF IRON
137
Zwieńczenie wielobarwnego tryptyku Inside Again po długiej przerwie powrócili z bardzo udanym, kto wie czy nie najlepszym w dorobku zespołu, albumem "Nightmode". To zamknięcie swoistej trylogii "kolorowych" płyt, materiał robiący ogromne wrażenie i dopracowany pod każdym względem - dla mnie progresywny, chociaż sam zespół unika wobec swej twórczości tego określenia. Płyta ukazała się w trudnym, nie tylko dla muzyki, czasie, ale warto po nią sięgnąć, póki Inside Again nie zaczną promować jej na koncertach. Związane z pandemią ograniczenia i spowolnienie życia mają też pozytwny wpływ na dalszy rozwój zespołu, bo powstają już nowe pomysły na kolejną płytę, a jak mówi lider Łukasz Naumowicz, nieznane kusi coraz mocniej: HMP: Sfinalizowaliście właśnie swą zespołową trylogię, wydając album "Nightmode", można więc powiedzieć, że odetchnęliście z ulgą, bo to jednak wyczyn nie lada? Łukasz Naumowicz: Trwało to długo, okupione zostało krwią, potem i łzami, po drodze jedni odpadali inni dołączali, ale najważniejsze jest to, że dotarliśmy do celu. I tak przynajmniej ja, jako pomysłodawca tryptyku, czuję dziś ulgę. Udało się zrealizować coś co powstało u zarania i fajnie, że doczekało się finalizacji. To rokuje dobrze na przyszłość. Ciekawe jest to, że ponoć od samego po-
Fakt, że jesteście doświadczonymi muzykami był tu ułatwieniem czy może jednak utrudnieniem, bo musieliście unikać zbyt oczywistych rozwiązań, żeby uniknąć komentarzy: o, jakie to podobne do Annalist, Delate czy projektu Music Inspired By duetu Srzednicki/Szolc? Tak naprawdę nie myśleliśmy o tym, dla części składu obecnej od początku istnienia Inside Again, to styl obecnego zespołu jest zakodowany głęboko w DNA, doświadczenie płynące z poprzednich składów to tylko składowa brzmienia, a nie wykładnik. Jeśli chodzi o nowych członków to myślę, że tu jest podobnie z tą drobną różnicą, że dołączając do zespołu zaakceptowali styl wypracowany
między zachodem a wschodem słońca było większym wyzwaniem niż przy wcześniejszych płytach, czy też były inne tego powody? Przerwa podyktowana była raczej ludzkimi sprawami i utrudnieniami jakie życie stawiało na naszej drodze. Część muzyków pierwotnego składu rezygnowała z dalszej gry pod szyldem Inside Again, w ich miejsce pojawiali się nowi ludzie, którzy też po jakimś czasie odchodzili, więc trwało to mnóstwo czasu zanim skład się ustabilizował. Po za tym granie w takim zespole jak Inside Again nie jest łatwe z uwagi na fakt, że nie gramy muzyki gatunkowej co ułatwia funkcjonowanie w obrębie jakiejś konkretnej sceny, My nie jesteśmy zespołem stricte metalowym, nie gramy także rocka progresywnego ani gotyckiego, sami o sobie mówimy, że gramy alternatywny rock, co może znaczyć tylko tyle, że nie jesteśmy częścią jakiegoś mainstreamu i gramy muzykę, która ma na pewno przedrostek rock, reszta jest otwarta i nie boimy się żadnych wpływów i inspiracji. Ta, jak piszecie, "szalona podróż przez noc, zamknięta w 9 kompozycjach" może być odczytywana również w bardziej symbolicznym wymiarze, jako swoista metafora ludzkiego życia, gdzie noc może być jego kresem? Dlatego "Nightmode" nie jest płytą koncepcyjną, choć tak niektórzy ją odbierają. Po to aby każdy mógł dowolnie interpretować tytułowy "tryb nocny", dla jednych będzie to zmierzch życia dla innych czas imprezowy, a jeszcze dla innych azyl i ucieczka przed czymś co w języku angielskim pięknie zostało określone jako "daymares".
Foto: Inside Again
czątku zespołu, jeszcze na pierwszym etapie prac nad debiutanckim "End Of The Beginning", założyliście, że będzie to taki albumowy tryptyk - potem wystarczyło być już konsekwentnym i wytrwale owo założenie realizować? Tak, pomysł powstał jeszcze przed nagraniem debiutu, ale sama jego realizacja zajęła w sumie 11 lat, a po drodze zdarzały się chwile zwątpienia. Niemniej rzeczywiście zwyciężyła determinacja i chęć dotarcia do płyty czarnej zamykającej tryptyk. Były nawet założenia, że trzecia płyta będzie ostatnią i miała mieć nawet tytuł "Funeral party". Jak będzie, pokaże czas, mam nadzieję, że otwieramy nowy rozdział w działalności zespołu i koledzy będą chcieli w tym dalej uczestniczyć.
138
INSIDE AGAIN
na poprzednich płytach i poruszają się w jego obrębie, jednocześnie wnosząc świeżość. Kolejność i dobór barw związanych z porami dnia i nocy też była nieprzypadkowa, stąd "End Of The Beginning" to płyta czerwona, "Songs Of Love & Disaster" biała, a najnowsza "Nightmode" czarna? W zasadzie koncept dotyczący nocy jest związany tylko z ostatnią płytą i tu oczywiście masz rację, dobór koloru był zamierzony. Czerń idealnie pasowała do nocy, więc to kolor określił tematykę, a nie odwrotnie. Pomiędzy "Songs Of Love & Disaster" a "Nightmode" mieliście dość znaczny odstęp czasowy, ponad siedem lat - czyżby odpowiednie przedstawienie tego, co dzieje się
Wybór języka angielskiego wziął się pewnie z tego, że jednak w Polsce muzyka progresywana jest niszą i trafia niemal wyłącznie do koneserów, a tak macie szansę zaistnieć również na Zachodzie? My nie określamy się jako zespół progresywny, powiem więcej nie chcemy być tak postrzegani. Mamy w składzie ludzi, którzy grali w Annalist. więc być może to powoduje wrzucanie nas do tej szufladki, ale nasze doświadczenie płynie też ze składów punkowych (Ił-62), rock'n'rollowych (Soulburners, Benedek) czy metalowych (Mothernight) więc na dzień dzisiejszy to jest nasz bagaż doświadczeń, który kształtuje obecne brzmienie Inside Again. Co do języka angielskiego to sprawa jest prosta, lepiej pasuje do naszej muzyki, a wiemy to, bo próbowaliśmy też w języku ojczystym. Na razie więc wersja
angielska wygrywa, co na pewno ułatwia też odbiór naszej muzyki poza Polską. Urozmaicona warstwa muzyczna na pewno może wam w tym pomóc - pisząc te utwory nie oglądaliście się na nic, stąd elementy zaczerpnięte z różnych odmian rocka, wzbo gacone elektroniką czy mniej oczywistymi dźwiękami? Eklektyzm był od początku wpisany w nasze DNA. Słuchamy różnych rodzajów muzyki, więc i inspiracje są szerokie. Jak wspomniałem wcześniej są w tym zespole zarówno fani Slayera, jak i miłośnicy Depeche Mode czy też mistrzów bluesa. Ja na przykład bardzo lubię metal, szczególnie w jego cięższych czy też bardziej ekstremalnych odmianach, ale sam chyba nigdy bym nie mógł grać czystego gatunkowo metalu, gdyż musiałbym zrezygnować z wielu elementów, które przychodzą do mnie naturalnie gdy gram, a lubię grać tak jak czuję i bez ograniczeń gatunkowych. Chyba zbyt wiele tzw. progresywnych zespołów ogranicza się na własne życzenie, grzęznąc przez to w schematach i de facto nagrywając ciągle te same, różniące się tylko tytułami czy okładkami, płyty, ale Inside Again to zespół poszukujący i spragniony nowych wyzwań? Oczywiście, że tak. I myślę, że po osiągnięciu punktu w którym możemy powiedzieć, że słuchacze rozpoznają nas po czymś, co sami charakteryzują jako styl Inside Again, czas poszerzyć granice naszej wyobraźni muzycznej jeszcze bardziej. Chciałbym przez to powiedzieć, że chcemy zaskakiwać naszych słuchaczy. Muzykę i teksty dopełnia dopracowana szata graficzna płyty, więc pod tym względem jest to również zwarta całość? Mamy to szczęście, że do składu dołączyli ludzie, którzy oprócz samego grania w zespole wnieśli jeszcze coś ekstra. Kris jest nie tylko świetnym basistą, ale i przy okazji realizatorem dźwięku co w sposób naturalny uczyniło go producentem "Nightmode" i z finalnego efektu jego pracy jesteśmy maksymalnie zadowoleni. Artur Szolc to człowiek instytucja, czyli człowiek ośmiornica, gra na bębnach, jest znanym tatuatorem, maluje
Foto: Ural
Foto: Inside Again
obrazy i pisze książki dla dzieci, więc podobnie jak w przypadku Krisa było dla nas oczywiste, że stworzy oprawę graficzną "Nightmode", a że był wkręcony w proces powstawania płyty od początku, stąd i naturalna spójność z muzyką i tekstami.
W sumie udało nam się zrealizować własnym sumptem przy pomocy przyjaciół trzy klipy, więc nie było tak źle. Miał się jeszcze pojawić czwarty klip, ale jego realizację musimy odłożyć w czasie. Nie znaczy to jednak, że nie powstanie.
Zadbaliście też o teledyski, a dzięki "Closer" staliście się najprawdopodobniej prekursorami nowego podejścia przy ich realizacji, i to na światową skalę? Tak jest, byliśmy pierwsi i jesteśmy z tego dumni. Dzięki współpracy z Łukaszem Lewendą, który jest niezwykle utalentowanym człowiekiem, udało się stworzyć pierwszy na świecie klip muzyczny nakręcony tylko i wyłącznie za pomocą kamer umieszczonych na dronach wyścigowych. Wszystko co można zobaczyć w "Closer" zostało wylatane, żadnych ujęć z ręki czy też ze statywu. Cieszę się, że udało mi się spotkać z Łukaszem i przekonać go do udziału w tym projekcie zanim stanie się sławny, a nas nie będzie na niego stać. (śmiech)
Jesteście jednymi z pierwszych ofiar pandemii wirusa covid-19, bo 19. marca mieliście zagrać w warszawskiej Progresji i miał to być pierwszy koncert promujący "Nightmode". Koncert został oczywiście odwołany i na tę chwilę nie wiadomo kiedy miałby się odbyć, bo ta kryzysowa sytuacja może potr wać nawet do jesieni? Koncert został przeniesiony na termin 22 maja tego roku i póki co mamy nadzieję, że dojdzie do skutku. Jeśli nie, przełożymy na kolejny licząc na to, że zarówno Progresja jak i my dotrwamy szczęśliwie do tego momentu. Zachęcamy też do akcji wspomagającej istnienie klubu, która polega na kupowaniu voucherów na przyszłe wydarzenia. To na pewno pomoże przetrwać ekipie Progresji trudne czasy, a my i wy będziemy mieli dokąd wracać na kolejne koncerty.
Ponoć planowaliście kolejne klipy, ale przy obecnej sytuacji w branży muzycznej może być i tak, że będziecie musieli z tych pomysłów zrezygnować?
Można w sumie powiedzieć, że mieliście pecha, ale też trudno było cokolwiek przewidzieć, a decyzje wydawnicze planowane są przecież z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i wiosna wydawała się idealnym terminem na premierę nowej płyty? Termin premiery został wyznaczony przez Mystic jeszcze w zeszłym roku. No cóż… oczekuj nieoczekiwanego, taka płynie z tego lekcja. Z drugiej strony płyta już się ukazała, wszyscy siedzą w domach, jest więc czas na słuchanie. Nie obawiacie się, że po iluś miesiącach może być i tak, że nie będzie dla kogo grać, bo ludzie będą bali się masowych imprez, a poza tym nie będzie gdzie ich organizować, bo wiele miejsc nie utrzyma się, nawet tak renomowanych jak Progresja, więc co mówić o małych klubach czy pubach? Myślę, że ludzie jednak wrócą na imprezy masowe pytanie tylko czy kluby dotrwają do tego momentu?
Foto: Inside Again
INSIDE AGAIN
139
Branża muzyczna też pewnie zmieni się, i to bardzo: nie przetrwa wiele firm żyjących z muzyki, np. nagłośnieniowych czy agencji promocyjnych i koncertowych, padnie ileś wytwórni - to bardzo czarny scenariusz, ale niestety bardzo prawdopodobny? To rzeczywiście dramatyczna sytuacja dla wielu firm z branży rozrywkowej. W szczególności tych zajmujących się oprawą techniczną samych koncertów czy też udostępniających miejsca, a także agencji bookingowych. Tutaj sytuacja wygląda dramatycznie i będzie się pogarszać w związku z przedłużającym się okresem kwarantanny. Jeśli chodzi o wytwórnie to wiele zależy od słuchaczy, jeśli będą wykorzystywali czas spędzony w izolacji na zakupy płyt, to wytwórnie przetrwają. Pojawiają się różne inicjatywy, również muzyczne życie przenosi się do sieci - transmitowany koncert to substytut tego prawdziwego, ale lepsze to niż nic, bo w tej chwili ważne jest, żeby muzyka przetrwała? Muzyka przetrwa! Koncerty wrócą, a i ludzie będą po kwarantannie spragnieni obcowania z muzyką graną na żywo, więc pozostaje tylko być cierpliwym. Macie swój sposób na przetrwanie tych trudnych dni? Widziałem, że z niezłymi efektami promujecie "Nightmode" w sieci, utwory z tej płyty pojawiają się tu i ówdzie, co też może korzystnie wpłynąć na zain teresowanie się tą płytą? Robimy co możemy w tych trudnych czasach. Chcemy dotrzeć do potencjalnych słuchaczy z tym materiałem, bo uważamy, że jest tego wart, no i nie po to wracamy z nową płytą po ośmiu latach, żeby utknęła gdzieś w zawieszeniu spowodowanym faktem, że świat stanął w miejscu. My chcemy iść dalej, bo przecież obecna sytuacja w końcu się skończy. Można ją pewnie kupić wysyłkowo bezpośrednio u was i to nie tylko na CD, ale też na LP, bo jednak nie dla wszystkich słuchaczy streaming jest satysfakcjonującą opcją? Płytę można kupić bezpośrednio od Mystic Production, za pomocą ich sklepu internetowego, a także w naszym sklepiku online, oraz oczywiście na koncertach, które zamierzamy grać, jak tylko świat wróci na swoje miejsce.
Prometeusz kontra Obcy Oszczędna okładka, z symboliczną ilustracją przypominającą naskalne rysunki sprzed tysięcy lat, nie jest może zbyt efektowna, ale skrywa drugi album Subterfuge, płytę znacznie ciekawszą od debiutanckiego wydawnictwa "Projections From The Past". "Prometheus" to również koncept album, część druga zaplanowanej trylogii, a o szczegółach jego powstania oraz powstającej już kontynuacji opowiada nam lider zespołu i autor całego materiału: HMP: W momencie premiery waszego debiutu "Projections From The Past" wiosną 2018 roku druga część tej trylogii była już nagrywana, a do tego pracowałeś już nad utworami mającymi trafić na część trzecią to naprawdę imponujące tempo, szczegól nie, że są to przecież podwójne albumy, trwające 80-90 minut? Tyberiusz Słodkiewicz: To prawda, każdy z naszych albumów ociera się o granicę dziewięćdziesięciu minut, nie inaczej będzie z ostatnią częścią trylogii, którą od lutego rozpoczniemy nagrywać w Mulisort Studio w Nadolu. Tempo niezłe, choć pewnie można byłoby szybciej, pytanie tylko po co? Nie byłoby to pewnie możliwe bez stworzenia zgranego składu, z czym wcześniej miałeś problemy i co miało wpływ na późniejsze niż planowałeś wydanie pierwszej płyty, bo materiał był gotowy, ale do pewnego momentu nie miał go kto nagrać? Kompletowanie składu na pierwszy album zajęło sporo czasu i nie obyło się bez problemów. Zupełnie inny, lepszy komfort pracy mieliśmy już przy "Prometheusie", gdzie skład był ustabilizowany, oczywiście doszedł do naszego składu studyjnego Daray (perkusja), oraz Piotrek Lamparski (bas) ale to były zmiany, które wniosły wartość dodaną do zespołu. Przy okazji naszej poprzedniej rozmowy
Nadmiar czasu można też wykorzystać w taki sposób, że zaczniecie już, nawet korespondencyjnie, prace nad kolejnym materiałem, bo przecież deklarowaliście niedawno: pora ruszać w nieznane...? Jest dużo wolnego czasu, więc siedzimy i dłubiemy w domach, co pewnie przełoży się na nowe pomysły muzyczne. Nieznane kusi coraz mocniej… (śmiech) Wojciech Chamryk
Foto: Jakub Kopeć
140
INSIDE AGAIN
mówiłeś, że stworzenie albumu koncepcyjnego zawsze było twoim marzeniem, ale trylogia to już poważne wyzwanie - od razu wiedziałeś, ż będzie to aż tak rozbudowana opowieść, czy też kolejne jej części pojawiały się stopniowo, w miarę pisania? W trakcie pracy nad "Projections From The Past" zdecydowałem, że chcę, aby ta płyta została koncept albumem - w tym samym momencie pojawił się pomysł trylogii. Stwierdziłem, że historia, którą chcę opowiedzieć nie zmieści się na jednym ani dwóch krążkach, poza tym chciałem, aby te opowieści były w pewnym sensie symbolicznie podzielone na różne fazy życia naszego bohatera. Klimat pierwszej płyty różni się od tego co jest na drugim albumie, z kolei trzeci album będzie różnił się od swojego poprzednika. Czyli w żadnym razie nie czujesz się ograniczony tą konwencją, nawet wręcz przeciwnie, bo w takiej rozbudowanej formie masz większe pole do popisu niż na płycie złożonej z niepowiązanych z sobą utworów? Lubię konwencję i samą pracę nad koncept albumem, zwłaszcza interesująca jest praca w fazie tekstowej. Nie mogę opowiadać historii wprost, muszę posiłkować się skojarzeniami, odniesieniami i starać się w miarę logiczny sposób powiązać następujące po sobie teksty utworów w taki sposób, aby słuchacz zorien-
tował się o co w tym wszystkim chodzi i nie zastanawiał się co autor miał na myśli. Nie obawiasz się jednak, że zostaniesz zaszufladkowany jako "ten facet od konceptów"? Jasne, że lada jaki muzykant nie jest w stanie porwać się na coś takiego, ale też tak ambitna muzyka może odstraszyć mniej wyrobionego słuchacza epoki smartfonów i streamingu, nawet jeśli jest fanem metalu w tej progresywnej formie? Nie, tego absolutnie się nie boję. Mogę ci zdradzić, że po następcy "Prometheusa", czyli po ostatniej części trylogii, powstanie również koncept album, tym razem w jednym akcie. Natomiast absolutnie nie zamierzam odchodzić od koncept albumów, to jest konwencja, w której najlepiej się odnajduję, pod względem kompozycji jak i pisania tekstów. Wiem, że dzisiaj żyjemy szybciej, intensywniej, jesteśmy nastawienia na jak najszybszą i jak najłatwiejszą konsumpcję, wiem, że jesteśmy bombardowani tysiącem informacji o świecie, który nas otacza, ale może w tym pędzie na chwilę zwolnimy i zajmiemy się czymś, na co potrzeba może troszkę więcej czasu, ale pozwoli nam się zrelaksować i zregenerować przed gonitwą za kolejnym dniem… Bohater płyty "Prometheus" był zahibernowany przez 10 tysięcy lat, a kiedy w końcu obudził się okazało się, że jest w świecie ludzi pierwotnych. Z racji swej wiedzy i doświadczenia zyskał więc niepowtarzalną szansę ukształtowania tej społeczności, sprawienia, że powstanie nowy, lepszy świat, którego istnienia po wiekach nie zakończy nuklearny konflikt. Perspektywa wspaniała, do tego świetna historia? Tak, zgadza się, nasz bohater dostaje jedyną w swoim rodzaju szansę ukształtowania nowego homo sapiens, jest idealistą, któremu wydaje się, że poprzez zaszczepienie uniwersalnych wartości, jednego języka, jednej religii w przyszłości uniknie tego wszystkiego czego cywilizacje doświadczały przez stulecia. Utopia - to prawda, ale nasz bohater ze swoją wizją naprawy świata jest romantykiem, a to, że obudził się po dziesięciu tysiącach lat i ma szansę na spełnienie swoich marzeń wpływa na niego jeszcze bardziej mobilizująco. Bywa, że takim koncepcyjnym płytom towarzyszą lub ukazują się później książki z tą samą historią - nie myślałeś również o czymś takim? Myślałem i to całkiem poważnie i może kiedyś uda mi się zrealizować to marzenie. Na razie niestety cierpię na chroniczny brak czasu i to jest głównym ograniczeniem. Nie wykluczam jednak, że kiedy uporam się z trzecią, ostatnią częścią trylogii to usiądę do klawiatury i zacznę pisać, oby starczyło mi wytrwałości. (śmiech) "Prometheus" - ten tytuł nie jest chyba przypadkowy, bowiem mityczny Prometeusz stał się stwórcą ludzkości, a za przeciwstawienie się Zeusowi musiał sporo wycier pieć. Tutaj bohater również chce zmienić losy człowieka, wyrwać go z jaskiń, ale by się to udało musi stoczyć walkę z kosmita mi, można powiedzieć bóstwami, więc his-
toria jakby się powtarzała? Prometeusz jest moją ulubioną mityczną postacią, do tego wyjątkowo symboliczną i idealnie pasuje do naszego bezimiennego bohatera. Kosmici? Cóż, nie do końca wierzę w teorię ewolucji, raczej skłaniałbym się do teorii zaprezentowanej w Starym Testamencie, a tak pięknie zobrazowanej przez Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, bądź, jak kto woli, teorii zaprezentowanej przez Ridley'a Scotta w filmie o tytule tożsamym z tytułem naszej drugiej płyty, czyli o tzw. "Inżynierach". Jedna teoria nie wyklucza drugiej, ja podążam tropem Scotta. Obcy są zdecydowanie bardziej interesujący niż miliony lat ewolucji, czyż nie? Dlaczego obcym tak bardzo zależy na tym, żeby ludzkość pozostała na tym pierwotnym etapie rozwoju? Jak to zwykle w życiu bywa chodzi o władzę. Rządzenie jest narkotykiem, ponadto daje potężne możliwości. Dla obcych jest to prze-
ostatnio mamy coraz więcej dowodów? To, że w tej czy innej formie zmierzamy do samozagłady nie ulega żadnej wątpliwości. Ludzkość od siedmiu dekad dysponuje bronią, która mogłaby zniszczyć ziemię kilkanaście razy, więc scenariusz wojny atomowej nie jest wcale taki nierealny. Są też inne sposoby zniszczenia życia na ziemi, choćby wirusy, jednak jak się domyślam w swoim pytaniu dążyłeś do najmodniejszej w ostatnim czasie ekologii i globalnego ocieplenia. Powiem tak, uczmy się gromadzić wiedzę z różnych źródeł, uczmy się czytać między wierszami i ważyć teorie, którymi jesteśmy karmieni. Kilkanaście lat temu według badań tzw. naukowców margaryna była najzdrowszym tłuszczem jaki możemy użyć do smarowania kanapek, dzisiaj jest zupełnie odwrotnie… Nie mówię, że nie powinniśmy uczyć się żyć ekologicznie, bo ograniczenie zanieczyszczeń w powietrzu, wodzie, żywności leży w interesie nas wszystkich, jednak nie ulegajmy chwilowym prorokom i ich teoriom,
Foto: Symphony X
Foto: Jakub Kopeć
de wszystkim pozyskiwanie organów, złóż mineralnych, pożywienia, ale też również możliwość przeprowadzania eksperymentów naukowych z dziedziny medycyny, socjologii etc. W dodatku dzięki swojej wiedzy, technologii, umiejętności wpływania na ludzi mogą to robić całkowicie bezkarnie. Wreszcie gdy dana cywilizacja staje się zbyt potężna i zaczyna zagrażać obcym, ci podejmują decyzję o jej anihilacji i rozpoczynają wszystko od nowa… Czyli część trzecia tej historii zapowiada się równie ciekawie, chociaż jej zakończenia rzecz jasna na tym etapie nie zdradzimy? Trzecia część w warstwie tekstowej jest bardzo trudna, ale też chyba najciekawsza. Naszpikowana alegoriami, opowiada o wyborach, których dokonujemy w życiu, najbardziej filozoficzna… Co do samej muzyki to powiem ci o niej za kilka miesięcy, kiedy zakończymy nagrywanie. (śmiech) Z drugiej strony to ludzkości wcale nie musi zagrozić jakiś konflikt na ogólnoświatową skalę, już prędzej wyniszczy się sama, na co
nie zawsze stoją za nimi czyste intencje. Nie jest to jednak chyba temat tak nośny, żeby mógł stać się podstawą warstwy tekstowej płyt czy książek, poza jakimiś raportami czy naukowymi opracowaniami chowamy więc głowy w piasek, aż w końcu okaże się, że jest on zbyt gorący, by ludzkość mogła przetrwać? Ktoś tam w metalu już chyba się dotykał tematów związanych z ekologią, przynajmniej w pojedynczych utworach więc chyba można, natomiast na pewno nie jest to temat na całą płytę. Poza tym chowamy głowy w piasek pewnie też dlatego, że jeżeli ma się stać w tej materii coś złego, to na pewno nie wydarzy się to za naszego życia, taka ludzka natura. My już pewnie tego nie doczekamy - ja na pewno - ale kolejne pokolenia będą miały poważny problem - myślisz, że jest jakakolwiek szansa na to, żeby świat przetrwał? Wszystko w rękach ludzi a może obcych? (śmiech), a tak poważnie to wszystko na tym świecie jest kwestią pieniędzy. Kto pięćdzie-
SUBTERFUGE
141
siąt lat temu myślał o wytwarzaniu energii ze słońca na skalę przemysłową? Dzisiaj instalacje fotowoltaiczne bez problemu zasilają nie tylko gospodarstwa domowe, ale i również fabryki, kto wie na co pozwoli rozwój technologii jutro? Poza tym potrzeba jest matką wynalazków i na pewno ludzkość jakoś sobie poradzi z ekologiczną produkcją energii, bardziej martwię się o sprawy pokoju na świecie.
klawisze, smyczki, saksofon czy inne wynalazki. Pamiętam, że kiedy chodziłem do podstawówki, a były to lata osiemdziesiąte, to pojawienie się klawiszy na albumie ukochanego zespołu metalowego graniczyło prawie ze zdradą. Dzisiaj po latach eksperymentów w muzyce obecność innych instrumentów, czy rozwiązań melodycznych w utworach metalowych nikogo nie zaskakuje, zwłaszcza jeżeli mówimy o muzyce progresywnej.
Wracając zaś do tematów przyjemniejszych - zadbałeś o to, by warstwa muzyczna "Prometheus" była jeszcze bardziej urozmaicona niż na debiucie. 16 utworów podzielonych na dwa rozdziały opowieści, ponad półtorej godziny muzyki - długo pracowałeś nad tym wszystkim? W sumie może jakieś dwa miesiące, gdybym nie był takim leniem to pewnie udałoby się
Mimo tego, że macie w składzie skrzypaczkę i saksofonistę to ich instrumenty nie są wykorzystywane w aranżacjach jakoś nagminnie - uznałeś, że łatwo byłoby pod tym względem przedobrzyć, dlatego pojawiają się wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne, tak jak w "Experiment" czy "Farewell"? To jest kwestia smaku. Kiedyś, gdy byłem młodym człowiekiem (znów wracam do lat
wizję partii wokalnych, wiesz od razu co będzie śpiewać Kinga, co Mateusz, a gdzie będzie duet? Mam swoją wizję wokali, ale staram się nie wtrącać i przede wszystkim nic nie proponować zarówno Kindze, jak i Mateuszowi. Czekam na ich pomysły i wówczas po ich prezentacji Witek Nowak (producent i drugi gitarzysta) czy ja mamy jakieś swoje uwagi. Zwykle jednak nie są potrzebne, bo wokaliści znają swój fach doskonale i mają wspaniałe pomysły. Posiadanie w składzie dwojga wokalistów to prawdziwy luksus, szczególnie w przypadku, kiedy nagrywa się tak rozbudowane, zróżnicowane płyty? Niestety jest tylko jeden Rob Halford. Kinga i Mateusz to jeden z najlepszych prezentów jaki otrzymałem pracując z Subterfuge. Są niezwykle inteligentnymi i wrażliwymi muzykami o wielkim talencie, technice i skali głosu. W pełni ich talent udało nam się wykorzystać dopiero na "Prometeuszu", mam nadzieję, że wraz z Witkiem wyciągniemy z nich jeszcze więcej na kolejnym albumie. Zaprosiłeś też do nagrań chór Vox Caelestis - chóralne brzmienia z syntezatora czy z samplera to jednak nie to samo? Przy produkcji drugiego albumu wraz z Witkiem postawiliśmy na naturalność, naturalne brzmienia instrumentów czy wokaliz (oczywiście tam gdzie się to da uczynić). Znaleźliśmy też trochę przestrzeni dla chóru, praca z chórem i profesjonalnym dyrygentem to świetna rzecz, nic nie jest w stanie zastąpić ludzkiego głosu, do tego to też wielka nauka.
Foto: Jakub Kopeć
szybciej (śmiech). "Prometheus" jest albumem bardziej dojrzałym, doskonale wiedziałem w jakim kierunku chcę iść i jaki finalny efekt chcę osiągnąć. Sama praca w studiu trwała jakieś pół roku, co uważam, że jak na duży skład i zobowiązania zawodowe i rodzinne muzyków jest bardzo dobrym osiągnięciem. To nie tylko różne odmiany metalu, ale też odniesienia do progresywnego rocka, jazzu czy nawet pop music - szukałeś po prostu odpowiednich rozwiązań, w żadnym razie nie sugerując się czy można albo "wypada" po nie sięgać, jeśli jest się metalowym zespołem? Nigdy nie komponuję muzyki na zasadzie: wrzucę tutaj teraz fragment odnoszący się do jazzu, bo to podniesie rangę kompozycji albo dodam smyczki, to zdobędę uznanie melomanów muzyki klasycznej. Nie, zwykle gdy mam już pomysł na utwór, to już mam poukładany w głowie cały jego scenariusz, melodie, strukturę, a nawet pomysły na solówki. Poza tym metal już chyba wieki temu stracił dziewictwo i nikt chyba nie oburza się na
142
SUBTERFUGE
osiemdziesiątych) i będąc fanem gitary wymagałem od swoich ulubionych zespołów dwudziestominutowych solówek, albo masy krzyków czy przejść perkusyjnych. Dzisiaj jestem trochę starszy i wiem, że w muzyce łatwo przedobrzyć i nasycić ją niepotrzebnymi nutami, w muzyce trzeba grać dokładnie tyle ile trzeba (wiem brzmi trywialnie), i pamiętajcie drodzy czytelnicy: w muzyce najfajniejsze są niedopowiedzenia. Przepraszam, ale jakoś nie wyobrażam sobie saksofonu w szesnastu utworach, na Boga to nie album Coltrane'a! (śmiech) Chyba też nie przypadkiem - nie licząc swoistego outro "To The Stars" na drugim kompakcie - obie części tego albumu wieńczą najdłuższe, najbardziej rozbudowane kompozycje? To lekcja odebrana od największych w metalu, zwykle najdłuższe, najbardziej złożone utwory były prezentem dla fanów umieszczonym na końcu albumu, staram się uczyć od najlepszych. (śmiech) Pisząc dany utwór od razu masz kompletną
W książeczce płyty nie ma waszych zdjęć to zabieg celowy, żeby słuchacz skoncentrował się na całej historii, słowach utworów? Książeczka płyty jest bardzo obszerna z uwagi na ilustracje przygotowane przez Dominikę Łoskot, jak wiesz każdy utwór jest ilustrowany akwarelami według jej pomysłu i wykonania. Natomiast na pewno nie chcieliśmy burzyć harmonii wydawnictwa dodatkowymi informacjami czy zdjęciami. Jest dokładnie tak jak to zaplanowałem. Muszę jeszcze wspomnieć o prezentacji mutlimedialnej stworzonej na poczet prezentacji albumu przez Tomka Nowackiego, trwa ona dokładnie tyle co album i jest doskonałą wizualizacją naszej muzyki. Być może będziemy prezentować jej fragmenty podczas koncertów. Można słuchać tej płyty jako oddzielnej całości, czy jednak wskazane byłoby sięgnięcie również po część pierwszą, nawet jeśli ktoś miałby poznać ją już po odsłuchu "Prometheusa"? Chciałbym aby fani sięgnęli również po pierwszą płytę i zapoznali się z historią, której "Prometheus" jest kontynuatorem, natomiast jeżeli ktoś sięgnie jedynie po naszą dru-gą płytę to na pewno nie będę miał tego nikomu za złe. "Projections From The Past" wydała firma Kameleon Records i również tę wytwórnię podawałeś jako potencjalnego wydawcę "Prometheus". Zaszły jednak pewne zmia-
Foto: Jakub Kopeć
ny, również co do daty premiery płyty, ale wygląda na to, ża warto było poczekać, bo firmuje ją niemiecka Pure Steel Publishing. Daje to wam na pewno większe możliwości promocyjne, szczególnie na Zachodzie, gdy Kameleon koncentrował się jednak głównie na reedycjach i wydawaniu archiwalnych materiałów? Tak, Pure Steel Records to zupełnie inna bajka, wytwórnia skoncentrowana jedynie na muzyce metalowej, o szerokich możliwościach prezentacji i dystrybucji albumu. Dla nas jest to krok naprzód, ponieważ dzięki nim jesteśmy w stanie dotrzeć do dziennikarzy muzycznych i fanów na całym świecie. Jaka jest różnica pomiędzy Pure Steel Records, a Publishing? Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się tak mocno w ten temat. Pure Steel Records to wytwórnia, natomiast Publishing zajmuje się dodatkowo dystrybucją, również na rzecz Records, tak to chyba wygląda ale nie dam sobie za to ręki uciąć. (śmiech) Istotne jest więc, że ta firma jest wydawcą tego materiału, a nie tylko dystrybutorem waszego samodzielnego wydawnictwa, co też zdarza się całkiem często. Z racji tego, że płyta zbiera za granicą świetne recenzje jest szansa na to, że pojawicie się tam w koncertowej odsłonie, czy też trzeba poczekać na pierwsze wyniki sprzedaży? Oprócz niezłych recenzji, jest również zainteresowanie tym abyśmy pojawili się na koncertach przynajmniej za naszą zachodnią granicą. Aktualnie jesteśmy w trakcie rozmów z potencjalnymi menedżerami, jeżeli tylko z kimś się zwiążemy, to na pewno sprawy ewentualnych koncertów potoczą się bardzo szybkim trybem i niebawem usłyszcie o tym
gdzie się pojawimy. Subterfuge to oktet, tak więc spory skład, co też ma pewnie wpływ na opłacalność waszych koncertowych wojaży, szczególnie w Polsce, gdzie warunki i zainteresowanie publiczności rockiem, szczególnie w wyko naniu mniej znanych zespołów, wyglądają jak wyglądają. Zamierzacie w tej sytuacji promować "Prometheus" koncertowo w Polsce? Tak, jak najbardziej. Jesteśmy oktetem i na pewno koszty logistyki są dużo wyższe niż w przypadku kwartetów czy kwintetów, natomiast nie są to jakieś sprawy nie do ogarnięcia. Liczymy się, że w muzyce, tak jak w każdym innym przedsięwzięciu trzeba trochę zainwestować, hobby kosztuje. (śmiech) Rzadko bywa tak, że rozmowę dotyczącą premiery najnowszej płyty możemy zakończyć w tak konkretny sposób, ale wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku ukaże się ten trzeci, po części już gotowy, album Subterfuge i tym sposobem trylogia dopełni się? Jeżeli tylko zdrowie pozwoli, to na pewno tak się stanie. Mam nadzieję, że trzecią i ostatnią część trylogii będziemy mogli zaprezentować mediom jeszcze w tym roku! Wojciech Chamryk
SUBTERFUGE
143
This road goes on forevermore Ponad dwadzieścia lat w przygotowaniu, dziesięć w produkcji, a w międzyczasie dwa nieplanowane wcześniej regularne albumy studyjne. Droga do realizacji mitycznego projektu Blind Guardian z orkiestrą symfoniczną, wyjątkowo długa i wyboista, dobiegła końca. O "Legacy of the Dark Lands" opowiada Hansi Kürsch. HMP: Oswoiłeś się już z faktem, że album z orkiestrą jest skończony, nagrany i wydany? Hansi Kürsch: Człowieku, to taka ulga, że nawet nie potrafię tego opisać. Wielokrotnie było mi wstyd, ponieważ, już w roku 2005 i 2006 ogłaszaliśmy, że to będzie nasz następny album, a później wielokrotnie go przekładaliśmy. Oczywiście mieliśmy ku temu powody, ale nadal, gdy coś ogłosisz, a później nie jesteś w stanie tego dotrzymać, sam od
względem możliwości technicznej możliwości realizacji tego projektu? Nie, w ogóle. Pracowaliśmy nad tymi utworami od 1996 roku i od początku czuliśmy, że idziemy w zupełnie innym kierunku. "Lingua Mortis" nie była dla nas żadnym drogowskazem. Podchodzimy do tematu zupełnie inaczej. Deep Purple z Royal Philharmonic Orchestra również nie byli dla nas wzorem. Od zawsze, podobnie jak wielu innych rockowych muzyków, byliśmy po pros-
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
początku stawiasz się w sytuacji obronnej. A gdy już zaczęliśmy produkcję, okazało się, że to po prostu niekończąca się historia. Byłem niezwykle szczęśliwy w dniu, w którym skończyłem wokale i jeszcze szczęśliwszy, gdy zakończyliśmy mix. Ale największą ulgę poczułem w dniu premiery, ponieważ nawet w okresie w ostatnich sześciu miesięcy mieliśmy tyle przeszkód, że gdybym nie brał w tym udział, sam z trudem mógłbym w to uwierzyć. To były intensywne 22 lat prowadzące do urzeczywistnienia tego materiału. Geneza albumu z orkiestrą sięga okresu "Nightfall in Middle-Earth". Dwa lata wcześniej Rage nagrał "Lingua Mortis" uchodzący za pierwszy pełnowymiarowy metalowy album z orkiestrą symfoniczną. Czy był on dla was inspiracją, choć pod
144
tu zafascynowani możliwościami, jakie daje praca z orkiestrą. Kompozycje, które powstały w okresie "Nightfall in Middle-Earth", bardziej niż czymkolwiek innym były inspirowane samym "Nightfall in Middle-Earth". A w mniejszym stopniu przez rozwój technologii, ponieważ to właśnie w tym okresie po raz pierwszy mieliśmy okazję pracować z właściwie brzmiącymi partiami orkiestry. Mimo że ani Andre (Olbrich - przyp. red.), ani ja nie potrafiliśmy komponować partii na instrumenty klasyczne, instrumenty klawiszowy oraz coraz lepsze i coraz bogatsze biblioteki orkiestracji sprawiły, że taki album stał się możliwy. Ale od samego początku czuliśmy, że będzie to coś wyjątkowego i unikatowego. Gdybym miał się czymś inspirować, byłyby to rock opery w rodzaju "Jesus Christ Superstar". Ale, że Andre
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
nigdy nie słuchał takich rzeczy, dotyczyłoby to wyłącznie moich partii. Ale jest coś, co sprawia, że niemiecki heavy metal i muzyka symfoniczna się przyciągają. Rage nagrał pierwszy metalowy album z orkiestrą, teraz wy zrealizowaliście pierwszy metalowy album z orkiestrą bez użycia metalowego instrumentarium… (śmiech) Muzyka klasyczna jest mocno związana z europejską kulturą. Niezależnie od tego skąd pochodzisz, w każdym kraju można znaleźć przynajmniej jednego lub dwóch uznanych kompozytorów klasycznych. Niemcy nie są wyjątkiem. Wszyscy dorastaliśmy z tą muzyką, a także z klasycznymi zespołami rockowymi, które zawsze miały tendencje do pracy z orkiestrą. Mamy to w genach, ale Niemcy nie są tutaj wyjątkiem. Wszystko wynika prostej chęci tworzenia dobrej muzyki. Peavy zawsze był otwarty na nowe wyzwania i nigdy nie bał się próbować nowych rzeczy. Sądzę, że to samo można powiedzieć o Andre i o mnie. Zamiast grać bezpiecznie, czy powtarzać w kółko ten sam schemat, za każdym razem staramy się odkrywać nowe terytoria i eksplorować nowe światy. To kwestia natury. Nie sądzę, by ograniczało się to do Europy czy samych Niemiec. Poszukiwanie to naturalna cecha większości artystów. Nad historią "Legacy of the Dark Lands" pracowałeś wspólnie z Markusem Heitzem i powstały one niejako na bazie jego powieści "The Dark Lands". Sam koncept pojawił się jednak stosunkowo późno. Czy pracując wiele lat bez głównego motywu staraliście się skupiać przede wszystkim na poszczególnych kompozycjach, czy od początku mieliście konkretną wizję całości? Skupialiśmy się na poszczególnych kompozycjach, ale od początku czuliśmy, że jest między nimi silna więź. Wszystko zaczęło się w okresie "Nightfall in Middle-Earth", więc komponowaliśmy inspirowani tolkienowską literaturą i tolkienowskimi motywami, mimo, że w tym czasie nie było jeszcze ani filmu, ani soundtracku. Ale jeśli myślisz o "Władcy pierścieni" czy "Silmarilionie", masz w głowie pewną melodykę. W przypadku Blind Guardian są to rzeczy, które słyszysz na "Nightfall in Middle-Earth", a teraz częściowo również na "Legacy of the Dark Lands". Później tę rolę w zbiorowej świadomości przejął filmowy soundtrack i nie było potrzeby dalej podążać tą drogą. Dlatego potrzebowaliśmy nowej historii, a ja doszedłem do wniosku, że nie ma sensu, bym
próbował pisać ją samodzielnie. Dlatego skontaktowałem się z Markusem Heitzem. Okazało się, że jest fanem Blind Guardian, co sprawiło, że takie rozwiązanie stało się korzystnym dla obu stron. Gdy nawiązywaliśmy współpracę, mieliśmy skomponowane przynajmniej 75% materiału. Miałem też wizję historii, którą chciałbym opowiedzieć, ale nie mogłem tego zrobić w oderwaniu od istniejącej już muzyki. Markus pomógł mi znaleźć rozwiązanie. Gdy wspólnie nakreślimy ramy dla "Legacy of the Dark Lands", wiele rzeczy stało się prostsze, a jednocześnie miały one wpływ na ostatnie 25% materiału. Na przykład na utwór "Beyond the Wall", który powstał, gdy wiedzieliśmy już, że całość zostanie podporządkowana światu Markusa Heitza, a nie Tolkiena. Wspólnie zdecydowaliśmy, że naszym głównym bohaterem będzie Nicolas próbujący odkryć swoją tożsamość i swoje dziedzictwo. Ostatecznie okazuje się, że jest pierwszym z jeźdźców apokalipsy. O tym zasadniczo opowiada "Legacy of the Dark Lands". Co do szczegółów, musiałem trzymać się muzyki. Wprowadzałem zmiany wszędzie tam, gdzie było to konieczne i wspólnie z Markusem szukaliśmy najlepszych rozwiązań. Ponieważ nieustannie byliśmy mocno opóźnieni względem terminów i nie byliśmy w stanie ich dotrzymać również w okresie, w którym pracowaliśmy z Markusem, a ten musiał skończyć swoją powieść, uznaliśmy, że najbezpieczniejszym rozwiązaniem dla wszystkich będzie, gdy album będzie sequelem. Markus Heitz był autorem scenariusza gry The Dwarves, do której w roku 2016 wspólnie z Marcusem Siepenem nagraliście utwór "Children of the Smith". To wtedy się poznaliście? Poznaliśmy się trochę wcześniej. Wielokrotnie też inspirowałem się jego powieściami. Bardzo lubię jego styl, inaczej nigdy nie poprosiłbym go o pomoc. Nawiązaliśmy kontakt rok lub półtora przed premierą gry. Kilka razy się spotkaliśmy w celu omówienia możliwości współpracy i tego, co możemy
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
zrobić w kontekście albumu z orkiestrą. Wtedy też wspomniał o grze i zapytał, czy nie chcielibyśmy wziąć w tym udziału. "Legacy of the Dark Lands" co swojej koncepcji przypomina mi "Cykl barokowy" Neala Stephensona. XVI wiek, wiele postaci historycznych z wielkimi naukowcami włącznie. Przy czym Stephenson obraca się w drugiej połowie stulecia. Nie znam twórczości Stephensona, ale to zabawny zbieg okoliczności. Odkryłem wiele podobieństw już po fakcie. Na przykład sposób, w jaki wykorzystano motyw jeźdźców apokalipsy w serialu "The Good Omens", jest podobny do naszego, ale wtedy, gdy pracowaliśmy nad tym motywem, nie wiedziałem, że istnieje "The Good Omens". Szukając doskonałego tła odkryliśmy, że obaj z Markusem interesujemy się wojną trzydziestoletnią, w którą były zaangażowane wszystkie ówczesne europejskie supermocarstwa i
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
która okazała się wyjątkowo niszczycielską. Dopiero później odkryliśmy, że przez wielu współczesnych była postrzegana jako początek apokalipsy, a widoczne w tym czasie trzy komety były interpretowane właśnie jako trzech jeźdźcy apokalipsy. Nie było jednak tak, że inspirowaliśmy się jakąś konkretną powieścią. Na wstępie rozmawialiśmy o postaci Solomona Kane'a, o filmie, więc to na pewno miało swój wpływ. Ale poza tym po prostu przerzucaliśmy się pomysłami. Koncepcję nieskończoności wzięliśmy od Kartezjusza, który sam walczył w wojnie trzydziestoletniej. Chciałem nadać mu większą rolę, miałem też kilka innych pomysłów na wykorzystanie postaci historycznych. To samo robił Markus w "Dark Lands", ale w nieco szerszej perspektywie, bo z uwzględnieniem Nowego Świata, Ameryki Północnej, Meksyku, i tamtejszych wierzeń. Pomysły rodziły kolejne pomysły, ale u podstaw był to koncept Markusa, do którego ja dodałem kilka swoich motywów w odniesieniu do aspektów historycznych oraz do głównej narracji. Na przykład fraza wojna karmi wojnę (utwór "War Feeds War" przyp.red.) była często powtarzana właśnie w okresie wojny trzydziestoletniej. Jestem zaskoczony, że póki co niewielu zwróciło na to uwagę. Też tego nie wiedziałem. Być może niemiecka forma jest bardziej powszechna. Cofając się nieco w czasie, gdy rozmawialiśmy w okolicach premiery "Beyond the Red Mirror", rozumiejąc, że zarówno "At the Edge of Time" jak i "Beyond the Red Mirror" były wam potrzebne przed albumem z orkiestrą, zapytałem, czy nie obawiasz się, że serwujecie fanom za dużo spoilerów. Wtedy odpowiedziałeś, że nie, bo na albumie nadal będzie sporo niespodzianek. I rzeczywiście, album jest inny, niż się spodziewałem, ale uważam, że gdyby ukazał się o album wcześniej, wrażenie byłoby większe. Największe wrażenie album zrobiłby, gdyby ukazał się w pierwszej dekadzie tego stulecia. Może po "A Twist in the Myth", jak pierwotnie planowaliśmy, a jeszcze lepiej przed
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
145
"A Twist in the Myth". To byłby doskonały moment. Pamiętam tamtą rozmowę. Rzeczywiście, kilka rzeczy na "Beyond the Red Mirror" miało służyć za swojego rodzaju zapowiedź "Legacy of the Dark Lands" i patrząc z dzisiejszej perspektywy nie uważam, by było to konieczne. Nie sądzę, by mogło to zadziałać na niekorzyść "Legacy of the Dark Lands", ale na pewno mogliśmy obrać taki kierunek, by "Beyond the Red Mirror" było bardziej typowym, metalowym albumem Blind Guardian. Czy byłoby to lepsze rozwiązanie? Nie wiem. Stało się, jak się stało. Na pewno były powody, dla których album ukazał się dopiero teraz i jestem w pełni zadowolony z tego, jaką formę ostatecznie otrzymał. Gdybyśmy cofnęli się do oryginalnych kompozycji, rzeczy, które tworzyliśmy pod koniec lat 90. a także pierwszych latach tego stulecia, przekonałbyś się,
Tego zawsze byliśmy pewni. I nie tylko dlatego, że utwory, które komponowaliśmy, były faktycznie utworami Blind Guardian. Przede wszystkim, dlatego że niezależnie od momentu, w którym je tworzyliśmy, niezmiennie uznawaliśmy je za jedne z najlepszych. Dla przykładu "In the Red Dwarf's Tower" powstał w okresie pomiędzy "A Twist in the Myth" i "At the Edge of Time" i w mojej ocenie jest to dokładnie ten sam poziom co "Wheel of Time" czy "Sacred Worlds". To po prostu Blind Guardian najwyższej próby. Co jednak przekonywało mnie najbardziej to fakt, że w każdym momencie byliśmy w stanie uchwycić ducha "Nightfall in MiddleEarth". Albumu, który osobiście nadal uważam, za najlepszy album Blind Guardian. Nadal pozostaje też naszym najbardziej uznanym. Realizacja "Legacy of the Dark Lands" niosła za sobą pewne ryzyko, ale
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
że nie odeszliśmy od nich szczególnie daleko. I taki był nasz główny cel na przestrzeni lat, by w jak największym stopniu zachować ich oryginalnego ducha. Wielokrotnie rozmawialiśmy też, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy jednak wykorzystali cały zespół, ale ostatecznie postanowiliśmy zachować jego unikatowy charakter. I wierzę, że postąpiliśmy słusznie, ponieważ dzięki temu mogliśmy pokazać inną stronę świata Blind Guardian. Stąd wziął się szyld Blind Guardian Twilight Orchestra. "Legacy of the Dark Lands" to bez wątpienia nie jest czysty Blind Guardian i dlatego tak bardzo zależało nam na tym, by w sposób jednoznaczny oddzielić go od reszty. To bardzo odważny album, który jak sądzę dla wielu może być inspirujący. Jestem z niego bardzo zadowolony, tak samo jak jestem zadowolony z "Beyond the Red Mirror". Ale patrząc z dzisiejszej perspektywy jestem pewny, że "Beyond the Red Mirror" byłby świetnym albumem również z mniejszym udziałem orkiestry. Na "Legacy of the Dark Lands" orkiestra ma wyłączność, a mimo to nadal brzmi on jak album Blind Guardian.
146
utwory nam nim zawarte łączy z "Nightfall in Middle-Earth" tak wiele podobieństw, że o jego dobre przyjęcie byłem spokojny. Klimat "Nighftall in Middle-Earth" potęgują narratorzy. Sięgnięcie po tych samych aktorów było doskonałym posunięciem. Dziękuję. Też tak uważam. (śmiech) Szukaliśmy ich przez jakiś czas, ponieważ ani z Normanem (Eshley'm), ani z Douglasem (Fieldinginem) nie rozmawiałem od końca lat 90. Doszliśmy nawet do momentu, w którym powoli kończył nam się już czas, a ja nadal nie miałem do nich kontaktu. Dopiero Charlie Bauerfeind zasugerował, żebym poszukał ich na facebooku, którego sam nie używam, i o którym w ogóle nie pomyślałem. (śmiech) Nawiązaliśmy kontakt w 10 minut, szybko zorganizowaliśmy stare studio i mogliśmy dokończyć misję w najlepszym możliwym stylu. Pisząc narracje w oczywisty sposób pisałem je z myślą o głosach Douglasa i Normana. Spisali się co najmniej równie dobrze jak na "Nightfall in Middle-Earth". Sami też były do tego naprawdę zapaleni. Czułem, jak wielką przyjemność sprawia im praca w studiu z tym postaciami. Sami
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
przyprowadzili też kilku innych zdolnych narratorów, którzy dodatkowo wzbogacili ten album, ponieważ historia obejmuje więcej postaci niż byliśmy skłonni powierzyć tylko dwóm aktorom. Obaj wcielają się w więcej niż jedną postać, ale dopiero w większym składzie mogliśmy nadać całości odpowiedniej różnorodności. Podczas rozmów na temat narracji, raz byliśmy do nich przekonani, a w innym momencie byliśmy skłonni z nich zrezygnować. Gdy ostatecznie podjęliśmy decyzję, oczywiste było, że celujemy w coś, co pozwoli nam spiąć nowy album z "Nightfall in Middle-Earth". Dlatego dotarcie właśnie do nich było kluczowe. Co mnie na "Legacy of the Dark Lands" zaskoczyło, to jego bardzo klasyczna forma. Pamiętając twoje słowa sprzed lat o "Wheel of Time", który pierwotnie miał być utworem na orkiestrę i który miał być drogowskazem dla kierunku, w którym zmierzał album orkiestrą, spodziewałem się większej liczby nietypowych motywów niesymfonicznych. Tymczasem poza "In the Red Dwarf's Tower" album to niemal w całości klasyczna muzyka symfoniczna z lekko filmowym lub musicalowym szlifem… A swoją drogą, o co chodzi z tym złymi gnomami i krasnoludami? (śmiech) Sam nie wiem. "In the Red Dwarf's Tower", jak już wspomniałem, powstał w okresie pomiędzy "A Twist in the Myth" i "At the Edge of Time", ale skończyliśmy dopiero po "Beyond the Red Mirror". Zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie i choć mieliśmy dużo pomysłów, nie mogliśmy go dokończyć, bo zawsze coś stawało nam na drodze. Markusem, gdy nawiązaliśmy już współpracę, nie wiedział, że to co słyszy, to wersja robocza. Nawet skończony tylko w połowie, był to po prostu świetny utwór. Ale gdy przyniósł mi szkic krasnoludzkiej postaci imieniem Bez, wiedziałem, że mam to, czego szukałem. Był zły, przebiegły, a ja zmieniłem go w szalonego naukowca i dodałem szlif filozoficzny. Sam utwór sprawił, że potrzebowałem do niego postaci szaleńca. Nie wiem, skąd u mnie te wszystkie gnomy i krasnoludy. Prawdopodobnie nadużywam tego szablonu, ale jest w nich pewna przebiegłość, przynajmniej w niektórych. Możliwe, że genezy należałoby szukać w czasach "Follow the Blind", gdzie postać gnoma czy krasnoluda z okładki wygląda wyjątkowo zdradziecko. Od tego czasu mam w głowie obraz zdradzieckiego gnoma, która ponownie pojawia się na nowym albumie. Ale tym razem to nie tylko moja zasługa. Szkic postaci geniusza domagającego się boskiej czci przyniósł Markus. Sam motyw czerwonego karła to także nawiązanie do astronomii i postaci Keplera. Wracając natomiast do tego, co powiedziałeś na temat albumu jako całości, zgadzam się całkowicie. Poza kilkoma motywami filmowymi oraz boogie-jazzowymi inklinacjami "In the Red Dwarf's Tower", dominują muzyka klasyczna. Przy czym poruszamy się na przestrzeni różnych epok. Nie jest tak, że całość nawiązuje do konkretnego okresu. W "The Great Ordeal" jest trochę baroku, w kilku innych utworach słychać trochę Griega i Czajkowskiego, a wiele drobnych detali, które uwielbia Andre, nawiązuje do Mozarta. Jest całe spektrum,
ale wszystko to przede wszystkim muzyka klasyczna. Czysta muzyka klasyczna. To konsekwencja decyzji, którą podjęliśmy na samym początku szukając klucza do pracy z orkiestrą. By osiągnąć porozumienie postawiliśmy na jeden konkretny kierunek, z oczywistym wyjątkiem dla "In the Red Dwarf's Tower". Skomponowaliśmy więcej utworów, które planujemy wykorzystać w przyszłości, i których kierunku bliższy jest "In the Red Dwarf's Tower", ale czuliśmy, że forsowanie realizacji takiego albumu w tym momencie byłoby dla nas jeszcze trudniejsze. Dlatego na kolejnym powinno być tego więcej. Na "Legacy of the Dark Lands" skupiliśmy się na klasycznych kompozycjach najbliższych duchowi "Nightfall in Middle-Earth". Pierwszym utworem promującym "Legacy of the Dark Lands" był "Point of No Return", który od początku do końca jest wręcz przeładowany musicalowymi wokalami i w którym właściwie nie występują partie instrumentalne. W kontekście albumu z orkiestrą wybór dość zaskakujący. Nie uważasz, że "War Feeds War" byłby lepszą wizytówką? Postawiliśmy na "Point of No Return", ponieważ miał najbardziej oczywisty refren. Pierwszy pomysł zakładał, że będzie to "War Feeds War", ale od początku wiedzieliśmy, że do "War Feeds War" chcemy zrobić video, a video nie miało szans być gotowe na czas, w którym ludzie z Nuclear Blast chcieli udostępnić pierwszy utwór. Stąd wybór "The Point of No Return", który miał w naszej ocenie najmocniejszy, najbardziej chwytliwy refren. Ale zgadzam się, czasem trzeba mnie powstrzymywać. Jeżeli dasz mi utwór i wolną rękę, wokale będą wszędzie. (śmiech) Natomiast samo musicalowe podejście było moją intencją od samego początku. Czasem najlepszym rozwiązaniem byłoby dodanie kilku partii instrumentalnych po tym, jak już nagram swoje wokale. (śmiech) Ale od dwóch lub trzech lat mam tego świadomość, więc na kolejnych albumach Blind Guardian i Demons & Wizards powinno być trochę więcej
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
przestrzeni. Praca nad partiami wokalnymi sprawa mi taką przyjemność, że będąc w studiu często nie rejestruję momentu, w którym wokale stają się ciągłe. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że nikt mnie nie powstrzymywał. (śmiech) Ale też musisz pamiętać, że opowiadam historię. Dlatego tekstu jest dużo. Natomiast czego w kontekście tekstów nie lubię, choć wiem, że to konsekwencja kierunku, w którym zmierza internet, social media, etc., to nie lubię lyric video. Trzeba je robić, ponieważ wytwórnię obstają przy używają ich do promocji albumów, ale kto ich tak naprawdę potrzebuje? Nie wiem. Może po prostu więcej ludzi klika utwory, które oprócz muzyki oferują też zmieniające się obrazki? Też nie wiem. Szczególnie że nawet ja mam problem, by nadążyć za słowami. A że człowiek odpowiedzialny za lyric video stara się, by była to jakaś forma sztuki, czytanie słów jest jeszcze trudniejsze. (śmiech) Jestem tak oldschoolowy, że nie wiem, po co to wszyst-
ko. Niech mówi obraz i niech mówi muzyka. Tyle wystarczy. A jeśli ludzie będą chcieli zagłębić w teksty, wcześniej czy później zrobią to sami. Na obronę kategorii lyric video mogę powiedzieć, że lepsze dobre lyric video od taniego teledysku. (śmiech) To prawda, nie będę się spierał. Czuję się jednak przytłoczony ideą lyric video, dwóch lyric video na album czy całego albumu w formie lyric video. To coś, co chyba pojawiło się zbyt późno, bym mógł się w to wkręcić. Pozostając przy "Point of No Return" i tek stach, śpiewając "take hold of the flame", nie kusiło cię, by słowa "take" i "hold" wykrzyczeć? Nie, to po prostu słowa, które przyszły mi do głowy i postanowiłem je zatrzymać. Nie myślałem o Queensryche i nie odnosiłem się do nich w zakresie melodii, więc nie, nie kusiło mnie, by skandować "Take hold!". (śmiech) Obawiam się, że musimy kończyć. Powiedziałbym do zobaczenia gdzieś na koncercie, ale zdaje się, że niekoniecznie w przyszłym roku (rozmijaliśmy w grudniu przyp. red.). Na pewno nie w przyszłym roku. Myślimy o małym akustycznym koncercie na początku roku, czymś na 200 osób i z setem na trzy lub cztery utwory. Resztę roku rezerwujemy na pracę nad kolejnym albumem. Marcin Książek
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
147
Reminiscencje NWOBHM
Sacred Oath Taśma demo "The Power Of The Oath" pochodzącego z Tamworth, zespołu Sacred Oath od pierwszego przesłuchania zrobiła na mnie znakomite wrażenie. Chociaż w czasie jej nagrywania chłopcy mieli 15- 17 lat i było to ich pierwsze doświadczenie w studio nagraniowym, stworzyli naprawdę fascynujące dźwięki. Zespół założono w 1983 roku w składzie: Ian "Star Trek" Greatrex - vocals, Paul Keeton - guitars, vocals, Murray "Muz" Pickett - guitars, Niz Concannon - bass, Vicki Gwinnutt - drums. W listopadzie 1984 roku zespół opuszczają Star Trek i Vicki Gwinnutt. Nowym członkiem Sacred Oath zostaje Jim Smith - drums. Partie wokalne przyjął na siebie Paul Keeton. Jednak cztery miesięcy później, w marcu 1985 roku Star Trek wraca do grupy. Ten skład nagrywa w lokalnym studio Expresso Bongo wspomniane na początku demo zawierające trzy piosenki: "Lie With Me", "Love With Me, Love Kills", "On The Borderline". We wrześniu 1985 roku Sacred Oath zagrali swój ostatni koncert w Tamworth Arts Centre. W październiku Star Trek miał wypadek motocyklowy. Zespół próbował znaleźć kogoś na zastępstwo, ale ostatecznie w listopadzie 1985 roku grupa rozpada się. Oprócz tych trzech piosenek Sacred Oath podczas swojego krótkiego istnienia skomponował wiele innych utworów np. instrumentalny "Sacred Oath" od którego zazwyczaj zaczynały się koncert grupy, "Magdellana", "Honour & Glory", "One Day I'll Be King", "End Of The Road", "Robin Hood" czy "Fighter Pilot".
ledzy: Mark "Gus" Gustavina - guitars i Russel Eliott - bass. Wkrótce dołączyli do nich gitarzysta Kev Hegan z którym Gus krótko grał w szkolnym zespole. Wokalistą został Mark Kirkby, kolega Gusa ze szkoły podsawowej. Mark przyprowadził z sobą swojego przyjaciela, perkusistę Dave Edwardsa. Jednak ten skład nie przetrwał długo. Jeszcze w tym samym roku perkusistą Savage zostaje Paul Margolis. Na wiadomość o rozstaniu Savage z Dave'm Edwaeds'em, Mark postanawia pójść w ślady swojego przyjaciela i opuszcza grupę. Jego następcą zostaje Alan Seargent. 19 października 1979 roku w Picsa Studios w Manor Park w Londynie zostaje nagrane pierwsze i jedyne demo zespołu z trzema utworami: "Deceider", "Guardian Of Fate" i "Children Of Tomorrow". Na początku 1980 roku Alan zostaje zwolniony z zespołu. Do Savage powraca Mark. Następuję również kolejna zmiana. Nowym perkusista zostaje Gary Pownall. Gary Pownall był bardzo nietypowym perkusistą. Z powodu niepełnosprawności nie mógł trzymać pałeczek, więc te były przymocowywane do jego rąk. W późniejszym okresie swojej kariery zrezygnował z gry na perkusji i przerzucił się na gitarę basową. Wracając do Savage. Był to już łabędzi śpiew zespołu. Rozpadli się wiosną 1980 roku. Po grupie zachowało się jeszcze kilka piosenek z prób ("Demon Rider, "Queen Destiny", "Goat Of Mendes", "No More", "Sadness Kills The Lonely Man", "Shape Of Things", itd). Niestety jakość dźwięku jest kiepska. Obecnie zespól próbuje to naprawić, a wtedy być może zostaną wydane na płycie. Zainteresowanie tymi nagraniami ze strony wytwórni już jest.
Random Black
Savage Londyn na przełomie lat 70/80 był prawdziwą wylęgarnią młodych talentów. W tym czasie wiele grup próbowało swoich sił na bardzo popularnej scenie NWOBHM. Jedną z takich grup był Savage (nie mylić z innym Savage z Mansfield). Savage został założona na początku roku 1979. Na ten pomysł wpadli dwaj szkolni ko-
148
W 1979 roku dwóch szkolnych przyjaciół Ron Scates - guitars i Dave Denham - vocals postanawia założyć zespół. Nazywają go Random Black i wraz z Paulem Webbem bass i Lee Harrisem - drums, zaczynają próby. Ten okres jest jednak bardzo krótki. Paul i Lee postanawiają opuścić kolegów i wkrótce dołączają do zespołu Talk Talk wykonującego muzykę synth pop/ new romantic. Z zespołem tym odnieśli spory sukces w latach 80-tych. Ron i Dave nie załamują się takim obrotem sprawy i wkrótce pozyskują do zespołu Andrew Scrimshawa - bass i Johna Blandforda - drums. Ten skład w lipcu 1980 roku wszedł do Spectrum Studios i nagrał
REMINISCENCJE NWOBHM
pierwsze demo Random Black. Taśma zawierała piosenki: "Love Gone Stale", "Take The Easy Way Out" i "Love's No Friend Of Mine". Już wkrótce po wydaniu tych nagrań z powodu tarć w grupie, żegnają się z nią Dave i Andrew. John ściąga do zespołu swojego przyjaciela, basistę George Palmera. Nie uratowało to jednak sytuacji i zespół rozpada się. W 1981 roku słynnym sklepie muzycznym Tima Gentle'a w Southend-OnSea (sklep istnieje do dziś) dochodzi do przypadkowego spotkania George Palmera z miejscowym gitarzystą. Mark Kirkman - bo tak się nazywał ten gitarzysta, zgadza się dołączyć do reszty chłopaków i Random Black powrócił. Jednak zespół borykał się z brakiem wokalisty. Na chwilę pojawiał się w grupie Domenyque Payne i zaśpiewała z zespołem na jednym koncercie. Wreszcie Mike Lightfoot - roadie i manager zaproponował swojego przyjaciela. Don Dibbens w roli wokalisty zadebiutował na wspólnym koncercie z Lionheart i Samson. Kolejnym krokiem było wejście do studia nagraniowego, gdzie pod okiem byłego muzyka Procol Harum, Matthew Fishera, nagrywają swoje drugie demo z trzema utworami: "Witch Daughter", "Fool's Paradise" oraz nawiedzoną balladę "Lost Child". Po kilku koncertach założyciel zespołu Ron Scates postanawia zrezygnować z gry w zespole. Ze swoim Flying V przybył z odsieczą pochodzący z Basildon, gitarzysta Steve Adams. Część z was może go kojarzyć z zespołu Speed, w którym spiewał Bruce Dickinson. Kirkman i Adams doskonale się rozumieli i stworzyli świetny duet gitarowy, a zespół obrał bardziej kierunek Maiden/ Wishbone Ash / Judas Priest. Kontynuowano kolejne koncerty i pojawiły sie transmisje radiowe. Zapewniło to zespołowi miejsce na płycie kompilacyjnej Ebony Records "Metal Warriors" z 1983 roku. Wybraną piosenką była "Ophelia", zainspirowana sztuką Hamlet, Williama Szekspira, i została nagrana w studiach Ebony w Hull. Niestety wkrótce Adams postanowił zrezygnować z gry z Random Black. Nowym członkiem został Ray Frost, którego łagodna gra na gitarze uzupełniała bardziej agresywny styl Kirkmana. Frost pozostał z Random Black przez rok. Zastąpił go Keith King. Niestety wkrótce zespół rozpada się. Rok później, w 1985 Dibbens, Blandford, Palmerem i Kirkman postanawiają się zebrać ponownie w celu zarejestrowania kilku swoich klasycznych piosenek. Powstałe demo zostało zremiksowane w studiach nagraniowych Keele i zawierało "London Life", "End of the Line", "Ophelia", "Catch 22" i "RIP". Podsumowując, Random Black był typowym przykładem ciężko pracującego zespołu NWOBHM na początku lat osiemdziesiątych. Zagrali w sumie około 150 koncertów, napisali znakomite piosenki, ale nie udało się im odnieść sukcesu. Nigdy nie wydali płyty. Ale to się wkrótce zmieni.
Zelazna Klasyka
Ozzy Osbourne - Blizzard Of Oz 1980 Jet
W połowie lat 70. w grupie Black Sabbath zaczęło dziać się źle. Jeszcze w 1975 roku ukazał się "Sabotage", w pracach nad którym członkom zespołu udało się ograniczyć wewnętrzne animozje. Naturalnie w łagodzeniu konfliktów nie pomagały góry narkotyków i mało konstruktywne rozmowy między sobą. Klasycznemu składowi Sabbath - Iommi, Butler, Ward i Osbourne - zaczęły puszczać szwy. To, co jeszcze parę lat temu stanowiło monolit, zarówno muzyczny, jak i koleżeński, w 1975 roku przypominało raczej pole bitwy. Wydany rok później "Technical Ecstasy" co prawda nie należał może do jakichś wielkich fonograficznych tragedii, ale przyniósł muzykę częściowo z zupełnie innego bieguna niż to, do czego przyzwyczaił fanów Black Sabbath. Wiadomo, że zespół z każdą płytą wnosił coś świeżego i nowego do swoich kompozycji, ale na tym albumie popłynął w sobie tylko znanym kierunku. Ozzy, charyzmatyczny frontman grupy, nosił się z zamiarem odejścia. Jego stosunki z resztą były, delikatnie mówiąc, napięte. Co z tego, że następny, jak się okazało, ostatni jego album z Black Sabbath "Never Say Die!" był nawet troszkę lepszy niż "ekstaza". Czara goryczy się przelała. Drogi muzyków się rozeszły, choć, jak pokazała historia, nie na zawsze. Wtedy jednak, w 1978 roku, na amen. Ozzy ciężko zniósł to rozstanie. To, że w ogóle żyje, może zawdzięczać tylko i wyłącznie Sharon Arden, późniejszej pani Osbourne. To ona wciągnęła go z powrotem do żywych. Wokalista od momentu opuszczenia Sabbath mieszkał po hotelach, pił, ćpał i tracił poczucie czasu. Ten rok okazał się bardzo destrukcyjny i tylko dzięki uporowi Sharon sprawy potoczyły się pozytywnie. Powolnymi krokami Ozzy stawał na nogi. Wiadomo - pić i ćpać nie przestał - ale, przynajmniej wtedy, zapałał na nowo chęcią robienia muzyki. Ze swoim zespołem Ozzy wydał sporo ciekawych płyt, ale chyba tą najważniejszą, niewątpliwie, jest pierwsza. To ona nadała tory jego
karierze. Przyniosła nieśmiertelne przeboje ale też dała wokaliście potężnego kopa i przeświadczenie, że będzie istniało dla niego życie poza Black Sabbath. Przy tworzeniu materiału na solowy krążek lwią część pracy zrobili nowi muzycy. Przede wszystkim kapitalna i doświadczona sekcja rytmiczna. Basista Bob Daisley, grający między innymi w Rainbow i wieloletnia podpora Uriah Heep, perkusista Lee Kerslake. Posiadając taki motor, każdy zespół mógł ruszyć z kopyta. I tak się stało. Posadę gitarzysty otrzymał rozstający się z Quiet Riot, Randy Rhoads. Ten legendarny muzyk okazał się dla Ozzy'ego objawieniem, a ich pierwsze spotkanie było krótkie, ale niczym błyskawica. Po zagraniu kilku riffów na małym wzmacniaczu Randy dostał pracę. Współpraca z Ozzym trwała owocnie aż do feralnego marca 1982 roku kiedy to życie Rhoadsa przerwała śmierć w wypadku małego samolotu. Skupmy się jednak na zawartości albumu. Historia jest już spisana, a wrażenia z odsłuchu pojawiają się za każdym razem inne. Mimo, że "Blizzard Of Ozz" znam od lat, to zawsze słucha mi się tej muzyki z niekłamana przyjemnością. Wydany w 1980 roku krążek, jak wspomniałem, zapoczątkował niezwykle bujną solową karierę wokalisty, przy okazji też dając trampolinę do sławy kilku muzykom. Co jest w nim takiego wyjątkowego? Myślę, że pierwsze co zwraca uwagę, to brzmienie. Oparte na sprawdzonych fundamentach klasycznego hard rocka. Nawiązujące nieśmiało do tłustych lat z Black Sabbath. Głównie jednak nasze uszy atakuje charakterystyczna gra gitary. Bez schematów. Randy Rhoads pokazał w pełni swoje umiejętności, czarując riffami i karkołomnymi solówkami. Trzon kompozycji zanurzony został w wytrawnym sosie Daisley'a i Kerslake'a, którzy również nie chcieli iść na skróty. Jest gęsto, ale z ogromną dawką melodii. Cementując utwory nie zapomnieli o przestrzeni, w której tak samo równo mogła znaleźć się gitara jak i śpiew Osbourne'a. Na albumie nie zabrakło odniesień do życia czy też przeszłości. Ujmujące "Goodbye To Romance" było jakby rozliczeniem z byłym zespołem. Śmierć frontmana AC/DC Bona Scotta dało poniekąd inspirację do kontrowersyjnego "Suicide Solution". A klasyczny po dziś dzień "Mr. Crowley" z podniosłym organowym wstępem opowiada o słynnym sataniście Aleistrze Crowleyu. Płyta utrzymana jest w szorstkim klimacie hard rocka, przynosząca jednak masę świeżych dźwięków. Być może przedsionek do heavy metalu? Spierać się można, jednak "Blizzard Of Ozz" to, według mnie, czysto klasyczna pozycja. W
wielu wspomnieniach Bob Daisley mówił nie raz, że tak naprawdę to Ozzy nie umiał pracować nad utworami. Albo nie mógł... Tak czy siak pisanie numerów spadło, jak wcześniej zaznaczyłem, na pozostałą trójkę. A, że zderzyła się w tym momencie młodość i otwartość umysłu (Rhoads) z doświadczeniem (Kerslake i Daisley) to świat otrzymał jedną z ciekawszych płyt. Nawet takie numery jak kończący "Steal Away (The Night)" czy "No Bone Movies" powodują ciarki. Nawet jeśli uznamy je za, tak zwane, wypełniacze. Chociaż byłbym od takich określeń daleki, bo pierwszy album Ozzy'ego to czterdzieści minut mało przypadkowej muzyki. Motoryka nagrań również nie kłóci się z miniaturowym przerywnikiem. Kompozycja "Dee" to pięćdziesiąt sekund klasycznej gitary. To specyficzna próbka umiejętności Randy'ego, ale też podkreślenie jego zainteresowań. To nie był tylko i wyłącznie hard rockowy wymiatacz. Jego wrażliwa natura skłaniała go również do odważnych flirtów z muzyką klasyczną. Przenosił to do swojej gry, dzięki czemu jego partie inspirowały rzesze gitarzystów na całym świecie. Jeśli miałbym wskazać z "Blizzard Of Ozz" jeden utwór, mający niejako zamknąć album w pigułce, bez wahania wybrałbym "Revelation (Mother Earth)". Ta pół-ballada, z przejmującym tekstem, intrygująco się rozwija by w końcu eksplodować zgiełkiem instrumentów. Pełne ekspresji solówki gitary łączą się z szaleństwem sekcji by wspólnie pozostawić słuchacza z szczęką do samej ziemi. Nie sposób również zapomnieć o otwierających album, dwóch sztandarowych utworach Ozzy'ego solo. Mowa oczywiście o "I Don't Know" i "Crazy Train". Oba nasączone są odpowiednią dawką wirtuozerii Rhoadsa, zszyte na miarę z niemniej klasycznego materiału basu i perkusji. Zwłaszcza w tym drugim Ozzy śpiewa pełny pasji a całość przypomina dosłownie rozpędzony, szalony pociąg. W tym roku "Blizzard Of Ozz" obchodzi swój piękny jubileusz. Właśnie mija czterdzieści lat od wydania. Sądzę, że jest to ponadczasowa muzyka, która nikogo nie pozostawi obojętnym. Nawet jeśli jest współcześnie trochę szorstka i "kwadratowa", posiada jednak potężną moc i niezastąpiony klimat. Takie kawałki tworzy się tylko raz ale trwają one już wiecznie. Miłego słuchania! Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA
149
"R'Lyeh" metal fanzine # XV Sadistic Intent, Immolation, Imperator, Killer, Gruesome, Bloodthirst, Moloch Letalis, Altarage, Morbosatan, Grave Desecration, Bölzer, Illness, Goathrone, Aura Mortis, Summon, Crucifier, Death Worship, Haunted Cenotaph, Necromaniac, Paganfire, Totalitarian, Kult Mogił, Elixir Of Distress, Outre Tombe, Krolok, Zhrine, Vassafor, Dodecahedron. Najnowszy numer "R'Lyeh" jest wydawnictwem szczególnym, bo to 15 odsłona tego zine'a w ciągu 20 lat. Mamy więc podwójny jubileusz, ale obyło się bez przemówień czy innych toastów, jest tylko wspominkowy artykuł Adriana, opisujący trudy i radości zinowania. Nazwy zespołów widniejące powyżej dobitnie wskazują, że nic się nie zmieniło, a autorów wciąż interesuje przede wszystkim metal w najbardziej surowych i ekstremalnych odmianach. Przede wszystkim ten z podziemia, bo jeśli już trafiają się wśród rozmówców jakieś bardziej znane grupy - vide Immolation - to trudno mówić w ich przypadku o jakiejś masowej popularności. W # 15 jedynym klasycznym rodzynkiem jest Killer, nie bez powodów określany kiedyś mianem beligijskiego Motörhead, bardzo u nas lubiany za sprawą trzech pierwszych LP's i występów na "Metalmanii '86". Sam też uwielbiam ich wczesne płyty, tak więc zacząłem lekturę od tego wywiadu. Okazał się jednak nad wyraz przeciętny, a już pytanie co robi Doro Pesh (?!) na płycie hołdzie dla Mausoleum uważam za poniżej krytyki - najwidoczniej fakt, że blondwłosa wokalistka była "miłością z dzieciństwa" autora nie przełożył się na słuchanie przez niego płyt Warlock. Na szczęście inne rozmowy w większości trzymają poziom. Sadistic Intent, Immolation, Imperator, Gruesome to oczywiście pewniaki, świetne są też długie wywiady z przedstawicielami naszej sceny: Haunted Cenotaph oraz Kult Mogił, opracowany w konwencji od A do Z. Fakt, nie wszyscy rozmówcy stanęli na wysokości zadania, albo na przykład wywiadowca jest zaskoczony, że można grać na gitarze smyczkiem (żadna nowość, robiono to już w latach 60., a potem choćby na szerszą skalę J. Page z Led Zeppelin czy gitarzyści Whitesnake w latach 80.), albo bredzi o 7"EP Gruesome z jednym utworem. Jasne, 7" płyta może zawierać tylko jeden utwór, ale na pewno nie jest wtedy EP-ką, bo jednak określenie extended play do czegoś zobowiązuje. Generalnie jednak, jeśli ktoś lubi typowo podziemno-zinową formułę wywiadów, a do tego przymknie oko na nader swobodne podejście do ortografii, pisowni nazw, nazwisk i innych tego typu "wynalazków", to będzie usatysfakcjonowany. Są też wywiady mniej oczywiste, jak rozmowa z szefami łódzkiego klubu "Magnetofon", odpowie-
150
RECENZJE
dzialnymi za organizację koncertowego cyklu "No Reason To Live" czy Mateuszem Kopaczem, tłumaczem dzieł H.P. Lovecrafta. Nie brakuje też relacji z koncertów, zwykle takich sobie oraz artykułów. Tu na plan pierwszy wysuwa się "Under the Sign of the Bandcamp", gdzie Mr. Useless znowu wykonał gigantyczną pracę, przekopując się przez setki internetowych demówek i wyławiając spośród nich prawdziwe perełki - kilka, których zdążyłem już posłuchać na pewno zasługuje na wydanie na MCD czy 7"SP/EP. Ciekawy jest też artykuł "Przyzwoity smak metalowego wyuzdania", bo mniej lub bardziej roznegliżowane okładki towarzyszyły ciężkiej muzyce praktycznie od jej początków. Na przeciwnym biegunie mamy tekst "Komu potrzebny jest post". Momentami błyskotliwy, częściej bełkotliwy, a generalnie bardzo tendencyjny, tak jakby autorowi za wszelką cenę, nawet manipulowania faktami, zależało wyłącznie na udowodnieniu tezy, że tylko prawdziwi metalowcy są tacy prawdziwi, a ci pozerzy to... Nawet zdjęcia są "fajnie" dobrane, przedstawiając wyłącznie gogusiów z wypielęgnowanymi brodami i fryzurami. A są przecież wśród tych postrockowych/metalowych kapel również takie solidnie łojące, tylko tu jakoś ich zabrakło. Są za to wycieczki pod adresem wegan i wegetarian - gdzie tu jakikolwiek związek z muzyką? Można było dorzucić jeszcze coś o hipsterach, najlepiej kolekcjonujących "winyle", byłoby jeszcze "zabawniej". Minus to również krótkie artykuły o dawnych bądź aktualnie działających zespołach, gdzie szczególnie nieudany i chaotyczny jest ten o Metal Onslaught, co dziwne popełniony aż przez dwóch autorów - wychodzi na to, że czasem lepiej jest nie pisać niczego, niż wierutne bzdury. Recenzje są za to konkretne i jest ich naprawdę sporo. Oczywiście nie są to najnowsze materiały, ale jeśli ktoś chce dowiedzieć się co w podziemiu piszczy w zakresie zinów, albumów na wszelkich nośnikach, krótszych materiałów, demówek czy splitów to na pewno znajdzie tu coś dla siebie. Całość 15. odsłony "R'Lyeh" to 120 stron A4, profesjonalnie złożonych i wydrukowanych w czerni i bieli. Czasem irytujących, czasem bardzo wciągających, ale, cytując samego Adriana z tego numeru: "pomimo masy literówek, błędów i w kilku punktach "takiej sobie" (mówiąc delikatnie) fabuły - warto mieć tę książkę (zine'a znaczy - dopisek mój) na półce". Zamówienia i kontakt: hellishband@o2.pl. Oldschool Metal Maniac XVIII/2020 Possessed, Imperator, Destruction, Malokarpatan, Guillotine, Cultes Des Ghoules, Betrayer, Nocturnus A.D., Flotsam And Jetsam, Toxik, Sodom, Hirax, Kat & Roman Kostrzewski, Violent Dirge, Empheris, Herve & Osmose Production, Lvcifyre, Discharge, Prosecutor, Atrophy, Onslaught, Watain, Ereb Altor, Gladiator, Serpent Seed, Martwa Aura, Dagorath, Ancestor, Doom, Hellhammer, Triumph Of Death, Triptykon, Rebel Riot. Ani się obejrzeliśmy, a "Oldschool Metal Maniac" obchodzi 10-lecie istnienia. Trudno już w przypadku tego pisma mówić o zwykłym fanzinie, choćby z racji objętości - tym razem to aż 152 strony formatu A4!, formy, treści oraz częstotliwości ukazywania się, bo wiele oficjalnie wydawnych magazynów nie ma do niego startu. Leszek konsekwentnie kontynuuje misję przedstawiania czytelnikom wyłącznie prawdziwego metalu, bez sztucznie kreowanego podziału na ten lżejszy czy totalnie ekstremalny - poza rzecz jasna poziomem muzycznym liczą się tu przede
wszystkich pasja, szczerość i 100 % oddanie przez wykonawców oldschoolowym dźwiękom. Tradycyjnie już też po numerze anglojęzycznym ukazał się kolejny po polsku, adresowany do rodzimych fanów. Można powiedzieć, że to poszerzona wersja # XVII, bo część opublikowanych obecnie materiałów miała premierę właśnie w nim, ale to może raptem połowa zawartości numeru, a reszta to nowości. Wystarczy zerknąć na nazwy powyżej by przekonać się, że redakcyjny team równie chętnie bierze na spytki zespoły bardzo znane, jak i młodsze stażem, a do tego w "Oldschool Metal Maniac" zawsze znajdzie się też miejsce dla przedstawicieli rodzimej sceny, co na innych łamach nie jest wcale tak oczywiste. Tak zwane gwoździe tego numeru to bez dwóch zdań długie, arcyciekawe rozmowy z Jeffem Becarrą, Barielem, Katonem de Peną czy Tomem G. Warriorem. W jego przypadku mamy wręcz blok materiałów, w tym dwa wywiady, a poza obowiązkowymi, z racji obecnych działań muzyka, pytań o Hellhammer, Triumph Of Death i Triptykon nie zabrakło też rzecz jasna tematów związanych z Celtic Frost. Ucieszyła mnie też rozmowa z wokalistą niedawno reaktywowanego Atrophy Brianem Zimmermanem, a jeszcze bardziej ta z Tommy'm Sandmannem. Nie wiecie kto to taki? Włączcie więc pierwsze płyty Destruction, na których bębnił, a sam długi i świetnie przygotowany wywiad to dla fanów zespołu jazda obowiązkowa. Ten drugi z Mike'm, gitarzystą Destruction, już niekoniecznie, podobnie jak pogawędka z wokalistą Flotsam And Jetsam. "Prawie całkowicie zniszczony" Eric A.K. ponoć "dobrze odżył i odpowiedział na wszystkie pytania", ale najwidoczniej jego rozmówca/ tłumacz już nie był w formie, czego efektem są choćby takie kurioza: "Prawie każda płyta, którą mamy, miała inny skład. Prawie. A nasz obecny skład jest jest bardzo ciasny i wygodny. Bardzo dobrze się nam razem pisze. I myślę, że wszyscy jesteśmy na tej samej stronie, na której chcemy, żeby zespół zmierzał. Wszystko, co napisali do tej pory, jest niesamowite". W wersji angielskiej nie brzmiało to tak bełkotliwie. Cieszą też długie rozmowy z rodzimymi zespołami: takimi, które doczekały się wznowień swych materiałów sprzed lat (Violent Dirge, Gladiator), ale też dokładającymi do dawnych osiągnięć nowe, udane płyty (Betrayer). Są też rzecz jasna ciekawostki, jak thrashowy Ancestor z Chin czy grający hard 'n' heavy łotewski Rebel Riot. Niektóre z wywiadów są krótkie i dość chaotyczne, szczególnie te przeprowadzane na żywo (Onslaught), lub tuż przed koncertem - tu akurat szkoda, że legendarni Discharge zostali przepytani w tak niesprzyjających okolicznościach, bo zespół to dla sceny niezależnej, również ekstremalnej, niezwykle zasłużony. Mnóstwo dobroci mamy też w recenzjach. Królują w nich wersje winylowe, ale nie brakuje też kompaktów czy kaset, również demówek, krótszych materiałów i splitów. Oceny są czasem bardzo dyskusyjne, bo skoro Arakain, "artystyczny ekskrement" dostaje 7, to czemu Hell Fire, "absolutny top ekstraligi", tylko 8? Ale i tak nie mam wątpliwości, że każdy szanujący się fan prawdziwego metalu sięgnie po najnowszą odsłonę "Oldschool Metal Maniac", bo poza pewnymi niedociągnięciami (kłania się ortografia) mamy tu jednak ogrom nader interesującej lektury. Kontakt: oldschool_metal_ maniac@wp.pl Wojciech Chamryk
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Absolva - Side By Side 2020 Rocksector
Brytyjczycy po udanym albumie "Defiance" przygotowali długogrający materiał numer pięć. "Side By Side" nie wprowadza żadnych rewolucyjnych zmian: to wciąż tradycyjny heavy starej szkoły, czerpiący zarówno z nurtu NWOB HM, jak też od zespołów z kontynentu. Chłopaki deklarują co i jak w całkiem przebojowym "The Sky's Your Limit", numerze brzmiącym niczym mocniejsza wersja AOR z lat 80. Również utwór tytułowy z balladową zwrotką jest całkiem przebojowy - są na szczęście na tym świecie muzycy, którzy zdają sobie sprawę, że bez dobrej melodii dobrego utworu nie będzie i tyle. Dalej robi się co prawda ciut monotonniej, bo jednak w rozpędzonym "Eternal Soul", "End Of Days" i "Heart Let's Go" zespół cokolwiek za bardzo zapożycza się u Iron Maiden, chociaż próbuje też kombiniować, choćby ze zmianami tempa czy wstępem a cappella. I na koniec nieźle zagrane dwa covery, co na płycie Absolvy przydarzyło się pierwszy raz: "2 Minutes To Midnight" Iron Maiden i "Heaven And Hell" Black Sabbath. Oryginałów nie przebili, ale i tak warto poznać tę płytę i kibicować temu rozwojowemu zespołowi. (4,5) Wojciech Chamryk
Ambush - Infidel 2020 High Roller
Ambush z każdą kolejna płytą rozwijają się i nieustępliwie prą do przodu. Są już w ścisłej szwedzkiej czołówce hard'n'heavy, a i Europa stoi przed nimi otworem, a przynajmniej stała do momentu pandemii koronawirusa. Póki co kontakt z zespołem w wersji koncertowej więc odpada, ale zalecam zapoznanie się z jego trzecim albumem "Infidel", bo to materiał na wysokim poziomie. OK, riff "Yperite" dzi-
wnie przypomina ten z "Up To The Limit" Accept, "Heart Of Stone" brzmi jak skomponowany przez Wolfa i Udo, również "A Silent Killer" sporo zawdzięcza nie tylko wspomnianym Niemcom, ale też Iron Maiden. Jednak te obie grupy też miały przecież swoich mistrzów i słyszalne wpływy. Odbieram to więc jako naturalny proces inspirowania się, trwający w dodatku od wielu lat i w niczym mi on nie przeszkadza, szczególnie kiedy słucham tak porywających utworów jak tytułowy opener, "The Demon Within" czy "Iron Helm Of War" - od razu przypominają mi się lata 80., kiedy takie płyty były normą. (5) Wojciech Chamryk
Anvil - Legal At Last 2020 AFM
Ależ ten czas leci... Miałem 13/14 lat, gdy zasłuchiwałem się pierwszymi płytami Anvil - oczywiście z nagrań różnej jakości, bo oryginalne, zachodnie longplaye były nieosiągalne - a tu proszę, Kanadyjczycy są obecni na scenie już ponad 40 lat i wydali właśnie 18 album studyjny! "Legal At Last" to w prostej linii kontynuacja tego, co Anvil proponował na poprzednich albumach "Anvil Is Anvil" i "Pounding The Pavement": ostry, surowy i całkiem melodyjny metal. Weterani Lips i Robb Reiner nie zwracają więc najwidoczniej uwagi na upływ czasu, łoją niczym w latach 80., a do tego są przy tym wciąż szczerzy, prawdziwi i bezkompromisowi. Efekt to jedna z lepszych płyt Anvil w ostatnich latach. Fakt, można było zrezygnować z wypełniacza "Talking To The Wall", bonusowy "No Time" też jest taki sobie, bo to typowy numer ze strony B - nawet nie singla, ale 12" EP. Reszta trzyma już jednak poziom: promujące album "Legal At Last" i "Nabbed In Nebraska" są więc całkiem - rzecz jasna jak na standardy Anvil - chwytliwe, surowy "Chemtrails" ma w sobie coś z motöryki stylu Lemmy'ego i spółki, a dawne dokonania zespołu odżywają w siarczystych "I'm Alive" czy "Bottom Line". Nie brakuje też nawiązań do klasycznego Black Sabbath, słyszalne są echa nurtu NWOBHM - "Legal At Last" to
fajna, urozmaicona płyta, która na pewno nie rozczaruje fanów Anvil, a może i pozyska grupie kolejnych zwolenników. (5) Wojciech Chamryk
Ark Ascent - Downfall 2019 Self-Released
Początki kapeli sięgają roku 2011, jednak dopiero niedawno muzycy zdecydowali się na większą aktywność. Założycielami Ark Ascent, są Rogue Marechal, były wokalista ShadowKeep, obecny basista DGM, Andrea Arcangeli oraz Michael Brush perkusista kapel Sirenia czy Holy Tide. Po samych nazwach byłych i obecnych projektów, w których muzycy brali udział zapewne, nikt się nie zdziwi, że zespół muzycznie osadzony jest między melodyjnym progresywnym metalem a ambitnym melodyjnym power metalem. Z pewnością każdy domyśli się też, że niebagatelną rolę odgrywają tu melodie, które łatwo wpadają w ucho ale nie pozbawione są smaku i klimatu. Głównym przewodnikiem w tym świecie melodii jest wokalista Rogue Marechal, ze świetnym, mocnym, a zarazem bardzo ciepłym głosem. Sporo do powiedzenia w tym wypadku mają też klawisze, niestety aby podkreślić linie melodii często popadają w rozmyte dźwiękowe plamy. Niemniej nie ograniczają się tylko do takiej roli, bowiem maja też świetnie napisane i zagrane partie, budują przeróżne nastroje i emocje, a także nieraz wdają się w pojedynki z innymi instrumentami. Żeby nie mieć mylnego wrażenia to jednak nie klawisze a gitara nadaje ton muzycznemu światu Ark Ascent. Potrafi być łagodna i uwodząca ale także nieźle przyłożyć wyśmienitym mięsistym riffem. Gitarę wspomaga dość mocarna sekcja rytmiczna. Podobnie jak całość muzyki wydaje się ona prosta i łatwo przyswajalna, ale panowie z tej sekcji potrafią znakomicie i precyzyjnie zagrać swoje partie, nie wspominając o przednim zaaranżowaniu takiego grania. W kompozycjach jest pełno różnych ciekawych pomysłów, dość gęsto upchanych acz zgodnie i płynnie egzystujących obok siebie. Przeważają kompozycje dynamiczne, różnorodne i wielobarwne, w
dodatku z łatwością wpadające w ucho. W tym wypadku mogę wymienić większą część albumu, chociażby "Point of No Return", "Sanctuary", "Darkest Hour" czy też tytułowy "Downfall". Niemniej co jakiś czas wyłapiemy w nich świetnie technicznie zagrane elementy metalu progresywnego, które chyba najbardziej zaistniały w praktycznie progresywnych utworach "The Aftermath" i "The End of Time". Muzycy bardzo chętnie korzystają z akustycznych antraktów, co jeszcze bardziej urozmaica przekaz muzyki. Mamy do czynienia z króciutkim "Farewell", gdzie wokalowi Marechala towarzyszy tylko fortepian czy "Closer to Heaven", gdzie Rogue tym razem śpiewa przy akompaniamencie akustycznej gitary. Nie zabrakło też instrumentalów, króciutkiego, zagranego na akustycznej gitarze "Ascension" czy też bardziej rozbudowanego wstępu do płyty, zatytułowanego "Arrival". Dobre i pomysłowe kompozycje, z ciekawie poruszonym tematem, dobrze zagrane, nagrane i świetnie brzmiące partie instrumentów to wszystko standard w tej konwencji. I chyba tylko instynkt, albo osłuchanie i doświadczenie może podpowiedzieć, która płyta czy zespól jest bardziej wartościowa. A jak na mojego nosa to "Downfall" Brytyjczyków z Ark Ascent jest całkiem przyzwoita. (4) \m/\m/
Armourise - The Return Of Agony 2019 RVF Music
Armourise pochodzi z Australii, a swoje istnienie obwieścił w 2006 roku. Niemniej po roku działania przestał istnieć. Dopiero w 2014 roku panowie Jarome Ayala (gitary) i Poloskei Gergely (klawisze) ponownie zaczęli ze sobą współpracować. W ten sposób w zeszłym roku doczekaliśmy się ich debiutu. Na metal-archives.com obok nazwy projektu widnieje: heavy metal, ale tak naprawdę Armourise to kolejny pomysł na melodyjny power metal z symfonicznymi naleciałościami. Oczywiście jakieś elementy tradycyjnego heavy metalu również odnajdziemy, niestety jest go raczej w niewielkiej ilości. Kom-
RECENZJE
151
pozycje wyglądają na bardzo solidne. Niestety jest kilka przeszkód, które utrudniają ogarnięcie całości tej kwestii. Pierwsza z nich to brzmienie. Album ewidentnie rejestrowano w studiach domowych i odnoszę wrażenie, że ktoś kto siedział za mikserem uczył się profesji w trakcie nagrywania. Na pewno "The Return Of Agony" nie brzmi, jak najlepsze europejskie produkcje. Z tego też powodu instrumenty wybrzmiewają nienajlepiej, szczególnie gitary i klawisze. Z racji, że to instrumenty filarów projektu, są też trochę mocniej eksponowane, przez co z łatwością wyłapujemy, gdy gitarzysta zagra bardziej topornie, no i mamy wrażenie, że partie klawiszy wylewają się nam z głośników w nadmiernej ilości. Poza tym nie zawsze te instrumenty mają dobrane brzmienia, szczególnie jeśli chodzi o klawisze. Dla ścisłości Jarome i Poloskei nie grali na wszystkich instrumentach, zaprosili w tym celu zaprzyjaźnionych muzyków. Na tle gości najlepiej wypadają wokaliści, a zaproszono ich niezła gromadkę, mało znani ale dysponują naprawdę ciekawymi głosami oraz wysokimi umiejętnościami. Mimo powyższych wad jest co wybierać z "The Return Of Agony". Myślę, że fani melodyjnego grania będą potrafili coś wyhaczyć dla siebie. Chociażby mnie, do gustu przypadła kompozycja "Led, And I Will Follow You", taka bardziej motoryczna i heavy/ power metalowa z ciekawym motywem, śpiewana przez wokalistę ale w środku, przy zwolnieniu, mamy do czynienia z partią kobiecego śpiewu. Australijczycy zaprezentowali się na tyle na ile było ich stać. Nie powalili na kolana, mnie raczej nie zachęcili do zapoznania się z ich następnym krążkiem. Jednak gdy nagrają go i trafi w moje ręce z pewnością go posłucham. Każdemu trzeba dać szansę. (3) \m/\m/
Axxios - Beneath The Blood Red Sky 2019 Self-Released
Axxios to amerykańska hybryda, która swoje łby podniosła w 2014 roku na amerykańskiej ziemi w stanie Indiana. Łączy ona ze sobą technicznie zagrany power-thrash z melodyjnym black metalem, co niestety zraża mnie dość mocno. Chyba jedyny podobny twór, który mnie do tej pory wciągną to Sa tan's Host, i raczej nie ma możliwości aby ktoś do tego grona dołączył. W wypadku Axxios trochę mi tego żal, bo w momentach, gdy
152
RECENZJE
muzycy skupiają się na powerthrashu, jest naprawdę bardzo interesująco, tym bardziej, że instrumentaliści potrafią zagrać bardzo technicznie i wciągająco. Głównie to prześwietne partie gitar i sola. Zespół ma też smykałkę do dobrych melodii i budowy intrygującego klimatu. Niestety odbiór tego psują mi blackowe instrumentalne eskapady, tudzież blackowy skrzek. Dość ciekawie wypada wokalista, niejaki Dan Baggarly. Ma on mocny krzykliwy wokal, ale potrafi zastosować inne techniki śpiewania, czasami jednak przekombinuje, a wtedy wypada blado. Nie zapominajmy o tym blackowym skrzeku lub innym nawiedzonym wrzasku. Całość "Beneath The Blood Red Sky", brzmi czysto, selektywnie a przy okazji z mocą. Jakbym mógł to nakłaniałbym chłopaków na rezygnację z tych blackowych naleciałości, gdyby tak zrobili, prawdopodobnie słabym się ich dozgonnym fanem. No ale czy to byłby wtedy Axxios? Album uzupełniają pierwsze i gorsze wersje kompozycji, m.in. "Consuming Anathemia", "The Trojan Heart" i "The Lost Legions". Także mamy jeszcze szersze spojrzenie na muzykę zespołu Axxios. (3,5) \m/\m/
Ayreon - Electric Castle Live and Other Tales 2020 Music Theories Recordings
Od lat Arjen Anthony Lucassen w świecie progresywnego rocka i metalu to marka. Przez całą swoją karierę wykreował on kilka własnych indywidualnych muzycznych światów, gdzie Ayreon odgrywa bardzo ważną rolę. Dwa lata temu minęła dwudziesta rocznica wydania trzeciego albumu tej formacji, dzięki któremu w końcu Ayreon ugruntował swoja pozycję na progresywnej scenie. Przynajmniej ja to tak pamiętam. A sam album zawierał barwną i wielowarstwową muzykę napisaną z niezwykłym rozmachem i polotem, obarczoną wieloma niezwykłymi pomysłami, melodiami i smaczkami. Dodatkowo okraszoną całą paletą doznań emocji i wzruszeń. Niemniej wtedy równie wielkie wrażenie robiła lista wokalistów i muzyków, którzy wzięli udział w całym przedsięwzięciu. Przypomnijmy, byli to m.in. Fish (Marillion), Anneke Van Giersbergen (The Gathering), Damian Wilson (Landmarq, Threshold), Edward Reekers (Kayak), a pośród instrumentalistów usłyszeliśmy m.in. Clive'a Nolana (Pendragon, Arena), Tony Scher-
penzeela (Kayak, Camel) czy Thijsa van Leera (Focus). I z wspomnianej okazji Arjen postanowił wystawić show, gdzie zagrał całość tego albumu. A jak wiadomo nie jest to coś oczywistego w jego wypadku, aby zebrać odpowiednia ilość muzyków i wokalistów musiał podjąć się niezwykłego wyzwania. I tak, w ciągu czterech nocy w klubie 013 w Tilburgu, Lucassen i cała plejada zaproszonych muzyków tyleż samo odegrała całość "Into the Electric Castle", plus kilka nagrań z pobocznych projektów Arjena oraz "Kayleigh" wiadomo kogo. Wystąpili przed dwunastoma tysiącami fanów, którzy specjalnie przylecieli na to wydarzenie z całego świata. Jednak to nie były zwykłe koncerty ale ekscytujące, a wręcz błyskotliwe spektakle. W tym wypadku bardzo żałuję, że nie podesłano promo w wersji video. Owszem wyobraźnia przy tej muzyce wiele pomaga ale w tym wypadku wersja wizualna dała by wręcz namacalny konkret, co zdecydowanie uatrakcyjniło by odbiór tego show. Niestety do promo nie dodano rozpiski kto i kiedy śpiewa, a to mnie bardzo rozpraszało przy przesłuchu tego wydawnictwa. Film ułatwiłby mi przypisanie głosu z konkretną postacią. Całe szczęście w oryginale jest też wersja DVD i Blu-Ray, co z pewnością rozładuje ten dyskomfort, plus z pewnością na wkładce będzie rozpiska, kto wcielił się w jaka postać. Co prawda w sieci znalazłem, że zaśpiewali Thijs Van Leer, Fish, Damian Wilson, Edward Reekers, Anneke van Giersbergen, Simone Simons a jako narrator wystąpił aktor znany m.in. z "Star Trek", John De Lancie. Ale to żadna pociecha, wolałbym to zobaczyć. Sama muzyka mimo swoich dwudziestu lat błyszczy niezmienny blaskiem i robi cały czas niesamowite wrażenie. Nie dziwię się, że od dawna niektórzy mówią o jej kulcie. "Electric Castle Live and Other Tales" to na przestrzeni dwóch ostatnich lat druga koncertówka tej formacji. Jednak tak jak zaznaczyłem, koncerty w wypadku projektów A.A. Lucassena, to wielkie wydarzenie, tym bardziej nie powinniśmy mieć do niego pretensji. Zresztą gwarantuję, że te ponad dwie i pół godziny po wysłuchaniu całości będzie dla Was za mało i będziecie chcieli więcej. (5) \m/\m/ Badd Kharma - On Fire 2020 Rock Of Angels
Badd Kharma to zespół z krótkim stażem i z jedną płytą na koncie, ale tworzą go bez wyjątku doświadczeni muzycy, z wokalistą Nikosem Syrakosem (Steamroller, Asaault) i gitarzystami Manolisem Tsigkosem (Innerwish) i Gregorym Giarelisem na czele. Na "On Fire" nie ma więc mowy o lipie, to
soczysty i bardzo melodyjny hard' n' heavy, inspirowany latami 70. i 80. W dodatku taki, który w czasach streamingu ma szansę dotrzeć do różnej publiczności, gdyż płyta jest długa i urozmaicona. Taki "Devil In You" spokojnie mógłby więc trafić na debiut Rainbow z 1975 roku, a rozpędzony "Burning Heart" to już typowy numer z kolejnej dekady, kiedy tradycyjny heavy święcił triumfy na całym świecie. Są tu też utwory utrzymane w stylistyce niemieckiego power metalu tamtych lat ("Still Our Man") czy patetyczny utwór z solówką gitary klasycznej w środku ("Lost In Her Eyes"), mroczna ballada "Fools Parade" też trzyma poziom. Japońskie bonusy też są udane, bowiem "Living Inside A Dream" to typowy AOR lat 80., a "I Walk Alone" jest hardockowym numerem z organowymi partiami i efektowną, kolejną już na na tej płycie, solówką - jak więc już kupować "On Fire" to właśnie w tym wydaniu. (4,5) Wojciech Chamryk
Battlex - Imminent Downfall 2016 Self-Released
Batlex pochodzi ze Słowenii i został założony w roku 2007. Do tej pory na koncie mają dwa wydawnictwa, EPkę "The Point of No Return" (2010) i pełniaka "Imminent Downfall" (2016). "Imminent Downfall" wypełnia całkiem niezły thrash metal z elementami tradycyjnego heavy metalu. Ogólnie osadzony jest bardziej w inspiracjach kapel za Wielkiej Wody, choć jakoś bardzo konkretnie nie można ich zlokalizować. Jedynym wyjątkiem jest ballada "The Hierophant", która od początku zalatuje Metallicą. Słoweńcy mają smykałkę do całkiem ciekawych riffów, generalnie gitary w wykonaniu tego zespołu to dość zacna sprawa, wyszło im też parę tematów, nie można też czepiać się do ich warsztatu, muzycy z łatwością mogą odegrać bardzo techniczne partie (szczególnie sekcja). Niemniej "Imminent Downfall" jest to krążek "jeden z wielu". Powodów tego stanu rzeczy może być kilka. Najważniejszy z nich to zachowawczość,
głównie w kwestii kompozytorskiej. Nie sądzę aby to wynikało z braku talentu czy umiejętności, ale raczej z obaw, że za bardzo przekombinują. Prawdopodobnie z tych samych powodów większość muzyki jest utrzymana w średnich tempach, co niekiedy zahacza o nudę. Myślę, że trochę szaleństwa rozruszałoby ten krążek, a z pewnością poprawiłoby jego atrakcyjność. Powołam się tu na miniaturę w stylu flamenco "The Ascent". Choć jest dopracowana w najmniejszym szczególe jest w niej sporo wyobraźni i polotu. Nie inaczej, Słoweńcy mają potencjał i myślę, że warto im dać szansę. Szkoda, że nie przygotowują do publikacji częściej swojego materiału, być może już teraz, dopracowaliby się swojego optymalnego oblicza. Tymczasem. (3,7) \m/\m/
2019) oraz "Twilight Of Lear" (wersja 2017). Obie kompozycje uzmysławiają nam, że mimo iż muzyka tego zespołu przynosi skojarzenia z innymi tuzami tego nurtu, to zespół i tak ma swój indywidualny styl. Poza tym całość z "Spat From Hell" brzmi współcześnie, w sensie, że słychać produkcję z współczesnego studia. Instrumenty są znakomicie wyselekcjonowanie, każdy z osobna świetnie brzmi i jest słyszalny, nie niknie w tle innych. Pewne "ale" miałbym do Tima Cooke'a, choć nie wiem czy to nie czepiactwo z mojej strony, ale jak dla mnie trochę brakuje mu charakteru aby umieścić go wśród najważniejszych śpiewaków wywodzących się z NWOBHM. Niemniej najsłabszym ogniwem tego wydawnictw jest okładka-koszmarek. Zdecydowanie lepiej jakby kontynuowali styl grafiki ze swojego debiutu. Choć nurt NWOBHM na nowo przykuwa uwagę fanów, to jakoś nie wierzę aby wykreował on na nowo bardzo ważne płyty dla heavy metalu, po prostu wszystkie tak, jak "Spat from Hell" słucha się wyśmienicie ale łba nie urywa. (4) \m/\m/
Blackmayne - Spat From Hell 2019 Flicknife
Pierwsze dźwięki i już wiesz, że słuchasz kapelę z nurtu NWOB HM. Nie wiem jak to robią ale ta generacja musi mieć w genach coś w rodzaju kodu muzycznego, który tylko oni potrafią ożywić czy też na nowo wykreować. Słuchając "Spat From Hell" przewija się w pamięci wiele kapel z tego nurtu, od Ironów, po przez Saxon, Satan, Blitzkrieg, aż do powiedzmy Samson. Gdzieniegdzie wyłapiemy też poprzednią epokę w postaci wpływów Deep Purple czy Budgie. Jedyne obce dźwięki i melodie to te, które kojarzą się z The Sisters Of Mercy czy innym The Mission. Przynajmniej tak słyszę drugi kawałek "Legions". Reszta to głównie dynamiczne i siarczyste brzmienie kojarzone z NWOB HM. Już taki klimat buduje rozpoczynający "Don't Envy the Dead" a kontynuuje go dla przykładu "Tale of Two Cities". Pozostałe kawałki są równie dynamiczne i zadziorne ale zespół wprowadza w nie pewne urozmaicenia. Taki "Dead or Alive" ma w sobie więcej rock'n'rolla, "Sad" jest ciut wolniejszy ale za to obdarzony jest świetnym klimatem, a "The Mighty Rose" w środku ma wyśmienite wyciszenie, podobnie jak tytułowy "Spat from Hell" ale ten jeszcze ciekawiej operuje klimatem. Lekko odstaje jeden utwór, który wydaje się być na tle reszty dość przeciętny, mowa o "Wolf Pack". Uzupełnieniem są dwa utwory z debiutu "Blackmayne" z 1985 roku, są nimi "Hot Blooded Woman" (wersja
Black Hawk - Destination Hell 2020 Pure Underground
Black Hawk od lat konsekwentnie robią swoje, regularnie wydając kolejne płyty. "The End Of The World" była całkiem niezła, najnowsza "Destination Hell" jest jeszcze bardziej udana. Zespół złapał więc właśściwy rytm po różnych przejściach i problemach i fajnie, bo to przecież grupa dla niemieckiego metalu zasłużona, założona jeszcze w poczaku lat 80. I tak właśnie grają na "Destination Hell", tak jakby czas zatrzymał się jakieś 35 lat temu: ostro, surowo, ale i melodyjnie. Czasem inspirują się Rainbow z wcześniejszej dekady ("Masters Of Metal"), gdzieniegdzie zagrają ładnie i klimatycznie (ballada "Bleeding Heart" z wokalnym duetem), ale generalnie łoją stary, dobry heavy, niczym Accept i wiele innych teutońskich grup z dawnych lat. Jak dla mnie prawdziwe killery to ostry, zadziorny opener "Hate", kroczący "Smoking Guns" czy rozpędzony i bardzo surowy "Speed Ride", ale to w żadnym razie nie jedyne atuty "Destination Hell" - przekonajcie się o tym sami. (4) Wojciech Chamryk
Black Lilium - Dead Man's Diary
Black Thorn Halo - The Horde
2020 recordJet
2019 Self-Released
Black Lilium to młody niemiecki zespół zaliczany do melodyjnego progresywnego metalu. Niemniej w materiałach promujących ich debiutancki album można znaleźć określenie alternatywny metal. W samej rzeczy prawda leży gdzieś pośrodku tych określeń. Przesłuchując "Dead Man's Diary" odniosłem wrażenie, że słucham dynamicznego melodyjnego metalu z sporymi wpływami alternatywnego rocka czy też metalu. Dość dziwna mieszanka. A to osobliwe wrażenie potęgują zabiegi muzyków, którzy tak jakby za wszelką cenę starali się wymigać od konkretnego metalowego przyłożenia. Owszem coś z progresywnego metalu też można znaleźć, ale są to tak nieliczne fragmenty, że nie zwraca się na nie uwagi. Zdecydowanie bardziej rzucające się w uszy są wpływy alternatywnego grania. Głównie za sprawą specyficznych melodii, a to właśnie one rządzą w muzycznym świecie Black Lilium. Ogólnie ma się wrażenie, że Niemcom przede wszystkim zależy na tym aby wykreować, jak najwięcej bardzo wpadających w ucho melodii, Dlatego bardzo wiele z nich, nie tylko ocierają się o specyficzne melodie rocka i metalu alternatywnego ale w głównej mierze o melodie, które z łatwością egzystowały by w muzyce popowej. I nie jest to idea, która w jakikolwiek sposób miałaby mnie porwać. Owszem lubię melodyjne rzeczy ale te melodie musza mieć charakter. Natomiast te wymyślone przez Niemców, ze względu na ich specyfikę, za nic nie mają tak ważnej dla mnie istoty. Także muzyka z "Dead Man's Diary" zamiast mnie wciągać, to raczej szybko się nudzi i bardziej wyczekuję jej końca niż kontynuacji. W moim wypadku nie ma co głębiej zanurzać się w muzykę tego zespołu, bowiem generalnie w żaden sposób nie trafiła w moje preferencje. Nie pomaga również wykonanie czy tez brzmienia. Instru-mentaliści odgrywają swoje partie naprawdę bardzo sprawnie. Same instrumenty również brzmią nieźle. Za to trochę zwyczajnie wybrzmiewa głos wokalisty Felixa Hochkeppela. Z pewnością ma potencjał, potrafi nim operować ale w całości ma się doznania jego jednowymiarowości. Sumując "Dead Man's Diary" nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Po prostu to takie zwykłe granie, nie budzące jakich większych emocji. (3)
Członkowie Black Thorn Halo są nad wyraz konsekwentni. Nie dość, że od blisko 10 lat grają coś niezbyt obecnie modnego, to regularnie i samodzielnie wydają kolejne płyty. "The Horde" jest trzecią z kolei i jak dla mnie najlepszą w dorobku tego amerykańskiego zespołu. Tradycyjny heavy/power/ thrash metal zdaje się bowiem czymś jeśli nie przebrzmiałym, to na pewno niezdolnym do zaskoczenia czymkolwiek, a tu proszę, koledzy z Austin łoją tak, że nie ma zmiłuj, a co starszym od razu przypominają się lata świetności takiego grania. Nietrudno sobie wyobrazić ten krótki, liczący niespełna 35 minut, materiał na winylowym longplayu, wydanym tak w 1985 roku, bo "The Horde" to właśnie ta stylistyka i perfekcyjne wręcz nawiązanie do dawnych czasów. Gdyby Black Thorn Halo grali wyłącznie tradycyjny heavy czy tylko thrash mogłoby to skończyć się nieuniknioną monotonią całości materiału, ale chłopaki czerpią natchnienie z różnych źródeł, co w rezultacie daje świetne efekty. Dlatego trudno nie zachwycić się "The Horde", brzmiącym niczym hybryda wczesnego Metal Church, Overkill czy Attacker, uworami pełnymi mocy, ale też i fajnych melodii, takich jak choćby w szaleńczym utworze tytułowym czy "Dare You To Live". Niski, zadziorny głos Rafaela Lopeza sprawdza się w tej stylistyce doskonale, będąc kolejnym mocnym punktem i elementem tej muzycznej układanki. (5)
\m/\m/
Wojciech Chamryk
Blaze Bayley - Live In Czech 2020 Blaze Bayley Recordings
Kolejna płyta koncertowa niezmordowanego ex frontmana Iron Maiden została zarejestrowana w małym klubie Melodka w Brnie - jak widać Blaze nie robi sobie niczego z faktu, że jest już w drugiej, a może i nawet trzeciej lidze światowego metalu. Akurat to nagranie wypada zdecydowanie lepiej od wymęczonego "Live In France",
RECENZJE
153
powiela jednak zarazem jego wszystkie słabe punkty. Wokalista repertuar ma spory, od płyt firmowanych Blaze do tych nowszych, ale nie jest on niestety zbyt urozmaicony. Dlatego, pomimo tego, że wśród tych 18 utworów mamy przekrój, od "Silicon Messiah" do utworów z trylogii "Infinite Entanglement", to i tak najlepiej bronią się starocie z repertuaru Maiden. Bayley zrezygnował tym razem z wykonania "The Angel And The Gambler", zastępując go "The Clansman", ale jest to zamiana typu "zamienił stryjek...", bo akurat w tym utworze upływ czasu w głosie lidera jest bodaj najbardziej słyszalny. "Virus", "Man On The Edge" i "Futureal" wypadają lepiej, również dzięki chórkom, ale i tak "Live In Czech" jest wydawnictwem tylko dla największych fanów Blaze'a... (2,5) Wojciech Chamryk
Blind Ego - Preaching To The Choir 2020 Gentle Art Of Music
Blind Ego to formacja prowadzona przez gitarzystę RPWL, Kalle Wallnera. Album "Preaching To The Choir" wydaje się być z dala od progresywnych wpływów a bardziej jest osadzony w melodyjnym rocku i hard rocku, z pewnymi elementami współczesnego grania i brzmienia groove. Utwory wydają się różnorodne, barwne, opatrzone atrakcyjną zawartością i z dobrymi radiowymi refrenami. Większość z nich utrzymane jest w łatwo przyswajalnej formie rockowej tak, jak singlowy "Burning Alive" czy "In Exile", nie mówiąc o klimatycznych i prawie balladowych "Dark Paradise" oraz "Heading For The Stars". Mnie jednak bardziej uwagę przykuły mocniejsze kawałki z hard rockowym uderzeniem w oprawie wyjętej ze stylistyki groove, typu "Massive", "Preaching To The Choir" oraz "Line In The Sand". W wypadku tego pierwszego i ostatniego można też powiedzieć o pewnym, acz niewielkim progresywnym spojrzeniu. Całość wykonana jest sprawnie i na wysokim poziomie, do produkcji też nie ma się co czepiać. Album oprawiony jest w mrocznej oraz intrygującej oprawie. Ogólnie "Preaching To The Choir" to miłe rockowe granie dla uprzyjemnienia sobie czasu, spełniające standardy jeśli chodzi o wykonanie i brzmienie. Bardziej dla rockowych niż progresywnych maniaków. (3,7) \m/\m/
154
RECENZJE
Blister Brigade - Slugfest Supreme 2020 Inverse
Takiego grania w czasach dominacji cyfrowego chłamu nigdy za wiele, bowiem Szwedzi z Blister Brigade specjalizują się w klasycznym hard 'n' heavy, typowym dla pierwszej połowy lat 80. Teraz co młodsi określają takie dźwięki mianem hard rocka, ale wtedy mówiliśmy na coś takiego heavy metal, bo był to nader pojemny worek, do którego pasowali wszyscy ciężej grający: od melodyjnych AORowców do Venom czy Possessed. Blister Brigade grają nad wyraz stylowo, konkretnie i dynamicznie - momentami trudno nawet oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę pochodzą ze Stanów Zjednoczonych, tak wycinają w przebojowym "Damaged Goods" czy singlowym "Arson". W balladach też radzą sobie niezgorzej - pozbawiona partii perkusji "Through Murky Times" jest bardziej klimatyczna, "Disintegrate" nabiera z czasem mocy. Nie znaczy to w żadnym razie, że zespół koncentruje się wyłącznie na bardziej przebojowych utworach, bo w "Ready To Crumble", "S.M.M." czy "Burn My World Alive" jest zdecydowanie mocniej, również dzięki szponiastemu głosowi Gustava Lunda - fani heavy lat 80. na pewno nie będą "Slugfest Supreme" rozczarowani. (4) Wojciech Chamryk
Blue Öyster Cult - Hard Rock Live Cleveland 2014 2020 Frontiers Music
Starsi panowie Eric Bloom i Donald "Buck Dharma" Roeser wciąż nie składają broni, czytaj gitar. I chociaż w studio zbytnio już się nie przemęczają, to z młodszymi kolegami wciąż z powodzeniem koncertują. Firma Frontiers wydała właśnie zapis ich występu z Cleveland sprzed kilku lat i muszę przyznać, że nie spodziewałem się po Blue Öyster Cult, że są jeszcze w takiej formie - w końcu mowa o zepole powstałym jeszcze w latach 60. Ale koncertowo ta grupa zawsze była potęgą - moim pierwszym LP BÖC był wyśmienity "Some Enchanted Evening" z
roku 1978, a wcześniej i później zespół wydał przecież jeszcze podwójne "On Your Feet or on Your Knees" (1975) i "Extraterrestrial Live"(1982), zarejestrowany po części podczas trasy z Black Sabbath, zwieńczonej również publikacją wspólnego video "Black & Blue". "Hard Rock Live Cleveland 2014" nie wypada na ich tle najgorzej: wiekowi liderzy radzą sobie wokalnie, wykonanie instrumentalne jest bez zarzutu, a brzmienie klarowne i mocne. Co do programu to typowe greatest hits Blue Öyster Cult live - 17 klasyków wybranych z różnych płyt, w większości jednak z tych wydanych w latach 70. Leci więc klasyk za klasykiem, są oczywiście największe przeboje z "Burnin' For You", "Don't Fear The Reaper" czy "Godzilla" z solówkami basu i perkusji. Nie mogło też rzecz jasna zabraknąć instrumentalnego popisu "Buck's Boogie", mrocznego "Career Of Evil" lub siarczystego "Me 262", czyli melodyjnego hard rocka w duchu siódmej dekady ubiegłego wieku. Materiał jest też dostępny na DVD/Blu-ray, więc fani zespołu mają na co wydawać pieniądze. (5). Wojciech Chamryk
Body Stacker - Drinking Songs For The End Of The World 2019 Self-Released
Wydanie skromniutkie, CD-R w tekturowej kopertce, ale muzyka zacna. Panowie są z Ameryki Północnej, obecnie stacjonują w Denver, a na swym długogrającym debiucie łoją soczysty thrash/crossover. Przeważają tu więc krótkie (dwie-trzy minuty to norma), zwarte i bardzo intensywne kompozycje. Brian Townsand jest istną siłą napędową tej formacji, gra bowiem z jednej strony jak opętany, czasem nawet rozpędzając się do blastów, ale słychać również, że to perkusista bardzo zaawansowany technicznie. Zwłaszcza w tych wolniejszych, miarowych i mocarnych numerach ma pole do popisu, zapełniając sporo przestrzeni pod basem i gitarą. Body Stacker są w szybkim graniu naprawdę dobrzy (świetny, archetypowy wręcz dla amerykańskiego thrashu lat 80., "Curse Of The Skeletal Mageale"). Jednak mnie szczególnie przypadły do gustu właśnie te wolniejsze numery, z trwającym ponad siedem minut "Pathogen" na czele, bo to właśnie w nich muzycy pokazują, że nieobce są im zakręcone, techniczne patenty z arsenału Voivod czy urozmaicone aran-
żacje, chociaż mocy tym utworo też nie brakuje, czego potwierdzeniem jest świetny, zróżnicowany "Stack 'Em High" - czerpiący ze Slayera, ale na tyle dyskretnie, by nie czynić z tego jakiegokolwiek zarzutu. (4) Wojciech Chamryk
Boiling Blood - Lost Inside A Morbid World 2019 Self-Released
Boiling Blood to zespół niemiecki, ale grający thrash w amerykańskim stylu, taką wypadkową dokonań wczesnej Metalliki, Slayera czy Exodusu. "Lost Inside A Morbid World" jest jego studyjnym, długogrającym debiutem, ale zespół istnieje od kilkunastu lat, więc o jakiejś nieporadności nie ma tu mowy. Królują za to soczyste riffy, szalone tempa i opętańczy wrzask Petera Rummela. Płyta jest długa, bo trwa ponad 50 minut, ale urozmaicona, nie ma więc mowy o nudzie, bo to thrash może i niezbyt oryginalny, ale wysokich lotów. Liczne aranżacyjne smaczki, rozbudowane solówki, unisona, zmiany tempa - postarali się chłopaki, nie ma co. Do tego czasem skręcają wręcz w stronę death metalu ("Emerged From Lost") czy crossover ("Lost"), dzięki czemu zawartość ich pierwszego albumu jest jeszcze ciekawsza i słucha się go jeszcze lepiej. Mocny debiut, na: (4). Wojciech Chamryk
Born In Exile - Transcendence 2020 Art Gates
Born In Exile powstał w 2012 roku w Barcelonie i nagrał dwa albumy "Drizzle of Cosmos" (2017) i "Transcendence" (2020). Niedawno opisywałem dokonania amerykańskiego DeadRisen, a jakiś czas temu Japończyków z Seventh Son. Nie bez przyczyny wspominam o tych kapelach, bowiem Hiszpanie swoim progresywnym metalem przypominają mi właśnie ich granie. Do tego grona dołączył bym jeszcze tunezyjski Myrath, a to dlatego, że muzycy Born In Exile z rzadka - ale zawsze - sięgają po orientalne inspiracje oraz orkiestracje. No i oczywiście do mis-
trzów w tym gatunku nie mają się co równać. Niemniej jasne jest też to, że wymienione grupy nie mają szans aby stać się inspiracją opisywanych Hiszpanów. Bardziej są to uznane marki, chociażby Symphony X, Pagan's Mind czy Threshold. Born In Exile takiej opinii nie mają i wątpię aby w najbliższym czasie ją zdobyli. I to nie z powodu, że słabo grają czy też mają kiepskie pomysły na muzykę. Co to, to nie! Hiszpanie grają wyśmienicie, z polotem i mają jasną wizję swojej muzyki, w której jest technika, moc i finezja, całe mnóstwo tematów muzycznych oraz melodii, a także cały bagaż doznań i uczuć. Standard ale ograniczony do umiejętności i talentu muzyków tworzących tę kapelę, a te są jednak spore. Wyróżnikiem Born In Exile jest głos pani Kris Vega. Być może znajda się tacy, że zaczną kręcić nosem. Skądinąd znana mi postawa. Jednak Kris ma mocny i wrzaskliwy głos, którego z chęcią używa. Owszem potrafi zaśpiewać łagodnie po kobiecemu, ale nawet wtedy czuć w nim rockową ekspresję, także w pełni akceptuję panią Kris Vega. "Transcendence" brzmi bardzo dobrze choć do najlepszych produkcji troszeczkę im brakuje. Niemniej jednak to ciągle bardzo wysokie normy. Do niedawna trochę narzekałem, że więcej jest progresu w konwencji Riverside czy Opeth. Teraz jednak ożywiły się stare kapele w moim ulubionym stylu oraz wysypały się nowe kapele z tego nurtu. Także bogactwo takich propozycji zmusza nas nie tyle co do selekcji ale wręcz do spychania na bok i zapominania niektórych z nich. Po prostu nie jesteśmy w stanie zapamiętać i ogarnąć wszystkiego z tej sceny. Jaki los przytrafi się Born In Exile czas i fani o tym zadecydują. (4,5) \m/\m/
Brainthrash - Brain Rangers 2017 Self-Released
Wiadomo nie od dziś, że w metalowym podziemiu czas biegnie nieco wolniej, dlatego recenzuję właśnie płytę wydaną prawie cztery lata temu. Ale OK, nie ma to większego znaczenia, bo wciąż doskonale pamiętam czasy, kiedy album mający dwa-trzy lata wciąż potrafił być nowością, a do tego Brainthrash grają na "Brain Rangers" wyśmienicie. Chwilami aż trudno uwierzyć, że to ich długogrający debiut, ale ten fiński zespół tworzą w większości doświadczeni muzycy, a do tego powstał on prze-
cież jeszcze w 2005 roku. Nazwa jest tu nader czytelnym drogowskazem co do obranej przez nią stylistyki. W dodatku to thrash z Bay Area rodem, typowo amerykański - wściekle młócący, intensywny, ale też zaawansowany technicznie i dopracowany aranżacyjnie. Wpływy Exodus, Vio-lence, a do tego Testament czy Overkill i jesteśmy w domu, bo to najbardziej słyszalne tropy. Brainthrash z dużym wyczuciem kontynuują, kultywują wręcz, te dawne, thrashowe tradycje, grając świeżo i z polotem, a wokalista Kami jawi się niczym młodszy brat Steve'a "Zetro" Souzy. Świetny opener "Vomit Protector" to tylko wstęp, bo każdy z ośmiu kolejnych utworów jest równie dopracowany - warto przekonać się o tym osobiście. (4) Wojciech Chamryk
Brothers Of Metal - Emblass Saga 2020 AFM
Brothers Of Metal istnieją od kilku ładnych lat, ale wydawniczo uaktywnili się dopiero w roku 2017. Ich pierwszy album "Prophecy Of Ragnarök" niezbyt mnie wzruszył - ot, współczesny heavy/ power metal spod sztancy, w dodatku cyfrowej. Z jego następcą "Emblass Saga" jest niestety podobnie, bo to granie nad wyraz przeciętne, co najwyżej poprawne. Oczywiście spece od promocji zachłystują się tym, że nagrania tej szwedzkiej grupy mają ileś milionów odsłon w streamingu, więc już kreują ją na nową gwiazdę, ale umówmy się: popularność w wirtualnym świecie, szczególnie w dzisiejszych czasach, to nie wszystko. Zespół ma potencjał, umiejętności, dobrą wokalistkę Ylvę Eriksson, ale już same kompozycje to zbiór klisz spod znaku symfonicznego power metalu, czasem tylko nawiązującego do jego klasycznej odmiany czy folku. W dodatku brakuje tym utworom mocy, metalowego uderzenia - nawet gdy jakiś numer, na przykład "Chain Breaker", zdradza potencjał, to jego brzmienie jest maksymalnie ugrzecznione, niczym z płyty jakieś pop gwiazdki, a nie metalowej kapeli. Jeśli więc ktoś lubi sztampowy power metal z wokalnymi duetami, nośnymi refrenami symfonicznym patosem i ładnymi melodiami, może "Emblass Saga" posłuchać - fanom metalu jednak tej płyty nie polecam. (2,5) Wojciech Chamryk
Burning Shadows - Beneth The Ruins 2019 Rafchild
Potrafimy pięknie gadać, ale czy umiemy grać? Sprawdźmy. Posłuchajmy. "Beneth The Ruins" to mini album US power metalowego zespołu Burning Shadows, zmontowany na szybko z czterech nowych utworów "Blacken The Sky", "The Grey Company (Paths Of The Dead)", "Monuments Of Rust", "The Red Sky", jednej starszej kompozycji "The Shadow From The Steeple" nagranej na nowo i dwóch kawałków w wersji koncertowej: "The Last One To Fall" oraz "Oathbreaker". Owe wydawnictwo miało za zadanie reprezentować zespół przed europejską trasą koncertową w grudniu 2019r. Czy warto tego słuchać niezależnie od koncertów? Tak, bo to mocarne i dynamicznie brzmiące kompozycje, przywodzące na myśl Iced Earth, Nevermore, Witchking i późniejszy Testament. Ciekawie wypadają szczególnie dialogi wokalne, gdzie Tom Davy prezentuje swoje wszechstronne możliwości. Nawet pomimo tego, że nagrywanie wokali do wersji studyjnych zajęło zaledwie jeden dzień, Tom stanął na wysokości zadania aby wydobyć z urozmaiconej muzyki Burning Shadows to, co najlepsze - gromił jak mag, wykreował unikalną atmosferę, wręcz teatralny charakter. Sprawdźcie choćby wstęp do "Blacken The Sky" a dostaniecie próbkę Tomy'ego w pigułce. Instrumentalnie, nowe utwory studyjne są słuchalne, fajne, wielowątkowe, ale też odtwórcze. Odnoszę wrażenie, że gdzieś już słyszałem wiele fragmentów instrumentalnych z "Beneth The Ruins". A zatem, Tom okazuje się być artystą i bohaterem numer jeden omawianego albumu, podczas gdy pozostali muzycy dobrymi rzemieślnikami robiącymi to, co szczerze kochają. Odnośnie wersji koncertowych, prawdziwym powodem ich wydania było dołączenie zespołu do wytwórni Rafchild Records. Słucha się ich jak przypadkową kolekcję nagrań niemających ze sobą wiele wspólnego (pochodzą z różnych miejsc i okresów). Niemniej, udało się zachować klimat prawdziwej imprezy i fanom może się podobać. Ogólnie, można uznać "Beneth The Ruins" za pośrednie wydawnictwo zapowiadające kolejny, czwarty duży album Burning Shadows. Zespołowi nie brakuje pomysłów. Bardzo możliwe, że następca "Beneth The Ruins" będzie znakomita. Warto ich sprawdzić.
Mają zarówno doświadczenie jak i potencjał. Czas pokaże czy przyszłość będzie należeć do Burning Shadows. Stare legendy odchodzą i młode pokolenie heavy metalowców będzie potrzebować wkrótce nowych bohaterów oraz nowych, oryginalnych pomysłów. Burning Shadows istnieje 20 lat i właśnie kompletuje utwory na swój czwarty duży album. Miejmy nadzieję, że podejdą do tematu z dystansem i zrobią coś świeżego. Opieranie liryków na literaturze (nawiązują do wielu książek) to jeden dobry kierunek, ale naprawdę tacy muzycy potrzebują zgłębiać wiele różnych dyscyplin kreatywnych, aby tworzone przez nich dźwięki miały świeżą, niczym nieskrępowaną, swobodną moc twórczą. Wtedy to oni będą wielcy a nad ruinami wzniesie się jeden tlący się cień. Sam O'Black
Burning Witches - Wings Of Steel 2019 Nuclear Blast
"Wings Of Steel" to EP / maxisingiel (różne źródła różnie podają), który poza pełnieniem roli ciekawostki dla fanów, ma na celu promocję recenzowanego obok trzeciego wydawnictwa zespołu zatytułowanego "Dancing With The Devil". Singiel ten może być też ciekawy, ze względu iż jest to pierwsze wydawnictwo z nową wokalistką Laurą Guldemond w składzie. Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną, to tytułowy utwór również znalazł się na wspomnianym albumie, jednakże w nieco zmienionej wersji. Ta, którą możemy usłyszeć tu jest nieco surowsza. Wydawnictwo dopełniają trzy utwory nagrane podczas występu grupy na Wacken Open Air 2019 już z Laurą w składzie. Nie widzę żadnego powodu, żeby ktoś poza wielkimi fanami Burning Witches miał jakiś poważniejszy powód by po to wydawnictwo sięgać. A ja do takowych się nie zaliczam. Bartek Kuczak Burning Witches - Dance With The Devil 2020 Nuclear Blast
Nie jestem wielkim fanem Burning Witches. Uważam je za zespół lekko przereklamowany i trochę promowany na siłę. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że ich muzyka to jakaś chała, czy coś w tym stylu, nie mniej jednak kapel grających na podobnym poziomie jest dziś wręcz zatrzęsienie. Zresztą
RECENZJE
155
mniejsza z tym, skupmy się muzycznej zawartości trzeciego wydawnictwa dziewczyn. Pierwszą, mogłoby się wydawać dość istotną zmianą jest zmiana wokalistki. Serainę Telli na tym stanowisku zastąpiła Laura Guldemond. Fakt, że Laura śpiewa inaczej od poprzedniczki nie wpłynął jednak znacząco na samą estetykę uprawianą przez grupę. A jak można opisać ową estetykę? Otóż w dalszym ciągu jest to niemieckie heavy w stylu Primal Fear, Brainstorm czy Mob Rules. Czyli momentami zadziornie, momentami melodyjnie, momentami sztampowo, sporo chórków i innych tego typu smaczków, jednakże mimo wszystko dość spójnie. Czy jakieś utwory się tu wyróżniają? Hmmm, po kilkukrotnym obcowaniu z tym krążkiem ciężko mi takowe wskazać. Mogłaby to być ballada "Black Magic", która sprawia wrażenie naprawdę emocjonującej. Niestety tylko przy pierwszym przesłuchaniu. Potem najzwyczajniej w świecie nudzi. Singlowy "Sea Of Lies"? Kawałek dość chwytliwy i nawet mogący się podobać, kiedy słucha się go w oderwaniu od całości. Podczas słuchania całego albumu gdzieś ginie. No ale żeby nie było tak całkiem nudno panie na koniec serwują nam swoją wersję "Battle Hymn" Manowar. A żeby nie tylko nie było nudno, ale w dodatku (teoretycznie) było ciekawie zaproszono tu do gościnnego udziału Rossa The Bossa oraz Michaela Leponda. Jak wyszło? Po tym jak ten kawałek został zajechany przez Majesty, każdy inne wykonanie podoba mi się z automatu. Nawet jeżeli kompletnie brak w nim pierwotnej epickości. "Dance With The Devil" to płyta średnia, ale przypuszczam, że dzięki rozpromowaniu i innym pozamuzycznym czynnikom znajdzie grono nabywców (3). Bartek Kuczak
chodzi muzykę metalową. Otóż niektórzy próbują wszystkim naokoło wmawiać, że gatunek ten to "ambitna sztuka przeznaczona dla nielicznych jednostek, które są rozwinięte intelektualnie na tyle, że potrafią ją zrozumieć". Inni zaś (co ciekawe, nie tylko antagoniści, ale również miłośnicy) otwarcie mówią, że to muzyka prosta, wręcz prymitywna, w której głównie liczy się energia, przysłowiowe "darcie japy", a nie żadne piękno wyrafinowanie, czy inne tego typu bzdety. Słuchając drugiego albumu belgijskiego Butcher zacząłem się zastanawiać, które z tych podejść jest bliższe obiektywnej prawdy. Muszę stwierdzić, że to drugie, gdyż "666 Goats Carry My Charriot" to album, który mówiąc kolokwialnie, się nie pieprzy. Już pierwszy (pomijając intro) numer o bardzo wdzięcznym tytule "Iron Bitch" pokazuje nam, czym według Belgów jest metal. Co my tu zatem mamy? Ano przede wszystkim mamy riff, którego nie powstydziłby się wykorzystać Lemmmy, gdyby ciągle chodził po tym świecie. Następnie mamy niedbały wokal, taki jak w Venom czy innym Celtic Frost i skandowany refren, przy którym człowiek wyobraźnią przenosi się pod scenę jakiegoś gigu w małym klubie. Jeszcze, żeby było weselej, lekkie zawodzenie pod koniec utworu w stylu Kinga Diamonda dodające swego rodzaju kolorytu. Następny kawałek "45 RPM" to już nawalanka dużo bardziej punkowa, niż metalowa. "Metalstorm/ Face The Butcher" jednakże jednoznacznie przypomina nam z jaką kapelą mamy do czynienia. To kawałek, który już momentami zahacza o współczesny black metal. Jedyną bardziej rozbudowaną kompozycją jest tutaj utwór tytułowy, zdający się być czymś w rodzaju hołdu dla Quorthona i jego Bathory. Ciężko mi jednoznacznie ten album ocenić. Jeżeli chodzi o wartości artystyczne, to jak zapewne się domyślacie, zbyt wiele ich tu nie ma. Z drugiej zaś strony warto docenić bezkompromisowość, a jednocześnie luzackość (rzadko się zdarza, by te dwie cechy szły ze sobą w parze) Belgów. Daję jej czysto subiektywne (666) i jednocześnie ostrzegam, że nie jest to płyta dla fanów Dream Theater. Bardziej się spodoba tym, którzy machają głową przy Desaster. Bartek Kuczak CETI - Oczy martwych miast 2020 Metal Mind
Butcher - 666 Goats Carry My Charriot 2020 Osmose
W dzisiejszych czasach można spotkać się z dwoma zupełnie skrajnymi punktami widzenia, jeśli
156
RECENZJE
Pamiętam rozmowy z fanami ("fanami"?) Turbo, reagującymi zdziwieniem na wieść, że Grzegorz Kupczyk od wielu lat ma zespół CETI, albo słabiutką frekwencję na świetnych koncertach tej grupy. Z drugiej strony przypominam sobie jednak nader pozytywne reakcje zagranicznych słuchaczy, bo-
dajże z Hiszpanii, podczas występu zespołu w Hard Rock Cafe czy też kolekcjonerów ze świata na jego kolejne płyty, które wymieniałem na jakieś metalowe cymelia z ich krajów, by utwierdzić się tylko w przekonaniu, że CETI ma ogromny potencjał, ale jest w Polsce zespołem po prostu niedocenianym. Na swym dziewiątym albumie studyjnym zespół potwierdza go w 120% - zmiana składu, spowodowana zdrowotnymi problemami absencja wieloletniego perkusisty Mucka, zastąpionego ostatecznie z powodzeniem przez Jeremiasza Bauma, w żadnym razie nie odbiły się na poziomie tej świetnej płyty. W pewnym sensie historycznej, bo wszystkie zamieszczone na niej utwory mają polskie teksty, co nie wydarzyło się w takiej ilości od debiutanckiej "Czarnej róży", a gitarowy duet na płycie CETI to też nie lada gratka. Już singlowe utwory "Machina chaosu" i "Linia życia" zapowiadały, że będzie co najmniej dobrze, ale odsłuch całości tego materiału potwierdził już nad wyraz dobitnie, że CETI to klasa światowa. To w całości utwory duetu Tomasz Targosz/Grzegorz Kupczyk, urozmaicone, dopracowane i perfecyjnie zaaranżowane/ wykonane. Czasem bardziej intensywne, jak tytułowy czy chwytliwa "Linia życia", ale przebojowych refrenów nie brakuje też w innych kompozycjach, choćby w "Poza czasem". Sporo też tu nawiązań do klasyki rocka/hard rocka, co pięknie dopełnia "Fałszywego boga" oraz refleksyjny "W dolinie światła" z wokalizą Marii Wietrzykowskiej. Jej klawisze nie dominują tak, jak choćby na "(...) Perfecto Mundo (…)", ale są słyszalne akurat tam gdzie trzeba, zaś niepodzielnie panują na tej płycie gitary Bartiego Sadury i Jakuba Kaczmarka, podbite wyrazistym basem. No i mistrz ceremonii, który jest w rewelacyjnej formie. 60-tka na karku, a Grzegorz śpiewa tak dobrze jak nigdy dotąd: kiedy trzeba bardzo agresywnie, ale i z imponującą lekkością - to, co kiedyś o nim napisałem, że obok Czesława Niemena, Stana Borysa, Krzysztofa Cugowskiego i Marka Piekarczyka jest jednym z najwybitniejszych polskich wokalistów, jest jak widać wciąż aktualne. Dodajcie do tego opisujące współczesny, niezbyt wesoły świat, teksty i świetną okładkę autorstwa samego Jerzego Kurczaka i konkluzja może być tylko jedna: nowy album CETI to porywająca płyta, której powinien posłuchać każdy fan rocka! (6), Wojciech Chamryk
Conception - State Of Deception 2020 Conception Sound Factory
Wydając w roku 2018 EPkę "My Dark Symphony", po ponad dwudziestu latach Norwegowie z Conception powrócili do żywych. Niestety z jakichś powodów materiał ominął naszą redakcję, choć pamiętam, że starania o ten materiał były poczynione. Niemniej musiało być to udane wydawnictwo, bowiem zespół po dwóch latach wypuszcza swój kolejny pełny album "State Of Deception". Już króciutkie intro "In Deception" zapowiada nam, że będziemy mieli do czynienia z podniosłym, mrocznym oraz bardzo emocjonalny progresywnym metalem. Natomiast następny "Of Raven And Pigs" uświadamia, że czekają nas nie tylko pełne patosu doznania ale również igrzyska dla gawiedzi. Zaś wraz z "Waywardly Broken", że oprócz majestatu, mocy, monumentalnego klimatu i techniki, czeka nas również wiele melodii oraz miłych dla ucha dźwięków. Wśród tej rozbuchanej mocy na tym albumie są również miejsca na chwile zadumy, melancholii oraz na subtelność, takt czy wręcz kruchość. Za przykład niech posłuży "Feather Moves". Jednak jeszcze więcej filmowego polotu i dyskretnych emocji przynosi nam "The Mension", w którym Roy Khan pięknie współgra z głosem Elize Ryd z Amaranthe. Niestety na "State Of Deception" znalazłem też małe wahnięcie formy, jest nią kompozycja "Anybody Out There", która jest utrzymana w stylistyce ambitnego power metalu w komitywie z symfoniką. Jest w niej więcej zadumy ale przy próbie zbudowania podnioślej atmosfery tak jakby zabrakło muzykom pomysłu i rozmachu. A przecież na tym stoi cały świat Cpnception. Oczywiście są to moje subiektywne odczucia, poza tym każdemu życzę takich potknięć. Wszystko na płycie zagrane jest wręcz cudnie i można rozpływać się nad grą instrumentalistów. Tore Ostby, Ingar Amlien i Arve Heimdal to naprawdę mistrzowie swoich instrumentów. Niemniej gdyby nie głos Roya Khana nic by na "State Of Deception" tak nie błyszczało. Roy ma specyficzną barwę głosu ale to jego zaangażowanie nadaje muzyce pełną paletę emocji oraz buduje całą atmosferę albumu. W progresywnej produkcji niemniej ważna jest treść przekazu. Progresywni muzycy starają sie poruszają ciekawe tematy i przedstawiać je w jak najciekawszej formie. Tym razem Khan głównie opisuje ciemną stro-
nę człowieczeństwa, jego tendencje do grzechu, oszustw, błędów czy zdrady. Oczywiście nie można byłoby słuchać albumu z taka przyjemnością bez udanej pracy w studio inżynierów dźwięku i producentów. W wypadku takich zespołów jak Conception jest to utrzymane na bardzo wysokim poziomie. Całość dopina szata graficzna, która bardzo udanie współgra z muzyczną zawartością. Po prostu pełen komfort dla słuchacza. Cieszę się, że Norwegowie powrócili, bowiem ciągle mają wiele do powiedzenia, a jeszcze bardziej cieszę się, że Khan na nowo śpiewa. Te dwadzieścia parę lat beż jego głosu to bardzo wielka strata. Od tej pory będę bardzo często sięgał po "State Of Deception". (5)
ważnie jest utrzymana w konwencji, wyśmienicie wymyślona, z polotem i po mistrzowsku zagrana oraz perfekcyjnie brzmiąca. Jest to standard, od którego są minimalne różnice wynikające z indywidualnych umiejętności i talentów muzyków. Tak też jest w wypadku Course Of Fate i ich "Mindweaver". Formacja i album jak najbardziej godny polecenia. Posłuchajcie i zadecydujcie czy zostawić go na waszych półkach. (4,7) \m/\m/
\m/\m/
Crisix - Sessions: #1 American Thrash 2019 Listenable
Course Of Fate - Mindweaver 2020 ROAR!
Course Of Fate to dla mnie zupełnie nowa nazwa na scenie progresywnego metalu. Niemniej zespół istnieje od 2003 roku i powstał w norweskim Fredrikstad. Do tej pory kapela nagrała trzy demówki, EPkę "Cognizance" (2013) oraz tegoroczny duży debiut "Mindweaver". Muzycznie Norwegowie to epigoni takich zespołów jak Rush, Pink Floyd, Queensryche, Fates Warning czy Dream Theater. Jednak ze względu na pewną melancholię i zadumę w ich muzyce najbardziej pasują mi do Fates Warning. W ich brzmieniach odnajdziemy też sporo wpływów rocka progresywnego, dlatego na albumie napotkacie sporo ulotności, subtelności oraz zwiewności. Kompozycje utrzymane są w konwencji prog-metalu, więc prze czterdzieści cztery minuty będziecie mieli do czynienia z wielowątkową i ekscytującą muzyką z bardzo podniosłym i patetycznym klimatem, w dodatku intensywnie i przebogato zaaranżowaną. Trochę mroczny ale za to bardzo intrygujący i wciągający muzyczny świat. Lirycznie to koncept, a inspiracją do jego napisania był wiersz "Antigonish" Williama Hughesa Mearnsa, a także kultowi przywódcy oraz ich wyznawcy. W tej esencji "Mindweaver" przedstawia historię człowieka, który doświadcza wizji końca świata. W opisywaniu wykonania, brzmienia oraz produkcji takich płyt jak "Mindweaver" mam coraz więcej kłopotu. Coraz bardziej brakuje mi słów. Choć obecna muzyka progresywna jest nieskończenie różna to prze-
O, nowa płyta Crisix. Fajnie, pomyślałem, bo ci Hiszpanie nieźle łoją thrash, może być ciekawie. Odpalam pierwszy utwór - brzmi jakoś znajomo. Leci kolejny i też podobne wrażenia - cover czy co? Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałem dokładniej na opisy promocyjnych mp3 - otóż Juli Bazooka i spółka popełnili album w hołdzie amerykańskim gigantom thrashu. I OK, tylko po co? Brzmi to solidnie, ale szans na przebicie oryginałów nie mieli, zresztą chyba nawet nie próbowali dodać do tych utworów czegoś od siebie. Jeśli więc ktoś ma życzenie posłuchać znanych klasyków Vio-Lence, Nuclear Assault, EvilDead, Forbidden, Exodus, Anthrax, Testament i Demolition Hammer w nowych wersjach, zyskał taką możliwość, ale ja pozostanę przy ich wykonaniach sprzed lat. Zastanawia też nieco to Sessions: #1 w tytule, bo może świadczyć o tym, że zespół próbuje stać się kolejnym "specjalistą" od coverów, a to byłaby już przesada... (2)
wnego rocka i metalu. Mam jednak wrażenie, że Niemcy bardziej ciążą ku rockowej odsłony swojej wyobraźni. Pomagają im w tym mocne odniesienia do lżejszego AORu, a także bardzo filmowe podejście do muzyki, które nadaje brzmieniom bardzo plastycznej i teatralnej formy. Niemcy bardzo udanie wciągają nas do mrocznego spektaklu ale prowadzą go w dość optymistycznej acz zarazem podniosłej atmosferze. Całość nadaje specyficznego i indywidualnego charakteru, choć czasami bardzo mocno odnoszę wrażenie, że słyszałem to na najlepszych płytach amerykańskiego Styx. Niemniej "Once Upon A Time" jest bardzo emocjonalnym i bezkompromisowym dziełem, które bardzo chętnie korzysta z dysonansów, rzucając w chwytliwe i refleksyjne melodie te gwałtowne i porywające fragmenty. Przy pierwszych odsłuchach tego albumu miałem wrażenia, że pierwsze dźwięki i kompozycje bardzo mocno mnie porywają, jednak z czasem ten impet malał. Mimo to po kilku przesłuchaniach ta niedogodność zniknęła. Być może zbyt emocjonalnie i gwałtownie wchodziłem w świat Cryptexu. Kompozycje są bardzo ciekawie napisane i jeszcze lepiej zaaranżowane, nie mówiąc o klasie ich wykonania. Niemcy na "Once Upon A Time" zawarli wszystko co może spodobać się każdemu maniakowi progresywnego grania. Umieszczając w dźwiękach i słowach, jak sami to określili, niepohamowane, autobiograficzne psychogramy wypełnione ambiwalentnymi uczuciami z podejściem autorefleksji. Kilku słowy bardzo intrygujący i atrakcyjny muzyczny świat, który warto poznać. (4,5) \m/\m/
Wojciech Chamryk Crystal Eyes - Starbourne Traveler 2019 Massacre
Cryptex - Once Upon A Time 2020 Steamhammer/SPV
"Once Upon A Time" jest moim pierwszym zetknięciem z tym niemieckim zespołem, dlatego nie wiem o nim zbyt wiele. Niemniej w niedługim czasie uzupełnię te brakujące informacje. Natomiast na odsłuchiwanym albumie znajdziecie muzykę z pogranicza progresy-
Crystal Eyes po kolejnej już zmianie składu (nowi na pokładzie to gitarzysta Jonatan Hallberg oraz perkusista Henrik Birgersson) nabrali jakby wiatru w żagle. Fakt, power metal w ich wykonaniu nigdy nie był jakiś siermiężnym pitoleniem bez ładu i składu, ale też nie mogę powiedzieć, żeby kolejne płyty tej grupy, może poza debiutancką "World Of Black And Silver", jakoś mnie porywały. "Starbourne Traveler" może być jednak dla Szwedów nowym otwarciem, bo to materiał nad wyraz solidny, a do tego pełen werwy i animuszu. Mikael Dahl nigdy nie
ukrywał zauroczenia muzyką Judas Priest, Iron Maiden, Accept, Helloween czy Running Wild i sły-chać ich wpływy - szczególnie ekipy Rock 'n' Rolfa - w nowych utworach jego zespołu, choćby w "Into The Fire" czy nagranych na nowo z racji 20-lecia wypuszczenia albumu "World Of Black And Silver", numerach "Extreme Paranoia" i "Rage On The Sea". To akurat, jak dla mnie, trochę chybiony pomysł, mogący świadczyć o braku większej ilości nowych pomysłów, ale na szczęście "Gods Of Disorder", hołd Mikael dla jego ulubieńców z dzieciństwa z Mötley Crue, Twisted Sister i W.A.S.P., ballada "In The Empire Of Saints" czy "Midnight Radio", kolejna wyprawa lidera w przeszłość, kiedy w latach 80. wsłuchiwał się w radiową audycję "Rockbox", trzymają wysoki poziom, tak więc: (4). Wojciech Chamryk
Damage SFP - Damage SFP 2019 Rockshots
Pochodzący z Finlandii Damage SFP to kolejne dziecko coraz powszechniejszego w metalowym światku trendu. Trendu, który polega na tym, że muzycy, którzy mieli zespoły dwadzieścia i więcej lat temu, a potem odłożyli swe instrumenty do szafy, nagle czują chęć powrotu do grania i reaktywacji swych dawnych bandów. Warty nadmienienia jest fakt, że często te kapele nie były w przeszłości jakoś specjalnie znaczące. Powiem więcej, niektóre z nich ledwo co opuściły garaż. Nie twierdzę, że takową kapelą jest Damage SFP, gdyż w latach 1989-1996 udało mu się wydać dwie demówki, jednakże zdominowanej już wówczas przez black metal sceny nie podbili. Dwa lata temu udało im się skrzyknąć ponownie, a rok temu na rynek wypuścili omawiany tu debiut. Pierwsze słowo, które mi się nasuwa przy słuchaniu to przeciętność. Niestety bije ona tu niemalże ze wszystkich elementów twórczości Finów. Od umiejętności, przez poszczególne kompozycje a na wizerunku całości kończąc. Muzyka Damage SFP to thrash z lekkimi wpływami death. Ich debiut momentami rzeczywiście, brzmi, jakby był stworzony w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zresztą poniekąd tak jest. Część utworów z tego wydawnictwa np. "Death Of Innocent" pochodzi ze starego okresu działalności grupy przed jej rozpadem. Jest na tej płycie jeden moment, który wy-
RECENZJE
157
bija się lekko ponad przywoływaną już tu przeciętność. Mowa to o utworze "In Termination". Chyba najbardziej melodyjny kawałek na tym albumie z ciekawą heavy metalową, wręcz maidenową solówką. Ogólnie można posłuchać, jednakże szału nie ma (3). Bartek Kuczak
David Reece - Cacophony Of Souls 2020 El Puerto
Pamiętamy tego wokalistę z jednej płyty nagranej z Accept, Bangalore Choir czy Bonfire oraz z ubiegłorocznego koncertu-hołdu dla Ronniego Jamesa Dio w Warszawie, jednak dla większości fanów metalu David Reece jest niestety postacią anonimową. Teraz ten stan rzeczy może ulec zmianie, bowiem nagrał dobrą płytę solową "Cacophony Of Souls", wracając do swych korzeni. Zwolennicy LP "Eat The Heat" powinni się tym materiałem zainteresować, fani surowego, tradycyjnego metalu o germańskim sznycie również. Tym bardziej warto, że w żadnym razie nie jest to tylko jakaś nostalgiczny powrót do przeszłości, ale rasowe, mocne granie w duchu lat 80., z killerami w rodzaju siarczystego openera "Chasing The Shadows", równie szybkiego i jeszcze bardziej melodyjnego "Blood On Your Hands" czy Judaszowego "Metal Voice". Miarowy "Judgment Day" jest równie surowy, ale jednocześnie też mroczny i klimatyczny - to kolejny majstersztyk z tej płyty. Utwór tytułowy jest bardziej przebojowy, podobnie jak hardrockowy "Back In The Days", nie brakuje też tu udanych ballad jak "Another Life Another Time". Na wielu płytach bywa niestety tak, że końcówka jest słabsza, ale nie tutaj, bo "Bleed" pędzi do przodu na złamanie karku, a finałowy "No Disguise" to kolejny numer, który Accept mógłby nagrać w końcu lat 80. Co ważne główny bohater jest w wyśmienitej dyspozycji wokalnej, a towarzyszy mu zespół złożony z samych wymiataczy, pod kierunkiem gitarzysty Andy'ego Susemihla, znanego z Sinner czy U.D.O. David wrócił więc z tarczą, oby na dłużej! (5) Wojciech Chamryk DeadRisen - DeadRisen 2020 AFM
DeadRisen to muzyczny pomysł starych wyjadaczy gitarzysty Roda Rivery oraz basisty Mike'a Leponda. Do towarzystwa udało im się
158
RECENZJE
szości Was debiut DeadRisen zostanie na dłużej. (5) \m/\m/
namówić całkiem niezłych muzyków, klawiszowca Tony'ego Stahla (Livesay), perkusistę Dana Prestupa (Midnight Eternal) oraz przekozaka, wokalistę Willa Shawa (Heir Apparent). W ten oto sposób stworzyli kolejny wyśmienity progresywno power metalowy projekt, który może mierzyć się z Symphony X, Pagan's Mind czy Threshold. W pierwszej kolejności w uszy rzucają się partie gitary. Rod Rivera czaruje niesamowicie, ze swobodą zagra thrashowe riffy aby za chwileczkę zagrać akordy wyjęte z flamenco, bluesa czy jazzu. Nie obce mu są sola w stylu Malmsteena ale to cały czas pełną gębą power metal i tradycyjny heavy metal, a nie jakaś tam egzaltacja nad własnymi umiejętnościami. Kolejny, który zwraca na siebie uwagę to Will Shaw. Uhhh... i co tu pisać? Jak dla mnie, można go umieścić gdzieś między Geoffem Tatte, Toddem La Torre czy Ray'em Adlerem. Kilku słowy na debiucie DeadRisen śpiewa przecudnie, a jego melodie i partie długo pozostają w głowie. Inni instrumentaliści jakościowo nie ustępują dopiero co wymienionym muzykom. Umiejętności basisty Mike'a Leponda są powszechnie znane i raczej z byle jakimi perkusistami nie pracuje. Zresztą z Danem Prestupem już współpracował w symfoniczno metalowym Midnight Eternal, więc z łatwością stworzyli wyśmienicie pracującą, a nawet błyskotliwą sekcję rytmiczną. Natomiast Tony Stahl to przykład dla innych speców od klawiatury. Gościu ma niesamowite wyczucie z doborem brzmień (zero remizy), jest słyszalny choć głównie gra w tle, nie jest to gra od czapy ale z charakterem, gdy trzeba wysuwa się na plan pierwszy lub staje w szranki z gitarą. Kompozycje? Malina, każdy kto lubi progresywny power metal pokocha debiut DeadRisen bezgranicznie. Tak praktycznie wszystkie produkcje z tego stylu zawiera zróżnicowaną muzykę, pełną energii, wyśmienitych pomysłów i znakomitych melodii. Zarazem przepełnia ją bogactwo emocji, doznań i klimatu. A w dodatku na każdej nutce czuć znamię każdego z muzyków. Ba, nawet na coverze Metalliki "For Whom The Bell Tolls" potrafili odcisnąć swoje talenty. Bez fuszerki jest także jeśli chodzi o brzmienie i produkcję, jest to coś wręcz naturalne. Także moi prog-maniacy macie kolejny materiał do testowania, ale w tym wypadku jestem pewien, że u więk-
Dead Kosmonaut - Gravitas 2020 High Roller
Blackmetalowcy też lubią tradycyjny heavy, a co niektórzy również z powodzeniem go grają. Weźmy takiego Pera Gustafssona - w Nifelheim ryczy niczym zarzynany tur, miota się po scenie w makijażu i kolcach, za które kiedyś Rob Bandit czy Kerry King pozbawiliby go życia, a tu proszę, w Dead Kosmonaut pokazuje się z zupełnie innej strony, śpiewając czystym, wysokim głosem. Na poprzedniej płycie, MLP "Rekviem", Szwedzi postawili na bardziej retro/vintage rock/progresywne klimaty, ale ich drugi album jest zdecydowanie mocniejszy, rzecz jasna w stylu typowym dla hard & heavy przełomu lat 70. i 80. Progresywne akcenty są oczywiście również obecne w najnowszych utworach Dead Kosmonaut, choćby za sprawą organowych brzmień kościelnego instrumentu w rozbudowanym "Dead Kosmonaut - Part II". Ale równie długi stopniowo przybierający na mocy "Hell/Heaven" jest już przez recenzentów określany mianem "Rime Of The Ancient Mariner" Szwedów, "Iscariot's Dream" to siarczysty hard rock, a "Vanitatis Profeta" ma w sobie coś z ducha Voivod. Czyli jest i metalowo, i progresywnie, a "Gravitas" nader dobitnie potwierdza, że Dead Kosmonaut w żadnym razie nie zamierzają pozostać zespołem duszącym się w jednej szufladce. (5) Wojciech Chamryk
Deaf Rat - Ban The Light 2019 AFM
Głuchy szczur? Nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale ta szwedzka ekipa grać potrafi, i to jeszcze jak! Jak sami podkreślają byli kiedyś - i pewnie wciąż są, cudów nie ma - pod ogromnym wpływem Led Zeppelin, Black Sabbath, AC/DC, Iron Maiden, W.A.S.P., Kiss, Alice'a Coopera i wielu innych
wykonawców z kręgu hard 'n' heavy. Słychać to aż za dobrze na ich długogrającym debiucie "Ban The Light", ale Deaf Rat podeszli do zagadnienia jak należy: nie kopiują, ale próbują iść tą samą ścieżką co wielcy poprzednicy, proponując mocne, a przy tym całkiem melodyjne dźwięki. Są one przy tym bardzo uniwersalne, bo trudno je zakwalifikować na przykład do hard rocka lat 70. czy tradycyjnego metalu kolejnej dekady, chociaż zawierają ich typowe elementy. Do tej pierwszej kategorii można podciągnąć dynamiczny "Fallen Angels", "Hail The End Of Days", ładną balladę ze smyczkami "Bad Blood" czy "przebojowy "Say You Love Me". Ostrzejsze i przy tym bardziej mroczne(teksty dotyczą problemów codziennego życia, żadnych tematów fantasy czy S-F) są zaś motoryczny "Tying You Down", miarowy rocker "Save Me From Myself" oraz "Wanted Forever", kolejny już popis wokalisty Frankiego Richa - ma kawał głosu, skurczybyk, chociaż w swoim innym zespole Billion Dollar Babies jakoś tego nie pokazywał. Są też na "Ban The Light" utwory nowocześniejsze, podbite elektroniką "Make You Suffer" czy "Welcome To Hell" - słabsze od reszty materiału, krojone pod współczesne mody, ale i tak "Ban The Light" zasługuje na: (4,5). Wojciech Chamryk
Death The Leveller - II 2020 Cruz Del Sur Music
Taki doom metal to ja rozumiem: mroczny mocarny, surowy i posępny, pełen patosu i dostojeństwa. Irlandczycy w żadnym razie nie odkrywają niczego nowego, operują znanymi od dziesięcioleci schematami, ale słucha się tego materiału wybornie. To tradycyjnie już w ich przypadku cztery utworykolosy, trwające od siedmiu do ponad 12 minut, ale skomponowane i zaaranżowane tak, że ani się człowiek obejrzy płyta kończy się i ma się ochotę na więcej. Opener "The Hunt Eternal" ma w sobie sporo z hard rocka i jest momentami bardzo klimatyczny. Najdłuższy na płycie "The Golden Bough" nabiera stopniowo dynamiki, przechodząc od doomowej surowizny do szbkiego grania z tłukącą perkusją. "So They May Face The Rising Sun" blisko jest początkowo klasycznemu rockowi, ale klimatyczno-balladowe granie przechodzi w coś mocniejszego, co akcentuje też pełną patosu interpretacją wokalista De-
Derdian - DNA 2018 Self-Released
Na ścieżkę kariery Derdian ponownie naprowadził mnie głos Ivana Gianinniego, którego niedawno usłyszałem w wyśmienitej formie na ostatnim albumie Vision Divine "When All the Heroes Are Dead" (2019). Piszę ponownie, bowiem gdzieś w okolicach wydania krążka "New Era Pt. 3 - The Apocalypse" (2010) zespół pojawił się w redakcji, po czym zniknął z oczu. Na siódmym albumie Derdian głos Ivana wypada wspaniale ale nie tak imponująco i ekscytująco, jak na wspomnianym krążku Vision Divine. Wydaje się, że winę ponosi za to sama muzyka Derdian, której podstawą jest melodyjny europejski power metal. Choć w tym wypadku bardziej właściwym będzie nazwanie go, włoskim melodyjnym power metalem. Charakteryzuje się on szybkimi tempami, wpadającymi w ucho melodiami, oraz wypieszczoną produkcją i brzmieniem, przez co często i gęsto, takie zespoły oskarża się o lukrowanie ostrej z charakteru heavy metalowej muzyki. Co rusz w takich zespołach wykorzystuje się też elementy neoklasyczne, symfonikę i inne orkiestracje. Wtedy w roli głównej przeważnie występują klawisze. Jest ich dużo i sprawiają wrażenie, że wychylają się za każdej nutki i dźwięku. Stąd też te uczucie, że zagłuszają moc gitary a także sekcję rytmiczną. Niestety powyższe sprawy zaburzają spojrzenie na budowę kompozycji, które mimo melodyjności są urozmaicone, złożone i bardzo bogato zaaranżowane. Niekiedy przez te ambitne ornamenty takie granie zalicza się do progresywnego grania. Jest to dla mnie pewnym błędem, ale nie zmienienia to faktu, że w tym wypadku muzycy dają bardzo wiele ze swojego talentu i kunsztu. No i pewne elementy muzyki progresywnej w takim graniu także się znajdują. Wszystko to co przytoczyłem znajdziemy na "DNA". Trzynaście rozpędzonych, różnorodnych i nieźle napisanych kompozycji. W sposób udany oraz intrygujący mieszający style, wspomnianego melodyjnego power metalu i muzyki symfonicznej. Dzieje się w nich naprawdę wiele, nie tylko po przez wiele zbitek różnych muzycznych tematów, ale także po przez zmiany nastrojów, czy też wykorzystanie pełnej palety z emocjami. W wypadku "DNA" ważną cechą jest to, iż album jest tak zbudowany, że słucha się go w całości. Każdy z utworów jest tak napi-
sany, że w połączeniu z pozostałymi stanowi pewien zamknięty dźwiękowy ekosystem. Choć w moim wypadku, odnalazłem dwie wyróżniające się kompozycje, pierwsza to "Elohim" z rozbujaną wstawką jazzowo-swingową, druga zaś najbardziej progresywna i z świetnymi partiami Hammonda "Fire from the Dust". Oprócz dobrze napisanej muzyki, na "DNA" wykonanie jest również na bardzo wysokim poziomie. Mimo wszystko trzeba mieć niezłe umiejętności, żeby dobrze zagrać taką muzykę. Dużo czasu poświęcono także produkcji czyli pracy w studio. Fakt, sam czasami mam wrażenie, że niektóre partie klawiszy powinno się lekko wyciszyć, zaś inne partie gitary czy też sekcji wysunąć do przodu. Niestety przyjęto takie zasady przy produkcji i nagrywaniu takiej muzyki, a jak to się mówi zwycięskiego teamu nie zmienia się. Taką muzykę dopełniają teksty, które przeważnie utrzymane są w konwencji literatury fantazy. Każdy taki zespół ma swoją opowieść, nie inaczej jest z Derdian, choć na "DNA" pojawiły się pewne odstępstwa. Swego czasu takie granie robiło na mnie duże wrażenie, teraz zdecydowanie rzadziej się to zdarza. "DNA" to dobra płyta ale pewnie z czasem zapomnę o niej, już zbyt wiele takiej muzyki wysłuchałem. (4)
Dark Moor). Przy takim skupieniu różnych śpiewaków dzieje się bardzo wiele ale na "Evolution Era" jest wyjątkowo spokojnie i bez większych fajerwerków. Każdy z wokalistów zaśpiewał dobrze lub poprawnie, jedynie trochę ciekawiej robi się, gdy w intro śpiewa Apollo Papathanasio, oraz w utworach "I Don't Wanna Die", tu partie wokalne oddano głosowi D.C. Coopera oraz w "The Hunter" z niezawodnym Ralfem Scheepersem w roli głównej. Niestety za tę sytuację obwiniałbym znowu muzykę, bowiem lider zespołu przygotował materiał w typowej konwencji melodyjnego symfonicznego power metalu, niemniej jednak, nie poszedł tak bogato w aranżacje i orkiestracje, jak to było na "DNA". Poza tym melodie są jeszcze bardziej milsze dla ucha, choć bez większego charakteru, przez co "Evolution Era" brzmi, jak typowy projekt swojego nurtu z Rhapsody na czele. Skupiono się właśnie na melodii, szybkości i próbie nadania płycie błysku (nieudanej z resztą). Po prostu Enrico Pistolese bardzo zależało aby muzyka z tej płyty trafiła do jak największego grona publiczności, i tak zabrakło jej charakteru i przyzwolenia na odrobinę szaleństwa. Niestety nie przyniosło to najlepszych rezultatów, a muzyczna zawartość "Evolution Era" zacumowała w bezpiecznej przestrzeni bezbarwności. Oczywiście partie instrumentalne zagrane są wyśmienicie, natomiast produkcja nadal zachowuje cechy charakterystyczne dla tej sceny, przez co album przepadł w reszcie innych mu podobnych. (3,5)
Derdian - Evolution Era 2016 Self-Released
"Evolution Era" powstała dwa lata wcześniej i niestety nie uświadczymy na niej głosu Ivana Gianinniego. Nie mam pojęcia czemu tak się stało, jakby nie było, Ivan udziela się w różnych projektach i może akurat na Derdian zabrakło mu czasu. Jednak lider formacji, gitarzysta Enrico "Henry" Pistolese wybrnął z sytuacji w dość sprytny sposób. Albowiem do studia zaprosił całą plejadę wokalistów. Co już może powodować skojarzenia z różnymi projektami z Avantasją na czele. Na płycie swoje partie odśpiewali Ralf Scheepers (Primal Fear), Fabio Lione (Turilli/Lione Rhapsody), D.C. Cooper (Royal Hunt), Apollo Papathanasio (kiedyś Firewind i Evil Masquerade), Henning Basse (obecnie Firewind), Gl Perotti (kiedyś Rebel Devil), Davide Damna Moras (Elvenking), Mark Basile (DGM), Terence Holler (Eldritch), Roberto Ramon Messina (Physical Noise), Andrea Bicego (4th Dimension) i jedyna niewiasta Elisa C. Martin (kiedyś
Derdian - Human-Reset 2014 Self-Released
Między "DNA" a "Human-Reset" jest cztery lata różnicy ale są to krążki, które mają najwięcej cech wspólnych. Jakby ktoś myślał, że "DNA" to najlepiej przygotowany album Włochów, to "HumanReset" również był przygotowany w ten sposób. Napisano na niego naprawdę dobre kompozycje oraz od początku epatuje przepychem barokowych orkiestracji oraz wymyślnymi partiami neoklasycznymi. Pod tym względem oba krążki mogą między sobą konkurować. Najważniejsze jest to, że na "Human-Reset" śpiewa Ivan Gianinni. Jego głos faktycznie robi różnice. No i w wymyślonej całej masie przeróżnych melodii stanowi gwarancję dużej jakości. Jednak największą różnicą miedzy wspom-
inanymi płytami to brzmienie. "DNA" jest dopieszczona w najmniejszym detalu, przez co, jest bardzo komunikatywna i szybko wpada w ucho. Natomiast "Human-Reset" ma ciut "gorszą" produkcję. Instrumenty mają trochę bardziej szorstką barwę, gitara wydaje się mocniejsza, sekcja bardziej dosadna, ba, bywa nawet, że klawisze mają ciekawsze brzmienie. Nadto głos Ivana jest bardziej soczysty. Oczywiście dla oldschoolowców i tak to zbyt łagodne brzmienie. Niemniej właśnie to "słabsze" brzmienie - jak dla mnie - daje temu wydaniu więcej charakteru. Także dążenie do perfekcji nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem. Dobrze byłoby, żeby ktoś o tym Enrico Pistolese powiedział. Tak jak wspomniałem "Human-Reset" to zbiór dobrej i różnorodnej muzyki w stylu melodyjnego symfonicznego power metalu, podanego na szybkości, obfitującego całym bagażem melodii oraz orkiestracji, dobrych partii instrumentalnych, a także niezłym spektrum klimatów i emocji. I tak ogólnie wydaje mi się, najciekawsza pozycją w dyskografii Derdian. (4,2)
Derdian - Limbo 2013 Self-Released
Derdian debiutował w 2005 roku albumem "Ne Era Part I" od początku wytyczył swoją drogę jako reprezentant melodyjnego symfonicznego power metalu, a w zasadzie jego włoskiego odłamu. Będąc jednym z licznych epigonów rodaków z Rhapsody. Za to jako nieliczni trzymają się tej zasady nieustanie i niezmiennie, nawet ledwo co wspomniani nie dość, że rozbici na dwie różne formacje to, obie dawno odeszły od swoich muzycznych fundamentów. Natomiast Deridian żyje i rozwija się ciągle w tym samym świecie, dążąc do jak najlepszych brzmień, perfekcyjnych melodii, idealnych koncepcji muzycznych oraz lirycznych i jak każdy artysta, dąży do osiągnięcia swojego apogeum artystycznego. W ten sposób z epigonów powoli sami stali się kreatorami tej sceny. Niemniej zanim to się stało popełnili kilka zwykłych albumów. Do nich właśnie należy "Limbo". Muzyka, która wypełnia ten album jest jak wiele innych, ale można jej spokojnie wysłuchać bez większego zmęczenia. Pojawiają się też momenty, które zdradzają, że zespół poczyna sobie coraz śmielej, wymienię tu, chociażby tytułowe "Limbo". Tej kompozycji z pewnością nie powstydziłyby się bardziej
RECENZJE
159
ambitne i progresywno power metalowe zespołu typu Angra czy Kamelot. No i pierwszy raz pojawia się Ivan Gianinni. Oczywiście od razu zrobił różnicę. Brzmienie i produkcja sięga już bardziej niż przyzwoitego poziomu. Także każdy fan takiego grania bez wstydu postawi "Limbo" na swojej półce. Wcześniejsze płyty też nie przynoszą jakiejś większej krępacji ale jest to historia, która na swoja opowieść musi poczekać. Na początku swojej kariery Derdian wydało trylogię "New Era". Niestety mimo sporej wtedy mojej fascynacji tym nurtem nagrania tej grupy nie dotarły do mnie, więc po prostu musimy poczekać aż skompletuje wszystkie trzy części opowieści abym mógł ja Wam streścić. A tym czasem za "Limbo". (3)
nis Dowling. Finałowy "The Crossing" jest archetypowo doomowy, miarowy i surowy, ze zbolałym śpiewem - pewnie niejeden fan takich dźwięków dałby sobie uciąć to i owo, że to nagranie z przełomu lat 80. i 90., a nie współczesne. Konkret, wart: (5).
\m/\m/
Debiutem z 1999 roku mnie zachwycili, szczególnie wersją 2 LP z dodatkowymi utworami. Drugim w dyskografii, wydanym po sześcioletniej przerwie "Touched By The Crimson King", zniechęcili i w sumie rozczarowali. Teraz sytuacja wróciła do normy, bo "III" to świetna, pod każdym względem dopracowana płyta. Na wszelki wypadek przypomnę, że Demons & Wizards to solowy projekt liderów Blind Guardian i Iced Earth i dobrze, że w końcu Kürsch i Schaffer znaleźli czas na jego kontynuację. Już od pierwszych sekund pierwszego w kolejności "Diabolic" słychać, że panowie postawili na jeszcze bardziej mroczne i monumentalne granie, Hansi śpiewa jak nigdy dotąd i wspiera go w tym chór, a to przecież dopiero początek tej muzycznej przygody. Kompozycji jest bowiem jeszcze 10 i każda jest inna, każda lśni innymi barwami i patentami. Może faktycznie lepiej jest, kiedy robią sobie takie kilku-kilkunastoletnie przerwy? Na "III" nie brakuje bowiem zarówno mocy ("Timeless Spirit", "Midas Disease", iście uderzeniowy "Split"), ale też pięknych melodii i wysmakowanych refrenów ("Universal Truth"!), no i akustycznych brzmień ("Final Warning" i kilka innych, wcale nie gorszych utworów). No i ten finał: epicki, najdłuższy w dotychczasowym dorobku zespołu, "Children Of Cain", utwór momentami o progresywnym wręcz posmaku - oby na kolejną płytę Hansi i Jon nie kazali nam znowu czekać przez 15 lat... (5,5)
Wojciech Chamryk
Demons & Wizards - III 2020 Century Media
Wojciech Chamryk Dexter Ward - III 2020 No Remorse
Dexter Ward z każdą kolejną płytą rośnie w siłę. Poprzedni album "Rendezvous With Destiny" był całkiem udany, ale na "III" epicki heavy metal stał się w ich wydaniu wręcz podręcznikowy słychać, że grają doświadczeni muzycy, którzy do tego w każdy
160
RECENZJE
dźwięk wkładają maksimum pasji i zaangażowania. Manilla Road, Liege Lord, Titan Force, Warlord, Virgin Steele, Omen, Cirith Ungol - długo można by wymieniać kolejne nazwy zespołów, które miały na Dexter Ward niezaprzeczalny wpływ, ale Grecy z Włochem za mikrofonem w żadnym razie nie są ich imitatorami, szukając w dokonaniach wielkich poprzedników wyłącznie inspiracji. Dlatego "III" brzmi świeżo i porywająco, bez względu na to, czy panowie biorą się z powodzeniem za dłuższe, rozbudowane kompozycje jak "Return Of The Blades", "In The Days Of Epic Metal" lub "The Demonslayer" czy krótsze, siarczyste strzały w postaci "Soldiers Of Light" czy "Conan The Barbarian". Mamy tu osiem kompozycji i żadna nie odstaje in minus, żadna nie nudzi, co w tej stylistyce nie zdarza się często - aż jestem ciekawy czym zaskoczą nas w przyszłości. (5)
2016, tak więc Discharge w żadnym razie nie są jakimiś skamielinami, bazującymi wyłącznie na dokonaniach z zamierzchłej przeszłości. Dorobek mają jednak znaczący, co potwierdza najnowsza kompilacja "Protest and Survive. The Anthology". Ten podwójny album (2CD lub 2LP, co kto woli) zawiera aż 53 utwory, w tym sześć dotąd niepublikowanych. Są to głównie klasyczne kompozycje z lat 80., ale trafiają się też nowsze, są wersje demo, koncertowe, remiksy i nagrane na nowo, a wszystkie zostały zremasterowane. Dyskografia Dicharge jest dość obszerna, składanek też w niej nie brakuje, ale "Protest and Survive. The Anthology" to wymarzona okazja do poznania dorobku tej zasłużonej grupy - fanom polecać jej nie muszę. (5) Wojciech Chamryk
Disillusive Play - Open Arms Wojciech Chamryk
Discharge - Protest and Survive. The Anthology 2020 BMG
Discharge to zespół legenda. Zaczynali jeszcze w latach 70., tak więc stoją w pierwszym szeregu prekursorów punkowego nurtu. Mimo skromnych początków pierwsza EP wyszła dopiero w roku 1980, debiutancki album studyjny "Hear Nothing See Nothing Say Nothing" dwa lata później - szybko doczekali się kultowego statusu, a teraz nie bez kozery wymieniani są obok takich legend jak Sex Pistols, The Clash, The Exploited, Minor Threat czy Dead Kennedys. Co ważne mieli wpływ nie tylko na rozwój punka w tej najbardziej klasycznej postaci, mając też znaczne zasługi w powstaniu i rozwoju stylistyki d-beat, a do tego crossover, hardcore, thrash/ death metalu czy grindcore. W latach 90. wiodło im się gorzej, ale zespół przetrwał - również dzięki temu, że wiele grup, z Metalliką na czele, nagrało ich covery, podkreślając w ten sposób pozycję Brytyjczyków. Ostatnio jest już jednak znacznie lepiej, vide studyjny album "End Of Days" z roku
2018 Self-Released
Disillusive Play pochodzi z Grecji (Ateny), został założony w 2014 roku, a "Open Arms" jest ich dużym debiutem. Muzycznie to nawiązanie do hard rocka, heavy rocka i AORu, słowem dynamiczny hard'n'heavy w metalicznych aranżacjach. Trudno w takiej muzyce, o coś bardzo oryginalnego, zresztą bardziej cenimy taką muzykę za to, że zdecydowanie odnosi się do starych i sprawdzonych wzorców. Z tego powodu nie powinno nas bardzo dziwić, że Grecy dość często popadają w schematy lub grzęzną w kopiach, kliszach czy innych powielaczach. Bywa jednak, że w tych wszystkich znanych dźwiękach zabrzmi coś bardziej świeżo, a niektóre melodie mile połechcą ucho, także muzycy starają się aby w swoim świecie muzycznym jak najmocniej odcisnąć własny talent i potencjał. I tak w takim "Her Lonely Mind" pojawia się dynamiczny i klimatyczny oraz wyróżniający go świetny temat muzyczny, a w "Final Decision Made" przez większość czasu czaruje nas swoim urokiem wokal wokalistki Antigoni Kalamara w akompaniamencie fortepianu. No właśnie Antigoni to też dość jasny punkt na tej płycie. Ma ona mocny ale za to ciepły i ciekawy głos, czasami, choć z rzadka przypomina Doro, innym razem Marte Gabiel. Ogólnie ma w swoim głosie potencjał. Muzycy też starają się, żeby wypaść jak najlepiej i nie zanudzić słuchacza. Brzmienie jest niezłe, choć niekiedy zalatuje juz myszką. Podoba mi
się dość surowe i dość mocne brzmienie gitar oraz, że mimo, iż słyszymy klawiszowe plamy to w żadem sposób nie można o nich powiedzieć, że są wyeksponowane. Trzeba zaznaczyć, że album Disillusive Play "Open Arms" to bardzo solidne granie, choć dla najbardziej oddanych fanów hard'n' heavy. (3) \m/\m/
Djavena - Djavena 2019 Self-Released
Djavena to formacja pochodząca z Częstochowy założona w roku 2017 i jak sami mówią, grają słowiański metal progresywny. Pod tym określeniem faktycznie kryje się rock i metal progresywny ale sporo jest w nim symfonicznego power metalu, a także wpływów folk rocka czy metalu. Zresztą jakby się uprzeć można byłoby parę innych wpływów dodać. Niemniej w większość z siedmiu kompozycji na płycie przewodzi progresywny metal. Dla mnie najciekawszym jest rozpoczynający utwór "Kagda", muzycznie to dynamiczny, bardzo techniczny i intrygujący progresywny metal, ma on również zajmujący temat przewodni oraz melodie. Świetnie pracuje w nim sekcja rytmiczna, co daje przestrzeń dla wyśmienitych partii gitary. W wypadku tej kompozycji klawisze stanowią filmowe tło ale słychać je wyraźnie i dają poczucie, że są ważnym ogniwem muzycznego przesłania Djaveny. Bardzo dobrze zaistniał tu wokal Orliny Martinov. W pewnym momencie wsparł go nawet wciekły męski wokal. Podobnie oddziałuje na mnie "Velesov glas", z tym, że jest on ciut szybszy i bardziej płynny w swoim przekazie. W utworach "Slava Perunu!", "Rovnodenica" i "Serdce v Ogni" jest ciągle więcej progresywnego metalu, w zasadzie on nadal tam rządzi, ale jest w nich też sporo wpływów symfonicznego metalu. Muzycznie nadal jest intrygująco, w kompozycjach dzieje się sporo, muzycy bawią się emocjami oraz strukturami i klimatem utworów. Niekiedy jednak powstają pewne przestoje, co wypada niekorzystnie, tym bardziej, że muzycznie zespołowi specjalnie nie spieszy się, a muzycy bardziej kładą nacisk na elegancję, okazałość i brzmieniowy majestat. Przedostatni kawałek, "Trojoka Vrana" to już bardziej świat symfonicznego ambitnego power metalu, jest on szybszy i płynniejszy w stosunku do poprzedzających kompozycji. Innego wymiaru na-
biera ostatni utwór, którym jest edit "Velesov glas". Jest prawie o polowe krótszy i nabiera więcej cech power metalowych w stosunku do swojego oryginału. Tak oto Djavena przygotowała ciekawy debiut, który powinien zainteresować fanów progresywnego metalu czy też ambitnego symfonicznego metalu. Tym bardziej, że muzycy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony jeśli chodzi o wykonanie. Na osobną uwagę zasługuje Orlina Martinov, bowiem kobieta posiada kawał głosu, poza tym umiejętnie nim operuje, dzięki czemu z łatwością śpiewa wysoko, mocno, jak i te obdarzone delikatnością partie. W sumie mocny punkt tej kapeli. Jest jednak pewne ale, przynajmniej w moim wypadku. Śpiew Orliny zbyt mocno przypomina mi inne panie z nurtu melodyjnego symfonicznego power metalu, za czym nie przepadam. Mam nadzieję, że to tylko mój problem i Wam czytającym tę recenzje nie będzie przeszkadzał. Poza tym Orlina przygotowała świetne teksty nawiązujące do świata, mitologii i wierzeń Prasłowian. Mało tego teksty śpiewane są w ich starożytnym języku. Także wcześniejsze naleciałości folkowe w końcu są zaprezentowane w pełni. No i na koniec to, co na początku się rzuca się w oczy, czyli oprawa graficzna. Tajemnicza, mroczna, przyciągająca uwagę, tak jak teksty czy sama muzyka. Debiut Djaveny jest jak naj bardziej godny polecenia. (4) \m/\m/
Dragonlore - Lucifer's Descent 2020 Iron Shield Records
Takie przystępniejsze King Diamond, takie mniej agresywne Helstar, takie wolniejsze Exciter - debiut Dragonlore to profesjonalnie zrealizowana i współcześnie brzmiąca mieszanka old schoolowych patentów heavy metalowych. W pewnym sensie ugrzeczniona i trzymająca się metalu środka bez wycieczek w żadne ekstrema i patologie. W sam raz do posłuchania, kiedy masz ochotę na jakiś heavy metal, ale nie ciągnie Cię akurat do żadnej ikony. "A, co tam, słyszałem już Maiden i Priest, wrzucę sobie Dragonlore tym razem". W takich okolicznościach "Lucifer's Descent" się sprawdza. Zespół pochodzi z Chicago, więc dla tamtejszych metalowców to musi być fajna sprawa - wybrać się na koncert Dragonlore i przy okazji obadać "Lucifer's Descent". Dla słuchaczy z Polski być może w
tym momencie jedynie ciekawostka, ale można mieć gdzieś tą nazwę w pamięci i w razie potrzeby sobie odpalić (poszerzamy zakres dostępnych opcji). Na początku zastanawiałem się, jaka może być przyszłość takiego zespołu, który jest zbyt zachowawczy na globalny rozgłos a jednocześnie zbyt porządny na granie po lokalnych ogródkach piwnych. Myślałem - oj, Dragonlore chyba pozostanie jednak projektem hobbystycznym. Brakuje im takiej iskry zapalnej, woli podbicia świata, pomysłu na wyróżnienie się z tłumu. Nawet gdy próbują zrobić coś bardziej przemawiającego do wyobraźni słuchacza (jak np. w "At The Mercy Of Kings") efekt jest mułowaty. Omawiane wydawnictwo sprawdzałoby się lepiej, gdyby było dwa razy krótszym demem dopiero poprzedzającym debiut. Potem jednak spojrzałem na zdjęcia zespołu i zmieniłem refleksję - widzimy debiutujących kolesi w wieku naszych ojców, a nie młodzież. Chodzi o to, że Dragonlore zostało założone już dwie dekady temu, ale ekipa się rozsypała i przespano ten okres. Obecny skład jest inny niż wtenczas, ale i tak można powiedzieć, że obecni muzycy wystartowali właśnie tak o około dwadzieścia lat zbyt późno. Aby zostać zauważonymi, musieliby walczyć o kawałek uwagi ze swoimi rówieśnikami, którzy tworzyli kultowe kapele za młodzieńczych lat, rozsypali się i po wielu - wielu latach robią reaktywację, aby przypomnieć swoim wiernym fanom o swej dawnej potędze a jednocześnie odświeżyć repertuar o nowy zestaw utworów. A tak, widzimy próbę reaktywacji zespołu 20 lat po tym gdy wydali nic(!). To ma ogromny wpływ na ich podejście - "jak dotąd zagraliśmy tylko jeden raz na żywo, planujemy powrócić do tego miejsca ponownie a poza tym zagramy jeszcze jeden koncert." Krytykować "Lucifer's Descent" to jak krytykować heavy metal, ale jest jedna rzecz, którą chciałbym żebyście zapamiętali z tej recki: tu brakuje ognia. (1,5) Sam O'Black
Dreamlord - Disciples Of War 2019 No Remorse
Ten grecki zespół powstał jeszcze w połowie lat 90. ale do tej pory niczym szczególnym się nie zaznaczył. Zarejestrowanie kilku demówek - ostatnia blisko 20 lat temu, bagatela, jak mawiał stary subiekt, do tego jakieś składanki ze staroci-
ami - nie są to jakieś imponujące rezultaty. Teraz Dreamlord zyskał dzięki No Remorse szansę na drugie życie ale sorry, nic z tego nie będzie. Panowie łupią bowiem sztampowy thrash, niczym nie wyróżniając się spośród grajacych go setek zespołów, poza tym te młodsze kapele biją ich na głowę zaangażowaniem i energią. W dodatku zbyt dużo tu patentów podkradzionych ze starych płyt Metalliki, Megadeth, Testamentu czy Sacred Reich, a cyfrowe, plastikowe brzmienie też nie jest tu atutem, wręcz przeciwnie. Na wyróżnienie zasługuje tu na pewno wokalista Babis Paleogeorgos, fajne są też odniesienia do doom metalu w mocarnym "The 11th Hour" czy klasycznie heavymetalowy "Uncompromised", ale po zespole z takim stażem spodziewałem się prawdziwej petardy, a nie odpustowego kapiszona. (2) Wojciech Chamryk
Edge Of Paradise - Universe 2019 Frontiers
Edge Of Paradise zostało założone przez wokalistkę i pianistkę Margaritę Monet i gitarzystę Dave'a Batesa w 2011 roku w Los Angeles. Do tej pory wydali płyty "Mask" (2012), "Immortal Waltz" (2015), "Alive" (2017) oraz omawianą "Universe" (2019). Nie trudno się domyślić, że Edge Of Paradise prezentuje grupę zespołów grających melodyjny, acz dynamiczny heavy/power metal w symfonicznej oprawie z wokalistką za mikrofonem. Jednak wyróżnikiem tego zespołu są wyraźnie słyszalne naleciałości nowoczesnych brzmień w postaci elektronicznych i industrialnych plam. W tym wypadku wystarczy posłuchać tytułowego utworu "Universe", aby zorientować się o co chodzi. Niemniej Amerykanie wykorzystują wiele innych wpływów, bardziej już klasycznych, chociażby hard rockowych, neoklasycznych czy też progresywnych. Także w muzyce Edge Of Paradise dzieje się dość sporo, chociaż słuchając ich płyty wydaje się, że muzyka jest dość prosta. To cecha praktycznie całego nurtu, który mimo wszystko dba aby ich muzyczny świat był łatwo przyswajany nawet dla przypadkowego słuchacza. Pomagają w tym oczywiście melodie, których dyrygentem jest wokalistka, w tym konkretnym momencie to Margarita Monet. Jej głos, co prawda wpisuje się w ogólnie przyjęty model kobiecych głosów, ale w jej wy-
RECENZJE
161
padku jest on bardziej rockowy i wrzaskliwy, choć równie chętnie korzysta ze swoich subtelniejszych walorów. Amerykanie mają parę atutów, mają potencjał, ale pomimo tego nie stanowią jakiegoś przełomu w melodyjnym graniu, po prostu są kolejnymi i jednymi z wielu. Jak znajdzie się w nich pokora i cierpliwość, za jakiś czas z pewnością zaczną piąć się ku szczytom popularności. Niemniej "Universe" mimo, że przebojowy, wydaje się całkiem zwyczajnym. (3,5) \m/\m/
Electronomicon - The Age Of Lies 2019 Self-Released
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Electronomicon "The Age Of Lies" jest tym dla heavy metalu 2019r. co Queensryche "Operation: Mindcrime" było dla progresywnego heavy metalu 1988r. niesamowicie interesujący i zakręcony koncept opowiadający o zmaganiach z realiami życia. O fabule więcej możecie przeczytać w wywiadzie z wokalistą i liderem Owen Bryant, natomiast w tym miejscu postaram się zaprezentować samą muzykę. W sumie, to całość znajduje się w zasięgu Waszych kilku kliknięć, jednak zanim zajrzycie do YouTube, zauważcie, że klawiszowe intro zupełnie nie oddaje charakteru płyty. Klawisze ciągną się przez pierwsze 60 sekund i to mogłoby wystarczyć, żeby wielu heavy metalowców przełączyło sobie na inny album. A byłoby szkoda, bo później dostajemy fajne riffy, znakomite brzmienie do którego wielu z Was już jest przyzwyczajona, agresję w stylu Iced Earth, wokale jak na Judas Priest "Jugulator" i kawał mięsa. Nie brakuje świdrujących solówek, dynamicznych przejść, ciężaru ani wolniejszych nastrojowych momentów. Jeśli macie ochotę właśnie na taką muzykę, to Electronomicon "The Age Of Lies" jest dla Was. To jest bardzo starannie zrobiony, spójny koncept, warty uważnego słuchania od początku do końca, ale też dosyć szybko zdobywający uznanie słuchaczy. Utwory są konkretne, porywające, zapamiętywalne i na pewno dają się lubieć. Znajdujemy tam odniesienia nie tylko do Iced Earth i do Judas Priest, ale także do Dio (wokal w "Welcome to my Life" to nic innego jak kopia Dio w najwyższej formie, i właśnie fajnie że to tak wyszło!). Odrobina elektroniki nie razi. Trudno byłoby trafnie
162
RECENZJE
rozpoznać, które partie perkusji są zagrane akustycznie na prawdziwej perce, a które są elektroniczne. Poza tym, elektroniczne ozdobniki zostały dodane w znikomej ilości i jako ozdobniki, a nie główna treść. Electronomicon jest transparentne z tego rodzaju eksperymentami nawet w nazwie zespołu, więc nie ma co się tego czepiać. Wszystkie utwory są znakomite a osobiście najbardziej podoba mi się bujający "One Night" (dojście do tego wniosku zajęło mi sporo czasu!) oraz nastrojowy "Emerald Forest" (prawie Symphony X) czyli środek płyty. Słychać, że ta muzyka nie powstała w ciągu tygodnia, zbyt wiele się tam dzieje, nie ma przypadkowych dźwięków i wszystko zostało wspaniale poukładane. Na koniec słuchacz pozostaje z pełną nadziei obserwacją, że właśnie doświadczył esencji życiowej energii i następny dzień naprawdę może być lepszy niż którykolwiek dotąd. Taka muzyka ma właściwości odświeżające umysł i podnoszące na duchu. Z pełnym przekonaniem powtórzę, że Electronomicon "The Age Of Les" jest tym dla heavy metalu 2019r. co Queensryche "Operation: Mindcrime" było dla progresywnego heavy metalu 1988r. (5) Sam O'Black
Emerald - Requiem 2018 Emerald Music
Hasło Emerald, odzew Szwajcaria, ale nie, to nie jest zespół Michaela Vauchera, a zupełnie inna grupa, pochodząca ze Stanów Zjednczonych. Z Ariozny, żeby była ścisłość, bo Amerykanie nader często wykorzystują te same nazwy. Ten Emerald istniał krótko jeszcze w pierwszej połowie lat 80., ale wtedy skończyło się tylko na epizodzie. Rekatywowana przed sześciu laty grupa działa obecnie znacznie bardziej profesjonalnie, regularnie nagrywając i wydając kolejne płyty. "Requiem" jest czwartą z kolei i potwierdza, że Jeff Melin, Duane Hollis i Will Jones mają potencjał i umiejętności. Jasne, że kariery już teraz żadnej nie zrobią, ale pewnie i tak muzykują przede wszystkim dla przyjemności, swojej i tej garstki fanów surowego i melodyjnego hard 'n' heavy. Jeśli przymkniemy oko na rażące prymitywizmem bębny we wstępie "Eye To Eye" czy ciągłe nadużywanie patentów z pierwszych płyt Black Sabbath w większości utworów to "Requiem" może się nawet podobać. Szczególnie gdy zespół gra tak porywająco
jak w "Against The Wall", zróżnicowanym, niesionym basowym pochodem "Inescapable", na poły balladowym "Promised Land" czy dynamicznym, bodaj najciekawszym na tej płycie "Without A Stone". I chociaż to w sumie druga liga, to takich pasjonatów trzeba doceniać i wspierać, więc: (4).
kolosie nie jest zawsze oczywiste. Także jak ktoś nie ma dość rockowych oper o filmowym rozmachu to niech bez wahania sięga po "In The Name Of The World Spirit". Tym bardziej, że wykonanie jest więcej niż zacne. Zresztą wystarczy jeszcze raz przeczytać listę zaproszonych muzyków. (3,7)
Wojciech Chamryk
\m/\m/
Enzo And The Glory Ensemble In The Name Of The World Spirit 2020 Rockshots
"In The Name Of The World Spirit" to trzeci w kolejności album, po "In the Name of the Father" i "In The Name of The Son" kompozytora Enzo Donnarumma. W wypadku tego albumu Enzo za współtowarzysza "zbrodni" ponownie obrał sobie Gary' ego Wehrkampa z Shadow Gallery. Zespół zaliczany jest do progresywnego metalu, jednak mnie bardziej kojarzy się z rock operą oraz ambitnym prog-power metalem, w którym ulokowano wiele inspiracji z innych muzycznych stylów. Owszem progresywne elementy też mają tu swoje miejsce ale to ogólnie zaakceptowana tendencja zarówno w progresywnym metalu, jak i w ambitnym power metalu. Świadczy o tym cała masa zaproszonych muzyków, wymieńmy chociażby Marty Friedmana, Kobi Farhi (Orphaned Land), Ralfa Scheepersa (Primal Fear), Marka Zondera (Fates Warning, Warlord), Gary Wehrkampa i Briana Ashlanda (Shadow Gallery), Nicholasa Leptosa (Warlord, Arrayan Path), Dereka Corzine i Amulyna Braught Corzine (Whisper from Heaven), Davida Browna (Metatrone), Alessandro Battini (Dark Horizon), Marię Londino i Francesco Romeggini (S91), Claudię Coticelli, Clarę People oraz Philipa Bynoe (z zespołu Steve'a Vaia). Bardzo ważnym elementem tego albumu jest także chóru Weza Meza z Konga. A to dlatego, że muzycznie to zderzenie świata zachodniego ze wschodnim, a wszelkie etniczne i orientalne motywy są wręcz kołem zamachowym tego spektaklu. Enzo przez całość "In The Name Of The World Spirit" stara się utrzymać słuchacza w napięciu. Wykorzystuje w tym celu całą masę środków ekspresji, które do tej pory wykorzystano na tej scenie, ale zawsze stawia na ciekawe i wpadające w ucho melodie. Bez dwóch zdań udaje mu się to w stu procentach, co przy ponad godzinnym
Ereley - Diablerie 2020 Massacre
Bracia Czesi też heavy metal grają. Przykładem niech będzie progresywno-metalowy Erely, który właśnie wypuścił swój drugi pełny album "Diablerie". Ich progres ma w pełni indywidualne cechy, choć Czesi do wykreowania go wykorzystali doskonale znane elementy. Jak dla mnie, w ich brzmieniu są wątki klasycznego progresywnego metalu, od Dreram Theater po Queensryche, które zmieszane są z melodyjnym acz bardzo mrocznym power metalem, powiedzmy coś jak Witherfall, a niekiedy nawet gotyckim rockiem. Muzycy nie bronią się też prze neoklasycznymi ozdobnikami. Wyraźnie wyczuwalne są wpływy nowoczesnego ciężkiego grania, z pewną dozą alternatywnego metalu, a także melodyjnego death metalu. Ogólnie utwory są dynamiczne, wielowymiarowe, wypełnione melodiami ale obarczone tajemniczym, ponurym i pełnym zadumy klimatem. Właśnie ta aura bardzo mocno wciąga słuchacza i to raczej ona decyduje czy muzyka Erely przypadnie komuś do gustu czy raczej nie. Konstrukcja całego albumu przypomina typową produkcję progresywną, a to dlatego, że Czesi z wielką dbałością przygotowali każdą z kompozycji, tak, żeby słuchacz przy każdej mógł zadumać się, pomyśleć i docenić kunszt kompozytorski oraz wykonawczy. Także płytę słucha się w całości i w skupieniu. Na "Diablerie" przeważa czysty, zwykły śpiew wokalisty ale jest też ten bardziej dosadny, zbliżony do growlu. Ubarwia to jeszcze bardziej i tak intrygującą muzykę. Ogólnie album może się podobać i zgromadzić spore grono wielbicieli. Niemniej nie sądzę aby Czesi namieszali zbytnio na progresywnej scenie, są jednak zbyt daleko od takiego Dream Theater czy chociażby od naszego Riverside. Z drugiej strony nie takie rzeczy zdarzały się w show bussinesie, więc... Ja od tej pory będę miał Erely na oku, choć zespół z pewnością będzie miał u mnie bar-
dzo dużą konkurencję, w postaci innych znakomitych progresywnych kapel, oczywiście tych w bardziej klasycznym pojęciu. (3,7) \m/\m/
Eternal Thirst - Purge The Bastards
frenie "Sold My Soul", że sprzedali dusze rock'n'rollowi i nie ma w tym krzty przesady, bo łoją na poziomie i z ogromną energią. Deep Purple, Rainbow z lat 80. czy Thin Lizzy wywarły na nich ogromny wpływ, słychać też, że musieli lubić amerykańskie, komercyjne granie spod znaku AOR, bo chwytliwy "Leader Of The Pack" byłby ozdobą programów tamtejszych stacji radiowych. Formosa potrafią też jednak zagrać mocniej i mroczniej ("Night Of The Witch"), wokale Nika Birda też dodają ich muzyce poweru ("Dynamite"), co tylko uatrakcyjnia program tego wydawnictwa. (4)
operuje wszystkimi znanymi i dostępnymi środkami znanymi ze sceny zwanej progressive. W tym wypadku jedynie może zaskoczyć intensywnością i sposobem ich wykorzystania. "Shape Without Form" to bardzo dobry album, jedyny minus to wspomniany brak dobrego wokalisty. Czy warto na nich postawić decyzja należy do was, moi drodzy progresywni maniacy. (3,7) \m/\m/
2019 Metal On Metal
Są z Chile, od 15 lat grają power metal i w ubiegłym roku wydali czwarty album. Termin power metal miewa obecnie dość negatywne konotacje, ale Eternal Thirst hołdują podejściu z lat 80., żadne to p2p2, czy jak tam się zwie ta współczesna odmiana melodyjnego heavy. Słychać też, że muszą cenić Judas Priest, Iron Maiden oraz inne zespoły nurtu NWOBHM czasem chyba aż za bardzo, co słychać w pracy gitar siarczystego "Wrath From The Core". Jeszcze ostrzejsze "Iron Walls" czy "Metal Raided From Hell" są już o niebo/piekło lepsze i bardziej oryginalne. Powiedziałbym nawet, że momentami brzmią lepiej niż wiele oryginalnych kapel z lat 80, i nie mam tu na myśli tylko kwestii realizacji dźwięku. Albo jak pięknie rozpędza się, tak na początku melodyjny, "Blood Letter (The Prince Of Darkness)" czy Rodrigo Contreras dodaje wokalnego wygaru, i tak przecież mocnemu, "The Last Shot" - klasa, bez dwóch zdań. Dynamiczny "The Skull Breaker" to z kolei wypisz/wymaluj Running Wild z pierwszych płyt, numer ostry surowy, ale też i melodyjny. Warto więc ich posłuchać, bo grają szczerze i z serducha, a do tego naprawdę nieźle. (4) Wojciech Chamryk
Formosa - Danger Zone 2020 Metalville
No tak, jak nie Szwedzi to Niemcy, inna opcja w świecie hard'n' heavy jest zdaje się znacznie mniej oczywista. Trio z Essen gra melodyjnego hard rocka, a "Danger Zone" jest ich trzecim albumem. W roku 1984 płytę o takim samym tytule wydał już Sinner, ale ta firmowana przez ich znacznie młodszych kolegów po fachu jest równie ciekawa. Chłopaki deklarują w re-
Wojciech Chamryk
Hand of Fate - Messengers of Hope 2017 Self-Released
Ghost Toast - Shape Without Form 2020 Inverse
"Shape Without Form" to czwarty album węgierskiego zespołu Ghost Toast. Zawiera on mieszankę progresywnego metalu i rocka. Przeważa bardzo dynamiczny, technicznie zagrany, gęsty i intensywny progresywny metal. Oczywiście jest też miejsce na kontrasty, przestoje, wyciszenia i inne liryczne pasaże. Wtedy to muzycy więcej czerpią z progresywnego rocka. Zresztą w muzyce Węgrów jest więcej inspiracji, przez co często określają ich jako eksperymentalny zespół progresywny. Tak czy inaczej, jest w tej muzyce miejsce na wyobraźnię, bowiem wszystkie siedem kompozycji, to w pełni instrumentalne utwory i bez ich oraz naszej fantazji ciężko byłoby przyswoić aż tak wiele obfitych dźwięków i brzmień. Pewien oddech na płycie przynosi "Hunt of Life" zaczynający się bardzo rytmicznie, wykorzystujący dub, ambiet i inne elementy word music, nie dziwota, bowiem fragment ten powstał na motywach islandzkiej piosenki ludowej "Krummavisur". Możemy tu też usłyszeć jedyny śpiew ściągnięty z Youtube, ze strony Kelly Jenny. Ten głos uświadomił mi, że jednak bardzo mocno brakuje mi w muzyce tego zespołu narracji wokalnej. Myślę, że w muzyce Ghost Toast znalazło by się miejsce na linie wokalne, jakby nie było operują bardzo wieloma dobrymi melodiami. No cóż, Węgrzy wymyślili swój muzyczny świat w taki sposób a nie inny. A jest on intrygujący, pełen bajkowości, fantazji oraz wszelkich doznań i emocji. Jeżeli ktoś przeraził się słowem eksperymentalny, to powinien puścić go mimo uszu, bowiem Ghost Toast
Zespół Hand of Fate powstał w 2014 roku i od początku był zafascynowany melodyjnym heavy/power metalem z elementami symfonicznymi, co możemy usłyszeć na ich debiucie "Messengers of Hope". Większość takich kapel jest na poziomie i prezentuje swoim słuchaczom dobrą muzykę, wielobarwną, ciekawą, dość ambitną, świetnie zaaranżowaną i znakomicie zagraną. W tym wypadku Grecy nie odbiegają od innych z tego nurtu. W ich muzyce oprócz podstawowej muzycznej konstrukcji znajdziemy elementy hard rocka, AORu oraz rocka progresywnego. Muzycy nie zapominają dotykać również różnych muzycznych doznań czy też klimatów, także na albumie znajdziecie niezłą dźwiękową ucztę, pod warunkiem, że należycie do fanów takiego grania. Gros takich formacji za mikrofonem stawia panie, tak jakoś się przyjęło, że kobiecy głos jeszcze bardziej podnosi zainteresowanie taką muzyką. Na "Messengers of Hope" śpiewa Alexandra Anagnostopoulou i trzeba przyznać, że jej mocny, a la operowy głos jest wyśmienity. Niestety jest też jeden z wielu. Jak dla mnie, wokal Alexandry najlepiej wybrzmiewa w wolnych i spokojnych momentach tak, jak w dużych fragmentach utworu "A Time Was Free". Jeżeli ktoś z fanów melodyjnego symfonicznego power metalowego grania do tej pory nie znał tej kapeli i jej muzyki to myślę, że powinien sięgnąć po "Messengers of Hope", nie będzie rozczarowany. (4) \m/\m/ Haures - The Metal Age 2019 Self-Released
Po deathmetalowych początkach Haures przeobraził się w rasową, klasycznie metalową bestię, proponując na debiutanckim albumie
porywający metal. Tradycyjny heavy na CD "The Metal Age" czerpie co prawda pełnymi garściami od Iced Earth, Grave Digger czy Blind Guardian z pierwszych płyt, żywiecki kwartet czyni to jednak nad wyraz przekonująco i wiarygodnie - słychać, że te akurat dźwięki są im bliskie, nie grają ich pod publiczkę czy z innych względów. Efekt to prosty, surowy, ale niepozbawiony też melodii power/ heavy metal: taki bardziej podziemny, ale z dobrym, organicznym i świetnie pasującym do niego brzmieniem. Sporo tu konkretnych riffów, nie brakuje też efektownych solówek czy gitarowych współbrzmień. Sekcja pracuje równo i kompetentnie, a niekiedy bas wysuwa się na plan pierwszy, choćby w opatrzonym teledyskiem "The Little Boy" czy "Balladzie o szczęściu". To jedyny utwór na tej płycie zaśpiewany w języku polskim - tu akurat głos Huberta Rzeszótko wypada tak sobie, ale w ostrzejszych numerach radzi sobie wyśmienicie, szczególnie w siarczystym "Inventor" czy zróżnicowanym "Good Of Eternal Fire". Początki są więc nad wyraz udane, oby tak dalej! (5) Wojciech Chamryk
Hefaistova Lyra - Preludy 2019 Slovakia Metal Army
Formacja braci Czechów istnieje z przerwą od 2002 roku. W dyskografii mają trzy duże albumy, gdzie "Preludy" jest ich ostatnim. Tak, jak wieść gminna niesie, muzycy tej kapeli grają thrash metal, ale jest w nim wiele wpływów tradycyjnego heavy metalu oraz progresywnego podejścia do metalu. Z tego najbardziej prawdziwa jest ta pierwsza i ostatnia część tej informacji. Pewnie dla tego bardzo, ale to bardzo ich muzyka przypomina mi granie polskiej Myopii, szwajcarskiego Coronera czy też kanadyjskiego Voivoda, z naciskiem na tę ostatnią kapelę. Z pewnością ich muzyka nie jest łatwa w odbiorze, nawet dla wprawionego w bojach słuchacza. Trzeba sporo czasu jej poświęcić aby chociaż w części zrozumieć, o co im chodzi. Nie-
RECENZJE
163
mniej, gdy choć trochę do niej zbliżymy się, to odpłaci nam swoim olbrzymim emocjonalnym bogactwem. Odbioru nie ułatwia, też kwestia śpiewania w języku czeskim. Nie mam jakiegoś problemu ze śpiewaniem muzyków w języku ojczystym. Niemniej w wypadku tego zespołu, muzyka potrzebuje sporego zaangażowania oraz skupienia, a niestety ten język mocno rozprasza. Być może wraz z kolejnymi wydawnictwami Hefaistovey Lyry przyzwyczaję się do czeskich liryk. Poza tym Jan Deutscher pełniący rolę wokalisty robi to w zupełnie zwykły sposób, z dala od heavy metalowego śpiewania. Z podpatrzonych różnych opracowań, wynika, że tematyka tekstów też nie należy do łatwych i jest mocno skoncentrowana na historii. Także muzycy nie odpuszczają swoim ambicjom nawet w tej kwestii. Niemniej najważniejsza jest muzyka, a ta na "Preludy" zadowoli nawet wybrednych znawców tematu. (4) \m/\m/
Hell Fire - Free Again 2019 Self-Released
Drugi album Hell Fire brzmi tak oldschoolowo, jak oldschoolowy jest image tego gościa z okładkia oraz okładka sama w sobie. Zespół pokazuje, że spadkobiercy NWOB HM mają się nieźle. I to mają się nieźle w Stanach Zjednoczonych w mieście będącym kolebką thrash metalu. Spójrzmy na przykład na kawałek "City Ablaze". To brzmi jak jakaś ciekawa fuzja Judas Priest z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i wczesnego Diamond Head. Kawałek "Live Forever" brzmi jak wyjęty z albumu "Killing Machine". Na dodatek jeszcze przeniesiona w czasie o te czterdzieści lat. Tego typu klimatów jest tu więcej. Co należy temu albumowi przyznać to fakt, że jest on naprawdę równy. Żaden utwór nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Niestety działa to tez w dwie strony. Otóż żaden się też nie wybija. Czy to wada? Zależy od punktu widzenia (a ten zaś zależy od punktu siedzenia i tak dalej). Chyba jednak Hell Fire nie jest zespołem, któremu zależałoby na tworzeniu przebojów. Chyba, że za taki uznamy "Wheels Of Fate" z balladowym wstępem i chyba najbardziej wpadającą w ucho melodią… To już oceńcie sami. A sprawdzić warto (3,75). Bartek Kuczak
164
RECENZJE
Hell Fire - Mania 2019 RtdingEasy
"Mania" to trzecie wydawnictwo Amerykanów z Hell Fire, które na rynek trafiło dzięki RidingEasy Records. Na tym albumie grupa całymi garściami czerpie z dorobku brytyjskich kapel nurtu NWOB HM. Na przykład taki "Warpath" brzmi jak spotkanie Angel Witch i wczesnego Iron Maiden. Swoją drogą kawałek ten jest ubarwiony naprawdę solidnym pojedynkiem na solówki gitarowe, którego nie powstydziliby się mistrzowie tego fachu. Innym mocnym punktem tego wydawnictwa jest utwór tytułowy. Dość potężny, nieco walcowaty (chociaż nie w znaczeniu domowym) riff robi naprawdę piorunujące wrażenie. W kawałku tym nie brakuje też nawiązań do thrash metalu, którego chłopaki są entuzjastami, czego zresztą nie ukrywają. Wpływy te można usłyszeć na przykład w kawałku "Born to Burn". Jeżeli miałbym porównać "Mania" do poprzedniego albumu "Free Again", to na pewno poprawie uległo brzmienie. Jest ono czystsze, pozbawione brudu, a jednocześnie o wiele potężniejsze. Jeżeli czegoś mi w tej płycie brakuje, to jest to jakiś element, który bez odchodzenia od ram gatunkowych zdecydowanie pozwoliłby Hell Fire odróżnić się od tego całego morza podobnych kapel. Jest to oczywiście czołówka drugiej ligi światowego heavy, ale jeszcze nie ekstraklasa. Oczywiście w przyszłości we wspomnianej ekstraklasie jak najbardziej Hell Fire widzę, bo dzieli ich od niej dosłownie parę kroków. Myślę też, że nawet na tą chwilę niejeden entuzjasta współczesnej sceny heavy zapewne dołączy ten krążek do swej kolekcji. I nie będzie on tam pełnił tylko roli zbieracza kurzu. Chętnie też poobserwuję, jak się ich droga potoczy w przyszłości. (4) na zachętę. Bartek Kuczak Hellraiders - Fighting Hard 2020 Infernö
Hellraiders są z Włoch, konkretnie z Sycylii. "Fighting Hard" to ich debiutancki album, ale zespół istnieje już od kilku lat, a jego członkowie terminowali w innych grupach jeszcze dłużej. Grają więc na poziomie, mają też w składzie niezłą wokalistkę Thrasherlady, dysponującą wysokim, czystym, ale i zadziornym głosem. Miejsce pochodzenia nie miało na nich słyszalnego wpływu: nie dla nich symfoniczny power czy inny gotyk,
wolą surowy tradycyjny heavy z wczesnych lat 80. Najwięcej słyszę tu wpływów NWOBHM, i to nie tylko, że grupa proponuje własną, siarczystą wersję "Emergency" Girlschool. Tempa, dynamiczna sekcja, gitarowe dwugłosy i solowe pojedynki gitarzystów - wypisz, wymaluj brytyjski heavy. W dodatku ten najlepszy, z lat 1979-81, żadne popłuczyny. Może i "Starving For Your Blood" jest w sumie dość monotonny, a akustyczna wersja "They Live", tylko na głos na gitarę, też niczego nie wnosi, poza sympatycznym klimatem, ale cała reszta trzyma już poziom. Pewniaki to singlowy "Beat To Death", jeszcze bardziej rozpędzony "Cursed By Gods" z dynamicznym, chwytliwym refrenem, elektryczna wersja "They Live" z ostrym śpiewem, ballada "Prince Of Hell" czy Motöryczne "Kill For Beer" czy "Fighting Hard" - dziadek Lemmy pewnie pokiwałby głową z aprobatą, nie tylko dlatego, że wokalistka niebrzydka. Jeśli ktoś lubi Girlschool i belgijski Acid musi tego posłuchać. Mocne: (5) i czekam na więcej! Wojciech Chamryk
Holy Dragons - Unholy And Saints 2019 Pitch Black
W zasadzie zespół istnieje od 1992 roku. Przez pierwsze trzy lata jako Axcess, a od 1995 już jako Holy Dragons. Od początku kapelą kieruje gitarzystka Chris "Thorheim" Caine, a do dziś wspomaga ją drugi gitarzysta Jurgen Thunderson. Tworzą oni naprawdę dobrany duet gitarowy, co przynosi niekiedy naprawdę bardzo fajne dla słuchacza efekty. Nie powinno to nas dziwić bo prze tyle lat i po nagraniu kilkunastu płyt można się naprawdę dobrze zgrać. Poza tym Kazachowie wybrali tradycyjny heavy metal jako swoje naturalne środowisko i od początku mocno trzymają się tej sceny. Nie inaczej jest z "Unholy And Saints", która muzycznie jest umieszczona gdzieś między Iron Maiden a Gamma Ray. Także kapela niczego nie odkrywa, a niekiedy ich muzyka brzmi mocno schematycznie. Nie-
mniej w wypadku tej formacji przyzwyczaiłem się do tego. Poza tym, właśnie dla tego słucham takich zespołów, bowiem świadomie nawiązują do złotego okresu heavy, który uwielbiam ponad wszytko co wymyślono w ciężkim graniu. Ogólnie muzycy Holy Dragons starają się aby kompozycje były w miarę ciekawe i różnorodne. Przeważnie im się udaje ale jak już wspomniałem, czasami ocierają się o kopiowanie i wykorzystywanie wyświechtanych patentów. Czasami bywa też tak, że jest się przekonanym, że akurat właśnie te rozwiązania najlepiej sprawdzają się danym momencie i za nic ono nie może wyjść z głowy. W utworach Kazachów na tle konstrukcji muzycznej bardzo dobrze wypadają gitary i jest czego posłuchać. Czasami przypomina mi to, co wyprawia Jeff Waters w swoim Annihilator, z tymże bardziej w stylu heavy metalowy. Jednym razem zachwyca jakiś temat gitarowy, innym razem solówka, kiedy indziej zaś współbrzmienie gitar. Sporo jest tych niezłych gitar. Trochę inaczej jest z sekcją rytmiczną, gdy bas brzmi i gra przyzwoicie, to mimo, że perkusja gra nieźle, to jednak brzmi nienadzwyczajnej. To jest kolejny problem, który powraca przy nagraniach Holy Dragons. Często jest tak, że coś właśnie nie brzmi. Mimo, że kompozycje na "Unholy And Saints" są różnorodne to muzycy dodatkowo uatrakcyjnili płytę przerywając podstawowe kompozycje gitarowymi miniaturami, a że mają do tego smykałkę znalazło się ich tu aż cztery. Wśród konkretnych kawałków jest też w czym wybierać, mnie najbardziej przypadły do gustu świetny, szybki i klasyczny z epickim zacięciem "Ravens Of Odin", jeszcze bardziej szybki i rozbrykany "Fly Your Guitar" oraz trochę dziwacznie rozpoczynający się instrumental z ciekawym klimatem czyli utwór tytułowy. Osobną kwestią na "Unholy And Saints" jest wokal. Z tym tematem kapela ma przeważnie problem, tym razem śpiewaniem zajęła się sama Chris. Myślę, że jej miałczącoskrzekliwym głosem wielu będzie rozczarowanych. No nie jest doskonały, ale ja po wielu przesłuchaniach przyzwyczaiłem się i polubiłem go. Może i wam się to przytrafi. Poza tym w historii ciężkiego grania było kilka znakomitych kapel, które nie miały za mikrofonem kogoś wyjątkowego, niech za przykład posłuży Geddy Lee i Rush. Ogólnie "Unholy And Saints" to dobra płyta z przeznaczeniem dla wielbicieli klasycznego heavy/power metalu. Choć z drugiej strony pisze to, ktoś kto zdecydowanie przyzwyczaił się do wszystkich niedociągnięć tej formacji, więc nie wiadomo czy jest wiarygodny. (4) \m/\m/
Hot Hell Room - Stasis 2020 STF
Hot Hell Room długo zbierali się do nagrania debiutanckiego albumu, ale potem zaczęło iść im nieco łatwiej i niedawno wydali trzecią już płytę. Zdaje się, że wcześniejszych nie słyszałem, trudno mi więc o skalę porównawczą, ale na "Stasis" zespół stylowo i bardzo profesjonalnie wykonuje hard rocka z elementami heavy metalu. We Francji, wbrew pozorom, tradycje takiego grania sięgają jeszcze końca lat 70., a Hot Hell Room jawi się niczym sukcesor dawnych grup hołdujących takiej właśnie stylistyce. Poszczególne utwory są zwykle utrzymane w średnich tempach i brzmią dość lekko, mimo tego, że sporo w nich solidnych riffów. Swoje robią jednak liczne partie syntezatorów - zwykle słyszalnych na drugim planie, ale niekiedy też bardziej wyeksponowanych, tak jak choćby w "Final Choice" czy patetycznym "One Ton Of Lies". Nie znaczy to rzecz jasna, że zespół nie potrafi przyspieszyć ("Human Game") czy zabrzmieć mocniej i bardziej surowo ("Fatality"), jednak to w lżejszym hard'n' heavy Hot Hell Room czują się najlepiej, a i wysoki głos Loics Malassagne (momentami kłania się Geoff Tate w najlepszej formie) też idealnie do niego pasuje. Mocne: (4).
głównej oraz bardziej klimatyczne fragmenty "Hero's Fate". "Condemned To Hell" to już surowy, miarowy utwór z quasi organowym intro - kłania się stare, dobre Rainbow i Tony Carey z lat 70. Koniec tamtej dekady przypomina z kolei "Unreal", rzecz balladowo-dynamiczna z przebojowym refrenem i efektowną solówką. Warto więc Hounds sprawdzić, jeśli ktoś lubi powyższe klimaty. (4,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Human Fortress - Reign Of Gold 2019 AFM
Szósty album Human Fortress to sztampowy power metal we współczesnym wydaniu. Pod każdym względem profesjonalny, zawodowo brzmiący (znany z Victory Tommy Newton to marka, bez dwóch zdań), ale też nijaki i po prostu nudny. Przed totalną klapą ratuje tę płytę świetny głos Gusa Monsanto - posłuchajcie go w "Thunder" czy w "The Blacksmith", po prostu klasa! - ale warstwa instrumentalna w żadnym razie mu nie dorównuje. Trochę ciekawiej robi się w momentami folkowym "Bullet Of Betrayal", epickim "Lucifer's Waltz" czy symfoniczno-patetycznym "Victory", ale jako całość "Reign Of Gold" nie ma zbyt wiele do zaoferowania. (1,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Hunter - Hunter Hounds - Warrior Of Sun 2020 Punishment 18
Ostatnimi laty młode włoskie zespoły całkiem nieźle radzą sobie z heavy/US power metalem lat 80. Hounds są z Turynu, powstali cztery lata temu i po EP "Hounds" przedstawiają debiutancki album. "Warrior Of Sun" potwierdza, że z jednej strony grupa jest pod dużym wpływem takich zespołów jak Savatage czy Armored Saint (utwór tytułowy, "Beyond The Horizon", "City Hunter"), ale też szuka własnego stylu, czerpiąc również z hard rocka czy art rocka. Podstawy do takich wniosków daje instrumentalny, spacerockowy "The Chronogate" z syntezatorami w roli
"Then Comes The Night" czy pięknie rozpędzającego się "The Knight Of The Black Rose". Zespół wśród swoich bogów wymienia tak oczywiste nazwy jak: Judas Priest, Iron Maiden, Manilla Road, Metal Church, Omen czy Cirith Ungol, ja dodałbym do nich jeszcze Accept, bo niekiedy David Walgrave brzmi niczym młodszy brat Udo, tyle, że obdarzony wyższym, nie tak zgrzytliwym głosem. Całość zarejestrowano analogowo raptem w jeden weekend, co ma też odbicie w klarownym, surowym brzmieniu, również niczym z lat 80. "Hunter" to udany debiut, czekam na więcej! (5)
2019 Self-Released
Firmują tę płytę niby debiutanci, ale znani z licznych zespołów, z których Crusader miał swego czasu nawet szansę szerszego zaistnienia - CD "Fools" naprawdę trzymał poziom i czasem z przyjemnością do niego wracam. Na "Hunter" pięciu Belgów nie wymyśla więc niczego na nowo, bo to heavy metal w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych, dźwięki, które na dobrą sprawę mogły powstać tak maksymalnie w 1983-85 roku. To tylko siedem utworów, raptem niecałe 27 minut muzyki, ale co numer, to pozytywne zaskoczenie, z perełkami w postaci rozpędzonego "Infiltrator", równie dynamcznego
Infamous Demise - Infamous Demise 2019 Self-Released
Płytka to niepozorna: CD-R w slimie z jednostronicową wkładką, bardziej demo niż album wydany w XXI wieku, ale muzycznie jest moc! Jak widać nie zawsze wypasione wydanie idzie w parze z całą resztą, a amerykański Infamous Demise prezentuje na swym debiutanckim materiale porywający heavy/power/thrash metal osadzony w ósmej dekadzie ubiegłego wieku. Wnoszę ze zdjęcia, że niektórzy z muzyków muszą doskonale pamiętać te dawne już czasy, ale jak słychać młodzież też garnie się do takiego grania, zaś połączenie doświadczenia z młodością dało iście piorunującą mieszankę. Nie ma tu więc słabego utworu, bo wszystkie skrzą się świetnymi melodiami, kąśliwymi riffami i efektownymi solówkami, sekcja też nie odstaje nawet na pół dźwięku. Zespół zwerbował też nie lada jakiego wokalistę, bo Daniel Mcmahon ma kawał głosu, a momentami śpiewa manierą młodego Bruce'a Dickinsona - tylko w balladzie "Primeval Oath", w tych delikatniejszych, początkowych partiach wypada tak sobie, ale w mocniejszych rządzi już i dzieli niepodzielnie. Takie debiuty to rozumiem, oby tak dalej! (5) Wojciech Chamryk Infringement - Alienism 2019 Crime
Infringement to progresywno rockowy zespół pochodzący z Oslo (Norwegia), założony przez swoich muzyków w roku 2015. W roku 2017 wydali duży debiut "Transition", a pod koniec zeszłego roku, omawiany "Alienism". Muzykę na
tym krążku można zaliczyć do neo-progresywnej odmiany rocka oraz symfonicznego progresywnego rocka zakorzenionego w latach 70. zeszłego wieku. Oprócz tego znajdziemy elementy hard rocka, funky czy groove (powiedzmy). Płyta zawiera cztery przestrzenne, dźwiękowo eteryczne, melancholijne oraz bogato emocjonalno i klimatyczne rozbudowane kompozycje. Acz w sferze przekazu brzmi ona imponująco i potężnie. W miarę normalny utwór to ponad czterominutowy "Therapy", poza tym mamy dwie mini suity, blisko ośmiominutowy "Disorder" oraz ponad dziesięciominutowy "Triad", a także prawie siedemnastominutową suitę "Delirium". Norwescy muzycy świetnie odwzorowują muzykę dawnej epoki, po względem kompozycyjnym i brzmieniowym. W tym wypadku ocierają się wręcz o magię. Instrumentaliści zresztą świetnie odgrywają swoje partie, za każdym razem podkreślając smak takich dźwięków i brzmień. Pod względem lirycznym to także koncept, tym razem dotyczący się ponurego świata pacjentów kliniki psychiatrycznej, nieprzystosowanych do życia we współczesnym świecie. Ogólnie fani Genesis, Yes, Camel czy Pendragon, Arena oraz The Flower Kings powinni być nimi zachwyceni Norwegami. (4,5) \m/\m/
Inside Again - Nightmode 2020 Mystic
Warszawska grupa powróciła, po kilku latach milczenia i w zreformowanym składzie, z trzecią płytą. "Nightmode" to czarne dopełnienie zespołowego tryptyku, płyt czerwonej ("End Of The Beginning") i białej ("Songs Of Love & Disaster"). I chociaż nie jest to concept album w pełnym znaczeniu tego słowa, to jednak tych dziewięć kompozycji jest ze sobą powiązanych, tworząc całość zawartą w nocnych historiach. Już tajemnicza okładka, na której klasyczna, warszawska zabudowa sąsiaduje z nowoczesnymi wieżowcami, sygnalizuje, że warstwa muzyczna będzie zróżnicowana i tak jest w istocie.
RECENZJE
165
Podstawą jest tu klimatyczny rock progresywny, czasem podany nawet w piosenkowej, urzekającej formie ("Roads", singlowy "Closer" czy "Wired Heart", również promujący płytę). Pojawia się też senny, oniryczny klimat ("Liar King"), tym dobitniej podkreślający nocną aurę, ale Inside Again w żadnym razie nie unikają też mocniejszych, nowoczesnych czy nawet alternatywnych brzmień. Nie może być w sumie inaczej, skoro zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani z tak odmiennych stylistycznie zespołów jak choćby Annalist, Soulburners, Delate, Benedek, Mothernight czy Ił-62. Wprowadzający w nocny klimat "Sunset" jest więc celowo pełen zgiełku, zgrzytliwy i momentami wręcz industrialny, "Gasoline" po delikatnym otwarciu uderza z metalową mocą, "Tonight" też rozpędza się całkiem nieźle, a finałowy "Sunrise", właściwie instrumentalna, hipnotycznie pulsująca koda "Nightmode", to finał tej nocnej podróży. Na przeciwnym biegunie mamy takie utwory jak "Cold Dark Summer", nieodległy od dokonań Riverside, w innych kompozycjach też nie brakuje chwytliwych motywów czy refrenów i pięknych melodii, co tylko dodaje im atrakcyjności, idealnie równoważąc progresywne partie czy rozbudowane solówki. Pełne zaskakujących metafor i skojarzeń teksty Łukasza Naumowicza pięknie interpretuje zaś Michał Deptuła, potwierdzając, że z każdą kolejną płytą staje się coraz bardziej świadomym tego co robi wokalistą. Tym większa szkoda, że zespół, z waidomych względów, nie może tej świetnej płyty promować na koncertach, ale można, a nawet trzeba, wesprzeć muzyków inaczej, kupując "Nightmode" w wersji cyfrowej bądź na CD lub LP, bo to faktycznie "prawdziwa uczta dla tzw. klimaciarzy". (5,5) Wojciech Chamryk
Intoxicate - Cross Contamination 2019 Downfall
Może na początek trochę historii. Intoxicate to szwedzki zespół, który swą drogę zaczynał na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych razem z protoplastami tego, co dziś powszechnie jest nazywane szwedzkim death metalem. Niestety, początek ostatniej dekady XX wieku nie okazał się łaskawy dla zespołów uprawiających thrash, co było prawdopodobnie głównym powodem zakończenia działalności przez Intoxica-
166
RECENZJE
te. Po prawie dwudziestu pięciu latach kapela wróciła do świata żywych i wydała omawiany tutaj debiutancki album. Wspomniałem tu o death metalu nie tylko z kronikarskiego obowiązku. Drugim powodem jest to, że mimo, iż zespół w dalszym ciągu określa się jako thrash metalowy, to w takich utworach jak tytułowy czy "Innertia" sporo jest muzycznych odwołań do death. Z drugiej strony zaś Intoxicate serwuje nam sporo melodii. Przykładem niech tu będzie "Crawling Forward". Są to jednak smaczki mające za zadanie urozmaicić muzyczną zawartość "Cross Contamination". Mimo to dominują tutaj czysto thrashowe klimaty w stylu Testament (tego z lat dziewięćdziesiątych). I właśnie fanom tej grupy debiut Szwedów powinien najbardziej przypaść do gustu. (4) Bartek Kuczak
Invictus - Eden 2020 Iron Shield
Na EP "Burst The Curse" młodziaki jeszcze się rozkręcali, ale na debiutanckim albumie już w pełni pokazali na co ich stać. Invictus nie są pierwszym zespołem zafiksowanym na punkcie klasycznego metalu lat 80., ale w ich wydaniu heavy/ power brzmi naprawdę świeżo. Niemcy najwidoczniej mają już to we krwi - przemysł stalowy mieli w sumie nie nie gorszy od Anglików stąd takie u nich zainteresowanie muzyką hard'n'heavy, do tego utrzymujące się od kilkudziesięciu lat, gdy scena brytyjska była martwa praktycznie już pod koniec lat 80. "Eden" to krótki, zwarty materiał, który kiedyś śmiało mógłby ukazać się nakładem Noise, GAMA czy innego Scratch. Brzmieniowa surowizna niczym za tamtych czasów, świetne szybkie strzały w rodzaju "The Hammer" czy "The Garden Of Eden", mocarnie kroczący "Inside Your Head", jeszcze mocniejszy, bardzo patetyczny "Empire", powerowy na modłę starego Helloween "Livin' In The Future", ballada "Styx" - jest tu w czym przebierać i czego słuchać. Wokalista Nicolas Peter też radzi sobie wyśmienicie w tej stylistyce, więc mniej jak (4,5) dać po prostu nie mogę. Wojciech Chamryk Ironflame - Blood Red Victory 2020 Divebomb
Ironflame to odpowiedź na narzeka-nia fanów tradycyjnego heavy
sprawą Ironflame. (5) Sam O'Black
metalu, że rzekomo wszystkie młode zespoły brzmią tak samo i tworzą kiepską muzykę. Następnym razem, jak ktoś Wam coś takiego powie, pokażcie mu / jej "Blood Red Victory" jako przykład znakomitej i oryginalnej muzyki heavy metalowej granej przez zespół powstały "wczoraj". Główny twórca i multiinstrumentalista Andrew Della Cagna nie jest młodzieżą, bo ma 44 lata i trochę doświadczenia w takich zespołach jak np. Coldfells, Icarus Witch, Nechochwen (rozmaite klimaty ulokowane gdzieś pomiędzy heavy a black metalem), aczkolwiek cała jego twórczość pochodzi z drugiej dekady XXI wieku. Początkowo założył i tworzył Ironflame samodzielnie, ale ostatnio to się zmieniło - teraz Ironflame to już regularny zespół. O omawianym albumie wypowiedział się następująco (warto to przytoczyć, bo dobrze gada): "Jest to trzecia i najlepsza płyta (Ironflame). Zawiera wszystkie mocne cechy charakterystyczne Ironflame, zarówno muzycznie, jak i w odniesieniu do tekstów utworów. Piosenki uzupełniają się pięknie i brzmią bardzo spójnie. Jakość produkcji jest wysoka, jak nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi mocniej, pełniej i ciężej niż poprzednie płyty Ironflame. Dla fana Metalu, który nigdy wcześniej nie słyszał Ironflame, "Blood Red Victory" to album, który warto sprawdzić w pierwszej kolejności." To szczera wypowiedź i nie potrafiłbym lepiej tego opisać. Już od pierwszego kontaktu z albumem, jasne jest, że będzie epicko - jeden rzut oka na okładkę, co tam widzimy - rycerza z mieczem w czerwonej sukni i z miedzianym naszyjnikiem. Wygląda na to, że gość zakończył już swoją robotę i odniósł sukces. "We are the great protectors / We hold the key / Unlocking ancient mysteries". Przed czym chce nas chronić ów rycerz z okładki? Przed starożytnymi a może jednak jakimiś współczesnymi globalnymi zagrożeniami? Czy da się zgłębić tajemnicę bez spoglądania do książeczki najnowszego albumu Ironflame? Najwyraźniej zachodzi potrzeba odnalezienia istoty jakiejś ważnej i groźnej sprawy, ale w kontekście heavy metalu - gatunku wymyślonego przez ekipę smakosza nietoperzy - da się to zrobić tylko wtedy, gdy dobrze zapoznamy się z detalami najnowszej kreacji. Posłuchajmy co Amerykanie mają do przekazania, nie omijajmy żadnego riffu, żadnego dźwięku, żadnej strony książeczki, a nasz dzień odmieni się na lepszy za
Ironsword - Servants Of Steel 2020 Alma Mater
Kolejny album Ironsword. W sumie na dobrą sprawę powyższe zdanie mogłoby robić za całą recenzję. Skąd taka opinia? Otóż niemalże od samego początku swej działalności w muzycznym światku, Tann i jego kumple nie bawili się w żadne eksperymenty czy inne udziwnienia. Po prostu grali czysty heavy metal. I trzeba tu koniecznie nadmienić, że heavy uprawiany przez tych Portugalczyków to nie wesołe melodyjki kojarzące się ze zgrają gości w skórach pędzących na motocyklach w sobotnią noc na podryw. Co to, to nie. Muzyka Ironsword przywodzi na myśl raczej dzikie hordy nieokiełznanych barbarzyńców, którzy gdzie tylko się pojawią, bez cienia litości zostawiają chaos, spustoszenie i tak dalej. Dobra, dość już tych metafor. Jak już wspomniałem Ironsword od swojego debiutu gra właściwie to samo. W tym konkretnym wypadku nie jest to absolutnie zarzut. Wręcz przeciwnie, chwała im za to. Zresztą chyba nikt od nich jakichś wielkich odstępstw z obranej drogi nie oczekuje. Jak zatem konkretnie prezentuje się muzyczna strona piątego dziecka Portugalczyków? Po krótkim intro ("Hyborian Scrolls") wprowadzającym nas w album i nastrój pola bitwy, dostajemy od razu ciężką artylerię w postaci "Roques In The House" z gościnnym udziałem Bryana "Hellroadie" Patricka. Nie jest to jedyny utwór na "Servants Of Steel", w którym pojawia się wokalista Manilla Road, gdyż jego charakterystyczne (i jakże pasujące do tej estetyki) zawodzenie możemy usłyszeć jeszcze w utworze "Red Nails". Z ciekawszych momentów na pewno warto tu wspomnieć "Tower Of Elephant", który posiada najbardziej chwytliwy refren na całym albumie czy zadziorny "Keepers Of The Crypt". Ocena? Ja jej nie wystawię. Nie ma to większego sensu, gdyż nie przesadzę, jeśli powiem, że ten zespół stworzył sobie swoją własną klasę. Albo ktoś tą estetykę łyka w całości bez popitki, albo nie i nie ma żadnej siły, by takiego delikwenta do niej przekonać. Ja zdecydowanie zaliczam się do tej pierwszej grupy. Bartek Kuczak
Ivanhoe - Blood And Gold 2020 Massacre
"Blood And Gold" to już ósmy studyjny album tego niemieckiego zespołu, który istnieje od 1986 roku. Muzyka na tym krążku jest typowa dla progresywnego metalu ale w tym wypadku zawiera więcej gitar, jest bardziej melodyjna, a kompozycje są znacznie krótsze. Daje to trochę inną jakość muzyce, bardziej bezpośrednią, choć klimat oldschoolowego progresu ciągle się unosi. Nie wiem czy - oldschool - w tym wypadku to właściwe słowo, ale w ten sposób chciałem ująć niepowtarzalną atmosferę czasów i muzyki, gdy takie grupy, jak Ivanhoe czy Vanden Plas stawiały pierwsze kroki na oficjalnej scenie. Tym oldschoolem pachnie nawet saksofon użyty w "Shadow Play" (a zagrany przez Andreasa Muscha). Poza tym prostota w wypadku takich dźwięków to bardzo zwodnicze odczucie, bowiem na "Blood And Gold" co chwilę możemy potknąć się o technicznie zagrane partie. Niemniej rezultat jest taki, że płyt słucha się z przyjemnością ale też z wypiekami. W to przesłanie bardzo pięknie wpisuje się piosenka "If I Never Sing Another Song" szansonisty z lat 60. Matta Monro. Tak w ogóle to chyba pierwszy cover w wykonaniu Niemców. Jeśli chodzi o brzmienia i realizację utrzymano bardzo wysokie standardy progresywnych produkcji. Także "Blood And Gold" choć jest bardziej bezpośrednia, metalowa i melodyjna, to z pewnością zadowoli wybrednego fan progresywnego metalu. Moim zdaniem Ivanhoe staną na wysokości zadania. (4) \m/\m/
Jenner - The Test Of Time 2020 Infernö
Narobiły zamieszania na thrashowej scenie debiutanckim albumem "To Live Is To Suffer", a teraz wracają z nową EP-ką, zapowiedzią kolejnej, dużej płyty. To zaledwie trzy utwory, ale pokazujące, że liderka grupy Aleksandra Stamenković (gitara i śpiew), świetnie czuje się w oldschoolowym thrashu. Obecnie towarzyszą jej basist-
ka Katarina Henc i ponownie perkusistka Marija Dragićević, ale w studio grał za nią Nikola Simonović, drummer zespołu Sigma Epsilon, w którym Aleksandra również wymiata na gitarze. W siarczystym utworze tytułowym (wpływy Destruction) udziela się też wokalista tej formacji Emil Ivošević, dzięki czemu mamy zróżnicowany wokalnie duet. "Night Without Dawn" też jest ostry i surowy - to taki speed/thrash, niepozbawiony też jednak pewnej dozy melodii, a głos Aleksandry jest bardziej mroczny. No i cover na okrasę, "Young & Proud" Demoniac, jugosłowiańskiego zespołu z przełomu lat 80. i 90., numer pochodzący z ich jedynego LP "Touch The Wind" (1992): ostrzejszy niż oryginał, typowy podziemny thrash, ostry i zadziorny. Fajnie, że młode Serbki tak dobitnie akcentują swe muzyczne korzenie, przypominając numer zespołu również pochodzącego z ich miasta, to jest Belgradu. Póki co Infernö nie wydało tego materiału na winylu, ale przydałoby się, bo ten nośnik idealnie pasuje do takich dźwięków - może doczekamy się więc wersji 7" bądź 10" tej EP. Jeśli ktoś lubi Nervosa i tego typu zespoły, to może brać "The Test Of Time" w ciemno. (4) Wojciech Chamryk
Jorn - Heavy Rock Radio II- Executing The Classics 2020 Frontiers Music
Jorn kontynuuje nagrywanie coverów. Z mojego punktu widzenia takie radio w dzisiejszych czasach sformatowanych stacji i serwowanej przez nie muzycznej papki byłoby skarbem, jest tylko jedno ale: Norweg zaczyna grzęznąć w schematach. Co prawda sięgnął przy okazji tej płyty po garść mniej oczywistych utworów, ale nie wszystkie się bronią. Gorzej: kilka wypada nad wyraz przeciętnie i ratuje je tylko ten(!) głos, tak potężny i charakterystyczny, niemal Ronnie James Dio i David Coverdale w jednym. Mowa o "Needles And Pins" The Searches, "Winning" z repertuaru Santany, chociaż skomponowanym przez Rusa Ballarda czy "Nightlife" Foreigner, ale na szczęście są tu też plusy. "Mystery" Dio niczym co prawda nie zaskakuje, ale Jorn śpiewa utwory Małego Wielkiego Człowieka fenomenalnie, co udowodnił już przed laty albumem "Dio". Ballada "New York Minute" Dona Henley'a też jest bardzo ładna, podobnie jak dynamiczny "I
Do Believe In You" Pages. Najciekawsze są jednak "Bad Attitude" z niedocenianej płyty Deep Purple "The House Of Blue Light" oraz mocarna wersja "The Rhythm Of The Heat" Petera Gabriela, zupełnie nowe spojrzenie na ten klasyczny już utwór. Nie zmienia to jednak faktu, że całość tego materiału zasługuje maksymalnie na: (3.5). Wojciech Chamryk
Joviac - Here And Now 2020 Inverse
Joviac został założony pod koniec 2016 roku przez Viljami Jupiter Wenttola i jako duet - z Antti Varjanne - nagrał debiutancki album. Od roku 2017 działają jako pełnoprawny zespół, a rezultaty ich współpracy można usłyszeć właśnie na "Here And Now". Na tym albumie znajdziecie to, co ostatnio słucham i to w sporych ilościach, a mianowicie zderzenia wpływów progresywnego rocka i metalu. W wypadku Joviac z przewagą tego pierwszego, czyli progresywnego rocka. Charakterystyczną cechą tego Fińskiego zespołu jest lekkość i łatwość przyswajania muzyki, a wynika ona z bardzo fajnego podejścia do samych melodii. W ich wypadku są to nawiązania do popowej estetyki ale w tym bardziej ambitnym podejściu. Niemniej właśnie to, nadaje muzyczną indywidualność temu zespołowi. Nie jest to równoznaczne, że ich muzyka jest prosta. W tym wypadku zachowuje ona wszystkie cechy progresywnego grania, więc mamy i techniczne granie, wiele kontrastów, ekspresji oraz emocji, a także wielobarwnej aury. Duży nacisk położono również na bogatą aranżację oraz wykonanie, które podkreślają wszelkie niuanse czy muzyczne smaczki. Całość bardzo ułatwia przesłuchanie raczej długich kompozycji, w taki sposób, że nie traci się zainteresowania ani poszczególnymi kompozycjami, ani całością krążka. Naprawdę fani progresywnego grania mają niezłą zagwostkę, bo pojawiło się wiele młodych kapel z całkiem niezłymi płytami, a do tego grona z pewnością należy zaliczyć Joviac. (4) \m/\m/
metalu wzbogaconego elementami neoklasycystycznymi, symfonicznymi i akustyczno-folkowymi. Oczywiście z panią na wokalu, którą jest Anna Lullaby. W roku 2011 wydali album "Dreaming of Your Fears", natomiast w roku 2017 omawiany właśnie "Prisoner Of Emotions". Przesłuchując zawartość tego albumu nie odnajdujemy niczego nowego, Grecy znakomicie wtapiają się w tło setek, tysięcy im podobnych. Nie oznacza, że muzycznie mamy do czynienia z jakąś fuszerką. Nic z tych rzeczy. Muzyka tego zespołu jest rozbudowana, intensywna, ambitna, z ciekawymi i wielobarwnymi tematami muzycznymi, w dodatku znakomicie zaaranżowanymi. Jest w nich melodia ale także ciężar, mieszają się również wszelkie odcienie klimatu oraz emocji. Wszystko zagrane i brzmiące na poziomie. Gdyby takich kapel było dwie/trzy to Julian's Lullaby z pewnością byłaby kapelą znaczącą i odnoszącą sukcesy. Niestety jest ich wiele i przybywa ich coraz więcej, przez co dokonania jednych zlewają się z drugimi. Z tej ilości największą radość czerpią najbardziej oddani fani nurtu. Tak jak wspominałem, wyróżnikiem Julian's Lullaby jest głos Anny, dobry, mocny z potencjałem, ale to kolejny taki głos wśród innych podobnych wokalistek. Dodatkowo Annie pomaga wokalnie głos męski, którego użycza basista George Saddler. Niekiedy wokal George jest równie ważny co śpiew Anny, jednak ten paten też dawno wymyślono. Jeżeli mienisz się fanem melodyjnego heavy/power metalu z domieszką symfoniki i śpiewająca panią powinieneś poznać "Prisoner Of Emotions" na pewno nie rozczarujesz się jego zawartością. (4) \m/\m/
Klynt - This is Revenge 2019 Self-Released
Julian's Lullaby - Prisoner of Emotions 2017 Musica
Julian's Lullaby powstał w 2006 roku i od początku grał w konwekcji melodyjnego heavy/power
Aż dziwne, że austriacki Klynt, grając na takim poziomie, jest wciąż zespołem niezależnym, chyba, że jest to celowe działanie muzyków, czego też nie mogę wykluczyć. W każdym razie ta ist-
RECENZJE
167
niejąca od 2008 roku grupa dorobiła się już niezłej dyskografii w postaci kilku singli, EP-ek i albumów, a jej najnowszym wydawnictwem jest "This is Revenge". I co tu dużo gadać, to 22 minuty porywającego power/thrash metalu w duchu wczesnych lat 80., szczególnie jego amerykańskiej odmiany, doprawionej szczyptą epickiego i tradycyjnego heavy. Gdyby ten materiał powstał właśnie wtedy i zostałby wydany w 12" formacie byłby pewnie teraz łakomym kąskiem dla kolekcjonerów, ale i tak warto zadać sobie trochę trudu, by upolować tego niedźwiedzia w fizycznej postaci, bo z czterech właściwych utworów każdy trzyma wyśrubowany poziom. Fakt, ich brzmienie jest niestety współczesne, to w żadnym razie nie jest analogowe nagranie z dawnych lat. Na szczęście nie jest złe, można się do niego przyzwyczaić, a mocarny, epicki kolos (ponad osiem minut) "Question Of Steel" czy szaleńczy "Wildaxe" szybko sprawiają, że zapomina się o tym drobnym mankamencie. Klynt to diamencik, który po fachowym oszlifowaniu naprawdę może zalśnić. (5) Wojciech Chamryk
Lethal Steel - Running from the Dawn 2020 High Roller
Lethal Steel cztery lata temu wydał debiut, który zaskoczył nas iście omenowym graniem okraszonym jednak subtelniejszym niż w Omen wokalem. Jako że moda na EP wróciła w wielkim stylu, kolejne wydawnictwo Szwedów zawiera całe cztery kawałki. Co ciekawe, zespół nie wykorzystał możliwości, jakie daje EP i nie umieścił na nim demówek, coverów i odrzutów spod szafy, tylko cztery zupełnie nowe utwory. Choć słychać, że minęło kilka lat, Lethal Steel bardzo nieznacznie skonfigurował swoje brzmienie. Na krążku zagrali zupełnie nowi gitarzyści, stąd pewnie zubożenie wspomnianego "omenowego" klimatu, który podtrzymuje jednak głównie sekcja rytmiczna. Co więcej, sam Viktor Gustafsson śpiewa dynamicznej i jego linie wokalne wydają się bardziej urozmaicone (zresztą w jednym utworze można usłyszeć go w ojczystym języku). Całość łączy spójne, surowe jak śledź brzmienie z wyeksponowaną w miksie perkusją. Ten efekt słychać zwłaszcza w ostatnim numerze, "City of Sin", a kompozycja oparta na rytmie perkusji znów przywodzi na myśl przywoływany już dwukrotnie amerykański ze-
168
RECENZJE
spół. Dobrze, że zespół targany zmianami składu wreszcie wrócił do działalności. Czekamy na całą płytę! Strati
Lord Of Light - Morningstar 2020 No Remorse
Nicklas Kirkevall to ambitny zawodnik: komponuje, śpiewa, gra na klawiszach i gitarze, a od niedawna jest też liderem projektu/zespołu Lord Of Light, z którym wydał właśnie debiutancki album. "Morningstar" nie porywa. Gorzej, powoduje tylko wzruszenie ramion, bo w istnej powodzi wszelakiej muzyki nie wyróżnia się niczym szczególnym, będąc materiałem równie dopracowanym co nijakim. Intro "Presage" jest więc początkowo zżynką syntezatorowych brzmień z arsenału J. M. Jarre'a, by tak w połowie przerodzić się w szybki, bezpłciowy numer o paskudnym, plastikowym brzmieniu - pamiętam narzekania co niektórych kolegów na sound amerykańskich zespołów hair metalowych z lat 80.: ciekawe, co powiedzieliby o tym, bo jest gorszy o dwie-trzy klasy. Dalej mamy tradycyjny/power/heavy metal z elementami rocka progresywnego, ale szkoda na niego miejsca i czasu, bo to typowe "granie o niczym", gdzie dodatki, na przykład śpiewana na dwa głosy a cappella miniatura "History", są ciekawsze od utworów właściwych. Singlowy "Typhoon" jest nawet OK, ale gdyby nie zapożyczenia od Mike'a Oldfielda nie byłoby już tak dobrze. Całość na marniutkie (2) z nadzieją, że Nicklas wyciągnie wnioski z tej słabizny. Wojciech Chamryk
Lord Vigo - Danse De Noir 2020 High Roller
Lord Vigo był początkowo typowo pobocznym projektem tworzących go muzyków, ale obecnie zdecydowanie wysunął się na pierwszy plan. Konceptem "Six Must Die" sprzed dwóch lat Niemcy podnieśli sobie poprzeczkę niezwykle wysoko, ale dzięki "Danse De Noir" przeszli ją z ogromnym zapasem, niczym Tadeusz Ślusarski czy
Władysław Kozakiewicz za najlepszych lat olimpijskich sukcesów. Najnowszy krążek Lord Vigo jest również albumem koncepcyjnym, futurystyczną historią S-F niczym z "Łowcy androidów" Ridleya Scotta, wciągającą mrocznym klimatem, co świetnie oddaje teledysk do hymnicznego "The Verge Of Time". Muzycznie też jest zacnie, bowiem epicki doom metal zyskał tu jeszcze wyraźniejsze cechy stylu NWOBHM z przełomu lat 70. i 80. Wiele tu więc fragmentów typu Black Sabbath meets Angel Witch, gdzie patetyczny doom nabiera nie tylko zadziorności, ale też wręcz chwytliwości, a surowe, posępne riffy dopełniają klawiszowe brzmienia i całkiem nośne melodie. Co istotne na tej płycie nie ma słabszych utworów czy wypełniaczy; to trzy kwadranse archetypowego, mrocznego metalu na najwyższym poziomie, tak dobrych, że aż trudno się od nich oderwać. (6) Wojciech Chamryk
Lordi - Killection 2020 AFM
Fińska czeredka wesołych potworów nie daje o sobie zapomnieć. Ledwo co wyszła koncertówka "Recordead Live-Sextourcism In Z7", a tu proszę, kolejny album studyjny, konkretnie zaś "A Fictional Compilation Album". "Killection" to więc płyta-ciekawostka, obrazująca hipotetyczną drogę Lordi od wczesnych lat 70., zobrazowaną nie tylko różnorodną muzyką, ale też okładkami płyt, nawiązującymi do takich klasyków jak "Destroyer", "Bark At The Moon" czy "Stay Hungry", a całość utrzymana jest w formie radiowego show na antenie stacji SCG10. Brzmi to w sumie całkiem nieźle, całość jest dopracowana, ale po pierwsze dość monotonna, bo jednak zespół nie ma zbyt wielkich możliwości kompozytorskowykonawczych, no i nie ma tu niestety murowanego przeboju na miarę "Hard Rock Hallelujah". Znajdziemy za to surowego hard rocka z wczesnych lat 70. ("Blow My Fuse"), melodyjnego rocka z połowy lat 70. ("Apollyon"), disco na modłę szlagieru Kiss "I Was Made For Lovin' You" z LP "Dynasty" ("Zombimbo"), przebojowe numery typowe dla lat 80. ("Cutterfly", metalowy"Up To No Good") czy nowocześniej brzmiące z kolejnych dekad ("Shake The Baby Silent"). W nawiązującym do popu lat 70. "Like A Bee To The Honey" solo na
saksofonie gra Michael Monroe (ex Hanoi Rocks), fajny jest też mroczno-metalowy "Evil" z falsetami. No i te radiowe jingle, rozmowy, telefony na antenę, konkursy jakiś pomysł to jest, mimo tego, że finałowy "SCG10 I Am Here" nie kończy się dla prowadzącego zbyt dobrze. Całość na: (3,5), chociaż fani Lordi będą pewnie skłonni wystawić grupie maksymalną notę. Wojciech Chamryk
Lunar - Eidolon 2019 Divebomb
Zespól ten założyła dwójka przyjaciół Alex Bosson (perkusja/perkusja) i Ryan Erwin (gitara/wokal) w roku 2013 w Sacramento. Po jakimś czasie dołącza do nich pianista Danny Stevenson. Po nagraniu debiutanckiej EPki "Provenance" (2014) Stevenson decyduje się opuścić grupę. Muzycy we dwójkę kontynuują karierę i z pomocą zaprzyjaźnionych muzyków nagrywają album "Theogony" (2017). Niespodziewanie w roku 2018 umiera Ryan Erwin. Alex niepewny dalszego losu Lunar, skupia się na pisaniu materiału, którego inspiracją jest utrata przyjaciela. Po napisaniu materiału Alex kompletuje nowy zespół i pod starym szyldem wydaje płytę "Eidolon" (2019). Odchodząc na momencik od tematu. Bywa tak, że pisząc o jakiejś płycie czasami brakuje mi słów, ale ostatecznie odnajduję odpowiednie wyrazy i moja opinia nabiera swojego definitywnego kształtu. Są jednak artyści i formacje, wobec których staję bezradny, w głowie pustka i absolutny brak słów, które mogłyby trafnie opisać ich muzykę. Najlepszym przykładem takiego artysty jest Devin Townsend albo formacja Pain Of Salvation. Tak też mam z Lunar i ich najnowszym dziełem "Eidolon". Teoretycznie Amerykanie są przedstawicielem progresywnego rocka i metalu. Jednak ich progres nie jest pochodną Dream Theater, Fates Warning czy też Queensryche, choć elementy takiego grania też znajdziemy. Muzyka tego zespołu składa się z wpływów, których głównymi składnikami jest progresywne nowoczesne granie w stylu Tool, techniczny i progresywny death metal, coś w rodzaju Death czy Cynic, a także progresywny metal i rock ale pokroju zespołów Opeth czy Porcupine Tree. Do tego dołączyłbym wpływy wspomnianego Devina Townsenda czy też zapomnianego Primusa. Jak ktoś może to ogarnąć
wyobraźnią będzie miał aktualny obraz muzycznego świata Lunar. Ze względu, że składowe muzyki są bardzo skrajne pod względem dynamiki, ekspresji i klimatu, to bardzo ważnym elementem wyrazu dla tego zespołu są kontrasty. W zasadzie to one piszą dźwiękową historię "Eidolon". Kolejna kwestia to bardzo techniczne, niekiedy matematyczne i brutalne granie przerywane pełnymi melodii i melancholii fragmentami. Aby coś takiego dobrze zabrzmiało muzycy muszą mieć technikę gry znacznie powyżej przeciętnej. Choć sama muzyka z "Eidolon" nie sprzyja wirtuozerskim popisom, to i tak każdy instrument może zachwycić swoją biegłością. Do mnie najbardziej przemawiają gitarowe sola, nie ma tu jakiegoś bezsensownego popisywania się, jest za to konkret, artyzm i po prostu piękno, w dodatku o wielu twarzach. Na tle muzyki są one bardzo wyraziste, tym bardziej, że są z rzadka wykorzystywane. Świetnie mają się też te partie wyciszone czy wręcz akustyczne. Na tle agresywnych i potężnych fragmentów znakomicie wybrzmiewają, no i dzięki nim można łatwiej wysłuchać całości "Eidolon". Tak na marginesie jest w nich też coś z klimatu muzyki ze stajni 4AD. W głównej mierze przez cały album przewodzi normalny śpiew, acz w tych brutalnych segmentach to przeważnie growl wychodzi na plan pierwszy. Muzyka Lunar nie należy do mojego ulubionego odłamu progresywnego grania, ale jest na tyle intrygująca, że odkąd ją zacząłem słuchać nie mogę się od niej uwolnić i im dłużej jej słucham tym coraz bardziej w niej grzęznę. Spróbujcie może Wy też tak będziecie mieli. (5) \m/\m/
mistrzów pokroju Thin Lizzy, ale też gigantów AOR ze Stanów Zjednoczonych jak Boston i widzę, że Magick Touch wciąż z powodzeniem kroczą tą drogą. Jednego utworu nie będę oceniać, ale jak widzę warto czekać na reprezentowaną przezeń płytę. Wojciech Chamryk
Maniac Abductor - Casualties Of Causality 2019 Inverse
Młodzi Finowie grają bardzo skondensowany i energetyczny thrash metal. Odnajdziemy w nim wpływy od Exodusa, po przez Vio-lence i Sacred Reich do Destruction. Kilku słowy, wyśmienity tradycyjny thrash metal. Każdy z kawałków jest świetnie skrojony i rewelacyjnie zagrany, za każdym razem tną nas wściekłe riffy oraz dźgają wyśmienite sola, sekcja nas miażdży, a wokal dolewa litry jadu. Na tej płycie wszystko brzmi potężnie, jest współcześnie ale jednocześnie nostalgicznie, także najbardziej oldschoolowi fani bez problemu powinni odnaleźć się na "Casualties Of Causality". Utwory utrzymane są na równym wysokim poziomie, ciężko zdecydować się na wyróżnienie któregoś z nich. Osiem autorskich kompozycji uzupełnia zacna wersja utworu Sepultury "Troops Of Doom". Cała płyta oddziałuje niczym te z początków nowej fali thrash metalu, więc każdy z Was może sięgnąć po nią z pewna nadzieją. Być może, tak jak w moim wypadku, kapela zostanie z Wami na dłużej. Nie ma co się zastawiać, a rozejrzeć się za dużym debiutem młodzieńców z Maniac Abductor. (4,5)
materiał i ruszył w ekspresową trasę. Widać miał ochotę zrobić coś kameralnego i "po swojemu". Bardzo żałuję, że to "po swojemu" to nie nowa płyta Tarot albo lepiej, trasa koncertowa Tarot, ale widać Marko miał potrzebę odskoczni. Nie tylko od wielkich hal (jego koncerty odbywały się w klubach, a i te nie były wypełnione), ale też od metalu, który mniej lub bardziej grał dotychczas. Co ciekawe, w jego utworach wciąż przebijają motywy doskonale znane z jego metalowych kompozycji. Na "Pyre of the Black Heart" słychać i znaną z tarotowych ballad "łkającą" manierę i sam sposób pisania refrenów - "Stones" brzmi jak taki "Tarot light". Nade wszystko jednak, solowa płyta basisty to rock ocierający się o rock progresywny. Główną oś buduje sekcja rytmiczna, nie przypadkiem na pierwszym planie w "Death March for Freedom" słyszymy bas. Choć w centrum uwagi jest bas i charakterystyczny wokal Marko, ważną rolę w kreowaniu klimatu tworzą klawisze. Nie filmowe, pełne rozmachu, które podświadomie słyszelibyśmy w tle z jego wokalem, ale kameralne, miejscami inspirowane retro synthem. Aż sześć z dziesięciu kawałków stanowią ballady, osadzone w różnym klimacie, czasem hiptnotyzująco-somnabulicznym, czasem wpadającym w nieco folkową nutę. Pozostałe cztery utwory to dynamiczniejsze "Stones" i "Star, Sand and Shadow" (oba świetne), pozornie niepasujący do reszty folkowo-rock'n'rollowy "Runner of the Railways" oraz okraszony hammondami, "Death March for Freedom". W zespole z Marko zagrali sami fińscy muzycy. Grupa zakończyła trasę 18 lutego i zapewne szybko do działalności nie powróci. Cieszmy się zatem tym szybkim solowym strzałem zwłaszcza trasą, na której można było posłuchać basisty w dużo bardziej kameralnych niż zwykle warunkach. (4) Strati
\m/\m/
Magick Touch - To The Limit 2020 Edged Circle Productions
Zdziwiłem się widząc plik Magick Touch, bo czytałem gdzieś, że trzeci album tej norweskiej grupy ukaże się dopiero w maju, a tu proszę, już przysłano go do recenzji? Ale nic z tych rzeczy, to tylko jeden utwór, tzw. digital single "To The Limit". Znak internetowych czasów, ale i konieczność, kiedy wytwórnie muszą ciąć koszty, ale nie ma co wnikać, bo numer jest udany: nośny, motoryczny, klasycznie metalowy na modłę przełomu lat 70. i 80. Album "Blades, Chains, Whips & Fire" również był utrzymany w tej stylistyce, czerpiąc nie tylko od brytyjskich
Metabolic - Eraser Marko Hietala - Pyre of the Black Heart 2020 Nuclear Blast
Tak, płyta podpisana jest "Marko", nie "Marco" jak basista zwykł nazywać się na wkładkach płyt Nightwish. To ani nie błąd, ani żadna "podróbka" Hietali. Marko wstrzelił się między wydaniem płyty a planowanymi koncertami Nightwish, nagrał po angielsku solowy
oni na dość prosty, szorstki, ale za to dynamiczny i bezpośredni thrash. Owszem mają pomysły na główne riffy i niektóre patenty ale generalnie na "Eraser" rządzi chaos. Przez co, całość zlewa się ze sobą stając się nudną i niespójną masą dźwięków bez charakteru. Do tego dochodzą chybione pomysły, typu rzępolące skrzypki w "Negative" czy a la psychodeliczny death metal w kończącym kawałku "The Reconing". Poza tym produkcja też nie jest najlepsza. Po prostu "Eraser" zupełnie mi nie leży. Niestety ten krążek nie zachęca do dłuższej znajomości, choć pewne przebłyski są. (2,7) \m/\m/
Metabolic - Peacemaker 2019 Self-Released
Po czterech latach Metabolic decyduje się wypuścić swój kolejny album. Muzycznie nie zmienia się praktycznie nic. Ciągle jest to prosty, dynamiczny i komunikatywny thrash, ale muzycznie nabiera on oldscholowego charakteru. Niemcy łoją klasycznie, sprawnie, bez udziwnień oraz z sensem i serduchem. Osadzone jest to ciągle w tym samym miejscu czyli w germańskim thrashu ale z pewnym piętnem szlachetności, przez co, czasem bliżej im do Kreatora czy Sepultury. Ogólnie kompozycje wydają się również ciekawsze i swoją mocą trafiają bezpośrednio między oczy. W takim odbiorze pomaga także produkcja, która jest o niebo lepsza od tej z "Eraser". W sumie "Peacemaker" bardzo mnie mile zaskoczył. Ta ich prostota wręcz mnie urzekła i mogę słuchać tego albumu na okrągło, choć to żadne mistrzostwo świata. Pewną ciekawostką są ponownie nagrane kompozycje z "Eraser", które można odtworzyć jedynie na normalnym sprzęcie (nie na komputerze). W sumie jest ich sześć i w tym wydaniu brzmią znacznie lepiej, choć generalnie bardziej pasuje mi spojrzenie na thrash, który Niemcy zaprezentowali pod szyldem "Peacemaker". Takiego Metabolica mogę słuchać. (4)
2015 Self-Released
Ta niemiecka thrashowa załoga debiutowała w 2015 roku albumem "Eraser". Materiał zawarty na tym krążku to typowy germański thrash z pewnymi punkowymi naleciałościami. Także skojarzenia z Sodom, Destruction czy z Tankard są wręcz oczywiste. Niestety chłopakom wiele brakuje do dokonań starszych kolegów. Postawili
\m/\m/ Metal Church - From the Vault 2020 Rat Pak
Najnowsze wydawnictwo Metal Church reklamowane jest jako kompilacja i z tego powodu łatwo je przeoczyć. Ostatecznie składanki dawno się już przeżyły i w zasadzie mało kto marzy o tego rodzaju wydawnictwie w swojej kole-
RECENZJE
169
kcji. Tymczasem kompilacja, jaką oferuje nam Rat Pak Records to w zasadzie garść nowych lub prawie nowych kawałków Metal Church. Od tradycyjnej płyty odróżnia je fakt, że pochodzą z różnych sesji nagraniowych i wzbogacone są o covery. Najlepszą część albumu stanowi pierwsza porcja muzyki, czyli trzy zupełnie nowe kawałki, które brzmią jak... Metal Church. W tym banalnym porównaniu kryją się dwa poziomy. Ta porcja muzyki brzmi zarówno jak "ostatni" Metal Church, jak i ten "porzucony", stary, Metal Church po 1993 roku. Niesamowite jak bardzo udało się wskoczyć nowej odsłonie kapeli po powrocie Mike'a Howe'a w skórę klasycznego Metal Church. Ten zespół brzmi, jakby w ogóle nie było tej przerwy od udziału Howe'a i od aktywnego uczestnictwa Vanderhoofa. Zresztą świadectwem tego są też na nowo nagrywane stare kawałki, których również można posłuchać na "From the Vault". Jako czwarty "nowy" utwór figuruje na nowo nagrany "Conductor", który gdyby nie nieco ostrzejsze brzmienie w zasadzie niczym nie różnił się od oryginału (drugim "starym-nowym" kawałkiem jest "Badlans", ten jednak mogliście już słyszeć, bo umieszczona na "From thr Vault" wersja trafiła wcześniej jako bonus track do płyty "XI"). Tak, Metal Church to mistrzowie poszanowania własnej tradycji. Druga porcja kawałków jest również nowa, choć nieco starsza niż świeże kawałki umieszczone na początku płyty. To pięć numerów, które zarejestrowano przy nagrywaniu "Damned if You Do". Troszkę słychać, że to tak zwane "odrzuty". Podczas gdy "Mind Thief", "Tell Lie Vision" są dobre, a wolniejszy "False Flag" jeszcze lepszy, dwa pozostałe numery to jammujący instrumental "Insta Mental" oraz coś, co brzmi w zasadzie jak outro. Już w tym momencie trwania płyty można byłoby zamknąć wydawnictwo i ogłosić "From the Vault" krótką, choć pełnoprawną płytą Metal Church. Poza tymi dodatkowymi instrumentalami zespół raczy nam tym, co w Metal Church najlepsze. Po tej porcji agresywnego heavy metalu płyta zmienia klimat. Następne numery to covery rockowych kawałków sprzed ery heavy metalu. Cover podniosłego kawałka Nazareth "Please don't Judas Me" zachowuje nastrój oryginału - nawet mimo tego, że Howe wplata swoje agresywne tony, w miejscach chórów nawet typowe dla siebie krzyk-
170
RECENZJE
liwe wokale. Inaczej odbiór wygląda w przypadku pozostałych coverów. Cover Ram Jam jest w wykonaniu Metal Church zdecydowanie mocniejszy, a utwór Sugarloaf przeszedł całkowitą metalową metamorfozę. Na deser dostajemy jeszcze dwa bonusowe numery z "XI" ("The Coward" ze swoim nośnym leadem w refrenie mógłby się znaleźć na regularnym wydawnictwie) oraz jeden z najlepszych numerów Metal Chrurch - "Fake Healer" w nowej wersji. Przed chwilą pisałam, że Metal Church nie ingeruje w tkankę swoich klasycznych numerów. Tym razem też nie. Ten numer brzmi mocarnie, jak na "Fake Healer" przystało, tylko że w duecie z Howe'm śpiewa... Todd la Torre. Nie jest to jednak zupełnie nowe nagranie, bo zespół umieścił je w sieci już w 2017 roku. Cóż, dziwna płyta. Z jednej strony spełnia wszystkie "wymogi składanki", bo znalazły się na niej kawałki zarówno z różnych etapów działalności zespołu, jak i o różnym charakterze. Z drugiej strony zastrzyk nowych kawałków sprawia, że płyta może prawie konkurować z regularnymi wydawnictwami Metal Church. Strati
Metalian - Midnight Rider 2019 High Roller
Okładka oklepana do bólu, ale znowu muszę przyznać, że ten kanadyjski kwartet z tradycyjnym heavy/speed metalem radzi sobie niezgorzej. Co prawda Anvil czy Exciter, szczególnie z tych najlepszych płyt, w żadnym razie nie są w stanie zagrozić, ale mają dobre kompozycje i grają je z pasją. "Midnight Rider" to ich drugi, właśnie wznowiony album, a sam zespół istnieje już ponad 15 lat, tak więc umiejętności i doswiadczenia muzykom też nie brakuje. Już dynamiczne "Intro" pokazuje, że żartów tu nie będzie, a właściwy opener "Midnight Rider" dopełnia dzieła, uderzając z dużą mocą, ale też i sporą dawką melodii. I tak jest już do końca tej naprawdę bardzo dobrej płyty - szybko, ostro i mocno ("Burn It Down"!), ale i chwytliwie ("The Haunting"), a gdyby jeszcze trochę przyspieszyli to wyszedłby już z tego thrash ("Bastards"). Jeśli więc komuś spodobał się ubiegłoroczny album Metalian "Vortex", to zawartość "Midnight Rider" również go nie zawiedzie. (5) Wojciech Chamryk
Michael Sweet - Ten 2019 Frontiers
Michael Sweet kojarzy się przede wszystkim z zespołem Stryper grającym metal chrześcijański. Abstrahując jednak od działalności Strypera, Michael Sweet ma na koncie dziesięć albumów w jego solowej karierze, którą rozpoczął w latach 90-tych. Najnowszy (dziesiąty) album, który ukazał się 11 października 2019 roku, zatytułowany po prostu "Ten" podąża ścieżką wydanego w 2016 roku albumu "One Sided War" i jest zdecydowanie bardziej heavy - pod względem muzycznym dla mnie bomba! Album zawiera dwanaście utworów, w których na perkusji zagrał Will Hunt (Evanescence), a na gitarze basowej John O'Boyle. Ponadto, co stanowi dodatkowy atut, Michael Sweet zaprosił do współpracy szereg muzycznych znakomitości z gatunku hard & heavy, takich jak: Gus G. (Firewind), Joel Hoekstra (Whitesnake), Jeff Loomis (Arch Enemy), Tracii Guns (L.A. Guns), Ethan Brosh, Rich Ward (Fozzy), Howie Simon, Marzi Montazeri, Todd La Torre (Queensryche), Andy James oraz Mike Kerr i Ian Raposa (Firstbourne). Michael Sweet pokazuje, iż w dalszym ciągu ma głowę pełną pomysłów, ponieważ sam jest autorem i producentem wszystkich utworów na płycie, poza dwoma "Never Alone" i "When Love Is Hated", które zostały napisane wspólnie z Joelem Hoekstrą. Co więcej, oprócz partii wokalnych, możemy usłyszeć całkiem dobre solówki w jego wykonaniu m.in. w balladzie "Let It Be Love". Fani ciężkich brzmień mogą doszukać się nawiązań do Strypera zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym. Sam Michael Sweet twierdzi, że przy komponowaniu czerpał inspirację z twórczości Judas Priest, Dio i Iron Maiden. W mojej opinii jest kilka utworów, które zasługują na wyróżnienie. Przede wszystkim "Shine", który rzeczywiście "świeci" i jest zdecydowanym hitem tego albumu - bardzo chwytliwe i pozytywne rockowe granie, swego rodzaju poradnik motywacyjny, który najbardziej koresponduje z twórczością zespołu Stryper. Kolejnymi znakomitymi utworami są "Never Alone" oraz "When Love Is Hated", w których możemy zachwycić się brzmieniem gitary Joela Hoekstry. Następnie szybki "Better Part of Me", gdzie w gitarowych solówkach i riffach wyraźnie można dosłyszeć nawiązanie do muzyki Judas Priest. "Lay
It Down" odznaczający się świetnym refrenem, jak również mocnym uderzeniem perkusji i gitary basowej. Wspomniana wcześniej ballada "Let It Be Love" z akustycznymi elementami konstrukcyjnymi. I na koniec "With You Till The End" kojarzący się z latami 80tymi, stanowiący doskonałe połączenie melodii i ostrości. "Ten" dostarcza solidnej porcji melodyjnego metalu/hard rocka z niesamowitymi solówkami i chwytliwymi refrenami. Nie jest to może najbardziej oryginalna płyta, ale też nie zanudzi słuchacza. Natomiast jest to zdecydowanie najlepszy solowy album tego wykonawcy. (4,5) Simona Dworska
Midas - Demo Tapes 2020 Dying Victims
Młoda kapela z Detroit podsuwa nam pierwszy album: świeżutki, bo to nagrania z roku ubiegłego, ale też zarazem kompilacyjny, bo ukazały się wcześniej na demo "Solid Gold Heavy Metal" i EP "Still Hungry". Nakłady tych kasetowych wydawnictw były jednak symboliczne, a muzyka Midas warta jest szerszej popularyzacji, co dostrzeżono w Dying Victims Productions. Stąd longplay i kompakt o wszystko mówiącym tytule "Demo Tapes", rzecz pod każdym względem totalnie oldschoolowa. Archetypowa, oszczędna okładka, surowe brzmienie, a muzycznie najczystszej wody wczesny heavy, można rzec taki proto metal z lat 70. Gdyby nie to, że momentami brzmi to jednak dość sterylnie (czytaj współcześnie), to można by obstawiać, że to prawdziwe nagrania z tamtego okresu. Ale i tak jest więcej niż dobrze, szczególnie w "Gauntlet" z dudniącym basem, melodyjnymi unisonami czy zadziornym śpiewem Joe Kupca (czyżby rodak?) oraz równie dynamicznym "White Lightning". Kariery ogólnoświatowej raczej chłopaki nie zrobią, ale fani takiego grania powinni zwrócić na nich uwagę. (4,5) Wojciech Chamryk Mindtech - Omnipresence 2020 TriTech Music
Zespół swoja działalność rozpoczął pod szyldem Beyond Flames w roku 2007, od roku 2008 działa już, jako Mindtech. Do tej pory wydali duży debiut "Elements of Warfare" (2013) oraz EPkę "Edge of the World" (2016). Pomysł na muzykę Norwegów z Mindtech jest dość prosty, jest to bowiem
synteza dwóch stylów, melodyjnego progresywnego metalu z nowoczesnym metalem w stylu groove, a przynajmniej do niego zbliżonego. Charakteryzuje się to masywną i intensywną sekcją rytmiczną oraz gitarami. W sumie nic nowego. Niemniej ważnymi są świetne melodie, które znakomicie równoważą ów nowoczesny ciężar. W tym wypadku na pierwszym planie jest głos i linie melodyczne śpiewane przez fantastycznego Mathiasa Molunda Indergarda. Jest on kolejnym jasnym punktem na scenie światowego progresywnego metalu. Kompozycje Mindtech są przeważnie dość długie, ciekawie zbudowane, choć bez jakich udziwnień i nadmiernie skomplikowanych struktur oraz wyśmienicie i bogato zaaranżowane. Pełno w nich świetnych tematów muzycznych, patentów i wszelkich zagrywek. W muzyce Mindtech równie ważne co melodie jest także umiejętne krewnie nastrojem i emocjami. W tym wypadku norwescy muzycy serwują również bardzo szeroką paletę swoich walorów. Całe szczęście, głównie przebija przez nie pozytywne przesłanie. Wszystko jest świetnie zagrane, jest pełno momentów, gdzie możemy zachwycić się umiejętnościami i techniką instrumentalistów, choć żaden z nich nie epatuje swoją wirtuozerią. Brzmienie i produkcja także należy do wysokich współczesnych standardów. Płyta należy też do tych, które słucha się w całości. Typowe dla ambitnych artystów, którzy dbają o jakość swojej muzyki, a nie o stan swojego konta i wpływy za tantiemy. Niespodziewanie nowy album Mindtech "Omnipresence" jest wyjątkowo udany i wart zapamiętania, przynajmniej jeśli chodzi o fanów progresywnego metalu. (4,5) \m/\m/
Mortado - Rupert The King 2019 Blasphemous
Mortado to projekt założony prze Gianluca GL Perotti, wieloletniego wokalistę, kultowej - w niektórych kręgach - włoskiej formacji Extrema. Wspiera go perkusista Manuel Togni, znanym m.in. z
sesyjnej pracy u Uli Jona Rotha czy Kee Marcello, oraz zgrany duet braci, Stefano i Simone Franze, w kolejności gitarzysta i basista. Muzycy ci w bardzo prosty sposób przygotowali album petardę. "Rupert The King" to dziesięć thrashowych strzałów prosto w mordę, ostrych, szybkich i bezlitosnych, plus przygotowany na psychodeliczno rockową modę, plemienny zaśpiew rdzennych Amerykanów, "The Great Spirit". Gitary i sekcja cały czas nawalają, GL drze ryja, a nawet śpiewa, wszystko ciągle prze do przodu. Każdy z muzyków, włącznie z GL, pracuje na najwyższych obrotach, jednocześnie dbają o melodyjność muzyki oraz o świetne i techniczne jej odegranie (bo w Mortado nie tylko napieprzają). Kawałki bardzo zgrabnie skrojone, każdy na to coś, przypisane tylko do siebie. Co chyba najbardziej podkreśla brawurowo wykonany cover Blind Illusion, "Blood Shower". Choć thrash Mortado ma wyraźne indywidualne cechy, to odnajdziemy w nim też echa Testament, Forbidden, a nawet Megadeth czy Annihilator. Świetny debiut i kolejny dobry thrashowy band do poznania, tylko jak to ogarnąć, mam wrażenie, że za dużo tego dobrego. (5) \m/\m/
Mortem Atra - A Dark Lament 2019 Pitch Black
W połowie lat 90. takie granie było na porządku dziennym, obecnie jednak doom/death metal przeżywa pewien regres. Dobrze więc, że za jego granie biorą się debiutanci, a do tego czynią to na poziomie. Mortem Atra są z Cypru, powstali przed dziewięciu laty, zaś "A Dark Lament" jest ich pierwszym albumem. I chociaż zdziwiłem się nieco, że pani z okładki zdecydowanie różni się wyglądem od grającej na klawiszach i śpiewajacej Chris, to jednak materiał muzyczny jako całość trzyma poziom. Niby to melodic doom/death, ale zespół łoi konkretnie: nie brakuje tu mocarnych riffów, perkusiści - w trakcie prac nad tym materiałem zmarł na raka w wieku niespełna 30 lat Tasos, na płycie słychać też więc jego następcę Antonisa - nie oszczędzają zestawu, a brzmienie całości jest mroczne i surowe. Nie brakuje też fajnych melodii czy symfonicznych wręcz patentów, ale są one tylko dodatkiem do metalowego koścca poszczególnych kompozycji. Najciekawsze wydają mi się te najbardziej mroczne, atmosfery-
czne utwory w rodzaju "Hymn Of Doom" czy "Harmful Obsession" z wokalnym duetem, ale akurat w czystym śpiewie Takis wypada tak sobie - w growlu i w skrzeku jest zdecydowanie lepszy. Mimo tego drobnego mankamentu i tak uważam "A Dark Lament" za udany debiut. (4,5)
własnej wersji sabbathowego "Who Are You" chyba pozbawia wszystkich wszelakich wątpliwości. Swoją drogą naprawdę nadali temu utworowi nowe oblicze. Ogólnie mimo kilku niedociągnięć, Mortifex jest bandem, który rokuje na przyszłość. (3,5) na zachętę. Bartek Kuczak
Wojciech Chamryk
Motive - Fight The World Mortifex- Mortifex
2018 Self-Released
2019 Kronic-Music
Jak na ponad 20-letni staż i dość bogatą dyskografię, bo "Fight The World" jest czwartym już albumem Motive, to szału tu nie ma. Pozytywnie zaskoczony płytą Infamous Demise po tym krążku również spodziewałem się czegoś równie dobrego, a tu lipa. Amerykanie prezentują poprawny thrash co najwyżej trzeciego sortu, takie popłuczyny po Flotsam And Jetsam czy kanadyjskim Savage Steel z rykiem pod Phila Anselmo z Pantery i momentami blastów. Jeden ("Thrash Priest") czy nawet dwa utwory są jeszcze znośne, ale z każdym kolejnym robi się to wszystko nad wyraz monotonne, mimo tego, że panowie grać potrafią i znają swój fach. Zjadły ich jednak schematy i pozostało tylko kręcenie się w kółko z ogonem w zębach, oprawione nieczytelnym, cyfrowym brzmieniem, w najszybszych partiach zmierzające już w stronę parodii. Dziękuję, następny. (1,5)
Gdy jeszcze przed włożeniem płyty do odtwarzacza szukałem jakichkolwiek informacji o tej kapeli, okazało się, że grupa jest dość młoda, gdyż powstała w roku 2018. W tym momencie włączył mi się pewien alarm. Jak to, rok istnienia i już płyta? Z własnego doświadczenie wiem, że z takiej sytuacji zazwyczaj nie wychodzi nic dobrego. Czasem powstają albumy, których niekiedy sam zespół się potem wstydzi. Tym razem jednak moje obawy okazały się kompletnie nieuzasadnione. Przede wszystkim grupę Mortifex tworzą muzycy ze sporym bagażem doświadczeń. Każdy z nich wcześniej grywał lub gra równolegle w kilku innych kapelach. Co zatem z tego wynika, debiut amerykańskich thrasherów muzycznie trzyma poziom, mam z nim jednak nieco inny problem. Bo niby wszystko jest fajnie. Ciekawy wokal Carla Crosswhite'a (co ciekawe, śpiewającego perkusisty), poprawna technicznie gra instrumentalistów, mądrze ułożone kompozycje, produkcja bez zarzutu... Czy to "aż tyle", czy "tylko tyle"? Ciężko mi na to odpowiedzieć, ale może skonkretyzuje swe uwagi. Po pierwsze w Mortifex jest trzech gitarzystów. Nie wiem czy chłopaki mieli ambicję być thrashową wersją Iron Maiden, czy też kierowały nimi zupełnie inne pobudki, nie mniej jednak zdecydowanie nie wykorzystali potencjału tkwiącego w trzech wiosłach. Słuchając tej płyty mam cały czas wrażenie, że grają tam tylko dwie gitary. Kompozycje, które trafiły na "Mortifex" są bardzo nierówne. Obok naprawdę przyzwoitego "metallicowego" "War Cries" czy mocno podszytego hardcore'm "Hallucinating" mamy takiego potworka jak "Dying Heroes", który popada w banał. Co warto zauważyć, sam zespół swą muzykę określa mianem thrash metalu, jednak w ich graniu można wyczuć spore inspiracje graniem spod znaku starego dobrego Black Sabbath. Zresztą fakt zamieszczenia na albumie
Wojciech Chamryk
Naked Root - The Maze 2020 Music And More
Po udanym debiucie "Naked Root" wraca do gry z nowym, jeszcze lepszym albumem. Hard'n' heavy łódzkiej formacji okrzepł, stał się ciekawszy i jeszcze bardziej wielowymiarowy. "The Maze" w warstwie tekstowej to zwarta całość, opowieść o młodej kobiecie, borykającej się nie tylko z koszmarami z przeszłości, ale też z obecną, niezbyt optymistyczną codziennością. Wszystko kończy się jednak dobrze, a tej historii towarzyszy równie interesująca muzyka. Co ważne nie ma w tych dzie-
RECENZJE
171
więciu podstawowych utworach kombinowania na siłę, dodawania niepotrzebnych partii bądź dźwięków: składowe poszczególnych kompozycji są odpowiednio dobrane, niezależnie od tego, że "Thorn" może kojrzyć się z przebojowym popem, dynamiczny i mroczny "Howling Moon" ma symfoniczny posmak, a utwór tytułowy może przypominać dokonania Rainbow z lat 80. Znajdą tu też coś dla siebie zwolennicy klasycznego AOR (singlowy "Joy Toy") czy progresywnych klimatów ("Numb Affection"), mocnym punktem materiału jest też ballada "Stardust". Wokalistka Jola Górska jest już na tym etapie bardzo mocnym punktem zespołu, a klasę pokazuje zwłaszcza w coverze "You Know My Name" Chrisa Cornella. Co prawda nie za bardzo rozumiem po co ten numer trafił na płytę, umieszczony pomiędzy 9-utworową historią główną a trzema bonusami zaśpiewanymi po polsku, bo nie jest to zbyt spójne, ale słucha się go całkiem przyjemnie. (5) Wojciech Chamryk
Necrofilia - Crush Test 2004 Self-Released
Necrofilia to kapela z San Marino, która działała w latach 1995-2004, a następnie reaktywowała się w okolicach roku 2012 i istnieje do tej pory. Formacja jest zafascynowana thrash metalem i łoi go dość konkretnie, lokalizując swoją muzykę, gdzieś między Slayer, Exodus czy Anthrax, z pewnymi naleciałościami Pro-Pain czy Helmet. "Crush Test" to ich drugi album z 2004 roku, czyli ostatniego roku działalności przed reaktywacją. Materiału na nim znalazło się całe mnóstwo, piętnaście kawałków i ponad godzinę muzyki. Ze względu, że muzyka Necrofilii jest wściekła i bardzo intensywna, to przez tę godzinę trudno utrzymać zainteresowanie całym krążkiem. Mało tego instrumentaliści tego zespołu potrafią zagrać swoje partie bardzo technicznie, przez co, wysłuchanie "Crush Test" staje się naprawdę dużym wyzwaniem. Nie ułatwi tego też końcówka, na którą składają się demówkowe kawałki z lat 1997 i 1998. Ich brzmienie jest dość słabe, przez co kawałki wydają się zdecydowanie prostsze, a jednocześnie bardziej szorstkie oraz przesycone siarką i diabłem. Maniakom thrashu ich propozycja może przypaść do gustu. (3,7) \m/\m/
172
RECENZJE
Necrofilia - Rhelligion 2019 Self-Released
Po długich latach zawieszenia kapela wraca do żywych w 2012 roku, ale nie rzuca się od razu na realizację nowych nagrań. Ten pomysł finalizują dopiero w marcu 2019 roku. "Rhelligion" nie przynosi jakichś wielkich zmian, to nadal wściekły i bardzo intensywny thrash z okolic Slayera, Exodusa i Anthrax'a (plus dodatki typu death metal, hard core, itd.). Jednak jakby w kompozycjach jest więcej przestrzeni, melodii i charakteru, więcej jest też średnich temp, co daje rezultat, dzięki któremu odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z lepszą wersją Necrofilii. Najwidoczniej czas na przygotowanie krążka nie podszedł na marne i muzycy z San Marino nagrali dopracowany i doszlifowany materiał. Przez co nie ma doznań, jak przy poprzednim krążku, gdzie ciężko było skupić się na wysłuchaniu go w całości. "Rhelligion" słucha się z otwartymi uszami od początku do samego końca. A koniec jest wręcz rewelacyjny, bo po swojemu zrobili kawałek Venom "Black Metal". Warto było czekać na taki reunion i mam nadzieję, że dzięki "Rhelligion" znajdzie się w świadomości szerszej publiczności. Thrash-maniacy powinni zapamiętać Necrofilii z San Marino. (4) \m/\m/
Nils Patrik Johansson - The Great Conspiracy 2020 Metalville
Ten wyśmienity wokalista znany jest z takich zespołów jak Lion's Share, Astral Doors, Space Odyssey czy Civil War, ale od niedawna działa też na własny rachunek. "The Great Conspiracy" jest jego drugą solową płytą, do nagrania której zwerbowal kumpli z Lion's Share. Warstwa tekstowa dotyczy zabójstwa premiera Szwecji Olofa Palme - jeśli ktoś pamięta rok 1986 to powinien kojarzyć jakim echem ta sprawa odbiła się na całym świecie, również w naszej prasie. Sprawcy/sprawców chyba nigdy nie ujęto, a temat fascynuje jak widać nie tylko pisarzy czy re-
żyserów, ale też i muzyków. Cała opowieść zamyka się w 10 utworach/rozdziałach i robi wrażenie, bo mamy tu sporo porywającego power metalu w symfonicznej odsłonie, tradycyjnego heavy spod znaku Dio, wirtuozerii klasy Malmsteena czy wpływów hard rocka, choćby Rainbow. Czasem robi się wręcz aktorsko/musicalowo, a myśl o scenicznym wystawieniu całości wcale nie jawi się jako coś niemożliwego. Trochę zdziwił mnie przy pierwszym odsłuchu cytat z "40 Symfonii" Mozarta w "One Night At The Cinema", ale kiedy przeczytałem tekst przypomniałem sobie, że w tragicznym momencie państwo Palme wracali przecież z kina, stąd ten motyw. A Johannson? Śpiewa fenomenalnie, aż dziw, że jest znany tylko tym najbardziej zagorzałym fanom metalu, bo taki głos to prawdziwy skarb - podobnie jak "The Great Conspiracy". (5) Wojciech Chamryk
Novena - Eleventh Hour 2020 Frontiers
Novena to progresywna formacja rockowo-metalowa prosto z Londynu. W tym roku debiutują dużym studyjnym albumem. Ich muzyka to typowy świat progresywnego rocka i metalu. Niemniej spora przewagę mają wpływy progresywnego rocka, dlatego w muzyce znajdziemy sporo melancholii i zadumy. Równocześnie muzycy chętnie sięgają po kontrasty i często potrafią przyłożyć metalowym czy też nowoczesno metalowym tematem. A robią to znakomicie, wyrafinowanie i technicznie. Zgoła odmienną techniką, ale równie zachwycającą, potrafią popisać się w jazzujących fragmentach, czy też wypełnionych muzyką inspirowaną latynoskimi dokonaniami. Dla przykładu na te nowoczesne i jazzowe naleciałości natrafimy już w pierwszym utworze "2258", natomiast na latynoską muzyczną rozprawkę natkniemy się w kompozycji "Corazon". Wokalista Novena śpiewa głównie rockowo z pewną nostalgią, ale potrafi dynamicznie zakrzyknąć, a także nowocześnie wrzasnąć, a nawet zagrowlować. Rzadko, bo rzadko ale zdarza mu się. W ten oto sposób poznajemy bardzo bogaty, intrygujący, czasami dziwny, acz przeważnie zamyślony muzyczny świat Novena. Anglicy nie odpuszczają również przy brzmieniach i produkcji. Te kwestie z pewnością zadowolą i tak wymagających zwolenników pro-
gresywnego grania. Także Novena i ich "Eleventh Hour" to kolejny udany produkt tej sceny. (4,7) \m/\m/
Noveria - Aequilibrium 2019 Scarlet
Noveria to dla mnie nowy i nieznany zespół. Powstał w 2013 roku w Rzymie i do tej pory nagrał trzy albumy: "Risen" (2014), "Forsaken" (2016) i "Aequilibrium" (2019). Wśród muzyków założycieli znaleźli się tacy, co mają za sobą niemałe doświadczenie, czyli basista Andrea Arcangeli znany z Ark Ascent oraz DGM, klawiszowiec Julien Spreutels oraz gitarzysta Francesco Mattei, obaj z Ethernity. Formacja gra progresywny metal ale w jego bardziej nowoczesnej odsłonie. Na ich trzecim albumie "Aequilibrium" jest muzyka, która zawiera wszystko, co najlepsze z progresywnego metalu ale wtłoczono ją we współczesne metalowe brzmienia, djent, groove itd. Dzięki temu muzyka jest potężna, gęsta, mroczna oraz rozpędzona. Z progresu mamy ciekawe i rozbudowane kompozycje, wyśmienite melodie oraz intrygujące sola gitarowe i klawiszowe. Melodiom przewodzi znakomity wokalista Francesco Corigliano, kolejny do grona śpiewaków z głosem i charakterem. Mimo, że muzyka poraża swoją mocą i energią odnajdziemy w niej także momenty na grę klimatem i emocjami. Można pozachwycać się wykonaniem muzyków, ale to podstawa w tym gatunku, ci co umieją dobrze trzymać instrument i grać parę akordów nie zabierają się za granie progresywnego metalu. I właśnie taka jest cała płyta "Aequilibrium", ponad godzina wyśmienitej muzyki, niezwykle bogatej i wyrównanej w swojej jakości, którą śmiało można stawiać obok Dream Theater, Symphony X, Threshold itd... (5) \m/\m/ Only Sons - Lions And Unicorns 2019 Self-Released
Muzycy tworzący Only Sons znani są przede wszystkim z zespołów grających ekstremalny metal, od thrashu przez death do blacku. Jak widać zatęsknili jednak za bardziej melodyjnym, tradycyjnym graniem; czymś co było wcześniej, a i dziś jest wciąż aktualne - może nawet bardziej niż w latach 70. i 80., bo jednak obecnie muzycznej tandety mamy zdecydowanie wię-
mocą, ale tak grano circa 1982, szczególnie w Skandynawii. Perttu ma wysoki, czysty głos, refren jest melodyjny, a unisono na finał równie chwytliwe - ja to kupuję, stawiam (4,5) i czekam na debiutancki album. Wojciech Chamryk cej. Only Sons zaczęli przed dwoma laty od debiutanckiej EP-ki, teraz firmują pierwszy, bardzo udany, album. "Lions And Unicorns" na pewno zainteresuje zwolenników klasycznego hard'n'heavy, southern i klasycznego rocka. Grunge w sumie też, bo sporo tu odniesień do choćby Alice in Chains - domyślam się, że chłopaki, zanim zaczęli łoić death i inne takie, zasłuchiwali się ich płytami, innych grup tego nurtu również. Teraz wychodzi to choćby w pięknej balladzie "Bonfire" czy dynamicznym, tytułowym openerze. Nie brakuje też fajnych nawiązań do pustynnych klimatów Kyuss, jest mocniejszy hard rock w mrocznym, posępnym "Nothing Left To Save" oraz w rozwijającej się w coraz bardziej mocniejszą stronę balladzie "No One's Eyes". Finałowy "Cabin In The Woods" ma z kolei sporo z bluesa, ale też do czasu i mrocznej, surowej końcówki. Sporo też w tych utworach urokliwych melodii oraz świetnych solówek Daniela Keslera, którego pamiętam jeszcze z początków Redemptor. Bardzo zaskoczył mnie również Andrzej Nowak, bo człowiek znany z blackowego Outre czy deathowego Banisher okazał się rasowym, rockowym wokalistą bez niego "Lions And Unicorns" na pewno nie byłaby tak ciekawą płytą. Bardzo udany debiut, czekam na więcej! (5) Wojciech Chamryk
Orphan Devil - Victims Of The Night 2019 Gates Of Hell
Siedmiocalówki wciąż są modne, a Orphan Devil z Finlandii debiutują wydawnictwem w takim właśnie formacie. Kiedyś było to normą, obecnie dominują digital single i takie tam, fajnie więc, że ktoś jeszcze kultywuje te dawne tradycje. Zespół gra tradycyjny heavy z wczesnych lat 80., wymarzony na taśmę czy winyl, totalnie oldschoolowy, surowy, ale niepozbawiony też melodii. Numer tytułowy ze strony A fajnie się rozkręca, ma też dynamiczny refren i sporo chwytliwych patentów. "Drifting Away" jest szybszy, też nie poraża
Outlaws - Dixie Highway 2020 Steamhammer/SPV
Outlaws to ponoć legenda southern rocka. Niestety nic na ten temat nie wiem. Wytłumaczenie jest proste. To nie jest southern rock w stylu Blackfoot, 38 Special czy Molly Hatchet. Banitom, bliżej do The Allman Brothers, Lynyrd Skynyrd a nawet The Eagles, dlatego formacja nigdy nie znalazła sie w moim kręgu zainteresowania. Najnowszy album wypełniony jest w głównej mierze radiowym southern rockiem. Już otwierające "Southern Rock Will Never Die" i "Hevenly Blues" naprowadzają nas na klimat całej płyty. Dość przyjemne przesłanie krążka bywa jeszcze zmiękczane country rockowymi kawałkami, takimi jak "Over Night From Athens" czy "Macon Memories". Jednak moje uszy bardziej zastrzygły, gdy w utworach przeważył mocny blues z elementami hard rocka. Takimi kawałkami są tytułowy "Dixie Highway" oraz "Rattle Snake Road". Gdyby Outlaws nagrywaliby właśnie takie utwory, prawdopodobnie byłbym ich zagorzałym wyznawcą. Oczywiście bywa, że wpływy miłego southern rocka mieszają się z tym mocniejszym bluesowo-hard rockowym ("Dark Horse Run", "Wind City Blue"), co świadczy, że muzycy starali się aby album był naprawdę urozmaicony. Nie jestem osłuchany z takim typem muzyki, ale coś niecoś też się słyszało, więc wiem, że album pod względem muzycznym i produkcji został przygotowany bardzo przyzwoicie. Ogólnie "Dixie Highway" to moje pierwsze zetknięcie z Banitami, i mimo, że nie trafili w moje preferencje, to w cale nie uważam czas spędzony z nimi za stracony. Świetny album do słuchania. (4) \m/\m/ Ozzy Osbourne - Ordinary Man 2020 Epic Records/Sony Music
Pamiętam doskonale, jakim szokiem dla mnie było poznanie albumu "Diary Of A Madman", pierwszej solowej płyty Ozzy'ego Osbourne'a jaką usłyszałem. Później poszły "Bark At The Moon" i de-
biutancka "Blizzard Of Ozz", a kolejne poznawałem już na bieżąco. I do połowy lat 90. były one co najmniej dobre, a czasem nawet wyśmienite, jak "No Rest For The Wicked" czy "No More Tears". Później było już jednak tak sobie ("Black Rain", "Scream" jako całości rozczarowywały), a i obecne problemy zdrowotne, bardzo już przecież schorowanego, wokalisty oraz współpraca z popową gwiazdką Post Malone przy piosence "Take What You Want", też nie rokowały zbyt dobrze co do poziomu zapowiadanej płyty. A tu proszę, John Michael Osbourne znowu zaskoczył, mimo 70-tki na karku, infekcji dłoni, odnowienia problemów z kręgosłupem na skutek upadku, ostrego zapalenia płuc, Parkinsona czy czego tam jeszcze, wydając kolejną, udaną płytę. I chociaż utwór "Take What You Want", zamieszczony na "Ordinary Man" jako bonus, jest słabiutki, syntetyczny i mdły do bólu, to bez niego nie byłoby tej płyty. Schorowany Ozzy zajął się pracą, kontynuując współpracę z producentem Posta Andrew Wattem - kojarzonym częściej z Justinem Biberem, ale grającym też w California Breed Glenna Hughesa. Watt zwerbował supersekcję, Duffa Mc Kagana z Guns N' Roses i Chada Smitha z Red Hot Chili Peppers, po czym w niespełna tydzień(!) napisali dziesięć utworów. Ozzy dołożył do nich swoje pomysły i teksty, po czym po miesiącu... płyta była gotowa. Tempo zaiste imponujące i tym bardziej godne podkreślenia, że "Ordinary Man" trzyma poziom i w żadnym razie nie ma tu mowy o artystycznej porażce. Co prawda Ozzy głosowo nie jest już w najwyższej formie, co starano się zatuszować różnymi efektami czy nadużywanym niekiedy pogłosem, ale to jego najlepsza płyta od dobrych kilkunastu lat. "Straight To Hell" z nawiązującym do dawnych czasów okrzykiem All right now!, "Goodbye" czy "Eat Me" z harmonijkowym wstępem w wykonaniu samego Ozzy'ego na pewno ucieszą fanów starego, dobrego Black Sabbath. Do najlepszych solowych dokonań wokalisty nawiązują z kolei miarowy "All My Life", szybszy "It's A Raid" i mroczny, singlowy "Under The Graveyard". Nie brakuje też udanych ballad: tytułowa "Ordinary Man" to ukłon Ozzy'ego w stronę The Beatles, zaakcentowany wokalnym i instrumentalnym udziałem Eltona Johna. Wypadło to świetnie, ale czemu nie zaproszono Paula McCartney'a? Świetną so-
lówkę wycina w tym utworze Slash (kolejną w "Straight To Hell"), udaną balladą jest też bardziej posępna "Today Is The End". Inni goście na płycie to Tom Morello w "Scary Little Green Men", wspierany w "It's A Raid" przez Posta Malone, pojawiają się też smyczki i chóry, dodające dostojeństwa choćby "Holy For Tonight". I tylko ten bonus "Take What You Want", pasujący tu niczym pięść do nosa, psuje efekt - szkoda, że nie pozostawiono go tylko na autorskiej płycie Posta "Hollywood's Bleeding"... Cała reszta płyty jest jednak godna uwagi, liczę więc, że nie jest to ostatni album Ozzy'ego. (5) Wojciech Chamryk
Palace - Reject The System 2020 Massacre
Nasza historia rozpoczyna się w 1981 roku wraz z powstaniem Saint's Anger. Niemiecka formacja, mimo pozostania w undergroundzie, zdołała wydać jedno demo, pełnoprawny album "Danger Metal" w 1985 roku oraz pojawić się w m.in. TV Bands Battle w roku 1987. Na przełomie dziesięcioleci zespół ze Speyeru przekształca się w Palace zmieniając delikatnie skład. Pod tą nazwą, od 1996 roku, co kilka lat wydaje nowy album, nieustannie pozostając w undergroundzie. Najnowszym (już ósmym spod szyldu Palace) - "Reject the System" - zespół uraczył nas 3 kwietnia 2020 roku. Jest to na swój sposób wyjątkowy album, gdyż po raz pierwszy nie usłyszymy na nim gitarzysty Jasona Mathiasa - opuścił on band w połowie 2019 roku na rzecz stanowiska bassmana w Crematory. Zespół został jednak wsparty w studiu przez Kaia Stahlenberga oraz Mickiego Richtera, którzy dograli swoje partie gitarowe. Na "Reject The System" składa się z 10 utworów. Najmocniejszą stroną albumu jest niewątpliwie jego otwieracz "Force of Steel". Kawałek został wytypowany na singla z promo video i jak dla mnie słusznie, bo to najmocniejsza kompozycja z całego krążka - riff zapada w pamięci, a refren nuciłem sobie już nie raz . Singlem stał się również "Final Call of Destruction", choć nie zapadł mi w pamięci jak "Siła stali". Reszta płyty zachowana jest w podobnym klimacie, co single. Do najmocniejszych stron na pewno mogę zaliczyć utwór "Soulseeker", który jest duchowym spadkobiercą "Force of Steel", a także "The Faker" opowiadający o manipulacjach w
RECENZJE
173
social mediach. W pozycjach wartych uwagi należy na pewno wymienić hymnowe "Hail To Metal Lord" oraz łojące "Legion of Resistance". Pozostałe kawałki, tzn. "Bloodstained World", "Valhalla Land", "Wings of Storm" oraz "No One Break My Will" to także solidna porcja heavymetalowego grania, lecz nie zapadająca bardzo w pamięci - klasyczne fillery na płycie, którym nie wróżę pojawienia się na koncertowych setlistach. Przy słuchaniu całego albumu nie ciągnie by je pomijać, ale by wrócić właśnie do nich spontanicznie - nie sądzę. "Reject the System" to pozycja warta uwagi, choć nieobowiązkowa dla słuchacza nowości. Zdecydowanie słychać tu brak pomysłów Jasona Mathiasa, które towarzyszyły przez przeszło 20 lat zespołu i dzięki którym tak polubiłem poprzedników albumu "The 7th Steel" (moja ulubiona z dyskografii) oraz "Dreamevilizer". Jeśli lubujecie się w nowym Accepcie, tudzież innym teutonicznym metalu myślę, że warto dać temu albumowi szansę. Samemu zespołowi zaś życzę udanych koncertów promujących album i większej trasy, która by go wypromowało (z tym ostatnio dość ciężko szło). A nuż zobaczymy się w Polsce? (3,5) Maciej Uba
Paul Di'Anno - Hell Over Waltrop - Live In Germany 2020 Metalville
Paul Di'Anno przypomina o sobie starym, zapomnianym koncertem z Niemczech, zagranym bardzo dawno temu, niereprezentującym należycie dorobku muzycznego Paula, niewnoszącym nic nowego. Maniacy Iron Maiden może i otworzyli drzwi swoich sklepów muzycznych 1 stycznia (data premiery 1 stycznia 2020), aby sprzedawać ten album najwierniejszym fanom, ale podejrzewam, że tylko rodzina i przyjaciele Paula się zachwycili. Szkoda, że tej klasy wokalista, śpiewający 40 lat temu na światowej klasy albumach, nie jest obecnie w stanie zrobić nic nowego na poziomie. Sama płyta brzmi dobrze, mocno, zadziornie, surowo i szczerze. Wokalnie i instrumentalnie dają radę, fajnie się tego słucha. Ale niestety udziela się nostalgia, że Paul Di'Anno to przeszłość. Bardzo chciałbym się mylić, sam wybrałbym się na występ Paula gdyby kiedyś zorganizował jakąś trasę, niemniej "Hell Over Waltrop" jawi się jako zjawa z czasów minionych. Główny zainteresowany Paul Di'Anno sam nie słuchał
174
RECENZJE
tego materiału i wygląda na to, że ani go nie pamięta ze sceny ani nie ma ochoty do tego wracać (prosił, żeby nie zadawać pytań na temat tego wydawnictwa). Bezkrytyczni wielbiciele i tak to sprawdzą ze względu na samo nazwisko; pozostałym proponuję odświeżenie debiutu Battlezone. (2) Sam O'Black
der" i przekaz albumu dopełnia bardzo dobra produkcja, gdzie instrumenty brzmią soczyście i wyraziście. W ten sposób mamy do czynienia z kolejną dobrą progresywną grupą i płytą. Być może jednak szybko o nich zapomnimy, bo po prostu nie sposób zapamiętać wszystko, co dzieje się na tej scenie. Zbyt wiele tego dobrego. (4,7) \m/\m/
Phonomik - Brain Bleeder 2020 El Puerto
Phonomik to formacja z Danii, która powstała w roku 2006. Dopiero w 2010r. opublikowali swój debiut "Soul Creeper" a dekadę później, właśnie omawiany "Brain Bleeder". Zawartość tego albumu to melodyjny progresywny metal, który kojarzy mi się z dokonaniami Threshold czy też Pagan's Mind. Generalnie jest wymyślony i zagrany w typowy sposób dla tego nurtu. Pewnym wyróżnikiem jest sięgnięcie po nowoczesne a la numetalowe brzmienie, głównie przy okazji odgrywania mocniejszych partii, co czasami daje ich muzyce mocarnego brzmienia. Nie jest to coś nowego, a wręcz jest czymś, w czym aktualnie lubują się młodsze kapele z progresywnej sceny. Niemniej bardziej znaczące dla muzyki Phonomik są melodie. Czy to owe mocniejsze, czy te bardziej stonowane części kompozycji, każda z nich obdarzona jest ciekawą melodią. Dzięki nim bardzo przyjemnie słucha się "Brain Bleeder" i ogólnie powodują wrażenie, że mamy do czynieni z dość łatwą muzyką. W tym wypadku wyjątkową postacią jest wokalista Shane B Dhiman. Kolejny gość z ciekawym i wyrazistym głosem, który w dodatku potrafi z niego korzystać. Co by nie pisać kompozycje są wielobarwne, różnorodne, intrygujące, co więcej rewelacyjnie i na wysokim poziomie zagrane. Nadto wszystkie kawałki są wyśmienicie i bogato zaaranżowane. Także całego materiału słucha się z wypiekami i to w całości. Pewnym zgrzytem jest cover "Rebel Yell" z repertuaru Billy'ego Idola, umieszczony na końcu albumu. Skądinąd całkiem niezły hit. Struktura tego kawałka wtłoczona została w progresywny świat Duńczyków, przez co poszatkowano go rwącymi i technicznymi gitarami, a także sekcję rytmiczną. Przez taki zabieg utracono charakter kawałka i ciężko było go słuchać mając w pamięci oryginał. Ciekawy eksperyment, acz dla mnie zupełnie niepotrzebny. Muzykę "Brain Blee-
Pilsen Drinkers - Join The Brotherhood 2017 Australis
My mamy Kwasożłopów, a w Chile do niedawna pogrywali sobie thrash miłośnicy pilznera, zwący się Pilsen Drinkers, zapewne od miejsca jego warzenia w Pilznie. Istnieli z przerwami kilkanaście lat, ale dali sobie spokój z muzykowaniem w roku ubiegłym, pozostawiając po sobie jeden album i kilka krótszych materiałów. Trochę to dziwne, że ten krążek trafił do nas już po rozpadnięciu się zespołu, bo promowanie nieistniejącej grupy nie ma przecież większego sensu, ale zawartość "Join The Brotherhood" w żadnym razie nie uległa przeterminowaniu. Głównym powodem tego stanu rzeczy jest fakt, że zespół wzoruje się na najlepszych, głównie na klasycznych płytach Slayera, a że do tego potrafił też stworzyć niezłe kompozycje i mógł je na poziomie zagrać, to efekt końcowy jest więcej niż niezły. Ultraszybkie w większości tempa i pałker wręcz lubujący się w bardzo dynamicznych partiach, również z takimi nieodległymi od blastów, sprawny basista (w instrumentalnym "Prophets Of Chaos" gra nawet solo), gitarowy konkret riffowo-solówkowy, a do tego wściekły, histeryczny wrzask Diego Parry wszystko się tu zgadza, wszystko jest tu na swoim miejscu i aż szkoda, że debiut Pilsen Drinkers okazał się jednocześnie ich pożegnalną płytą. (4) Wojciech Chamryk Piranha - First Kill 2019 Non Stop Music
"First Kill and chill", haha. Taka parafraza netflixowego hasła mi przyszła na myśl, gdy zobaczyłem obrazek zdobiący mi przyszła, gdy zobaczyłem obrazek zdobiący okładkę debiutu Szwajcarów. Czy można ową grafikę odnieść do zawartości muzycznej? Chyba nikogo zbytnio nie zaskoczy, jeśli napiszę, że muzyka tej kapeli o jakże wdzięcznej nazwie dużo bardziej
nadaje się do headbangingu niż do leżakowania z drinkiem. Nie ulega żadnej wątpliwości, że Piranha to grupa będąca pod dużym wpływem Exodus. Zresztą już sama nazwa sugeruje, że chłopaki zbytnio tego faktu nie starają się ukrywać. Warto w tym wypadku zaznaczyć, że inspirowanie się nie oznacza w żadnym wypadku bezmyślnego małpowania, a mistrzowie mogą być dumni ze swych uczniów. Takie utwory jak "Turning Point", "Chain Reaction" czy "Resistance To Change" świetnie oddają to, czym jest stara szkoła thrashu. Jedyne, czego można się tu doczepić, to brak jakiegoś urozmaicenia. Wszystkie utwory są utrzymane w bardzo podobnym stylu. Nie mniej jednak fakt ten nie przeszkadza w ostatecznym odbiorze albumu, gdyż "First Kill" nie należy do albumów z kategorii "nużące". Wręcz przeciwnie. Polecam nie tylko fanom Exodus. (4,5) Bartek Kuczak
Post Profession - Głosy 2019 Self-Released
Post Profession to zespół doświadczony, z pewnym już wydawniczym dorobkiem i do tego naprawdę nieźle grający. Panowie wykonują thrash metal: urozmaicony, zaawansowany technicznie, momentami wręcz progresywny co do formy niektórych rozwiązań, ale przy tym nie pozbawiony też odpowiedniej mocy i agresji. "Głosy" to trzeci album zespołu, ale pierwszy z tekstami w ojczystym języku - i dobrze, bo jednak przy całej mojej sympatii dla zespołu wątpię, by była mu jeszcze pisana jakaś międzynarodowa kariera. A tak ich muzyka na pewno stanie się bardziej przystępna dla rodzimych słuchaczy, bo nie dość, że w tekstach poruszają ważkie treści, wykorzystując do tego w "Bez miłości" fragmenty biblijnego "Hymnu o miłości", to i wokalista Grzegorz Bodzioch świetnie je interpretuje. Bez względu na to czy to liryczne partie w balladach "Na ramionach" i "Kraków 2", czy solidny wygar w singlowym "Aniele", robi to wrażenie. Podobnie jest z warstwą muzyczną, gdzie szczególne wrażenie ro-
bią urozmaicone solówki (duet Miłosz Płachciński/Maciej Narski oraz gościnnie Krzysztof Hacik i Michał Lotko), sekcja też w żadnym razie nie odstaje, a brzmienie jest nader klarowne i mocne. Krótko mówiąc: konkret. (5) Wojciech Chamryk Ray Alder -What The Water Wants 2019 Inside Out Music
Psychotic Waltz - The GodShaped Void 2020 Inside Out Music
Ten legendarny zespół wrócił już dobre 10 lat temu, ale jeszcze długo "Bleeding" z roku 1996 był jego ostatnią płytą studyjną. Na szczęście to już przeszłość, bo 14 lutego czyżby na walentynki? - wydano piąty album Psychotic Waltz. I nie dość, że "The God-Shaped Void" zrealizował klasyczny skład grupy, to jeszcze trzyma on wyśrubowany poziom wcześniejszych wydawnictw. Jak widać zespół wolał nie spieszyć się z przedwczesnym powrotem, znamy zresztą ileś tego typu falstartów, kiedy słabiutki album potrafił zniweczyć wieloletni dorobek niejednej legendy. Tu termin metal progresywny jest wciąż w pełni uzasadniony, bowiem muzycy w żadnym razie nie odcinają kuponów od tego, co stworzyli przed laty, proponując logiczną i wysmakowaną kontynuację poprzenich płyt. Nie wiem jak ten materiał zostałby przyjęty w roku 1998 czy 2000, ale teraz słucha się tej płyty wybornie - widocznie ta przerwa była potrzebna, bo zespół naładował akumulatory, nabrał chęci do grania i do tego zyskał na świeżości, bo o rutynowym podejściu nie ma tu mowy. "The God-Shaped Void" jest więc artystycznie zwartym monolitem bez słabych punktów, płytą ciekawą zarówno dla fanów urozmaiconego metalu jak też rocka progresywnego we wszelkich odmianach, koelnym wydawnictwem zacierającym granice pomiędzy gatunkami. Wydaje mi się zresztą, że to już nie te czasy, kiedy fan takiego Marillion patrzył z pogardą na metalowców, nawet tych słuchających ambitniejszego "łomotu", a dla nich z kolei Fish i spółka grali "komercję". I dobrze, bo dzięki temu tak udane płyty jak "The GodShaped Void" mają szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców, co w czasach dominacji muzycznej papki i dźwięków muzykopodobnych wydaje mi się niezwykle ważne. (5,5) Wojciech Chamryk
Ray Alder to człowiek powszechnie kojarzony w świecie metalu jako wokalista Fates Warning, ale jego aktywność w żadnym razie nie kończy się na tym zespole. Śpiewał więc w Redemption, udzielał się w supergrupie Engine, a teraz wydał płytę solową. Stworzył ten materiał z duetem gitarzystów Mike Abdow/Tony Hernando (obaj panowie nagrali też w studio partie basu, a Abdow jest też koncertowym gitarzystą Fates Warning) oraz równie doświadczonym perkusistą Craigiem Andersonem, tak więc "What The Water Wants" trzyma poziom od pierwszej do ostatniej nuty. To metal nieoczywisty: przypominający z jednej strony dokonania macierzystego zespołu tego wyśmienitego wokalisty, szczególnie w openerze "Lost", mocarnym "Shine" czy równie dynamicznym "Wait", jednak zdecydowanie więcej tu poszukiwań i łagodniejszych, balladowych kompozycji. Ich urok podreślają tylko urozmaicone, rozbudowane aranżacje, również partii wokalnych. Dlatego "What The Water Wants" zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem, bo w "Some Days", "Under Dark Skies" czy "The Road" ciągle odkrywa się coś nowego i równie ciekawego. Czasem Alder z powodzeniem łączy światy mocnego rocka w progresywnej odsłonie i tego bardziej klimatycznego grania, tak jak w "The Killing Floor", są tu też utwory, które będą miłe dla ucha fanów Dream Theater. Artysta zadbał też o różne smaczki, bowiem dynamiczny "A Beautiful Lie" wyróżnia się przebojowym refrenem, a "Crown Of Thorns" otwiera basowe intro. Takich ciekawostek jest tu więcej, warto więc zagłębić się w solowy świat Aldera. (5) Wojciech Chamryk Rebel Riot - The Good The Bad The Heavy 2016 Thunderforge
Bardzo rzadko coś trafia do nas z tego regionu świata, a konkretnie z Łotwy. Z tym większą ciekawością przysiadłem przy przesłuchaniu tego albumu. Rebel Riot powstał w 2007 roku w Rydze. Do tej pory nagrał trzy krążki i "The Good The Bad The Heavy" jest tym ostatnim, a wydany był już cztery lata temu. Czas spędzony z tą płytą uważam za udany. Jej zawartość kojarzyła się z zespołami Ratt,
Black Label Society oraz White Zombie, przynajmniej pod względem podejścia do muzyki. Takie typowe dla amerykańskiej nacji. Jeśli chodzi o samą muzykę, to dwie pierwsze kapele są najbliższe - a szczególnie ta druga - do tego co grają Łotysze. Bardzo energetyczne łojenie w okolicach hard rocka i heavy metalu, z mocnymi sabbatowymi motywami. Wszystko jest wymyślone i zagrane bardzo sprawnie, a nawet z pewnym polotem. Nie ma ani chwili na nudę. Myślę, że fani hard rocka powinni znać tak dobrze grający zespół. Od wydania "The Good The Bad The Heavy" mija kolejne cztery lata, więc najwyższy czas aby Łotysze wypuścili swoje kolejne dzieło. Liczę, że będzie równie udane, co "The Good The Bad The Heavy", bo ta płyta to naprawdę smakowity kąsek. (4) \m/\m/
Restless - Miasto grzechu 2020 Music And More
"Miasto grzechu", drugi album warszawskiego kwintetu Restless, ukazuje możliwości grupy w nowym składzie. Zmienił się w nim nie tylko basista (Michał Zawadzki, ex Antigama), ale też wokalista. Nowym frontmanem został, wspierający dotąd zespół gościnnie na koncertach, Paweł "Kiljan" Kiljański, znany z Jeep, Hetman, Night Rider czy Night Rider Symphony. To nie jedyna zmiana, bo na nowej płycie wszystkie teksty są w języku polskim, dzięki czemu hard rock/biały blues Restless stał się bardziej przystępny, nie tracąc przy tym nic ze stylowości. Potwierdza to już nośny opener "Zbieg", numer surowy, ale też jednocześnie całkiem chwytliwy, nie bez powodu wybrany do promowania tego materiału. Dalej kryją się równie udane i chwytliwe kompozycje, tak jak choćby "Ciernie", "Lek" czy "Po co". Ciężej robi się w "Demonach" czy w "Tańcu we mgle". W "Dobro i zło" zespół efektownie łączy heavy rocka z bluesem, a w "Pocieszance" idzie ścieżką Breakout, proponując miarowy, archetypowy utwór o iście ponadczasowym charakterze. Nie
brakuje też ballad: od rozwijających się w mocniejszym kierunku "Nie patrz na mnie" i tytułowego "Miasta grzechu" do w całości akustycznej, na głos i gitarę, "Piszę dla ciebie wiersz". Zespół wszedł więc po personalnych zmianach na znacznie wyższy poziom - aż szkoda, że z powszechnie znanych powodów nie można posłuchać go w tym repertuarze na żywo. Taka muzyka nie traci jednak nigdy aktualności, tak więc już po unormowaniu się - oby rychłym! - sytuacji, "Miasto grzechu" będzie jak znalazł. Polecam tę płytę bez zastrzeżeń, chociaż jej okładka za bardzo kojarzy się z coverem LP "Steal The Stars" Hologram. (5) Wojciech Chamryk
Revoltons - Underwater Bells Pt. 2: October 9th 1963 - Act 1 2020 Sleaszy Rider
Przerwy pomiędzy wcześniejszymi albumami Revoltons trwały zwykle 2-4 lata, ale po przedostatnim "386 High Street North: Come Back To Eternity" zespół przyczaił się. Miał jednak powód, bo nie dość, że przechodził zmiany składu, z wymianą wokalisty włącznie, to do tego pracował na kolejną częścią konceptu "Underwater Bells Pt. 2: October 9th 1963 Act 1". Płyta dotyczy bardzo głośnej w latach 60. tragedii, kiedy to tama w okolicach Vajont, rodzinnej miejscowości zespołu, została przerwana, wskutek czego zginęło około dwóch tysięcy ludzi. Temat jak widać ciekawy, dotąd w muzyce nieporuszany, ale tak jak film czy książka wydają się dla niego idealne, to płyta już niekoniecznie - nawet słuchowisko byłoby tu lepszym rozwiązaniem. Revoltons gra bowiem tradycyjny heavy z elementami power i thrash metalu, a ta stylistyka wydaje mi się zbyt ograniczona dla pełnego oddania dramatyzmu i wszystkich wątków tej historii. Słuchając więc po raz kolejny "Underwater Bells Pt. 2." mimowolnie łapałem się na myśli, jak do tej historii podszedłby zespół o większych możliwościach kompozytorsko-aranżacyjnych, bo tu w większości utworów jest co najwyżej poprawnie - ot, siarczysty czy bardziej klimatyczny heavy, z rzadka tylko wzbogacony bardziej narracyjnym utworem (klimatyczny "October 9th 1963") czy dialogami bądź efektami ilustracyjnymi ("Hypnos And Thanatos"). Nie znaczy to rzecz jasna, że "Underwater Bells Pt. 2." jest płytą słabą czy nieudaną: sporo wnosi udział licznych gości, dzięki czemu choć-
RECENZJE
175
by niemal doomowy, posępny "Grandmasters Of Death" z udziałem Blaze'a Bayley'a bardzo zyskuje, ale z nagrywaniem tak rozbudowanych form Włosi powinni dać sobie jednak spokój. (3) Wojciech Chamryk
Road Warrior/Gravebreaker 2020 Gates Of Hell
Fajny split dwóch undergroundowych grup, parających się tradycyjnym heavy metalem. Strona A to australijski Road Warrior. Już o nich pisaliśmy, więc bez większych wstępów donoszę, że "Death In Heels on Wheels" to surowy, dynamiczny numer w stylu wczesnego Running Wild, fajnie przyspieszający i trwający ponad pięć minut. "Death Promise", również znanego z naszych łamów szwedzkiego Gravebreaker (świetny długogrający debiut "Sacrifice") to kontynuacja flirtu z hard'n'heavy przełomu lat 70. i 80.: rzecz niemocna brzmieniowo i stylowa, z zadziornym śpiewem, melodyjnym refrenem i oldschoolowymi brzmieniami klawiszy, zamknięte w trzech minutach. Jeśli ktoś lubi takie granie i ma gramofon, to nie ma się co zastanawiać. (5) Wojciech Chamryk
Sandstorm - Time To Strike 2020 Dying Victims
Lubię takie niespodzianki, kiedy młody, właściwie dopiero raczkujący, zespół zaczyna od tak zwanego wysokiego C, wydając świetny, debiutancki materiał. Stało się tak również w przypadku debiutanckiego MLP tego kanadyjskiego zespołu. "Time To Strike" zespół wydał początkowo własnym sumptem, teraz ukazało się wznowienie; również na winylu, nośniku dla takich dźwięków wymarzonym. Sandstorm kultywują dawne tradycje oldschoolowego heavy w najbardziej klasycznej postaci, czerpiąc pełnymi garściami z lat 80. Priest, Omen, Witchkiller - można by wymieniać i wymieniać, ale tych trzech młodych Kanadyjczyków ma coś więcej niż tylko pasję i chęć grania tak jak kiedyś, do tego
176
RECENZJE
możliwie jak najwierniej co do stylistyki i osiągnięcia dawnego brzmienia. Dlatego, kiedy słucha się "Death Is Near", "Hymn To Hell Knights" czy "Whips And Chains" od razu, bez żadnego wehikułu czasu, można przenieść się w przeszłość o jakieś 35-40 lat. Reszta utworów w żadnym razie nie odstaje, a szczególnie podoba mi się "Denizen Of Hell", numer z dyskretnymi akcentami hardrockowymi. Wszystkie utwory są długie, rozbudowane i dość zróżnicowane, brzmią surowo i klarownie, a mocniejsze, surowsze momenty, dopełniają niezłe melodie. Teraz powinni nagrać długogrającą, utrzymaną w tej samej stylistyce płytę i ruszyć w trasę, na przykład z Savage Master i Enforcer, a może być o nich głośno - przynajmniej w metalowym podziemiu. (5) Wojciech Chamryk
Scorcher - Systems Of Time 2018 Steel Gallery
Scorcher to projekt, który powołał w 2012 roku Vangelis "Tex" Tekas. W tym samym roku muzyk ten, sam nagrał debiut "Armageddon from the Sky", który ukazał się pod szyldem Steel Gallery Records. Po trzech latach ta sama wytwórnia wydała drugi album Greków, "Steal the Throne", który firmował już zespół. Niemniej w roku 2018 opublikowano ich trzeci krążek, omawiany "Systems Of Time", ten z kolei nagrał duet wspomagany przez kilku gości. Ów duet to Tex i jego brat, basista Chris Tekas. Nie wiem jak brzmią dwie pierwsze płyty tej formacji ale "Systems Of Time" wypełnia na prawdę wyśmienita muzyka. Pierwsze to, co rzuca się w uszy to, fascynacja US heavy metalem czy jak ktoś woli US power metalem. Ten zachwyt objawia się brzmieniowymi wycieczkami w stronę dokonań takich wykonawców, jak Helstar, Vicious Rumors, Liege Lord czy Jag Panzer. Niemniej nie brakuje też odniesień do brytyjskiego heavy metalu pokroju Iron Maiden, Cloven Hoof, a nawet Dio. Na prawdę świetna, intrygująca i wybuchowa mieszanka. Kompozycje utrzymane są głównie w szybkich tempach, choć te średnie i inne zwolnienia mają niewątpliwie też miejsce. Po prostu Tex dba aby jego muzyka była urozmaicona i niosła wiele emocji, a także szafowała wieloma nastrojami, gdzie najważniejsza jest ta epicka atmosfera (kłaniają się Manilla Road i inne tego pokroju kapele). Na
"Systems Of Time" składa się dziewięć utworów, niewątpliwie każdy z nich to wyjątkowo smakowity kąsek. Niesamowitą pracę w wypadku partii gitar wykonuje tu Vangelis Tekas. Po pierwsze brzmią wyśmienicie, jest ich pełno, wręcz gęsto, riffy techniczne i fantastyczne, a sola zahaczają wręcz o wirtuozerię. Jednak mimo niesamowitych umiejętności Texa na płycie znalazły się również solowe popisy innych gitarzystów. Owymi gośćmi byli kolejno, Mike Kyriakou, Kosta Vreto (m.in. Horizon's End i Wardrum) i Stelios Gatziolis. W wypadku takich projektów partie instrumentalne wykonuje głównie jeden lub dwóch muzyków. Na "Systems Of Time" Vangelisa wspomaga brat Chirs, który wykonuje wszystkie partie basu. Wychodzi na to, że pozostałe instrumenty zagrał sam Tex. Do niedawna takie produkcje wyróżniały się słabą jakością, a to za sprawą jednowymiarowości instrumentów. Trudno wymagać aby ten sam muzyk nadał każdemu instrumentowi indywidualne brzmienie i charakter. Natomiast Tekasowi to się udało znakomicie, w dodatku brzmienie albumu może zawstydzić nawet te najlepsze produkcje. Nie wiem czy zaprogramował on perkusję czy ją nagrał "żywą" ale jej brzmienie nie rzuca się w uszy, jak to było jeszcze parę lat temu. Poza tym w jednym z kawałków zagrał perkusista z prawdziwego zdarzenia, Stergios Kourou (m.in. Horizon's End i Wardrum) i nie działa to na niekorzyść pozostałych kompozycji i ich partii bębnów. Kolejnym wyróżnikiem muzyki Texa Tekasa są chwytliwe wręcz zaraźliwe refreny i linie melodyczne. W wyeksponowaniu ich pomaga sam Vangelis, który również śpiewa. Ma on ciekawy oraz dobrze osadzony głos, co pozwala mu znakomicie odnaleźć się w muzyce, którą sam przygotował. Niemniej muzyka Scorcher jest tak niesamowicie dobra, że warta byłaby jeszcze lepszej wokalnej oprawy. No właśnie, mamy teraz czasy, które nie sprzyjają działalności takim zespołom, dlatego niekiedy takie formacje nie wychodzą poza fazę studyjnego projektu, a szkoda, bo pomysł Vangelisa "Tex'a" Tekasa wart jest aby funkcjonował na scenie heavy metalu w najnormalniejszy sposób. Jak ktoś jeszcze nie trafił na płytę tego zespołu to radzę się rozejrzeć, jest jak najbardziej tego warta. Ja za to zaczynam poszukiwania wcześniejszych płyt z pod znaku Scorcher. (5) \m/\m/ Scream! - Scream! 2019 Self-Released
Scream! to jednoosobowa formacja NWOTHM założona przez brazylijskiego multiinstrumentalistę Raphaela Gazala. Jedynie
wspomaga go wokalista, niejaki Welbe, który charakteryzuje się mocnym i głębokim głosem. Trochę w nim, i Barlowa, i Dickinsona... na prawdę intrygująca persona. Większość kawałków - z siedmiu na debiucie - to oldschoolowe bardzo dynamiczne heavy power metyalowe hymny podane na szybkości. Są to głównie długie, melodyjne i ciekawie napisane utwory, ale słucha się je jak dwutrzy minutowe wałki. Maniacy wspomnianego nurtu oraz tradycyjnego heavy metalu powinni czuć się komfortowo słuchając tego wydawnictwa. Jedynie utwór "Salt" ma wtłoczone wolniejsze epicko brzmiące fragmenty, natomiast "Berenice" oparte jest na znacznie melodyjniejszym heavy metalu w stylu Scorpions czy też Ozzy'ego. I niestety, jest najmniej przekonywujący na tej płycie, jak dla mnie. W wypadku jednoosobowych projektów wielką bolączką jest jednowymiarowość takiej muzyki czy też produkcji. Natomiast w wypadku Scream! wszystko brzmi jakby ich płytę nagrywał zespół z krwi i kości. Poszczególne instrumenty oraz wokal brzmią tu mocno i soczyście, choć nad perkusją mogliby jeszcze trochę popracować. Tym większe gratulacje dla Raphaela za jego talent i wyobraźnię. Jestem ciekaw jak potoczą się losy tego projektu. Ja życzę panom Gazal i Welbe jak najlepiej i liczę na równie udaną kontynuację, bo ich debiut jest naprawdę zacny. (4,5) \m/\m/
Secret Alliance - Solar Warden 2020 Punishment 18
Same nazwiska nie grają - ta stara zasada obowiązuje praktycznie wszędzie, w świecie muzyki również. Dlatego różnych supergrup powstawało i wciąż powstaje multum, ale rzadko bywa tak, że zaskakują one czymś więcej niż przeciętnością. Z Secret Alliance nie jest inaczej. Inicjatorem powstania tego zespołu jest gitarzysta Gianluca Galli, który zwerbował do współpracy iluś kumpli, między innymi wokalistę Vanexa Andrea Ranfagnię, wirtuoza nad wirtuo-
zów Alexa Masi czy jego jazzowy odpowiednik Franka Gambale (Chick Corea), znanego z Angry perkusistę Ricardo Confessori czy wybitnego basistę Tony'ego Franklina - kto jak kto, ale Jimmy Page z byle kim by w The Firm też nawiasem mówiąc supergrupie nie grał. I lipa, z dużej chmury mały deszczyk. Są na "Solar Warden" tzw. momenty, ale przeważa tu nudny, sztampowy i nad wyraz monotonny hard rock/rock progresywny. Panowie grają wspaniale, warsztat i umiejęności mają bowiem niesamowite, ale zabrakło tu większej ilości udanych kompozycji. Nieliczne przebłyski, takie jak: opener w stylu AOR "We're All In", mocniejszy utwór tytułowy czy progresywny "Superheroes" pokazują, że zespół ma potencjał i pewnie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jednak od muzyków tej klasy wymaga się zdecydowanie więcej niż tylko poprawny i jako całość po prostu nudny, album. (1,5) Wojciech Chamryk
to warto jej kibicować. (4,5) Wojciech Chamryk
Nine" to raczej po nie sięgnę, szkoda czasu. I wcale nie chodzi o to, że zespół gra źle czy nie radzi sobie z instrumentami, bo wszystko jest tu na wysokim poziomie muzycznym i brzmieniowym. Sęk jednak w tym, że wśród 11 utworów nie da się znaleźć choćby jednego własnego - zespół zajął z góry upatrzone pozycje w świetnie wyposażonej powielarni i kopiuje na potęgę, tworząc melodyjny death/ thrash metal, który może ewentualnie zainteresować nieosłuchanych małolatów. Domyślam się, że muzyka jest dla Shadow's Far bardziej hobby niż ścieżką kariery, ale z tego co słyszę panowie powinni skoncentrować się na pracy w banku, sprzedawaniu zegarków czy czym tam się zawodowo zajmują. (1,5) Wojciech Chamryk
Serious Black - Suite 226 2020 AFM
Ta międzynarodowa grupa radzi sobie całkiem nieźle, a "Suite 226" jest już piątym albumem w jej dyskografii. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że kiedyś grała lepiej, a bez Rolanda Grapowa czy Alexa Holzwartha w składzie jednak spuściła z tonu. Może mieć to związek z faktem, że we współczesnym power metalu bardzo już trudno o jakąkolwiek oryginalność, nawet jeśli ma się w składzie takiego wokalistę jak Urban Breed (ex Tad Morose i nie tylko), a i pozostali muzycy z niejednego pieca chleb jedli. Na "Suite 226" przeważa więc oklepany, co najwyżej poprawny power - zerkam na notatki i powtarzają się w nich uwagi "typówka", "bardzo to schematyczne", etc. Nieco lepiej jest w utworach balladowych, ze wskazaniem na "Heaven Shall Burn", ciekawy jest orientalizujący-symfoniczny, trwający blisko dziewięć minut utwór tytułowy, ale to zdecydowanie zbyt mało, by dać tej płycie notę wyższą niż: (2,5). Wojciech Chamryk Shadow's Far - Ninety-Nine 2019 Stonepath
Shadow's Far są ze Szwajcarii, grają już dobrze ponad 20 lat i wydali w tym czasie trzy płyty. Wcześniejszych nie słyszałem, ale jeśli są zbliżone poziomem do "Ninety-
Shadows Trip - Znaki 2019 Self-Released
"Znaki" to debiutancka EP-ka zespołu mającego już dość bogatą historię. Shadows Trip powstał w roku 2000, dokonał nawet jakichś nagrań, ale istniał rapem sześć lat. Reaktywowany po ponad 10 latach przerwy wrócił do gry w całkiem niezłym stylu, prezentując solidny heavy/power metal w tradycyjnym wydaniu. Co istotne brzmi on surowo i dynamicznie, chociaż powstał w ŚDK Tarnobrzeg, a miks i mastering wykonał Gerard "Gery" Niemczyk, czyli ktoś, kto powinien być doskonale znany fanom polskiego metalu sprzed lat. Tytułowy opener to mroczny, miarowy numer z niskim, zadziornym śpiewem Michała Żaczka - bez typowego refrenu, ale z fajną, dynamiczną solówką. Znacznie ostrzejszy "Piekielny dom" momentami ma nawet w sobie coś z intensywności thrashu, ale nie brakuje w nim również miarowych zwolnień, a nad całością unosi się duch NW OBHM. "Barykada" jest z kolei bardziej melodyjna, chociaż nie brakuje tu również odniesień do surowszych utworów Iron Maiden z początków kariery. Grupa ma więc potencjał, a ponieważ zapowiada na ten rok pierwszy album,
Shakra - Mad World 2020 AFM
Nie wiadmo jak Shakrze stuknęło 25 lat w muzycznym biznesie. Ćwierć wieku to kawał czasu, szczególnie w obecnych realiach muzycznego biznesu, a jubileusz ten jest tym bardziej godny podkreślenia, że zespół przygotował z jego okazji premierowy materiał, nie próbując wykpiwać się kolejną składanką czy nagranymi na owo starymi utworami z początków działalności. Szwajcarzy zawsze grali na poziomie, hard 'n' heavy w ich wydaniu nie był też nigdy jakąś trywialną stylizacją, a "Mad World" potwierdza to w całej rozciągłości - zresztą fakt, że już od 15 lat współpracują z AFM też o czymś świadczy. To aż 12 urozmaiconych, bardzo różnorodnych utworów. Znajdą więc na tej płycie coś dla siebie zwolennicy mocniejszego grania w duchu lat 80. ("Too Much Is Not Enough", "I Still Rock", "Turn The Light On"), jak też bardziej przebojowe, lżejsze utwory ("Fireline", "A Roll Of The Dice", "Thousand Kings"). No i na finał patetyczna ballada "Son Of Fire", też ze znakiem najwyższej jakości - jak już więc świętować jubileusze, to właśnie w takim stylu, z klasą i perspektywami na kolejne, oby równie owocne, lata. (5) Wojciech Chamryk
Shark Island - Bloodline 2019 SAOL
W roku 1989 drugi album Shark Island "Law Of The Order" nie chwycił, mimo tego, że firmująca go wytwórnia Epic nie pożałowała grosza na teledyski, na przykład "Paris Calling". Fala grunge zatopiła zespół do reszty, ale grupa odrodziła się w XXI wieku, by teraz, po kilkunastu latach przerwy, wydać kolejny album studyjny. Zawartość "Bloodline" na pewno nie rozczaruje tych, którzy pamiętają zespół z lat 80., bo to wciąż siarczyste, melodyjne granie na poziomie. Richard Black jest przy gło-
sie, ponownie wspiera go kumpel sprzed lat, basista Christian Heilmann, a i udanych utworów też tu nie brakuje. Może w "7 Tears" zespół za bardzo idzie w kierunku łzawego popu, cover "Policy Of Truth" Depeche Mode też nie przebija oryginału - "The Chain" Fleetwood Mac wyszedł im przed laty znacznie lepiej, ale cała reszta to już zdecydowanie wyższa półka. Mamy tu więc sporo dynamicznych, całkiem chwytliwych utworów, gdzie na plan pierwszy wysuwają się klasyczny hair "Rocks On The Rocks" czy AOR-owy "Law Of The Order", kolejne nawiązanie, chociaż nie dosłowne, do płyty z roku 1989. W balladach też urodzaj, bo jedna ładniejsza od drugiej, to jest "When She Cries" i "On And On" - szkoda, że przed laty im się nie udało, może teraz będzie lepiej? (4) Wojciech Chamryk
Silent Winter - The Circles Of Hell 2019 Sonic Age
Zespół ten powstał w roku 1995 czyli parę lat wcześniej niż Sonata Arctica czy Freedom Call. Niestety mimo dwóch demówek wydanych na kasetach nie udało im się przebić na ówczesnym rynku. Oczywiście nie poddali się bez walki, bowiem broń złożyli dopiero w roku 2001. Do swoich fascynacji wrócili w roku 2018, czyli zdecydowanie dawno po tym, jak ogólnie swoje triumfy święcił melodyjny power metal. A sądząc po zawartości "The Circles Of Hell" zupełnie nie odbiegają poziomem od dwóch wyżej wymienionych filarów sceny melodyjnego power metalu. Czasami mam wrażenie, że nawet ich przewyższają. Niestety to żadna gwarancja, że tym razem ten zespół zostanie w końcu zauważony. Po prostu fani są osłuchani taką muzyką, że ciężko ich zainteresować nawet, gdy kompozycje i wykonanie byłyby na bardzo dobrym poziomie. A Grecy zrobili na prawdę bardzo dobrą robotę. Kawałki na "The Circles Of Hell" napisane są z głową i wyobraźnią, wykonane są dużą swobodą i na wysokim poziomie technicznym. Tak jak w wypadku takich kapel numery bardzo łatwo wpadają w ucho ale także mają swój charakter. Sporą tu rolę odgrywa wokalista Mike Livas, ze znakomitym bardziej heavy metalowym głosem. Czasami ale to z rzadka Grecy grają ambitniej, wtedy bliżej im do takiej choćby
RECENZJE
177
Angry (z najlepszych lat). Bardziej symfonicznie robi się w "Silent Cry", w którym to Mike'owi wtóruje Dragica Maletic (ex Demist) ze swoim a la operowym głosem. Brzmienie i produkcja utrzyma jest na wysokim poziomie wyznaczonym przez dekady, gdy eksplorowano ten gatunek. Niemniej nie lukruje się u Greków, jak to na ostatnich dokonaniach Sonata Arctica, a raczej jest heavy metalowo, jak na wczesnych płytach Angry. Jeśli jeszcze macie miejsce na kolejną formację grająca niezły melodyjny power metal to namawiam do zapoznania się z Silent Winter i ich "The Circles Of Hell". (4,5) \m/\m/
Slaughter Messiah - Cursed To The Pyre 2020 High Roller
Ten belgijski kwartet powstał przed kilkunastu laty, a tworzący go doświadczeni muzycy (znani choćby z Ehthroned) są opętani ideą tworzenia thrashu w odmianie najbardziej brutalnej z możliwych. Terminowali dość długo, wypuszczając kolejne demówki i EP-ki, aż dorobili się debiutanckiego albumu, w dodatku firmowanego przez High Roller Records. Na "Cursed To The Pyre" w ośmiu podejściach odmieniają więc na wszelkie sposoby termin muzyczna agresja, szaleńczo łojąc zbrutalizowany, wzbogacony też odniesieniami do death i black metalu, ekstremalny thrash. W tej iście piekiej nawałnicy złowieszczych dźwięków bodaj tylko raz przez ponad 40 minut przydarzyła się dłuższa chwila zwolnienia, w równie mrocznym, kojarzącym się z doom metalem i Black Sabbath, "The Hammer Of Ghouls". Poza nim Lord Sabathan wraz z kumplami nie oszczędzają gardeł, strun ni naciągów - zwolennicy starej szkoły takiego grania z przełomu lat 80. i 90. na pewno będą zawartością "Cursed To The Pyre" usatysfakcjonowani. (4)
z poprzedniego wydawnictwa, kapitalnie skomponowanym i godnym porównania niemal do kultowego "Medieval Steel" - "Ilian of Garathorm". Moim zdaniem to najlepszy ich numer i w zasadzie żaden inny kawałek Smoulder mu nie dorównuje. Zwłaszcza, że muzycznie zespół jest po prostu "tylko" solidny, a wokalistka obdarzona majestatycznym głosem, nie wykorzystuje w pełni swoich możliwości (jak się dowiecie z wywiadu - przynajmniej na razie). Linie wokalne w Smoluder nie pozwalają jej na bogatą wokalną ekspresję, przez co śpiewa monotonnie - a szkoda! Na nowym wydawnictwie znalazły się dwa świeże numery, napisane przez perkusistę, Kevina Hestera. To tradycyjny już dla Smoluder podniosły, epicyzujący doom, będący w zasadzie epic metalem utrzymanym w wolnych tempach. Największym ich atutem są majestatyczne, klimatyczne gitary prowadzące. Następny numer to hołd dla zmarłego Marka Sheltona, czyli cover "Cage of Mirrors" Manilla Road, w którym możecie usłyszeć Smoulder w dużo szybszych tempach i... zadziornie śpiewającą Sarah Ann. Ostatnie kawałki to powtórzenie utworów z demówki - ukłon w stronę fanów i kolekcjonerów. Wszak wiadomo, że demówki raczej się zbiera, niż ich słucha. EPka, jak to EPka, ma taką właściwość, że można na niej umieścić wszystko i nie musi tworzyć dzieła zamkniętego, jak klasyczny długograj. Dla mnie ta EP to ciekawostka, ale przede wszystkim też zapowiedź nowego rozdziału w działalności Kanadyjczyków. Obserwuję to, co się dzieje i liczę na to, że kanadyjskie zespoły wejdą we wzajemną, samonakręcającą się, twórczą relację (historia zna takie przykłady, choć rzadziej w muzyce). Łącząc to z zapowiedzią rozpoczęcia czegoś nowego i obiecującymi wokalami Sarah Ann we właśnie nagranym coverze - mam nadzieję na Smoulder podążający epic metalową ścieżką mocy. Strati
Wojciech Chamryk
178
\m/\m/
Smoulder - Dream Quest Ends
Snatch-Back - Ride Hard Run Free
2020 Cruz Del Sur Music
2019 Self-Released
Od teraz Smoulder będzie nagrywał inne płyty. Tematycznie. EPka "Dream Quest Ends" kończy jedną z opowieści inspirowaną prozą Michaela Moorcecocka, którą zespół snuł przez demo, LP i EP. Formacja kupiła słuchaczy jednym naprawdę doskonałym kawałkiem
W roku 1979 Snatch-Back wydał singla "Eastern Lady / Cryin' to the Night" i zniknął ze sceny. Oczywiście nie jest to prawda, bo lokalnie działali w St. Helens w latach 1974 - 1983. Niemniej faktem jest, że wtedy wiedzieli o tym nieliczni. Mimo wszystko do tych
RECENZJE
informacji dotarli najzagorzalsi współcześni fani nurtu NWOB HM, mało tego spowodowali, że zespół wrócił na scenę i to w oryginalnym składzie. Wydarzyło się to w roku 2016. Wtedy też wydali EPkę "Back in the Game", natomiast pod koniec roku 2019, wreszcie ukazał się duży debiutancki album, "Ride Hard Run Free". Znalazło się na nim osiem utworów, w których słychać wpływy zespołów z wczesnych lat muzyków m.in. Cream, Humble Pie, Hendrixa, Juicy Lucie, Ten Years After, Black Sabbath, Budgie a także AC/DC, Rose Tattoo oraz Motorhead. Niemniej we wszystkich jest energia znana tylko z okresu, w którym działał zespół czyli NWOBHM. Osiem wyrównanych i energetycznych heavy metalowych kawałków z wyczuwalnym wpływem hard rocka, tworzących specyficzną mieszankę należną tylko temu zespołowi. Aż dziw, że nagrali to goście, którym życie dołożyło kolejnych czterdzieści lat. W ogóle tego nie czuć, energia, wigor, witalność niczym u nastolatków. Ciężko z "Ride Hard Run Free" wybrać ten jeden, najlepszy kawałek czy też wyróżniający się najbardziej ponad inne. Każdy ma coś w sobie, melodię, fajną zagrywkę, więc każdy słucha się z przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, że waszym głównym muzycznym priorytetem jest tradycyjny heavy metal. Jako bonus dołączony jest utwór "Boogie Shoes", bujający, z gitarą slide oraz dwa utwory "live" z 1978 roku, dzięki którym można przekonać się, że muzycy zbytnio nie oddalili się od swojej muzycznej wizji z początku kariery. Wszystko brzmi współcześnie, mocno i czytelnie (oprócz kawałków "live", które są zdecydowanie szorstkie.). Ci co posłuchają "Ride Hard Run Free" z pewnością dołączą płytę do swojej kolekcji i nie trzeba będzie ich namawiać aby, co jakiś czas ją ponownie przesłuchać. Natomiast fani NWOBHM wezmą ją w ciemno. (4,5)
Solitary Sabred - By Fire & Brimstone 2020 No Remorse
Cypryjska ekipa powróciła po kilku latach milczenia w glorii i w chwale, dzierżąc miecze, topory i co tam jeszcze nawinęło się z tego typu rynsztunku. Na szczęście nie zapomnieli przy tym jak obsługuje się gitary, z komponowaniem też
wszystko w porządku, tak więc śmiało można mówić o "By Fire & Brimstone" jako o ich najlepszej płycie. Co prawda trzy albumy w okresie prawie 20 lat nie są jakimś oszałamiającym wyczynem na miarę stachanowców metalu z innych zespołów, ale tu najwidoczniej idzie o jakość, nie o ilość. Solitary Sabred gra epicki power metal i wszystko jasne: mamy tu w większości szybkie, dynamiczne i surowe brzmieniowo kompozycje, ale też sporo melodii, dwugitarowy atak rytmiczno/solowy, wyrazista sekcja rytmiczna plus ostry, drapieżny śpiew Petrosa Leptosa i chwacit, pozamiatane. Omen, Jag Panzer, Slauter Xstroyes, Cirith Ungol, Helstar, Warlord, Sanctuary - wpływy i inspiracje są ewidentne, ale Solitary Sabred czerpią od gigantów sprzed lat nader wdzięcznie, dodając też sporo od siebie, co tylko dodaje klasy takim utworom jak "Servants Of The Elder Gods", "Invoking The Master" czy najbardziej z nich urozmaicony "Blestem". Aż dziwne, że na okładce zabrakło naklejki "Słuchać głośno", ale najwidoczniej fani już o tym wiedzą, zaś inni dojdą do tego sami. (5) Wojciech Chamryk
Sons Of Apollo - MMXX 2020 InsideOut Music
Ta prog-metalowa supergrupa nie zachwyciła mnie swym debiutanckim albumem. "Psychotic Symphony" wydał mi się jakiś taki wymęczony, a w dodatku zespół na dobre ugrzązł w schematach, tak jakby za wszelką cenę próbował udowodnić wyższość nad konkurentami - wyczuwam wzmożoną aktywność Mike'a Portnoy'a na tym polu. Na "MMXX" trzeba było trochę poczekać, ale to album znacznie ciekawszy od poprzednika. Portnoy najwidoczniej przestał już myśleć o ściganiu się z Dream Theater, a i równie utytułowani koledzy postarali się ciut bardziej, co przy ich potencjale i umiejętnościach mogło skończyć się tylko jednym: świetną płytą. Gdyby więc trafił mi się malkontent przekonany o tym, że progresywny heavy
metal to nudy na pudy i zjadanie własnego ogona, mam świetny dowód na to, że nie zawsze tak jest. Mamy tu blisko godzinę świetnej, perfekcyjnie brzmiącej muzyki przez duże M: metalowo-progresywnej, ale wzbogaconej też elementami hard rocka. Jest on słyszalny najbardziej w finałowej suicie "New World Today" (te organy, impet całości, no i basowe solo!), ale i "Wither To Black" również niczego pod tym względem nie brakuje, bo to moc taka, że wyrywa z głowy resztki włosów. Albo ten opener "Goodbye Divinity" z klawiszową solówką czy piękna ballada "Desolate July" - przeróżnej, muzycznej dobroci mamy tu naprawdę dużo. Wokalista Jeff Scott Soto również jest w wybornej formie, tak więc za "MMXX" mniej jak (5,5) panowie ode mnie nie dostaną. Wojciech Chamryk
Spell - Opulent Decay 2020 Bad Omen
Spell to trio pochodzące z Kanady, kolejny z zespołów niemalejącej fali klasycznego metalu/retro rocka. Konsekwentnie i od lat robią jednak swoje i w żadnym razie nie wygląda mi to na koniunkturalne podczepienie się pod akurat modny nurt - słychać, że takie dźwięki są im więcej niż bliskie, nie wyglądają też na gości wskakujących w retro ciuszki tylko na potrzeby sesji zdjęciowych. "Opulent Decay" jest już ich trzecim albumem, więc o jakiejkowiek amatorszczyźnie nie ma mowy, to heavy rock wysokich lotów. Celowo używam tu tego określenia, bo chociaż zespół zaczynał, jeszcze pod nazwą Stryker, od tradycyjnego heavy metalu, to jednak obecnie sięga znacznie głębiej, proponując efektowną, urozmaiconą i wymykającą się z szufladek hybrydę hard rocka, heavy metalu i klasycznego rocka. Mamy tu więc czytelne odniesienia zarówno do lat 70., jak i 80., hard rocka przefiltrowanego przez początki nurtu NWOBHM i wczesnego metalu w najbardziej archetypowym wydaniu - surowego, ale też całkiem melodyjnego. Świetny opener "Psychic Death", równie udany numer tytułowy, "Sibyl Vane" niczym z końca lat 60. - już początek płyty pokazuje, że Spell ma papiery na granie, pomysły i jasną wizję artystycznego kierunku. A dalej mamy jeszcze singlowy "Deceiver", łączący wpływy Thin Lizzy i Wishbone Ash "Dawn Wanderer", majestatyczny "Saturns Riddle" z basowym, przes-
terowanym wstępem i partią fletu czy "Ataraxia", numer a capella, niczym jakaś staroangielska ballada sprzed wieków. Świetna to płyta, warta polecenia! (5) Wojciech Chamryk
Stallion - Slaves Of Time 2020 High Roller
"Slaves Of Time" to trzecie wydawnictwo niemieckiego Stallion. Interpretującowy tytuł pod kątem zawartości muzycznej tego krążka muszę stwierdzić, że czas, który jest tam przywołany to zdecydowanie lata osiemdziesiąte. Faktycznie, słuchając takich kawałków, jak "Waking The Demons" czy "Beat The Beast" oraz patrząc na zdjęcia kapeli można niejednokrotnie odnieść wrażenie, że chłopaki rzeczywiście są niewolnikami wspomnianej dekady. Muzyka wypełniająca "Slaves Of Time" to klasyczny heavy wyrosły chyba z głównie niemieckich tradycji (tu i ówdzie kłania się Accept, momentami gdzieś tam nawet przejdą echa wczesnego Running Wild itd.). Nie są to na pewno jedyne wpływy, do których sięga ekipa z Weingarten. Otóż spójrzmy na przykład taki "Time To Reload". Owszem, jest to jak najbardziej heavy metal, jednakże można w nim usłyszeć nieco wpływów amerykańskiego tzw. "pudel metalu". Oczywiście bardziej w znaczeniu Motley Crue niż Cinderelli, ale jednak. Innym punktem, na który nie sposób nie zwrócić uwagi są szaleńcze partie wokalne Pauly' ego na przykład w takim "Brain Dead". Facet momentami brzmi niczym Udo Dirkschneider, momentami zaś zawodzi niczym King Diamond. Generalnie jest on bardzo mocnym punktem tej grupy. Cóż, Stallion jest zespołem, który dość odważnie idzie po heavy metalowej drodze. Jeżeli utrzyma tempo i poziom to może zajść naprawdę daleko. (4,5) Bartek Kuczak Strana Officina - Guerra Triste 2019 Jolly Roger
"Guerra Triste" to wyjęty utwór z bardzo udanej płyty Strana Officina "Law of the Jungle" (2019). Z pozoru leniwy i rozlazły kawałek ale ma coś w sobie, dzięki czemu bardzo go lubię, może właśnie po przez tę zwyczajność, oddanie atmosfery klasycznego heavy metalu czy też wyśmienitą solówkę w środku kompozycji. Niemniej "Guerra Triste" nie jest bohaterem
tej EPki, a są nimi dwa niepublikowane utwory promo z 2006 roku, które pochodzą z archiwum Rolando Cappanera. Pierwszy z nich to leciutko punkujący "Vai Vai", drugi, to natomiast do bólu klasyczny i bardzo soczysty "Sole Mare Cuore". Palce lizać. Pozostałe dwa nagrania to też archiwa ale słabo brzmiące bootlegi. Pierwszy to solo Fabio Cappanera przechodzące w utwór "Officina", zarejestrowany został w 1984 na koncercie w Livorno. Drugi to "Non C'e' Piu' Mondo" też nagrany w 1984 ale tym razem w Prato. Oba nagrania pochodzą z prywatnego archiwum Marcone Gulio zwanego Nonseinormale56, jednego z większych fanów Strana Officina. Na pewno EPka "Guerra Triste" to ciekawostka ale wyłącznie dla fanów tego włoskiego zespołu, reszta z pewnością będzie wolała wspomniany pełny album "Law of the Jungle". (4) \m/\m/
się z obcymi, którym jego zabiegi w żadnym razie nie są rękę. Towarzyszy tej opowieści iście porywająca muzyka. Dwa kompakty, dwa rozdziały po osiem utworów - opisywanie każdego z nich mija się z celem, tym bardziej, że nie ma tu słabych momentów. Co ważne metal w progresywnej odsłonie dopełniają tu inne, ale świetnie dopasowane składowe, od heavy w najbardziej tradycyjnej formie do blackowej intensywności. Pojawiają się też klasycznie progresywne czy nawet jazzujące akcenty, szczególnie gdy do głosu dochodzi saksofon. W kilku utworach mamy też partie skrzypiec, a poza wyrazistymi gitarami lidera sporo do powiedzenia mają też instrumenty klawiszowe z pełną paletą brzmień, od syntezatorowych do organowych. Do tego zespół dysponuje dwojgiem wokalistów i to jest kolejny jego atut, bowiem Kinga Lis i Mateusz Drzewicz często śpiewają oddzielnie, ale nie brakuje też świetnych duetów, dzięki czemu warstwa wokalna "Prometheus" tylko zyskuje. Subterfuge mogę więc z czystym sumieniem polecić każdemu zwolennikowi takich mocnych, progresywnych dźwięków, od razu nasuwa mi się też pytanie, czym zespół zaskoczy nas na kolejnej części tej trylogii, bo znając podejście Tyberiusza Słodkiewicza to pewnie już pracuje nad kolejnym materiałem. (5,5) Wojciech Chamryk
Subterfuge - Prometheus 2019 Pure Steel Publishing
Tempo doprawdy imponujące: półtora roku po premierze debiutanckiego albumu "Projections From The Past" Subterfuge wydali kolejny krążek. Również koncepcyjny, jeszcze dłuższy od poprzednika, trwający bowiem niemal 94 minuty, a do tego znacznie lepszy, co jest tu chyba najbardziej istotną informacją. Dobrze, że po sukcesach naszych grup parających się ekstremalnymi odmianami metalu oraz równie dynamicznym rozwoju sceny hard 'n' heavy w ostatatnich latach doczekaliśmy się wreszcie zespołu grającego progresywny metal na światowym poziomie. Nic dziwnego, że "Prometheus" firmuje niemiecka wytwórnia Pure Steel, a płyta zbiera świetne recenzje za granicą, bo to urozmaicony materiał na najwyższym poziomie. Zaciekawia już sama historia, bo bohater, znany już z pierwszej jej części, budzi się po trwającej wiele tysięcy lat hibernacji i okazuje się, że jest pomiędzy ludźmi pierwotnymi. Może więc mieć wpływ na ich rozwój, ale musi też zmierzyć
Surgical Strike - Part Of A Sick World 2020 Metalville
Ten niemiecki kwartet gra na swym długogrającym debiucie całkiem nieźle. Trudno zresztą określić ich mianem debiutantów, skoro grupa zanotowała już, zwieńczony nawet kasetami demo, epizod w pierwszej połowie lat 90., ale później zanotowała kilkunastoletnią przerwę, by ostatecznie reaktywować się przed sześciu laty w zreformowanym składzie. Surgical Strike grają thrash: brutalny i intensywny, ale naznaczony też techniczną biegłością, co znajduje odbicie nie tylko w partiach instrumentalnych naprawdę wysokich lotów, ale też urozmaiconych aranżacjach tej ostrej łupaniny na najwyższych obrotach. Sęk tylko w tym, że ta perfekcyjnie działająca maszyneria krztusi się i niedomaga z powodu perkusji - nie, że Moritz Menke sobie za nią nie radzi, ale z powodu fatalnego, syntetycznego brzmienia, szczególnie doskwiera-
RECENZJE
179
jającego w najszybszych partiach, których na "Part Of A Sick World" nie brakuje. Wielu słuchaczom, przywyczajonym do niskiej jakości współczesnie realizowanych produkcji, pewnie nie będzie to przeszkadzać, ale mnie taka niekonsekwencja po prostu razi, bo psuje naprawdę niezłej płycie cały efekt. (3)
berty Fraternity" szalonej, psychodelicznej improwizacji. (6, a co!) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Terrifiant - Terrifiant 2020 Gates Of Hell
Taraban - How The East Was Lost 2019 Self-Released
Lubię takie zaskoczenia - człowiek niby osłuchany, płyty, kompakty i kasety wyzierają niemal z każdego kąta, ciągle czegoś słucham w sieci, czytam w niej i w muzycznych pismach o rozmaitych nowościach, a tu proszę, jaka przyjemna niespodzianka! I to z Krakowa, gdzie wspaniale rozwija się nie tylko scena ekstremalna, ale też progresywna i klasycznie rockowa. I tak do moich niedawnych odkryć z dawnej stolicy, Vody i Only Sons, dołączyło trio o dość oryginalnej nazwie Taraban. Pewnie większość czytelników kojarzy fragment hymnu "(...) pono nasi biją w tarabany", ale już mniej osób wie co to takiego ów taraban. Tymczasem jest to pochodzący ze wschodu bęben wojenny, powszechnie kojarzony z Turkami. Od teraz skojarzenie będzie znacznie przyjemniejsze, zwłaszcza dla fanów klasycznego rocka. Krakowskie trio zadebiutowało bowiem długogrającym materiałem w wielkim stylu, perfekcyjnie łącząc w tych siedmiu utworach heavy rocka, psychodelię lat 60. i coś, co obecnie określa się mianem proto metalu, czyli mocne granie z czasów, gdy określenie heavy metal jeszcze nie funkcjonowało, bo nie było znane. Skojarzenia z dokonaniami Blue Cheer, dwójki Leaf Hound, wczesnego, zafascynowanego bluesem Black Sabbath czy Coloured Balls z czasów koncertowego albumu "Summer Jam" nasuwają się od razu, ale Taraban, w przeciwieństwie do Australijczyków, stawia na autorskie utwory, podobny jest tylko ich luźny, jamowy charakter. Słucha się tego materiału doskonale, bo skrzy się on od świetnych riffów i solówek, również oszczędnie grająca sekcja wybornie wywiązuje się ze swoich zadań. Pojawiają się też gdzieniegdzie dodatkowe, kobiece wokale, partie klawiszowe oraz saksofonu, dzięki czemu "Wizard's Hand" nabiera w końcówce spacerockowego charakteru, a "Li-
180
RECENZJE
Lubię takie kapele, jak Terrifiant. Za co? Za to chociażby, że grają na totalnie na luzie bez żadnej spiny i kija w dupie. No i co z tego, że taki "Devil in Transport" brzmi jak jakaś kopia Mercyful Fate dla bardzo ubogich. Co z tego, że czasami można odnieść wrażenie, że pan wokalista się najwyraźniej trochę rozmija ze swym powołaniem z powołaniem. Co z tego, że taki "Bed Queen" jest do bólu prymitywny. Co z tego, że… A dobra, walić to! "Terrifiant" to zbiór ośmiu kawałków, przy których noga sama tupie, głowa sama macha, a ręka sama sięga po piwo! Nieco mylące może być tu stylizowane na podniosłe intro zatytułowane "Steel For Life", jednakże po nim dostajemy solidną dawkę beztroskiego rockendrolla polanego heavy metalowym sosem i podanego w bardzo oldschoolowej formule. Mowa to o wspomnianym już "Devil in Transport". Wesołości i beztroski tu nie brakuje, chociażby spójrzmy na kawałek "Just Because I Can". Kawałek trochę w stylu hard rocka z lat siedemdziesiątych, opatrzony prostym (niejeden pewnie stwierdzi, że głupawym), aczkolwiek dosadnym tekstem. Chcecie wiedzieć, czym jest ten cały Terrifiant? Posłuchajcie najpierw tego utworku. Podoba się? To znaczy, że ten album jest dla Was. Oczywiście mam świadomość, że nie jest to muzyka najwyższych lotów, więc oceniam debiut Belgów na (3,5), ale i tak uważam, że warto posłuchać.
krążkiem w karierze. Krążkiem, po którym na pewno można oczekiwać wiele. Zresztą samo logo Testament już do czegoś zobowiązuje. Co prawda w swej całej trwającej już prawie czterdzieści lat karierze Chuck, Eric i kumple nie stronili od eksperymentów, jednakże nigdy nie wyzbyli się całkiem swej thrash metalowej tożsamości. Nigdy też nie zeszli oni poniżej pewnego dość wysokiego poziomu. Nie inaczej sprawa ma się z "Titans Of Creation", gdyż taki tytuł nosi najnowsza produkcja Testament. Nie zawiedzie ona zwłaszcza tych słuchaczy, którzy polubili ostatnie produkcje Amerykanów. Na tym albumie dzieje się sporo, oj sporo. Nie od dziś wiadomo, że czego jak czego ale bogactwa kompozycyjnego utworom Testament odmowić nie można. Tak jest też tym razem. Weźmy chociażby pierwszy z brzegu "Children Of The Next Level". Utwór trwający ponad sześć minut z wieloma przeplatającymi się ze sobą wątkami. Zresztą to samo można napisać o następującym zaraz po nim "WWIII", mimo, że trwa ona nieco krócej. Eksperymenty? Nie jest ich za wiele, ale się zdarzają. Przykładem mogą być czysto black metalowe skrzeki Petersona w kawałku "Curse Of Osiris" czy też wykorzystanie chórów w "Catatombs". Nie brakuje tu także przebojowości, której przykładem jest moim zdaniem najlepszy na "Titans Of Creation" utwór "Dream Deceiver". Pokuszę się tuo stwierdzenie, że ma on nawet pewien swego rodzaju radiowy potencjał. Podsumowując, "Titans Of Creation" to niemalże godzinna porcja muzyki, która powinna zadowolić zarówno tych, którzy kochają ten stary Testament (swoją drogą fajna zbitka wyrazowa) z "The Legacy", jak i tych, którzy katują się "Dark Roots Of The Earth". (4,5) Bartek Kuczak
Bartek Kuczak
The Oneira - Injection 2020 Rockshots
Testament - Titans Of Creation 2020 Nuclear Blast
Po czterech latach od wydania albumu "Brotherhood Of The Snake" i wpadnięciu w koncertowy wir, grupa Testament postanowiła po raz kolejny przysiąść w studiu i uraczyć nas swym trzynastym
Niewiele wiem o The Oneira. Na pewno jest prowadzona przez greckiego multiinstrumentalistę Filipposa Gougoumisa. Wspomagają go muzycy z Grecji, Włoch i Niemiec, a do tej pory ukazały się jego trzy albumy, "Natural Prestige" (2011), "Hyperconscious" (2014), a także "Injection" (2020). Właśnie poznałem ten ostatni. Muzyka, która znalazła się na nim to niewątpliwie progresywny metal, w jego szerokim poję-
ciu, z mocnymi akcentami wpływów progresywnego rocka. Z tego powodu muzyczny świat Pana Filipposa jest bardzo rozmarzony, zamyślony, wręcz ulotny, a jednak pełen optymizmu. Nawet gdy są mocniejsze fragmenty - a są - wiele w nich jest zadumy i kontemplacji. W wypadku tego zespołu można wypisać pełen zastęp kapel z progresywnej sceny metalu i rocka, który miały jakiś wpływ na wyobraźnię i talent Gougoumisa, ale najważniejsze, że Filippos wędruje swoją własną ścieżką. Mało tego potrafi zaintrygować i wciągnąć w swoja muzyczną - i nie tylko opowieść. Teksty dotyczą pozytywnego spojrzenia na walkę ze strachem i smutkiem, a dźwiękowa historia Greka wydaje się lekka i łatwo przyswajalna, choć tak naprawdę wiele w niej technicznego i pięknego grania. Niesamowicie działa na mnie emocjonalność tej muzyki. Nie spodziewałem się, że te wszystkie odcienie subtelności mogą tak dotknąć mojej wrażliwości. Niestety The Oneira i ich "Injection" to kolejna dobra produkcja z progresywnej sceny i nie mam pojęcia, jak poradzicie sobie z ostatnim natłokiem tych wydawnictw. Na coś będziecie musieli zdecydować, może właśnie będzie to The Oneira? (4) \m/\m/
The Spirit Cabinet - Bloodlines 2020 Ván
Standard. Kilku młodych chłopaków we wczesnych latach 90. zaczyna muzykowanie od black metalu, ale w końcu odkrywają też inne dźwięki - tradycyjny heavy, doom... Czasem daje to świetne efekty ("Gravitas" Dead Kosmonaut), ale w przypadku holenderskiego The Spirit Cabinet już niekoniecznie. Począwszy od pretensjonalnej nazwy, manierycznego wokalisty, żyjącego chyba wyobrażeniami, że jest klasycznym śpiewakiem, nie wrzaskunem z podziemnego zespołu, aż po monotonną mieszankę metalu lat 80./ doom/blacku - nic tu się nie zgadza ani do siebie nie pasuje. Czasem brzmi to wręcz karykaturalnie, tak jak w "In Antique Vortex" czy "The Medium In The Mask", bo to bardziej zlepki przypadkowych pomysłów niż przemyślane, zwarte kompozycje. Co gorsza trwają one bez wyjątku od blisko sześciu do dziesięciu minut, kiedy ciekawych pomysłów wystarczyłoby maksymalnie na utwór o połowę krótszy; więc nie dość, że płyta jest słaba, to
jeszcze nudzi, bo co lepsze patenty i tak rozpływają się w powodzi tych gorszych i totalnie wtórnych. Nawet kiedy robi się ciut ciekawiej, tak jak w tradycyjnie metalowym "Satan The Healer", to i tak słychać, że to nic więcej jak tylko przykład koniunkturalnego grania czegoś, do czego tak naprawdę nie ma się ani serducha, ani tym bardziej odpowiedniego podejścia. Może "Bloodlines" jest więc komuś potrzebne, ale dla mnie to płyta-nieporozumienie, próba dorobienia artystycznego uzasadnienia do czegoś miałkiego i tak naprawdę nieistotnego. (1)
ko o czym marzy. Inna sprawa jest taka, czy tych chętnych znajdzie się odpowiednio wielu, a raczej nieliczni interesują się wszystkim, co ukazuje się na twej scenie. Większość mimo wszystko woli pozostać przy sprawdzonych nazwach, których jest na prawdę dużo. Gdyby jednak ktoś miał chęć, to polecam Hiszpanów z The Third Grade. (4,7) \m/\m/
Wojciech Chamryk
The Three Tremors - The Solo Versions 2018 Steel Cartel
The Third Grade - Of Fire and Ashes Pt2 2020 Art Gates
The Third Grade to hiszpański zespól, który powstał w roku 2010. Włącznie z "Of Fire and Ashes Pt2" nagrał trzy duże albumy oraz tyle samo EPek. W formacji głównym głosem jest kobiecy wokal należący do Marii Cobos. Jednak często współbrzmi on z męskim głosem, a czasami bywa, że ten męski śpiew zaznacza swoją dominację. Wokal Marii jest zazwyczaj zwyczajny acz rockowy i mocny, czasami pobrzmiewa, jak inne kobiece głosy z melodyjnych powermetalowych formacji. Najbardziej chyba w utworze "Of Fire and Ashes". Niemniej The Third Grade do tego grona nie należy, bowiem to stricte progresywno metalowy twór. Muzyczne skojarzenia jak najbardziej są - Dream Theater, Vanden Plas, Thresheld, Pagan's Mind - mimo to Hiszpanie w pełni kreują swój własny muzyczny świat. Uwielbiają oni bardzo mocne, dynamiczne i techniczne granie, tak jak w "The Lost" czy "Exilium", aczkolwiek równocześnie uwielbiają melancholijne i klimatyczne wolne przestrzenie, tak jak w "A Heart inside the Box" czy "Rays of Light". Oba te środowiska egzystują obok siebie, przenikają się i na wzajem się definiują. Te kontrasty w wykonaniu muzyków The Third Grade są fantastyczne. Odnajdują się zarówno w krótkich jak i długich formach. Tych dłuższych jest zdecydowanie więcej, bowiem krótkich mamy tylko dwie "Intertwine" i wspominany już "Rays of Light". Natomiast wśród długich mamy też suitę, prawie siedemnastominutowego kolosa "A Cold Awakening". Dla progresywnego maniaka "Of Fire and Ashes Pt2" to istny raj, znajdzie w nim wszyst-
Na początku roku 2019 ukazał się debiut projektu The Three Tremors. Tworzą go instrumentaliści zespołu Cage i trzech wokalistów Tim "Ripper" Owens, Sean Peck oraz Harry Conklin. Bazą powstania tego pomysłu była pewna historia związana z innymi wokalistami, tuzami, Robem Halfordem, Brucem Dickinsonem oraz Geoffem Tatem. Ponoć swego czasu miał powstać grupa, gdzie mieli wspólnie śpiewać, ale niestety nic z tego im nie wyszło. Za to The Three Tremors istnieje, ma za sobą kilka tras, kontynuację debiutu w postaci "The Solo Versions" oraz pracuje nad swoją drugą długogrającą płytą. Siłą rzeczy na "The Three Tremors" znalazła się muzyka, która jest porównywalna do tej wykreowanej przez lata w Cage. Jest to wypadkowa klasycznego heavy metalu przepuszczona przez pryzmat albumu "Painkiller" Judas Priest i współczesnego spojrzenia na ten gatunek. Nie będę ukrywał, lubię właśnie takie spojrzenie na współczesny heavy metal. Na krążku znalazło się aż dwanaście wyrównanych kawałków, bardzo solidnych i gęstych w swoim przekazie. Ta równorzędność utworów trochę psuje odbiór samej muzyki, a niektórych może nawet lekko znudzić. Nie pomagają dwa przebłyski, którymi są dwie wyśmienite kompozycje, a mam na myśli openera "Invaders From The Sky" oraz szybki i mocny strzał w pysk "The Cause". Gdyby było więcej takich utworów być może odbiór płyty byłby znacznie lepszy, ale i tak uważam, że na "The Three Tremors" jest bardzo przyzwoicie. Niemniej największą atrakcją na tej płycie jest trzygłos wspomnianych wokalistów. W tym wypadku jest również nieźle ale niestety nie ma przebłysków geniuszu sztuki wokalnej, na co nastawia nas sam projekt. No i największym moim problemem przy tym
albumie było zbyt mocne skupienie się na tym, która partia należy do którego śpiewaka. Dla mnie było to duże wyzwanie, które dość mocno rozpraszało mnie przy słuchaniu tej płyty. "The Solo Versions" jest niczym innym jak zaśpiewaniem materiału z "The Three Tremors" ale przez każdego wokalistę z osobna. Przyznam się, że takie podejście ułatwiło mi odbiór tej muzyki. Każdy z trójki śpiewaków, zrobił to po swojemu i w sposób którego można byłoby się spodziewać, czyli na niezłym poziomie. Przynajmniej tak jest w wypadku Tima Owensa i Seana Pecka. Natomiast to co zrobił Harry Conklin przyprawiło mnie o zawrót głowy. Już samo otwarcie w "Invaders From The Sky" spowodowało rozsypanie się szczęki po podłodze i to wrażenie trzymało mnie do końca wykonania Harry' ego. Nie mam pojęcia dlaczego ale ta sesja wyszła mu zdecydowanie lepiej niż dobrze. Poza tym produkcje, nad którymi ma piecze Sean Peck, mają zawsze swoją jakość. Tak jest także w wypadku "The Solo Versions", jakość brzmienia wzorowa, świetna jest też oprawa graficzna, jak i samo wydanie albumu. Także jak ktoś gustuje w takiej formie klasycznego heavy metalu, nie będzie miał większych wyrzutów przy zakupie tego wydawnictwa. (3,7) \m/\m/
The Unity - Pride 2020 Steamhammer/SPV
Formację The Unity poznałem relatywnie niedawno, bo 24 lutego 2020 roku podczas ich koncertu przed Rhapsody of Fire w warszawskiej Progresji. Ekipa zaraziła mnie swoją muzą od pierwszego utworu, a ich koncert uważam za najlepszy z pośród całej trójki prezentującej się tego wieczoru. Po powrocie do domu od razu zagłębiłem się w dyskografię zespołu, a gdy usłyszałem, że mogę zabrać się za ich najnowsze wydawnictwo - "Pride" z 13 marca 2020 roku od razu wziąłem się za słuchanie. Album otwiera "The New Pandora" - instrumental przeradzający się w "Hands of Time". Otwieracz płyty od samego początku chwyta i jest jednym z moich ulubionych utworów z najnowszego albumu Niemców. Podobnie kolejny, na którego potrzebowałem trochę czasu, by się oswoić - "Line And Sinker". Refren utworu zapada w pamięci i nie dziwię się, że został wybrany jako drugi singiel promujący album. Zo-
stał opublikowany wraz z klipem na YouTubie 28 lutego 2020. Po drugim singlu, nadchodzi singiel numer 1., czyli mój absolutny faworyt z płyty - "We Don't Need Them Here" wypuszczony już 31 stycznia 2020 roku. Kawałek o żądnych władzy i wpływów dyktatorach chwycił mnie od pierwszego usłyszenia już podczas koncertu w Progresji, gdyż zespół zawarł ten kawałek w setliście. W następnej kolejności atakuje nas utwór "Destination Unknown". Kawałek bardzo radiowy, jak i koncertowy. Myślę, że refren i riff przewodni idealnie nadadzą się do skakania pod sceną podczas spotkań z zespołem. Ballada "Angel of Dawn", która zaczyna nam grać jako kolejna, również zapisuje się w pamięci refrenem, choć nie polubiłem jej tak bardzo jak poprzedniczki ("The Willow Tree") z albumu z 2018 roku. "Damn Nation" natomiast jest dla mnie duchowym spadkobiercą "Last Betrayal" z "Rise" zasuwające riffy i solówki Henjo Richtera i Stefana Ellerhorsta oraz subtelne klawisze Saschy Onnena zapadają od razu w pamięci kolejny z moich ulubieńców z płytki. Następny utwór to kontrast do "Nacji" - "Wave of Fear" jest utworem, którego najsłabiej zapamiętałem i polubiłem z całej tracklisty. Nie warto go jednak pomijać podczas słuchania całej płytki. Po "Fali" przychodzi czas na kolejnego potencjalnego kandydata do radiowego hitu, czyli "Guess How I Hate This". Jak dla mnie najlepszy wybór na 3. singla z płyty (o ile takowy powstanie) - refren od razu zapada w pamięci, a z drugiej strony jest to solidna porcja soczystego hard'n'heavy. Ciężkość potęguje kolejny utwór - "Scenery of Hate". Przepełniony złością i ciężarem utwór jest przy "Damn Nation" najbardziej metalowym kawałkiem na płycie, równie mocno zapadającym w pamięci. W tym momencie znów zostajemy zaskoczeni kompletną zmianą stylu, bo następny w kolejce stoi rock&rollowy "Rusty Cadillac" - piosenka w zupełności odstająca od reszty płyty, ale chwytająca od razu - mam nadzieję, że znajdzie się w koncertowej setliście, bo buja niesamowicie! Całość zamyka "You Don't Walk Alone", w którym mocno słyszę nawiązanie do tradycyjnego "Auld Lang Syne (You'll Never Walk Alone)" - przyjemny utwór na koniec albumu. "Pride" to niewątpliwie solidna pozycja w dyskografii The Unity. Mimo, że album nie strącił swojego poprzednika "Rise" z pozycji mojego ulubionego wydawnictwa formacji, to kroczy za nim bardzo blisko. Wiele utworów wpada w ucho za pierwszym razem, kilku trzeba dać trochę więcej czasu by się spodobały, ale nadal warto zaopatrzyć się i zaznajomić z albumem. Płyta trafi do mojej kolekcji przy pierwszej możliwej okazji, a ja sam czekam niecierpliwie
RECENZJE
181
na headlinowy koncert chłopaków w Polsce, który mam nadzieję, że już niedługo. (4,5) Maciej Uba
The Wizar'd - Subterranean Exile 2020 Cruz Del Sur Music
Ten australijski zespół kwalifikowany jest jako reprezentant sceny doom/heavy metal, ale to zbytnie uproszczenie. Oczywiście, w muzyce The Wizar'd słychać wpływy dokonań Pagan Altar, Trouble czy Candlemass, ale to tylko jedno z jej oblicz. Drugie jest jeszcze ciekawsze, sięga bowiem zarówno do czasów największej świetności Black Sabbath, jak też klasycznego hard/heavy rocka czy czasem nawet rocka psychodelicznego. I czasem naprawdę można mieć wątpliwości, kiedy słucha się tytułowego openera, "Wizard's Revenge" czy "Master Of The Night", czy aby na pewno nie są to jakieś archiwalne perły z lamusa hard rocka wczesnych lat 70., bo to surowe, ale meldyjne granie na naprawdę wysokim poziomie. Zaskakuje instrumentalna, klimatyczna miniatura "Ecstatic Visions Held Within The Monastic Tower", po której dobre wrażenie podtrzymują rocker "Long Live The Dead" i dynamiczny "Evil In My Heart", ale finał jest jeszcze ciekawszy. "Dark Forces" nie dość, że jest najdłuższy na płycie, to w dodatku chłopaki pokombinowali w nim z aranżacją, zadbali o świetne wyważenie balladowych i mocniejszych partii, a trzy solówki są już tylko istną wisienką na torcie. "Subterranean Exile" to już czwarty album w dorobku The Wizar'd, ale dzięki współpracy z Cruz Del Sur Music pierwszy, który ma szanse na szersze uznanie. I fajnie, bo dobrej muzyki nigdy za wiele. (4,5) Wojciech Chamryk
Thrashera - Nao Gosto! 2020 Helldprod
Lubię thrash. Można powiedzieć, że byłem świadkiem jego narodzin, obserwatorem artystycznego rozkwitu, a od kilkunastu lat znowu bacznie kibicuję młodym, thrasho-
182
RECENZJE
wym załogom kolejnej fali tego nurtu. Jest wśród nich również wiele podziemnych, świetnie grających zespołów, które na pewno nie osiągną pozycji gigantów sprzed lat, ale łoją z serduchem i na poziomie. Dlatego chętnie odpaliłem materiał Thrashery, bo wszak w Brazylii i państwach ościennych thrash i bardziej ekstremalne odmiany metalu mają się nad wyraz dobrze. Jednak zawartość "Nao Gosto!" mnie rozczarowała, bo to monotonne, poprawne grzanie i nic więcej. Hasełka reklamowe "Brazilian thrash metal masters" czy "institution in the Brazilian underground", odpowiedni, groźnooldschoolowyy image (i te dżinsowe bezrękawniki, poobwieszane naszywkami niczym choinki), jakaś już faktyczna pozycja w podziemiu, ale nic za tym nie idzie w sensie muzycznym. Paradoksalnie ten thrashowy zespół najlepiej wypada w siarczystym, surowym speed metalu z lat 80. ("Maré 669", "Sangue ao Metal"), może jest to więc jakaś alternatywna opcja? (2)
znajdziemy kawałki, którym można przypiąć łatkę "epic metal", jak chociażby "Dark Schrine Of Ritual" czy "The Power Of Will", jednakże znacznie bliżej im do estetyki Heavy Load niż do ekipy Sheltona. Ogólnie rzecz biorąc więcej tu klimatów charakterystycznych dla Iron Maiden niż amerykańskiej sceny. Warstwa tekstowa oczywiście nawiązuje w dużej części do serii gier "Dungeons And Dragons" i mam nieodparte wrażenie, że to właśnie ta gra jest główną pasją chłopaków, a muzykę traktują jako odskocznię między jedną sesją, a drugą. Można i tak (3,5).
Wojciech Chamryk
Torment Tool - Shadow Existence
Bartek Kuczak
2018 Gegentrend
Throne Of Iron - Adventure One 2020 No Remorse
Wiecie, co jest najlepsze w tym albumie? Sam początek. Otóż mamy tutaj podniosłą epicką inwokację, na końcu której słyszymy… dźwięk otwieranej puszki piwa i soczyste "fuck it!". Tworzy to naprawdę komiczny efekt. Niestety w samej muzyce tworzonej przez amerykański kwartet tego typu zapamiętywanych smaczków zbyt wiele nie znajdziemy. Wręcz przeciwnie, jest ona do bólu przewidywalna, choć oczywiście mam świadomość, że lider grupy i główny autor tego materiału Tucker Tomasson starał się ją urozmaicić (chociażby akustycznym wstępem do kawałka "Past The Door Of Death"). Intencje dobre, wyszło jak zawsze. Z drugiej zaś strony człowiek ten na brak pomysłów nie narzeka. Niech o tym świadczy fakt, że pierwsze demo Throne Of Iron wyszło zaledwie… 34 dni po założeniu tej kapeli. Już sam ten fakt daje do myślenia, że ilość nie idzie w parze z jakością. Dodajmy jeszcze, że główną inspiracją do powstania tej kapeli była śmierć Marka Sheltona. Czy zatem mamy do czynienia z czymś na kształt tribute'u dla Manilla Road? Raczej nie. Przynajmniej ja tu jakichś zdecydowanych inspiracji oraz nawiązań stylistycznych nie słyszę. Na "Adventure One" oczywiście
Torment Tool grają od lat, a "Shadow Existence" jest ich już trzecim albumem. Nie było więc raczej opcji, że ta doświadczona, a do tego niemiecka, co też ma znaczenie, ekipa, wysmaży jakiegoś asłuchalnego gniota. Moje przypuszczenia potwierdziły się w całej rozciągłości, bo zespół nie zmarnował kilku ostatnich lat, nagrywając świetny materiał. Co ciekawe bardziej amerykański niż germański, bo więcej tu wpływów Slayer czy Exodus niż tuzów tamtejszej sceny thrashowej, ale każdy gra to, co lubi i nam nic do tego - tym bardziej, jeśli robi to dobrze. Poza łupaniem thrashu na 120% mocy zespół potrafi też zaskoczyć: a to nawiązaniem do... W.A.S.P. w instrumentalnym, tytułowym intro, a to basową solówką w "Tools Of Mass Destruction" czy nieszablonowymi partiami perkusji w większości utworów - słychać, że Alejandro Serrano ma papiery na granie. Partie wokalne też są urozmaicone, bo odpowiada za nie aż trzech ludzi, tak więc najczęściej mamy tu duet: mocny, niski ryk i wyższy, histeryczny wrzask, pojawiają się też obowiązkowe chórki. Kolejnym atutem są wyborne solówki, czasem po prostu niekończące się zmiany na prowadzeniu w wykonaniu obu gitarzystów, tak jak w końcówce siarczystego "Secret Resolutions" - nie ma co marudzić, tego trzeba słuchać, i to głośno! (4,5) Wojciech Chamryk Torpedo - Mechanic Tyrants 2019 Gates Of Hell
Torpedo to bardzo podobny zespół do omawianego gdzieś obok Terri-
fiant. Czyli kolejna wesoła ekipa, która gra dlatego, że po prostu grać lubi a całą resztę pieprzy. I kurde chwała im za to. "Mechanic Tyrants" to oficjalna reedycja demo wydanego pierwotnie w zeszłym roku. Jak się okazało, cieszyło się ono sporym zainteresowaniem zarówno słuchaczy, jak i wytwórni, czego efektem jest jego wznowienie przez Gates Of Hell Records. Wydawnictwo to zawiera sześć bardzo oldskulowych numerów stworzonych w piwnicy, w której nie było nawet dostępu do WC, za to była grupa kumpli i sporo browarów. I to akurat słychać w każdym takcie każdego utworu z "Mechanic Tyrants". Obcując z tym albumem można sobie wyobrazić ten piwniczny klimat, porozrzucane puszki po piwie i unoszący się wokół zmieszany zapach potu i papierosowego dymu. Heavy prezentowane przez Niemców, to heavy niezwykle prosty, bez jakichś wyżyn wokalistyki czy też wirtuozerskich solówek (albo raczej takich, które mają za zadanie ową wirtuozerię imitować). Ha, wręcz przeciwnie. W kawałku "Idiocracy" słychać nawet pewne braki warsztatowe. Czy to razi? A w życiu. Przynajmniej w przypadku takich kapel jak ta. Czyli kapel, które po prostu chcą grać muzykę kopiącą tyłki i jednocześnie mieć z tego kupę fanu. Płycie z wiadomych i zrozumiałych względów daję (3), choć i tak uważam, że należy temu wydawnictwu dać szansę. Bartek Kuczak
Traitor - Decade Of Revival 2019 Violent Creek
10-lecie funkcjonowania pod nazwą Traitor niemieccy thrashers uczcili wydaniem rocznicowego boxu. Na "Decade Of Revival" składają się dwie płyty. O DVD z koncertem na festiwalu Wacken 2018 nie napiszę ani słowa, bo promo pakiet go nie obejmuje. CD to z kolei miks nagrań studyjnych i koncertowych - najwidoczniej sam materiał live byłyby niewystarczającym magnesem nawet dla największych fanów i kolekcjonerów, a dodam, że nakład tego boxu to raptem 500 egzemplarzy. Część
studyjna to cztery premierowe utwory, opisane jako EP - i fajnie, zawsze lepiej, kiedy taki materiał dostępny jest w fizycznej postaci, nawet na okazjonalnej kompilacji. W "Metroid", "Into The Nightosphere", "Space Seed" i tytułowym "Decade Of Revival (Traitor Part IV)" Traitor w żadnym razie nie spuścił z tonu, wciąż łoi z podziwu godną konsekwencją nad wyraz solidny geramński thrash, jawiąc się niczym współczesna wersja dawnego Kreatora. Materiał koncertowy - 10 utworów - zarejestrowano podczas Rock Hard Festival 2018 i tu też zespół Andreasa Mozera, łączącego obowiązki wokalisty i perkusisty, wypada bardzo kompetentnie. Co ważne nie słychać tu żadnych studyjnych ingerencji, sound jest brudny, typowo koncertowy, a wykonanie naprawdę bez zarzutu. Pewnie, gdybym był fanem Traitor czy maniakiem wyłącznie thrashu, to pewnie bym sobie ten zestaw zafundował. (4,5) Wojciech Chamryk
Transgresión - ...Hijos e Hijas de lo Que Engendramos 2019 Inriri Discos
Przyleciała do nas ta płyta aż z Portoryko. Po drodze nieźle jej się oberwało, ale nie na tyle, by krążek CD nie nadawał się do odsłuchu. Minęło prawie 50 minut i okazało się, że jest tak sobie. Może nie ma obciachu, ale thrash/speed w wydaniu tego kwartetu niczym szczególnym nie porywa. To co prezentuje Transgresión skłania też do wniosku, że skoro przez osiem lat istnienia zdołali wysmażyć raptem jeden, w dodatku tak nudny i monotonny, album, to raczej nic już z nich nie będzie, bowiem tempo ich rozwoju jest zbyt powolne, szczególnie jak na nasze, nader dynamiczne,czasy. Jeśli już trafi się tu jakiś fajniejszy riff to na 100% został bowiem podkradziony Metallice, bezbarwny Roberto Duran męczy za mikrofonem siebie i przede wszystkim słuchaczy, a nadmierne rozwlekanie utworów do 5-7 minut też mija się w przypadku tego zespołu z celem. Owszem, fajnie wykorzystują oud czy darbukę ("Credo al todopomeroso"), finałowy, thrashowy strzał "Sociedad acefala" też jest OK, ale cała reszta to wtórny i skazany na zapomnienie gniot. (1,5) Wojciech Chamryk
Traveler - Termination Shock
Veritates - Killing Time
2020 Gates Of Hell
2020 Pure Steel
Ale jak to? To ten sam Traveler? Ten przebojowy Traveler, w którym zderzają się tradycje amerykańskiego heavy metalu z NWoB HM? Ten Traveler, który napisał takie hity jak "Starbreaker" czy "Street Machine"? Drugi Traveler też jest bardzo fajny, ale w nieco innym stylu. W debiucie było więcej miejsca; tempa były szybkie, ale nie rozpędzone, a przebojowość riffów i harmonii szła w parze z przebojowością linii wokalnych. W nowym Travelerze słychać jego znak firmowy - świetnie prowadzone, zgrabne riffy, ale same kompozycje popędziły w nieco innym kierunku. Jest szybciej, dynamicznej i gęściej. Słychać to zwłaszcza w przypominającym numery Scanner "Termination Shock", exciterowym "Deepspace" czy rozpędzonym "STK", który skradł moje serce swoim klimatem i patetycznym zwolnieniem. Są też kawałki, które mogłyby się znaleźć na poprzednim krążku, jednak mają przeniesiony ciężar przebojowości z wokali na gitary - posłuchajcie "Shaded Mirror", "Foreverman" czy "Terra Exodus". Kanadyjczycy nagrali też dwa utwory, których nie sposób wrzucić ani do jednego, ani drugiego worka. Po pierwsze jest nim podsuwający tytułem trafne skojarzenia "Diary of a Maiden". Ten złożony kawałek naprawdę momentami nawiązuje do najlepszych epickich numerów Iron Maiden. Drugą niespodzianką płyty "Termination Shock" jest klasyczna power ballada - "After the Future", w której subtelne, niemal łkające wokale JP Abbouda przechodzą w siarczyste uderzenia perkusji, cudne maidenowe harmonie i świetne, narracyjne linie wokalne. Istny wehikuł do późnych lat 80. Płyta brzmi naturalnie, analogowo, klasycznie i przywołuje wszystko, co dobre w tradycyjnym heavy metalu. Mnie się chyba jednak bardziej podobała jedynka, ale "misiępodobizm" nie ma tu nic do rzeczy. Zespół nie chciał popaść w typowy dla debiutantów błąd "kalki pierwszej płyty". Naprawdę bardzo cieszy mnie to, co dzieje się obecnie w świecie klasycznego heavy metalu. Żal tylko, że przez zarazę nie mogliśmy zobaczyć Travelera na żywo. Trzymam kciuki, żeby było jeszcze wiele okazji. Traveler musi przyjechać. Nazwa zobowiązuje. (4,5)
Ten niemiecki kwartet całkiem nieźle naśladuje na swym debiutanckim albumie takie sławy jak Iced Earth czy Kamelot. Zespół tworzą doświadczeni muzycy, bo wokalista Andreas von Lipinski jest przecież frontmanem Wolfen, a perkusista Marcus Kniep od kilku lat współpracuje z Grave Digger. Przekłada się to na jakość poszczególnych kompozycji, ale chociaż Veritates grają heavy/power metal na wysokim poziomie, to jednak niezbyt oryginalny. Nie ma tu nic własnego, chociaż trudno też powiedzieć, że "Killing Time" to tylko ciekawostka dla najwierniejszych fanów zespołu. Słucha się bowiem tej płyty bardzo dobrze, szczególnie kojarzącego się z Running Wild "Jerusalem Syndrome" czy krótkiego, intensywnego "Hasta La Muerte", a że nie wywołuje ona żadnych emocji? Ano, takie czasy. Niezły jest też epicki, trwający ponad 11 minut, "Hangmen Also Die", warto też zauważyć, że zespół wspomogło w studio wielu gości. Są wśród nich takie znane nazwiska jak wokalista André Grieder (Poltergeist) i gitarzysta V.O. Pulver (Carrion, Poltergeist), który miał też udział w realizacji dźwięku "Killing Time" - to też może zachęcić do jej posłuchania fanów tych grup. (3,5)
Strati
Wojciech Chamryk
Vinnie Moore - Soul Shifter 2019 Mind's Eye Music
Vinnie Moore rozwija się z każdą płytą. Na pierwszych, wydanych za młodu, wymiatał więc jak szalony, ale bycie jednostronnym w sumie shredderem szybko mu się znudziło. Pewnie nie bez znaczenia był tu również akces do UFO, gdzie musiał sprawdzić się w hardrockowej stylistyce czy wycieczki w stronę bluesa czy klasycznego rocka. Na najnowszym albumie "Soul Shifter" gitarzysta pokazuje się więc jako instrumentalista bardzo wszechstronny, dzięki czemu płyta, chociaż w całości instrumentalna i trwająca ponad 45 minut, w żadnym razie nie nuży. Mamy tu
więc ognsity funk w "Funk Bone Jam" (świetny bas Rudy'ego Sarzo) i "Kung Fu Grip", w którym Moore gada "kaczką" niczym Steve Vai. "Brother Carlos" to oczywiście hołd dla Santany, ale bez imitowania jego stylu i brzmienia w rozbudowanej solówce, co jest kolejnym plusem. Są też kolejne pokłony, bo bluesujący "Gainesville Station" jest poświęcony Steve'owi Gainesowi z Lynyrd Skynyrd (piękne emocjonlne solo gitary to jedno, bo fortepianowe dokłada tu też Jordan Rudess), a czerpiący również z bluesa i southern rocka "Soul Rider" przypomina Gregga Allmana z The Allman Brothers Band. W podobne klimaty uderzają też "Heard You Were Gone" i "Mirage", z kolei "Same Sun Shines" to klimatyczna ballada, a równie urokliwy "Mystified" ma w sobie coś z jazzu. Vinnie puszcza też do nas oko w finałowym "Across The Ages", bo to dynamiczny, przypomijacy jego nagrania z wczesnych lat, siarczysty numer. Piękna płyta, praktycznie dla każdego, nie tylko fanów gitarowego wymiatania. (5) Wojciech Chamryk
Void Vator - Stranded 2019 Self-Released
"We're all about Riffs, Hooks, and Leads". Kalifornijczycy z Void Vator wydają co kilka miesięcy energetyczne hard'n'heavy mini albumy. "Stranded" jest ich przedostatnią EP z marca 2019, oprawioną w okładkę przypominającą o potrzebie zaopatrzenia się w papier toaletowy przy okazji następnego wyjścia z garażu. Fajna muzyka dla młodzieży z Los Angeles, która może wspólnie imprezować i chodzić na te same koncerty. Void Vator zapowiada buńczucznie podbijanie całego świata, jest żądny akcji, chce rozsadzać sale koncertowe. Ich zapał jest porównywalny do wczesnego TSA. Nawet jeżeli sami o sobie mówią, że sednem sprawy są riffy, zwrotki i motywy przewodnie, tak naprawdę nie ma znaczenia co grają, lecz raczej jak grają. Nie ma co analizować detali, trzeba machać łbem. To jest jak pocisk - nikt nie widzi naboju, każdy wokół jest wprawiony w ruch. Żyj bo zginiesz. (4) Sam O'Black Vulcano - Eye In Hell 2020 Mighty Music
Nietrudno zauważyć, że coraz więcej zespołów preferuje tę najbar-
RECENZJE
183
dziej ekstremalną odmianę thrashu. Niektóre idą za trendem na takie właśnie granie, czasem jest to bardziej świadomy wybór, ale są też prekursorzy. Bez dwóch zdań należy do nich brazylijski Vulcano, zespół-legenda. Już napierwszym albumie "Bloody Vengeance" z roku 1986 przyłoili więc tak, że wtedy mało kto, może poza Slayer, Possessed i kilkoma reprezentantami rodzimej sceny z Sarcófago czy Mutilator na czele, mógł się z nimi równać. Kolejne płyty były utrzymane w podobnej stylistyce, dotarły więc tylko do tych największych maniaków podziemnego metalu, a po kilkuletniej przerwie w latach 90. Vulcano nie zbacza z obranej wieki temu ścieżki. I chociaż z oryginalnego składu ostał się już tylko gitarzysta Zhema Rodero, już od 10 lat wspierany ponownie przez wokalistę Luiza Carlosa Louzadę oraz muzyków o znacznie krótszym stażu, to na "Eye In Hell" Vulcano gra niczym za dawnych, dobrych lat. Odnoszę nawet wrażenie jakby z czasem black/thrash w ich wydaniu stał się jeszcze bardziej złowieszczy i bezkompromisowy, tak jakby to wszystko, co dzieje się obecnie w świecie, a już szczególnie w ich ojczyźnie czy Ameryce Południowej, napędzało ich jeszcze bardziej. Stąd pewnie obecność na tej płycie tylu wściekłych, wręcz emanujących agresją utworów w rodzaju "Bride Of Satan", "Evil Empire", "Devil Bloody Banquet" czy "Inferno". Nawet jeśli zespół pozwala sobie na momenty zwolnienia, tak jak choćby w "Cursed Babylon" czy "Struggling Beside Satan", to i tak dość szybko ponownie wchodzi na najwyższe obroty. Pewnie na żywo jest to dopiero moc co się zowie, ale z wiadomych względów raczej nieprędko tego doświadczymy - dlatego tym bardziej warto zainteresować się "Eye In Hell". (5) Wojciech Chamryk Wicked Plan - Land On Fire 2019 STF
Okładka-koszmarek, ale z muzyką jest już zdecydowanie lepiej. W sumie nie powinno to dziwić, bo Natali i Dan Kellerowie to muzycy z 20-letnim stażem, chociaż w mniej znanych, wręcz niszowych zespołach, pewnie nawet niezbyt kojarzonych nawet przez rodzimych, szwajcarskich fanów. Z początkowo również w 100% niezależnym Wicked Plan może być już inaczej, bowiem ich trzeci al-
184
RECENZJE
bum nie dość, że zyskał wsparcie niemieckiego wydawcy, to do tego jest naprawdę udany. To tradycyjny, germański metal z lat 80., szybki, mocny i momentami całkiem melodyjny. Czasem symfoniczno/ powerowy ("Icarus"), ale to jednak te bardziej archetypowe utwory robią największe wrażenie. Takim pewniakiem jest więc rozpędzony utwór tytułowy czy równie dynamiczne "Double Game" i "Dragons in the Sky". Są też dość czytelne nawiązania, choćby do Iron Maiden ("Metal In My Heart") czy wirtuozerii Y. J. Malmsteena ("Call Of The Seven"), ale nie jakieś nachalne, da się tego słuchać. Wyróżniłbym też balladę bez perkusji "These Days" z ciekawie skonstruowaną linią wokalną, a już "Soul Hunter" to majstersztyk, z racji duetu Natali Keller - Ralf Scheepers. Wokalistka niczym tu nie ustępuje swemu utytułowanemu koledze po fachu, a do tego i nauczycielowi, zresztą na całej płycie śpiewa wyśmienicie - gdyby Yutta Weinhold zdecydowała się przejść na muzyczną emeryturę ma odpowiednie zastępstwo. (5) Wojciech Chamryk
Wishing Well - Do Or Die 2020 Inverse
Wishing Well zaczęli udanym albumem "Chasing Rainbows", dość szybko przygotowali jego następcę "Rat Race", a teraz podsuwają nam długogrający materiał numer trzy. Jak dla mnie "Do Or Die" to najciekawsza płyta w ich dorobku, dowód na to, że nawet teraz można podejść do klasycznego hard rocka i tradycyjnego heavy metalu w sposób twórczy, bez schematycznego powielania patentów sprzed lat. Może zespół dojrzał, może jest to zasługą nowego, świetnego wokalisty Rafaela Castillo, ale Wishing Well grają teraz tak stylowo jak nigdy, jakby wciąż był koniec lat 70., a nie rok 2020. Echa gigantów pokroju Deep Purple czy Rainbow są wciąż słyszalne (te ogniste Hammondy!), ale też wiele dobroci na "Do Or Die" znajdą zwolennicy archetypowego grania spod znaku
wczesnego NWOBHM, kiedy to brytyjskim zespołom nawet nie śniło się o tym, że stworzą jakiś ruch i znajdzie on komercyjne odbicie na listach przebojów. 10 utworów, 10 pewniaków, z dla mnie najciekawszymi: singlowym openerem tytułowym, miarowym "Made Of Metal" ze szponiastym śpiewem Castillo, mającym w sobie coś z bluesa "Homeless Soul" czy niesionym organowymi pasażami "To Be Or Not To Be". Warto też jednak docenić balladę "Live And Learn", albo klimatyczny finał "Cosmic Ocean", z partiami gitary klasycznej i fletu. (5) Wojciech Chamryk
Witchcrawl - World Without End 2020 Katoptron IX
Grecy też uwielbiają tradycjny metal. Nie mogą co prawda pochwalić się taką ilością świetnych zespołów jak choćby Niemcy, ale też co nieco się u nich pod tym względem dzieje. Nurt New Wave Of Traditional Heavy Metal również obrodził u nich nowymi zespołami, a jednym z nich jest Witchcrawl z Aten, debiutujący za sprawą EP "World Without End". Standardowe - wyrok, czarownica - intro "Aradia Violette" można pominąć, ale już cała reszta trzyma poziom. Trudno oceniać zespół na podstawie raptem czterech kompozycji, ale akurat w przypadku Witchcrawl widać już zarówno potencjał, jak i umiejętności. Chłopaki czerpią więc pełnymi garściami od tuzów NWOBHM, ale nie tylko Iron Maiden, ale też choćby Angel Witch z czasów debiutanckiego LP., nie unikają też wpływów tuzów sceny niemieckiej. Najefektowniej brzmi to w utworze tytułowym i rozpędzonym "Cydonia Rose". W oczekiwaniu na długogrający materiał Witchcrawl warto też pochylić się nad faktycznie doomowym "The Doom Of Hades", majestatycznym utworze spod znaku Pagan Altar i Candlemass. (4) Wojciech Chamryk Wolf - Feeding the Machine 2020 Century Media
Wolf jest jednym z najlepszych współczesnych heavymetalowych zespołów. Choć w ciągu dwudziestoletniej działalności ewoluował, jego znakiem rozpoznawczym pozostała precyzja riffów, jadowite wokale i błyskotliwe kompozycje. I taka jest też ósma płyta Szwedów. Można ją śmiało zamieścić w kategorii "Wolf z Simonem Johansso-
nem", bo od kiedy gitarzysta ten trafił do ekipy Niklasa Stalvinda, Wolf zyskał charakterystyczny szlif - nieco wolniejsze niż wcześniej tempa, masywniejsze brzmienie i nieco inne niż dawniej solówki (napisałabym "mniej płynne", ale to sugerowałoby wadę). Słychać to doskonale na "Devil Seed". W niej Wolf osiągnął swoje peryhelium ciężaru. "Feeding the Machine" jednocześnie obarczona jest już pomysłami wypracowanymi przy nagrywaniu poprzednich płyt, a jednocześnie częściowo wraca do bardziej znanego nam Wolfa. Jest na niej kilka szybszych numerów, a brzmienie - oczywiście doskonałe nie zaskakuje nas już swoim tonażem. Jak przeczytacie w wywiadzie - taka płyta już była, raz wystarczy. Do tych bardziej tradycyjnych numerów Szwedów można zaliczyć po wolfowemu napastliwy "Shoot to Kill" i obłędny, z wrzaskliwymi wokalami "Devil in the Flesh". Wolf poprzednio osiągnął swoje ekstremum brzmienia, wygląda na to, że ekstremum dziwności również już za nim. Nietypowych kawałków w rodzaju "Dark Passenger" na nowym krążku nie ma, ale "snujące się", mroczne utwory w stylu, który pojawił się na ostatniej płycie - jak najbardziej. Taką estetykę pisania kawałków słychać w "Dead Man's Hand", "Mass Confusion", a najbardziej w "Cold Emptiness". Ten numer pasowałby zresztą jako zakończenie płyty, wszak Niklas lubi wykańczać albumy patetycznymi kompozycjami. Ta właściwa, którą słyszymy w finale płyty "Feeding the Machine" - "A Thief Inside" z chwytliwym, somnambulicznym refrenem spokojnie mogłaby się zamienić miejscami z "Cold Emtpiness". I uwaga - jedyna wada płyty - nie jest to też tak wbijający w ziemię finał, jaki miał "Devil Seed" ze swoim "Killing Floor" czy "Legions of Bastards" ze swoim "K141 Kursk". W międzyczasie w Wolfie ponownie nastąpiły zmiany w składzie. Od zeszłego roku w roli perkusisty występuje Johan Koleberg, a na basie gra były muzyk Kinga Diamonda, Pontus Egberg. To ostatnie prowadzi nas oczywiście do drugiego diamondowego skojarzenia - okładkę Wolfowi znów wykonał nadworny grafik Mercyful Fate - Thomas Holm. Kilkanaście lat temu Wolf był samotnym mistrzem w świecie współcześnie granego heavy metalu. Dziś dobrego heavy metalu w wykonaniu nowych kapel jest na szczęście coraz więcej. Lata mijają,
a Wolf nadal jest perfekcyjny. Nie wiadomo jak poradzą sobie inne zespoły, które swoje chwile chwały przeżywają właśnie teraz. Wiem jednak, że Wolf przez 20 lat swojej kariery nie nagrał żadnej słabej, ani nawet "tylko dobrej" płyty. Wypuszczenie każdej płyty Wolfa jest świętem heavy metalu. Nic nie wskazuje na to, żeby się to zmieniło. (5) Strati
Wotan - The Song Of The Nibelungs 2019 Rafchild
Wielka uczta dla fanów potężnego, epickiego heavy metalu. Wotan "The Song Of The Nibelungs" to ponad półtoragodzinny koncept opowiadający o Nibelungah (motywy mitologiczne, magiczne i waleczne). Takiej muzyki słucha się z mieczem w dłoni i z hełmem na głowie. Dotychczasowi fani Wotan wiedzą, czego dokładnie należy się spodziewać po tym zespole, i z pewnością się nie zawiodą. Od ostatniego wydawnictwa "Return To Asgard" (2013) minęło 6 lat. Wiele mogło się w tym czasie wydarzyć, ale Mediolańczycy nie zmienili gustów muzycznych i wciąż grają to, co mają we krwi. Już pierwsze dźwięki otwierającego "In The Land Of The Nibelungs" przykuwają uwagę, zapowiadając konkretny walec bez pitolenia. Chóralne zaśpiewy w dalszej części kompozycji podkreślają, że jesteśmy zjednoczeni, nieugięci i niepokonani. Stawimy razem czoła wszelkim wyzwaniom, będziemy władać tą ziemią, ziemią Nibelunga. Kolejne "Kriemild's Dream" prezentuje kobiecy wokal przy akompaniamencie spokojniejszych dźwięków - "Matko, wytłumacz mi znaczenie mojego snu, tajemnicze symbole nie pozwalają mi spać". Ten motyw przechodzi jednak szybko w mocarny heavy metalowy kawałek, a cała historia rozwija się w dalszej części albumu. Pozostawiam to Waszej wyobraźni i ciekawości, aby sprawdzić co będzie się działo w kolejnych wątkach. Wasza uczta, jedzcie i pijcie z tego wszyscy. Nie potrzebuję zaglądać do talerza - wielu recenzentów stawiających wysokie noty "The Song Of The Nibelungs" nie mogą się mylić jednocześnie - te dania dają się lubić. Włożono w ich realizację serce i zapał. Skomponowano najlepsze motywy, jakie potrafią skomponować uznani metalowcy z trzydziestoletnim doświadczeniem. Przekazano mnóstwo wiedzy history-
cznej i ludowej w lirykach. Warto podkreślić, że nowy Wotan utrzymuje najwyższy poziom od początku do samego końca. Całość jest tak zaaranżowana, że nie męczy, nie ma się wrażenia nadmiaru, nie ma mowy o żadnych wypełniaczach. Brzmienie jest porządne, masywne i klarowne. "The Song Of The Nibelungs" nie jest albumem innowacyjnym, ale czy ktokolwiek oczekuje innowacji od epickiego heavy metalu? Wręcz przeciwnie. Mamy powód do zadowolenia, że przedstawiciel epickiego metalu pozostał sobą, obraca się w tradycyjnych klimatach i nie eksperymentuje niczym ostatnie Manowary i inne Babymetale. Bliżej im chociażby do Heavy Load, Skullview, Ravensire, Manilla Road, niekiedy nawet Witchfinder General. Efektem ubocznym jest ograniczony budżet, trudno powiedzieć czy (i kiedy) ukaże się kolejny Wotan. W zasadzie, to "The Song Of The Nibelungs" to jest dobry test na "prawdziwkość" - lubisz nowy Wotan to jesteś prawdziwkiem. Nie lubisz to i tak nie doczytałeś do tego miejsca recenzji (gotcha!). Świeżutkie egzemplarze czekają w dobrych sklepach muzycznych, ale Ty nie czekaj - Nibelung wzywa! (5) Sam O'Black
Metal Church - The Elektra Years 1984-1989 2020 HNE/Cherry Red
Dawno temu nikt nie przejmował się takimi sprawami jak nakład wydawniczy. Płyty po prostu się ukazywały i w sklepach były dostępne. Większość kupowała je na bieżąco, więc jakieś pomysły reedycji średnio kogoś obchodziły. Gdy jakaś partia wygasała, pojawiał się dodruk, tzw. repress różniący się tak naprawdę paroma cyframi na pudełku. Wydanie pozostawało bez zmian. Obecnie natomiast żyjemy w czasach, kiedy znów zaczyna być popyt na stare kapele i ich wczesne dokonania. Firmy starają się za tym nadążyć a braki w katalogach dają tylko zielone światło na rozmaite możliwości reedycji. Dobrze, jeśli albumy danego zespołu ukazywały się pod jednym labelem. Wtedy można nawet pokusić się o wydanie boksu zawierającego od kilku do kilkunastu dysków. Jeśli ktoś posiada braki na półce to czasem za dobre pieniądze wpadają naprawdę świetne wydawnictwa. Firmy też doskonale wiedzą, jak mogą zachęcić do ich kupna. Działają tak, że nawet ci, którzy dane albumy trzymają dumnie na regale, wezmą duble. Z różnych względów. Jednym z nich jest forma wydania. Mogę szczerze powiedzieć, że ciężko mi jest zrezygnować z powielania tytułów, kiedy widzę je w tak zwanych replikach winyli. Taki mały winyl, pomniejszony z dbałością o wszelkie detale. Tak właśnie kusi mnie jedna z najnowszych propozycji Hear No Evil Recordings. Na początku 2020 roku nakładem firmy ukazał się bardzo ładny boks zawierający trzy pierwsze albumy amerykańskiej kapeli Metal Church. Pod tytułem "The Elektra Years 1984-1989" znajdują się kolejno "Metal Church", "The Dark" oraz "Blessing The Disguise" pierwotnie ukazujące się na mocy kontraktu z Elektra. Każdy z dysków opakowany został w ślicznie wyglądający otwierany digisleeve (format gatefold) odwzorowujący czarną płytę. Oprócz materiału właściwego możemy zna-
leźć drobne smaczki jak dodane utwory w formacie single edit. Oczywiście nie każdego to kręci, ważne jest naturalnie to, że nie grzebano zbyt głęboko i zostawiono wszystko tak, jak być powinno. Muzycznie trzy kompakty poddano zabiegowi remasteringu i w tekturowym pudełku znajdziemy również replikę plakatu z epoki, kiedy w sklepach miał pojawić się "The Dark". Natomiast jeśli chodzi o albumy to jest to absolutna klasyka amerykańskiego heavy/power metalu. Debiut to prawdziwie kultowa pozycja. Dwójka również w niczym nie ustępuje, nawet dla niektórych ląduje trochę wyżej. Trójka to już troszkę inny materiał, pewnie w związku z tym, że wtedy zmienił się skład. Trzyma jednak poziom i słucha się, po czasie, tych dźwięków wybornie. Brzmienie mięsiste, riffy gitarowe zapadające w pamięć i kapitalny wokal - zwłaszcza na dwóch pierwszych albumach, gdzie gardło zdzierał nieżyjący już David Wayne. Wiele ciekawych pomysłów przychodziło do głów chłopakom z Metal Church. Zgrabne łączenia melodii z mocnym i szybkim graniem nawet dziś może przyprawić o zdumienie. Warto rozejrzeć się za "Elektra Years…" z kilku powodów. O sprawach cieszących oko wspominałem na początku. Kompozycyjnie to, powtórzę się, solidny cios prosto w szczękę. Nie muszę chyba do zakupu namawiać prawdziwych maniaków gatunku czy też samej formacji. Natomiast wszyscy ci, którzy ze względu na trudną dostępność pierwszych bić Elektry na CD (chociaż w drugim obiegu nie są jakoś turbo drogie) nie mogli do teraz nabyć "Metal Church", "The Dark" i "Blessing The Disguise" mają pierwszorzędną okazję do zmiany sytuacji i otrzymania tych krążków w naprawdę świetnym wydaniu. Ocena: "Metal Church" - (6) "The Dark" - (6) "Blessing The Disguise" (5) Adam Widełka
RECENZJE
185
186
Dio - Angry Machines
Dio - Magica
2020/1996 BMG
2020/2000 BMG
Na kształt dwóch płyt Dio w połowie lat 90. - "Strange Highways" (1993) i "Angry Machines" (1996) - wielki i istotny wpływ miała współpraca wokalisty przy nagrywaniu "Dehumanizer" Black Sabbath. Można powiedzieć, że z uporem maniaka sympatyczny Ronnie chciał zatrzymać ten walcowaty styl tylko dla siebie. Na nieszczęście "Angry Machines" kontynuuje pomysły ze swojej poprzedniczki. Brak jej niestety świeżości. Muzycznie to nadal ten postsabbathowy Dio, rozmiłowany w powolnych, gęstych numerach. Dominujący nad instrumentami swoim potężnym głosem. Wciąż brzmiący wspaniale. Same kompozycje nie są jakieś tragiczne. Album "Angry Machines" to porcja naprawdę rzetelnego heavy metalu. Za bębnami niezniszczalny Vinnie Appice. Jego towarzyszem w sekcji Jeff Pilson. Za partie gitary odpowiedzialny Tracy G. Klawisze nagrał nowy współpracownik grupy, Scott Warren. Żeby nie było niedomówień ja bardzo lubię "solowego" Dio. Stawiam jego albumy bardzo wysoko. Okres z połowy lat 90. jest jednak wyraźnie… inny. Może pisanie o "Angry Machines" jako o słabym tworze było by trochę niedorzeczne, to każde wprawne ucho stwierdzi, że do najlepszych dokonań Dio jest mu wyraźnie daleko. Może ten czas, dość nieprzychylny dla klasycznego metalu, wymusił niejako na Ronniem zmianę stylu. Odejście od formuły szybkiego hard rocka podkreślił już sabbathowski "Dehumanizer" a sam wokalista chyba upatrzył w tym jakiś koncept. Tylko powielanie pewnych wzorców nie zawsze musi skończyć się sukcesem. O ile po czasie dzieło z logo grupy z Birmingham brzmi nadal soczyście i potrafi zaciekawić, to jednak albumy Dio rejestrowane w latach 1993-1996 nie mają takiej siły przebicia. Warto sięgnąć jednak po nową reedycję BMG. Chociażby dla drugiego dysku, na którym znajdziemy bonus w postaci koncertu z trasy promującej "Angry Machines" w 1997 roku. Kiedy sięgają po stare numery, od razu powraca na twarzy uśmiech.
Cztery lata zajęło zespołowi Dio przygotowanie następcy "Angry Machines". W dodatku kolejny album wprowadzał grupę w nowy wiek. Po wydaniu w 2000 roku krążka pod tytułem "Magica" fani Ronniego Jamesa Dio mogli odetchnąć z ulgą. Nowy materiał był naprawdę solidnie przygotowany. Od razu słychać różnicę. Można zaryzykować stwierdzenie, że na tym albumie powraca stary i dobry Dio. Zresztą zarówno w kontekście materiału, jak i składu. Po kilku latach spędzonych z poprzednim składem Ronnie powrócił do swoich dawnych współpracowników. Co prawda nie sięgnął po ludzi, którzy tworzyli z nim "Holy Diver", ale, ale… było do tego naprawdę blisko. Perkusję po Vinnym Appice przejął Simon Wright, były muzyk m.in. AC/DC. Cztery struny ponownie szarpał Jimmy Bain. Na gitarze swoją grą popisał się po raz kolejny Craig Goldy. Dio oczywiście zaśpiewał i ponaciskał gdzieniegdzie klawisze. Dociekając więc - niski wokalista był bliski odwzorowania składu z "Dream Evil". To i tak duży sukces. Naturalnie nowi/starzy muzycy wnieśli wiele przestrzeni do kompozycji, jakie trafiły na "Magica". Zresztą Ronniemu część kawałków pomagał tworzyć Goldy. Panowie chętnie wrócili do bardziej klasycznego wcielenia zespołu. Odłożyli na bok wszelkie walce i oblane smołą riffy. Pojawia się sporo fajnych motywów, melodii a nawet ciekawe, wolniejsze klimaty. Album spięty jest swoistą klamrą muzyczną a w tekstach Dio skupił się na stworzeniu konceptu. Tam, pojawia się ciężar, brzmi on soczyście i świeżo. Sam Dio również śpiewa jakby lepiej. Jego głos wydaje się jakiś… weselszy? Nie ma więc mowy o żadnych odgrzewanych kotletach. Wtedy, w 2000 roku jak i dziś, numery z "Magica" mogą się naprawdę podobać. Dla mnie to świetny odskok po strasznie dusznych "Strange Highways" i "Angry Machines". Co prawda nie skreślam tych płyt, jednak obok tego materiału wypadają troszkę bladziej. Ta czteroletnia przerwa przyniosła wtedy wiele dobrego i nakierowała grupę Dio ponown-
RECENZJE
ie na dobre tory. Do niedawna album był też wyprzedany, co skutecznie utrudniało łatwy dostęp do tej muzyki. Na szczęście firma BMG przygotowała na ten rok reedycję w specjalnej wersji deluxe. Na dodatkowym dysku znajdziemy zapis jednego z występów Dio w ramach trasy promującej "Magica". Utwory po jakie sięgnęli muzycy na żywo nabierają dodatkowej mocy. Brzmią jeszcze bardziej drapieżnie. Tak, jak to tygrysy lubią najbardziej!
Dio - Killing The Dragon 2020/2002 BMG
Dwa lata po naprawdę ciekawym i świeżym albumie "Magica" zespół Dio nagrał chyba, przynajmniej dla mnie, swój najlepszy, współczesny krążek. Mogę śmiało powiedzieć, że "Killing The Dragon" przyniósł słuchaczom "prawdziwego" Dio. Takiego, zaryzykujmy, nawet z czasów debiutu. W 2002 roku grupa wypuściła, jak na swoje możliwości, kapitalny materiał. W okresie kiedy powstawał "Killing The Dragon" skład znów uległ zmianie. Co prawda kosmetycznej, ale jednak. Craig Goldy zwolnił miejsce gitarzysty dla Douga Aldricha. Gość zyskał popularność jako późniejszy wiosłowy Whitesnake. Goldy jednak nie odszedł w złych stosunkach i jeszcze jego droga z Dio miała się przeciąć. Nie wiem na ile styl gry Aldricha wpłynął na kształt kompozycji, ale można zauważyć, że album zawiera sporo żywych utworów. Wprost idealnie udało się zrównoważyć gęstość z przestrzenią. Szybkość z posępnością. Fani dostali na "Killing The Dragon" wszystko to, z czego grupa słynęła od zawsze. No i teksty, zmuszające po części do głębszej refleksji. Dio był tutaj w formie zarówno wokalnej, jak i pisarskiej. Całość wydawnictwa ze sobą współgra. Okładka również nadaje niepowtarzalny klimat. W sumie to pierwsza rzecz, na którą zwraca się uwagę. Po wszystkich ostatnich (wtedy) dziwach i metalowych maszynach na kopercie pojawiła się scena przypominająca klasyczne krążki Dio. Już otwarcie albumu to motoryczny, podlany lekką tajemniczością, utwór tytułowy. Potem pojawia się jeszcze kilka szybkich, wyrazi-
stych numerów. Kontrastują one z wolniejszymi dźwiękami, którymi Dio tak obficie raczył w latach ubiegłych. Jest ich jednak zdecydowanie mniej. Widać, że zespół powrócił do gitarowego szarpania, kąsania riffami i większych obrotów sekcji rytmicznej. A kiedy już zwalniają, to brzmi to świeżo i potężnie. Najnowsze wydanie firmy BMG pojawia się na rynku w formacie 2CD Deluxe. Na drugiej płycie dostajemy kilka utworów w wersjach live. Pochodzą one z trasy promującej "Killing The Dragon". Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie bardziej widziałbym, wzorem poprzednich reedycji, jakiś pełny koncert. W archiwach jest tego pewnie sporo. Ostatecznie można było sięgnąć po, oficjalnie wydany swego czasu i dziś też ciężki do dostania, "Evil Or Divine: Live In New York". Wtedy mielibyśmy do czynienia z prawdziwie zabójczym dwupakiem. A tak pozostaje pewien niedosyt związany ze zmarnowanym potencjałem świetnego wydawnictwa.
Dio - Master Of The Moon 2020/2002 BMG
Chyba nikt w momencie wydania tej płyty nie przewidywał, że okaże się ona ostatnią w dorobku grupy. Dio wtedy odzyskał wigor i oprócz macierzystej formacji działał parę lat później z Heaven And Hell. Pojawiła się płyta, seria koncertów… Niestety w 2010 roku rak żołądka okazał się silniejszy i jeden z najsłynniejszych rockowych/metalowych wokalistów zamknął oczy. Pozostawił po sobie wiele świetnych wspomnień i bardzo dobrych nagrań. Nieświadomie przyszłości, ze swoją grupą, Dio popełnił rzetelny materiał. Po latach absolutnie "Master Of The Moon" nie przynosi zmarłemu artyście wstydu. Album utrzymany jest w "bezpiecznych" klimatach. Ciężko było przeskoczyć "Killing The Dragon", ale można było jakoś do niego nawiązać. Do składu, po chwilowej nieobecności, wrócił gitarzysta Craig Goldy. Cztery struny ponownie weszły we władanie Jeffa Pilsona. Jedynie stanowisko perkusisty i klawiszowca pozostało już bez zmian - krążek partiami bębnów ozdabia Simon Wright,
a klawiszowe wstawki są autorstwa Scotta Warrena. Na początek - szybki hard rockowy strzał. Otwieracz na "Master Of The Moon" jest jednak w opozycji do wolniejszych form. Dio znów postawił na gęste, owiane tajemnicą dźwięki. Trochę złowieszcze, trochę majestatyczne. Środek płyty przez to może się odrobinę dłużyć. Dopiero końcówka materiału przynosi odświeżenie w postaci kilku szybszych numerów. Całość jednak jest w miarę spójna, choć nie jest "Master Of The Moon" krążkiem tak dobrym, jak wydany dwa lata wcześniej "Killing The Dragon". Jest inny, co może być potraktowane jako zaleta. Wszakże nikt nie oczekuje, by artysta raczył nas kopiami swoich wcześniejszych dokonań. Czasem jednak podświadomie chcemy takiego obrotu sprawy bo czujemy się w znanych sobie tematach bezpiecznie. Pomijając wszelkie dywagacje - po szesnastu latach od premiery "Master Of The Moon" brzmi nad wyraz dobrze i zawiera sporo ciekawych momentów, potrafiących dać prawdziwą przyjemność. Szkoda jedynie, że dopiero teraz album doczekał się w miarę porządnej reedycji. Podobnie jak z trzema poprzednimi, "Master Of The Moon" będzie miał dodatkowy dysk z bonusowym materiałem. Złożą się na niego kawałki z trasy 2004/2005, kiedy Dio ogrywało swoje nowe dzieło na żywo. Minusem może być ilość tych utworów. Nie wierzę, że nie udało się znaleźć jakiegoś pełnego koncertu. Zawsze wtedy ma się komfort spójności odsłuchu, a w przypadku nagrań live to niezwykle ważne. Tak czy siak - dla wszystkich fanów klasycznego hard rocka nie posiadających "Master Of The Moon" w kolekcji to pozycja priorytetowego zakupu.
Artillery - Deadly Relics 2019/1998 Mighty Music
Wznowień płytek demo ciąg dalszy. Tym razem sytuacja nietypopwa, bo mamy reedycję reedycji. Jakkolwiek to brzmi to tak jest. Pod koniec 2019 roku nakładem firmy Mighty Music ukazała się na CD i winylu płyta "Deadly Relics" duńskiego Artillery. Pierwotnie pojawiła się w 1998 roku, również dzięki zaangażowaniu tejże firmy, pod inną okładką i o dwa kawałki dłuższa. Temat jest prosty. Mamy przed sobą zbiór nagrań pięciu krążków demo. Są ułożone od góry do dołu, to jest od 1989 roku do początku, czyli 1984 roku. Jedynie "We Are The Dead" z 1982 roku nie doczekała się ponownego masteringu. Generalnie w sumie nic nadzwyczajnego dla kogoś, kto już wcześniej miał z tym materiałem do czynienia. Dla wszystkich innych - dość ciekawa płytka, chociaż nie rzucająca na kolana. Lwia część tego, co możemy znaleźć tutaj, jest zarejestrowana również na regularnych albumach Duńczyków. W sumie za dużo nie ma się co rozpisywać. Brzmi to nieźle, zważywszy, że jest to nagranie przed właściwą produkcją. Wspomnieć należy, że utwory rejestrowane były przez różne składy, ale nie ma to jakiegoś mocnego przełożenia na jakość odbioru. Kompilacja "Deadly Relics" to blisko godzina wędrówki w przeszłość duńskiej załogi. Prawie sześćdziesiąt minut solidnego thrash metalu, który nawet w wersji demo potrafi przyciągnąć i wywołać wiele pozytywnych emocji. Tyle i aż tyle.
zupełnie inne numery. Nie chce tutaj się rozwodzić na temat, która z tych dwóch składanek jest ciekawsza. Obie, naturalnie, pełnią doskonałą formę edukacyjną i są świetną sentymentalną wycieczką dla co niektórych starszych fanów. Fajnie, że tym razem nie pominięto najstarszej płytki demo. W końcu można posłuchać, jak Artillery brzmiało w 1982 roku na, chyba, czterech pierwszych kawałkach. Jakość jest jak najbardziej na plus, słucha się tego dobrze, a sam materiał potrafi zadziwić. Wszakże bliżej wtedy Duńczykom było do klimatu angielskiego heavy metalu! Kawałki na "In The Thrash" są trochę porozrzucane czasowo, choć nie ma ich wiele i nie wpływa to jakoś mocno na komfort odbioru. W porównaniu do "Deadly Relics" mamy tylko (albo aż) trzy demówki - wspomniane "We Are The Dead", potem dwa kawałki z 1984 roku ("Bitch" oraz "Blessed Are The Strong") i "Terror Squad" datowane na 1986 rok. Całość dopełnia "Hey Woman" wyciągnięty z kompilacji o dźwięcznym tytule "Speed Metal Hell" z połowy lat 80. Tak jak i w przypadku bliźniaczego albumu spod znaku Mighty Music, ten zbiór nagrań to bardzo przyjemna podróż w czasie. Dzięki "In The Thrash" możemy nie dość, że uzupełnić wiedzę zebraną już na "Deadly Relics", to sprawdzić jak ten świetny duński zespół brzmiał na prawie że początku swojej artystycznej drogi. Jeśli nie było to Waszym marzeniem to przynajmniej warto sięgnąć z czystej ciekawości. A jeśli te fakty Was w ogóle nie interesują to znak, że być może czytacie nie ten periodyk. Adam Widełka
Adam Widełka Beneath The Surface - Race The Night
Adam Widełka
2020 Divebomb
Artillery - In The Thrash 2019 Mighty Music
Równo z wydaniem reedycji "Deadly Relics" firma Mighty Music w grudniu 2019 roku wypuściła na rynek drugą kompilację nagrań demo zasłużonej duńskiej formacji Artillery. Pod ładnym tytułem "In The Thrash" otrzymaliśmy kolejną porcję dźwięków z przeszłości. Proszę się jednak nie bać - na tym krążku dostajemy
Divebomb Records wzięli się po raz kolejny za krążek pokryty grubą warstwą kurzu. Do naszych rąk trafia reedycja jedynego materiału grupy Surface z roku 1986. Mowa oczywiście o długogrającym debiucie w postaci koncertu "Race The Night". Tym razem dostajemy dodatkowo demo datowane rok wcześniej. Wszystko to pod zmienioną po 1988 roku nazwą - Beneath The Surface. Pod nią nagrania ukazywały się wcześniej nakładem JCI Records licencjonowane przez macierzystego wydawcę Killerwatt Records. Pierwszy raz jestem chyba zadowolony ze zmienionej okładki. Jak takie manewry wzbu-
dzają we mnie złość i zażenowanie, to w przypadku Beneath The Surface wyszło to na dobre. Naprawdę. Oryginalnie kopertę zdobił straszliwy kicz. Rysunek, który lepszy popełniłyby dzieci w przedszkolu. Cóż, nie było widać wszystkim dane stworzyć czegoś ponadczasowego. Reedycja co prawda nie rzuca na kolana w tej materii ale przynajmniej jest znośnie. Nijako, ale znośnie. Za to warstwa muzyczna po latach się broni. Chociaż to bardzo specyficzny heavy metal. Wzbogacony intensywnie partiami klawiszy za które odpowiedzialny był Dean Field. Momentami aż nadto i brzmiący strasznie cukierkowo. Hmm… brytyjscy chłopcy zazdrościli chyba swoim tapirowanym kolegom zza wielkiej wody. Jednak po reakcji publiki wnioskuję, że nie było tak źle. Pomiędzy utworami nie trzeba wytężać skupienia, żeby w ucho wpadły damskie krzyki i piski. Widać, że jakąś popularność wśród pań Surface mieli. Z taką muzyką nie było chyba o to trudno. Krążek "Race The Night" może kojarzyć się z późnym Whitesnake. W sumie numery złe nie są i słucha się tego dość dobrze. Rażą trochę brzmieniem, ale instrumentaliści dają radę i nie mamy do czynienia z jakąś amatorką. Kompozycyjnie są spójne i utrzymane w żwawym tempie. Nie ominie nas również ckliwa ballada i niby-to-mocne fragmenty osadzone w gęstej pracy sekcji rytmicznej Iana i Jamie Hawkinsa. Praca gitar i solówki mogą się za to podobać. Ten element grupy robi najlepsze wrażenie. Słychać, że Mark Davies i Loz Rabone nie próżnowali podczas ćwiczeń. Nie można w sumie też zapomnieć o charyzmatycznym i szalenie melodyjnym wokalu. Gez Finnigan brzmi czysto i energicznie. Jeśli nagrania koncertowe nie do końca mogły przynieść skojarzenia z ekipą Davida Coverdale'a to dołączone demo czyni to od pierwszych sekund. Pozbawione otoczki występu, żaru grania na żywo, brzmią bardzo sterylnie. Troszkę jak spod igły. I cały czas zbyt mocno przypominają Whitesnake. Mnie Surface zdecydowanie bardziej przekonali głównym materiałem wydawnictwa. Surface / Beneath The Surface "Race The Night" to absolutny znak czasów. Współcześnie taka muzyka może wzbudzić lekki uśmiech ale w połowie lat 80., zwłaszcza w USA, była na szczycie. Mimo, że nie jest to zbyt oryginalne granie i nie adresowane do wszystkich, to na pewno pomoże rozruszać niejedną wspominkową prywatkę. Adam Widełka Blitzkrieg - A Time Of Changes 2017 Dissonance
Czasem do pewnych wykonawców podchodzi się z swoistym dystan-
RECENZJE
187
sem. Wynika on z pewnego rodzaju kultu, jakim został otoczony. O niektórych płytach z tego powodu, podobno, nie wypada pisać ani mówić źle. Są jednak wyjątki. W historii metalu bywały albumy, które swoją zawartością po prostu się bronią. I kropka. Do tego zacnego grona należy chociażby debiut Blitzkrieg "A Time Of Changes". To jedna z tych brytyjskich kapel, która po ukazaniu się pierwszej płyty, milkła na dobrych parę lat. W tym przypadku do następnego pełnego krążka minęło równe dziesięć. Fani przez ten czas mogli słuchać "A Time of Changes" do znudzenia. Jednak chyba nie było kogoś, kto uznał ten krążek za nie warty uwagi. Wydany w 1985 roku debiut Blitzkrieg to, można powiedzieć, esencja gatunku zwanego NWOBHM. Już sam skład, który popełnił to dzieło, robi wrażenie. Co prawda osoby gitarzystów Micka Proctera i Jima Sirotto nie muszą być bardzo znane, to już perkusista Sean Taylor i basista Mick Moore to persony o bardziej rozpoznawalnych twarzach. Pierwszy to naturalnie członek innej legendy - zespołu Satan (którego notabene cover znalazł się na "A Time Of Changes") czy chociażby supergrupy Blind Fury. Basista z kolei zaliczył dwie świetne płyty z Avenger. Wokalistą i do dziś jedynym niezmiennym elementem składu jest Brian Ross. On też miał wkład w równie ważny początek kariery Satan. Niecałe pięćdziesiąt minut z "A Time of Changes" mija bardzo szybko. Wszystko przez to, że na krążku znalazły się same przemyślane numery. Aż dziw bierze, że wymienieni wyżej dżentelmeni posiadali tak elastyczne głowy! W tak krótkim czasie nagrywali tyle dobrej muzyki i każda z tych płyt, w które mieli swój wkład ma swój unikalny charakter. Debiutowi Blitzkrieg nie brakuje pewnych dźwięków. Cechuje ten album niesamowita dawka energii i niebanalnych, choć prostych, melodii. Sporo dobrych i zapadających w pamięć riffów. Genialne w swej prostocie kompozycje, najeżone świdrującymi solówkami czy też jadowitą pracą sekcji rytmicznej. Czysty heavy metal, podparty charyzmatycznym śpie-
188
RECENZJE
wem. Można rzec, że jeden z wielu. Jednak ma w sobie coś, co przyciąga już od pierwszych sekund. Ciężko to wyjaśnić tak od razu - natomiast po włączeniu "A Time Of Changes" już indywidualnie każdemu udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie chciałbym zabrzmieć patetycznie, ale gdyby Blitzkrieg po wydaniu swojego debiutu nigdy nie powrócił do czynnej działalności, spokojnie ich krążek można by uznać za jeden z tych ponadczasowych. To absolutnie rzecz, która krytyki się nie boi. Bo, w sumie, też zwyczajnie nie ma tu do czego się przyczepić! Sztos! Adam Widełka
Desolation Angels - While The Flame Still Burns 2020 Dissonance
Amerykański sen. Kto by nie chciał go spełnić? Poczuć, jak to jest, kiedy realizują się wszystkie marzenia, a życie przypomina wycieczkę po fabryce cukierków? Muzycy Desolation Angels byli tego naprawdę ciekawi. Po wydaniu fonograficznego debiutu przenieśli się z deszczowego Londynu do słonecznej Kalifornii. Jednak czasem z dawkowaniem promieni trzeba uważać. Już będąc w Ameryce zrealizowali swój drugi album "While The Flame Still Burns". Wydany został w 1990 roku tylko na kasecie. Przez długie lata pozostawał tylko w tej formie, aż dopiero teraz, w marcu 2020, Dissonance Productions postanowili odświeżyć tę pozycję. Z troszkę zmienioną listą utworów. Chociaż do oceny całości nie ma to aż tak dużego znaczenia. Pierwsza płyta tego zespołu to był naprawdę fajny cios. Troszkę surowe, angielskie granie spod znaku NWOBHM. Szorstkie, aczkolwiek melodyjne. Pozostające w duchu klasycznego heavy metalu. Po przeprowadzce do USA wszystkie pozytywne cechy Desolation Angels zniknęły. Zupełnie jakby zostawili to wszystko na lotnisku a wzięli ze sobą tylko pudła brokatu i zapas prezerwatyw. Bo, niestety, z taką muzyką jak na "While The Flame Still Burns" mogą kojarzyć się z jakimś Bon Jovi albo innym wynalazkiem amerykańskiej sceny muzycznej. Mimo
wszystko i tak dość późno wyskoczyli panowie z taką płytą. Rok 1990 to już przecież rozrzedzenie zachwytu nad muzyką stricte hard rockową czy nawet heavy metalową. No ale postanowili spróbować i podbić publiczność za wielką wodą. Wyszła z tego jednak ciężkostrawna papka z małymi przebłyskami nadziei na lepsze jutro. Przede wszystkim słychać tutaj brak pomysłu. Panowie eksplorują wszelkie kąty w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Mamy na "While The Flame Still Burns" więc zadziorne numery i przygotowane według sprawdzonych przepisów pół-ballady. Niestety całość jest zbyt mocno rozmarzona. Stawiając ten album obok "Desolation Angels" sprawimy, że ten szumny płomień z tytułu stanie się tylko małym płomyczkiem. Niestety. Chociaż w kontekście nieświadomej przeszłości grupy publiki ze Stanów zabieg z niejako rozpoczęciem kariery na nowo może być w pełni zrozumiany. Cóż, może jestem zbyt surowy. Wszakże są pewnie gorsze albumy. Boli mnie jednak najbardziej to, że już nie takie zespoły połamały sobie zęby na podbijaniu USA, a z ich historii nowe nic a nic nie wyciągały wniosków. Życie… Adam Widełka
Fight - War Of Words / A Small Deadly Space 2019 BGO
Grupę Fight powołał do życia Rob Halford po swoim głośnym odejściu z Judas Priest. Formacja zaczęła swoją krótką działalność w roku 1992, by skończyć już w 1995. Zaraz potem Rob postanowił spróbować swoich sił w projekcie Two, proponując muzykę zabarwioną industrialnie. No ale wracając do meritum - ruszając z Fight wokalista dał upust swoim pomysłom, których być może z jakichś względów nie mógł zrealizować w macierzystej formacji. Zresztą zmęczyła go ówczesna sytuacja w Priest. Przeciągająca się sprawa w sądzie, w której członkowie grupy oskarżeni byli o rzekome podżeganie do samobójstwa poprzez ukryty przekaz w swojej muzyce dwóch nastolatków, to było już dla Roba za dużo. Także do końca nie wia-
domo, czy dźwięki, jakie możemy znaleźć na krążkach Fight w końcu nie zostałyby przeforsowane. Tak czy siak świat metalu otrzymał kolejny zespół poruszający się w ciężkiej stylistyce. Dzięki najnowszemu wznowieniu przez firmę B.G.O. Records dostajemy oba długograje w jednym pudełku. Wydane są jednak osobno, co daje poczucie obcowania z niezależnymi wydawnictwami. Brak jest również jakichkolwiek bonusów. Skład, który popełnił "War Of Words" i "A Small Deadly Space" był w sumie ten sam. Oprócz Roba Halforda zespół tworzyli Brian Tilse i Russ Parish (gitara, klawisze), Jay Jay Brown (bas). Na perkusji zagrał, wyciągnięty z Judas, dobry kolega, Scott Travis. Potem, przy wydaniu drugiego albumu, za Russa pojawił się Mark Chaussee. Dzięki temu, że muzykę tworzyli zgrani ludzie, oba albumy są bardzo spójne. Więcej jednak eksperymentów znajdziemy na "dwójce". Klasyczny już dziś "War Of Words" to propozycja bardziej bezpieczna. Można go śmiało postawić nawet obok ostatnich (wtedy) dokonań Judas Priest. Brzmienie jest bardzo heavy metalowe i mało tam udziwnień. Oczywiście słychać, że Rob podąża swoją drogą, choć sentymentów nie udało mu się do końca zniwelować. Na "A Small Deadly Space" Fight stanowił już stricte osobną siłę. No i na tym krążku pojawiają się kawałki w stylu groove metalu. Całość jest znacznie nowocześniejsza. Nie brak naturalnie fajnego, klasycznego łojenia, ale podlane jest to wszystko współczesnym sosem. Jeśli o mnie chodzi, bliżej mi zdecydowanie do pierwszego krążka. Trochę wychodzi ze mnie metalowy ortodoks, ale ciężko mi było zdzierżyć zawarte później, dziwaczne rytmy. Zestaw tych dwóch albumów to dziś kawał historii i czas z zespołem Fight obszedł się nad wyraz łaskawie. Dzięki swoim wynaturzeniom Rob Halford w latach 90. zrobił na pewno ciekawsze rzeczy niż opuszczony przez niego Judas Priest. Możliwe, że "A Small Deadly Space" będzie ciężko przekonać do siebie szybko. Natomiast jeśli ktoś w swoich zbiorach nie posiada "War Of Words" to chociażby dla tego krążka warto sięgnąć po reedycję B.G.O. Debiut Fight to bezdyskusyjnie bardzo dobre granie. Adam Widełka Heathen - The Evolution Of Chaos 2020 Mascot
"The Bronze Tears 1973-1981". \m/\m/
Amerykański Heathen milczy już dziesięć lat. Tyle właśnie czasu minęło od ostatniego albumu grupy pod tytułem "The Evolution Of Chaos". Wydawca, firma Mascot Records, postanowiła uhonorować jakoś ten mały jubileusz. Na rynku więc pojawiła się niedawno, poddana remasteringowi, reedycja płyty wzbogacona o krążek DVD. Jak świętować, to świętować, zresztą jest czego załodze Heathen gratulować. Od początku do końca "The Evolution Of Chaos" trzyma słuchacza w garści. Począwszy od delikatnego, dość tajemniczego intro, wszystko jest idealnie spasowane, przemyślane i zrealizowane. To jedna z tych płyt, które mimo swojej długości nie nużą, a wręcz przyciągają. Chociaż trochę ponad godzina wymagającego thrash metalu to stanowczo spora dawka. Na szczęście kompozycje nakreślone są grubą kreską. Muzycy postarali się o to, żeby każdy numer był w jakiś sposób intrygujący. Nawet jeśli nie ogarniemy całości za pierwszym odsłuchem to każdy kolejny będzie niemniej obfity w muzyczne wrażenia. Mnogość pomysłów potrafi zadziwić, szczególnie w wyróżniającym się czasem "No Stone Unturned". Generalnie "The Evolution Of Chaos" łączy szybkość i wyrachowanie w jedną, szalenie ostrą, ale i barwną opowieść. Brzmieniowo album można porównać do spycharko-ładowarki. Jest ciężko i mocno. Szybko. Natomiast zaskakuje lekkość, z jaką atakują nas gitarowe solówki i riffy. Momentami nawet Heathen zanurza się w heavy metalowym sosie, dając się uwieść chociażby dźwiękom spod znaku Iron Maiden. Nie jest to na pewno krążek łatwy w odbiorze. Przynosi on jednak wiele satysfakcji w odkrywaniu swoich zakamarków. Podtrzymuje też wciąż nadzieje na swojego następcę, bo aż chciałoby się znów posłuchać kolejnej porcji wysmakowanych utworów podpisanych przez amerykanów. Adam Widełka Hostile Rage - On The Rampage 2020 Divebomb
Jeśli szukacie ciekawego speed/ thrash metalu z zamierzchłych lat, to warto, żeby w wasze ręce wpadł wydany na początku 2020 roku debiut Hostile Rage. O to, żeby w końcu materiał działającej przez ponad trzydzieści lat grupy ujrzał światło dzienne zadbała firma Divebomb Records. Przygotowali oni dwupłytowe wydawnictwo za-
wierające zarówno album "On The Rampage", jak i zbiór wczesnych nagrań demo na drugim dysku. Numery, które ukształtowały longplay zaczęły powstawać już w 2009 roku i dotychczas nie były publikowane. Niecałe czterdzieści minut materiału wwierca się w głowę niczym wiertarka. Być może dla wielu muzyka Hostile Rage nie będzie niczym nadzwyczajnym, jednak trzeba zwrócić uwagę, że panowie swojej płyty nie wydali w latach 1987-1996, kiedy mogłaby się okazać dość interesującą pozycją. Jak dla mnie "On The Rampage" to solidny thrash metal, nasączony potężną dawką energii. W sumie przez całą płytę nie można narzekać na nudę. Pobrzmiewają gdzieniegdzie echa Metalliki czy Testament. Część numerów, które można posłuchać na drugim dysku wyewoluowała i została umieszczona w repertuarze współcześnie. Jak na rok 2020 to "On The Rampage" zawiera w sobie sporo ostrej i bezkompromisowej muzyki, odpowiednio brudnej i szorstkiej. Jeśli nie jest oryginalna, to na pewno nie można odmówić Hostile Rage chęci rozwalenia wszystkiego w drobny mak. Kompakt numer dwa zawiera trzy wczesne demo zespołu. Począwszy od 1987 roku a skończywszy na 1989. Można wsłuchać się w pierwotne wersje części numerów, które, jak wspomniałem, wylądowały definitywnie na pełnym krążku. Dema są porządnie zrealizowane i obcowanie z nimi jest przyjemne. Nie trzeba się domyślać, co autor miał na myśli. Są nawet bardziej zdecydowane i drapieżne niż efekt współczesny. Spośród liczącego sobie szesnaście kawałków zbioru na pewno uszy przykuć może przeróbka… "Break On Through" The Doors. Zagrana trochę nawet pod punk, prosto i szorstko. Pokazuje to, że Hostile Rage nie byli wcale tak ograniczonym zespołem, jak o ich muzyce mogą powiedzieć złośliwcy. Podobno nic nie dzieje się przez przypadek. Być może to właśnie teraz materiał "On The Rampage" miał się ukazać, żeby móc zostać zauważonym. Przynajmniej teraz na to szansę ma o wiele większą niż te trzydzieści lat wstecz. Wtedy byliby jednymi z wielu, podobnie grającymi do Metalliki, czy Venom. Dziś, dzięki wracającemu zainteresowaniu na oldschoolowy speed/ thrash metal, mogą okazać się jedną z ciekawszych pozycji. Adam Widełka
Ken Hensley - The Bronze Tears 1973-1981 2019 HNE
Ken Hensley to głównie klawiszowiec, gitarzysta, twórca lub współtwórca większości repertuaru Uriah Heep z najlepszego okresu tej formacji, czyli z dwóch pierwszych dekad. I nie ma co ukrywać, ta epoka to najjaśniejszy punkt w karierze tego muzyka. Przez ten czas Pan Hensley nagrał również trzy solowe krążki, które firmował swoim imieniem i nazwiskiem. Były to "Proud Worlds On A Dusty Shelf" (1973), "Eager To Please" (1975) i "Free Spirit" (1981). Pierwszy krążek eksponuje bardziej subtelne muzyczne wcielenie Hensley'a, a jak pojawiają się utwory bardziej dynamiczne ("Proud Words"), to i tak nie mają tyle ciężaru, jak te z płyt Uriah Heep. Na "Eager To Please" znajdziemy więcej energetycznych kawałków, ale czy to wolne czy szybsze utwory, wszystkie niosą klimat kapeli macierzystej. Jednak wyróżnikiem tej płyty jest wykorzystanie dęciaków w niektórych aranżacjach ("Stranger", "In The Morning"). Jak wiadomo muzyczny świat tamtych czasów nie stał w miejscu, zmieniały się sposoby nagrywania, brzmienie zespołów, preferencje fanów itd. W drugiej połowie lat 70. muzyczny świat Uriah Heep również uległ zmianie, który z rejonów majestatycznego hard rocka coraz bardziej zbliżał się do AORu. Te zmiany odbiły się także na solowej płycie Hensley'a, "Free Spirit". Brzmienie tego albumu jest bliższe temu, które królowało w latach 80. w Ameryce, a wśród kompozycji pojawiły się takie, jak "Inside The Mystery" inspirowany funky oraz "Do You Feel Alright", w którym wyraźnie słyszymy wpływy disco. Ogólnie, ta płyta jest najbardziej zbliżona do tego, co Uriah Heep robiła muzycznie między albumami "Firefly" a "Conquest". Mimo wszystko wszystkie trzy krążki są jedynie ciekawym uzupełnieniem tego, co działo się w Uriah Heep i raczej skierowane są do największych fanów samego Hensley'a. Pod względem muzycznym jakiegoś cudu nie ma. Po wydaniu "Free Spirit", Ken działał już wyłącznie na własny rachunek, pozostawiając sprawy Uriah Heep na głowie swoich byłych kolegów. Uzupełnieniem tego boxu jest dysk z wywiadami, w których Hensley opowiada Malcolmowi Dome o wszystkich trzech płytach, co niewątpliwie podbija wartość boxu
Killer - Vol 2: Only The Strong Survive 2019 HNE
Box ten zamyka dotychczasową dyskografie belgijskich heavy metalowców z Killer. Zawiera on trzy albumy "Broken Silence" (2003), "Immortal" (2005) i "Monsters Of Rock" (2015). Pierwszy z nich to w zasadzie kontynuacja poprzedniego krążka "Fatal Attraction" (1990). Jednak na posterunku pozostaje jedynie "Shorty", który ma do pomocy trójkę młodszych muzyków, w tym niejakiego Dave'a, oficjalnie zajmującego posadę zespołowego klawiszowca. Płyta zaczyna się tytułowym utworem "Broken Silence", który jest takim zderzeniem dawnego Killer z jego nowym i bardziej europejskim wcieleniem, na dodatek, klawisze maja więcej do powiedzenia niż odgrywanie intro czy elektronicznych plam podkładu muzycznego. Niestety tak to jest gdy dopuszcza się do głosu klawisze, zamiast klasycznie wziąć za partnera drugą gitarę. Niemniej kawałek jest szybki, dynamiczny z ciętymi riffami i gitarą oraz typowymi dla zespołu i Shorty'ego krzykami. Te proste patenty powodują, że "Broken Silence" staje się najbardziej wyrazistym utworem na tym albumie. Podobny w tonie jest "Dancing With The Devil". Tylko żeby pozbyć się klawiszy, szczególnie z "Broken Silence", bowiem w "Dancing With The Devil" choć są, to stanowią tło, ewentualnie wyeksponowane są brzmienia a la organy, co akurat nie jest złe. Innymi plusami tej płyty są kompozycje, gdzie muzycy udanie bawią się muzycznym klimatem. Taką specyficzną aurę ma "Time Machine" oraz eksponujący orientalne motywy "In The Land Of The Pharaoh". Niestety "Broken Silence" ma zupełnie inny wyraz, a stanowią o nim takie utwory jak "Crash And Burn", gdzie heavy metal Killer nie tylko przechyla się w stronę europejską ale klawisze próbują wkomponować tę ich wersję znaną z melodyjnego power metalu. Takie też są pozostałe kawałki i nie ważne czy szybsze ("Only The Strong Survive") czy wolne ("The Aswer"), tudzież instrumentalne ("The Run Of The Chupacabra"), wszystkie co najwyżej stanowią solidną dawkę muzyki. Nie ratuje ich, że od czasu do czasu, pojawi się dawny duch Killer, niezłe riffowanie czy też so-
RECENZJE
189
lówka lub nieźle wymyślony temat muzyczny. Ogólnie jest tylko poprawnie, ewentualnie solidnie. Mimo wszystko czasami lubię sięgnąć po ten krążek. Wydany dwa lata później album "Immortal" jest bezpośrednią kontynuacją "Broken Silence". Nie dzielą go zbyt duża różnica czasu, nagrał podobny skład, muzyka jest zbliżona ale... są dość długie momenty, gdzie klawisze znikły za ścianą dźwięku gitary i mocnej sekcji rytmicznej. Już witające nas tytułowy "Immortal" oraz "Frozen Fire" radośnie objawiają nam tę różnicę. Poza tym mimo innej budowy utworów, to mocno przebija w nich klimat dawnego Killer. Bardzo dobry moment tego albumu. Pozostała część płyty jest bardziej różnorodna, więcej w niej wpływów europejskiego heavy metalu, bywają też klawisze ale z rzadka i nie kują już uszu. Ogólnie jest dynamicznie, z pazurem i lepiej niż tylko solidnie. Świetne riffy, gitary i solówki oraz niezmienny wokal Shorty'ego. Wyróżniłbym tu szybkie i kąśliwe "Queen Of The Future" oraz "Drifting Away", które spokojnie mogą konkurować z wspominanymi "Immortal" i "Frozen Fire". Innym kawałkom również niczego nie brakuje, bo co można zarzucić heavy metalowemu z hard rockowym drivem "Easy Rider" (organowe solo też jest), czy z dumnym wręcz epickim sznytem "Always And Forever", a nawet takiemu szantowo-folkowemu "Highland Glory" czy też klimatycznemu instrumentalowi "Ad Tempus Vitae"? "Immortal" to bardzo dobry krążek, wreszcie definiujący nowe wcielenie Killer. "Monsters Of Rock" pojawia się po dziesięcioletniej przerwie. W składzie nie ma klawiszy a zespół jest znowu triem. Wprowadza to zmiany, które rzucają się od razu w uszy. Po prostu jest znowu masywnie i taki jest właśnie cały krążek "Monsters Of Rock". Belgowie wracają również do starego sposobu gry choć pewny sznyt europejskiego heavy metalu pozostał. W sumie ten album to 15 kawałków i ponad godzina klasycznego heavy metalowego nawalania. Pewnie dlatego muzycy rozdzielili nagrania dwoma wolniejszymi utworami, jednak "Danger Zone" to prawdziwy brzmieniowy walec, a "Making Magic" to bujający mocarny blues, także w żaden sposób nie wyłamują się z przyjętej koncepcji potężnego heavy metalowego brzmienia. Tego pomysłu nie zmienia też umieszczony na końcu "Fake", którą jest nie pozbawiona mocy, wolna ale za to najdłuższa i ciekawie zaaranżowana kompozycja. Pozostałe utwory to wspomniane dynamiczne szybkie i jeszcze szybsze kawałki. Moimi faworytami są te z tych szybszych, czyli "Deaf, Blind And Dumb" oraz "Hold Your Head Up High", będące bardzo blisko typowego stylu belgijskiego Killer. Tak w ogóle całość
190
RECENZJE
tego bloku, czyli większość tego albumu składa się z utworów, które mogą się podobać, a to co komu przypadnie do gustu zależy jedynie od indywidualnych preferencji. W każdym razie jest z czego wybierać. Uzupełnieniem tego boxu jest solowy album Shorty'ego firmowany jego prawdziwym nazwiskiem Van Camp, a zatytułowany jest "Too Wild To Time". Krążek wydany był w roku 1988 w przerwie pomiędzy albumami "Shock Waves" a "Fatal Attraction". Nie jest to typowa płyta wirtuoza gitary a raczej wypadkowa tego co Shorty robił i będzie robił w Killer. Dlatego nie odbiega ona zbytnio od jego dokonań w Killer. Myślę, że jakby wydał ją z logiem tego zespołu nikt by się nie zorientował. Taki kawałek "Overture" mógłby spokojnie znaleźć się na którejś z pierwszych trzech płyt. Kolejnym wyróżnikiem tej płyty są dłuższe kompozycje, które dopiero pojawiły się na "Shock Waves". Jedyną kompozycją, gdzie Shorty "chwali się" swoimi umiejętnościami jest instrumentalny "From Nine to Five", gdzie Paul nie bawi się w subtelności, a eksponuje "wymiatanie" i solowy "wygar". W sumie ciekawe uzupełnienie całej dyskografii tego belgijskiego zespołu, którą w takiej czy innej formie powinien każdy z heavy maniaków znać i posiadać. \m/\m/
1989 roku. Następnie możemy posłuchać taśmy "Controlled Reaction" (1988) a finalnie pięć kompozycji należy pierwotnie do najwcześniejszej demówki - "The Fall Of Invidualism" z 1987 roku. Możemy zaobserwować jak muzyka amerykańskiej grupy zmieniała się na przestrzeni tych pięciu lat działalności. Czym dłużej będziemy słuchać antologii, tym wyraźniej będzie się kształtować wniosek, że Kinetic Dissent wraz z upływem lat łagodnieli. Czym wcześniejsze taśmy, tym mocniejsza i szybsza jest ich muzyka. Bardzo progresywna i nietuzinkowa. Przypomina nawet techniczny thrash a nie tylko speed/power jak możemy doczytać w sieci. Kompilacja jest bardzo dobrej jakości. Jak na nagrania demo, utwory brzmią bardzo fajnie i słucha się ich przyjemnie. Bez jakichkolwiek domysłów i niepotrzebnych rzężeń czy pierdów z głośnika. Dobrze, że ukazało się takie wydawnictwo jak "Controlled Reaction:…". Daje nam możliwość uważnego prześledzenia, jeśli można tak powiedzieć, potencjału Kinetic Dissent. Po, zwłaszcza tych z 1987 i 1988 roku, rokowali bardzo dobrze. Tym bardziej szkoda, że skończyło się tylko na jednym albumie - choć o wymownym tytule - "I Will Fight No More Forever". Może zabrakło przekonania i sił? Nie ma co dociekać. Należy się cieszyć, że możemy obcować z obfitą i nad wyraz interesującą spuścizną po tej amerykańskiej kapeli.
z wszystkich krążków zespołu materiał najbardziej przebojowy. Bardzo chwytliwy, momentami nawet rozśpiewany. Co prawda, Quartz nie tracą nic ze swojego wigoru, ale okres trzech lat dzielący od "Stand Up And Fight" swoje zrobił. Widać, że panowie zaczęli szukać nowych pomysłów. Zmienił się też wokalista. Nieodżałowany Mike Taylor został zastąpiony przez Geoffa Bate. Wpłynęło to troszkę na złagodzenie partii wokalnych i skleiło ładnie z odrobinę lżejszym obliczem grupy. Nadal jednak to specyficzne, angielskie granie, obok którego ciężko przejść obojętnie. Mimo, że jest momentami "lajtowe" to nadal znaleźć można naprawdę ciekawe riffy i motoryczne aranże. Dzięki temu, że nie jest to w jakikolwiek sposób muzyka wymuszona, potrafi sprawić niesamowitą frajdę. Nawet po prawie czterdziestu latach od wydania! Bez zbędnego prężenia muskułów ale za to z polotem i finezją. Quartz ryzykownie, ale bez kompleksów, na "Against All Odds" otworzyli dla siebie nowe \furtki. Mimo złagodzenia oblicza, to nadal były dobre kompozycje. Warto poszukać ostatniej reedycji Dissonance Productions z 2016 roku - wszystko tak, jak pierwotnie. Oryginalna szata graficzna i żadnego myszkowania w utworach. Tylko grać! Adam Widełka
Adam Widełka
Kinetic Dissent - Controlled Reaction: The Demo Anthology
Randy Holden - Population II 2020 Ridineasy
2020 Divebomb
Kinetic Dissent to grupa działająca zaledwie pięć lat. W ciągu tego czasu dorobiła się pełnego albumu - w roku 1991 - oraz szeregu taśm demo. Utworów starczyło na bardzo obszerną kompilację. Właśnie ukazała się na początku 2020 roku ich antologia. Wydawcą jest Divebomb Records a zawarli oni na krążku wszystkie cztery taśmy. Tyle tytułem wstępu. Przechodząc do meritum muszę zaznaczyć, że "Controlled Reaction: The Demo Anthology" to dość długa płyta. Ciężko w pełnym skupieniu przebrnąć od początku do końca. Warto więc podzielić sobie odsłuchy na etapy. W tym kontekście idealnym byłoby odwrócić kolejność numerów. Wtedy mielibyśmy ukazane kompozycje Kinetic Dissent w pełnej chronologii. Wydawca jednak uznał, że będziemy się cofać. Tak więc jako pierwsze trzy mamy "Channel One Sessions" z 1992 roku. Potem "Roadrunner Rcords Sessions", która ukazała się w
Quartz - Against All Odds 2016 Dissonance
Bardzo lubię Quartz. To jedna z tych grup, które ujęły mnie od pierwszego odsłuchu. Akurat zacząłem poznawać ich od drugiej płyty "Stand Up And Fight". Wydany w 1980 roku album zachwycił mnie całą gamą pomysłów i świetnym brzmieniem. Takie klasyczne, angielskie granie, spod znaku NWOBHM. Idealne dla moich uszu. Później zetknięcie z debiutem, który okazał się odrobinę bardziej hard rockowy. No ale w końcu został nagrany jeszcze w końcówce lat 70. W międzyczasie na horyzoncie pojawiła się ciekawa koncertówka "Live Quartz" oraz współczesna odsłona grupy - "Fear No Evil" z 2016 roku. Najpóźniej w ręce wpadła trzecia płyta. Teraz, dzięki recenzji, mogę sobie ten materiał z przyjemnością przypomnieć. Album "Against All Odds" to
Randy Holden, Randy Holden, skąd ja znam to nazwisko? - zacząłem zastanawiać się włączywszy "Population II", ale już w połowie openera "Guitar Song" przypomniałem sobie, że ten gitarzysta grał przecież w Blue Cheer! Co prawda jeszcze nie na drugim, przełomowym dla hard rocka/heavy metalu albumie "Vincebus Eruptum", ale na kolejnym, noszącym tytuł "New! Improved! Blue Cheer" już tak. Nie zagościł jednak w grupie Dickiego Petersona na dłużej, bo już w roku 1970 wydał swój pierwszy, solowy album. Wielu recenzentów określa "Population II" mianem podręcznikowego wręcz przykładu proto doom metalu i faktycznie coś jest na rzeczy, bo ta krótka, trwająca niewiele ponad pół godziny płyta, jest nad wyraz mocna, surowa i posępna. Najwidoczniej terminując w Blue Cheer Holden skierował swe zainteresowania w stronę takiego grania, po czym rozwinął je na solowym wydawnictwie. Słychać tu
też wiele elementów charakterystycznych dla Black Sabbath, ale to raczej przypadek wynikający z podobnych źródeł inspiracji, bo w momencie ukazania się "Population II" grupa Tony'ego Iommiego była znana tylko w undergroundzie i jej kariera miała zacząć się dopiero za kilka miesięcy. Kolejne wpływy to Jimi Hendrix i Cream - Olden musiał słuchać ich płyt, co potwierdzają "Fruit & Iceburgs" czy "Keeper Of My Flame", 10-minutowa, rozbudowana kompozycja o luźnym, jamowym charakterze. Jak na rok 1970 jest to granie dość nowoczesne od strony brzmieniowoprodukcyjnej: dużo tu gitarowych nakładek, tak jak w hardrockowym "Blue My Mind", kolejnym świetnym utworze. Aż dziwne, że ta udana płyta przepadła na rynku. Holden jej wydanie przypłacił bankructwem i zarzucił granie na dobre 20 lat. Wrócił do gitary dopiero w połowie lat 90. i pewnie dopiero wtedy dowiedział się, że "Population II" stała się płytą kultową - teraz znowu oficjalnie wznowioną, warto więc nadrobić zaległości. Wojciech Chamryk
Ratt - The Atlantic Years 19841990 2020 HNE/Cherry Red
Ratt założył wokalista Stephen Pearcy w roku 1974 pod nazwą Crystal Pystal, którą zmieniano dwukrotnie na Buster Cherry i Mickey Ratt, aby w roku1981 ostatecznie skrócić ją do Ratt. W 1983 grupa podpisała kontrakt z Time Coast Music, i wydała mini album "Ratt". Muzyka na tym krążku nawiązywała do amerykańskich kapel typu Aerosmith czy Van Halen ale miała też w sobie klimat europejskich kapel, który podkreślany był jeszcze prze undergroundowe brzmienie i gdyby nie świadomość, że to później sztandarowy zespół glam/hair metalu to trudno byłoby go kojarzyć z tym nurtem. Za to miała już pierwsze charakterystyczne cechy, które stały się ważne dla tego zespołu na następnych płytach. Rok później tj. w 1984 roku wydają pełnowymiarowy LP "Out of the Cellar", ale już nakładem Atlantic Records. Zarówno "Out of the Cellar", jak i następny "Invasion of Your Privacy" (1985) odniosły spory sukces, zarówno wśród krytyki, jak i fanów. Kolejne albumy "Dancing Undercover" (1986) i "Reach For The Sky" (1988) spotkały się z negatywnymi reakcjami
krytyków, odnosząc jednakże sukces komercyjny. Jeszcze w 1990 roku Ratt wydaje krążek "Detonator" aby w roku 1992 zawiesił działalność. Właśnie tego okresu dotyczy box "The Atlantic Years 1984-1990". Pierwszy duży studyjny album "Out of the Cellar" zawiera już ukształtowaną muzykę tego zespołu. Jak już wspominałem nawiązywała ona do Aerosmith i Van Halen, a także do Accept. Miała też znamienną mieszankę specyficznego riffowania, niby skrzekliwego i z zaciśniętego gardła wokalu Stephena Pearcy, nośnych refrenów oraz świetnie skrojonych utworów. Z pewnością była zapowiedzią, co miało lada moment nastąpić. Pojawiła się też zajawka przyszłych przebojów w postaci utworu "Round And Round". Na "Invasion of Your Privacy" wydarzyło się coś, co człowiekowi przydarza się raz w życiu i nigdy więcej. W wypadku tej płyty zadziałało wszystko tak, że wszelkie talenty muzyków tego zespołu rozbłysły najjaśniej. Każdy z kawałków na "Invasion of Your Privacy" to hit oraz wszystkie - oprócz jednego to dynamiczne utwory. Niema "pościelówy", choć jest jeden wolny a la balladowy "Closer To My Heart". Ta płyta robi niesamowite wrażenie nawet dzisiaj. Szkoda, że nic wcześniej i później nie zbliżyło się do jakości tego albumu. Po tę płytę powinni sięgnąć wszyscy, co uwielbiają dobre hard'n'heavy i tyle. Niestety kapela nie poszła za ciosem i swoim następnym krążkiem nie zdyskontowała sukcesu poprzedniczki. Niby "Dancing Undercover" zawiera wszystko, co Ratt do tamtej pory osiągnął ale kompozycje zupełnie się rozlazły, przez co, formacja zgubiła wszystkie swoje atuty. Mam wrażenie, że maczali w tym swoje paluchy spece od marketingu wytwórni, którzy jak zwykle naciskali na większą komercyjność muzyki i tam gdzie w naturalny sposób powinny wystawać szczurze pazurki, jedynie odczuwamy przytępione tipsy. Nie lubiłem "Dancing Undercover" w momencie wydanie, nie lubię jej nawet po latach. Jedyny przebłysk to siarczysty "Body Talk". O dziwo kolejny LP, "Reach For The Sky" to zupełnie pozytywne wydawnictwo. Pierwsza część nawet nawiązuje do ich najlepszego okresu, a takie "City To City", "I Want A Woman", "Chain Reaction" czy "Bottom Line" może spodobać się każdemu wielbicielowi zadziornego glam metalu. Niestety wraz z końcem płyty muzycy spuszczają z tonu, niemniej w żaden sposób nie jest to słabe, jak kompozycje na "Dancing Undercover". Jeszcze lepiej dzieje się na "Detonator". Ten tytuł wydaje mi się nawet lepszy od "Out of the Cellar" ale może to wrażenie wynikające z tego, że to najmniej osłuchana przeze mnie płyta. Za to teraz jej zawartość bardzo dobrze do mnie przemawia i to
od pierwszego utworu "Shame Shame Shame" aż do ostatniego "Top Secret". Tym bardziej może Was dziwić dlaczego wtedy ten zespół zaprzestał swojej działalności. Niestety w tamtych czasach na rynku rządziła zupełnie inna muzyka i takie granie praktycznie nie miało swojego odbiorcy. Do reaktywacji formacji doszło w roku1996, a dwa lata później ukazał się kolejny album studyjny, zatytułowany "Ratt". Następnie dochodzi do "cyrku", gdzie raz Stephen Pearcy odchodzi, raz wraca, przez co, działają dwa równe zespoły Ratt, które toczą ze sobą batalie sądowe. Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj z przerwą na lata 2006 - 2010 i wydanie kolejnej płyty "Infestation" (2010). Szkoda takiego finału ale to inna "para kaloszy". W każdym razie, jak ktoś nie zna tego zespołu albo zna, a nie ma ich dokonań, to warto sięgnąć po box właśnie wydany przez HNE Recordings. \m/\m/
Raw Deal - Cut Above The Rest 2019 High Roller
Brytyjski Raw Deal to kolejna grupa, którą wziął pod swoje wydawnicze skrzydła High Roller Records. Dzięki ich zapałowi do wynajdywania zakurzonych perełek muzyki hard/heavy metalowej wiele materiału ocalonego zostało i pewnie zostanie, od całkowitego zapomnienia. Choć może nie zawsze są to dźwięki wielce odkrywcze czy dobrze znoszące próbę czasu, to jednak obcowanie z kawałkiem historii zawsze jest ekscytujące. Krążek "Cut Above The Rest" to zgrabna kompilacja utworów, które, jeśli wierzyć źródłom, powstawały w czasie urzędowania grupy. Były to lata 1978-1982. Jednak w tym krótki okresie muzycy nie próżnowali. Niestety udało im się tylko zarejestrować w 1981 roku singiel "Out Of My Head". Potem podzielili losy wielu innych załóg nurtu NWOBHM. Stylistycznie Raw Deal wpasowywali się w klasyczne brytyjskie podejście do hard rocka czy heavy metalu. Utwory utrzymane w żywym tempie z dużą dawką melodii. Bardzo imprezowa muzyka, trącająca nawet trochę rock and rollem. Słucha się tego przyjemnie, choć nie są to dźwięki ścinające z nóg. Jeśli ktoś nastawia się na motoryczne i gęste, heavy metalowe granie z piejącym wokalem, może się deko przeliczyć. W sumie można powiedzieć, że to lekka, wpadająca w ucho muzyka. Zdecydowanie lżejsze oblicze
NWOBHM, co nie znaczy znów, że gorsze. Bezpieczniej byłoby powiedzieć, że inne. Chociaż po czasie materiał stworzony przez Raw Deal nie brzmi jakoś mocno przekonywująco. Nie chciałbym zabrzmieć krytycznie, ale po parunastu godzinach obcowania z "Cut Above The Rest" bez żalu odłożyłem go na półkę. Adam Widełka
Razor - Armed And Dangerous 2019 High Roller
Już okładka tłumaczy wszystko. Jest tak prosta a jednocześnie dosadna w swym wyrazie. Więcej, w sumie, dodawać nie trzeba. Wydana w 1984 roku EP "Armed And Dangerous" to początek swoistej speed/thrashowej krucjaty kanadyjskiego Razor. Wszystko gdzieś ma swój początek a rzadko się zdarza, żeby był on aż tak mocny. Można się spierać o to, czy akurat mały album Razor to dobry przykład ich najlepszych dokonań. Zgoda. Jednak ja będę upierać się przy tym, że "Armed And Dangerous" to krążek, który z miejsca charakteryzuje tę grupę i to, do czego będą zdolni później. Z tych kilku nagrań bije taka energia i dzikość, że nawet po latach brzmi to nieźle i na rękach stają włosy. Teraz jeszcze doczekała się wydania na 35 lecie, wzbogacone o materiał demo. Palce lizać! Orygi-nalnie krążek liczy sobie niecałe dwadzieścia dwie minuty. Kawałki przelatują więc niczym naładowane paliwem rakietowym. Krótko, ale niezwykle merytorycznie. Jeszcze może trochę nieokrzesane, ale czy tutaj o to chodzi? To speed metal! Prędkość! Szaleństwo! Wskaźnik wchodzi na czerwone pole a spod maski bucha siwy dym! Głowa sama wprowadza się w stan headbangingu! Kompletny amok! Muzyka Razor wchodzi gładko niczym żyletka pod skórę. Pozostaje potem blizna od której trudno się uwolnić. Kto tylko raz zetknie się z tym kanadyjskim monstrum, ten w mig zrozumie o czym mowa. To jedna z tych kapel, które tak naprawdę nigdy nie popełniły słabego materiału a początek ich drogi w postaci "Armed And Dangerous" rozbudza apetyt na więcej… Fast And Loud!!! Adam Widełka Rekuiem - Time Will Tell 2020 Dissonance
Początek roku 2020 przynosi kolejny smaczny kąsek dla wszyst-
RECENZJE
191
Stormwitch - Walpurgis Night 2019 High Roller
W ostatnim czasie pod szyldem High Roller Records ukazały się zremasterowane na nowo reedycje czterech pierwszych albumów studyjnych zespołu Stormwitch "Walpurgis Night" (1984), "Tales Of Terror" (1985), "Stronger Than Heaven" (1986) i "Beauty And The Beast" (1987). Najpierw w 2018 roku ukazały się edycje winylowe (każda płyta w kilku wersjach kolorystycznych - prawdziwy raj dla kolekcjonerów). Rok później ukazały się CD ozdobione w kartonowy czarny slipcase ze srebrną wersją okładki - bardzo fajnie się to prezentuje. Dodatkowo to wydanie zawiera książeczkę z tekstami i rozkładany plakat z okładką płyty, sam CD jest srebrny z czarnymi napisami, więc prezentuje się bardzo oldschoolowo, tym bardziej, że nie ma żadnych bonusowych utworów, tylko studyjny album. Całość tworzy bardzo fajną serię i będzie na pewno ozdobą każdej kolekcji, szkoda tylko, że nie wydano w ten sposób także piątego studyjnego albumu zespołu - "Eye Of The Storm" z 1989 roku oraz koncertowego "Live In Budapest". Mielibyśmy wtedy w komplecie cały najważniejszy dorobek grupy z lat 80. To tyle tytułem wstępu i zaczynamy. Na pierwszy ogień idzie "Walpurgis Night", czyli debiut zespołu. Jeszcze dosyć surowy, zaliczany nawet czasami do pierwszej fali black metalu, ze względu na tematykę niektórych tekstów. Chociaż sam zespół zawsze twierdził, że nie ma nic wspólnego z rogatym i resztą jego ekipy, co udowodnili odchodząc od takiej tematyki w tekstach na kolejnych płytach. Album otwiera legendarny już okrzyk "Are You Ready?", po którym następuje typowo koncertowa zapowiedz pierwszego utworu "Cave Of Steenfoll". Rozpoczyna się szybka jazda i od razu wiadomo, że mamy do czynienia z wysokiej klasy melodyjnym graniem, choć tutaj jeszcze dość surowo brzmiącym. Może z racji tego, że płyta została nagrana na setkę, czyli praktycznie na żywo w studio. Kolejny numer to jeden z najbardziej znanych hitów zespołu, czyli "Priest Of Evil" z refrenem stworzonym do śpiewania z zespołem na koncertach. "Skull And Crossbones" to z kolei killer o tematyce pirackiej (ciekawe czy zainspirowali tym tekstem kolegów z Running Wild, którzy w tym czasie nie pisali jeszcze pirackich
192
RECENZJE
opowieści). Na debiucie znajduje się także jeden z najszybszych numerów zespołu "Werewolves On The Hunt", rozpędzony cios z kolejnym wpadającym w ucho refrenem i bardzo fajnymi liniami melodycznymi. Gitarzyści Steve Merchant i Lee Tarot mieli smykałkę do tworzenia hiciarskich utworów, a melodyjny i bardzo oryginalny głos wokalisty Andiego Aldriana jeszcze bardziej to wszystko potęguje. Dowodem jest kolejny na płycie tytułowy "Walpurgis Night", jeden ze sztandarowych kawałków zespołu i stały bywalec każdego koncertu. W "Flour in the Wind" oraz instrumentalnym "Warlord" słychać jak genialnym duetem gitarowym już wtedy byli Merchant i Tarot, ten drugi dodatkowo ozdabia płytę wspaniałymi, melodyjnymi solówkami (jak choćby w "Thunderland"). Całości mocy dodaje bardzo ciekawie grająca sekcja rytmiczna, czyli perkusista Peter Lancer i basista Ronny Pearson. "Walpurgis Night" to bardzo dobry i legendarny już debiut, a to dopiero początek i zespół na kolejnych płytach pokaże dopiero na co ich stać. Jednym słowem to płyta już kultowa i wielbiciele melodyjnego heavy metalu mogą brać ją w ciemno, a jeżeli komuś zależy akurat na wydaniu CD z High Roller Records to warto się pospieszyć, bo limitowane jest tylko do 500 sztuk! Robson
Stormwitch - Tales Of Terror 2019 High Roller
Po tak doskonałym debiucie jak "Walpurgis Night" gitarzyści Lee Tarot oraz Steve Merchant musieli bardzo się postarać aby materiał na jego następcę był równie dobry albo i lepszy, co z całą pewnością im się udało. Album otwiera chóralny śpiew w gregoriańskim stylu, po którym następuje przerażający krzyk niczym z horroru lat 50. i riff do "Point Of No Return" - typowy heavymetalowy strzał w średnio szybkim tempie, który jest znakomitym wyborem na otwieracz albumu. Pulsująca sekcja rytmiczna (Peter Lancer i Ronnie Pearson) rozpoczyna "Hell's Still Alive" trochę wolniejsze tempo i znowu wchodzą jakże charakterystyczne dla Stormwitch "tłumiono-szarpane" riffy gitarowe. "Masque Of The Red Death" to bardziej złożona kompozycja, z początku pół balladowa z przeplatającymi się akustycznymi wstawkami, która w drugiej części nabie-
ra galopującego tempa. W dalszej części płyty mamy hiciory w postaci "Arabian Nights" i "Trust In The Fire", które były stałym punktem koncertowej setlisty zespołu w latach 80. Pomiędzy nimi rewelacyjny metalowy hymn o mieczach i smokach "Sword Of Sagon", który rozpoczyna się od narracyjnego wprowadzenia. Zbliżając się do końca mamy speedmetalowy "Night Stalker", kolejny hymn z pola bitwy "Lost Legions" oraz kończący album horrorowy banger "When The Bat Bites". Generalnie zespół muzycznie kontynuuje kierunek obrany na poprzedniej płycie, czyli czystej klasy heavy metal ze świetnymi, wpadającymi w ucho riffami i solówkami, trzymającą wszystko w ryzach i pchającą na przód sekcją rytmiczną oraz genialnym śpiewem Andiego Aldriana, który każdy utwór śpiewa w sposób tak emocjonalny i wiarygodny że jesteśmy w stanie uwierzyć w każdą z tych opowieści. Teksty utworów poruszają się głównie po obszarze fantastyki z domieszką historii i horroru, zrezygnowano z wątków okultystycznych które to miały miejsce na debiucie. Jeśli chodzi o brzmienie płyty to jest bardziej mięsiste, bardziej soczyste w porównaniu do debiutu choć nadal odpowiednio surowe, co znakomicie pasuje do klimatu albumu. A jeśli o klimacie mowa to możemy go poczuć już na sam widok okładki którą zdobi zdjęcie dziewczynki i psa przy grobowej płycie z napisem "Tales Of Terror". Z ciekawostek warto dodać, że partie instrumentów na płycie w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki zostały położone osobno a nie na "setkę". Od "Tales Of Terror" muzycy zaczęli używać swoich pseudonimów artystycznych ponieważ brzmiały bardziej "angielsko" a po wydaniu albumu zespół zyskał przydomek "Masters Of Black Romantic" . Adik
ste w porównaniu do swoich poprzedników, natomiast jeśli chodzi o muzyczny styl zespołu to niewiele się zmieniło, panowie podążają kursem obranym na "Tales Of Terror" i bardzo dobrze. Tak właściwie to na "Stronger Than Heaven" mamy hit za hitem, aż trudno uwierzyć, że Tarot i Merchant napisali ten materiał w zaledwie dwa tygodnie, ale po kolei. Album rozpoczyna intro, które jest niczym innym jak zaklęciem wypowiadanym przez czarownice w burzliwą noc, po czym przeszywającym gitarowym riffem wchodzi dynamiczny "Rats In The Attic", którego refren już nigdy nie wyjdzie wam z głowy. Numer dwa to przebojowy "Eternia", w którym Andy pokazuje, że jeszcze bardziej swobodnie porusza się w wysokich rejestrach swojego głosu niż w przeszłości. "Jonathan's Diary" to bardziej rozbudowana kompozycja, ze świetną pracą sekcji - Lancer/ Pearson, bazująca lirycznie na "Draculi" Brama Stokera. Następnie mamy, żwawy "Slave To Moonlight" a po nim kolejne dwa hiciory w postaci utworu tytułowego oraz chyba jednego z najbardziej znanych numerów Stormwitch "Ravenlord". Utwór "Stronger Than Heaven" to ciekawa kompozycja rozpoczynająca się od opisu przyrządzania przez wiedźmy wywaru na siłę i długowieczność co doskonale obrazuje nam okładka albumu. Natomiast z "Ravenlordem" wielu z was mogło się spotkać po raz pierwszy za sprawą grupy Hammerfall, która nagrała cover tego numeru. Dwa ostatnie utwory na płycie to "Allies Of The Dark" ze świetną solówką Lee Tarota, niewątpliwie zainspirowaną muzyką klasyczną (Vivaldi, Paganini), oraz instrumentalny "Dorian Gray" w którym zespół prezentuje swój nienaganny warsztat. Podsumowując "Stronger Than Heaven" to lekko ponad 37minut dobrze skomponowanego, klasycznego heavy metalu w najlepszym wydaniu, przenoszącego słuchacza w krainę fantastyki i horroru. Płyta kultowa! Adik
Stormwitch - Stronger Than Heaven 2019 High Roller
"Stronger Than Heaven" z 1986r. to trzeci album w dorobku Wiedźmy i chyba najbardziej przełomowy i to pod wieloma względami. Przede wszystkim zespół postanowił zmienić swój image, odstawiając na bok skóry i ćwieki na rzecz barokowych kostiumów, które od tej pory stały się ich znakiem rozpoznawczym. Brzmienie albumu jest bardziej selektywne i przejrzy-
Stormwitch - The Beauty And The Beast 2019 High Roller
Mistrzostwo świata! I w zasadzie na takim stwierdzeniu mogłaby się skończyć moja recenzja. To apogeum zespołu, album totalny, bez słabego utworu, nawet bez jednej słabej nuty! Osiągnęli tutaj szczyt
w swoim melodyjnym black romantic metalu. Niestety ostatnia płyta w oryginalnym składzie (Merchant, Tarot, Aldrian, Lancer, Pearson) Album otwiera strzał w postaci hymnu "Call Of The Wicked", następne to hiciarskie "The Beauty And The Beast", "Just For One Night" i "Emerald Eye" (do którego powstał fajny teledysk, szkoda że jedyny na tej płycie), jest też piękna ballada "Tears By The Firelight" i niczym rozpędzony galeon, wspaniały "Tigers Of The Sea" - kolejny w dorobku zespołu utwór o tematyce pirackiej. I tak jest już do końca płyty - mocno, przebojowo i melodyjnie. Na tym albumie pojawiły się także sporadycznie klawisze i damskie wokale w niektórych refrenach, co dodaje jeszcze większego uroku muzyce. W zasadzie to nie ma co się rozpisywać, tego trzeba posłuchać! Ta płyta to mus dla fanów klasycznego, melodyjnego 80s metalu. Wielka szkoda, że w tym czasie zespół nie dostał się pod skrzydła jakiejś większej wytwórni, jak choćby Noise Records i nie osiągnął światowego sukcesu, jaki im się niewątpliwie należał. Szkoda też, że nie powstało VHS/DVD z profesjonalnym zapisem któregoś z koncertów z tamtego okresu, można by się było przekonać jak dobrym byli zespołem na żywo, zobaczyć jaki show wtedy robili i jak to się genialnie komponowało z ich oryginalnym barokowym imagem. Pozostają bootlegi, które są niestety ciężko dostępne i nie najlepszej jakości, ale zawsze to lepsze niż nic. Podsumowując jest to fenomenalna płyta niestety jednego z najbardziej niedocenionych zespołów w historii heavy metalu. Jak dla mnie jeden z albumów do zabrania na bezludną wyspę i ścisła czołówka ulubionych płyt razem ze świetnym poprzednikiem "Stronger Than Heaven" z 1986 roku. Kto jeszcze nie ma CD, a planuje kupić to polecam, wydanie także limitowane do 500 sztuk. Robson
kich fanów klasycznego heavy metalu. Nakładem Dissonance Productions wychodzi na rynek reedycja albumu "Time Will Tell" brytyjskiej grupy Rekuiem, pierwotnie wydany w 2006 roku. Na pierwszy rzut oka twór może wydawać się kompletnie anonimowy. Jednak wystarczy sięgnąć trochę głębiej, żeby przekonać się, że za tą nazwą kryją się weterani wyspiarskiego heavy. Pierwotnie była to grupa Requiem działająca w latach 1979-1984. Niestety z przeszłości pozostały jedynie skromne nagrania. Demo z roku 1980 i singiel "Angel of Sin" datowany na ten sam rocznik. Zespół reaktywował się dopiero na początku nowego wieku i postanowił zmienić nazwę na Rekuiem. W zamierzchłych czasach skład tworzyli Tim Harris (bas), Steve Mills (wokal), Karl Wilcox (perkusja) oraz Steve Slater (gitara). Ostatnich dwóch dżentelmenów wzięło na swoje barki kwestię reaktywacji i od 2001 roku zaprosili do współpracy Gordona Denny grającego na basie i śpiewaka Paula Parry. To właśnie w tej konstelacji napisany został materiał "Tim Will Tell" (a wcześniej EP "Black Death"). Wprawni szperacze pewnie od razu zwrócili uwagę na osobę perkusisty. Tak, tak, naturalnie to ten sam Karl Wilcox, który tłucze w gary legendarnej formacji Diamond Head. Pomijając kwestie personalne to wystarczy chociaż raz przesłuchać "Time Will Tell", żeby dojść do wniosku, że brzmi to bardzo klasycznie. Mimo trochę "wsiowej" okładki krążek robi bardzo pozytywne wrażenie. Choć jak dla mnie jest ciut za długi - prawie godzina materiału - ale z drugiej strony ciężko byłoby coś, tak na szybko, wyrzucić. Może cover "Paranoid" słynnej czwórki z Birmingham? Ale zagrany jest ciekawie, trochę inaczej, więc też nie byłby to taki oczywisty wybór. Po kilku przesłuchaniach jednak "Time Will Tell" cementuje się i w sumie minuty nie są już tak zauważalne. Zwraca się wtedy uwagę na mocne brzmienie. Słychać, że rzecz powstała współcześnie. Nagrania posiadają sporo witalności, a krążek nie dostarcza nudy. Przemykają gdzieniegdzie nawiązania do sceny NWOBHM, bywają ukłony w kierunku klasyki metalu (wspomniany cover ale i też parę powolnych aranży czy riffów). Znalazło się nawet miejsce dla spokojnych dźwięków. Nad instrumentami unosi się charakterny i pełny charyzmy wokal, moim zdaniem pasujący do
kształtu płyty. Sekcja funkcjonuje sprawnie a kilka zagrywek gitarowych może zostać w pamięci na dłużej. Od premiery tego materiału minęło już czternaście lat. Obcując z tymi kawałkami kompletnie nie czuć upływającego czasu. To duży plus. Często właśnie to on jest najlepszym recenzentem twórczości. Album "Time Will Tell" być może nie jest najbardziej odkrywczym z mojej płytoteki. Natomiast sprawia ogólne wrażenie bardzo szczerego i naprawdę dobrze zagranego zestawu piosenek. To na pewno daje mu dużą przewagę nad większością strasznie umęczonych wydawnictw. Posłuchajcie a pewne wnioski nasuną się same. Zachęcam! Adam Widełka
Toxik - Wasteland 2019 Vic
Toxik nie stał się gwiazdą, tak jak kilka innych thrashowych zespołów z USA, ale fani łojenia hołubią ich albumy "World Circus" (1987) i "Think This" (1989), bo to kawał porywającego thrashu najwyższej jakości. Co ważne zespół jest aktywny do dziś, ale póki co wydał pozycję archiwalną, reedycję debiutanckiego demo "Wasteland" z roku 1986, oryginalnie wypuszczonego tylko na kasecie. Aż trzy z tych utworów trafiły w następnym roku na debiutancki album Toxik, a tu mamy je w surowszych, ale równie interesujących wersjach. Rarytasem jest utwór tytułowy oraz bonusy, niepublikowane dotąd "Straight Razor", "Finer Points Of Tragedy" oraz instrumentalny "Lost World" - słabiej brzmiące, ale dla fana bezcenne. Wojciech Chamryk
The Babys - Silver Dreams: Complete albums 1975-1980 2019 HNE
Podstawą mojego muzycznego uwielbienia jest klasyczny hard rock rodem z lat 70. oraz tradycyjny heavy metal z przełomu lat70. i 80., uzupełniają go thrash metal (szczególnie ten amerykański), progresywny rock i metal oraz wszystko, co wokół tych stylów rozwinęło się i było kontynuacją w późniejszych epokach. W tym wszystkim jest miejsce na amerykański heavy metal z początków lat 80., zwany różnie, od hair metalu po glam metal, a także na brytyjski glam rock z początku lat 70. Zresztą pisałem o tym nie raz i chyba ogólnie jest to wiadome. Wspominam o tym w nawiązaniu do The Babys i ich muzycznego podsumowania zawartego w boxie "Silver Dreams". Swego czasu nasz Tonpress wydał singiel The Babys "I Love How You Love Me / Over and Over". Ten singiel nakierował mnie na tę grupę. Jednak moją osobę, przez większość mojego życia, prześladował przebój "Missing You", który kojarzyłem właśnie z Brytyjczykami. Jak się okazało - w sumie niedawno jest to nagranie już z solowej kariery wokalisty Jona White'a z lat 80. Niemniej był to powód, dla którego formacja ta czekała do tzw. późniejszego odkrycia. Bywa tak, że coś cię zainteresuje ale wokół dzieje się z byt wiele i nie ma okazji aby przy danym temacie przysiąść na dłużej. To właśnie - w moim przypadku przydarzyło się tej kapeli. W sumie mogę podziękować włodarzom Heavy No Evil Recording, którzy przygotowali wydawnictwo, bowiem dzięki nim zniknęła moja kolejna biała plama w poznaniu historii muzyki rockowej, która była w kręgu mojego zainteresowania. Zespół powstał w 1974 roku a powołany został przez klawiszowca i gitarzystę Mike'a Corby oraz menadżera Adriana Millara. Był to czas prosperity glam rocka i to chyba do tego nurtu należy zaliczyć ten zespół, choć jest wiele wątpliwości, co do tego. Po zewnętrznym imagu można usadowić ich gdzieś przy Smoke czy The Rubettes. Jednak muzycznie zupełnie do nich nie pasują, w ich
RECENZJE
193
muzyce jest zdecydowanie więcej klasy i ciężaru. Nie są też tak ostrzy jak chociażby Slade, przez co również nie można ich bezpośrednio wiążąc z hard rockiem. Niemniej w samej budowie utworów można sporo znaleźć z tego stylu. The Babys ze względu na muzyczną przestrzeń równocześnie kojarzy się z AOR em, jednak dla takiego Boston, który rozpoczął działalność w podobnym czasie, są za lekcy, a dla Toto za ostrzy. Jak już najbliżej byłoby im do Journey. W sumie ich muzyka najbardziej kojarzy się z tym co przyniosła w Ameryce epoka glam i hair metalu. Także, tak jakby wyprzedzali epokę, która miała nastąpić. Właśnie ten czynnik i eksplodujący punk rock, prawdopodobnie spowodował, że ten zespół nie odniósł spektakularnego sukcesu. Debiutancki krążek "The Babys" (1976) otwiera "Looking For Love" dynamiczny, świetnie zaaranżowany, klasowy rocker, który może przypaść do gustu fanom, rocka, hard rocka, AORu a nawet wczesnego heavy metalu. Kolejny "If You've Got The Time" oprócz cech poprzednika ma jeszcze bardziej nośny refren. Właśnie takie w większości są kawałki na debiucie The Babys. Znajdziemy też utwory będące pewną odskocznią, chociażby taki dynamiczny "I Love Howe You Love Me", który ewidentnie dzięki dancingowo-rock'n'rollowej estetyce zdecydowanie łatwo wpada w ucho czy też wieńczący album, trochę bardzie rozbudowany i z pewnymi elementami funky i soul "Dying Man". Drugim wcieleniem The Babys są wolne balladowe kompozycje. Ogólnie są wyśmienite. Na "The Babys" znalazły się trzy: "I Belive In Love", "Laura" i "Over And Over". Oczywiście zespołowi nie jest obce łączenie tych dwóch podstawowych elementów czyli dynamicznych z tymi wolniejszymi i balladowymi ("Wild Man"). Jestem zaskoczony zawartością debiutu, nie spodziewałem się tak dobrego podejścia do muzyki, kompozycji i aranżacji. Świetna gra muzyków, znakomite, niestarzejące się brzmienie, no i głos Jona White'a, który błyszczy swoim blaskiem od samego początku. Wydanie HNE uzupełniają jeszcze dwie inne wersje utworu "If You've Got The Time" oraz kawałek z drugiej strony singla, balladowy "Head Above The Waves". Rok później zespół wydaje krążek "Broken Heart" (1977). Pewnie zdając sobie sprawę, z siły rażenia głosu Jona w akompaniamencie melodyj-
194
RECENZJE
nych i wolnych dźwiękach, muzycy przygotowują znacznie wolniejszą i jeszcze bardziej przestrzenną muzykę. Owszem są wolne, balladowe kawałki typu "I'm Filling" i "Silver Dreams" z dodatkową aranżacją instrumentów smyczkowych, a w tym drugim nawet z kobiecymi chórkami. Jednak to nie one stanowią o obliczu tego albumu. Zespół postawił na polaczenie swojego dynamicznego i subtelnego temperamentu. Takie są właśnie kompozycje "Wrong Or Right" i "Golden Mile", gdzie ten drugi jest bardziej dumny od pierwszego. Za to najbardziej udanym przedstawicielem tego bloku jest absolutny hit "Isn't It Time". Świetny temat muzyczny, znakomita melodia, chóry kobiece, dodające soulowego posmaku, akcenty sekcji dęte, no i wyraziste orkiestracje instrumentów smyczkowych. Właśnie to dodatkowe wykorzystanie w aranżacjach smyków, dęciaków czy żeńskich wokali stanowi o inności całego krążka, a zarazem nadaje mu jeszcze więcej klasy. Do tej głównej części doliczyć należałoby jeszcze dynamiczne ale za to wolne kawałki "Rescue Me" i "A Piece Of The Action". Ogólnie kolorytu i smaczku "Broken Heart" dodają te najbardziej dynamiczne kompozycje. A chodzi o zaczynającego się soulowymi organami przechodzący w miarowy mocno hard rockowy "Give Me Your Love" oraz o rozpoczynający się znakomitym riffem i mocarną perkusją, świetny hard rockowy "And If You Could See Me Fly". Na tle całego albumu dwa bardzo jasne elementy. Na koniec pozostaje dynamiczny, rockowy a zarazem tytułowy "Broken Heart". Niestety kawałek jakoś nie zapada w pamięci. Album uzupełniają bonusy, są to, cover Jerry Lee Lewis'a - "Money (That's What I Want)" oraz alternatywne wersje "Silver Dreams" oraz "Isn't It Time". Kolejna udana płyta, świetnie wymyślona, zagrana i nagrana, ale mimo wszytko wolę debiut. Kolejny rok, kolejny album, "Head First" (1978). Kapela muzycznie okrzepła i w zasadzie na płycie mamy kumulacje tego, co najlepsze z dotychczasowych dwóch albumów. Jest i ciężko i subtelnie, melodyjnie oraz przebojowo, z ciekawymi aranżacjami, gdzie są i smyki i kobiece chórki. Jednak dla mnie najlepszy jest środek tego albumu z wyśmienitymi i nośnymi kawałkami w stylu hard'n' heavy, "Run To Mexico" i "Head First" oraz niesamowitą balladą "You (Got It)". Nie wiem czy te utwory były typowane na single
ale właśnie one do mnie najbardziej przemawiają. Zdecydowanie bardziej od "Every Time I Think Of You", który tym singlem był. Przynajmniej sądząc po tym, co znalazło się w sterze bonusów, a są to po dwie różne wersje "Head First" i "Every Time I Think Of You". Bez zmienne jest wykonanie, brzmienie i głos Jona White'a. Truizm ale inaczej tego nie można skomentować. Mija dwa lata i do dyspozycji mamy "Union Jacks" (1980). Muzycy pozostają przy swoim muzycznym świecie ale upraszczają aranżacje, rezygnując, ze smyczków, sekcji dętej czy chórków składających się kobiecych głosów. Powoduje to, że słuchając utworów The Babys po raz pierwszy myślę o takich zespołach jak Styx czy Survivor. Mało tego, jak rozpoczynające kawałki "Back On My Feet Again", "True Love True Confession" i "Midnight Randezvous" wydają się, że brzmią nawet przyzwoicie, to z kolejnymi kompozycjami coraz bardziej nudzimy się. Trochę dziwna sytuacja jak na The Babys. Pewnie z tego powodu włodarze HNE zdecydowali się na dołożenie do tej płyty nagrań z koncertu, oprócz editów i innych alternatywnych wersji wspomnianych już utworów. Pięć kawałków plus intro, które wymienione były przy opisie pierwszych trzech albumów, czyli około 20 minut muzyki na poprawę humor. Całe szczęście patent zdał egzamin. W tym samym roku dostajemy kolejny pełny krążek, jest nim "On The Edge" (1980). Utwory mają nadal prostsze aranżacje ale ogólnie jest to powrót do korzeni, a ściśle mówiąc do pierwszego albumu, gdzie dominowały, proste dynamiczne i konkretnie zagrane kawałki. Szkoda tylko, że więcej czasu nie poświęcili na utwory wolne i balladowe. Na tej płycie jest tylko jeden taki kawałek "Darker Side Of Town", a szkoda bo takie utwory to znak firmowy tego zespołu. Na "On The Edge" nie ma jakichś przebojów, ale album jest bardzo równy i słucha się go bardzo dobrze, oczywiście pod warunkiem, że lubi się melodyjny rock, hard rock, AOR i heavy metal razem wzięte. Niestety "On The Edge" to łabędzi śpiew The Babys. Niedługo po jego wydaniu zespół przestaje istnieć. Do dyskografii wlicza się jeszcze album koncertowy "Valentine Baby" z roku 2001. Z inną okładką oraz pod innym tytułem ukazał się ponownie sześć lat później, jako "Live In America" (2007). W boxie "Silver Dreams" mieliśmy już do
czynienia z nagraniami "live", były to bonusy do "Union Jacks". Nie są to jednak nagrania ze wspomnianych koncertówek. Te pochodziły z koncertu w Cleveland. Za to na szóstym dysku mamy do czynienia z "Live At The Tower Theatre", są to nagrania z płyty wydanej jedynie na potrzeby promocyjne i zawiera siedem utworów z koncertu, który kapela dała 23 kwietnia 1977 roku w Filadelfii. Zarejestrowane zostały wtedy głównie nagrania z pierwszej płyty. Zespół bardziej brzmi tu hard rockowo, a zarazem bluesowo i AOR owo. Niesamowita gratka dla fanów The Babys. Uzupełnieniem tego krążka jest prawdziwy pierwszy album. Po raz pierwszy wyszedł on w roku 1978 pod tytułem "The Official Unofficial Babys Album" i zawiera nagrania, które zarejestrowano w roku 1975, właśnie z myślą o wydaniu debiutu. Jak dla mnie znakomita rzecz. To początki wszystkiego, co już poznaliśmy, w dodatku jeszcze cięższej oprawie, prawie hard rockowej. Słuchając tych nagrań tak się zastanawiam, czemu tego nie pociągnęli w takiej formie. Myślę, że wtedy zdecydowanie szybciej zainteresowałbym się tym zespołem. "Silver Dreams: Complete albums 1975-1980" zawiera wszystko z początku kariery tej formacji. Cała masa muzyki, która niewątpliwie daje dużo satysfakcji. Tak jak wspomniałem po wydaniu "On The Edge" drogi muzyków rozchodzą się. Najbardziej udanie swoją karierę rozwija Jon White, jest to działalność solowa z przerwą na glam metalowy Bad English. Natomiast w roku 2013 dwaj byli muzycy The Babys, Wally Stocker oraz Tony Brock ponownie powołali do życia zespół. Rezultatem tego kroku jest krążek "I'll Have Some Of That" z roku 2014. No i są to kolejne sprawy, którą będę musiał dla siebie odkryć. \m/\m/