Intro Nie wiem jak u Was, ale od początku pandemii w moim życiu nic się nie zmieniło. Oprócz pewnego niepokoju, który wkradł się do mojej głowy oraz pewnych uniedogodnień, zajęty byłem ciągle tymi samymi obowiązkami. W kwestii prac dotyczących magazynu też niewiele się zmieniło. Niemniej u innych, a przede wszystkim u muzyków, wirus musiał wprowadzić pewne zmiany. Zaowocowało to tym, że zdecydowanie więcej zespołów odpowiedziało nam na pytania, a co niektórzy, wręcz przysłali nam elaboraty. Wynika z tego, że mieli więcej czasu i pewnie też trochę się nudzili. W ten oto sposób musiałem przygotować ponad osiemdziesiąt wywiadów oraz ponad dwieście recenzji. Was - drodzy czytelnicy - z pewnością to ucieszy, ja niestety miałem z tego powodu trochę problemów i niezłej gonitwy z czasem. Przejdźmy jednak do spraw bieżących. Od samego początku było wiadomo, że okładkowym wywiadem nowego numeru HMP będzie rozmowa z muzykami Cirith Ungol. A powód był prosty, wydali pierwszy studyjny album, od dwudziestu dziewięciu lat. I to jaki! Oczywiście w rolach głównych występuje perkusista Robert Garven. Każdy nasz wywiad, który dotyczył Cirith Ungol, to właśnie on mam go udzielał. Po rozmowie z Robertem natkniecie się na niemieckich wiarusów Grave Digger i Destruction. Pierwszy promuje kolejny solidny album studyjny "Fields of Blood". Drugi zaś koncertówkę "Born To Thrash" i chyba przez jakiś czas będą tym wzbudzać zazdrość wśród innych formacji, bowiem w czasach pandemii ciężko będzie nagrać dobrą płytę "live". Poza tym, rozmowy z Chrisem Boltendahlem oraz Schmierem nigdy się nie nudzą. Za weteranami mamy przedstawicieli trochę młodszego pokolenia - Havok i Warbringer - wyróżniających się kapel ze sceny thrash metalowej. Obie zdecydowanie różnią się w podejściu do tej samej muzyki, pierwsza mocno stawia na bezpośredniość, druga podchodzi bardziej ambitnie i szerzej do zagadnienia. Niemniej obie ciągle nie dają mi powodu aby o nich zapomnieć. Tym samym mam nadzieję, że wśród naszych czytelników są to również rozpoznawalne marki. Jeżeli nie, koniecznie sięgnijcie po albumy Havok - "V" oraz Warbringer - "Weapons of Tomorrow". Po tych dwóch rozmowach mamy kolejnych przedstawicieli starszego pokolenia, tym razem związanych z NWOBHM, czyli Cloven Hoof oraz Tokyo Blade. Obie kapele nagrały bardzo przyzwoite studyjne albumy. Muzycy z Wolverhampton zatytułowali płytę "Age Of Steel", a ich rodacy z Salisbury, "Dark Revolution". Jednak to nie jedyne grupy z tej
sceny, które znalazły się w aktualnym numerze magazynu, bowiem w jego dalszej części znajdziecie wywiady z Elixir, Satan's Empire oraz Blackmayne. Zaś pod sam koniec naszego periodyku swoje miejsce znalazła również rozmowa z Dennisem Strattonem, gitarzystą z debiutanckiego krążka Iron Maiden. Co prawda rozmowa głównie dotyczyła jego aktualnego zespołu, AORowego Lionheart, to jednak nie obyło się bez paru pytań odnośnie Maiden. Także maniacy nurtu NWOBHM powinni przeczytać również i tę rozmowę. Wcześniej, zaraz za artykułami Cloven Hoof i Tokyo Blade, wylądował wywiad z założycielem i gitarzystą włoskiego Skanners, Fabio Tenca. Choć Włochów nie zalicza się do NWOBHM, to działali od początków lat 80. zeszłego wielu, więc równolegle do brytyjskiej sceny. Nagrali wtedy dwa niezłe albumy, "Dirty Armada" (1986) oraz "Pictures of War" (1988), co pozwala potraktować ich w równorzędny sposób. Poza tym Skanners nigdy nie uległo rozpadowi, działają nieprzerwanie do tej pory, choć z pewnych powodów zdarzały się im dość długie przerwy. Niemniej ich płyty to gwarancja solidnej dawki klasycznego heavy metalu, a formacja zdaje się w cale nie jest mocno rozpoznawalna wśród true metalowej braci. W mojej opinii powinno to się zmienić. Kolejny blok w nowym numerze dotyczy się kapel szeroko pojętego progresywnego metalu. Każda z nich jest inna ale równie wspaniała. Takie Astharoth czy Mekong Delta wywodzą się z technicznego grania thrash metalu, Ivanhoe to sukcesorzy głównego nurtu tej sceny, ale najwięcej radości przyniosły mi nowe, wydane po wielu latach przerwy, pełne albumy studyjne formacji Conception oraz Psychotic Waltz. Kolejny raz spełniły się moje marzenia. Jednak to nie wszystko jeśli chodzi o progresywny metal, bowiem w dalszej części magazynu natkniecie się na wywiady z AnVision, Traumhaus, Pattern-Seeking Animals, Polis oraz Caligula's Horse, które ukazują nam jeszcze większą paletę odcieni tej odmiany metalu. Jednak to nie progresywny metal najwięcej zajmuje miejsca w 76. odsłonie magazynu. Oczywiście ten obszar należy do muzyków, którzy oddani są bez reszty tradycyjnym metalowym dźwiękom. Ich różnorodność oraz mieszanka doświadczenia i młodzieńczej żywiołowości może oszołomić. Nie wspomnę, że wszystkie pochodzą z różnych zakątków świata. Trudno specjalnie wyróżnić którąkolwiek z tych kapel, bo to czy nasza Divine Weep, czy też włoskie Ancillotti i Black Phantom, nie mówiąc o żółtodziobach na scenie Traveler, Sölicitör czy starych rutyniarzy Madhouse, Oz, Shok Paris, to warto
przy każdej z nich zatrzymać się. Fakt może niektórym jeszcze czegoś brakuje albo komuś nie przypadną do gustu ale wszystkie one stanowią o mocy oraz różnorodności tej sceny. I nie ma siły na pewno jakiś zespół zostanie z Wami na dłużej, tylko trzeba się trochę wysilić. Każdy z nich tylko czeka aby go odkryć. Nie mogę nie wspomnieć, że w tym całym ogromie materiałów o tradycyjnej scenie heavymetalowej znalazło się miejsce na krótki wywiad z Mateuszem Gajdzikiem, a to dlatego, że postanowił wraz z kolegami ponownie wznieść sztandar Witchking. Od jakiegoś czasu pewną tradycją stało się publikowanie na naszych łamach artykułów o zespołach doom metalowych, tych o bardziej dumnych i epickich dźwiękach. I tak z nowym numerem odnajdziecie wywiady z odrodzonym amerykańskim Tyrant a także Sorcerer, Lord Vigo oraz Crimson Dawn. Każda z płyt tych bandów ma sporo atutów aby przykuć Waszą uwagę, niemniej ja zdecydowanie proponuję Wam nowy album Amerykanów z Tyrant, zatytułowany "Hereafter". US metal, doom metal, epickie zacięcie oraz głos Roberta Lowe. Wspaniałości! Oczywiście nie mogło zabraknąć thrash metalu. Zresztą już parę nazw związanych z tą sceną przewinęło się. Niemniej zwolennicy takiego grania nie powinni ominąć rozmów z Poltergeist, Jenner, Euphoria Omega, Pirahna, Razgate, Reactory, Verbal Razors czy Bitterness. Wszystkie z nich kreują różnorodne podejście do thashu a także przedstawiają różny poziom artystyczny. W każdym razie jest z czego wybierać. Nie pominęliśmy również bardziej melodyjnych scen, począwszy od melodyjnego power metalu (Firewind, Nightwish, Lovebites), po przez przedstawicieli hard'n'heavy (Restless, Naked Root, Magick Touch, Wishing Well, Vanderberg). W tym ostatnim wypadku temat rozszerzony jest o odłam określany retro rockiem. Najjaskrawszym tego przykładem jest szwedzki Horisont, choć w numerze jest jeszcze parę kapel, którym po części można byłoby ten termin podłączyć. To pokrótce o tym, co znajdziecie w nowym 76. numerze naszego magazynu. Oczywiście to nie całość materiałów, bowiem jak pisałem na początku, tym razem jest tego wyjątkowo dużo, więc szczegóły już sami musicie wyłowić, do czego namawiam. A jak jesteście fanami tradycyjnych odmian heavy metalu to z pewnością coś dla Siebie odnajdziecie. Miłego czytania! Michał Mazur
Spis tresci
3 4 6 8 10 12 14 16 18 20 23 26
Intro Cirith Ungol Grave Digger Destruction Havok Warbringer Cloven Hoof Tokyo Blade Skanners Elixir Psychotic Waltz Ivanhoe
28 30 32 36 38 40 42 44 47 50 52 54 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 76 77 78 79 80
Conception Astharoth Mekong Delta Witchking Tyrant Sorcerer Lord Vigo Crimson Dawn Divine Weep Poltergeist Dark Forest Ancillotti Black Phantom Road Warrior Traveler Commando Solitary Sabred Dressed To Kill Madhouse Oz Shok Paris Black Hawk Palace Gomorra Jenner Euphoria Omega Verbal Razors
82 84 86 88 91 92 94 96 98 100 102 104 106 108 110 111 113 114 116 118 120 122 124 126 128 130 132
Bitterness Zatyr Lady Beast Toledo Steel Skyryder Wallop Death The Leveller The Wizar’d Spell Satan’s Empire Blackmayne Dark Arena Kill Ritual Dreamlord Reactory Razgate The Spirit Cabinete Piranha Hunter Hellraiders Naked Root Restless Firewind Nightwish Lovebites Revoltons Lycanthro
134 136 138 141 144 146 148 150 152 154 156 158 160 162 168 171 172 174 180 183 184 186 225
Lord Of Light Goblins Blade AnVision Traumhaus Pattern-Seeking Animals Intense Vandenberg Solicitor Lost Legacy Sandstorm Magick Touch Horisont Wishing Well Polis Caligula’s Horse Wolftooth LionHeart Headless Beast Crystal Eyes Zelazna Klasyka Reminiscencje NWOBHM Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...
3
Płomień prawdziwego metalu Mimo iż do końca roku pozostało jeszcze siedem miesięcy, nie mam wątpliwości, że nowy album Cirith Ungol to największe wydarzenie 2020 w świecie heavy metalu. Podobnie chyba czuje perkusista Robert Garven, z którego energia aż kipiała, kiedy odpowiadał na kolejne moje pytania. Rob to gawędziarz, więc nie zdziwcie się, jeśli w którymś momencie ominie pytanie szerokim łukiem, tylko po to aby złożyć buńczuczną deklarację, jak na rasowego wojownika o prawdziwy metal przystało. Cały ten wywiad, to świetna errata do najnowszego dzieła amerykanów - jest równie epicki, co muzyka na nim zawarta! Zresztą, przekonajcie się sami! HMP: Cześć Rob, dzięki za kolejny wywiad dla naszego magazynu! Jak się macie w tych ciężkich czasach? Robert Garven: Dzięki, trzymamy się całkiem nieźle! Uwielbiamy HMP, zrobiliście poprzednio świetny artykuł o naszym zespole, Jimmy był nawet na okładce! Nigdy nie zapomnimy Wam tego i bardzo, bardzo się cieszymy, że znów możemy gościć na łamach Waszego epickiego magazynu! Dzięki Rob! Dużo Waszych koncertów zostało odwołanych z uwagi na covid-19... Niestety, mieliśmy zaplanowanych kilka ekskluzywnych koncertów na całym świecie, no ale zostały one albo odwołane, albo przełożo-
cie do swojej historii nowe rozdziały. No tak, kiedy zespół się rozleciał, mieliśmy niejako "niedokończone sprawy". "Forever Black" to rzecz, która powinna nastąpić dokładnie po "Paradise Lost". I niejako tak się stało! Właśnie! "Forever Black" to płyta która brzmi, jakbyście w 1991 wyszli ze studia na papierosa, wrócili i nagrywali dalej. Zrobiliście więc nie tylko album ale coś na kształt wehikułu czasu! Każdy mówi, że "Forever Black" brzmi jakbyśmy nigdy się nie rozpadli i to jest to co chcieliśmy usłyszeć! To znaczy dla nas tyle, że ludzie rozumieją o co nam chodzi, że nie podą-
ilość detali, doboru pędzli - to wszystko jest niesamowite! To dla nas wielki honor i przywilej współpracować z takim artystą jak Michael i mam nadzieję, że jego legenda będzie nadal zaszczycać nasze okładki. Michael to jeden z najstarszych i najbardziej lojalnych przyjaciół Cirith Ungol od lat. Wpadł nawet na nasz koncert na "Defenders of the Old" festiwal w Nowym Jorku. Co za gość! Rob, porozmawiajmy trochę o kawałkach, które zawiera "Forever Black". Najbardziej chwytliwym numerem na płycie wydaje się być "Fire Divine"... Każdy ma swoich faworytów, uwielbiam czytać czasem komentarze fanów! Zwłaszcza, że niektórzy porównują nasze kawałki do artystów, o których nigdy nie słyszeliśmy! Zawsze też pojawiają się porównania do Black Sabbath, a to dla nas wciąż wielki zaszczyt, choć nigdy jakoś świadomie nie robiliśmy utworów "pod nich". Ale to jest właśnie Cirith Ungol, nic dodać, nic ująć! Na numer pilotujący płytę wybraliście pędzący "Legions Arise", który dość bezpośrednio nawiązuje do "Join the Legion" z "Paradise Lost". To jedyny numer, do którego napisałem tekst i tak, masz rację, chciałem żeby to było coś w stylu sequela "Join the Legion". Chciałem, żeby to był mocny, szybki numer, ale chciałem też nawiązać do mojego ulubionego naszego numeru, czyli "Blood & Iron" z "One Foot In Hell". Spore wrażenie robi również jeden z najdłuższych na płycie, epicki "Stormbringer", który wbrew tytułowi nie ma nic wspólnego z Deep Purple. "Stormbringer" to jedyny kawałek, który bazuje na historii Elryka. Kiedy wiedzieliśmy już, że na okładce znajdzie się czarny miecz Elryka, Tim stwierdził, że czas odkurzyć jego historię. To ballada, która opisuje trudną relację Elryka z jego przeklętym mieczem, który musi nosić. Numer ten ma też kapitalną partię gitary, to taki "Finger of Scorn" tego albumu.
żamy za trendami, ale pozostajemy prawdziwi dla samych siebie i wobec swojej muzyki. Nie staramy się na nowo wynaleźć koła. Niestety, nasza podróż w czasie możliwa była tylko w jedną stronę i teraz utknęliśmy w Waszych czasach, i cholera, nie możemy wrócić! (śmiech)
Niesamowitym utworem jest również "The Frost Monstreme", gdzie pojawia się nieco więcej przestrzeni dla tradycyjnego, hard rockowego riffowania i melodii. Niektóre zagrywki przywodzą mi na myśl Wishbone Ash! Ten numer jak i "Fire Divine" to pomysły Grega i oba nawiązują do spuścizny albumu "Frost & Fire", gdzie faktycznie często nawiązywaliśmy do klasyki rocka z lat 70-tych. Niektóre nawiązania są wręcz oczywiste, ponieważ staramy się tworzyć w zgodzie z naszą historią. Nasze numery mają też czasem ukryte nawiązania, dzięki którym kawałek ma swoją tajemnicę.
Aby tradycji stało się zadość, okładkę płyty zdobi ponownie obraz Michaela Whelana. Tak! Ta fantastyczna okładka to obraz zatytułowany "Elryk na wygnaniu", idealnie odzwierciedla ona ciemną i ponurą atmosferę albumu. Elryk przemierza na tym obrazie bezkresy ziemi niczyjej, jego przeklęty miecz, "Siewca Burzy" zwisa za nim, gdzieś w tle widać Kruka zagłady… W przeciwieństwie do poprzednich okładek, które wykorzystywały obrazy zdobiące książki o Elryku z Melnibone, ten obraz to wizja Elryka, której nigdzie wcześniej nie wykorzystano. Powala mnie wykorzystanie techniki malowania na płótnie,
Jeśli mam być szczery, nie spodziewałem aż tak dobrego albumu, zwłaszcza, że wiele powracających zespołów nie daje rady i nie nagrywa już tak dobrych albumów jak w latach 80-tych. Ale Wam się udało! Jak to zrobiliście? Wiesz, podstawa zespołu jest wciąż żywa, ale to co nas najbardziej zaskoczyło to - to, że ten pierwotny głód metalu jest również żywy w nas! Wciąż jesteśmy poszukiwaczami zaginionej prawdy i wciąż pijemy wodę ze źródła prawdziwego metalu. Zespół rozpadł się dawno temu, ale nasz nowy album jest jak jasna wiadomość: siła Ungol znów się obudziła i
Foto: Cliff Montgomery
ne. Z niecierpliwością wyczekujemy dnia, kiedy wszystko wróci do normy i będziemy mogli pokazać swój unikalny metalowy styl światu! Są jednak i dobre wiadomości! Tak jak ostatnio obiecaliście, nowy album Cirith Ungol jest gotowy. Wróciliście bo wielu długich latach. Jakie to uczucie mieć w końcu nowy album? Oh, to absolutnie wspaniałe uczucie! Wiesz, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się razem i zaczęliśmy pracować nad materiałem, nie mieliśmy pojęcia, że wydanie nowego albumu jest w ogóle możliwe! A teraz "Forever Black" jest, możemy go dotknąć i jest to absolutnie wspaniałe, że możemy postawić go obok naszych pozostałych czterech płyt! Dla mnie "Forever Black" jest niejako potwierdzeniem, że Wasz powrót to nie jest jedynie incydent. Jesteście tu i teraz i dopisuje-
4
CIRITH UNGOL
wstąpiła w dusze niepomszczonych! Czas by wstąpić do legionu i odpowiedzieć na wezwanie! (Rob użył dokładnie zwrotu "Now is the time to "Join the Legion" and answer "The Call"!" co jest oczywistym odniesieniem do tytułów utworów Cirith Ungol - przyp. red.) Na początku nie byłem przekonany do specyficznego, brudnego brzmienia albumu, ale teraz naprawdę je uwielbiam! Udało Wam się w idealny sposób połączyć old school z nowoczesnością. Kto jest za to odpowiedzialny? Najpierw pracowaliśmy nad demówkami w naszym sekretnym odosobnieniu, a potem weszliśmy do studia należącego do Armanda Johna Anthony'ego z zespołu Night Demon, który po prostu uchwycił esencję brzmienia Cirith Ungol. To bardzo reprezentatywna rzecz dla nas i ważny moment w naszej historii. Arthur Rizk podjął się masteringu płyty, ale tak naprawdę każdy z nas był w to zaangażowany i każdy z nas czuł podobnie. Album jest surowy, jest ciężki i ma 39 minut! Tak miało być!
wydał Metal Blade to coś nieprawdopodobnego! Te wszystkie pałki, zdjęcia, mini mikrofon - totalny odjazd! Metal Blade wydaje się wspierać Was jak tylko może? O tak. Nasza przyjaźń z Brianem Slagelem sięga jakoś 1981 roku kiedy to wydawaliśmy "Frost & Fire". Metal Blade zawsze był jednym z naszych najbardziej lojalnych partnerów i serio, nie moglibyśmy sobie wymarzyć lepszego wsparcia. Wielu ludzi z Metal Blade to po prostu nasi fani. Nawet kiedy zespół był w rozsypce, oni trzymali w swoich archiwach nasze nagrania tylko po to, żeby ocalić je przed zapomnieniem i zaprezentować nowej generacji - np. pod postacią kompilacji "Servants of Chaos", który zawiera masę wczesnych nagrań. Jestem pewien że bez tych gości nasz po-
być wiernym drodze, którą obrałem dawno, dawno temu. Fałszywy metal upadnie! Wasz pierwszy występ z nową płytą, czyli festiwal "Keep It True" został przesunięty na przyszły rok.... No tak, epidemia zebrała swoje żniwo na bardzo szeroką skalę. Festiwal Keep It True został przełożony, a mieliśmy tam zagrać dwa koncerty - jeden z repertuarem z nowej płyty, plus najlepsze numery z "Paradise Lost", a następnej nocy planowaliśmy wykonać swoiste best of z pierwszych trzech płyt. No ale cóż, nic takiego się niestety nie wydarzy... Najzagorzalsi fani w maju otrzymają specjalny, siedmiocalowy flexi disc z utworem "Brutish Manchild", który będzie dołączony do Decibel Magazine. Opowiedz o tym
Zgaduję, że w studiu panowała dobra atmos fera? Pewnie, wszyscy byli mega podekscytowani! Mieliśmy gotowe utwory kiedy zjechaliśmy do studia, każde demo miało kilka wersji, tak aby każdy mógł się przygotować ale i dodać coś od siebie - te dema są zresztą dostępne w specjalnym wydaniu w box secie. Od zawsze tworzyliśmy demówki w ten sposób i tak jest i teraz. Jak zwykle, chcielibyśmy mieć nieco więcej czasu w studio, ale Armand to bardzo utalentowany człowiek i ugościł nas naprawdę świetnie - jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pracę którą wykonał przy tym albumie. Ja osobiście jestem mu bardzo wdzięczny za brzmienie bębnów, zrobił kapitalną robotę! Założę się, że cała ta pozytywna atmosfera w studiu to wynik ciepłego odbioru Waszego powrotu przez fanów. Zagraliście kilka kon certów, które żywo zainteresowały fanów na całym świecie. Czy to jest właśnie ta sekret na moc, która dała Wam energię by zrobić tak świetny album? Nie ulega wątpliwości, że powód naszej egzystencji jest i zawsze był ten sam: możliwość dzielenia się naszą unikalną wizją metalu ze światem! Od kiedy znów się zeszliśmy, zagraliśmy kilka niezapomnianych, ekskluzywnych koncertów min. na Frost & Fire Festival, Keep It True czy Up The Hammers, koncertów na małych festiwalach jak Chaos Descends czy Muskelrock aż po te największe jak Rock Hard czy Bang Your Head. Jednak ten cały impet wziął się również od singla "Witch's Game", z nadchodzącego filmu "The Planet of Doom". Masę ludzi wręcz domagało się pełnego albumu. Byliśmy dla nich symbolem, nadzieją, która trzymała ich przy życiu. Nie mogliśmy ich zawieść. Właśnie: Wasz wielki powrót został udokumentowany pod postacią koncertówki "I'm Alive" na której znalazły się w zasadzie wszystkie najważniejsze utwory z Waszej przeszłości. Jesteście zadowoleni z tego wydawnictwa? Cirith Ungol nigdy nie zrobiło wcześniej albumu na żywo, i w sumie jeszcze zanim Metal Blade zasugerowało żeby coś takiego zrobić, już chodziło nam po to głowie. Wiesz, może i jesteśmy starsi i nie wyglądamy tak świetnie jak kiedyś, ale płyta brzmi świetnie i jesteśmy bardzo z niej dumni! Limitowany box, który
Foto: Cliff Montgomery
wrót by się nie udał, a na pewno nie byłby aż tak pełen sukcesów. Zastanawiałeś się kiedyś, jak bardzo scena metalowa zmieniła się na przestrzeni tych wszystkich lat? Czy jest na niej wystarczająco miejsca dla tradycyjnego grania? Zmieniło się bardzo wiele - mamy na przykład teraz podgatunki gatunków, co jest wręcz niemożliwe! Co jednak ważne, Cirith Ungol wciąż wierzy w ten rdzeń, który ukształtował heavy metal: Deep Purple, Black Sabbath, Budgie, Mountain i tak dalej - to wszystko jest wciąż żywe w dzisiejszych czasach. Wierzymy, że naszą misją jest trzymać płomień prawdziwego metalu wysoko ponad naszymi głowami i maszerować prosto na bitwę. Gdy nadejdzie czas, przekażemy ten płomień innym, tak jak to robiło wielu przed nami. Jest wielu, którzy poniosą ten płomień ku przyszłości! Rozumiem, że Wasi idole pozostali niezmien ni przez te wszystkie lata? Szczerze? Słucham masę nowej muzyki, która wychodzi i jestem zachwycony, jak wiele dobrych zespołów pojawia się z dnia na dzień. Z wieloma z nich mieliśmy okazję dzielić scenę. Napawa mnie to dumą, bo tak jak mówiłem wcześniej, jest komu przekazać ten płomień prawdziwego metalu - dzięki tym zespołom, prawdziwy heavy metal nigdy nie umrze. To wszystko trzyma mnie przy życiu i pozwala
pomyśle! Tak, nagraliśmy "Brutish Manchild", jedną ze starszych piosenek na nowo i zdecydowaliśmy się podzielić tym nagraniem na potrzeby Decibel Magazine i ich czytelników. Wiemy, że mamy wielu fanów na całym globie i wiemy też, że musimy o nich dbać, dostarczając im od czasu do czasu coś ekstra. Decibel Magazine to potężne medium wydawane w sporym nakładzie, więc to świetnie, że nasza muzyka może być dołączona do tego pisma. A to tylko przedsmak tego co nadejdzie! Rob, dzięki za poświęcony mi czas i masę świetnych historii! Mam nadzieję że niebawem będzie okazja spotkać się na żywo, najlepiej podczas jakiegoś polskiego gigu Cirith Ungol! Chciałem bardzo podziękować Tobie, Waszej redakcji i Waszym czytelnikom za zainteresowanie zmartwychwstaniem Cirith Ungol. To wspaniałe, że wspieracie nas przez te wszystkie lata i szerzycie dobre słowo o nas. Kto wie ile to wszystko jeszcze potrwa? Chcemy grać pisać, grać i dzielić się tak długo jak nam to będzie dane! Mam nadzieję, że nasze drogi niebawem się przetną i spotkamy się podczas jednego z naszych koncertów w Waszym pięknym kraju! Marcin Jakub
CIRITH UNGOL
5
Powrót do Szkocji Z Chrisem rozmawiałam w czasie najmocniejszej fazy społecznej izolacji, zarówno u nas, jak i w Niemczech. Grave Digger utknął niestety z koncertami i z planami na teledysk, ale szczęśliwie udało mu się wydać płytę i to chyba naprawdę bliską sercu Chrisa. "Fields of Blood" to trzeci "szkocki" krążek Grave Digger. O pasji do Szkocji i powiązaniach z klasycznym już "Tunes of War" możecie przeczytać poniżej. HMP: Epidemia to naprawdę niefart dla zespołów, które, podobnie jak Wy właśnie wydają nową płytę. Z jakimi problemami teraz mierzysz się w szczególności? Chris Boltendahl: W tej chwili nie mamy wielu problemów. Jako że ma się ukazać płyta, robimy normalną promocję, nagłaśniamy ją w mediach społecznościowych, udzielamy wywiadów. Coś, czego nam się teraz nie udało dopiąć, to video do mojego ulubionego kawałka z nowej płyty "Lions of the Sea", które miało być kręcone w
się odbyć wielki show z dudziarzami oraz bębniarzami z Francji, którzy zresztą też zagrali na nowym albumie. Mam jednak nadzieję, że uda nam się to zrobić w przyszłym roku. Przeniesienie całej ekipy dodatkowych muzyków na kolejny rok nie będzie stanowiło problemu? Dudziarze są z Hamburga i są wielkimi fanami Grave Digger. Znamy się zresztą już ponad dziesięć lat. Zagrali z nami na Wacken już
wnego, że pojawiła się ponowna chęć stworzenia albumu o Szkocji, a skutkiem tego była także ochota stworzenia następcy "Ballad of Mary". Tak powstała ballada "Thousand Tears". Pierwotnie chciałem, żeby zaśpiewała ją Alissa z Arch Enemy. Niestety do tego nie doszło, bo Alissa pracuje teraz nad płytą i robi różne inne projekty. Pomyślałem więc o wokalistce Battle Beast. Noora też jest świetna. Skontaktowaliśmy się i się udało. Gdybyś miał okazję, chciałbyś w przyszłości zaśpiewać duet z Noorą na płycie Battle Beast? (śmiech) Nie planuję, ale jeśli by to muzycznie pasowało... wiadomo, Battle Beast i Grave Digger to zupełnie inna estetyka, ale... jasne, gdyby mi kiedyś zaproponowano, zgodziłbym się. Podoba Ci się ten... nazwijmy to "disco metal" w wykonaniu Battle Beast? Na samym początku było to dobre, lubię też kawałek "Black Ninja". Jednak to, co muzycznie teraz prezentują to nie do końca mój styl. Dla mnie osobiście takie zespoły jak Battle Beast czy Beast in Black za bardzo oddaliły się od heavy metalu. Doskonale rozumiem, co masz na myśli. Wróćmy zatem do Grave Digger. Jeśli chodzi o teksty, w ostatniej dekadzie albo udajecie się w zupełnie nowe rejony (jak na "Clash of the Gods") albo wracacie do starych koncepcji jak w przypadku "Return of the Reaper" czy "szkockich" płyt. Która droga rodzi większy sukces... albo, która z nich przychodzi Ci łatwiej? Trudno określić, która odnosi większy sukces. Sam najchętniej piszę teksty o aspekcie historycznym, tak jak teraz o Szkocji, i to przychodzi mi względnie lekko. Z drugiej strony są też teksty takie jak na "Return of the Reaper" gdzie opowiadam krótkie historie, opowieści grozy, albo zdarzenia, które sam przeżyłem. Jednak w tym momencie najlepiej pisze mi się teksty zainspirowane historią.
Foto: Grave Digger
Szkocji. Mieliśmy już wszystko zabukowane, ale w związku z epidemią koronawirusa niestety musieliśmy to odwołać. Pomijając fakt, że nie mogliśmy zrealizować materiału filmowego w Szkocji, najbardziej istotne jest obecnie to, że nie możemy grać koncertów promujących nowy album. Miała być to nasza premiera, więc naprawdę wielka szkoda. A jak Ty osobiście znosisz ten czas "społecznej kwarantanny"? Masz czas na swoje obrazy i rzeźby? Muszę teraz względnie dużo robić dla zespołu. Zadbać o nasz sklep internetowy, żeby zarobić troszkę pieniędzy, w czasie gdy nie możemy grać koncertów. Poza tym u mnie i u mojej rodziny jest wszystko w porządku. Brak koncertów doskwiera i nam. Niestety również Wacken Open Air zostało odwołane. Miało się na nim odbyć Wasze 40-lecie. Dokładnie. Zrobimy za rok jubileusz "czterdzieści plus jeden". W związku z nim mieliśmy zresztą zabukowaną całą masę festiwali na nadchodzące lato. Między innymi miał być to Rock Hard, RockHarz, potem Wacken, gdzie miał
6
GRAVE DIGGER
2010 roku. Z nimi więc nie ma żadnego problemu. Ucieszą się, jeśli będą znów mogli z nami wystąpić. Widziałam Cię kiedyś na Wacken, kiedy Grave Digger nie grał żadnego koncertu... Co jest dla Ciebie podczas takiego wypadu więk szą wartością - spotkać się ze znajomymi muzykami czy wystąpić po drugiej stronie - w roli widza koncertów? Jedno i drugie. Mogę spotkać zespoły, z którymi się dawno nie widziałem. Mogę zobaczyć koncerty kapel, których sam jestem fanem, takie jak Iron Maiden czy Judas Priest. Dlatego przyjeżdżam bardzo chętnie. Wspomniałeś, że dudziarze występowali już z Wami na Wacken. Wtedy też "Ballad of Mary" zaśpiewałeś z Doro. Od razu przyszło mi na myśl, że następcą tej ballady jest "Thousand Tears" zaśpiewane z Noorą. Chciałem znów zrobić album o szkockiej historii. To było w 2018 roku, zaraz po tym, jak zwiedzałem Szkocję z rodziną. Mojego syna, który teraz ma 14 lat, też bardzo zainteresowała historia. Widział pola bitew, zamki. Nic dzi-
Najczęściej zakłada się, że te historyczne inspiracje pojawiły się w Grave Digger wraz z dołączeniem Tomiego Göttlicha. Tak, zgadza się. Tomi jest nauczycielem zarówno historii, jak i angielskiego. Miał ogromną wiedzę na ten temat i bez wątpienia to on pchnął Grave Digger w tym kierunku. Dla wielu fanów najlepszą Twoją płytą jest "Tunes of War". Domyślam się, że pisanie nowych "rozdziałów" jest wyzwaniem. Jakie części "Tunes of War" analizowałeś, chcąc sprostać temu wyzwaniu? Klimat. Nie chodzi nawet tak bardzo o samą muzykę zawartą na "Tunes of War". Na pierwszym miejscu chodzi właśnie o klimat, jaki miał ten album. Chciałem dowiedzieć się, jak on na mnie będzie oddziaływać w dzisiejszych czasach. Dlatego słuchałem "Tunes of War" relatywnie bardzo często. Mimo to myślę, że płyta "Field of Blood" zyskała jednak zupełnie inny nastrój niż "Tunes of War". Po pierwsze, nie żyjemy w czasach, kiedy pisałem "Tunes of War". Upłynęły w końcu dwadzieścia cztery lata. Po drugie, nieco inne tło historyczne prezentuje ten krążek. Obecnie opowiadam bardziej z osobistej i emocjonalnej perspektywy. "Tunes of War" był napisany z punktu widzenia nauczyciela historii. I to w połowie lat 90. - najgorszym okresie dla heavy metalu! A Grave Digger w tym czasie święcił tryumfy.
Z pewnością przyczynił się do tego kawałek "Rebellion", który całymi dniami leciał w niemieckich audycjach muzycznych, głównie w Vivie. Dlatego "Tunes of War" stał się tak znany. Poza tym w pewnym stopniu w Europie, ale też w pozostałych częściach świata wpłynął na tę popularność film "Braveheart". Kiedy słucham "szkockich" płyt Grave Digger - starszej "Tunes of War" i tych współczesnych - zastanawiam się zawsze, jak trudno jest nagłośnić dudziarzy... Nagrać dudziarzy na płytę zawsze jest bardzo trudno, ponieważ mają zupełnie inny dźwięk niż pozostałe, normalne instrumenty. Jeśli pracujesz z dudziarzami, przynajmniej z tymi szkockimi, musisz swoje instrumenty muzyczne dopasować do brzmienia dud, a nie odwrotnie. Złożenie tego razem jest z reguły bardzo wymagające. Na nowej płycie, poza dudami, słychać też inne nawiązania do "Tunes of War". W kawałku "Lions of the Sea" pojawia się fraza "dark of the sun", znana z kawałka o tym tytule. Naturalnie, kiedy piszę płytę o Szkocji, czerpię cytaty z przeszłości Grave Digger. "Lions of the Sea" traktuje o bitwie stoczonej przez Szkotów i wikingów prowadzonych przez Hakona Aleksandra. "Dark of the Sun" opisuje ten sam temat, ale koncertuje się na legendzie, którą wiąże się z tą bitwą. Podczas gdy Szkoci walczyli z wikingami, słońce się zaćmiło, przez co Szkoci mogli skuteczniej zaatakować. Chętnie pracuję z cytatami z naszej przeszłości, dlatego sięgnąłem też po "Dark of the Sun". Mówiłeś kiedyś, że w Szkocji najbardziej fascynuje Cię wolność. Myślisz, że inne kraje, takie jak Polska czy Niemcy mają mniejszy potencjał w takiej "wolnościowej" sferze? Ależ skąd, jasne! Jeśli chodzi o Szkocję zainteresowała mnie teraz ta niekończąca się walka, na przykład przeciwko uciskowi ze strony Anglików. Kiedy tylko raz się pojedzie do Szkocji... byłaś kiedyś w Szkocji? Tak. To na pewno wiesz, że to kraina, która ma swo-
Foto: Grave Digger
ją magię. Trudno nie być na nią podatnym, kiedy podróżuje się po Szkocji, zwiedza zamki i inne ciekawe miejsca. Tam czuć historię. To nie tylko sprawia ogromną przyjemność, ale też powoduje, że aż chce się tym tematem zająć. Nigdy nie myślałem, żeby napisać płytę o niemieckiej lub polskiej historii, bo jestem starym fanem Szkocji. I dlatego tym się zajmuję. Od dziesięciu lat gracie z Axelem Rittem. Mam wrażenie, że od tego czasu niektóre gitary w Grave Digger zyskały taki hardrockowy feeling. To trafna obserwacja? Tak, jasne. Axel wywodzi się z takiej muzyki. Domain to przecież jego drugi zespół, bardziej zorientowany na hard rock. Czasem przekłada się to nieco na Grave Digger. Jako że sam również jestem fanem tego rodzaju muzyki, wydaje mi się to normalne, że wbudowujemy nieco hard rocka do naszego metalu.
W 2009 roku zdarzyła się wyjątkowa sytuacja w Twoim zespole, bo graliście na dwie gitary. Zaraz później porzuciliście ten pomysł. Dwie gitary w Grave Digger były błędem? Nie, błędem na pewno nie, bo czerpaliśmy z tej sytuacji wiele frajdy. Jednak w rezultacie okazało się to niezbyt trafne. Nie mogę sobie wyobrazić obecnie Grave Digger z dwiema gitarami. Poza tym Mani i Thilo niezbyt dobrze się dogadywali i Thilo musiał opuścić zespół. A więc nie, wolę grać z jedną gitarą. To wystarczy. Wyobraź sobie taką hipotetyczną sytuację, że zjawia się jakiś doskonały gitarzysta, który chętnie, wolontaryjnie zagrałby z Grave Digger. Wziąłbyś go? Nie. Ja mam dobrego gitarzystę. Wiem, ale wciąż myślę o tym drugim gitarzyście (śmiech). Tak, tak, ale mam wrażenie, że im więcej osób w zespole, tym więcej ciągłego doglądania. To wcale nie bywa takie łatwe. To trochę tak jak w rodzinie - wiele czasu spędza się razem i wszyscy muszą się nawzajem dopasować. Naprawdę bardzo się cieszę, że stworzyliśmy w czwórkę fajną relację. Może na żywo czasem pasowałaby druga gitara, ale naprawdę nikt na to nie narzeka. Muszę Ci się przyznać, że każdej Wielkanocy słucham sobie "The Last Supper". To już taka mała tradycja. Ta płyta to jedna z oryginalniejszych Waszych płyt, jeśli chodzi o teksty. Mało który heavymetalowy zespół pisze płyty inspirowane Chrystusem. Wracasz czasem do tego krążka? Lubię tę płytę bardzo, zwłaszcza warstwę tekstową i pracowałem nad nią z wielką przyjemnością, ale... moje serce jest jednak bliżej tematów historycznych. Lubię rycerzy, bitwy czy historyczne wydarzenia. One przemawiają do mnie osobiście, dlatego tak chętnie o nich piszę. To chyba motyw przewodni naszej rozmowy. Chris, to było ostatnie pytanie. Zatem bardzo dziękuję za wywiad i życzę dużo zdrowia. Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Grave Digger
GRAVE DIGGER
7
Nowe możliwości Schmier to dosyć wesoły gość. Nawet w sytuacji, w której znalazł się świat nie traci on dobrego humoru i bardzo pozytywnie patrzy w najbliższą przyszłość. Cóż w momencie, kiedy przeprowadzałem ten wywiad, "korona-gówno" (jak to Schmier pięknie określił) był tematem, którego nie sposób było w żaden sposób uniknąć. Oczywiście nie był to jedyny motyw tej rozmowy, bo w obozie Destruction ciągle coś się dzieje. Ale o tym Wam opowie już Schmier. HMP: Witaj w ciężkich czasach Schmier! Miło, że zgodziłeś się na parę pytań z mojej strony. Jak zdrowie u Ciebie? Mimo trudnego okresu trzymasz dobry kurs? Schmier: Witaj Bartek. Przepraszam Cię za lekkie opóźnienie, ale dziewczyna, z którą rozmawiałem przed Tobą trochę swój wywiad przedłużyła. Ze zdrowiem jak najbardziej ok. Ostatnich parę tygodni skupiliśmy się na promocji naszego albumu koncertowego. Oczywiście epidemia tego "korona-gówna" trochę nam plany pokrzyżowała, ale i tak uważam, że poradziliśmy sobie z tym zwycięsko. Jak widać epidemia tego jak Ty to nazwałeś "korona-gówna" nie przeszkadza Destruction pokazać się po raz kolejny z koncertowej strony. Teraz każdy w dowolnym momencie bę-
czony czas, więc tym bardziej nie widzę sensu w graniu utworów, których nikt nie zna. Uczestnicy tego typu wydarzeń zazwyczaj oczekują klasyków, co zaś powoduje trudności w ułożeniu takiej set listy, która byłaby w stanie zadowolić wszystkich. Sam koncert też dokładnie zapamiętałem. W ten dzień było naprawdę gorąco, ale mimo to tłum dopisał. Dawno też nie graliśmy na tak dużym festiwalu, zatem ten show był dla nas wyjątkowy Kiedy układam te pytania, w głośnikach pobrzmiewa właśnie "Born To Thrash". Słychać dużą energię. Zresztą widziałem Destruction na żywo we Wrocławiu w towarzystwie Sodom i Overkill dość niedawno. W czwórkę czuć chyba większą moc i pojawiły się możliwości aranżacyjne. Zgodzisz się?
Foto: Destruction
dzie mógł posłuchać Was na żywo w najświeższej odsłonie dzięki nowej płycie kon certowej "Born To Thrash". Koncert był zare jestrowany jeszcze w 2019 roku. Jak wspomi nasz ten występ i co spowodowało, że to aku rat sztuka Party San Festival znalazła się na tym wydawnictwie? W ten weekend zaliczyliśmy dwa świetne wielkie festiwale. Występ na Party San Festival miał miejsce dokładnie dzień po premierze ostatniej płyty studyjnej "Born To Perish". Zdecydowaliśmy się na zagranie jedynie dwóch utworów z tamtej płyty. Powód takiego kroku był dość prozaiczny. Po prostu jestem przekonany, że spora większość osób zgromadzonych pod sceną po prostu z oczywistych względów tego albumu nie znała. Poza tym to był występ na festiwalu, gdzie każdy zespół miał ograni-
8
DESTRUCTION
(Śmiech) Zdecydowanie! Nowe możliwości aranżacyjne oraz ogólnie więcej mocy! Najważniejszym elementem tego rozwiązanie jest jednak pełna możliwość odtworzenia na żywo tego, co zostało nagrane w studio. Zobacz, mając tylko jedną gitarę byliśmy niejako zmuszeni do ograniczeń, część partii gitarowych niestety musiała zostać zredukowana. Jedna osoba więcej w składzie to także więcej aktywności na scenie (śmiech). Oczywiście to wszystko byłoby pozbawione sensu, gdybyśmy nie znaleźli właściwej osoby na to miejsce. Damir Eskić jednak wydaje się osobą wręcz urodzoną do gry w Destruction (śmiech). Kontynuując temat grania w kwartecie, to skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Wiele lat Destruction funkcjonowało, w sumie, bardzo
dobrze w trójkę. Moim zdaniem trochę wbrew temu, co powiedziałeś powyżej Mike dawał radę na żywo grać partie gitar, bo też widziałem Was w tym wcieleniu i nie miałem zastrzeżeń. Nie było to też spróbowanie czegoś nowego, bo przecież w 1987 roku ukazał się fenomenalny "Release From Agony", nagrany właśnie w czterech. Oczywiście, Mike dawał z siebie sporo, jednakże zarówno on, jak i ja nie byliśmy do końca z takiej formuły zadowoleni. Może dawaliśmy radę w trójkę, ale uwierz, naprawdę nas to sporo kosztowało i było dla nas niemałym wyzwaniem. W końcu doszliśmy do wniosku, że po co się męczyć (śmiech). Dwie gitary dają znacznie więcej swobody. Jest to szczególnie słyszalne podczas partii solowych. Przyznam Ci się szczerze, że o zatrudnieniu drugiego gitarzysty myśleliśmy już jakieś 10 lat temu, nie mniej jednak dopiero teraz trafiliśmy na właściwą osobę. Uważam, że rozszerzenie składu to najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy ostatnimi czasy. Wspomniałeś też o albumie "Release From Agony". Tak, faktycznie był w przeszłości krótki epizod, gdy Destruction grało jako kwartet i miło to wspominam. Od siebie jeszcze powiem, że gdy zespół gra we trzech basista pełni dość ważną rolę. Przy dwóch gitarzystach niestety jego rola spada (śmiech). Dla Waszych kolegów z Sodom taki zabieg okazał się premierowy - oni nigdy nie grali w kwartecie. Wiem, że macie raczej przyjacielskie stosunki - czy może Tom Angelripper zwracał się do Was z pytaniem, jak to jest w czwórkę? (śmiech) (Wybuch śmiechu) Nie! Jak wspomniałeś Sodom nie grał nigdy wcześniej w czwórkę, ale jakoś im to idzie. Po ostatnich Waszych koncertach jakie widziałem, zarówno Destruction, jak i Sodom, jestem spokojny o, przynajmniej niemiecki, thrash metal. A jak Ty oceniasz kondycję gatunku, chociażby w kontekście ostatnich wydarzeń na świecie? Jeśli chodzi o scenę światową to zauważyłem, że pojawia się coraz więcej młodych kapel uprawiających ten podgatunek metalu. Jeszcze 20 lat temu, gdy wracaliśmy z albumem "All Hell Breaks Loose" mieliśmy pod tym względem totalne pustkowie. Nie było żadnej świeżej krwi jeśli chodzi tę scenę. Było to w dużym stopniu spowodowane dekadą lat 90-tych, a zwłaszcza jej drugą połową, gdzie tego typu muzyka zeszła praktycznie całkiem na margines. Wiele zespołów zawiesiła wtedy działalność lub dostosowała się do panujących trendów. Patrząc jednak na dzisiejsze czasy, jestem w pełni szczęśliwy, że thrash powoli wraca do świata żywych i odradza się jego potęga. Powróciło wiele starych zespołów, jak Death Angel, Sacred Reich itp. Wygląda na to, że wszystko idzie w pożądanym kierunku. Jak ta przerwa w koncertach wpłynęła na Destruction? Dbacie jakoś o formę, gracie wspólnie on-line? Czy może wręcz przeciwnie, każdy z Was zajął się swoimi sprawami i potraktował tę pandemię jako taki nieplanowany wypoczynek? Jaki jest sposób, według Ciebie, żeby nie zwariować podczas pandemii? Czy są / były jakieś specjalne czynności pozwalające zachować cały czas świeżą głowę? To chyba najdłuższa przerwa w koncertowaniu jaka nam się przytrafiła od bardzo dawna.
Osobiście postanowiłem wykorzystać ten czas na poprawę kondycję fizyczną. Sporo "jeździłem" na rowerze stacjonarnym i ćwiczyłem na przyrządach. Oczywiście nie znaczy to, że przestaliśmy się całkiem zajmować muzyką. Gramy regularnie próby w domach łącząc się przez Skype. Nie wyszło nam to całkiem na złe, bo gdy jesteśmy w trasie nie gramy zbyt wielu prób. Nie ma na to ani czasu, ani warunków. Będąc zamkniętym w domu faktycznie można zwariować (śmiech). Jeżeli człowiek będzie tylko siedział i rozmyślał to w pewnym momencie faktycznie kręćka dostanie. Na szczęście ja zawsze potrafię sobie znaleźć coś do roboty. Czy podczas pandemii i zamknięcia w domu poświęcałeś czas na słuchanie muzyki innej niż materiał swojej formacji? Odkryłeś może jakieś nowe dotychczas nieznane Ci kapele? Wiesz, śledzę thrashową scenę i obserwuję poczynania wielu młodych grup. Ostatnio zajmuje się grupą Burning Witches, żeńskim zespołem ze Szwajcarii. Pomagałem im w promocji ostatniego albumu. Jak wspomniałem, śledzę młode kapele, jednak chętniej wracam do muzyki z lat 80-tych, gdyż dorastałem w tamtej dekadzie. Mówiąc też całkiem serio, to chyba materiał tekstowy na następcę "Born To Perish" pisze się właśnie sam. Jesteś skłonny wpisać w te wydarzenia Mad Butchera i połączyć to wszystko ze swoimi wnioskami? (Śmiech) O tak! Obecna sytuacja może być świetną inspiracją do tekstów. Brak konsekwencji, który pokazały rządy wielu państw może być dobrym tematem. Mam też kilka osobistych przemyśleń związanych z tą sytuacją, o których być może napiszę utwory na następną płytę. Wiesz, być może ta epidemia była światu i ludziom potrzebna. Potrzebna, by przemyśleć parę rzeczy i przygotować się na zmiany. Kto wie, może to jest właśnie początek przebudzenia się ludzkości? Chciałbym teraz pomówić trochę o bardzo zamierzchłej przeszłości. Wracasz czasem do początków swojej przygody z muzyką, pier wszych kroków z Destruction? Pewnie! To było kupę czasu temu. Byłem młody i chciałem założyć najszybszy i najcięższy zespół w historii muzyki. Miałem wtedy zaledwie 17 lat i nie miałem zbyt wielkiego doświadczenia, zarówno muzycznego, jak i życiowego. Generalnie były to bardzo szalone
Foto: Destruction
czasy, jednakże zachowałem z nich sporo wspomnień, które już na zawsze ze mną pozostaną. Ciekawostką jest, że istnieje pewna nieliczna grupa fanów, którzy wspierali nas od samego początku, nawet w czasach gdy nie mieliśmy jeszcze na koncie żadnej nagranej płyty i są z nami dziś. W Internecie często zdarza mi się znaleźć zdjęcia z tamtych lat. Często są to fotki, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia (śmiech). Czy były jakieś znaczące zespoły bądź wykonawcy niekoniecznie grający metal, którzy znacząco wpłynęli na Twoją muzyczną drogę? Poza metalem, bardzo duży wpływ na nas odcisnęła scena punk z The Exploited na czele. Jeśli zaś chodzi o metal to jako młody chłopak siedziałem głównie w metalowym podziemiu. Z bardziej znanych kapel uwielbiałem Raven i Jaguar. Oczywiście lubiłem też czołowe kapele takie jak Iron Maiden, Judas Priest czy też nasz Accept, ale to te undergroundowe zespoły miały więcej mocy. Na pewno ciężkim okresem dla Ciebie były lata poza Destruction. Na szczęście wszystko wróciło na właściwe tory. Jak z perspekty wy czasu oceniasz materiał wydany zaraz po reaktywacji - "All Hell Breaks Loose" i "The Antichrist"? Był to dla Ciebie jakiś katalizator emocji, które naszły po całych tych per-
turbacjach? Te płyty po latach nadal brzmią wściekle! Uważam, że wszystko co nam się w życiu przydarza ma jakąś przyczynę, jest nam potrzebne, nawet jeśli w danym momencie widzimy tylko negatywne strony danej sytuacji. Dokładnie tak też było w przypadku mojej rozłąki z Destruction. Wtedy może było to dla mnie frustrujące, natomiast patrząc z perspektywy czasu, nie zmieniłbym absolutnie niczego. Ta dekada, którą spędziłem poza zespołem dała mi do myślenia. Dlatego wróciłem do grupy ze świetnym materiałem. "All Hell Breaks Loose" i "The Antichrist" tylko pokazały, że Destruction się odradza i przechodzi swą drugą młodość. Gramy razem ponownie już ponad 20 lat i jesteśmy mocniejsi niż kiedykolwiek. Ostatnie lata obfitują w studyjne wydawnictwa. Pojawiły się wśród nich również wydawnictwa "Thrash Anthems", zawierające materiał stary nagrany ponownie. Tak szczerze - czy był to zabieg dla Destruction naprawdę potrzebny? Moim zdaniem ten album był potrzebny, i to nawet bardzo. Chociażby dlatego, że fani sami prosili o takie wydawnictwo. Taki pomysł właściwie chodził za nami już od mojego powrotu w 1999 roku. Zresztą w międzyczasie zdarzało nam się ponownie nagrywać stare numery, które potem trafiały na nasze albumy jako bonusy. Co ciekawe, te nowe wersje bardzo przemówiły do naszych fanów, co można było wywnioskować z wielu dyskusji toczonych w sieci. Bardzo długo również nie były dostępne porządne wznowienia Waszego katalogu. Pierwsze bicia krążyły tylko w drugim obiegu, osiągając różne ceny. W 2018 jednak High Roller Records podjął się wydania na nowo albumów z "klasycznego" okresu grupy. Byliście w ten proces zaangażowani, czy zaufaliście wytwórni i jak oceniasz finalny efekt? Byliśmy w to zaangażowani od samego początku. Wszystkie kroki podejmowaliśmy wspólnie z przedstawicielami wytwórni. Wszystkie projekty książeczek dołączonych do tych wydań były przez nas zatwierdzone. W końcu mieliśmy wspólny cel. I my i oni chcieli, żeby te wydania były piękne. Wydaje mi się, że cel został osiągnięty (śmiech).
Foto: Destruction
Na pewno tęsknisz do sceny. Po takim czasie
DESTRUCTION
9
bez występów pierwsze koncerty na pewno będą wyjątkowe. Nie sądzisz, że ta cała sytuacja światowa doskonale pokazuje niesamowitą chemię między muzykami a fanami? Wydaje mi się, że większość wróci silniejsza i nie wątpię, że w tej grupie znajdzie się też Destruction. Masz już jakieś pomysły na nowy setlist czy teraz to zbyt wcześnie by o tym mówić? Na pewno nie jest za wcześnie! Wręcz przeciwnie, to idealny czas by robić takie plany. Rządy wielu państw powoli znoszą ograniczenia związane z epidemią. Nadzieja na pewne rozluźnienie pojawia się również w branży koncertowej. Powiem Ci, że nie jest to na 100% pewne, ale być może nawet późnym latem uda nam się parę klubowych koncertów zagrać. Oczywiście będą to gigi dla ograniczonej liczby osób i z zachowaniem szczególnych środków ostrożności, jednakże mam nadzieję, że się odbędą. Wszystko okaże się w ciągu najbliższych tygodni. Będziemy stale monitorować sytuacje i informować naszych fanów na bieżąco. Powiem Ci, ze to dość optymistyczne założenie. Niedawno rozmawiałem z Chrisem Bolthendahlem z Grave Digger i stwierdził, że nie ma co planować żadnych koncertów na ten rok bo i tak się nie odbędą. Chris to Chris. Ja jestem Schmier i myślę jak Schmier (śmiech). Staram się patrzeć na życie w optymistyczny sposób i nawet jak sytuacja wydaje się być beznadziejna, staram się szukać w niej pozytywów i dobrych stron. Zwykle wtedy okazuje się, że ta sytuacja wcale nie jest tak kiepska jak pozornie może się to wydawać. Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym jeszcze wrócić do najnowszych wydawnictw. Wielu z naszych czytelników również gra muzykę. Chciałbym więc zapytać o sprzęt, jaki służył do realizacji "Born To Perish" jest jakiś, na jakim szczególnie dobrze się Tobie gra? Oczywiście, że mam takowy sprzęt. Gram głównie na basach od firmy Dean. Używam ich już od dobrych dwudziestu lat. Szczególnie podoba mi się ich kształt. Czy oprócz CD "Born To Thrash" będzie jakaś szansa, żeby najświeższy skład Destruction móc również w domowym zaciszu obejrzeć? Jakieś perspektywy na wydawnict wo DVD lub Blu-Ray? Wersji video nie planujemy. Obecnie album jest dostępny jedynie w formie cyfrowej, natomiast w lipcu planujemy wydać go na CD oraz winylu zatem każdy będzie miał możliwość nabycia takiej wersji, jaka mu najbardziej pasuje. Będzie także edycja limitowana, czyli kolorowy winyl. Na rynku będzie dostępnych tylko 666 sztuk, więc jeśli ktoś by chciał ten album w takiej wersji, będzie się musiał pospieszyć (śmiech).
Foto: Mark Maryanovich
HMP: Zacznijmy od waszego poprzedniego albumu, "Conformicide", który został wydany w roku 2017? Co o nim sądzisz obecnie? Pete Webber: Jest na nim parę świetnych kawałków. Kiedy został wydany, mieliśmy kilka wspaniałych tras po całym świecie! Podczas nagrywania albumu pracowaliśmy z inżynierem Stevem Evettsem w Anaheim, CA. Steve to równy gość i komfortowo z nim się współpracuje. Czy powiedziałbyś, że był to udany album? Absolutnie! Jak wcześniej wspomniałem, mieliśmy parę większych tras po jego wydaniu, zaś sprzedał się lepiej niż nasze poprzednie albumy. Jaka jest jedna, najważniejsza rzecz, która sprawia, że "V" różni się od waszych poprzednich albumów? "V" jest bardziej oryginalny, niż nasze poprzednie albumy. Są na nim akustyczne gitary, czysty śpiew, zróżnicowane wstępy i przejścia. Poza tym użyliśmy trochę rzeczy, które chowaliśmy przez dłuższy czas. Całkiem spoko było zobaczyć przeniesienie tego z przestrzeni komputera do rzeczywistości. Jak byś określił "V" w aspekcie brzmienio-
Dzięki serdeczne za możliwość zadania tych paru pytań. Życzę dużo zdrowia, trzymaj się i, mam nadzieję, do szybkiego zobaczenia na koncertach! Thrash Till Death! Dzięki bardzo! Miłego wieczoru życzę! Bartek Kuczak, Adam Widełka
Foto: Mark Maryanovich
10
DESTRUCTION
wym? "V" ma potężne brzmienie. Gitary są mięsiste i ciężkie. Wokal jest, jak uderzenie prosto w twarz. Perkusja jest naturalna, z dużym kopnięciem. Użyliśmy 24 calowych bębnów do stopy, które mają duże pokłady niskich tonów! Jak ciężko było dopracować to brzmienie? Co sądzisz o współpracy z Markiem Lewisem? Zajęło nam to więcej czasu, by to dopracować. Było wiele dyskusji po nagraniu, podczas miksu, pomiędzy nami i Markiem, jak to ma brzmieć, tak by to było zgodne z naszą wizją. David tutaj również zajmował się dźwiękiem, co mocno pomogło w określenie brzmienia, które chcieliśmy mieć. Powiedziałbyś, że wasz nowy basista dobrze się sprawił? Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszej relacji z Brandonem Bruce? Czy to był jego pierwszy album, który nagrywał? Brandon absolutnie dał radę. Nauczył się grać na basie specjalnie dla nas, żeby dołączyć do Havoka. On jest głównie perkusistą i gitarzystą. Znaliśmy go od wielu lat. Zdarzało nam się wpadać do jego domu, kiedy byliśmy na trasie i odwiedzaliśmy Nashville, TN. Zawsze odbywały się tam niezłe imprezy. Czasami z nami bywał w trasie, okazjonalnie poma-
myśleliśmy, że on mógłby najlepiej przedstawić naszą wizję. Sam koncept ma swoje źródło u tekstów albumów. Jest tutaj wiele warstw, tekstur i kształtów geometrycznych, zaś człowiek tam stojący zasadniczo patrzy przez wiele różnych warstw swojego ciała. David miał największy wkład w rozwój pomysłu na okładkę.
"V" jak zwycięstwo? Amerykański Havok po raz kolejny wraca z nowym albumem, tym razem piątym, zatytułowanym po prostu "V". O pracach nad nim, oprawie wizualnej, troszkę o tekstach oraz brzmieniu opowie perkusista Havok, Pete Webber. Poza tym chwilę pogadamy o nowym basiście zespołu, Brandonie Bruce'ie, a także o oczekiwaniach Pete'a. Jednak... gając z różnymi rzeczami. Kiedy usłyszał, że rozstaliśmy się z basistą, niezwłocznie wykorzystał okazję, nauczył się naszego całego materiału i wysłał nam próbki. To było naprawdę imponujące. Kiedy zaczęliście nagrania na ten album? Czy to był późny 2019r.? Zaczęliśmy nagrania w lipcu 2019r., w Nashville, TN. w studiu Marka Lewisa. Mnie nagranie perkusji zajęło tylko cztery dni, jednak reszta by to dokończyć potrzebowała miesiąca i parę tygodni.
Tak, to mogło mieć dokładnie to samo znaczenie. Zasadniczo jest to o rządach i mediach, które są w stanie rządzić całym światem. Co mógłbyś powiedzieć o podejściu waszego kraju do covid-19? Co byś zasugerował? Tak, zasadniczo spóźniliśmy się z naszą od-
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny do Waszego najnowszego teledysku, "Phantom Force"? Chcieliśmy, żeby ten teledysk był bardzo szybki, aby sprawiał trudność w złapaniu szczegółów, zanim scena zostanie zmieniona. Tak, aby wywołał uczucie paniki. Pracowaliśmy nad nim z Kyle Lamarem. Miał on ze sobą wspaniałe kamery i oświetlenie. Poza tym miał też doskonałe poczucie ruchu i kadru. Sądzę, że wyszło bardzo dobrze! Czy zamierzacie grać całą setlistę z "V", po tym jak się ta pandemia się skończy (lub będzie wyciszona do jakiegoś poziomu)? Nie zagramy każdego utworu na żywo. Zazwyczaj zaczynamy z paroma utworami i do-
Czy utwór "Dab Tsog" jest zainspirowany przez południowo azjatycką kulturę? Możesz powiedzieć więcej na ten temat? Było to coś, co David zrobił w Pro Toolsach, potem ja przyszedłem i zrobiłem ścieżkę perkusji do tego utworu. Chcieliśmy, żeby to brzmiało niesamowicie i strasznie, tak żeby pasowało do "Phantom Force", utworu, który jest o umieraniu we własnych koszmarach. Zasadniczo, czy byłbyś w stanie wymienić jeden zespół, który mógłby nagrać "Phantom Force"? Dla mnie intro tego kawałka brzmi trochę jak utwór z najnowszego długograja Blood Feast... Może Lazarus AD jeśli wciąż by istnieli? "Post-Truth Era" brzmi trochę jak kawałek inspirowany Toxik / Megadeth / Heathen. Jak wielki wpływ miały na Was te zespoły? Powiedziałbym, że inspirujemy się wieloma zespołami i gatunkami muzycznymi, nie tylko heavy metalem. Myślę, że to różni nas od wielu thrashowych zespołów. Czy powiedziałbyś, że "V" jest Waszym najbardziej zróżnicowanym albumem w brzmieniu i tekstach? Tak, nawet nie ma co dyskutować. Jak wcześniej wspomniałem, czysty śpiew, akustyczne gitary i wiele zróżnicowanych temp. To nam pomogło sprawić, żeby ten album stał się bardziej słuchalny i wciągający, aż do końca. Czy uważasz że słowa "Ci, którzy oddają podstawowe wolności by zdobyć przelotne poczucie bezpieczeństwa, nie zasługują na wolność, ani na bezpieczeństwo", ma znaczenia w obecnych czasach? Tak, jak my wszyscy jesteśmy w naszych domach i musimy wszędzie ubierać maski! Czy "Fear Campaign" jest także o tych słowach Benjamina Franklina?
Foto: Mark Maryanovich
powiedzią na ten kryzys, stąd tak wielu ludzi umarło. Jednak obecnie zaczynamy ponownie otwierać restauracje i tak dalej, przy okazji wszystko odkażać. To tylko wpłynie negatywnie na nasz system immunologiczny. Ludzie muszą przejść covid by mieć przeciwciała. Nie ma na to szczepionki. Boję się, że to nie covid-19 jest najgorszym, co może przyjść, osobiście, bardziej boje się ekonomicznej zapaści, która nadchodzi (lub nadeszła w pewnych wypadkach). Zgodzisz się? Nie mam wątpliwości. To mogło być tylko testem przed gorszymi rzeczami, które nadejdą. Jednak chciałbym żeby było tylko lepiej. Sytuacja się mocno pogorszyła dla gałęzi rozrywkowej, jednak mam nadzieję, że nie na zawsze.
dajemy kolejne utwory później. Czego spodziewacie się po latach 2020 i 2021, poza wydarzeniami wspomnianymi wcześniej? Mam nadzieję, że wrócimy na trasę, ponieważ to jest sposób, w jaki zarabiamy nasze pieniądze i robimy to, co uwielbiamy robić! Mam nadzieję, że będziemy w stanie zobaczyć naszych fanów w najbliższej przyszłości! Dziękuje za wywiad! Powodzenia i trzymajcie się! Jacek Woźniak
Co zainspirowało grafikę na waszym najnowszym albumie "V". Kto wpadł na pomysł okładki? Eliran Kantor jest wspaniałym artystą i po-
HAVOK
11
przewodnikiem wysadził w powietrze irańskiego generała, gdy ten opuszczał lotnisko. To jest broń na miarę wyższego poziomu! Moc współczesnej broni wywołuje u mnie mieszankę podziwu i przerażenia.
Co będzie dalej? W czasie, gdy przeprowadzałem ten wywiad pandemia koronawirusa na świecie wchodziła w swą główną fazę. Tu i ówdzie pojawiły się głosy (głównie wśród zwolenników teorii spiskowych), iż rozprzestrzenienie się koronawirusa to świadome testowanie broni biologicznej oraz sprawdzian mający na celu pokazanie, na ile rządy poszczególnych państw mogą sobie pozwolić w stosunku do ograniczeń swobód swych obywateli. Oczywiście do tego typu twierdzeń należy zachować pewien zdrowy dystans i nie popadać w zbytnią paranoję, z drugiej zaś strony warto jednak mieć na uwadze, że tego typu teorie nie biorą się znikąd. Tak czy owak, fakt ten zbiegł się z wydaniem nowego albumu Warbringer pod jakże adekwatnym do sytuacji tytułem "Weapons Of Tomorrow". Wokalista zespołu John Kevill jak się okazało, jest wielkim pasjonatem militariów i technologii wojskowych, zatem był to jeden z głównych tematów tej rozmowy. HMP: Witaj. Właśnie wydaliście nowy album zatytułowany "Weapons of Tomorrow". Czy mamy zrozumieć ten tytuł dosłownie, czy może jest to metafora? John Kevill: Myślę, że dosłowne rozumienie jest jak najbardziej słuszne. Mój proces myślowy brzmiał: "Pomyśl o tym, jak niszcząca mogła być wojna, gdyby wybuchła powiedzmy 100 lat temu". Maxim z 1897r. już wtedy był w stanie wystrzelić ponad 500 pocisków na minutę. To jest w świecie, w którym takie rzeczy jak oświ-
kontekście ostatnich wydarzeń. Niektórzy ludzie twierdzą, że to broń biologiczna jest bronią przyszłości. Czy uważasz, że w przyszłości możliwe jest użycie śmiercionośnych wirusów w ramach działań wojen nych? Koncepcja wojny biologicznej jest dość stara, a rzeczy takie jak epidemia ospy służyły w praktyce jako niszczycielska broń wojenna. Zatem to jest nie tylko możliwe. To już się stało. Jednak, aby stworzyć śmiertelny wirus w sposób
Znamy "Firepower Kills" z singla, jednakże wersja, którą słyszymy na albumie nieco się różni. Dlaczego zdecydowałeś się na ten krok? Zasadniczo pierwszy miks został stworzony na szybko, aby wydać singiel przed trasą "Firepower Kills", która miała miejsce we wrześniu i październiku 2019r. Jednak nie byliśmy zadowoleni do końca z tej wersji. Z tego powodu zdecydowaliśmy się zrobić kolejny miks po powrocie do domu i jest to wersja, którą słyszysz na albumie. Śpiewasz dużo o negatywnej stronie nauki (na przykład w piosence "Outer Reacher"). Czy uważasz, że w naszych dość zwariowanych czasach nauka ma więcej cech destruk cyjnych niż tych pozytywnych? Nie jestem przeciwny samej nauce. Myślę jednak, że moc technologii można wykorzystać zarówno dla dobra, jak i zła. Myślę, że nauka wykorzystywana do zdobywania władzy lub zysku jest jednak destrukcyjna i różni się od jej humanitarnego potencjału, który dąży do poprawy jakości życia ludzkości. W "Outer Reach" pada sentencja: "Nauka doprowadziła nas do ruiny, nauka przyniosła nam śmierć, a teraz nasz statek kosmiczny odradza się". Sam statek jest produktem nauki. Na tej linii nauka oferuje zarówno los, jak i zbawienie. Zasadniczo moje zdanie na ten temat jest złożone i nie mogę udzielić odpowiedzi "tak" lub "nie" na Twoje pytanie. Nasze teksty jednak mają na celu zgłębianie tej negatywnej strony nauki. Uważasz, że dobrym pomysłem jest umieszczenie wolniejszych i bardziej klimaty cznych piosenek na albumie thrashowym? Mam tu na myśli "Defiance Of Fate"... Cóż, uważam, że fajnie jest mieć na albumie coś do kontrastu. Nie nagraliśmy nigdy wcześniej takiego utworu - to coś w rodzaju eksperymentu. Słyszałem instrumental od Carlosa jako demo i zdecydowałem, że powinniśmy umieścić go na albumie. Uwielbiam zakończenie tego kawałka. Taka piosenka ma zupełnie inne emocje niż totalny banger, a posiadanie epickich numerów nadaje całej pracy pewną głębię i wagę, której inaczej by nie miała.
Foto: Alex Solca
etlenie elektryczne i silnik były całkowitymi innowacjami. Gdy się nad tym zastanowimy, a następnie odniesiemy to do dnia dzisiejszego, to ma to dość przerażające konsekwencje. Już w latach 60-tych opracowano taką technologię jak Car Bomba. To było w czasach, gdy możliwości najlepszych komputerów używanych przez instytucje rządowe nawet nie zbliżały się do możliwości, jakie dzisiaj ma najtańszy smartfon. Wyobraź sobie, co można stworzyć mając do dyspozycji obecną technologię. Wszystko to nasuwa dość niepokojące pytanie, mianowicie "co będzie dalej?". Ten tytuł naprawdę pozostaje aktualny w
12
WARBRINGER
w pełni skalkulowany, musi istnieć sposób na stworzenie go bez identyfikowania jego źródła. W przeciwnym razie wirus nie osiągnąłby zamierzonego celu. Myślę, że tego typu koncepcje są dziś w pełni rozważane. Śpiewacie także o wykorzystaniu zaawan sowanej technologii w broni konwencjonal nej. Mam na myśli piosenkę "Firepower Kills". Widać, że jesteś pasjonatem różnych rodzajów broni i rozmaitych militariów. Naturalnie! Dzięki tacie zainteresowałem się militariami, kiedy miałem około 5 lat. Rozważmy międzynarodowy incydent sprzed kilku miesięcy, w którym bezzałogowy dron z
Inną ciekawą kompozycją jest "Notre Dame (King Of Fools)". Czy uważasz, że spalenie tej katedry miało szczególne znaczenie dla świata? Tak, także dla nas. Co ciekawe, demo tego zostało stworzone w dniu, w którym ta katedra spłonęła. Właśnie dlatego to zdarzenie jest głównym motywem tekstu. Słowa tego kawałka koncentrują się wokół postaci Quasimodo z powieści Victora Hugo, ale ostatni wiersz dotyczy spalania katedry i pyta "teraz, gdy kościół spłonął, co stało się z historią tego miejsca?". Autorem okładki albumu jest Andreas Marschall. Czy ta grafika była jego pomysłem, czy może podsunęliście mu tylko koncepcje, a on ją tylko zrealizował? W dużej mierze był to jego pomysł. Nad okładką poprzedniego albumu pracowaliśmy
nad fotografią, którą sam dostarczyłem. Tym razem okładka miała za zadanie wizualizować ewolucję - przedstawiającą zmianę w technologii broni przemysłowej z czasów Wojny Światowej na elegancką, nowoczesną i skomputeryzowaną broń. Ta okładka była w dużej mierze projektem Andreasa opartym na tym pomyśle i myślę, że wyszła fantastycznie. Co w Waszym przypadku powstaje jako pierwsze? Teksty czy muzyka? W tym przypadku akurat było różnie. Ja, jako wokalista skupiam się w głównej mierze na tekstach. Muzyka jest po stronie reszty chłopaków. Jesteśmy w stanie wzajemnie się motywować, aby tworzyć dobre kawałki, i naprawdę uważam, że współpraca obu stron jest dobrym sposobem na uzyskanie świetnych piosenek. Takie kawałki, jak "Firepower Kills" i "Glorious End" zawierają muzykę zainspirowaną tekstami. Gdzie nagrywaliście "Weapons of Tomorrow"? Dlaczego wybraliście to miejsce? Nagraliśmy go w lipcu 2019r. w West Valley Studios z Mikiem Plotnikoffem (i niesamowitym inżynierem Hatchem). Wybraliśmy tę lokalizację, ponieważ jest ona blisko nas i jest to wspaniałe miejsce do pracy. Było to dokładnie to samo miejsce, gdzie nagraliśmy "Woe to the Vanquished" i uznaliśmy, że cała konfiguracja jest całkowicie idealna. Cudowni ludzie i wspaniałe studio. Czy będą dostępne jakieś specjalne wydania? Tak, edycja kolekcjonerska w drewnianym pudełku i wiele wydań LP. Zawsze staramy się robić fajne rzeczy dla kolekcjonerów. Widzę, że jednym z gadżetów promujących album jest deskorolka. Skąd ten pomysł? Zasadniczo Napalm Records współpracują z firmą, która produkuje deskorolki dla ich zespołów. Spotkałem przedstawiciela tej firmy na naszym nowojorskim koncercie w październiku. Dogadaliśmy się i oto efekt. Ja sam nie umiem jeździć na deskorolce, ale cieszę się, że ludzie będą się dobrze bawić. Masz jakieś pomysły na sprzedaż innych niezwykłych gadgetów (coś bardziej oryginalnego niż koszulki, łaty itp.)? Foto: Warbringer
Foto: Warbringer
Merch jest dziś kluczowym elementem działalności każdego zespołu, więc w zasadzie tak! Nasze stoisko z zakupami podczas ostatniej trasy było dość bogate, a następne będzie jeszcze lepsze. Niektórzy muzycy twierdzą, że podczas tworzenia nowego albumu w ogóle nie słuchają żadnej muzyki, ponieważ nie chcą się zbytnio inspirować. Inni muzycy wręcz przeciwnie. Słuchają dużo muzyki, aby znaleźć natchnienie. Jak to wygląda u Ciebie? Ja osobiście słucham muzyki na różne sposoby, w zależności od sytuacji. W domu, gdy robię inne rzeczy, puszczam coś łagodniejszego. Za to całkiem sporo rocka i metalu, kiedy gdzieś jadę lub kiedy mam ochotę po prostu słuchać muzyki bez koncentrowania się na czymś innym. Nie powiedziałbym, że słucham ogromnej ilości muzyki podczas pisania, ale też nie unikam tego całkowicie. Jak w kilku słowach opisałbyś ewolucję Waszej muzyki od wczesnych nagrań demo do "Weapons of Tomorrow"? Obecnie jest to zupełnie nowy profesjonalny zespół. Na początku nie mieliśmy doświadczenia ani umiejętności. Mieliśmy za to sporo energii. Cały czas się uczymy i rozwijamy. Jest wiele zmian w tekstach i muzyce, jednakże
jest to ewolucja tego, co już było. Chęć grania prawdziwego, okrutnego i wyjątkowego thrashowego to coś, co nas napędza. Twoje teksty mają bardzo mocne przesłanie. Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś potraktował Warbringer jako zespół polityczny? Pewnie. Thrash metal, którego korzenie sięgają punk rocka, to gatunek bardzo polityczny. Nawet coś, co na pierwszy rzut oka nie jest polityczne (satanistyczne teksty na "Hell Awaits" Slayera), w rzeczywistości ma taką wymowę. Motywy satanistyczne w metalu lat 80-tych nie miałyby tak naprawdę istotnego znaczenia, jeśli nie sprzeciwiałyby się ogólnie przyjętym w społeczeństwie wartościom. Biorąc to pod uwagę, staram się nie pisać tekstów monotematycznych. Mam swój punkt widzenia na pewne sprawy, ale nie chcę ograniczać naszych piosenek do jednej konkretnej tematyki. Staram się skupiać na tematach i ideach zamiast na konkretnych wydarzeniach, i po prostu być trochę bardziej alegorycznym i abstrakcyjnym w swoim pisarstwie, niż całkowicie bezpośrednim. Sądzę, że jest to lepsze podejście do pisania tekstów, dalekie od fanatycznego kaznodziejstwa. Czy myślałeś kiedyś o napisaniu bardziej pozytywnych tekstów, czy to nie w twoim stylu? Właściwie już od czasu do czasu to robię. Ogólnie rzecz biorąc, Warbringer to zespół thrashowy z dużym kolczastym logo, więc bycie wściekłym i złym jest w zasadzie naszym celem. Zwykle oznacza to, że piszę o otaczającym nas okrucieństwie, egzystencjalnej nicości oraz o wszystkich sprawach, które mnie denerwują na świecie. Jednak kiedy to wszystko robię, kieruję się własnym poszukiwaniem celu i znaczenia. Warbringer zajmuje się tym tematem nieco bardziej, ponieważ ludzki potencjał stanowi przeciwwagę dla ludzkiego zła. Bartek Kuczak
WARBRINGER
13
Nie do zatrzymania Bardzo cenię sobie muzyków, którzy mają niezłomną wiarę w swoją twórczość. Taką osobą jest Lee Payne, człowiek, który w Cloven Hoof jest od samego początku. Powodem naszej rozmowy była nowa płyta Brytyjczyków, czyli monumentalny "Age of Steel". Lee z pasją opowiadał mi o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe swego nowego dzieła, dzielnie podejmując nawet mniej wygodne, a niekiedy nawet trudne pytania. Na koniec naszej interesującej pogawędki zarysował natomiast swoje muzyczne credo, które sprawiło, że nabrałem jeszcze większego szacunku do sympatycznego i niezwykle rozmownego basisty. HMP: Cześć Lee! Nowy album Cloven Hoof stał się faktem. Od ostatniego, "Who Mourns For The Morning Star" minęło już trzy lata. Kiedy zaczęliście myśleć nad nowymi utwora mi? Lee Payne: W zasadzie to piszę utwory bez przerwy. Wydaje mi się, że większość kompozytorów tak robi, musisz napisać naprawdę dużo, żeby potem wybrać to, co najlepsze. Potem te idee podlegają obróbce aby w końcu doprowadzić je do perfekcji i mieć z tego kompletny kawałek. Kiedy jestem zadowolony ze struktury, wtedy robię demo - pomaga mi w tym komputer, wtedy też szybko mogę utwierdzić się w przekonaniu, że dany numer ma tę "magię". Wiesz, nagrywam sobie partie rytmiczne, potem jakieś melodie, następnie bas, który skleja wszystko i sprawia, że kawałek ma ten specyfi-
ale zdecydowaliśmy, że przedstawimy tylko część tej historii, reszta będzie musiała zaczekać. W sumie, to w podobny sposób Rush zrobiło z "Farewell to Kings". Kawałek "Cygnus" był świetną introdukcją do następnego albumu i kawałka "Hemispheres". Na naszym "Age of Steel" jest kilka kawałków, które są zalążkiem konceptu następnego albumu. Dla mnie "Age of Steel" to niejako naturalna kontynuacja drogi, którą obraliście na "Who Mourns…". Zgadzasz się z tym? Tak, zdecydowanie trafiłeś w dychę z tym stwierdzeniem. Chemia. która jest wewnątrz zespołu została wspaniale oddana na "Who Mourns…". Zapewne dlatego album okazał się sukcesem i pozwolił nam odbyć nasze pierwsze tournee po USA. Nasz amerykańsko-angielski
Foto: Cloven Hoof
czny "drive". Potem numer musi się trochę uleżeć, jeśli po jakimś czasie dalej jestem z niego zadowolony, wysyłam to do naszego gitarzysty, który układa bębny z klocków i pracuje nad potencjalnymi solówkami. No a potem reszta chłopaków zapoznaje się z demem, uczy się kawałków i spotykamy się na próbie! Generalnie kiedy zrobisz album, zawsze jest tak, że jakieś kawałki zostały. Nie dlatego, że są kiepskie, ale dlatego, że np. nie pasują do koncepcji. Wtedy też zatrzymujesz je "na później", jeśli faktycznie uważasz, że są dobre. W przypadku "Age of Steel" miałem numerów na podwójny album. Miałem zwyżkę formy, riffy sypały mi się jak z rękawa. Przyznam, że ciężko było oddzielić te, które będą iść na album od tych, które mogą zaczekać. Cały "Age of Steel" to w zasadzie jeden wielki koncept nawiązujący do śmierci i zmartwychwstania Dominatora. No
14
CLOVEN HOOF
line-up to niezła mieszanka energii i witalności. Cloven Hoof to teraz niezła kombinacja klasycznego, brytyjskiego grania z metalową melodyjnością z Ameryki. Zawsze wydawało mi się. że zespoły ze Stanów bardziej przykładają wagę do brzmienia, do "czystości" produkcji. George i Danny to goście, którzy dbają bardzo o szczegóły, w tym też prezencję sceniczną. W wielu przypadkach przypomina mi to trochę Black Sabbath z czasów kiedy byli tam Dio i Appice. Tony i Geezer pochodzą z West Midlands, tak jak ja i nasi gitarzyści. Coś więc jest na rzeczy. Wiesz, zawsze chciałem taki wokal w zespole jaki ma George. "Who Mourns…" to album, który napisałem z myślą o użyciu jego głosu w stu procentach. Cała esencja stylu Cloven Hoof została zachowana, ale nowe rzeczy są znacznie bardziej epickie i ciężkie, także produkcja jest bardzo dokładna i klarowna, co
oczywiście nastraja dość optymistycznie na przyszłość. Wydaje się, że fani podzielają Wasz entuzjazm, bo "Who Mourns…" zebrał masę pozytywnych recenzji na całym świecie. Byłem niesamowicie podekscytowany widząc jakie recenzje zbiera ta płyta. Nigdy nie dostawaliśmy tak wielu dziesiątek w recenzjach (śmiech). I fani i krytycy pokochali tę płytę. Ale wiesz co? Przyznam Ci się, że czułem sporą presję w związku z nowym albumem. Zastanawiałem się: "czy dam radę napisać tak dobre kawałki żeby sprostać oczekiwaniom fanów?". Nawet George zapytał się mnie: "dasz radę przebić 'Who Mourns…'"? Musiałem bardzo głęboko wejść w te nowe numery, przyłożyć się do tego, wykrzesać z siebie naprawdę maksimum. "Age of Steel" to zdecydowanie nasz najlepszy album! Mam nadzieję, że fani też tak czują. No dobra, to pogadajmy w końcu o kawałkach z "Age of Steel"! Otwieracz albu mu, "Bathory", to niezwykle epicki temat, przypomina mi trochę Wasze stare dokona nia... Tak, ten numer ma w sobie wiele ze starych czasów. Kawałek otwiera trochę przerażające orkiestrowe intro, coś czego nigdy wcześniej nie robiliśmy! A potem wjeżdża ostra jazda, od początku do końca. To kawałek o Hrabinie Elżbie-cie Batory, tej co to kąpała się w krwi swoich służek, bo była przekonana, że to pozwoli jej zachować piękno. Wiele z nich sama zamordowała, w obawie przed tym, że będą chciały ją uwięzić w jej własnym zamku. To prawdziwy gotycki horror i jestem pewien, że był inspiracją dla wielu filmów i mitów o wampirach. Mój ulubiony numer z "Age of Steel" to "Touch the Rainbow". Wydaje mi się, że jest to koncertowy pewniak! Dzięki przyjacielu, bardzo doceniam ten wybór. To kawałek o dość autobiograficznej naturze. Traktuje o wszystkich przeszkodach z jakimi spotyka się muzyk w muzycznym biznesie. Musisz poświęcić swoje całe życie i w zasadzie zajmować się tylko tym. Musisz stawić czoła krytyce - słusznej ale i często nie słusznej. To nie jest rzecz o skupianiu się na sobie, nie zrozum mnie źle. Prawdziwy muzyk metalowy musi walczyć za swoja muzykę i utrzymywać swoje pieśni przy życiu. Bardzo utożsamiam się z tym kawałkiem i mam nadzieję, że będzie on inspiracją dla wielu młodych kapel, które grają muzykę prosto z serca, nie bacząc na trendy i modę. I tak, zdecydowanie zgadzam się z Tobą, że to będzie numer który pozamiata na koncertach! Płyta ma też niesamowity finał w postaci dwóch ostatnich kawałków: "Judas" i utworu tytułowego. "Judas" to w zasadzie numer o zdradzie z którą każdy z nas może się utożsamić. No a "Age of Steel" to rzecz o ziemi która została opanowana przez Dominatora i jego armię cyborgów. To klasyczny numer o walce o przetrwanie. Czy ludzkość zostanie wymazana z pamięci wszechświata na zawsze? Czy Dominator zostanie jednak pokonany? Musicie poczekać na odpowiedź do następnego albumu! (śmiech) Lee, te kawałki, o których rozmawialiśmy to są moje ulubione numery z "Age of Steel". A Twoje? Hmm, ciężko wybrać… Ale naprawdę uwielbiam "Touch the Rainbow", "Gods of War" czy
"Alderley Edge". Wiesz, klasyczne Cloven Hoof - epickie refreny, które zapadają w pamięć na długo. Są jak robale, które nie mogą wyjść z Twojej głowy! Zawsze staram się pisać numery z perspektywy fana, tak abym sam lubił ich słuchać. To też pomaga mi zrozumieć co nasi fani tak naprawdę lubią i czego oczekują. Cloven Hoof to zespół który przeszedł sporo zmian składu w przeszłości. Na nowym albu mie również macie nowy skład - Ash Baker to nowy gitarzysta, a Mark Bristow, znany chociażby z Excalibur, po raz pierwszy zasiada u Was za bębnami. Co się stało z ich poprzednikami? W zasadzie to Danny i Luke cały czas są z nami - nigdy nie opuścili Cloven Hoof. Luke musiał poukładać kilka osobistych spraw, to samo Danny. Nie mogli poświęcić się pracy w studio, więc Ash i Bristow zrobili to za nich. Efekt jest taki, że mamy dwóch świetnych bębniarzy - Danny White gra z nami w USA, Mark Bristow jest z nami w Europie. To zdecydowanie ułatwia sprawę, bo nasze koszty grania w sposób oczywisty maleją. Obaj są niesamowici i idealnie się uzupełniają. Jeśli zaś chodzi o gitary, no to za rytmy i prowadzenie odpowiada Chris Coss, będący w kapeli najdłużej ze wszystkich muzyków - nie licząc mnie! (śmiech) Natomiast Ash Baker to świetny gitarzysta i niesamowity showman. Luke Hatton był z kolei z nami podczas nagrywania "Who Mourns…" - kapitalny, młody wirtuoz, shredmaster, jak na niego mówimy. Luke wciąż jest w składzie kiedy jest taka potrzeba, więc jak widzisz mamy całkiem niezłe pole manewru jeśli chodzi o line-up, co daje nam naprawdę wiele komfortu. George i ja możemy zadzwonić po któregokolwiek z tych wspaniałych muzyków i zagrać z nimi każdy gig gdziekolwiek na świecie! Tak jeszcze a propos składu. "Age of Steel" to drugi album, na którym zaśpiewał wokalista George Call. Z Twoich wypowiedzi wnioskuję, że George to bardzo ważna część Cloven Hoof? O tak, George to perfekcyjny wokalista dla Cloven Hoof. Jako dzieciak był wielkim fanem zespołu, miał wszystkie nasze albumy na długo zanim się spotkaliśmy. Wiesz, kiedy startowaliśmy z Cloven Hoof, miałem pewne wyobrażenia jak powinien brzmieć idealny wokalista zespołu. A teraz wiem, że powinien brzmieć jak George Call! Mieliśmy w swojej historii wielu
Foto: Cloven Hoof
utalentowanych wokalistów, ale George jest najlepszy. Jako wokal, jako showman, jako frontman. W Stanach zagraliśmy 35 koncertów, dzień po dniu, bez przerwy. A on dał radę! Wielu wokalistów wysiadło by, ale nie George. On dał radę, zawsze śpiewając mocno, pewnie, nigdy nie dając słabego występu. Gość jest fenomenalny no i przede wszystkim to rasowy gracz drużynowy, w każdym rozumieniu. Po koncercie zawsze znajdzie czas dla fanów, zawsze zrobi sobie fotkę czy rozda autograf zanim się spakuje i wejdzie do busa. Czasami jestem pod wrażeniem jak bardzo George jest oddany sprawie - pełna profeska! Cloven Hoof to zespół, który ze względu na swoje dokonania z lat 80-tych jest bardziej rozpoznawalny jako klasycznie heavy metalowy zespół. Ale teraz, wydaje mi się, że bliżej Wam do power metalu niż klasycznego heavy. Czy jesteś w stanie wskazać mi jakiś punk w czasie, kiedy Wasza muzyka zaczęła ewoluować i odchodzić od tego co robiliście na początku? Świetne pytanie! Wiesz, wydaje mi się, że to nigdy nie jest tak, że dajesz sobie spokój z jakimś rodzajem muzyki żeby przejść do czegoś innego. Nawet w latach 80-tych nigdy nie byliśmy standardowym heavy metalowym zespo-
Foto: Barry wm
łem, bo mieliśmy jednak sporo progresywnych naleciałości. Większość zespołów z nurtu NWOBHM było zakorzenionych w blues rocku. My rzadko trzymaliśmy się klasycznej formuły, gdzie po zwrotce musiał być refren, raczej uzależnialiśmy formę kawałka od rodzaju opowiadanej historii. Weźmy takie "Gates of Gehenna" albo kawałek "Cloven Hoof" - tam nawet nie ma refrenów rozumianych jako takie. Niektórzy mówili, że gramy metal dla ludzi myślących, co bardzo nam się podobało. Na pewno graliśmy przy tym szybko i agresywnie, ale mieliśmy też jakość i ten "epicki rozmach". Osobiście uważam, że jesteśmy dość ważnym zespołem, tak jak w latach 70-tych Rush był łącznikiem pomiędzy rockiem progresywnym a tradycyjnym metalem, tak Cloven Hoof A.D. 2006 to łącznik między stylem Rush a thrashem czy nowoczesnym metalem. Jesteśmy trochę takim modelem dla powerowych bandów, które chciałyby grać nieco bardziej epicko, ale zarazem ostro i melodyjnie. Wydaje mi się, że to dość unikatowe w obecnych czasach. Wszystko co się stało to - to, że gramy teraz szybciej i agresywniej niż kiedyś, bardziej intensywnie jeśli tak to mogę ująć. I głośniej. I ciężej. Po prostu bardziej! Kolejne pytanie to jedno z moich ulubionych kiedy rozmawiam ze starszymi zespołami. Stara scena NWOBHM znowu jest ostat nio na fali. Stare bandy znów grają, festiwale zapraszają ich w roli headlinerów, pojawiają się wznowienia klasycznych pozycji z lat 80tych. Czujecie tę atmosferę w Cloven Hoof? Tak, to świetnie, że stare płyty są wznawiane kapitalna sprawa! Dzięki temu wielu młodych ludzi dowiaduje się o starych zespołach, to jak wehikuł czasu! Z drugiej strony jest też dużo zespołów, które nigdy nie były na fali w tamtych czasach, a teraz starają się wskoczyć do tego pociągu i podpiąć się pod historię, przeinaczając nieco fakty. Hej, tak, wiecie, że o Was chodzi! (śmiech) Ich kawałki były do dupy i w sumie nikt ich nawet nigdy nie chciał wydać! Ale dobra, wiadomo, że NWOBHM i tak miał najlepszą metalową muzykę jaka kiedykolwiek się ukazała! Co do nas, wiem, że High Roller Records wznowi niebawem nasz debiut z remasterowanym soundem przez Patricka Engle'a. "Eye of the Sun" ma wyjść chwilę później, bodajże we wrześniu. A potem "Dominator" i "A Sultan's Ransom", oba w
CLOVEN HOOF
15
formie boxów, co też wydaje się być świetne! Wiesz, jesteśmy dumni ze swojej historii. Nigdy nie oglądaliśmy się na trendy i zawsze graliśmy prawdziwy metal, prosto z serca. Najpierw graliśmy dla siebie, potem dopiero dla fanów i to się nie zmieniło od 40 lat. Pewnie dlatego trwamy tak długo. Ale nie zamierzamy spoczywać na laurach. Chcemy robić coraz lepsze płyty, rosnąć muzycznie. Jest wiele kapel, które żyją przeszłością, cały czas odgrzewając kotlety i grając starocie. A my wierzymy, że nasze najlepsze kawałki i najwspanialsze albumy jeszcze nie zostały napisane! Ok, Lee. Jakie macie plany związane z promocją "Age of Steel"? Trasa? Koncerty? Jakieś szanse na wizytę w Polsce? Zanim ten pieprzony wirus się pojawił, mieliśmy ustawioną europejską trasę oraz opcję powrotu do USA. I jeszcze rejs statkiem! Oby udało się to wszystko jakoś poprzesuwać. Wiem, że fani w Polsce są niesamowici, trzymam kontakt z nimi przez e-mail. Mieliśmy możliwość supportować Iron Maiden podczas ich pierwszej wizyty w Polsce, ale wszystko rozbiło się o wizy i nic z tego nie wyszło. Bardzo byśmy chcieli w końcu u Was zagrać, więc jeśli są tu jacyś agenci, którzy czytają ten wywiad, to pomóżcie nam! Naprawdę bylibyśmy przeszczęśliwi, zróbmy to! Musisz wiedzieć, że koncert Cloven Hoof jest jak finał mistrzostw świata, gdzie wszyscy wspierają jedną drużynę. To jest symbioza, nasi fani odzwierciedlają nas a my naszych fanów - im bardziej dziko jest pod sceną, tym bardziej my dajemy ognia na scenie. To niemalże religijne przeżycie, dajemy fanom wszystko to co mamy, jedziemy na sto procent! Sprawdź sobie nagrania z naszych koncertów na YouTube, tam to doskonale widać. Jesteśmy lepsi niż na płytach, serio! Wiesz, niewiele bandów może coś takiego o sobie powiedzieć, ale mieliśmy na koncertach fanów, którzy płakali i mówili: "wiedziałem, że to będzie zajebisty koncert, ale nie spodziewałem się, że aż skopiecie mi dupę!". Staramy się, aby być wartym tej całej miłości którą dają nam fani - zawsze! Po koncercie zawsze wychodzimy do ludzi, nigdy nie chowamy się przed fanami. Podpisujemy płyty, pozujemy do zdjęć - nie dlatego, że musimy, tylko dlatego, że chcemy. Wiemy kim są nasi fani i bardzo ich szanujemy. Niebawem wyjdzie nasze koncertowe DVD i to wszystko tam będzie można zobaczyć. To nagranie HD z 24 kamer z festiwalu "Bang Your Head". Soundtrack tego wydawnictwa będzie pewnie zawarty też jako bonus do specjalnego boxu. Nie mogę się doczekać aż to zobaczycie! Lee, dzięki za wywiad i masę świetnych historii! Ostatnie słowo dla naszych czytel ników pozostawiam Tobie! Gdziekolwiek jesteście, bądźcie bezpieczni! Wirus nie będzie trwał wiecznie i metal w końcu zatriumfuje, tak jak to zawsze się dzieje! Cloven Hoof wróci mocniejsze niż kiedykolwiek! A w międzyczasie słuchajcie "Age of Steel" - każdy fan metalu pokocha ten wspaniały album. Wy wierzycie w nas a my wierzymy w Was. Razem jesteśmy nie do zatrzymania. Polsko! Cloven Hoof salutuje Wam! Marcin Jakub
16
CLOVEN HOOF
Foto: Tokyo Blade
HMP: Cześć Andy! Dzięki, że znalazłeś czas na wywiad. Jak się trzymacie w tych ciężkich dniach? Wszyscy zdrowi? Andy Boulton: Cześć, dzięki, że pytasz. Tak, u nas wszystko ok. Dwóch z nas nie czuło się najlepiej ostatnio i wydaje mi się, że mogli mieć koronawirusa, ale wszyscy już na szczęście wyzdrowieli. Nie mam potwierdzenia, że to na bank był koronawirus, bo chłopaki nie byli szczegółowo przebadani. Mogło być to po prostu bardzo niegroźne przeziębienie, które trzymało ich w łóżkach raptem przez pięć dni. No, ale wszyscy są już zdrowi, więc nie zawracajmy sobie specjalnie głowy co to było. To już za nami. Właśnie! Zwłaszcza, że powodem naszej rozmowy jest nowy album Tokyo Blade! Przez dwa lata które dzielą "Unbroken" od "Dark Revolution" byliście pewnie mocno zajęci? O tak, zdecydowanie. Wiesz, nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami - niemożliwe jest w obecnych czasach utrzymać się jedynie z muzyki, którą wykonujemy. Byliśmy, więc pochłonięci naszą normalną pracą i niestety nie mieliśmy aż tak wiele czasu żeby poświęcić się w pełni muzyce Tokyo Blade. Ja mam domowe studio i tam również miałem sporo zajęć. Pisaliśmy album razem z Alanem (Marsh, wokalista Tokyo Blade - przyp. red.), w punkcie wyjścia mieliśmy sześć nowych kawałków. W tak zwanym międzyczasie, miałem też album z Chrisem Gillenem, byłym wokalistą Tokyo Blade. Zrobiliśmy płytę i odbyliśmy nawet małe tournee po Stanach. Album nazywa się "Gillen and the Villains" - wydaje mi się, że każdy zainteresowany może sprawdzić go so-
bie na YouTube. Płyta jest nieco inna od tego, co znacie z Tokyo Blade, ale to wciąż heavy metal. Nagrywałem i miksowałem też album "The Last Renegades" starego przyjaciela, który dla fanów znany jest pod pseudonimem Aio. Więc jak widzisz prócz mojej normalnej pracy musiałem ogarnąć całą masę cudzej muzyki! (śmiech) Muszę przyznać że Wasza nowa muzyka jest naprawdę świetna! Wydaje się być bard zo świeża i pokazuje, że wciąż jesteście głodni heavy metalu. Mam rację? Dzięki. Tak, wciąż jesteśmy wielkimi pasjonatami muzyki ogólnie, metalu oczywiście też. Wiesz, wydaje mi się, że jeśli jesteś prawdziwym muzykiem i zarazem osobą kreatywną, to nigdy nie przestaniesz iść tą drogą. Moja matka była niesamowitym muzykiem i pianistką, obdarzoną kapitalnym słuchem. Potrafiła usłyszeć coś raz i za chwilę z lekkością zagrać to na pianinie. Przekazała mi ten dar w swoim DNA i tego nie da się zmienić, ba, ciężko mi nawet sobie wyobrazić żebym mógł być kimś innym niż muzykiem. Muszę tworzyć muzykę, inaczej życie byłoby dla mnie gówno warte. "Dark Revolution" otwiera bardzo mocny track "Story of a Nobody". Kim jest tytułowy "Nikt" i jaka jest jego historia? Dzięki za komplement. Alan napisał tekst i melodie. Kawałek opowiada o ludziach, którzy wracają z wojen i mimo iż są bohaterami, to wciąż są kompletnie anonimowi dla większość społeczeństwa, mimo iż ryzykują swoje życie dla kraju. Dla przykładu, w trakcie pandemii widzieliśmy masę świetnych aktów ludzkości, ale też wiele bardzo złych rzeczy. Ci którzy wylewają swoją złość, to słabi ludzie o najniższej klasie, ale niestety tacy zawsze się trafiają. Na końcu tego kawałka Alan śpiewa: "wszyscy jesteście kimś", co znaczy mnie więcej tyle, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami którzy zamieszkują jedną planetę. Rasa, kolor skóry czy religia nie powinny nas dzielić, wszyscy jesteśmy równi i wszyscy powinniśmy się tak samo traktować. Najbardziej pokochałem chyba numer "The Fastest Gun In Town" - ten numer ma wszystkie elementy stylu Tokyo Blade na które czekałem! Zastanawiam się kiedy dotarło do Was, że w heavy metalu wcale nie chodzi o wynajdywanie prochu na nowo?
Heavy Metal zapisany w DNA Tokyo Blade to już niemalże ikoniczna nazwa dla fanów NWOBHM. Zespół miał w swojej karierze wiele wzlotów i upadków, ale obecnie zdaje się mieć bardzo dobry czas, czego potwierdzeniem może być ich najnowszy, bardzo udany album "Dark Revolution". To właśnie ten krążek był przedmiotem mojej całkiem interesującej konwersacji z gitarzystą i kompozytorem formacji, Andym Boultonem. Tak! Wydaje mi się, że wciąż jesteśmy bardzo blisko swych korzeni mimo, że też nie jesteśmy zespołem który nagrywa w kółko ten sam album. Oczywiście robimy to wszystko już szmat czasu i nasz styl pisania kawałków naturalnie ewoluował. Nie możemy też brzmieć jak w latach 80-tych, w końcu nie o to przecież w tym wszystkim chodzi. Dobra, wiem, że jesteśmy jednym z tych niewielu zespołów, którym udało się utrzymać oryginalny skład z dawnych czasów, więc siłą rzeczy będziemy brzmieli jak Tokyo Blade. Wiesz, lubimy czasem poeksperymentować, ale niektóre podstawy pozostaną stałe i tego nie zmienimy. Prywatnie, wciąż jestem wielkim fanem zespołów przy których muzyce dorastałem - mam tu na myśli Queen czy Led Zeppelin, a te zespoły przecież nie bały się pisać i grać tego na co po prostu miały ochotę, nie bacząc na oczekiwania innych. Nie mam tu na celu porównywać Tokyo Blade do Queen, ale pewnie łapiesz o co mi chodzi?
tworzyć historie inspirowane Japońską kulturą. Co ciekawe, nie traktowaliśmy tego jakoś mocno serio, ten temat wydawał nam się fajny, ale od początku naszym głównym wzorcem było zrobienie fajnych, chwytliwych utworów, całą otoczkę interpretowaliśmy jako ciekawy dodatek, ale nic ponad to. Wiesz, wszystkie te mądre przesłania, ukryte wiadomości, filozofowanie w tekstach czy ideowe prowokacje zostawmy lepiej Bono (śmiech). Żyjemy aktualnie w czasach które wydają się
czając się do wyzywania nas od czcicieli diabła, złych ludzi i nazywania nas idiotami. Takie festiwale to świetna okazja żeby zobaczyć dużo dobrych bandów za sensowne pieniądze. Wiesz, jeżdżenie w trasę jest dość kosztowne, więc wiele czołowych zespołów ma dość drogie bilety na swoje gigi, a co za tym idzie wielu fanów nie stać żeby obejrzeć ich na żywo w klubach. Małe festiwale mają to do siebie, że za niewielką cenę zgromadzają wiele dobrych nazw, więc fan ma okazję zobaczyć wielu swoich ulubieńców w jednym miejscu i posłuchać naprawdę świetnej muzyki. No dobra, mamy nowy album Tokyo Blade więc naturalnie powinniśmy oczekiwać od Was jakiegoś tournee z nowym materiałem. Wiem jednak że to nie jest aż takie proste. Jak wyglądają Wasze plany na chwilę obecną? Jakieś szanse na Polski gig Tokyo Blade? No niestety, trasa to bardzo duży wydatek. Zespół musi podróżować, musi jeść, musi gdzieś pójść spać. Z uwagi na fakt że każdy z nas ma pełnoetatową pracę, wielkie trasy odpadają - skupiamy się raczej na festiwalach, ewentualnie weekendowych gigach. Oczywiś-
Jasne, to brzmi zdecydowanie sensownie. "Dark Revolution" to Wasz drugi album z Alanem Marshem jako wokalistą po jego powrocie do zespołu w 2017 roku. Nie mieliś cie ochoty pójść za ciosem i wrócić też do Japońskich motywów w tekstach i na okładce? Nie bardzo. Okładki naszych płyt odzwierciedlają zwykle zawartość albumów - tematów które są poruszane w kawałkach, ogólnego klimatu, więc nie chcieliśmy na siłę odnosić tego do japońskich motywów. Być może jest to coś co wróci w przyszłości, ale na chwilę obecną więcej uwagi przykładamy do ogólnych kompozycji niżeli do konkretnej tematyki opowieści. Idąc dalej: dlaczego zdecydowaliście się porzucić Japońskie motywy z których byliście znani i dzięki którym staliście się jednym z najbardziej charakterystycznych zespołów NWOBHM? Wiesz co? Nie wydaje mi się żebyśmy kiedyś podjęli nagle decyzję o porzuceniu Japońskich motywów. Nie myślimy nad takimi rzeczami zbyt wiele. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni z bycia częścią NWOBHM, ale naszą podstawową dewizą, tak jak już wspominałem, jest stworzenie najlepszych kompozycji na jakie nas stać i nie uważam żeby było to uzależnione od wyboru danej tematyki.
być dość dobre dla nowych heavy metalowych bandów ale też dla tych starych, które powracają po wielu latach. Też tak czujesz? Tak, wydaje się, że tak właśnie jest. Kiedy zaczynałem z Tokyo Blade nigdy bym nie przypuszczał, że po tylu latach ktoś będzie o nas pamiętał i interesował się naszą muzyką, zwłaszcza że dookoła jest tak wiele utalentowanych młodych ludzi! Ale oczywiście jestem szczęśliwy że nasza muzyka zniosła próbę czasu.
A czy pamiętasz w ogóle, co sprawiło, że na początku swojej działalności postanowiliście zwrócić się ku Japonii i kontynuować ten motyw przez wiele swoich wczesnych wydawnictw? Te motywy wyszły zdecydowanie z naszej nazwy, najpierw była nazwa a potem zaczęliśmy
Nie tak dawno mieliście okazję zagrać na kilku metalowych festiwalach w Europie. Jak Wam się tam podobało? Oh, to był wspaniały czas! Bawiliśmy się świetnie. Super, że istnieją takie festiwale, to bardzo ważne dla heavy metalu. Zwłaszcza, że media ignorują ten rodzaj muzyki, ograni-
Foto: Tokyo Blade
cie z wielką ochotą zajrzelibyśmy do Polski, nigdy przecież u Was nie byliśmy! Wiem, że mamy tu sporo fanów, więc mam nadzieję że prędzej czy później uda nam się dotrzeć do Waszego pięknego kraju. Andy. dziękuje Ci za tę rozmowę. Ostatnie słowo należy do Ciebie! W imieniu całego zespołu, bardzo Ci dziękuje za ten wywiad i za promowanie Tokyo Blade w Polskich mediach. Ty i reszta naszych fanów: ludzie, jesteście niesamowici! To wy sprawiacie, że Tokyo Blade wciąż żyje - bez Was nie ma nas. Dbajcie o siebie, bądźcie bezpieczni, razem przejdziemy przez gówniane czasy. Na pewno niebawem spotkamy się pod sceną! Marcin Jakub
TOKYO BLADE
17
Heavy metal to styl życia i religia Włoskie kapele z lat osiemdziesiątych nie są jakoś bardzo popularne wśród fanów tradycyjnego heavy metalu. Miały one zawsze pod górkę. W tamtym okresie rodzimy muzyczny biznes nie był zainteresowany ich promocją, a aktualnie dzieje się zbyt wiele, żeby najważniejsze wytwórnie z kontynentu miały jakoś szczególnie zwrócić na nie uwagę. Niemniej włoscy heavy metalowcy mieli zawsze konkretne propozycje, które zawsze trafiały prosto do metalowego serca. Taką formacją jest również Skanners, co potwierdza ich zeszłoroczny album "Temptation". O tym krążku oraz wszystkich innych tematach związanych z zespołem rozmawiałem z założycielem i gitarzystą Fabio Tenca. Co z tego wynikło, przekonajcie się czytając zapis rozmowy, który umieszczony jest poniżej... HMP: Skanners powstał w latach osiemdziesiątych, czyli w okresie złotej ery tradycyjnego heavy metalu. Jak wspominacie czasy gdy zakładaliście kapele? Pewnie wspomina cie je z sentymentem? Fabio Tenca: Na początku lat osiemdziesiątych we Włoszech było tylko kilka heavy metalowych zespołów, dlatego czuliśmy się jak pionierzy kierowani pasją, pragnieniem grania razem i podzielenia się tymi emocjami z naszymi fanami. Technologia i sprzęt, które były wtedy dostępne były ograniczone w porównaniu do dzisiejszych czasów, całe muzyczne środowisko poruszało się wolniej niż teraz. Ale
Pewnie, jak wszyscy inni… Trzymało to nas, tak długo jak byliśmy wspierani przez dużą wytwórnię… Jednak Włochy to nie było i nie jest miejsce kariery dla grupy grającej tradycyjny heavy metal. Z jakimi realiami spotykaliście się wtedy w swoim kraju? Tak! To jest powód, dla którego nie byliśmy w stanie rozwinąć się jako zespół heavy metalowy, we Włoszech przemysł muzyczny skupia się wyłącznie na włoskim popie. Jak odebrano Wasze dwa pierwsze albumy
zrobicie wielkiej kariery? Mieliście wtedy konkretny plan, który miał pokierować dalszą karierą zespołu, czy też po prostu poddaliście się? Nigdy się nie poddaliśmy, właściwie po 30 latach wciąż tutaj jesteśmy, w odróżnieniu od innych zespołów, które odpuściły. Fakt, że nie odnieśliśmy "wielkiego sukcesu" w przeszłości, miał przyczynę w wielu czynnikach i niesprzyjających sytuacjach. Nie pomagało też to, że urodziliśmy się w kraju, gdzie heavy metal jest częścią podziemia. Jednak jak złapie się bakcyla muzykowania to trudno z niego zrezygnować. Tak też jest w Waszym przypadku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wróciliście do grania i trwacie aż po dzień dzisiejszy, mimo, że Wam nie jest łatwo prowadzić karierę Skanners... Chciałbym wyjaśnić, że od 1982 roku do dziś nigdy się nie rozpadliśmy - tylko dzięki naszej przyjaźni i wspólnym celom, które nas łączą. Aktualny rynek muzyczny dla takich kapel jak Skanners stawia sprawę jasno, muzyka to hobby i w dodatku mocno trzeba się namęczyć aby zespół mógł jakoś funkcjonować. Jak z tym dajecie sobie radę? Zwyczajnie, po prostu kierujemy się pasją do heavy metalu!!! Przejdźmy do muzyki. Ze względu, że gracie dla siebie nie musicie przypodobać się publiczności czy też próbować sprostać komercyjnym oczekiwaniom bossów wytwórni muzycznych, po prostu gracie tak jak Wam podpowiada wasze metalowe serce... Oczywiście!!! Zawsze to robiliśmy, od początku! I to jest to, co robimy najlepiej!!! Mimo upływu lat ciągle nieźle łoicie, o czym świadczy chociażby Wasz ostatni album "Temptation", gdzie większość utworów to dynamiczne i czadowe kawałki. Chyba mentalnie ciągle czujecie się nastolatkami? Nie do końca jak nastolatki… ale naprawdę potwierdzamy, że muzyka i kontakt z muzycznym światem podtrzymuje młodość. Wasza muzyka ma ten klimat lat osiemdziesiątych, ale Wy nie musicie starać się aby go odtworzyć, bo Wy to tradycyjny heavy metal... Nasz styl muzyczny i jego klimat przychodzą nam spontanicznie! ale lubimy także współczesne brzmienie...
Foto: Skanners
dla nas, heavy metal zawsze pozostaje stylem życia i religią! Jakich płyt wtedy słuchaliście? Jakie zespoły i muzycy robili na Was wrażenie? Na początku wymienię zespoły jak Deep Purple, Led Zeppelin, The Who, Grandfunk, a potem prawie cały nurt NWOBHM, czyli Judas Priest, Saxon, Iron Maiden, Motörhead, ale też Scorpions czy Accept! Zakładając kapele, świadomie czy też nie, każdy muzyk marzył o odniesieniu sukcesu, sprzedaży płyt w milionach sztuk, wielomiesięcznych tras, występach na stadionach itd? Czy wtedy - w latach osiemdziesiątych mieliście takie przekonanie, że może Wam się to udać?
18
SKANNERS
"Dirty Armada" i "Pictures Of War" we Włoszech? Czy wtedy udało się Wam aby te płyty zaistniały także w Europie? Jak teraz fani reagują na te albumy? Bardzo, bardzo dobrze!!! I nawet teraz są mocno doceniane... właściwie są wciąż ponownie drukowane, już po raz trzeci, za każdym razem przez inne wytwórnie. Mimo niesprzyjających warunków we Włoszech działało kilka kapel grających heavy metal. Znaliście się, utrzymywaliście kontakt, staraliście się wspierać? Oczywiście!!! Na przykład z White Skull, Arthemis, Cryng Steel czy Danger Zone. W pewnym momencie musiało przyjść otrzeźwienie. Kiedy zdaliście sobie sprawę, że nie
No właśnie... Podoba mi się to, że nie staracie się na siłę brzmieć jak w latach osiemdziesiątych, a śmiało korzystacie z możliwości współczesnego studia... Dzięki!!! Zgadza się! Aktualnie technologia jest tak rozwinięta, że można w miarę tanio zorganizować domowe studio nagrań. Gdzie i z kim nagrywaliście "Temptation"? Od 2010 roku pracujemy w domowym studio za pomocą cyfrowego nagrywania, zwłaszcza przy pre-produkcjach. "Temptation" zostało nagrane i zmiksowane przez Bobby'ego Altvatera w Sky Studio w Monako i zmasterowane przez Alexa Azzali w Alpha Omega Studios w Como, Włochy! Jak przebiegały prace w studio? Lubicie nagrywać czy raczej grać koncerty? To dwie różne rzeczy, w studio widzisz jak
twoje dziecko się rodzi i gdy produkt jest gotowy, wiesz, że będzie wieczny. Występ na żywo to przypływ adrenaliny i energia, którą dają Ci fani. Jest niesamowita! Wraz z gitarzystą Waltherem Unterhauserem tworzysz bardzo zgrany duet niczym Glenn Tipton i K.K. Downing czy też Dave Murray i Adrian Smith. Taką muzyczną więź nawiązuje się nie tylko po długich latach wspólnej gry ale także dzięki nawiązanej bliższej relacji. Jako zespół jesteście zgraną paczką, lubicie spędzać razem wolny czas? Bardzo dziękujemy!!! Tak, spędzamy czas razem, teraz już trochę rzadziej, ponieważ każdy z nas ma swoją rodzinę. Claudio Pisoni jest w znakomitej formie, chyba należy do wokalistów, którzy im są starsi to są coraz lepsi... Tak, on jest jak dobre czerwone wino, im starszy tym lepszy. Dla mnie na "Temptation" najbardziej wpadającym w ucho jest kawałek "Lost In Paradise" ale generalnie melodia w Waszej muzyce gra bardzo dużą rolę... Jest to nasz muzyczny styl, precyzyjnie oznaczony przez melodyczne wokale i chwytliwy a zarazem ciężki riff gitarowy! Jednak największe wrażenie robią na mnie te szybkie i najbardziej zadziorne utwory, jak "In Flammen 666", "Demons Of Tomorrow" czy "Back To The Past"... Bardzo dziękujemy!!! Te kawałki są najbardziej bezpośrednimi i potężnymi, jakie skomponowaliśmy… Jak każdy porządny zespół heavy metalowy z lat osiemdziesiątych macie też balladę, jest nią "Always Remember"... Tak dokładnie! To nasza tradycja, by na każdym albumie umieścić balladę, "Always Remember" jest dedykowana naszemu bliskiemu przyjacielowi! Ogólnie na "Temptation" znalazły się utwory bardzo różnorodne, każdy ma coś swojego i indywidualnego. Jak przebiega u Was selekcja utworów, które mają znaleźć się na płycie oraz jak w ogóle pracujecie nad muzyką? Zgadza się! Nasz proces komponowania jest bardzo prosty - gitary i wokale odgrywają głó-
Foto: Skanners
wne role - normalnie zaczynamy z jakimiś riffami gitarowymi czy improwizacjami wokalnymi. Kiedy czujemy dobre wibracje, razem zaczynamy komponować i aranżować kompozycję. Staramy się zagrać ją na różne sposoby i w różnych klimatach, a gdy wszystko brzmi dobrze to mamy to! Teksty. Raczej nie staracie zbawić się świata a po prostu dajecie okazję do zabawy dla swoich fanów... Doookładnie! Poprzedni Wasz album studyjny wydaliście w 2011 roku. Czy to nie nazbyt długa przerwa miedzy albumami, czy też w dzisiejszych czasach nie ma to aż takiego znaczenia jak chociażby w latach osiemdziesiątych, gdzie aby utrzymać sie na rynku należało wydawać płyty co roku... Mieliśmy przerwę przez półtora roku z powodów osobistych i zdrowotnych. Potem Olivari, dawny basista, opuścił zespół z powodu problemu z tinnnitusem! Szukaliśmy też nowej wytwórni… W przypadku heavy metalowych bardzo ważne są koncerty. Jak sobie dawaliście radę z ich organizacją zanim nastała pandemia? Za tą część musimy naprawdę bardzo podziękować naszemu basiście Tomasowi, który jest świetnym muzykiem, ma wiele kontaktów i
bardzo dużo pracuje na rzecz zespołu i występów na żywo. Internet i media społecznościowe pozwalają zespołom działać na własną rękę. Wiele kapel z tego korzysta. Wy przez większość kariery współpracowaliście z wytwórniami, choć aktualnie nie zapewniają dużej sprzedaży płyt. Jak uważacie, która z form działania grup przynosi im najwięcej korzyści? Obecnie łatwiej jest stać się widocznym, dzięki technologii i internetowi. W każdym razie, wsparcie profesjonalnej wytwórni zawsze przynosi korzyści. Fani tradycyjnego heavy metalu, czy w ogóle metalu, chętnie kupują fizyczne nośniki (CD, winyle, kasety). Jednak aktualnie rynek tak jakby szedł w stronę nośników cyfrowych. Jak wy zapatrujecie się na te wszystkie platformy cyfrowe typu Spotify? Widzicie w tym przyszłość dla muzyków i zespołów? Uważamy, że wersja cyfrowan może być świetną okazją na promocję dla wielu zespołów, by ich muzyka stała się znana na całym świecie. Myślę też, że prawdziwi fani wciąż będą kupować winyle i płyty CD. Nowi fani również. Ze względu na coronavirusa koncerty zamarły co uderzyło mocno w kapele i muzyków ale i ogólnie w branżę rozrywkową. Jak ta cała sytuacja wpłynie na dalsze działanie całej muzycznej branży? Myślę, że przerwa spowodowana covid-19 jest poważnym ciosem dla całej światowej ekonomii i zarazem też przemysłu muzycznego i wszystko kręci się wokół tego. Mam nadzieję, że Skanners mimo przeciwnościom losu będzie nadal działał i jeszcze nie raz zaskoczy nas udanymi albumami, takimi jak chociażby ten ostatni, czyli "Temptation"... Dziękujemy bardzo, też mamy taką nadzieję!!! Wierzymy, że zobaczymy się jak najszybciej na trasie. Śledźcie nas na naszych socialmediach. Na zawsze rock'n'roll i pozdrowienia od włoskiego Skanners. Dziękujemy bardzo za świetny wywiad. Stay Heavy! Michał Mazur Tłumaczenie: Kinga Dombek
Foto: Skanners
SKANNERS
19
Jak bracia... Phil Denton to facet, który nie ma nic do ukrycia - mówi wprost, jak jest. Często zbacza przy tym z tematu i wtrąca masę pobocznych wątków, które tworzą niesamowitą, barwną historię. W zasadzie, wystarczyło postawić mikrofon i pozwolić Philowi opowiadać. Sympatyczny gitarzysta reaktywowanego (po raz drugi), kultowego Elixir, opowiedział mi przede wszystkim o powstawaniu nowej płyty Brytyjczyków, "Voyage of the Eagle", ale też o bardzo mocnej więzi która łączy każdego z muzyków. Zapraszam do lektury! HMP: Cześć Phil, dzięki, że znalazłeś chwilę żeby pogadać! Jak grało się BurrFest? Phil Denton: Cześć! Kiedy Nigel nabił pierwszy numer i cały zespół wystartował, poczułem jak wielka energia właśnie przepływa przez scenę. To była czysta, pierwotna siła natury, czułem się wspaniale! Świetnie było też mieć Kevina Dobbsa na basie na ten ostatni, finalny raz zanim odejdzie - Kevin jak zwykle zagrał perfekcyjnie! Powiem Ci, że byłem wtedy w środku leczenia jakiejś infekcji dróg oddechowych, leżałem w łóżku przez cały tydzień starając doprowadzić się jakoś do
2012 roku, zaraz po festiwalu British Steel w Londynie, Kevin, który jest też założycielem Elixir, powiedział, że ma dość i, że odchodzi. Wiedzieliśmy już wcześniej, że każdy z nas to ważna część składu i naszego brzmienia wiesz, próbowaliśmy innych line-upów w przeszłości, grali z nami przecież i Mark White na basie, był też Clive Burr za perkusją, ale to nikt nie działało zbyt dobrze. Więc kiedy Kevin powiedział, że kończy z Elixir, uznaliśmy że oznacza to definitywny koniec zespołu. Jednak, mieliśmy z Paulem przecież napisane nowe kawałki! Zdecydowaliśmy
ładu na gig. Przed koncertem siedziałem w szatni ubrany w ciepłą bluzę z kapturem, cały opatulony. Ale kiedy wyszedłem na scenę, czułem się wspaniale, reakcja fanów była niesamowita, czułem, że to mnie po prostu leczy! Świetnie też było zobaczyć masę starych, znajomych twarzy z dawnych czasów. Niesamowita rzecz!
więc, że założymy nowy zespół, w takim samym stylu jak Elixir i nagramy nową płytę. Znaleźliśmy świetnego gitarzystę, Dave'a Strange'a oraz perkusistę, Darrena Lee. Dołączył do nas też basista, Dusty Miller. Nazwaliśmy się Midnight Messiah, od kawałka z ostatniego albumu Elixir. Nagraliśmy debiutancką płytę, którą nazwaliśmy "The Root Of All Evil". Powstała ona dokładnie tam, gdzie Elixir nagrał swój debiut, czyli w The Lodge Studios. Pograliśmy trochę na różnych festiwalach, zespół brzmiał świetnie, graliśmy też kilka kawałków Elixir. Potem udało nam się nagrać drugą płytę, "Led Into Tempatation". Wszystko brzmiało super, ale czułem, że personalnie jest jednak inaczej niż to było w Elixir. Wiesz, Elixir zakładaliśmy jako dzieciaki z głową pełną marzeń i te marzenia zawsze były naszym punktem, do którego dążyliśmy. W Midnight Messiah było inaczej. Kiedy Dave dołączył do Tytan a Darren do Weapon UK, czułem, że to początek końca.
Foto: Chris Mitchell
Rozmawiamy, bo Elixir ma w końcu nowy studyjny album "Voyage of the Eagle". Od ostatniego Waszego wydawnictwa minęło dziesięć lat. Wiem, że zespół był przez jakiś czas w zawieszeniu, no ale w końcu zdecy dowaliście się na powrót i nagranie nowej płyty. Co się działo z Wami przez te wszystkie lata? Po tym jak wydaliśmy "All Hallows Eve" w 2010 roku, zagraliśmy kilka świetnych koncertów, np. na Hard Rock Hell czy Hammerfest, a ja z Paulem zaczęliśmy nawet pisać nowe kawałki na następny album. No ale w
20
ELIXIR
Myślałem tak dlatego, że kiedy tworzyliśmy Elixir, żaden z nas nie myślał nawet o tym, że może dołączyć do jakiegoś innego składu, uważaliśmy, że to będzie coś na kształt zdrady. Siłą rzeczy, podobnie czułem w Midnight Messiah, i bardzo ciężko było mi zaakceptować fakt, że Dave i Darren grają gdzieś indziej i że na przykład ich zespoły pojawią się na tym samym plakacie razem z nami. Przebolałbym jeszcze jakby grali typowo zarobkowo, w jakichś cover bandach czy coś w tym stylu, ale nie w zespołach z tego samego nurtu, tworzących tą samą scenę. No więc odszedłem. Darren gra teraz po całym świecie w The Bay City Rollers, spełnia swoje marzenia, więc życzę mu szczęścia. To zawsze był profesjonalny muzyk, który po prostu kocha grać i jestem szczęśliwy, że mogłem z nim grać. Na Dave'a trafiliśmy podczas Burr Fest, cały czas gra w Tytan, którzy też tam grali. Fajnie było się spotkać i trochę pogadać. No ale wracając do całej historii… Midnight Messiah się rozpadło, Paul dołączył do Desolation Angels, gości, którzy grali próby drzwi w drzwi z Elixir w latach 80-tych. Widziałem nawet ich kiedyś w Ruskin Arms, jakoś koło 1983, może 1984 roku. Kevin zagrał z nimi wtedy na basie, bo ich standardowy basista, Joe, miał jakieś problemy. To było jeszcze zanim Elixir zagrał pierwsze swoje koncerty. Oni potem chcieli żeby Kevin został z nimi na stałe, ale Kevin odmówił pozostając lojalnym wobec nas, choć wtedy kompletnie nic jeszcze nie znaczyliśmy. To też dowodzi tego oddania zespołowi, o którym mówiłem wcześniej. Pamiętam też, jak graliśmy z Midnight Messiah razem z Desolation Angels, to był chyba mój ostatni gig z Midnightami… Paul na próbie zrobił na nich wtedy wielkie wrażenie, nawet ich ówczesny wokalista chwalił głos Paula. A kolejna rzecz jaka pamiętam to - to, że Paul dołączył do nich, a oni rozstali się z poprzednim wokalistą! Bez zespołu, siedziałem w domu i nagrywałem riffy i inne muzyczne pomysły samemu. Szukałem inspiracji do tekstów i zwróciłem się do pierwszego albumu Elixir, "The Son of Odin". Zacząłem wtedy nakreślać historię pirackiej załogi, która szuka ukryte skarbu. Miałem cztery kawałki - "Drink to the Devil", "Press Ganged", "The Siren's Song" i "Sail On" i nawet zacząłem myśleć o nagraniu EPki. Oczywistym wydawało mi się, że to powinna być EPka Elixir, no bo przecież kawałki nawiązywały do naszego pierwszego albumu. Zacząłem więc namawiać chłopaków do ponownego zejścia się i nagrania EPki. Nigel powiedział, że chętnie to zrobi, Norman tak samo, choć on akurat żyje w Irlandii i to wcale nie jest dla niego łatwe. Kevin odmówił, tak jak się tego spodziewałem. Powiedział, że on już z tym skończył, nagrał fajny album na ko-
niec i nie ma potrzeby robić już nic nowego. Natomiast Paul… Paul powiedział, że skoro mamy nagrywać, to nagrajmy pełny album a nie EPkę! Było nas czterech i we czterech zaczęliśmy nagrania. Sam nagrałem też bas, no bo Kevin nie był zainteresowany jakąkolwiek pomocą. Czuliśmy, że powinniśmy jednak mieć basistę, próbowałem jeszcze kilka razy namówić Kevina, ale on obstawał przy swoim. No więc zatrudniliśmy Luke'a Fabiana, który też grał palcami, podobnie jak Kev. Ale Luke ma swój styl i jego energia to kapitalny dodatek do albumu, który z nami nagrał. Jakoś pod koniec 2018 roku, kiedy przymierzaliśmy się do nagrań, skontaktował się ze mną Andy Holloway, czyli gość który organizuje Burr Fest. Powiedział, że w sumie fajnie by było gdybyśmy się reaktywowali na ten jeden raz żeby zagrać na jego festiwalu, bo ponoć wielu ludzi podpowiadało mu, że fajnie by było gdyby Elixir się reaktywował. Powiedziałem mu, że to całkiem możliwe, bo właśnie będziemy we czterech nagrywać płytę! Powiedziałem mu też, że Kev raczej nie będzie zainteresowany, ale, że skontaktuje się z nim i zapytam - dla formalności. No i ku mojemu zdziwieniu, Kev powiedział, że to zrobi - jako jego pożegnanie z Elixir no i ogólnie, że Burr Fest jest organizowany w szczytnym celu i w Londynie, czyli tam gdzie wszystko się dla nas zaczęło. Cholera, Phil, odpowiedziałeś na większość moich pytań zanim zdążyłem je zadać! (śmiech) Muszę jednak zapytać: to jest Wasze drugie reunion. Macie nadzieję na nieco dłuższą przygodę niż ostatnim razem? No tak, to nasze drugie podejście. Oryginalnie istnieliśmy od 1983 do 1990 roku a potem reaktywowaliśmy się w 2001 roku na 11 lat - tak jak mówiłem, wszystko skończyło się w 2012 roku. Więc gdyby teraz udało się przetrwać dłużej niż 11 lat, no, to byłby już niezły wyczyn! (śmiech) Wiesz, świetnie było znowu w piątkę zaatakować scenę na Burr Fest, ale wybiegając nieco w przyszłość, to muszę przyznać, że będzie dziwnie grać z innym basistą. Tak jak powiedziałem wcześniej, nasza piątka zawsze była bardzo mocna i każdy wnosił coś
Foto: Elixir
od siebie w tym zespole. Kevin to zawsze był profesjonalny gość ale też człowiek, który był super kumplem. Nigdy nie mieliśmy managera, zawsze to ja ogarniałem takie tematy. Booking, transport, sprawy lotniskowe i tak dalej, a Kev zawsze był przy mnie i pomagał mi to trzymać w ryzach, zawsze pytał się mnie czy może mi jakoś pomóc, w czymś wesprzeć i na pewno będzie mi tego brakować. Wiesz, wydaje mi się, że powodzenie naszego reunion będzie zależało od tego, jak dobrze uda się zastąpić Kevina. Luke to świetny basista, ale ma swój styl - podobny, ale inny. Graliśmy mnóstwo prób z nim i wydaje się, że fani powinni dostać to czego oczekują, bo Luke brzmi i odgrywa partie Keva bardzo dokładnie. No ale epidemia, która teraz wybuchła trochę pokrzyżowała nam plany, próby stanęły i nie wiemy też kiedy uda się zagrać jakikolwiek koncert, co jest, cholera, bardzo frustrujące, bo naprawdę chcielibyśmy móc znów pograć.
Kevin całkiem dał sobie spokój z muzyką? Chyba tak. Kevin wiedzie spokojne, szczęśliwe życie u boku swojej żony Elaine i granie nie jest już jego priorytetem. Oczywiście bardzo chcielibyśmy żeby był z nami, ale rozumiemy, że życiowe priorytety się zmieniają. Musimy to zaakceptować, nie mamy innego wyjścia. Jesteśmy wdzięczni za jego wkład w zespół i jego historię. Cały czas kochamy go jak brata. Jeśli chodzi o Wasz nowy album, to jestem pełen podziwu że pisząc koncepcyjny album o piratach i morzu, nie wpłynęliście na wody zwane Running Wild, pozostając przy swoim, charakterystycznym brzmieniu. Nie było to zbyt trudne. Wiesz, na naszych poprzednich albumach opowiadaliśmy wiele różnych historii, więc te nowe traktujemy po prostu jak kolejne z nich. Z resztą, tak jak mówiłem, piracka idea wzięła się od naszych starych numerów a nie czyichkolwiek innych. No i jeśli mam być szczery, to nigdy nie słuchałem Running Wild - dla mnie to kapela dość "nowa", zwykle słucham starych kapel z lat 70tych i 80-tych. Pamiętam jak jakiś czas temu wraz z moim przyjacielem, Johnem Tuckerem i naszymi żonami byliśmy w zatoce Brixham, wspaniały punkt w Devon w Anglii. Bardzo inspirujące miejsce, pełne statków. Wspominałem wtedy, że może to będzie dla mnie natchnienie na piosenki, a John powiedział, że przecież jest sporo kapel, które robią całe albumy na temat piratów - byłem zachwycony! Zażartowałem nawet wtedy, że w sumie jeden piracki kawałek totalnie mi wystarczy, zresztą skąd miałbym wziąć tyle historii żeby zrobić pełny album w jednej tematyce? Ale wydaje mi się, że tamta sytuacja zasiała u mnie ziarno dla "Voyage of the Eagle". Jak wiesz, potem rozwinąłem te tematy do kształtu EPki, a kiedy zebraliśmy się już wszyscy, dopisaliśmy nowe rzeczy jak np "Onward Through The Storm" czy "Mutiny", tak aby wszystkie historie dopełniały się w jakiś sposób. Muzycznie mieszają się tam kawałki hymnowe z kawałkami dość klasycznie rockowymi, jak np "Almost There", który jest inspirowany Thin Lizzy. No a potem ballada "Whisper on the Breeze" czy wielki finał w postacie "Evermore".
Foto: Elixir
ELXIR
21
Właśnie! Wielki finał! Niezwykle ekscytująca rzecz, napisana jakby dokładnie z myślą o takim potężnym finiszu płyty! Tak, dokładnie tak było! Napisaliśmy to właśnie z takim zamysłem żeby to był wielki finał płyty i żeby słowa nawiązywały do świetnego obrazu Duncana Storra, który zdobi okładkę albumu. To Norm wpadł na pomysł intra do "Evermore", nagrał riff na mój recorder zanim odstawiłem go na lotnisku żeby wrócił do domu. Ja do tego intra dograłem riff, który potem rozbudowałem. Wszystko to kapitalnie korespondowało z poprzednim numerem, "Whisper on the Breeze" - po prostu świetnie się to lepiło. A wtedy też Duncan podesłał nam pierwsze szkice okładki, a to od razu zadziałało na naszą wyobraźnię. Wiesz, nasz
modłę Cozy Powella i jego gry na "Rising". Wiesz, fajnie mieć młodych fanów, ale wielu z naszych słuchaczy to ludzie, którzy dorastali razem z nami, więc chcieliśmy im dać płytę, która będzie brzmiała jak stary, dobry Elixir. Starzy fani pisali nam maile, że dostali dokładnie to czego oczekiwali, stary Elixir wrócił. Być może młodsza część publiczności nie do końca zrozumie nasze podejście, bo przecież można uznać, że zatrzymaliśmy się w latach 80-tych i nie poszliśmy z duchem czasu. Ale o to nam chodziło! Chcieliśmy zabrzmieć tradycyjnie, tak jak zawsze brzmieliśmy. Dobrze bawiliście się w studiu? Świetnie! Zawsze lubiłem nagrania, tak samo proces miksów. Sam nagrywałem ten album,
Foto: Elixir
tonący okręt - "Orzeł", syrena pod wodą, duchy zatopionej załogi, tonące ciała - kapitalna rzecz! Więc ostatni numer otrzymał tekst napisany do okładki. A muzycznie, na koniec kawałka dodaliśmy jeszcze parę akordów, które wzięliśmy z "Drink to the Devil", żeby historia jakby zatoczyła koło. Nikt tego póki co nie zauważył, więc zakładam, że zrobiliśmy to dość subtelnie (śmiech). Wspomniany przez Ciebie "Drunk to the Devil" to bardzo oldschoolowy numer - bardzo mocno zakorzeniony w Waszej przeszłości… Ja powiedziałbym raczej, że cały album jest trochę oldschoolowy. Chcieliśmy, żeby brzmiał jakby nagrał go Martin Birch na przełomie lat 70-tych i 80-tych, na modłę Rainbow "Rising" czy "Heaven and Hell", które uwielbiamy! Kurde, świetnie byłoby skontaktować się z Martinem, to byłoby coś gdyby nas produkował! Wiesz, nie chcieliśmy normalnego, typowego metalowego studia, gdzie wszystko jest skompresowane, a gitary głośne i "prosto w ryj" - wszystkie te nowe płyty brzmią tak samo. Chcieliśmy nagrać płytę, która będzie miała swój charakter, na której będzie przestrzeń dla instrumentów i ten "oddech". Na przykład bębny nagrywaliśmy różnie, nie zawsze w ten sam sposób. Na "The Siren's Song" staraliśmy się nawiązać do Vinny Appice'a i jego partii na "Mob Rules". "Onward Through The Storm" był z kolei robiony na
22
ELIXIR
więc chłopaki przyjeżdżali do mnie oddzielnie. Zacząłem od nagrania gitar prowadzących i basu, potem przyjechał Nigel i zrobił bębny. Robiliśmy to w bardzo fajnym akustycznie miejscu, używaliśmy mikrofonów, które wydobyły naturalny, głęboki sound bębnów. Bardzo na tym mi zależało. Potem ja dograłem resztę gitar, przyleciał też Norm, żeby dograć swoje partie, melodie oraz solówki. Norm to taki gość, który potrafi zagrać szybko jeśli trzeba, ale preferuje "malować" piękne formy. Obaj jesteśmy wielkimi fanami Michaela Schenkera i to pewnie słychać, zwłaszcza u Norma, może też trochę echa Scotta Gorhama, zwłaszcza w solówkach. Zobacz na przykład solo w "Drink to the Devil" - krótkie, ale cholernie melodyjne. Podobne rzeczy znajdziesz w wielu momentach albumu, ja osobiście uwielbiam solo w "Whisper On the Breeze". W demówce tego numer sam nagrałem to solo i mój kumpel, John Tucker, powiedział że jest świetne i że sam powinienem je nagrać na album. Ale kiedy Norm zrobił to po swojemu, przebił mój zamysł i to znacznie. Zawarł tam mnóstwo emocji. Czasami wydaje mi się że nie doceniamy Norma, nawet jeśli chodzi o pracę nad kawałkami. Norm kapitalnie zastąpił kilka z moich pomysłów, wymyślił też masę pięknych rzeczy w liniach wokalnych i chórkach, pomagając Paulowi. Paul też zrobił świetną robotę, śpiewa teraz lepiej niż kiedykolwiek! Wydaje mi się, że dobrze mu zrobił pobyt w Desolation Angels, pozwoliło mu
to utrzymać głos w dobrej formie. Na sam koniec przyjechał Luke, który nagrał swoje partie, zastępując moje - zrobił to świetnie. Ja wyżyłem się przy miksowaniu i finalnej produkcji, dodałem trochę efektów, jak reverb na syrenim głosie, co dało fajny, przerażający efekt ducha. Świetnie było się spotkać i rzucić w wir pracy, ale też nie była to tak wielka sesja jak może się wydawać. Trzymamy kontakt, każdy kto nas zna, wie że jesteśmy dla siebie jak bracia. Trzymamy się razem od wielu lat, byliśmy jeszcze nastolatkami kiedy to wszystko się zaczynało. Przeżyliśmy razem wiele, sesje dla BBC, koncerty w USA. Wszyscy byliśmy na ślubie Keva i Elaine, przegadaliśmy tam mnóstwo czasu i też trochę wypiliśmy zdaje się (śmiech). Gadaliśmy wtedy o powrocie, ale Kev był stanowczy i nawet w stanie głębszego upojenia, trzymał się swego. Więc skończyło się wtedy jedynie na solidnym kacu (śmiech). Wasz reunion spotkał się z ciepłym przyję ciem i zainteresowaniem ze strony kilku poważnych festiwali - Burr Fest za nami, ale przed Wami jeszcze Keep It True oraz granie w Belgii. Powinniśmy oczekiwać więcej kon certów związanych z promocją "Voyage of the Eagle"? No tak, po tym jak Kevin zgodził się Burr Fest, odezwał się Oli z Keep It True, proponując podobny temat. Kev co prawda odmówił ponownego grania, ale zgodziliśmy się na koncert z klasycznymi numerami Elixir z lat 80-tych. Kiedy mieliśmy w perspektywie podróż na Keep It True, zabookowaliśmy też kilka gigów "po drodze", w Belgii. No ale jak wiesz Keep It True zostało anulowane, tak samo koncerty w Belgii, wszystko przez tę cholerną epidemię. Póki co mamy ustawiony Into Battle Festival w Atenach na grudzień oraz BroFest w UK, ale to już luty 2021. Mamy nadzieję, że do tego czasu wszystko już wróci do normy. Gracie na festiwalach na których pojawia się też masa młodych wykonawców ze sceny NWOTHM których można uznać za kontynuatorów spuścizny NWOBHM. Śledzisz to co się dzieje aktualnie na scenie? Niestety, nie bardzo. Znam Crystal Viper z Polski. Kiedyś przylecieliśmy do Polski żeby nagrać kawałek w hołdzie Cirith Ungol razem z Martą, ich wokalistką. Marta to bardzo utalentowana wokalistka i muzyk, jej głos i głos Paula świetnie zabrzmiały razem. Czasem sprawdzam co tam słychać u Crystal Viper, oglądałem parę ich klipów kiedy wypuszczali nowości. Są coraz lepsi, fajnie oglądać ich progres. Phil, wielkie dzięki za ten wywiad. Świetnie się rozmawiało! Jakieś słowo do naszych czytelników na koniec? Dziękuje wszystkim którzy wspierali nas przez te wszystkie lata. Naprawdę jesteśmy cholernie wdzięczni i bardzo to doceniamy. Mam nadzieję że nasz nowy album da Wam wiele radości. Marcin Jakub
Powrót klasyków - To co potocznie nazywamy metalem i to co faktycznie gramy, to dwie różne rzeczy - mówi Buddy Lackey. I rzeczywiście, metal w wydaniu Psychotic Waltz zawsze był nietuzinkowy, nie bez powodu określano go też mianem progresywnego. Dlatego dobrze się stało, że amerykańska formacja po blisko ćwierćwiekowym milczeniu wydała kolejny, piąty już album studyjny. "The God-Shaped Void" nie zawiódł oczekiwań - to piękna, wymagająca uwagi, bardzo udana płyta. HMP: Jesteście już dojrzałymi ludźmi po 50. W dzisiejszych czasach to żaden wiek, nie ma porównania ze średniowieczem czy nawet XIX stuleciem, kiedy to znikomą część populacji stanowili ludzie liczący 50-60 lat. Jednak nikt nie młodnieje i uznaliście, że w końcu warto zaakcentować powrót Psychotic Waltz premierowym materiałem? Buddy Lackey (Devon Graves): Tak. Dla wielu waszych fanów rozpad zespołu w roku 1997 był nie lada zaskoczeniem. Owszem, były to czasy niełatwe dla takiej muzyki, ale byliście przecież wtedy na fali, a do tego w latach 1990-96 wydaliście aż cztery, bardzo udane i świetnie przyjęte albumy, z których ostatni "Bleeding" został w końcu zauważony w waszej ojczyźnie - wygląda na to, że zakończyliście działalność w najmniej odpowiednim momencie, przynajmniej z punktu widzenia kwestii artystycznych? Może tak, może nie. Kiedy daliśmy sobie spokój z zespołem wydaje się, że jego wartość wzrosła i nadal rosła w czasie kiedy prowadziłem moją solową działalność z Deadsoul Tribe. Mogłem wtedy wyrazić to co potrzebowałem i zostawić za sobą całkiem przyzwoity katalog albumów. Pozwoliło mi to rozwinąć moją umiejętność pisania utworów i wrócić do Psychotic Waltz dużo mądrzejszym. Pomogło mi to też zbudować moje własne studio, które teraz umożliwia mi nagrywanie z Psychotic Waltz lub cokolwiek innego za wciśnięciem guzika. Nie mając własnego studia, w którym mogę pisać, nagrywać wokal, pisać i aranżować muzykę z zespołem, nie byłoby nas stać na nagranie "The "God-Shaped Void" w taki sam sposób albo w tym samym składzie. Odejście Warda Evansa przed sesją nagraniową tego albumu było pierwszym symptomem problemów? A gdy doszła do tego decyzja Briana McAlpina, że rezygnuje z bardzo dla niego męczących tras koncertowych uznaliście, że nie ma sensu tego dalej ciągnąć? Pewnie można by tak powiedzieć, nie tyle o jeżdżeniu w trasę, ale na pewno o pisaniu muzyki. W końcu kiedy Brian odszedł z zespołu w 1996 roku nadal koncertowaliśmy. Jednak kiedy przyszło do pisania muzyki, w mojej ocenie, chemia zespołu się załamała. Pomiędzy Danem i Brianem była jakaś święta więź. To jak myślą i pracują razem jest magiczne. Złamanie tej więzi, a jednak wciąż nazywanie jej Psychotic Waltz, nie brzmiało dobrze dla żadnego z nas. Próbowaliśmy, ale to po prostu nie działało. Może widziałem wtedy więcej niż tylko to, co działo się w mojej głowie. Pewnie gdy zakładaliście Aslan w roku 1985
nawet nie przeszło wam przez myśl, że ta młodzieńcza przygoda z graniem potrwa tak długo i w dodatku zdołacie odcisnąć własne piętno na progresywnym metalu? Tak w zasadzie, kiedy wszedłem do pomieszczenia, w którym tego wieczoru te 17-18letnie nastolatki grały coś, co później dostało tytuł "Spiral Tower", pomyślałem, że jeśli zostałbym ich wokalistą, bylibyśmy najlepszym zespołem na świecie. Nawet pamiętam, że im to wtedy powiedziałem. Chyba każdy wielki zespół, powinien czuć, że są wielcy. Wiara sprawia, że stajesz sie wielkim zespołem, jeśli tylko będziesz na to pracować. My tę część o "stawaniu się wielkim" straciliśmy. Właśnie
"Posiadanie dostępu" do każdej dużej wytwórni nie jest zbyt dokładnym czynnikiem. Ci ludzie nie byli gotowi na taki zespół jak my. Graliśmy "fajną" muzykę, ale nie "tę" muzykę. Europejskie wytwórnie były nami dużo bardziej zainteresowane i tak zostało do tej pory. Mielibyśmy wtedy szansę jeśli metal zostałby głównym trendem popkultury. Wydaje się, że pewnego dnia muzyka metalowa w Stanach po prostu się skończyła. Przynajmniej na wielką skalę. Była to poniekąd decyzja korporacyjna. To jest trochę jak moda. Pewne trendy są dedykowane dla odpowiednich grup wiekowych. Niektóre wytwórnie po prostu mówią "nie jesteśmy zainteresowani zespołami, których muzycy mają wąsy lub brodę" albo "w tym roku nie gramy jazzu (lub metalu)". I to by było na tyle. W dzisiejszych czasach nie stwarza to już problemu; jeśli ludzie chcą mogą wpłynąć na przemysł muzyczny. W naszych dawnych dniach było radio, sklepy muzyczne i MTV - jeśli nie pojawiłeś się w żadnym, dla świata nie istniałeś, a dostęp do tych źródeł można było zdobyć tylko przez wytwórnie muzyczne. W dzisiejszych czasach każdy może udostępnić swoją twórczość na YouTube albo w mediach społecznościowych. To w zasadzie jest fajne. Queensryche, Crimson Glory i wiele innych zespołów od wczesnych lat 80. rozsławiało
Foto: Psychotic Waltz
dlatego jednocześnie dziwne i fantastyczne jest to, że zostaliśmy zapamiętani na tak długo. Niesamowicie na mnie działa patrzenie na publiczność, która razem ze mną śpiewa utwór, który napisałem mając 18 lat. Coraz częściej słyszy się opinie fachowców, że "muzyka przestała być głównym punktem odniesienia w kulturze". I faktycznie, mało kto czeka już niecierpliwie na płytę swego ulubionego zespołu, odlicza dni do jej premiery, bo wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, już, natychmiast. Kiedy zaczynaliście o takiej postawie nie było mowy, nawet w USA, mimo tego, że mieliście zapewniony dostęp praktycznie do wszystkich wydawnictw z całego zachodniego świata, a metal był obecny nawet w mainstreamowych mediach?
progresywny metal w waszej ojczyźnie i nie tylko, ale zdaje się, że kiedy zaczynaliście grać bardziej fascynowały was dokonania Black Sabbath, Judas Priest czy solowe Ozzy'ego Osoburne'a? Tak samo lubiliśmy Queensryche i Crimson Glory jak innych. Jednak nasza piątka miała trochę inny gust, który zazębił się z Black Sabbath. Oh, i te pierwsze dwa albumy Ozzy' ego, Priest i oczywiście Maiden! Mnie chyba jednak bardziej interesowała pierwsza fala brytyjskiego rocka, głównie lata 60. i 70., i każdy z tej ery. Jethro Tull byli wielcy. Hendrix jest bogiem. Szybko przeszliście od etapu grania coverów do komponowania, czy trochę to potrwało? Psychotic Waltz nigdy nie grali zbyt wielu coverów. Może raz na jakiś czas dla zabawy.
PSYCHOTIC WALTZ
23
Od początku skupialiśmy się na własnej, oryginalnej muzyce. Niewiele osób wie o tym, że wypadek samochodowy Briana mógł zaważyć na dalszych losach nowej grupy, ale byliście wtedy już tak dobrymi przyjaciółmi, że gdy wyszedł ze szpitala założenie Aslan stało się faktem, zresztą to jemu zespół zawdzięcza tę nazwę? Chyba nie do końca za tym nadążam... Napisałem utwór "A Psychotic Waltz". Kiedy zdecydowaliśmy się porzucić nazwę Aslan (nie byłem fanem tej nazwy jeśli mam być szczery), jak w przypadku każdego dobrego zespołu, pojawiła się ogromna lista innych żartobliwych nazw, które po prostu nadały by nam bieg. Brian rzucił żartem o niespotykanych strojach i głupkowatym poruszaniu się po scenie, który nazwał Psychotic Waltz. Wszyscy się zaśmiali z wyjątkiem mnie. Ja pomyślałem, że to w sumie ciekawa nazwa... Wszyscy to przemyśleliśmy i polubiliśmy. Trochę "inne"... Wszyscy byliśmy też trochę upaleni ziołem,
Demo Aslan zrobiło spore zamieszanie w podziemiu, ponoć wasze utwory grały też lokalne stacje radiowe, co było dla was nie lada wydarzeniem? To lokalne wsparcie było wtedy świetne. Musieliśmy wtedy do każdego miejsca dostarczyć taśmy szpulowe, co w dzisiejszych czasach jest niespotykane. Zmiana nazwy w takim momencie nie jest na szczęście jakimś problemem - gorzej, gdy byście mieli już jakieś oficjalne wydawnict wa na koncie. Autorem tej nowej Psychotic Waltz był ponoć jeden z waszych kumpli, a skoro w USA istniał już inny Aslan, to nie mieliście większego wyboru, trzeba ją było zmienić? Mogliśmy pewnie zatrzymać nazwę Aslan. Tak jak przez przypadek napisałem już wcześniej, chciałem ją zmienić tak czy inaczej. W roku 1990, wraz z wydaniem debiutanckiego albumu "A Social Grace", staliście się
wbiły ostatni gwóźdź do trumy dla metalu w pop-kulturze. Ale odnosisz się też do "naszej wizji" metalu, ta nigdy nie ujrzała światła dziennego. To co potocznie nazywamy metalem i to co faktycznie gramy, to dwie różne rzeczy. Stany Zjednoczone to olbrzymi kraj i mogłoby wydać się, że mogą w nim zaistnieć najróżniejsze gatunki muzyczne i bez problemu znaleźć też licznych odbiorców. Wychodzi jednak na to, że wasza publiczność była i jest bardzo podatna na mody i trendy, a do tego niezbyt wierna, bo muzyka to dla niej przede wszystkim rozrywka, nic więcej? Amerykanie, którzy kochają metal i rock są tak samo lojalni wobec swoich ulubionych zespołów, jak każda inna branża. To przemysł muzyczny nie jest lojalny i robi to co potrzebuje. Przeciętni ludzie nie mają za wiele do powiedzenia kiedy przychodzi do angażowania nowych zespołów lub trendów. Więkoszość, szczególnie w USA, jest odbiorcom narzucana. Z drugiej strony miliony płyt Led Zeppelin były grane głównie w domach. Tak naprawdę widzimy tylko to, co się nam oficjalnie pokazuje. Tak samo gdybyś obejrzał program w TV o latach 70. pomyślałbyś tylko o disco, podczas gdy większość młodego pokolenia słuchała hard rocka. Lata 80. pewnie kreują wizerunek A Flock Of Seagulls i Cindy Lauper, ale to Ozzy i Maiden wyprzedawali hale koncertowe. W Europie wygląda to nieco inaczej - to również dlatego drugi album "Into The Everflow" nagraliście w Niemczech? Nie - po prostu powstały odpowiednie możliwości, ale większość z naszych płyt była nagrana w San Diego. Wasz kraj ma dość krótką historię, sięgającą połowy XVII wieku, tak więc zwiedzanie zabytków liczących tysiące lat czy nawet fakt zamieszkiwania wtedy przez was w śred niowiecznym zamku musiały robić wrażenie? To prawda. Nawet dzisiaj patrzę na domy starsze niż Stany Zjednoczone jako państwo.
Foto: Psychotic Waltz
więc powiedziałem "OK, jeśli jutro nadal ta nazwa będzie nam się podobała, to zostanie". No i chyba następnego dnia dalej nam się podobała. Ponoć mieliście problemy ze znalezieniem odpowiedniego wokalisty, ale kiedy już za mikrofonem pojawiłeś się ty nie było żadnych wątpliwości, że jesteś właściwą osobą? Zespół miał wtedy wokalistę, który był też dobrym przyjacielem i nikt nie chciał go skrzywdzić - rozumiecie? Normowi chyba pomysł podobał się od początku, Dan i Brian nie byli do końca przekonani. Poprosiłem ich wtedy o nagranie bez wokali i żeby dali mi szansę nagrać własny wokal do jednego utworu. Zostawili mi wtedy taśmę z jakimiś ośmioma utworami. Napisałem wokal do czterech w jeden dzień. Trzecim był "Spiral Tower". Kilka miesięcy później pojawili się u mnie w mieszkaniu (w dniu moich 20 urodzin). Powiedzieli, że zatrudnili asystenta i zapytali, czy chciałbym z nimi zagrać. Puściłem tę taśmę z gitarą, włączyłem mikrofon i śpiewałem te utwory na głos tak długo, aż je zapamiętałem. Tego dnia wiedziałem, że jestem gotowy i odtąd poszliśmy do przodu.
24
PSYCHOTIC WALTZ
sensacją, przynajmniej na europejską skalę. W tym sukcesie nie było jednak nic z przy padku, bo poświęciliście przecież na stworze nie i dopracowanie tego materiału kilka lat, wydając też w roku 1988 demo z jego zapowiedzią? Widzę tu znak zapytania, ale nie widzę właściwego pytania. Nie powiedziałbym, że wtedy staliśmy się "zjawiskiem" nawet w wyobraźni. Nie czuliście się nieco dziwnie grając choćby na Dynamo Open Air, bo tak jak fani w różnych częściach świata zareagowali na wasz debiutancki album entuzjastycznie, recenzje też mieliście świetne, to jednak w USA przeszedł on bez echa - grunge szykował się już do wielkiego skoku na listy przebojów, metal w waszym wydaniu był coraz bardziej passé? Tak w zasadzie to zanim wyjechaliśmy do Europy, byliśmy największym zespołem w San Diego, a muzyka metalowa nadal miała swój moment. W Europie spędziliśmy trzy miesiące. Po powrocie wydawało się, że zniknęliśmy. Jedni z naszych przyjaciół - zespół Sprung Monkey, byli wtedy na topie. Tak jak to ująłeś, grunge, a później alternatywny hip-hop
Fakt, Wiedeń to piękne, stare miasto. Kolejna płyta, kolejny sukces, ale nie w ojczyźnie - to dlatego trzeci album "Mosquito" miał brudniejsze, nowocześniejsze brzmienie, przystające do roku 1994 i tego, co było wtedy na topie? Jak z perspektywy lat oce niacie decyzję, że miksy tego materiału zle cono Scottowi Burnsowi w Morrissound Studio, kolebce amerykańskiego death metalu? Kiedy nagraliśmy "Mosquito" pewnie mieliśmy najlepsze możliwości w naszej karierze. Wspołpracowaliśmy wtedy z firmą z Los Angeles, która zapewniła nam kilka fajnych występów w Hollywood z zespołami takimi jak White Zombie, Pantera i inni. Te zespoły związane były z jednymi z większych wytwórni i załatwiły nam przesłuchania w Warner Bros (gdzie działa się "chwytliwa" muzyka, zaczęliśmy też współpracować z nowym producentem Scottem Burnsem). Więc tak - pomiędzy wszystkimi wspomnianymi stronami prowadziliśmy dyskusję na temat odpowiedniego muzycznego kierunku, który sprawiłby, że bylibyśmy bardziej "przyjaźni" dla rynku. I w tym był problem. W pewnym stopniu zwąpiliśmy we własną wizję zespołu. Dostawaliśmy rady od Scotta i naszego managementu i w zasadzie były to do-
bre rady. Jednak dla nas nadal było dziwne dostosowanie tego co robiliśmy dla osiągnięcia celu. Przyniosło nam to jednak lepsza wiedzę na temat rynku, która doprowadziła nas do obecnego stanu. Nadal nie wiem na ile "sprzedamy się na rynku", ale podoba nam się to, gdzie jesteśmy muzycznie. Smutne, że czwarty, pod każdym względem świetny album "Bleeding" okazał się waszym łabędzim śpiewem, tym bardziej, że zainteresowały się wami w końcu rodzime media nie myśleliście wtedy, że decyzja o rozwiązaniu zespołu była przedwczesna? No i znów - może tak, może nie. Już na przełomie wieków pojawiały się infor macje i przecieki, że powrót Psychotic Waltz jest możliwy, ale wróciliście dopiero w roku 2010 - dalczego trwało to tak długo? Tak po prostu się stało. Odczekaliśmy swoje i dopracowaliśmy każdy jeden utwór. Kiedy już mieliśmy wystarczająco dużo materiału do nagrania (osiem lat później) zdobyliśmy kontakt w bardzo krótkim czasie. Plus minus w miesiąc. Napisanie materiału zabrało dużo czasu, bo nie graliśmy już ze sobą przez cztery dni w tygodniu. Byliśmy rozrzuceni po całej planecie i mogliśmy wygospodarować w naszych kalendarzach najwyżej jeden dzień w tygodniu żeby się spotkać. Kiedy jesteś w trasie koncertowej lub grasz na festiwalach, możesz zapomnieć o możliwości pisania muzyki na kilka miesięcy i korzystać tylko z tego jednego dnia, żeby dopracować nagrania. Ogromnym plusem tej reaktywacji jest to, że wróciliście w składzie odpowiedzialnym za trzy pierwsze płyty, a takie powroty oryginalnych składów nie zdarzają się w muzycznym biznesie zbyt często? To na pewno jest rzadkie. To że udało nam się przywrócić oryginalnych pięciu członków zespołu, było jedyną szansą i warunkiem sukcesu. Dość szybko po reaktywacji zagraliście reunion tour, ale nie spieszyliście się z wydaniem powrotnej, piątej już płyty - nie chcieliście zaliczyć falstartu, czy były inne względy, podyktowane choćby tym, że muzyczny biznes od połowy lat 90. zmienił się diametralnie? Tak jak powiedziałem - kluczem było zapewnienie odpowiedniej ilości czasu na pracę nad albumem, który byłby warty czekania. Było więc tylko kwestią czasu, że "The GodShaped Void" powstanie - tym bardziej, że zdawaliście sobie sprawę z oczekiwań fanów, którym kolejne reedycje, boksy czy kompilacje nie wystarczały? Oczywiście. Nie wydawało się, że cokolwiek będzie wystarczająco dobre w porównaniu z nowym materiałem. Jednak instrumentalnie często sobie graliście razem - myślisz, że miało to wpływ na tak świeże, organiczne brzmienie i całościowy kształt tej tak udanej płyty? Tak działa chemia zespołu. Proces tworzenia wyglądał w zasadzie tak jak zawsze. Najpierw nagrywamy muzykę, potem biorę się za taśmy i piszę wokale. Poźniej albo wracamy do studia żeby nagrać całość, albo po prostu gramy na żywo.
Co dominowało, kiedy dostaliście gotowy master tego materiału? Radość, że w końcu udało się ukończyć tę płytę, poczucie ulgi? Od poprzednej płyty minęło prawie ćwierć wieku, to szmat czasu? Do czasu kiedy nasza nowa płyta poszła do produkcji, równocześnie graliśmy też koncerty na żywo. Zatem do czasu kiedy nagrania były zakończone i wysłane do producenta, byliśmy już w samolocie na część z naszych show. To w trakcie jednego z naszych występów zrobiliśmy sesję zdjęciową do książeczki naszego nowego albumu. Tyle się działo, że podczas gdy temat wydania płyty był w końcu zamknięty, ledwo to zauważyliśmy. Do kogo ją adresujecie, w czasach streamingu i ogólnej niechęci do długich utworów, bo to przecież blisko godzina pięknej, ale też wymagającej od słuchacza sporej uwagi, muzyki? Wiele z twoich pytań wskazuje na to, że dużo myśleliśmy o naszych następnych krokach i tym jak się potoczą. Nie działaliśmy w ten sposób. Po prostu graliśmy do momentu, w którym poczuliśmy określone brzmienie. Złożyliśmy dzwięki, które nam się podobały z innymi dźwiękami. Nasza muzyka powstała w emocjach, nie intelektualnej kalkulacji. Dodanie lub zabranie nuty to wewnętrzny, emocjonalny proces. Wszystko sprowadza się do tego co czujesz przy muzyce. Kiedy piosenka jest skończona, jest zamknięta na dobre. Nie wychodzimy poza swoje schematy żeby stworzyć nowy utwór. Dlaczego mielibyśmy to robić? Można po prostu pisać dalej. Mówiąc to myślę, że może napisanie kolejnego długiego, epickiego kawałka byłoby dobrym pomysłem. Fakt, że wydawcą "The God-Shaped Void" jest Inside Out Music na pewno ułatwi wam dotarcie do odpowiedniej publiczności, ale fakty są nieubłagane: streaming rośnie w siłę, nakłady fizycznych płyt spadają, mimo zauważalnego renesansu popularności analogowych nośników? Ludzie kupują teraz zdecydowanie mniej płyt CD niż kiedyś. Zawsze wydawało się, że płyty są droższe niż powinny, szczególnie w dzisiejszych czasach. Z drugiej strony winyle mają swój comeback. Wydaje mi się, że ludzie tęsknią za fizyczną relacją z muzyką, a nic nie pobije winyli w muzyce. Niedawno Desmond Child ogłosił, że za
Foto: Psychotic Waltz
ponad pół miliarda odsłuchów wielkiego przeboju "Livin' On A Prayer" Bon Jovi zainkasował raptem sześć tysięcy dolarów wygląda na to, że nie ma co liczyć na wzbo gacenie się na tej formie dystrybucji muzyki? Wydaje się, że tak naprawdę jest. Ale chyba my nie jesteśmy zagrożeni tym, że będziemy kiedyś bogaci. "The God-Shaped Void" ukazał się rzecz jasna w wersji cyfrowej, ale zadbaliście też o fanów innych nośników: limitowany media book, zwykła edycja CD, 2LP z bonusowym CD - do kompletu zabrakło tylko kasety, obecnie znowu bardzo modnej? Osobiście nie byłem fanem kaset. Mogliśmy też spróbować przywrócić nośniki, które mieściły tylko 8 utworów, ale nie wydaje mi się żeby było to lepsze niż płyty CD. Winyle to inna historia. To co byłoby świetne to taśmy szpulowe (takie jak przynosiliśmy do radia w latach 80.). Razem z dobrym magnetofonem, który byłoby w stanie je odtworzyć, dźwięk byłby niesamowity. Jest też ciekawostka, bonusowy utwór "Season Of The Swarm", dostępny tylko na pierwszym wydaniu - to prezent dla najwierniejszych fanów, którzy kupią płytę tuż po premierze nowego albumu? Możnaby spojrzeć na to w ten sposób. Wolelibyśmy żeby ten utwór stał się częścią albumu na zawsze, ale taka forma bardziej wpisuje się w marekting wytwórni. Na temat marketingu nie wiem nic, ale współpraca z wytwórnią ma sens, jeśli uważają, że to dobra strategia.
PSYCHOTIC WALTZ
25
Czy wydaniu "The God-Shaped Void" będą towarzyszyć reedycje na CD i LP wcześniejszych albumów, czy też wcześniejsze wznowienia zaspokoiły już potrzeby malejącego rynku? Pojawią się LP i CD całego katalogu Psychotic Waltz przez InsideOut. Nowa płyta, to i pewnie trasa - jesteście tym podekscytowani? W ojczyźnie nie graliście od 1997 roku, a już ogłoszono, że pojawicie się na festiwalu ProgPower w Atlancie, więc to pewnie dla was duże wydarzenie. A jak z Europą? Planujecie tu jakąś trasę, może też festiwalowe koncerty latem? No cóż.. chyba wszyscy wiemy jak to się rozwinęło. Niestety tak... Tak na dobrą sprawę nie macie w dyskografii płyty koncertowej z prawdziwego zdarzenia - może ta powrotna trasa byłaby dobrym pretekstem do jej zareje strowania, bo licząc początki pod nazwą Aslan będziecie świętować w tym roku 35lecie założenia zespołu? Nie mamy chyba jeszcze wystarczającej ilości albumów żeby nagrać jakiś koncertowy. Albo może mamy… Utrwalenie dobrego "live" na płycie jest trudne, a mieszanie obu elementów jest niemożliwe. Prawie każdy istniejący album koncertowy był podkręcony w studio. Zazwyczaj z występu na żywo zostaje tylko perkusja. To dlatego, że utwory nagrane na żywo zazwyczaj brzmią gówniano. Na przykład - perkusja wdziera się w dodatku do wokalu. Mowiąc to - jednocześnie albumy na żywo są moimi ulubionymi. To czy tak naprawdę były nagrane "na żywo" to inne pytanie. "Unleashed In The East"? Nic z tego. Album był nagrany w salonie Glenna Tiptona w Arizonie (ale Tipton nie mieszkał wtedy w USA, więc coś się tu nie zgadza, poza faktem, że pierwszy album koncertowy Judas Priest faktycznie został poprawiony w studio przyp. red.). Mam wiele utworów nagranych na koncertach, gdzie chciałbym zmienić wokale, bo inne instrumenty na tym cierpią. Z drugiej strony Dan i Brian chcieliby po prostu nagrać ponownie te utwory w domu. To powód, dla którego nie mamy albumu live. Nie czulibyśmy się prawdziwi w tworzeniu, a chodzi nam przede wszystkim o prawdę. Wojciech Chamryk, Magda Kucharek, Kinga Dombek
Foto: Christian Fischer
HMP: Od wydania "Blood And Gold" minęło już parę miesięcy. Jakie recenzje zbiera ten album? Giovanni Soulas: Nasze kompaktowe, proste struktury utworów z "Blood And Gold" są dobrze odbierane przez ogół. Ponadto w dużej mierze usunęliśmy większość bardziej złożonych form, ponieważ było to szeroko krytykowane w ostatnich albumach. Nawet to nam się podoba i zachowamy ten pomysł w najbliższej przyszłości. Czy teraz, sami chcielibyście zmienić coś na "Blood And Gold"? Nie. Zawsze akceptuję taki album jakim jest i nie zawracam sobie tym głowy. Może za parę lat przesłucham wszystko jeszcze raz i później spisze swoje uwagi. Ale każdy album, każdy utwór ma swój czas i uzasadnienie. W przeciwnym razie oszalał byś! Nigdy nie sprawisz, że wszystko będzie w stu procentach idealne ani dla słuchaczy, ani dla samego siebie. Jak już wspomniałeś "Blood And Gold" w porównaniu do Waszych wcześniejszych albumów zawiera muzykę prostszą i bardziej bezpośrednią. Znudziło się Wam grać bardziej skomplikowane formy? Mamy podobne podejście, jak w Rush "skomplikowane rytmy przedstawiamy trochę bardziej komercyjnie". Słuchacz tak naprawdę nie otrzymuje pełnego obrazu tego co obecnie prezentujemy. Ale zasadniczo masz rację. Za pomocą "Blood And Gold" próbowaliśmy zwrócić się do szerszego grona odbiorców, czyniąc utwory bardziej kompaktowymi i krótszymi. Trochę z dala od długich i złożonych części. Na albumie jest więcej gitar, przez co Ivanhoe brzmi teraz bardziej heavymetalowo. Chcieliście tym razem dać więcej czadu? Cóż, tak, kompozycje mają trochę mniej klawiszy, ale to się już nam zdarzało. W kilku utworach postanowiliśmy dać gitarom więcej przestrzeni, a tym samym zaprezentować nieco więcej "ciężaru i metalu". Zasadniczo partie klawiszy w Ivanhoe zawsze miały wysoki priorytet i w przyszłości na pewno tak pozostanie.
26
PSYCHOTIC WALTZ
Niemniej Wasze serce bije w rytm progresy wnego metalu, tego chyba nie da się zmienić? Nigdy, przenigdy! Ja i zespół nie chcemy grać inaczej! Nie zmienia się też u Was też wysoki poziom grania i kultury muzycznej. To jest również ogólna cecha całej sceny progresy wno metalowej... Nie możesz zmienić człowieka wykrwawiając go i przetaczając mu inną krew. Muzyka ma dla mnie nietykalną duszę. Bardzo często jest to bardzo wąska granica pomiędzy różnymi stylami muzycznymi, ale miłości i pasji oraz twoich najgłębszych emocji i uczuć nie da się, ot tak zniszczyć. Czy ta odpowiedź cię zadawala? Po raz pierwszy na swoim albumie umieściliście cover, wybraliście piosenkę "If I Never Sing Another Song" z repertuaru Matta Monro. Dlaczego wybraliście właśnie tę piosenkę? W miłych okolicznościach bardzo dobry stary przyjaciel zapoznał mnie z dokonaniami nieżyjącego już wokalisty Udo Jürgensa. Oczywiście znałem wiele jego hitów, ale nigdy tak naprawdę nie interesowałem się taką muzyką. Niemniej jednak pozwoliłem sobie na dłuższą sesję odsłuchową z jego muzyką. Piosenkę "If I Never Sing Another Song" akurat śpiewa po angielsku (muzyka: U. Jürgens, tekst: D. Black). Jakoś przyszło mi do głowy, że być może uda mi się zrobić coś z tym kawałkiem. Kilka dni później słuchałem jej w wielu różnych wersji oraz w wykonaniu różnych artystów. I mnie złapało... "ok, zrobię to!" Omówiłem tę piosenkę z naszym wokalistą Alexem. Uważał, że pomysł jest świetny i miał nawet plan na wokal do niej. Potem rozmawiałem z gitarzystą Achimem Welschiem, z naszego byłego projektu Charisma, który około 1999 roku wydał płytę w Massacre Records i znakomicie zaaranżował piosenkę "Money Money" Abby w świetną metalowy kawałek. On też był entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu i mi pomógł. Tak więc, po burzy mózgów, światowy hit Udo Jürgensa stał się kolejnym naprawdę fajnym i unikalnym coverem w wersji metalowej, zagranym przez Ivanhoe.
...pisać swoją muzykę i bawić się dobrze... Progresywny Ivanhoe startował w podobnym okresie co Vanden Plas, lecz do statusu kolegów z Kaiserslautern trochę im brakuje, a przecież muzycznie nie ma między nimi aż tak wielkiej przepaści. Niemniej Ivanhoe działa i ma się dobrze, o czym świadczy ich najnowszy album "Blood And Gold", niezły choć nieco prostszy niż zwykle. O tej płycie oraz o paru innych sprawach opowiada basista formacji Giovanni Soulas. Czy warto zagłębić się w jego opowieści? Jak nie przeczytacie, to się o tym nie przekonacie. Ja do tego zachęcam. Muzycy kapel podobnych do Ivanhoe, jako swoje inspiracje wymieniają nazwy pokroju Deep Purple, Rush, Genesis itd. Jednak muzyka popularna towarzyszy nam cały czas, czy chcemy czy też nie. Ktoś zawsze słucha radia albo TV, gdzie lecą popularne przeboje, a my bezwiednie tego słuchamy. Niestety ta muzyka pozostaje w naszej pamięci czyli zostawia w nas stały ślad. Też tak macie? Do tej pory pamiętam radiowe hity z lat 70. oraz 80. mimo, że tego nie chciałem, a wręcz nie cierpiałem. I teraz, po latach myślę, że to wcale nie jest takie złe... Historia jest niezwykle ważna i stanowi dużą część nas samych! Ludzie kształtują doświadczenia, inspiracje i inicjatywy. Ale niestety jest zbyt wiele przebojów muzycznych dla mas, ponieważ ciągle jest prezentowany jest jakiś "najlepszy" hit i jako taki sprzedawany. Całe to wielkie komercyjne gówno, dzięki Bogu, w dużej mierze nie tęsknię za nim. Od lat prawie nigdy nie słucham radia, jedynie tylko ukierunkowane programy. Moim zdaniem wszystko zostało już zapisane w muzyce. Dziś możesz tylko coś skopiować lub spieprzyć to! (śmiech) Alexander Koch to znakomity wokalista bardzo dobrze wpasował się w muzykę Ivanhoe. Jaka jest szansa, że zostanie z Wami na dłużej? Jeśli dostanie swoją działkę narkotyków i kobiety, dostatecznie często i regularnie, to będzie z nami bardzo długi czas! Nie, tylko żartuję… (śmiech). Jest z nami od 2013 roku i czuje się w Ivanhoe naprawdę dobrze. Potrafi bardzo łatwo utożsamić się z naszą muzyką, dlatego zawsze znajduje wystarczającą motywację, aby pozostać w grze. Ponadto przez lata rozwinęła się między nami niezwykle mocna przyjaźń.
też pewien rodzaj konceptu? Kilka lat temu zainspirował mnie naprawdę świetny i szczegółowy program telewizyjny na ten temat. Okładka oparta jest wyłącznie na treści tekstów "Blood and Gold" i "Fe Infinita". Projektując okładkę w ten sposób podkreśliliśmy najistotniejszy temat albumu. Reszta nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest album koncepcyjny! W latach 70. normą było wydawanie płyty rok w rok, teraz powszechne jest, że przerwy między albumami są dwu-trzy letnie, a nie raz znacznie dłuższe. Co zmieniło się w
Jak wspomniano wcześniej... nie żyjemy z muzyki. Nigdy nie dążyliśmy do wielkich tras ani wielu koncertów. Na koncerty, na które jesteśmy zapraszani, czekamy z niecierpliwością i staramy się dać tam z siebie wszystko. Wbrew ogólnej opinii, my wręcz korzystamy z kryzysu wynikającego z pandemii. Miliony ludzi siedziało w domach i dużo częściej niż zwykle szukało muzyki w Internecie. W rezultacie mamy ogromny wzrost w obszarze pobierania i przesyłania strumieniowego. Polubie-nia, kliknięcia, udostępnianie... żyć nie umierać... Koronawirus namieszał wam też w promocji "Blood And Gold", macie pomysł jak to zmienić w najbliższym czasie? Internet jest już od dawna numerem jeden pod względem miejsca na promocję. Jestem jednak przekonany, że w czasach powszechnej cyfryzacji przyszłość przyniesie nam znacznie więcej. Takie jak koncerty na żywo w sali prób za pośrednictwem YouTube'a lub Facebooka… Totalnie niesamowite! Czyż to nie szalone czasy, w których żyjemy? Jak myślicie, jakie w ogóle konsekwencje przyniesie pandemia w show biznesie? Wszyscy teraz noszą maski i stopniowo duszą się we własnym gównie! Progresywny Metal nie jest najpopularniejszy stylem muzycznym, czemu wybraliście
Foto: Christian Fischer
Na przestrzeni lat najwięcej mieliście zmian na stanowisku wokalisty. Jakie są tego powody? Ponieważ ze mnie jest niemożliwy dupek... (śmiech). A tak na prawdę, prawdopodobnie z powodu naszej stale rosnącej popularności. Jeśli np. przyjrzyjmy się dzisiaj naszym dwóm byłym wokalistom, mam na myśli Andy B. Francka i Mische Manga, sukces nie oznacza rezygnacji z jakości i wymagania.
przemyśle muzycznym, że w taki sposób kapele mogą teraz egzystować? Wynika to z tego, że wiele osób ma solidną stałą pracę i nie muszą lub nie chcą żyć ze swojej muzyki. Tak naprawdę dzisiejsze czasy są świetne. W dodatku styl muzyczny. który tworzymy, w ogóle nie daje perspektyw aby można byłoby utrzymać się z jego grania. Więc poco ta presja, lepiej zrelaksować się, pisać swoją muzykę i bawić się dobrze. To nasza podstawowa przesłanka!
Wyjaśnijmy kwestie tytułu i okładki. Figurka z okładki kojarzy mi się z sztuką prekolumbijską, a sam tytuł z krwawymi obrzędami Azteków. Czy to dobry trop? O czym jest płyta? Czy to zbiór luźnych historii czy
Przed koronawirusem zespoły zarabiały na koncertowaniu i sprzedaży merchu, jak teraz kapele radzą sobie aby brak dochodów nie spowodował ich rozpadu? Macie jakiś własny patent?
właśnie taką muzykę? Cóż, muzyka głównego nurtu nie sprawia nam przyjemności i jest po prostu nudna. Jeśli progresywny metal jest dobrze zrobiony, nie usłyszysz tej muzyki stojąc z boku. Nie spiesz się, skup się i słuchaj płyty. Wczuj się w muzykę. Gdy już za nią podążysz zdziwisz się jej kreatywnością! Tego nie można uzyskać w przypadku muzyki popularnej. Wielkie dzięki za wywiad. Bądźcie zdrowi i zawsze słuchajcie progresywnego metalu, szczególnie Ivanhoe! (śmiech) Michał Mazur Tłumaczenie: Kacper Hawryluk
IVANHOE
27
I wreszcie przerwa się skończyła… Po wydaniu albumu "Flow" w roku 1997 nie wszystko poszło tak jak muzycy Conception oczekiwali. Wtedy postanowili wziąć sobie przerwę, która... trwała ponad dwadzieścia lat. W między czasie Roy Khan współtworzył niesamowite albumy Kamelot, a Tore Ostby wykreował kultową prog-metalową kapelę Ark. Nic nie wskazywało, że Conception kiedykolwiek powróci na scenę. Tym bardziej, że Roy Khan w 2011 roku kompletnie z niej zniknął. Niemniej rok 2018 zaskoczył EPką "My Dark Symphony", a w 2019 mogliśmy delektować się już pełnym i niesamowitym albumem Conception, "State Of Deception". O powrocie i wszystkim innym z nim związanym rozmawialiśmy z samym Roy'em Khanem. Zapraszam do lektury... HMP: Kiedy w latach dziewięćdziesiątych słuchałem płyt Conception wydawało się, że byłem jedynym, który zachłysnął się muzyką tego zespołu. Z czasem okazało się, że Conception słuchało więcej fanów. Niemniej zdaje się, że i tak było nas za mało, bo po wydaniu "Flow" (1997) zespół przestał istnieć. Czy wtedy, rozwiązanie kapeli spowodowane było małym zainteresowaniem Conception? Roy Khan: Właśnie wydaliśmy album życia. Tak właśnie myśleliśmy o "Flow". Został dobrze przyjęty przez krytyków, ale było kilka rzeczy, które nie poszły po naszej myśli. W tamtym czasie nasza wytwórnia sama potrzebowała pomocy, przez co niestety straciliśmy miejsce w
szczególnie łatwe do połączenia z założeniem rodziny. Po lecie w 2010 roku, kiedy nie spałem przez wiele tygodni i ogólnie prowadziłem bardzo niezdrowy styl życia, musiałem po prostu "podnieść białą flagę". To jedna z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem, ale jednocześnie było to smutne i trudne. Twoim następcą w Kamelot został Tommy Karevik. Miałeś okazję słuchać płyt Twojego byłego zespołu nagranych już bez ciebie? Słyszałem i poznałem Tommy'ego oraz od czasu do czasu sprawdzałem ich nowy materiał. Jest świetnym piosenkarzem i bardzo się cieszę, że zespołowi udało się kontynuować karierę be-
łem wręcz wątpić czy usłyszę Twój głos w jakimkolwiek innym nowym projekcie. Co robiłeś przez te wszystkie długie lata nieobec ności na scenie? Miałem tę potrzebę lub pragnienie zrobienia czegoś normalnego… regularnej pracy, jak wszyscy inni. Przez całe dorosłe życie koncertowałem i nagrywałem albumy i desperacko potrzebowałem przerwy od sceny i od siebie samego. Więc podjąłem pracę w moim lokalnym kościele, gdzie byłem odpowiedzialny między innymi za klub młodzieżowy. Przez kilka lat pracowałem także jako nauczyciel. Mały wyłom zrobiłeś w roku 2005, najpierw zagrałeś z chłopakami z Conception na Prog Power USA Festival, a później z okazji piętnastu lat istnienia i setnego wydania maga zynu Scream na specjalnym festiwalu przez nich organizowanym. Co się wtedy wydarzyło, że podjęliście taką decyzję? Zostaliśmy poproszeni o zagranie w rocznicę Scream Magazine tutaj w Norwegii, co chętnie zrobiliśmy. Zagranie tylko jednego koncertu wydawało się stratą okazji, więc sprawdziliśmy możliwość zrobienia kilku kolejnych występów. Dodaliśmy lokalny koncert, który był taką rozgrzewką i uczestniczyliśmy w festiwalu Prog Power USA. Te pokazy nigdy nie były pomyślane jako nowy początek dla Conception. Byliśmy zdecydowanie zbyt zajęci innymi zespołami i projektami. W jakich okolicznościach w roku 2018 podjęliście decyzję o kontynuowaniu kariery jako Conception? Zaczęło się to przed 2018 rokiem. Jak wspomniałem, cały czas utrzymywaliśmy kontakt, ale dopiero w 2016 roku Tore i Arve zgłosili się do mnie z kilkoma pomysłami na kawałki. Faktycznie zaczęliśmy widzieć nową przyszłość. Po kilku naprawdę dobrych i owocnych sesjach pisania muzyki, mieliśmy wystarczająco dużo szkiców dla wydawnictw, które teraz mamy na stole. Ciężko było odnaleźć się w współczesnych realiach współtworzenia i funkcjonowania w kapeli? Nasza historia sięga daleko, więc wiemy, z czym musimy pracować. Niektóre rzeczy są trudniejsze niż w przeszłości, ale głównie przez to, że świat rozwinął się w sposób, który sprawia, że jest to bardziej zabawne niż kiedykolwiek. Niemniej ciągle jest to dużo ciężkiej pracy. Jak zawsze.
Foto: Conception
długo planowanej trasie. Wydaje mi się, że to była chwila, której w tym momencie nie potrzebowaliśmy. Dlatego postanowiliśmy zrobić sobie przerwę. Dopiero później ludzie zaczęli się w to angażować, a Conception ostatecznie osiągnął szerszy kult. I wreszcie przerwa się skończyła… Pewnym pocieszeniem dla mnie, było Twoje zasilenie amerykańskiego Kamelot i począwszy od "Siége Perilous" (1998) nagrywanie z nimi niesamowitej muzyki. Jednak po wydaniu "Poetry for the Poisoned" (2010) odszedłeś z tej kapeli. Jakie były powody, że przestałeś współtworzyć jedną z bardziej fascynujących ówczesnych formacji? Zbyt długo rozdzierałam się na kawałki. Rock'n' rollowe życie, które prowadziłem, nie było
ze mnie. Tore Ostby po rozwiązaniu Conception, przez pewien czas grał w znakomitym progresy wnym zespole Ark. Znasz płyty tego zespołu? Interesowałeś się co robili Twoi byli koledzy z Conception? Utrzymywałeś z nimi kontakt? Na początku 2000 roku Tore Ostby i ja przeprowadziliśmy się do wspólnej rezydencji w Oslo wraz z kilkoma innymi facetami. Chłopaki z Kamelot i Ark, było tam nas całkiem sporo. Po prostu uwielbiałem albumy Ark. Znakomita muzykalność i świetne kompozycje. Czwórka z nas prawie przez cały czas pozostawała w kontakcie przez różne okresy po rozpadzie w 1997 roku. Ale czuję się wspaniale, znów grając razem muzykę. Bardzo długo milczałeś jako artysta. Zaczą-
28
CONCEPTION
Tak sobie pomyślałem, po co Wam w ogóle ten kłopot. Mogę się założyć, że wszyscy wiedziecie ułożone, stateczne i udane życie. Czy uwielbienie fanów będzie dla Was wystar czającą rekompensatą tych wszystkich zmartwień przy prowadzeniu zespołu? Robimy to głównie dla siebie, ale ogromną i satysfakcjonującą premie przynosi to, gdy fanom i dziennikarzom również spodoba się to, co razem stworzyliśmy. "State Of Deception" wydajecie w systemie crowdfunding'owym. Ogólnie finansów i spraw zespołu pilnujecie sami. Dlaczego nie chcecie podjąć współpracy ze znaną wytwórnią, czy w show bussinesie aż tak się pozmieniało, że już nie warto współpracować z wydawcą wyspecjalizowanym w produkcji i sprze daży muzyki? Chodzi o to, aby robić to wspólnie z naszymi fanami i zachować kontrolę nad naszą sztuką. Po prostu czuje się bezpieczniej i w ten sposób
sprawia mi to więcej radości. Robienie tego samemu nie oznacza jednak, że dosłownie robimy wszystko sami. Zebraliśmy fantastyczny zespół ludzi, którzy są ekspertami w każdej dziedzinie. Jak aktualnie powstają wasze utwory. Macie jakiś nowy system pisania muzyki czy pracuje cie nad kompozycjami tak jak za dawnych lat? W tamtych czasach dużo muzyki zostało napisane w sali prób. Tore zawsze był i nadal jest głównym motorem napędowym tej konstelacji, podczas gdy ja jestem głównie odpowiedzialny za melodie, wokale i teksty. Jednak wszyscy się włączamy, gdy tylko mamy pomysł. Gdzie i kto pracował nad materiałem na "State Of Deception"? Te kompozycje były pisane głównie przeze mnie i Tore w chacie w górach. Oparte są głównie na ramach muzycznych skonstruowanych przez Tore. Muzyka z "State Of Deception" w porówna niu z EPką "My Dark Symphony" jest jeszcze bardziej klimatyczna, niepokojąca oraz mroczna. Czy ta aura albumu wynika bezpośrednio z treści tekstów, które poruszasz na "State Of Deception"? Conception zawsze miało w sobie pewną melancholię. Zarówno muzyka, jak i teksty są odzwierciedleniem mojego wewnętrznego ja i otaczającego nas świata. Jeśli postrzegamy ją, jako coś mroczniejszego, myślę, że można śmiało powiedzieć, że to dlatego, że postrzegamy świat, jako miejsce mroczniejsze niż kiedykolwiek. Nie zrozumcie mnie źle. Jesteśmy ogólnie szczęśliwymi ludźmi z dobrym poczuciem humoru i pozytywnym podejściem do życia. Mamy nadzieję, że światło i nadzieja, którą posiadamy, świecą, choć czasami trudno je dostrzec. Z tego co się orientuję, to teksty dotyczą ludz kich grzechów, oszustw, błędów czy zdrady, słowem złej natury człowieka ale także dotykają aktualnych trudnych spraw, od zmiany klimatu, po przez religię i politykę. Jak dokonu jesz wyboru tematu na utwór? Czasami temat sam ujawnia się w melodiach powstających podczas wstępnych wersji utworów lub wersji demo. Może istnieć słowo lub linia melodii, która iskrzy coś, co odpowiada problemom, o których myślałem. Innym razem mam bardziej konkretne wyobrażenie o tym, jaki rodzaj tematu może pasować do określonego muzycznego kierunku utworu Twój głos jest jedyny w swoim rodzaju. W polaczeniu z pasją jaką śpiewasz zapewniasz słuchaczowi całą paletę doznań i emocji. Myślę, że jesteś świadomy walorów swojego głosu i wykorzystujesz to do układania melodii oraz budowy klimatu każdego z utworów. Zgadza się ze mną? Dzięki! Zdecydowanie staram się wykorzystywać zasięg i wszechstronność mojego głosu podczas pisania. Twój głos wystarczy aby wykreować każdy muzyczny projekt ale nie unikasz współpracy z innymi wokalistami. W utworze "The Mansion" udanie wspomagała cię Elize Ryd z Amaranthe. Dlaczego wybrałeś właśnie ją? Elize była jedną z ostatnich osób, które widziałem i usłyszałem, zanim odszedłem z Kamelot w 2011 roku. Miała wtedy świetny głos i od tamtej pory rozwijała swoją karierę zarówno w Amaranthe, jak i solistka. Czułem, że ta część "The Mansion", idealnie pasuje do jej głosu i po prostu skontaktowałem się z nią. Jesteśmy tak szczęśliwi, że mogła wziąć w tym udział, ze swo-
ją cudowną obecnością. Muzycznie "State Of Deception" wypełniony jest wszelkim bogactwem, nie zatraciliście umiejętności pisania bogatej i intrygującej muzyki operującej wszelkimi emocjami, budującej napięcie i ekscytację oraz zahaczającej o roz maitą aurę i klimat muzyczny. Jakie w ogóle mieliście założenia przy pisaniu materiału na najnowszy album oraz czy wszystkie swoje kryteria zrealizowaliście? Kiedy piszemy muzykę, chodzi o to, aby była interesująca dla nas samych. Tak długo, jak nam się to uda, jesteśmy szczęśliwi. W związku z tym nie ma formuły ani zestawu reguł czy kryteriów. Jeśli cokolwiek pomijamy, to pomysł, który jest zbyt podobny do czegoś, co zrobiliśmy w przeszłości. "State Of Deception" domyka równie intrygująca okładka, pełna symboli i niejednoznacznych znaczeń. Opowiedz o niej oraz powiedz, kto ją dla was wykonał?
Trasę promującą "State Of Deception" planu jecie w jeszcze w tym roku. Możesz zdradzić jakieś konkrety? W tej chwili wybuch korona wirusa psuje nam wszystko, ale daty koncertów zostaną przełożone. Każdy, kto kupił bilety, proszę, zatrzymajcie je, na pewno będą one ważne dla nowego programu trasy, w tym celu sprawdzajcie aktualizacje na naszej głównej stronie internetowej. Podejrzewam, że setlistę w głównej mierze wypełnią kompozycje z "State Of Deception" i "My Dark Symphony". Coś z pierwszych czterech albumów też się znajdzie. Mnie jed nak interesuje, czy sięgniecie po nagrania Kamelot czy też Ark, jakby nie było współtworzyliście te zespoły i są dla Was bardzo ważną częścią kariery... Trasa Conceprion będzie składała się tylko z utworów Conception... Mimo istnienia wielu ułatwień w promocji w
Foto: Conception
Po raz kolejny mieliśmy przyjemność współpracować z Sethem Siro Antonem. Zawsze uwielbiałem jego prace. Czasami może być mroczny i brutalny, ale pokazuje też surowy rodzaj piękna. Niszczymy planetę i dążymy do materialnego odkupienia. Nie wierzę, że takowe istnieje. Liczba na okładce przedstawia nieudaną próbę uzyskania przez człowieka pełnego potencjału, ale ze wszystkiego, co umiera, rodzi się coś nowego i czystego.
postaci różnych portali społecznościowych, to jednak wypromować się samemu jest naprawdę bardzo ciężko. Podjęliście jakieś kroki aby rozszerzyć Waszą działalność promocyjną? Zatrudnialiśmy ludzi, którzy mają doświadczenie w PR i marketingu w dużych międzynarodowych firmach fonograficznych i na festiwalach. Zawsze jest to kwestia pieniędzy. Uważam, że mądrze jest budować powoli, co również jest naszym celem.
"State Of Deception" wydacie na CD a czy w planach macie wydanie LP? Płyta winylowa ostatnio odnotował znaczny wzrost popularności. Co w ogóle sądzicie o tym nośniku i jego renesansie? Album będzie również dostępny w wersji winylowej. Uwielbiam winyl! Ma lepszy dźwięk, jeśli jest odpowiednio wykonany i grany na dobrym sprzęcie. Przypomina mi to stare dobre czasy!
Liczę, że będziecie dalej kontynuowali swoja bardzo udana karierę oraz, że przynajmniej co dwa lata będziecie obdarowywali nas wyśmienitą, nową muzyką. Życzę Wam wszelkiej pomyślności nie tylko w karierze muzycznej ale także we własnym osobistym życiu... Dzięki! Przyjemnie się gadało! Mam nadzieję, że gdzieś tam się zobaczymy! Do tej pory, trzymaj się i rock on!
Jestem ciekaw czy macie w Norwegii zaprzyjaźnione tłocznie CD i LP z którymi współpracujecie? Sami pilnujecie tego procesu czy też wynajmujecie firmy, które za Was pilnują tłoczenia waszych płyt oraz druku okładek Nasze płyty CD i LP nie są tłoczone w Norwegii, ale dostajemy wersje testowe, które możemy sprawdzić, jeśli jest na to czas.
Michał Mazur Tłumaczenie Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
CONCEPTION
29
...nietradycyjne, podejście do nowej płyty... O tym zespole było stosunkowo cicho, a zwykle pojawiał się na w moich myślach, kiedy zastanawiałem się nad nieznanymi kapelami, które grały techniczny thrash, i pojawiał się wraz z takimi jak m.in Despair oraz Geisha Goner. Jednak ta nazwa powróciła znowu za sprawą najnowszego albumu, który został w całości stworzony i wydany przez mojego dzisiejszego rozmówcę, a pierwotnego basistę i wokalistę, Jarosława Tatarka. W wywiadzie porozmawiamy o tym, co skłoniło Jarosława do wznowienia działalności zespołu oraz o samej działalności Astharoth, przedstawionej m.in za pośrednictwem "Resurrection: Beginning Of The End". HMP: Cześć. Można powiedzieć, że trochę się zmieniło od ostatniego razu, w którym kolega Maciej Osipiak miał okazję przeprowadzić z Tobą wywiad, czyż nie? Jarosław Talarek: Ha, ile to już lat minęło? To był chyba rok 2013, lub może się mylę. Przestałem już te lata liczyć, jestem "zagubiony w czasie"... (śmiech). Z jednej strony ja dalej gram muzykę, z drugiej strony świat już chyba do końca zwariował, także zależy, jak na to patrzeć... We wspomnianym wywiadzie stwierdziłeś, że korciło Cię, by wrócić do Astharoth, aczkol wiek nie miałeś pasji do thrashu w tamtym okresie. Co spowodowało, że jednak wznowiłeś działalność tego zespołu? Na wstępie muszę powiedzieć, że zespołu jako takiego nie ma, jest tylko zmartwychwstały duch tego zespołu. Ponieważ ja ten zespół założyłem, nazwałem, i zawsze pisałem większość muzyki i tekstów, szczególnie na płycie "Gloomy Experiments", to mogę sobie pozwolić na takie, może trochę nietradycyjne, podejście do nowej płyty. To prawda, że korciło mnie przez
te lata aby do tego wrócić, ale nigdy nie chciałem tego robić na siłę. Nawet przez cały czas nagrywania nowej płyty, nie wiedziałem jeszcze, że będzie to płyta Astharotha. Dopiero pod koniec całego procesu, słuchając gotowego dzieła w wersji instrumentalnej, nagle mnie, że tak powiem, olśniło i zdałem sobie sprawę, że muszę na tej płycie zaśpiewać, i że mam jeszcze wiele do powiedzenia jeśli chodzi o teksty, i w końcu, że to musi być Astharoth! Czy wiesz może, co sądzą inni członkowie o reaktywacji Astharoth? Czy masz z nimi obecnie kontakt? Mam kontakt z oryginalnym basistą Astharotha z Żywca, Witkiem Wirthem i jemu się bardzo nowy materiał podobał. Żałował tylko, że nie zagrał na tej płycie, bo technologia dzisiejsza na takie rzeczy pozwala, ale może następnym razem (śmiech). Mam też kontakt z kolejnym z basistów, Davem Wijetunga i z perkusistą Joe Zifcakiem, którzy grali w Astharoth już w Bay Area. Obaj bardzo są zafascynowani nowa płytą, i myślę, że obaj na pewno żałują, że na niej nie zagrali. Ja zdecydowałem, już na po-
czątku pracować nad tym materiałem sam i nie mieć żadnej ingerencji w tę muzykę. Chciałem, żeby była dokładnie na sto procent odzwierciedleniem mojej twórczości, zainteresowań muzycznych, i tym razem nie chciałem żadnych kompromisów, które zawsze mają miejsce kiedy w projekt jest zamieszana więcej niż jedna osoba. Kiedy zacząłeś pracę nad "Resurrection: Beginning Of The End"? Mniej więcej cały proces zaczął się w roku 2016. Właśnie skończyłem wtedy pracę nad muzyka na płytę mojego projektu, który mam z żoną, Arcane Ritual. Płytę tę zatytułowaną "WitchHeart" wydaliśmy w zeszłym roku. Wracając natomiast do roku 2016, nagle po skończeniu pisania materiału na "Witch-Heart", że tak powiem, z rozpędu nie mogłem się zatrzymać, nagle po prostu, jakby wulkan wybuch i cała ta lawa tej muzyki zaczęła się ze mnie wylewać. Nagle się okazało, że jeszcze mam wiele energii i frustracji w sobie na ten rodzaj muzyki. Także jeden utwór po drugim powstał, nagrywałem to i szlifowałem, szczególnie w sprawie perkusji chciałem, żeby była w stu procentach perfekcyjna, i dokładnie taka jaką słyszałem uchem wyobraźni w swojej głowie. Jak mniemam byłeś odpowiedzialny za wszys tko na tym albumie, czy mam rację? Tak, dokładnie, wszystko od początku nagrywania materiału aż do masteringu zrobiłem sam. Nawet ten dzwon po koniec płyty sam nagrałem stojąc przy jakimś tam kościele w San Francisco, także nie jest to jakiś tam "sample" kupiony za dolara... (śmiech) Jak przebiegała praca nad tym albumem? Miałeś jakiś jeden ustalony sposób, w jakim zaczynasz pracę nad utworem, czy raczej było to bardziej spontaniczne? Ogólnie mówiąc było to bardzo spontaniczne, niczego na siłę nie robiłem. Jeśli chodzi o tę płytę to wszystko zaczęło się od riffów, a one przychodziły do mnie jeden po drugim. Pamiętam, jak właśnie mieliśmy prezydencką elekcje w listopadzie 2016 roku i Trump wygrał, i byłem tak tym wkurwiony, że w dwa dni napisałem i nagrałem "Denial & Hate" - czyli najszybszy i najbardziej agresywny utwór na płycie. Personalnie "Resurrection: Beginning Of The End" wydaje mi się mniej thrashowy, za to bardziej ostry od waszego debiutu, "Gloomy Experiment". A Ty, poza brzmieniem, na jakie różnice zwróciłbyś uwagę? Jest to moje osobiste zdanie, że granie, że tak powiem, czystego thrashu w roku 2020-tym, nie ma sensu, przynajmniej ja tak to odbieram. Wszystko najlepsze w thrashu było już zrobione w latach 80-tych. Z małymi wyjątkami mojego ulubionego Kreatora, jest to odgrzewanie starych kotletów. I nawet Kreator przecież wprowadzał inne style i motywy przez te wszystkie lata, aby jakiś był powiew świeżego powietrza. Dla mnie thrash zawsze znaczył innowację muzyczną, a innowację osiąga się poprzez mieszanie innych rzeczy, thrash to przecież połączenie metalu i punka w zasadzie. Czy wiesz może jak dotychczas fani odbierają najnowszy album Astharoth? Odzew jest bardzo dobry, przynajmniej raz na dzień odbieram jakaś pozytywna wiadomość, lub pozytywny tekst. Ci, którym to się nie podoba chyba się nie odzywają... Gdybyś miał określić "Resurrection: Beginning Of The End" jednym przymiotnikiem,
30
ASTHAROTH
który najbardziej oddaje charakter tego albu mu, to jaki on by był? Myślę, że użyłbym słowa "otrzeźwiający". Myślę, że pod jakimś kątem jest to trzeźwe spojrzenie na ludzkość, i po prostu stawiam przyszłość pod znakiem zapytania, bo nie jestem przekonany, że ją mamy. Do tego dodam, że nie jest dobrze, jeśli jedyna nadzieja, że ta lepsza przyszłość ma być po prostu cudem... Co zainspirowało tekst "Perfect Butchery"? Czy to było jakieś konkretne wydarzenie, jak np. krucjaty? "Perfect Butchery" było zainspirowane rzezią, i morderstwem północno-kalifornijskich Indian przez amerykańskiego oficera armii Johna Charlesa Fremonta. Słowa "perfect butchery" to są dokładnie, słowa których użył amerykański traper i też morderca Indian, Kit Carson, w opisie tego co dokonał Fremont, kiedy wyciął w pień całą wioskę Indian, i mordując wielu innych jadąc wzdłuż rzeki Sacramento. Ale w szerszym pojęciu powiedziałbym, że "Perfect Butchery" to mój hołd dla każdej podbitej cywilizacji, i moje potępienie dla zaborców, szczególnie tych, którzy mordowali i dalej mordują w imię religii. Powiedziałbyś, że wkład Nikola Tesli w rozwój ludzkości, o którym jest "The Man, The Myth, The Mystery" jest niedoceniany? Powiedziałbym, że tak. Każdy wie kto to był Thomas Edison, a niewiele ludzi wie kto to był Nikola Tesla, i jak ogromny wkład miał w progres ludzkości. Przynajmniej tutaj w Ameryce większość ludzi kojarzy markę Tesli z nowoczesnym koncernem samochodowym. "Catastrophobia" jest o tym, że tak naprawdę człowiek może ostrzec ludzi przed kataklizmem, ale jednak nie ma on tak dużego wpływu na to, czy kataklizm nastąpi, stąd oczekuje pomocy z zewnątrz? Od pradawnych czasów ludzie wiedzieli o cyklicznej naturze rzeczy. Komety były często zwiastunami kataklizmów, i na to też wskazują malowidła w jaskiniach i też same megality, że chciano tę wiedzę przekazać i ostrzegać przyszłe pokolenia przed tym, co może znów się zdarzyć.
żując po świecie, czy też mieszkając w kolebce, i thrashu, i progresu komputerowego (Silicon Valley), widziałem wystarczająco aby oczy mi się otworzyły, a 30 lat zrobiło swoje. Jak powstawała grafika na okładkę najnowszego albumu? Czy możesz powiedzieć coś więcej o artyście, który za nią odpowiada? Za okładkę płyty jest odpowiedzialny rodzimy artysta z Bay Area, Kiren Bagchee. Znalazłem go jakoś na "fejsbuku", i któregoś dnia on właśnie opublikował to dzieło. W dosłownie parę sekund wiedziałem, że było to dokładnie to czego szukałem dla nowej płyty Astharoth. Myślę, że ta okładka dokładnie wizualnie jest zwierciadłem tej rezurekcji Astharotha. Szybko zatem wysłałem Kirenowi wiadomość, i wykupiłem licencje do tego dzieła! Czy zamierzasz ponownie wstawić "Lost Forever World" oraz dodać "Gloomy Experiments" na Bandcamp Astharotha? Czy jest to możliwe (licencjonowanie, takie tam)? Tu już nie chodzi o prawa, licencje, itd. Tu chodzi o to, że cały ten materiał został wydany w zeszłym roku na podwójnym CD, z grubą książeczką przez amerykańską wytwornie Dark Symphonies/The Crypt. Wytwórnia wyłożyła kupę szmalu aby to wszystko w ten sposób wydrukować, i myślę, że prawdziwy fan chciałby mieć to po prostu w ręce. Na dysku bonusowym znajdują się wszystkie kawałki z amerykańskich demówek, czyli cały "Lost Forever World" plus nawet "Self-Hatred" demo, i "Drunk Hate" live z Metalmanii. W książeczce jest kupę historycznych zdjęć i opisów ode mnie. Warto mieć, i bardzo to polecam. Znajdziecie to na stronie wytwórni Dark Symphonies. Z tego co zauważyłem, udzielałeś się jako użytkownik Heavy Metal Of Eastern Bloc na Youtube. Co sądzisz o wkładzie użytkown ików, którzy wrzucają muzykę zespołów do sieci? Mniemam, że raczej jesteś pozytywnie do tego nastawiony, mam rację? Tak i nie... czyli nie do końca. To zależy kto i po co to wrzuca. Ten kij ma dwa końce. W zasadzie nie uważam aby ktokolwiek miał prawo wrzucać całą płytę jakiejkolwiek kapeli na Youtube. Zespół nigdy grosza za to nie zobaczy. Moje zdanie na rok 2020 jest takie, że żadnej płyty w całości nie powinno być w sieci za darmo. To wszystko kosztuje aby te płyty nagrać, i system powinien chronić artystę aby jakiś wpływ za to był. Nawet Ci, którzy płacą, jest to opłata 10 dolarów za iTunes, czy też Spotify na miesiąc, i nie jest to proporcjonalne aby artysta mógł z tego żyć. Dlatego właśnie jeśli ktoś chce żyć z muzyki to musi być na trasie większość swojego życia, i sprzedawać merch. Jest to po prostu cyrk na kółkach. Dobrze, że przynajmniej sprzedaż winylów trochę wróciła, ale aby wytłoczyć płytę na winylu trzeba wyłożyć dobrą kasę ze swojej kieszeni, i też wysyłanie tego przez pocztę jest koszmarem...
Powiedziałbyś, że "Lunacy By Design" oraz "Awaiting A Miracle" łączą się w jakiś sposób? Coś w stylu: najpierw budzę się z monot onii życia, następnie widzę beznadzieję tego życia, więc oczekuję na cud? Co zainspirowało te utwory? Może, zacznę od tego, że "Lunacy..." był ostatnim kawałkiem jaki nagrałem, i jakoś też był ostatnim utworem, do którego napisałem tekst. Nie był, że tak powiem, nigdy moim ulubionym, ale jak dodałem teksty i zaśpiewałem, ten kawałek to prostu ożył, i teraz jest jednym z moich trzech ulubionych na tej płycie, jeśli już miałbym wybierać. Ja jakoś sam nie zauważyłem, jak bardzo i głęboko by się łączył z "Awaiting A Miracle", ale każdy ma prawo do swoich interpretacji, i cieszy mnie, że w ogóle ktoś tak się zagłębia w samo przesłanie płyty jako całości. Jak dla mnie "Awaiting A Miracle" łączy się muzycznie z "Begining Of The End", i sam dzwon na koniec jest ponurą przestrogą, jak to wszystko może się skończyć. Czy przeżyjemy? A może cud się stanie, a może nie... bo jako cywilizacja jesteśmy po prostu za głupi, żeby zauważyć, że sami jesteśmy winni i sami szykujemy sobie taka przyszłość na jaką zasługujemy...
"Catastrophia" skojarzyła mi się z soundtrackiem do "Painkillera", który zrobił Mech. Co sądzisz o tej kapeli? Czy uważasz, że Twój najnowszy album ma jakieś elementy podobne lub wspólne z tym zespołem? Mech? Czy myślisz o polskiej kapeli Mech z lat 80-tych? Zjednoczone Siły Natury - Mech? Jeśli tak, to wtedy ich lubiłem i pamiętam, ale nie powiem, żeby kiedykolwiek byli dla mnie jakąś inspiracją. Jeśli, tak... to podświadomie.
Czy powiedziałbyś, że Astharoth dorósł, jeśli chodzi o tematykę tekstów? Astharoth dorósł, bo ja dorosłem. Czy podró-
Lubię wciskać wszędzie pytanie o gry komput erowe, to skorzystam i tutaj. Czy poświęcasz czas temu hobby? Jeśli tak, to jakie tytuły, ga-
tunki zwykle ogrywasz? Nie, nie poświęcam żadnego czasu na gry komputerowe. To po prostu wciąga ludzi i zabiera im cały czas. Ja na to czasu nie mam. Pracuje aby się utrzymać, i nagrywam płyty. Jak mam czas to jadę do lasu, byle z daleka od ludzi. Wychowałem się w Bielsku-Białej i dla mnie zawsze las i natura była wielką częścią życia. Na szczęście lasów w północnej Kalifornii nam nie brakuje. Lubię też długie spacery brzegiem oceanu. Tego w Polsce nie miałem... Z ciekawostek growych, to kojarzę, że kapele takie jak Megadeth czy Type O Negative również nawiązywały, bądź dawały swoją muzykę do gier, odpowiednio "Duke Nukem 3D" oraz "Blood". Co sądzisz o muzyce met alowej w innych elementach kultury, nie będących bezpośrednio związanych z metalem? Ja myślę, że wszystko jest w porządku, co rozpowszechnia kulturę heavy metalu, i ja jestem za wszystkim, co nas może łączyć. Heavy metal łączy ludzi na całym świecie. Rzeczy jak religia, i polityka tylko mącą, i jątrzą... Co sądzisz o obecnej sytuacji społeczno-poli tycznej (na tyle, ile to Ciebie dotyka)? Czy radzicie sobie tam z obecnymi problemami, w miejscu, w którym aktualnie przebywasz? Jak wiesz z moich tekstów, nie widzę tego w różowych kolorach. Ameryka jest skorumpowanym siedliskiem szakali pod względem politycznym, ekonomicznym i jeśli chodzi o globalny wpływ tego kraju na cały świat. Myślę, że nie niedługo ten kraj padnie finansowo, i w ten lej wpadnie cały świat. I wszystko to przez chciwość relatywnie mówiąc paru skurwysynów. Jest to jakieś szaleństwo. Tu już nie chodzi o pieniądze. To chodzi o iluzje jakieś totalitarnej kontroli nad światem. Co zamierzasz zrobić w najbliższym czasie? Najbliższy plan to wydanie "Resurrection" na CD. Muszę dopiąć do końca szatę graficzną, i będzie to dostępne na naszej stronie bandcamp. Jestem otwarty na propozycje z wytwórni płytowych, głównie jeśli by chodziło o wydanie tego materiału na winylu. Czego się spodziewasz w przyszłym roku? Ja myślę, że nikt w tym momencie nie wie czego można się spodziewać jeśli chodzi o następny miesiąc. Mówienie o przyszłym roku to totalna abstrakcja... Pandemia zakłóciła dokładnie wszystko. Życzyłbym sobie aby wróciły koncerty, abyśmy wrócili to jakiej tam szeroko pojętej normalności, ale nie wiem czy to będzie możliwe... Dziękuje za wywiad, powodzenia, trzymaj się! Dziękuję i pozdrawiam serdecznie! \m/ Jacek Woźniak
ASTHAROTH
31
Basen z pomysłami Nie było chyba obojętnej osoby na wiadomość o nowym albumie Mekong Delta. Od ostatniej płyty minęło sześć długich lat i mogły pojawić się wątpliwości o formę muzyków. Jednak o nic nie trzeba było się martwić. Polscy fani formacji mogli przekonać się o tym już na niedawnym koncercie podczas festiwalu Metalmania, a "Tales Of Future Past" tylko potwierdziło, z jak wyjątkowym zespołem mamy do czynienia. Po przeczytaniu tego wywiadu chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, dlaczego tak jest. Ralph Hubert to człowiek o szerokich horyzontach, niezwykle wrażliwy i twardo stąpający po ziemi. Jego wyczerpujące odpowiedzi rzuciły, mam nadzieję, nowe światło na kilka spraw. Zatem wygospodarujcie sobie dłuższą chwilę i zanurzcie w intrygującym świecie Mekong Delta. HMP: Witam Ralf! Dziękuję za możliwość porozmawiania! Jestem po kilku odsłuchach najnowszej płyty Mekong Delta "Tales Of Future Past" i, nie będę ukrywać, album brzmi świetnie! Nie mogę więc na początek nie zapytać - czy te sześć lat przerwy od ostatniej "In A Mirror Darkly" znacząco wpłynęły na kształt premierowego materiału? Ralph Hubert: Nie, nie za bardzo. Po prostu chodzi o to, że kompozycja - jeżeli nie ogra-
Zajmowałeś się tą kwestią równo z komponowaniem czy raczej zostawiłeś wolną rękę autorowi? Moim zdaniem bardzo trafnie koresponduje z tym czego możemy posłuchać. Tworzy silną aurę tajemniczości. Okładka, która została namalowana przez artystę Davida Damareta, była pierwotnie przeznaczona dla historii H.P Lovecraft "Mounains Of Madness". Odkryłem ją przez przypadek, konkretnie szukając specjalnej, ilustrowanej książkowej edycji wyżej wspom-
Foto: Nicolas Gaire
nicza się do tylko czterech riffów granych tak szybko jak to możliwe (moje wyrazy podziwu dla wszystkich perkusistów tego gatunku) zajmuje dużo czasu. Szczególne gdy jakaś ma dużo zmian rytmu albo zawiera dużo elementów harmonizujących i modulujących. Jeżeli zrobi się ją niedokładnie, to brzmi ona bardzo bezkształtnie lub kanciasto. Na pewno są ludzie, którzy mogą ją tworzyć w bardzo krótkim czasie - niestety ja nie należę do jednych z nich. Dużo czasu upływa zanim jestem zadowolony z danego tytułu, i zdarza się, że nawet po dwóch miesiącach - po ponownym odsłuchu - wszystko kończy w koszu. Na "Tales Of Future Past" dzieje się naprawdę sporo. To na pewno nie jest album na jedno-dwa przesłuchania. Powiem zresztą, że słucham go w każdej wolnej chwili. Zanim przejdziemy do zawartości muzycznej, chciałbym zapytać o okładkę. Skąd pomysł?
32
MEKONG DELTA
nianej opowieści w Internecie. Od razu mnie zafascynowała, i natychmiast pomyślałem o głównym pomyśle na płytę, który ta ilustracja całkiem nieźle reprezentuje. Jak wspomniałem, kompozycje wręcz puchną od pomysłów. W każdym numerze można znaleźć kilkanaście ciekawych motywów. Ralf, Ty napisałeś cały materiał. Zdradź proszę czy "Tales Of Future Past" powstało stosunkowo łatwo czy jednak był to album z gatunku tych dojrzewających? Dojrzewający? Może tak być gdyż każdy kolejny album opiera się na doświadczeniach z wszystkich poprzednich. Nie było inaczej niż przy komponowaniu poprzednich, po około roku podstawowa struktura wszystkich tytułów była już gotowa. Ale tym co zajęło tak długo tym razem była aranżacja, ponieważ brała w niej udział orkiestra. W rzeczy samej, zajęło mi dwa lata aby to zrobić.
Sześć lat przerwy między płytami to sporo czasu, więc na pewno pewne pomysły kiełkowały być może przez dłuższy okres. To, co możemy usłyszeć na "Tales Of Future Past" to całość Twojej wizji czy pozostało trochę wolnego materiału, który, być może, miałby szansę ukazać się jako następny album Mekong Delta? Może się tak zdarzyć, może też być tak, że znacznie starszy pomysł pojawia się na kolejnym albumie. Dzieje się tak gdyż lubię przechowywać pomysły na tematy, które mi się bardzo podobają w "basenie z pomysłami". Tam znajdują się motywy, które nie pasowały do obecnych kompozycji, albo takie, które narodziły się pomiędzy nimi ale nie zostały dopracowane. Kiedyś było z tym dużo zachodu bo to wszystko był spisane na karteczce z muzyką, dziś jest łatwiej dzięki komputerom. Album jest niezwykle spójny. To na pewno nie nowość dla kogoś, kto śledzi poczynania Mekong Delta regularnie. Pomysł z instru mentalnymi przerywnikami wypadł znako mi-cie i nadał świetny klimat. Podobają mi się zwłaszcza "Waste Land" i "Inharent". Jak mniemam są ważną częścią muzycznej opowieści - łączą dwie zupełnie inne fragmenty krążka. Jak powstały te instrumentalne utwory? "Pejzaż(e)" dzielą - jak wspomniałeś - album na trzy segmenty, które zawierają kompozycje o podobnym charakterze lub stylu. Więc jeśli chcesz, możesz nazywać je - jak były już nazywane wcześniej - intermizzi lub madrigale, tak jak interludia w operze. Skoro tym razem na początku nie powinniśmy, jak to się zwykle robi, używać gitar koncertowych, pomyślałem sobie co by pasowało jako intro (Landscape 1), lub czego nie powinno w nim być. Pamiętałem melodie, którą spisałem podczas pracy nad "In A Mirror Darkly", ale której nie użyłem bo tam nie pasowała. Skoro orkiestra była by zbyt mocna na preludium, ale melodia nie powinna być także w pustym miejscu, wpadłem na pomysł aby stworzyć jakby filmowy kolaż. Więc wrzućmy wszystkie zapiski do komputera, eksperymentujmy przez trzy dni, harmonijnie zaadaptujmy melodię, odłóżmy ją i pozwólmy jej działać. Pasowała zarówno jeżeli chodzi o tonację i nastrój, jako wstęp do "Mental Entropy". W "Landscape 2/ Wasteland" podjęta jest próba pogłębionej fuzji grupy, zwłaszcza gitary elektrycznej z orkiestrą. Kontrast w tym kawałku jest oparty na całkiem upartym motywie otwierającym razem z kolejnym motywem z elementem charakterystycznej melodii Mauretańskiej. Obydwie osiągają punkt kulminacyjny w środkowej części walca, która zawiera fragmenty zestawów z dwóch motywów. Kolejnym eksperymentem w toku tego kawałka było złączenie gitary koncertowej z elektryczną w tej samej melodii w odniesieniu do brzmienia. W przeciwieństwie do "Landscape 2", "Inharent" ("Landscape 3") kompletnie rezygnuje z orkiestry gdyż głównym założeniem było granie wszystkich wokali grupy w sposób jaki robi to orkiestra. Odpowiedź gitary zajmuje miejsce fragmentów skrzypiec czy rogów, bas głębokich strun orkiestry dętej, co prowadzi do interesującego brzmienia, zwłaszcza przy melodiach akordowych. Skoro instrumenty w sposób naturalny przyjmują także swoje metalowe funkcje, podstawowe motywy są całkiem twarde, cała piosenka ma bardzo ciekawy charakter. "Landscape 4/ Pleasent Ground" jest jednym z
kawałków z długiej tradycji Mekong do adaptacji, tym razem nie rosyjskiego kompozytora, ale hiszpańskiego Isaaca Albeniza, którego lubię grać. Wybrałem tytuł Seville z jego "Suite Espanol", zwłaszcza. że grywam ją na gitarze koncertowej od młodości. Kontrastując z raczej posępnym nastrojem albumu, na jego końcu powinno być coś bardziej celebrującego życie. Podczas gdy do poprzednich transkrypcji ( "The Hut Of Baba Yaga", "Night On A Bare Mountain" itp.) do oryginałów często wprowadzano zmiany, ten tytuł, poza instrumentalizacją, jest w dużej mierze zgodny z dziełem, dlatego też nie ma żadnych bębnów w środkowej części. Zrealizowanie tej części tylko poprzez gitary i bas było relatywnie trudne, ale ja osobiście uważam efekt końcowy za bardzo udany skoro ta partia miała uformować silny kontrast do głównego motywu granego wcześniej i później przez całą grupę. Ale w rzeczy samej tytuły (jako część tego można postrzegać "All Hope Is Gone") mają głębsze tło. Pracowałem od lat aby móc oddać muzycznie nowelę "Jądro Ciemności" Josepha Conrada. Za każdym razem podejmowanie tej próby doprowadza mnie na skraj szaleństwa. Wszystkie tytuły "Landscape" są tak w zasadzie wstępnymi badaniami nad teoretyczną muzyczną implementacją motywu przewodniego noweli. Więc te tytuły są dla mnie ważne bo moim zdaniem są jedynym właściwym sposobem na stworzenie dobrej muzycznej wersji noweli Conrada. Czym dłużej trwa płyta, tym bardziej daję się wciągnąć w historię opowiedzianą na "Tales Of Future Past". Napisałeś prawie wszystkie teksty, więc jesteś idealną osobą, którą mogę zapytać czym są "Opowieści z przyszłej przeszłości"? Prawie wszystkie teksty na albumie dotyczą aktualnych kontrowersyjnych kwestii społecznych, takich jak dziejąca się właśnie fragmentacja na grupy, pomiędzy którymi racjonalna, naukowa dyskusja wydaje się niemożliwa, albo rażąco zwiększająca się manipulacja poprzez "szufladkowanie" i robienie zbyt dużej sensacji w mediach, itp. Aby zawrzeć to wszystko w opowieści, oto jej ramy: Naukowcy odnajdują pozostałości przeszłej, nieznanej wcześniej cywilizacji, odkrywają świadectwa (tekst) osoby (naszego skrzypka), która opisuje problemy, które dopro-
Foto: Nicolas Gaire
Foto: Nicolas Gaire
wadziły do ich ostatecznego upadku. A obecne problemy, które mamy (w czasie kiedy tekst był pisany tekst, sytuacja związana z covid-19 nie była tak zaogniona) są dosyć zbieżne z tymi przedstawionymi w utworze. Teksty mają indywidualny wymiar, bo my często używamy metafor oraz paraboli, słuchacz ma za zadanie ruszyć mózgiem. Ale weźmy jedną jako przykład "When All Hope Is Gone". Tekst jest parabolą tego jak kończy się istnienie planety wessanej przez czarną dziurę. Unikalność tej planety przy jednoczesnej jej nieważności w kontekście trylionów innych planet we wszechświecie, jest tutaj obiektem dyskusji. A teraz po prostu zastąp planetę człowiekiem… Jak oceniasz ten album w konfrontacji z poprzednimi? Zastanawiasz się czasem, co mogłeś zrobić lepiej, co zmienić albo czy może coś zadziało się za szybko, a może w ogóle nie zwracasz na to uwagi? To ciekawe pytanie. Prawdę powiedziawszy, po czterech latach codziennej pracy nad albumem to… czuję się pusty. Sporo czasu zajmuje osiągnięcie odpowiedniego dystansu do tego co się stworzyło, aby dostrzec i przeanalizować potencjalne błędy. Zanim ten proces nie dobiegnie końca, nie jestem w stanie dać rze-
telnego osądu. Z mojego punktu widzenia wszystkie albumy były bardzo ważne i nie zakwalifikował bym ich jako dobrych czy kiepskich. Może powinno postrzegać się je jako podróż, która zaczęła się wraz z pierwszym albumem. To on był podstawą wszystkich kolejnych. Każdy kolejny był krokiem na przód, a czas jego tworzenia reprezentuje poziom, na którym byliśmy w kontekście grania, komponowania i techniki. Ostatecznie, "Music of E. Zann" jest niemożliwa bez doświadczenia płynącego z "Mekong 1st", "Principle of Doubt" nie do pomyślenia bez "Music of E. Zann", a "Dences Of Death" była by zwyczajnie niemożliwa do skomponowania bez wiedzy jak zlokalizować instrumenty w kontekście kompozycji. Można sformułować to jako fundamentalną zasadę dla wszystkich albumów. Pisząc tak pogmatwaną muzykę na albumy Mekong Delta musisz mieć niezwykle ciekawe inspiracje. Możesz o nich trochę opowiedzieć? Wyjawię teraz sekret. U mnie przed supermarketem, jest taki starszy facet, który regularnie gra na keyboardzie aby dorobić trochę kasy. Jego improwizacje przy walcach, rumbach i tangach na keyboardzie są atonalne przy takim jednoczesnym zapale oraz rytmice naprzeciw beatowi… że za każdym razem kiedy nie mam pomysłów, idę tam, słucham przez pół godzinki i znajduje dosyć pomysłów na nowe albumy… Nie, te muzyczne przychodzą kiedy gra się na instrumencie, podczas chodzenia, picia piwa… A jeżeli chodzi o teksty, to muszę po prostu zobaczyć nonsens z pierwszych stron najpopularniejszych gazet, albo posłuchać bełkotu niemieckiego polityka. To wystarczy jako inspiracja do tekstów dla całego albumu. Końcówka "Tales Of Future Past" może naprawdę zaskoczyć. Po mocnym początku, narastającej atmosferze gdzieś pośrodku przy chodzi bardzo, jakby nie było, łagodne zakończenie. Efekt jest piorunujący i przynosi dużo refleksji. Zakładałeś, że właśnie po kontakcie z Twoją muzyką słuchacz będzie mógł przemyśleć sobie pewne rzeczy? Słuchacze muszą to ustalić dla samych siebie. Można słuchać każdego rodzaju muzyki, także Mekong Delta, na dwa sposoby. Przy okazji, jako czysta rozrywka, albo intensywnie
MEKONG DELTA
33
Leszkiem Leo Szpiglem. Powiedz, jak do tego doszło i jak wspominasz sesję do "Lurking Fear"? Uli Kush zasugerował mi Leo, kiedy spytałem czy zna wokalistę, który rozumiałby bez problemu struktury rytmiczne i harmonijne materiału, co jest bezwzględnym wymogiem by móc na nim śpiewać. Dobrze się dogadywaliśmy - bądź co bądź Leo jest profesjonalistą a współpraca przebiegała bez problemów. To było fajne przeżycie.
Foto: Nicolas Gaire
bez żadnego rozpraszania się. Polecam drugą opcję. W takim wypadku jest się zmuszonym wejść głębiej w warstwę tekstową, a wtedy słuchacz staje się bardziej uważny w wielu kwestiach, poruszanych przez nas. Album ukazuje się również w trudnym dla świata czasie. Chciałbym zapytać czy epidemia koronawirusa miała jakiś wpływ na utwory, czy pisanie materiału było już na początku 2020 roku zakończone? W tym czasie nagrania były już gotowe a ja zajmowałem się miksowaniem. Z racji tego, że studio jest w moim domu, covid-19 nie ma żadnego negatywnego wpływu na proces tworzenia, ale data premiery została przełożona z powodu tego skrawka DNA. Skoro poruszyłem ten temat - dla każdego z nas nie było to łatwe lecz każdy szukał jakiegoś sposobu by przetrwać. Jak Ty radziłeś sobie w okresie pandemii? Miałeś jakieś szczególne zajęcia, który potrafiły odwieść myśli od tego, co dzieje się poza czterema ścianami? Na całe szczęście ja nie odnalazłem tego "przycisku paniki", który wprawił tak wielu ludzi w poruszenie. To, że taka pandemia jeszcze kiedyś się wydarzy, było jasne dla każdego kto wcześniej zetknął się z tym tematem. Tak było ze mną kiedy obejrzałem "Outbreak", wciąż warty zobaczenia film (chociaż "Contagion" jest nowszy i bardziej realistyczny). Podczas szukania literatury traktującej o tym całkiem szerokim temacie, natknąłem się na książkę "The Coming Plagues", która analizowała grypę hiszpankę, ebolę, marbug i inne. Wyjaśnia ona mechanizmy rozprzestrzeniania się epidemii. Mając w głowie te informacje, nie byłem za bardzo zaskoczony obecną sytuacją. Na tą chwilę, spędzam większość czasu na ponownej aranżacji prac orkiestry. Skoro są już one zrejestrowane, muszę tylko dopasować je do mojego obecnego sprzętu orkiestry - który jest znacznie lepszy niż ten, który można usłyszeć na "Tales…". Nieprędko wrócą też koncerty. Na pewno tęsknisz do występów, pewnie jak każdy muzyk. Może więc jest to, jeśli można tak powiedzieć, dobry czas na przygotowanie jakiegoś materiału koncertowego czy pomyślenie o wydawnictwie DVD i Blu-ray? Co Ty na
34
MEKONG DELTA
to? Raczej w historii Mekong Delta nie pojawiło się nic przez ładnych parę lat nie licząc koncertu z Frankfurtu z 1991 roku (wydany w 2007). Stworzenie wideo nie jest takie łatwe, ponieważ ja mam wysokie wymagania a one nie są tak całkiem tanie. Jako odniesienie można użyć klip do "King with a Broken Crown", który przedstawia moje minimalne wymagania związanego z muzycznym wideo. Na pewno nie wydamy jednego z tych powszechnych klipów, w którym można zobaczyć muzyków stojących po prostu w kółku i grających utwór. Za dużo już tego gówna na YouTube! Są inne sposoby by wizualnie przedstawić piosenkę. Martin ma kontakt z człowiekiem, który robi to bez udziału muzyków. Zobaczmy, czy to wyjdzie. Skoro przy koncertach jesteśmy, chciałbym zapytać czy sięgasz pamięcią do jakichś wyjątkowych sztuk Mekong Delta? Coś szczególnie zapadło Ci w pamięć, może niedawny występ w Polsce w ramach festiwalu Metalmania w Spodku? Koncert w Spodku był fantastyczny! Wspominam go, jak każdy koncert w Polsce. Zawsze super zorganizowany, świetna załoga, pomocni organizatorzy i wspaniała publiczność. Ale koncert, którego nigdy nie zapomnę, to ten dosłownie pierwszy, który odbył się w Rockkaus w Wiedniu, a nie Düsseldorfie, jak wielu ludzi myśli. On był drugi. Ma to związek z faktem, że wtedy byłem już kompletnie zaskoczony poziomem sprzedaży naszego albumu, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że ludzie chcą zobaczyć Mekong na żywo. Wyszliśmy z autobusu, organizator wziął nas na zaplecze i poinformował, że sala była by za mała aby pomieścić tysiąc osób. Była kompletnie wyprzedana, a ludzie stoją na ulicach. Odpowiedzią na moje pytanie czy on robi sobie jaja, było to, że wziął mnie bez słowa za rękę i najpierw pokazał całkowicie przepełniony pokój dla gości a potem poszliśmy na piętro bym wyjrzał przez okno. Wtedy szczęka mi opadła i powoli zdałem sobie sprawę, iż mówiąc delikatnie, trochę nie doceniłem zainteresowania jakie wzbudziło Mekong Delta. Nie bez powodu nawiązałem do Polski. Miałeś przyjemność współpracować z jednym z ciekawszych polskich wokalistów,
Jeśli się już poruszamy w przeszłości to chciałbym zapytać, od których albumów Mekong Delta radziłbyś zacząć przygodę komuś, kto nigdy zespołu nie słyszał? To zależy czego chcesz. Jeśli chcesz tylko usłyszeć co możesz zrobić ze składem metalowym bez wchodzenia głębiej to "Kaleidodcope", potem "Wanderer" oraz "Tales" byłyby dobrym wyborem. Jeśli lubisz klasykę, może "Pictures" a później "Suite" z "Visions". Niemniej jednak, polecałbym zacząć chronologicznie od pierwszej płyty. Wtedy można bezsprzecznie doświadczyć muzycznego rozwoju grupy. To zanurzmy się jeszcze trochę głębiej w przeszłość. Pamiętasz swoje początki z muzyką? Wracasz czasem do pierwszych momentów z Mekong Delta? Skład, który tworzył pierwsze płyty to była naprawdę ekipa świetnych muzyków. Pamiętasz może skąd wziął się pomysł, żeby posługiwać się zupełnie innymi imionami i nazwiskami? Prawdę powiedziawszy, to nie tracę czasu na oglądnie się za siebie, wolę patrzeć w przyszłość. Tak czy inaczej, moje kluczowe przeżycie miało miejsce kiedy miałem 12 lat - trochę już wtedy grałem na basie - i zostałem skonfrontowany z prawdziwym(!) gitarzystą flamenco! To był główny powód, dla którego zacząłem się uczyć grać na klasycznej gitarze. Ta decyzja drastycznie zmieniła moje życie. Brałem grę na gitarze bardzo poważnie, ćwicząc do 10 godzin na dobę. Później, w wieku 15-16 lat, usłyszałem utwór. który miał największy wpływ na mój muzyczny rozwój. To był fragment symfonii orkiestry skomponowany przez Sergieja Prokowiewa, pierwszy fragment z jego drugiej symfonii d-minor, który on sam scharakteryzował jako dzieło "stali i żelaza". To był pierwszy raz kiedy zauważyłem jak orkiestra z ciężką sekcją dętą ma wiele wspólnego z heavy metalem, czasem brzmiąc nawet ciężej, i to zmieniło radykalnie sposób mojego komponowania. Może zauważyliście, że niektóre melodie akordów gitarowych w Mekong Delta brzmią bardzo podobnie do orkiestry dętej, na przykład środkowa melodia w "The Cure". Historia Mekong Delta w zasadzie zaczyna się kiedy poznałem w moim studio Jörga, perkusistę Avenger (później Rage). Pracowaliśmy razem przy wielu produkcjach i dużo dyskutowaliśmy o muzyce. On z punktu widzenia muzyki rockowej, ja raczej z punktu widzenia muzyki klasycznej. W pewien piwny wieczór, to było chyba w 1984 lub 85, przyszedł do studio z demo zespołu, którego wtedy jeszcze nikt nie znał - to była Metallica! Razem z innymi, odtworzył mi "Fight Fire With Fire". Utwór zawierał rytmiczną anomalię, która była nietypowa dla metalu w tamtym czasie. To mu bardzo zaimponowało, ja też uważałem, że to ciekawe. "Całkiem niezłe, ale da się to zrobić lepiej" - to był mój komentarz. Jörg spojrzał na mnie i powie-
dział: "Zrób to w takim razie". Rzuciłem "Czemu nie?". I tak w ciągu dwóch tygodni skomponowałem pewne nie do końca dopracowane struktury muzyczne. Jego reakcją było to, że chciał natychmiast zagrać na perkusji do tych riffów. Pojechaliśmy do sali prób i, mogę powiedzieć, że w ten sposób Mekong Delta się narodziła. Nigdy nie myślałem, że pierwszy album stanie się takim tematem dla magazynów. Ale jedna rzecz stała się dla mnie jasna po pierwszym albumie - jeśli to ma być kontynuowane, każda kolejna płyta musi iść krok dalej… Więc jestem teraz w tym punkcie, dając wywiad dla nowego albumu, co wciąż odpowiada zasadzie. A kwestia pseudonimów? Były dla nich dwa powody. Pierwszy - bardzo prosty - był taki, że obydwoje byliśmy już zakontraktowani w innych zespołach, i mogliśmy wydawać tylko w ramach tamtej współpracy. Zatem pozbyliśmy się tego problemu używając pseudonimów. Drugim powodem było to, że nie wierzyłem, aby ktokolwiek spodziewał się, że niemiecki muzyk będzie grał takie rzeczy. Uważano wtedy, że tylko ci pochodzący z Ameryki są w stanie to robić. Więc brak niemieckich imion zamykał zbędne dyskusje. W końcówce lat 90. Mekong Delta zmierzyło się z dziełem Mussorgsky'ego, słynnym "Pictures At An Exhibition". Jak z perspektywy czasu oceniasz tą płytę? Powstała pod wpływem genialnej interpretacji Emerson Lake & Palmer? Wizja Mekong Delta nie ma nic wspólnego z fantastyczną interpretacją Emerson, Lake & Palmer, ponieważ są zinterpretowane tylko cztery tytuły kompozycji ("Promenade", "Gnomus", "Baba Yage's Hut" and "The Great Gates of Kiev"), podczas gdy w wersji Mekong jest szesnaście implementowanych tytułów o prawdziwej wartości. "Pictures At An Exhibition" były osobistym marzeniem. Przez lata Mekong Delta konsekwentnie nagrywał pojedyncze tytuły Mussorgskiego, więc pomyślałem, że to dobry pomysł, aby nagrać jakąś całość. Nie spodziewałem się tylko ogromnego nakładu pracy. Dwa lata zajęło mi przygotowanie albumu. Większość ludzi nie wie, że jest kilka wersji orkiestralnych, z których zrobione zostało kilka aranżacji. Spędziłem cholernie dużo czasu aby odnaleźć oryginalną wersję Mussorgsky'ego na pianino. Samo to
było niezmiernie trudne, a potem trzeba było przełożyć wszystkie aranżacje na papier, co finalnie dało jakieś 200 stron. W studio okazało się, że będzie bardzo trudno dokładnie odwzorować moją wizję. Po tym jak album został ukończony, wiedziałem co to znaczy twórczo się wypalić. Czego Ralph Hubert słucha prywatnie? Masz może jakieś najnowsze muzyczne odkrycia? Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na odkrywanie nowej muzyki. Pamiętaj, że wszystkie piosenki do albumu zostały w całości napisane przeze mnie. To zajmuje dużo czasu. Biorąc na przykład obecny album to stworzenie go od początku do końca zajęło cztery lata. Kiedy nie komponuje lub nie eksperymentuje nad własnym materiałem, nie mam zazwyczaj ochoty na słuchanie innej muzyki. A jeśli już, to raczej coś kontrastującego - klasyczną gitarę. Nowe i interesujące piosenki metalowe słyszę zazwyczaj kiedy spotykamy się na próbach. Chłopaki są zawsze lepiej poinformowani niż ja. Zbliżamy się już do końca wywiadu. Raz jeszcze dziękuję za znalezienie chwili, żeby odpowiedzieć na te parę pytań. Prosiłbym o jakieś dobre słowo, wiadomość, dla polskich maniacs, fanów Mekong Delta i czytelników Heavy Metal Pages. Jako członek Mekong Delta chciałbym podziękować wszystkim fanom, którzy wspierali nas przez te wszystkie lata. Dzięki, bo bez Was każda grupa byłaby niczym. A co do przyszłości: wciąż jest tyle muzycznych rzeczy do odkrycia, tyle barier technicznych do pokonania i wspólnego przeżywania ze starymi i nowymi fanami… Od siebie życzę dużo zdrowia i mam nadzieję, do szybkiego zobaczenia na koncertach! Pozdrawiam. Adam Widełka, Kacper Hawryluk, Przemysław Doktór
Foto: Nicolas Gaire
MEKONG DELTA
35
mieszka w Szwajcarii (śmiech). Jak wspomniałem wcześniej - tak, jest taki pomysł, żeby coś nagrać przy tej okazji.
Staniemy na głowie, żeby kopary poopadały Stało się! Witchking wraca. Powrót krakowskiej ekipy to kolejny krok festiwalu Helicon. Na poprzednich edycjach organizatorom udało się wyciągnąć z odmętów historii Destroyers i jeszcze raz Stos, który miał już zamknąć działalność. Choć Witchking to znacznie młodszy zespół, swego czasu był nadzieją polskiej sceny. Zresztą nie tylko z tego powodu powrót zespołu może okazać się prawdziwym uderzeniem "Drums of Moria". Mateusz Gajdzik planuje wykorzystać doświadczenie wypracowane z Vane na deskach sceny Heliconu. HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji Vane. Powiedziałeś wtedy, że heavy metalu się nagrałeś już wystarczająco. Jakich mocy musiał użyć Paweł "Atrej", żebyś jednak choć na chwilę - do tego heavy metalu powrócił? Mateusz Gajdzik: Szczerze mówiąc, to nie musiał mnie długo namawiać. Dla mnie to jest powrót do fajnych chwil ze spoko ludźmi. Nikt na nic więcej się nie nastawia, a ja traktuję to jako ciekawą przygodę. Jak w ogóle wygląda taki reunion inspirowany z zewnątrz? Nie jesteście już kapelą. Atrej dzwoni do Ciebie, a Ty odzywasz się
tego typu, to po prostu się w to wchodzi jak w masło. Z tego co wiem, to większość chłopaków nie gra nigdzie aktywnie, więc ten powrót to coś więcej niż koncert w innym składzie z inną muzą. Mówiłeś też, że trudno Ci odnaleźć w tym gatunku świeżość. Myślisz, że szykując się do koncertu Witchking uda Ci się ją odnaleźć i wcale nie skończy się na jednym kon cercie? Szczerze, nie wiem. Nasze numery, szczególnie te z drugiej płyty, nie są takie stricte heavy metalowe. Jest w nich sporo progresji, nieoczywistych patentów. Jeśli coś napiszemy no-
Foto: Xaay
do chłopaków czy każdego nakłania z osob na? Atrej do mnie napisał, uznałem to za ciekawy pomysł i wziąłem na siebie przegadanie tematu z resztą. Wszyscy byli chętni, więc nie było z tym większego problemu. Niesamowite, że uda Wam się zagrać w tym samym składzie, w jakim nagraliście ostatnią płytę. Zazwyczaj na tego typu koncer tach pojawia się jakiś muzyk zastępczy. Tak bardzo zapaliliście się wszyscy do powrotu czy po prostu nikomu nic nie stało na przeszkodzie? Ciężko mi mówić za resztę, ale wydaje mi się, że gdzieś to w każdym siedzi i jak jest okazja
36
WITCHKING
wego, to wątpię, żeby to było w stylu Manowar - strzelam, że wyjdziemy poza ramy gatunkowe. Trzymanie się takich ram jest mocno ograniczające. Ale nie ma co gdybać, bo nie powstała jeszcze nawet jedna nutka (śmiech). Czy zagramy więcej koncertów? Nigdy nie mów nigdy, ale planów takich, póki co nie ma. Mówisz o nowym materiale. Znając Twoje podejście do oprawy i robienia muzyki z sensem, a nie tylko "żeby było" podejrzewam, że rzeczywiście będziecie grać nie tylko próby, ale pewnie nagracie jakiś reunionowy kawałek, który zapowie Wasz koncert. Z graniem prób to może być rożnie - pałker
Załóżmy jednak, że takowy "reunionowy kawałek" powstaje. Od zakończenia działalności Witchking minęło dużo czasu, pewnie Wasze gusta i podejście do muzyki ewolu owały. Zresztą już druga Wasza płyta była mocniejsza od debiutu. Myślę sobie, że "nowy" Witchking będzie albo mocniejszy, albo wręcz przeciwnie, wejdziecie w konwencję i będzie bardzo klasycznie heavymetalowy. Macie już jakąś koncepcję? Z perspektywy czasu, jak patrzę na to, co nagraliśmy, to chyba bym poszedł w tematykę z pierwszej płyty. Tekstowo to się trzymało kupy, był na to jakiś pomysł. Druga płyta to zlepek różnych tekstów bez wspólnego przesłania, niepowiązany z nazwą czy pierwotną koncepcją zespołu. Muzycznie moim zdaniem dużo ciekawsza, ale klimatycznie jedynka bije ją na głowę. Chciałbym połączyć te dwa światy i zrobić coś muzycznie ambitnego i chwytliwego, a tekstowo wrócić do Władcy Pierścieni. Czy będzie mocniejszy, czy bardziej heavy metalowy? Zobaczymy - nie chcę się ograniczać. Co nam wyjdzie, to wyjdzie, a brzmieć będzie jak my, bo w końcu - to my (śmiech). Zdarzyło Ci się przez te lata przerwy choć raz odpalić którąś z płyt Witchking? Jasne! Nie codziennie (śmiech), ale za każdym razem jestem trochę zaskoczony - zaraz, to my takie rzeczy graliśmy? Jakoś moje wyobrażenia są gorsze niż to, co słyszę po latach. Jest coś takiego jak "polski heavy metal". W przypadku zespołów z angielskimi tekstami czasem z zamkniętymi oczami można zgadnąć, że zespół pochodzi z Polski. Duża w tym zasługa wokalistów - i to nawet nie kwestia gorszego angielskiego, bo ten często jest w porządku, raczej chodzi o specyficzne akcentowanie. Słuchając dziś Witchking słyszysz "polski heavy metal" czy zupełnie nie? To jest temat, który mocno wałkowaliśmy w Vane. I po godzinach walki o idealne, angielskie akcenty, po jakimś czasie stwierdziłem, że w sumie to ma to swój urok. Polacy mają chyba kompleks, że nie potrafią mówić jak native speakerzy, więc jak słyszą kogoś śpiewającego z polskim akcentem, to od razu jest atak. Podczas gdy obcokrajowcy odbierają to inaczej. Anglicy, Amerykanie - oni są przyzwyczajeni do tego, że ich język się kaleczy na każdym kroku i nie jest to chyba dla niech taki problem jak dla nas (śmiech). Niektórzy zrobili nawet z tego swój atut. Taki Czesław Mozil jest nie do pomylenia z nikim, nie? A propos Vane. Myślisz, że Vane ma już tak ugruntowaną pozycję, że zapowiadanie Waszego koncertu jako "koncertu gitarzysty Vane" przyciągnie większą publiczność? A nie wiem, natomiast myślę, że jest to z korzyścią dla obu "obozów" - fani Vane mogą zobaczyć jednego z muzyków w innym setupie, fani Witchking mogą poznać band, gdzie ten sam typ co pisał do Witchking się produkuje. Muzycznie to trochę inne bajki, ale sporo ludzi jednak nie zamyka się na jeden gatunek. Wygląda na to, że festiwal Helicon uderza w te same tony z Keep it True. Odbiorcy wręcz oczekują wygrzebywania starych polskich
kapel. W pierwszej chwili do głowy by mi nie przyszło, że Witchking to już ta kategoria, ale z drugiej strony... od zamknięcia Waszej działalności minęło już 11 lat. To co, jak myślisz - jesteście starym legendarnym zespołem, czy nie? Staro to się czuję, ale legendą to zdecydowanie nie (śmiech). Legenda to Kat (z Romkiem rzecz jasna), Turbo, Vader. My nie podskoczymy do osiągnięć tych bandów z naszymi dwoma płytami. Wydaje mi się, że żeby być legendą, to trzeba jednak znaczyć coś więcej, niż tylko istnieć paręnaście lat temu. Pamiętam tego rodzaju "powrotowe" koncer ty na początku XXI wieku. Wracał po "latach przerwy" Kreon czy Stos. Wtedy wydawało mi się, że od zaprzestania grania minęły całe epoki. Tymczasem to był dystans 10-12 lat. Taki sam jak obecnie Wasz. Myślisz, że dla młodszych fanów metalu jesteście przez ten dystans tak samo kultowi, jak wtedy Kreon czy Stos? Nie mam bladego pojęcia. Zastanawiam się, czy ta kultowość nie pojawia się w pokoleniu, które miało okazję uczestniczyć w życiu tych bandów zanim się rozpadły czy zawiesiły działalność. Jak młodzi reagują na kapele, które grały, kiedy oni chodzili do przedszkola to się okaże (śmiech). Powrót na trzeciej edycji Helicon będzie miał bardzo krakowski wymiar. Jesteście w dużej mierze krakowską kapelą i zagracie z równie krakowskim Evangelist. A może obecność "rodaków" Evangelist pomogła Ci po-
Foto: Witchking
djąć decyzję o reunionie? Choć z Evangelist się znamy, to mam nadzieję, że się nie obrażą, jak powiem, że nie miało to akurat żadnego znaczenia. Ja osobiście myślałem głównie o tym, że może to być gratka dla starych fanów Witchking plus fun dla mnie, żeby znów zagrać te numery. Robienie tego w extra towarzystwie jest za to zdecydowanie na plus! Ogromnie się cieszę na ten koncert! Podejrzewam, że Wy również. Do zobaczenia na
koncertach! A i owszem! Szczególnie, że planuję wykorzystać nieco technicznych rozwiązań wypracowanych w Vane - dymiarki, światła etc. Będzie się działo i staniemy na głowie, żeby kopary poopadały! Katarzyna "Strati" Mikosz
Jaja jak piłki do koszykówki Basista Tyrant Greg May to straszna gaduła i typ gawędziarza. Często gubi wątki, porusza kilka naraz, wraca do kwestii już poruszonych itp. Bardzo lubi też wcinać różne dygresje. Gość naprawdę byłby świetnym kompanem do rozmów przy piwku. W związku z tym, co napisałem czasem jego odpowiedzi na niektóre pytania średnio nawiązują do ich treści. Ale mimo wszystko z poniższej rozmowy można wyciągnąć sporo ciekawej treści na temat tej w pewnych kręgach legendarnej grupy. Zarówno jej przeszłości, jak i ostatnich wydarzeń w jej obozie. HMP: Na początku gratuluję świetnej płyty! Greg May: Ależ dziękuję bardzo. Miło to słyszeć na samym początku (śmiech) Wydajecie płytę po 24 latach przerwy. Pech chciał, że w momencie, gdybyście mogli jechać w trasę i sprzedawać płyty, pojawiła się pandemia. Pomijając już oczywisty brak kon certów - bardzo wpłynęła na Wasze plany? Przez całą tą sytuację i związane z nią światowe wariactwo musieliśmy trochę zrewidować swe plany. Ale zacznijmy może od albumu. Faktycznie jak powiedziałeś, jest to nasza pierwsza płyta wydana w ciągu ostatnich 24 lat. Nie
sans. Jak zareagowaliście na fakt, że coś, co w momencie wydawania przez Was "King of Kings" odchodziło do lamusa i wydawało się przeżytkiem, teraz okaże się hitem? Tak naprawdę pośród fanów metalowego podziemia kasety zawsze były nośnikiem cieszącym się ogromnym uznaniem, czy nawet swego rodzaju kultem. Nasz poprzedni album "King Of Kings" nigdy się nie doczekał swej premiery na kasecie. Co innego "Hereafter". Osobiście nie używam kaset. Przestałem to robić, gdy sprawiłem sobie gramofon. Z czasów młodości pamiętam, że kasety szybko się zużywały. Nie oszukujmy się, nie jest to najtrwalszy nośnik.
Foto: Tyrant
wiem jak będzie przyjęta, jeszcze za wcześnie by o tym mówić. Jak na razie otrzymaliśmy bardzo pozytywną recenzję w Kerrang. Mamy też ogromną liczbę odsłuchów i pobrań albumu z Internetu. Jest to dla nas o tyle istotne, że chcąc nie chcąc każdy z nas musi się w pewien sposób pogodzić z cyfryzacją muzyki. Innym naszym sukcesem jest to, że mamy naprawdę stały skład, gdzie każdy świetnie odnajduje się w swej roli. Wspaniale współpracuje się nam także z Shadow Kingdom Records. Co do koncertów zaś, pewnie będziemy musieli trochę poczekać, ale jestem dobrej myśli. "Hereafter" wydajecie też na kasecie, Domyślam się, że to pomysł Shadow Kingdom Records, przecież teraz kasety przeżywają rene-
38
TYRANT
Pamiętam czasy, gdy na rynek zaczynały wchodzić płyty CD. Byłem wręcz zachwycony tym formatem. Mały rozmiar w porównaniu z winylem, bardzo fajne brzmienie, możliwość szybkiego przerzucenia słabszych utworów… A dziś żyjemy w czasach, gdy każdy całą swą "płytotekę" nosi w kieszeni na telefonie (śmiech). W związku z tym, dzisiaj kasety są raczej gadżetem dla freaków, ale ok. Nie mam nic przeciw. Tyrant zahaczył o trzy epoki metalu. Zaczynał w złotych czasach lat osiemdziesiątych, wydał jedną płytę w niefortunnych czasach połowy lat dziewięćdziesiątych i powraca w 2020, kiedy metal, zwłaszcza jego klasyczne odmiany znów znajdują wielu odbiorców. Przez ten czas Wy także dojrzewaliście. Na
każdym etapie byliście w innej dekadzie życia. Jak patrzycie dziś na dokonania z czasów gdy mieliście po 20 lat w latach osiemdziesiątych oraz na te późniejsze? Jako dwudziesto oraz dwudziestokilkulatek dopiero tak naprawdę wchodziło się w pełną dorosłość. Bardzo miło wspominam tamten okres. Czas płynął jakby wolniej, życie wydawało się łatwiejsze. Tu są pieniądze, tu studio nagraniowe, tu umowa na zagranie kilku koncertów… Wszystko pędziło jak szalone. Byliśmy wtedy właściwie gówniarzami. Nasz przedział wiekowy wówczas to 18-23 lata. Taką bandą małolatów zainteresowała się tak wytwórnia, jak Metal Blade. To było piękne gdyż w tych czasach nikt nie czuł w nikim konkurencji. Wszyscy podawali sobie ręce i szli na piwo. Nie zarabialiśmy na muzyce tyle, by być w stanie się utrzymać, ale nie to było wówczas najważniejsze. Metal Blade zawsze łączył nasze koncerty z innymi swymi wykonawcami, zatem graliśmy ze Slayerem, Lizzy Borden, Armored Saint, WASP i wieloma innymi. Każdy z tych koncertów był czymś naprawdę niesamowitym i pełnym magii. Kochałem występy na żywo! Kiedy nadszedł czas wydania drugiej płyty, coś się zaczęło psuć. W Metal Blade zaczął się lekki ferment. Bardzo do myślenia dał nam fakt, że Slayer odszedł do innej większej, lepszej i bogatszej wytwórni. My żeśmy cierpliwie czekali na rozwój wydarzeń. Mieliśmy jednak świadomość, że Slayer to zespół będący w innym miejscu niż my. Oni już wtedy byli gotowi na podbój świata, my niespecjalnie. Zresztą wcale żeśmy tego nie potrzebowali. Potem wskoczyliśmy w lata 90-te. Coraz większą rolę zaczął odgrywać death metal. Po ulicach zaczęli łazić goście w koszulkach Deicide, Orbituary czy innych podobnych kapel. Z drugie zaś strony całkiem widoczni byli też fani takich kapel jak Guns N' Roses, Motley Crue czy Dokken. Pierwsza połowa tamtej dekady to był w ogóle fajny czas dla metalu. W drugie połowie pojawił się zaś ten cały crossover. Na okładkę "Hereafter" trafił obraz Thomasa Cole. To jeden z najbardziej popularnych XIX-wiecznych malarzy wśród metalowych zespołów. Wybraliście go, bo tworzy tajem niczy, romantyczny klimat czy powodem było nawiązanie do zespołu Candlemass, który też uwielbia obrazy Thomasa Cole? Wasza okładka to nieco podobny obraz do tego z "Nightfall" Candlemass. Podejrzewam, że w ten sposób chcieliście zaznaczyć nieco inny kierunek Tyrant? To nie myśmy o tym zdecydowali. Chcieliśmy, aby okładka miała motyw cmentarny, ja zresztą większa część okładek płyt doom metalowych. Ale nie, goście z wytwórni stwierdzili, że my musimy mieć coś naprawdę wyjątkowego. Myślę sobie "Co???". A oni mi mówią, że mają świetną grafikę, która będzie zdobić nasz album. Powiedzieli, że to obraz znanego artysty Thomasa Cole'a. Powiem szczerze, że wszyscy byliśmy tym faktem podekscytowani. Zanim zobaczyłem ten obraz dostałem jego opis, który mniej więcej brzmiał "niebo otwierające się nad ciemną scenerią". Niby jedno proste zdanie a budzi wyobraźnię, co nie? Co do drugiej części pytania, czyli podobieństwa naszej okładki do okładki albumu "Nightfall" grupy Candlemass, to jest ono całkowicie przypadkowe. Powiem więcej. Nigdy nie posiadałem, ani nawet nie słuchałem żadnej płyty Candlemass, choć wielu z was pewnie ciężko uwierzyć w to, co mówię. Ze względów, o których już tu wspominałem, moja kolekcja płytowa składała się głó-
wnie z krążków wydanych przez Metal Blade (śmiech). Mogłem się do nich wybrać, gdy tylko miałem ochotę i brać tyle płyt, ile tylko dusza zapragnie. Parę razy wypełniłem płytami cały bagażnik mojego samochodu. Slayer, Warlord itp. W końcu to byli goście, z którymi grywaliśmy. Candlemass nie był zespołem z Metal Blade, więc nie miałem tak łatwego dostępu do ich nagrań. Kompletnie nie znałem albumu "Nightfall" i nie miałem zielonego pojęcia, jaką on miał okładkę. Pokazał mi ją dopiero Robert Lowe, nasz wokalista, który poza tym, że przez pewien czas był wokalistą Candlemass, to jest także przeogromnym fanem tej kapeli. W latach 80-tych nie było Internetu, a na tą płytę nie trafiłem w żadnym sklepie muzycznym. Teraz wiem, czemu grafika zdobiąca nasz nowy album tak bardzo przypadła mu do gustu (śmiech). Z drugiej strony wiesz, zawsze się znajdzie jakiś obraz podobny do innego, który istnieje. Zawsze się też znajdzie jakiś utwór podobny do już wcześniej nagranych. Tego nie sposób uniknąć. Foto: Tyrant
Zawsze mnie zastanawia co powiedziałby Thomas Cole gdyby dowiedział się, że w przyszłości jego obrazy będą okładkami płyt z "hałaśliwą muzyką". A może poczułby tę romantyczną nutę w doom metalowych zespołach? Zastanawiacie się czasem nad tym? Nie wiem co by on sądził na temat muzyki metalowej, natomiast myślę, że byłby zadowolony z faktu, że dzięki naszej okładce znacznie spora liczba osób mogłaby zobaczyć jego dzieło. Czwarta płyta Tyrant zawiera jeszcze więcej doomowych elementów niż "King of Kings". Tutaj rodzi się pytanie: Tyrant chciał brzmieć bardziej doomowo więc wziął na wokalistę Roberta Lowe, czy było odwrotnie - obecność Roberta Lowe zainspirowała Tyrant do pisania jeszcze bardziej doomowych kawałków? (wybuch śmiechu) To zupełnie nie tak. To ogólnie źle postawiona teza. Jeżeli wrócisz do naszych wczesnych albumów, utworów takich jak "The Battle of Armageddon", posłuchasz riffów, sekcji rytmicznej, to zauważysz, że już wtedy nie stroniliśmy od doomu. Jeszcze lepszy przykład. Posłuchaj kawałka "Sacrifice" z pierwszego albumu. Posłuchaj kawałków "Babylon" i "Valley Of Death" z naszej drugiej płyty. I wreszcie posłuchaj całego albumu "King Of Kings". Albo chociaż kawałka tytułowego i powiedz mi, że tam nie ma doomu (śmiech). Powiem więcej, moim zdaniem to jest cięższe niż niejeden kawałek typowo domowej kapeli. Album ten wyszedł w roku 1996. W tamtych czasach często gościliśmy w Niemczech, gdyż tam i w reszcie Europy byliśmy znacznie bardziej popularni, niż u siebie w USA. Podczas jednego z takich wypadów graliśmy z zespołem Solitude Aeternus, w którym śpiewał wówczas Rob. To był pierwszy nasz kontakt. Jednakże doom był obecny w naszej muzyce niemalże od samego początku istnienia naszej formacji. Nikt jednak nie wrzucał nas do szufladki z napisem "doom metal". Nikt też nie przypinał nam łatki z napisem "thrash metal" itp. Ogólnie naszą muzykę nazywano "traditional metal". Czyli zupełnie jak Black Sabbath. W tamtych czasach nikt nie nazywał Black Sabbath doomem, ale każdy wiedział, że to oni byli prekursorami domowych riffów. To nie Candlemass stworzył doom, jak wielu twierdzi, to Black Sabbath. My zaczynaliśmy jako zespół bardzo zainspirowany grupą z Birningham. Rocky ma perfekcyjnie opanowany styl gry
Tony'ego Iommi. Ale nie tylko on jest dla niego wzorem. Są jeszcze Ritchie Blackmore, Jimmy Hendrix, Jimmy Page i wielu, wielu innych. Oni wszyscy mieli ogromny wpływ na ukształtowanie się takiego gatunku, jak doom. Przykład? Weź posłuchaj "Dazed and Confused". To jeden z najlepszych domowych riffów, jakie kiedykolwiek stworzono (śmiech). Trochę chyba odszedłem od głównej kwestii, której dotyczyło pytanie, zatem do niej powróćmy. Kiedy pisaliśmy ten materiał, nikt jeszcze nawet nie przypuszczał, że to Rob będzie śpiewał na tym albumie. Wszelkie negocjacje w tej sprawie zaczęły się w momencie, gdy materiał był już całkowicie gotowy. Pierwotnie wokalistą na tym albumie miał być Glen May, jednak musiał zrezygnować z tego z powodów zdrowotnych. W 2017r. przeszedł atak serca i po tym jego zdrowie nie było już takie, jak wcześniej. Byliśmy zmuszeni poszukać kogoś innego na funkcje wokalisty. Z Robertem jak już wspomniałem, znałem się kawał czasu i byliśmy w stałym kontakcie poprzez Facebook. Powiem Ci, że on zawsze fascynował mnie jako wokalista. Szczególnie w okresie Solitude Aeternus. Oczywiście muzyka tej grupy był sama w sobie świetna, ale to jego głos dodawał jej prawdziwego kolorytu i był swoistą wisienką na torcie. W pewnym momencie ja, Rocky oraz nasz perkusista Ronnie Wallace. Ten skład plus oczywiście Glen zagrał w 2009 roku show na Keep It True Festival. Z Robem natomiast pierwszy koncert zagraliśmy na Frost And Fire w roku 2017. Rob oczywiście zgodził się nagrać z nami płytę, ale sam materiał na "Hereafter" powstał znacznie wcześniej. Demo powstało znacznie wcześnie, niż w ogóle zacząłem z Robem jakiekolwiek rozmowy na ten temat. Oczywiście gdy Rob usłyszał ten materiał, sam stwierdził, że brzmi on, jakby był pisany specjalnie pod niego (śmiech). Przyleciał do nas, odebrałem go z lotniska i pierwszym miejscem, do którego go zabraliśmy, była nasza sala prób. Gdy zaczął śpiewać użył swojego głosu niemalże na maksymalną skalę. Wiesz zapewne o czym mówię, co nie? Wszyscy byliśmy pod niesamowitym wrażeniem. Mówiłeś, że planowaliście nagrać ten album z Glenem na wokalu. Czy jego stan zdrowia był jedynym czynnikiem, który sprawił, że do tego nie doszło? Życie, życie i jeszcze raz życie. Ma on gromadkę dzieci na głowie poza tym żonę, byłą żonę
itd. (śmiech). Poza tym ma bardzo specyficzną pracę, do której musiał dostosować cały swój tryb życia. Pracuje w nocy, a w dzień odsypia. To praca w klinice medycznej. Nie jest to najgorsza fucha, ale sprawia, ze poza pracą i snem ma niewiele czasu by robić cokolwiek innego. Co prawda swego czasu próbował tam się angażować w jakieś inne kapele, ale nigdy nie było to coś na skalę Tyrant. Kiedy planowaliśmy nagrać album, najpierw nagraliśmy partie instrumentów w formie demo i wypaliliśmy to na płytę CD. Wręczyłem ją Glenowi. Stwierdził, że to naprawdę świetny materiał, jednak nie da rady nam pomóc przez swoją pracę. Mimo to, zawsze będzie on dla nas częścią tego zespołu. Cały czas mam w głowie Twoje poprzednie pytanie o Roba. To dość zabawne biorąc pod uwagę cały kontekst sytuacyjny (śmiech). Ale mimo wszystko fajnie, że o to zapytałeś. To znaczy, że Rob jest wręcz idealnym wokalistą do zespołu takiego jak Tyrant. Jak wspomniałeś zagraliście w 2017 na festiwalu Frost Ad Fire. To był pierwszy rok Roberta Lowe w Tyrant. Dla kogoś ten występ był największym zaskoczeniem i najważniejszą próbą? Dla muzyków Tyrant, dla Roberta, a może dla fanów stojących pod sceną? Nie powiedziałbym, że podchodziliśmy do tego w ten sposób. Dla nas był to po prostu piękny koncert, który na zawsze zostanie w naszej pamięci. To co się działo na scenie to była miazga. Dzieliliśmy scenę z Night Demon, Cage i wieloma świetnymi kapelami. Miejsce gdzie odbywa się ten festiwal jest naprawdę urocze. Jest ono położone w bardzo bliskiej odległości od oceanu, co sprawia, że tam czuć naprawdę wspaniałą bryzę. Ten festiwal wspominam miło, gdyż pierwszy raz widziałem na żywo zespół UFO. Przed tym występem miałem rozmowę z Glenem. Oznajmiłem mu, że zagramy dokładnie ten sam set, co na naszym koncercie w 2009 z festiwalu Keep It True. Mimo, że mieliśmy już nowe kawałki, to jednak chcieliśmy zagrać nasz stary stuff, który ludzie znają. Glen mi zaś powiedział, że przecież nowy album to kupa fajnej muzyki i nie ma co go pomijać. Pomyślałem "OK". Wysłałem nagrane partie instrumentów oraz teksty do Roba. On mi odpisał "wchodzę w to". Dzięki temu koncertowi jaja nam urosły do wielkości piłek do koszykówki (śmiech). Opowiem Ci jeszcze jedną zabawną historię związaną z tamtym występem. Miałem odebrać Roba z lotniska, mieliś-
TYRANT
39
HMP: Jak zaczęła się twoja miłość do muzyki? Uznajesz Black Sabbath za ojców chrzestnych gatunku, jakim jest metal? Anders Engberg: Tak, w pewnym sensie Tony Iommi jest ojcem muzyki, którą gramy od trzydziestu lat. Oczywiście wpłynęły na nas też inne zespoły, takie jak Rainbow czy Candlemass. Jednak, mroczne brzmienie doom metal wzięło się bezpośrednio od pana Iommiego. Wiem, że "epic doom metal" to kategoria porządkująca płyty na półce i nie powinna zamykać twórczości zespołu w całości. Jeżeli jednak zgodzić się, że do tej kategorii należycie, to co cię w tym stylu pociąga najbardziej? Zawsze podobały mi się kontrasty pomiędzy mrokiem a światłem, ciężarem i czymś wzniosłym. Uwielbiam melodie, które zostają we mnie na dłużej, a tak się składa, że przeważnie są one melancholijne i smutne. Lubię również moc i ciężar jaki ma w sobie hard rock i metal grany w wolnych tempach. Mam taką muzykę we krwi. Foto: Tyrant
my na chwilę jechać na salę prób a potem od razu ruszać na koncert. Jego lot już przyleciał, a tu go nie ma nigdzie. Nagle podchodzi do mnie jakiś łysy facet, szturcha mnie i mówi mi "hej". Miałem już zapytać "a Pan do kogo?" ale przyjrzałem się mu, i okazało się, że to Rob. Pierwszy raz widziałem go całkowicie łysego. Co więcej zwróciłem uwagę na jego typowo teksański akcent. Wcześniej nie dało się tego zauważyć bo tylko żeśmy ze sobą pisali. Spodobało mi się to, bo mój ojciec pochodził z Teksasu i czasem wcinał jakieś tamtejsze słówka. Droga na sam koncert zajęła nam około trzech godzin. Jechaliśmy nocą. Całą drogę słuchaliśmy naszych starych albumów, żeby się w pełni wczuć w klimat tego, co nas czeka. Inną ciekawostką jest to, że na tym występie była spora grupa naszych starych fanów. Mało kto wówczas wiedział, że Rob został naszym nowym wokalistą. Ludzie na tym koncercie oczekiwali Glena. Pamiętam tą masę zdziwionych spojrzeń gdy Rob wyszedł na scenę. Dało się nawet słyszeć teksty typu "Robert Lowe? A co on tu robi?!" albo "A czemu nie ma Glena?!" itp. Robert, gdy wyszedł na scenę rozłożył ręce jak Jezus (śmiech). Potem zaczęło się. Tłum reagował entuzjastycznie, nawet jeśli nie mieli prawa znać granego akurat utworu. Na "Hereafter" są też klasycznie heavymetalowe utwory. Co ciekawe, niektóre oprócz typowej stylistyki Tyrant, mają klimat starego dobrego amerykańskiego epic heavy metalu w stylu Omen czy Manilla Road. Najbardziej słychać to w "Dancing on Graves". W jaki sposób ten klimat pojawił się w Tyrant? A może ten efekt niespodziewanie pow stał dzięki wokalom Roberta? Po pierwsze wspomniałeś o zespole Omen. Znam ich głównie dlatego, że byli zespołem ze stajni Metal Blade. Chociaż nie miałem nigdy żadnej ich płyty. Czy to na CD, czy na winylu. Manilla Road? Nazwa gdzieś tam mi się o uszy obiła, ale nigdy nie słyszałem żadnego ich kawałka. Przynajmniej świadomie. Nie twierdzę, że Twoje spostrzeżenia są nietrafne. Być może rzeczywiście utwór ten przypomina stylistykę tamtych kapel, ale jest to całkowicie przypadkowe. Być może to wynika ze wspólnych inspiracji, ale tego też na sto procent nie wiem. Zespoły które miały na nas wpływ to Black Sabbath ze wszystkich okresów swej działalności, wczesny Judas Priest, wczesne Scorpions, UFO, Rainbow, Jimmy Hendrix,
40
TYRANT
wybrane albumy Deep Purple. Wszystko co stworzyliśmy ma źródło w twórczości klasycznych kapel i żadnych innych. Nigdy nie byłem maniakiem kupowania późniejszych płyt tych kapel. Judas Priest się dla mnie skończył na "Stained Class". Ich późniejsze płyty może i są fajne, ale już nie mają w sobie tej magii. Mam kilka późniejszych płyt Scorpions jak "Lovedrive" czy "Animal Magnetism". Kupiłem mimo, że nie grał tam już Uli Jon Roth, którego jestem naprawdę wielkim fanem. To są nasze inspiracje muzyczne. Jeśli zaś chodzi o tekst, to już całkiem inna historia. Roberta Lowe rzadko można usłyszeć w tak dynamicznych kawałkach, jakie są na "Hereafter". Mam na myśli wspomniany "Dancing on Graves" ale też "From the Tower". Jak się czuje w tego typu kawałkach? Jakim doświad czeniem jest dla niego śpiewanie w szybszych bardziej heavymetalowych kawałkach? To pytanie już by trzeba by zadać jemu, ale myślę, że świetnie się w tych kawałkach sprawdził. To stary wyjadacz, który uwielbia wyzwania. W czasie pracy w studio nie narzekał. Domyślam się, że na kolejną płytę nie będziemy czekać 24 lat (śmiech) (wybuch śmiechu) Wiesz, teraz mam 60 lat. Za 24, zakładając, że w ogóle będę jeszcze żył będę miał 84. Nie wiem czy w ogóle byłbym w stanie trzymać gitarę (śmiech). Albo będę wjeżdżał majestatycznie na scenę na wózku inwalidzkim. Mam jednak nadzieję, że kolejne albumy Tyrant będą ukazywać się w miarę regularnie. Wytwórnia nam na pewno tym pomoże. W sumie to teraz uświadomiłem sobie, że te ostatnie 24 lata zleciały mi naprawdę w piorunującym tempie. Mój syn ma teraz 24 lata. Pamiętam, jak wracałem z trasy w Niemczech w 1996 roku, on właśnie się rodził. Pamiętam go jak był małym chłopcem, a teraz kończy uniwersytet i ma już doskonale obraną ścieżkę kariery. Wiesz, czas jednak zapiernicza. Bartek Kuczak, Katarzyna "Strati" Mikosz
Widzisz więcej korzyści czy zagrożeń z faktu przypisania do owej kategorii? W pewnym sensie jest to miecz obosieczny. Z pewnością to, że jesteśmy rozpoznawalni jako zespół grający epicki doom metal bardzo nam się przysłużyło. Jednocześnie, mam poczucie, że może to też ograniczać. Również posługuję się labelkami gdy poszukuję nowej muzyki. Pozwala to znaleźć coś interesującego w obrębie lubianego gatunku. Źle się stanie, jeżeli takie podejście ogranicza możliwość odkrycia czegoś nowego, świeżego. Sorcerer przekracza bariery stylu jakim jest epicki doom. W naszej muzyce słychać wpływy rocka progresywnego czy metalu w ogóle. W materiałach prasowych dołączonych do płyty napisano, że tym razem chcieliście rozwinąć się w różnych kierunkach. Owa postawa przyświecała ci od początku istnienia zespołu, czy to coś co pojawiło się z czasem? Jesteśmy grupą różnych ludzi i naturalnie wpływają na nas bardzo różne rzeczy. Wszystko to, czego wcześniej nie wykorzystywaliśmy jest nowością - dodatkiem dla tradycyjnego brzmienia Sorcerer. Z każdą płytą chcemy się rozwijać. Zaproponować coś nowego, rozszerzyć ramy, w których istniejemy. Najważniejsze jest jednak to, co zostaje w formie konkretnych kawałków czy są one dobre, czy nie. Dodaliście growle w partiach wokalnych. Skąd pomysł rozwinięcia waszej ekspresji w tym kierunku? Poczuliśmy po prostu, że niektóre kawałki potrzebują takich dźwięków. Nie musieliśmy tego specjalnie analizować. Brutalne wokale pojawiły się w muzyce już kilka dekad temu. Nie jest więc tak, że wymyśliliśmy koło na nowo. (śmiech) To takie małe szczegóły którymi się pobawiliśmy i cieszę się, że finalnie wyszły tak fajnie. Sorcerer to zespół z historią niespełnienia. Zaczęliście w końcu latach osiemdziesiątych, gdy szwedzka scena death metalowa rosła w siłę. Jednak pełnoprawny debiut wydaliście dopiero w 2015 roku. Dlaczego ta droga była tak wyboista? Wiesz co, rozpadliśmy się w 1993 roku. Johnny (Hagel, basista - przyp. red.) odszedł aby grać z Tiamat, natomiast ja zająłem się Lion's Share. Po prostu wtedy nam się nie udało, dlatego postanowiliśmy rozwiązać zespół. Jednak z Johnnym przyjaźniliśmy się na długo przed Sorcerer, zachowaliśmy kontakt i później. Okazja do wspólnego grania pojawiła się w związku z za-
Nie ma nadziei Sorcerer to jedna z tych kapel, których właściwie mogłoby już nie być, a pamięć o nich istniałaby wyłącznie w świadomości najstarszych sztokholmskich metalowców. Mogłoby ich nie być, gdyby nie determinacja Andreasa Engberga. Wokalista kilka lat temu wywołał nazwę z niebytu, doprowadzając w końcu do wydania debiutu (w 2015 roku, dwadzieścia siedem lat po założeniu kapeli!) i dalszej regularnej działalności. "Lamenting of the Innocent" to najnowszy krążek grupy, której świetny epic doom metal może zainteresować nie tylko wielbicieli Candlemass, czyli ich kolegów z dzielni. proszeniem na festiwal Hammer Of Doom, w 2010 roku. Postanowiliśmy z niej skorzystać. Wiele czasu upłynęło od kiedy przestaliśmy ze sobą grać i wydawało nam się dziwne, że ktoś może czekać na nasz koncert. Oczywiście, po wszystkim byliśmy już zachwyceni. Co sprawiało, że przez te lata nadal wierzyłeś w tę nazwę? Zawsze czuliśmy, że mamy poważanie w podziemiu, ale nie sądziłem że aż tak spore. Byliśmy zaszczyceni tym, że ludzie o nas pamiętali i chcieli słuchać. Kristian Niemann w interesujący sposób wpisał się w waszą muzykę. Jest typem wyścigowego gitarzysty, co nie jest typowe dla doom metalu. Jak wygląda wkład poszczegól nych muzyków w proces komponowania i aranżacji materiału? Peter, Kristian, Johnny i Justin (z niewymienionych wcześniej, odpowiednio: Hallgren, gitary, Biggs, bas - red.) wszyscy piszą muzykę i gdy mają jakiś ciekawy pomysł to przysyłają go do mnie i naszego producenta, Conny'ego Welena. My zajmujemy się wymyślaniem melodii i wstępnymi aranżami, następnie odsyłamy numery do reszty. Przerzucamy się w ten sposób demami, dopóki nie będziemy mieli kawałków gotowych do rozpoczęcia nagrań. Peter i Kristian dzielą się obowiązkami w równy sposób wszystkie kawałki zawierają solówki ich obu.
mnych, takich jak "Deliverance". Dynamika jest czymś o czym nigdy nie zapominamy, a na nowej płycie jest jej chyba więcej niż wcześniej. Tytuł odnosi się do Inkwizycji. Czasy się zmieniły, cywilizacje rozwinęły, ale nadal borykamy się uprzedzeniami, nietolerancją i nienawiścią, której doświadcza mnóstwo ludzi. Tak to wygląda od setek lat i będzie wyglądać przez kolejne setki. Wizja wszystkich żyjących razem, w harmonii jest pięknym snem, ale ludzie są źli, egoistyczni i zapatrzeni w siebie. Obawiam się więc, że nie ma dla nas żadnej nadziei. Obecnie ma miejsce rewolucja społeczna w
w pierwszym zespole, znamy się więc ponad trzydzieści lat. Uwielbiam to, jak Johan śpiewa, jego styl i ekspresję. Debiut Candlemass jest dla mnie nadal ich najlepszą płytą. Fantastyczny album. Johan jest profesjonalistą i praca z nim była mistrzowska. Cieszę się, że chciał wziąć również udział w kręceniu teledysku. Mam z tego świetne wspomnienia. Pewnie więc cieszysz się z jego powrotu do Candlemass? Dla mnie istnieje tylko jeden Candlemass, ten z Johanem. Messiah Marcolin był świetny, ale magia jest zawarta właśnie na ich pierwszym wydawnictwie. Obecny rok musiał zreflektować plany nas wszystkich. Jak sobie radzisz z tym, że w tym roku raczej nie będziecie koncertować? Wszystkie koncerty jakie mieliśmy zaklepane zostały przełożone na kolejny rok. W tym już nic się nie będzie działo, przynajmniej jeśli mówimy o wstępowaniu na żywo. Musimy po prostu czekać i obserwować rozwój wydarzeń. Na jesień zagramy koncert w internecie, który będziemy transmitować na cały świat. Jak bardzo zmienił się Sztokholm od czasu, gdy zaczynaliście tę zabawę? Uważasz, że to miasto nadal potrafi inspirować jak kiedyś? Sam nie wiem. Mnóstwo świeżych i wschodzących wtedy zespołów dziś jest już utytułowa-
Przez jakiś czas grał z wami Ola Englund, gitarzysta słynny obecnie z popularnego kanału na YouTube. Jak wspominasz tę współpracę? Ola grał z nami koncerty, napisał też jakiś riff na album "In The Shadow Of The Inverted Cross". Poza tymi rzeczami nie był tak naprawdę członkiem zespołu. Peter dołączył zanim rozpoczęliśmy nagrania i już nie patrzyliśmy wstecz. Oczywiście Ola jest świetnym gitarzystą i naszym dobrym przyjacielem. Z perkusistą Richardem Evensandem, który niedawno do was wrócił, graliście w przeszłości, kilka lat temu ponownie dołączył do zespołu. Jak wyglądało to spotkanie po latach? Byliście ze sobą w kontakcie? Byliśmy ze sobą w kontakcie, od czasu do czasu. Richard miał wystąpić z nami już w 2015 roku, planowaliśmy z nim kilka koncertów, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Bardzo nas cieszy, że jeden z najlepszych szwedzkich perkusistów metalowych znowu gra z nami. Materiał zawarty na "Lamenting of the Innocent" sprawia bardzo narracyjne wrażenie, kojarzy mi się trochę z filmową atmosferą. W pewien sposób zawiera słuchacza w podróż. W taki sposób postrzegamy muzykę, gdy ją tworzymy. Próbujemy zabrać słuchacza na wyprawę, chcemy aby został wciągnięty w klimat albumu. Potężne w brzmieniu, epickie i bombastyczne kawałki znajdują się obok tych inty-
Foto: Marieke Verschuren
USA, która zaczęła się od protestów czarnej ludności wobec przemocy, której doświadczają ze strony władz. Przez pokolenia byli szykanowani. Zachowując odpowiednie różnice, to trochę jak w opowieściach o prześladowanych czarownicach w kawałku "The Hammer Of The Witches". Może nie do końca rozumiem porównanie, ale widzę ogrom niesprawiedliwości w naszym świecie. Ludzie, którzy nie posiadają niczego oraz gnojeni i prześladowani, zawsze będą patrzeć na tych, którzy mają lepiej i próbować coś im odebrać. Tak po prostu jest. W jednym z utworów na płycie zaśpiewał Johan Langquist z Candlemass. Inspiracje obu zespołów sięgają tych samych źródeł. Jak ci się z nim pracowało? Wychowywaliśmy się w tym samym sąsiedztwie. Razem z Johanem i jego bratem graliśmy
nych. Mogę powiedzieć, że obecnie istnieje tu całe mnóstwo młodych kapel, ale czy będą w stanie wywrzeć na ludziach taki wpływ, jak miało to miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych? Nie jestem w stanie tego ocenić. Jest tu wielu doskonałych muzyków, ale to samo można powiedzieć o Gothenburgu, Umea i innych miastach, mających swoją historię. Każde z nich obfitowało w grupy, które odcisnęły swoje piętno na całej scenie. Kończąc zapytam znowu o Black Sabbath. Ozzy, Dio czy Tony Martin? W zależności od mojego aktualnego nastroju, to drapieżny wyścig pomiędzy Dio i Martinem. Ozzy był w Black Sabbath od początku, ale prawdę mówiąc, wolę jego solowy materiał niż to, co z nimi robił. Igor Waniurski
SORCERER
41
czarna, kto wie jak będzie w roku 2040? Jestem ogromnym fanem serialu "Black Mirror", kolejnego przykładu future noir.
Od filmu do metalu Lord Vigo rozwijają się z każdą kolejną płytą, proponując coraz ciekawszy heavy metal w tradycyjnej, ale bardzo nieszablonowej odsłonie. Na najnowszym albumie "Danse De Noir" przedstawili historię powiązaną z filmem "Łowca androidów" Ridleya Scotta, ale dziejącą się rok później, opatrując go świetną warstwą instrumentalną, czerpiącą nie tylko z nurtu New Wave Of British Heavy Metal. HMP: Kiedy zaczynaliście grać pewnie nie przypuszczaliście, że wszystko potoczy się tak szybko i osiagnięcie takie efekty, wydając niewiele ponad cztery lata aż trzy, w dodatku udane i świetnie przyjęte, albumy? Vinz Clortho: Cóż, kiedy zaczynaliśmy byłem dość sfrustrowany moją muzyczną sytuacją i pytałem samego siebie, dlaczego nie gram w zespole, który odzwierciedlałby moje osobiste gusta muzyczne. Zadzwoniłem więc do Tony'ego i Volguusa i natychmiast zaczęliśmy pisać muzykę. Wszystko działo się bardzo szybko i kilka tygodni później mieliśmy kawałki na nasze pierwsze wspólne demo. Zdecydowaliśmy się je wydać wraz z teledyskiem do utworu "Vigo Von Homburg Deutschendorf". Od tamtego momentu ewoluowało to bardzo szybko i teraz, z nowym albumem, nasza praca zyskała jeszcze więcej uwagi. Nie wiem czy to bardzo szybko, w porównaniu do innych zespołów, nazwałbym to raczej ciężką pracą. I może również odrobiną szczęścia. (śmiech) Można więc powiedzieć, że Lord Vigo von Homburg Deutschendorf przyniósł wam szczęście, ale bez ciężkiej pracy nic by z tego nie było, bo sami najlepiej wiecie ile wysiłku włożyliście w ten zespół i jego kolejne wydawnictwa? To codzienna praca, nie od 9:00 do 17:00, ale niemal cały wolny czas poświęcamy Lord Vigo. Wymaga to sporo pracy, by skończyć nagranie takie jak "Danse De Noir" ze wszystkimi szczegółami w brzmieniu i koncepcie, ale nie czuję, żeby była to praca. Wkładamy w to tyle wysiłku, ile potrzeba, ale bez żadnych kompromisów. Teraz pracujemy nad naszymi występami, a w przyszłym tygodniu zaczniemy pisać nowe kawałki, bo w naszą kolejną płytę włożymy tyle samo wysiłku, co w poprzednie. "Danse De Noir" będzie tu naszym punktem odniesienia i postaramy się podnosić poprzeczkę z każdym nowym albumem.
Macie jednak ten komfort, że dzięki zespołowi możecie oderwać się od szarej codzienności, spełniać się artystycznie, dzięki czemu nie grzęźniecie w rutynie i schemacie dom-rodzi na-praca? Tak, to ogromna część komfortowego samopoczucia i odzyskiwania energii, którą traci się podczas normalnej pracy. Za każdym razem czuję się trochę, jakby były święta, zakładając słuchawki i pracując kreatywnie. Zdecydowanie to źródło energii! "Danse De Noir" to kolejny album koncepcyjny w waszym dorobku i zarazem kolejny dowód na to, że muzyczny świat Lord Vigo ciągle splata się z tym filmowym: począwszy od nazwy, wasze pseudonimy, przez płytę "Six Must Die", opartą w warstwie tekstowej na słynnym filmie "Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera, aż do najnowszej opowieści, inspirowanej chyba futurystycznym światem Blade Runnera z filmu "Łowca androidów" Ridleya Scotta? Tak, historia ma miejsce rok po oryginalnym filmie "Blade Runner", więc w świecie Blade Runnera jest rok 2020. To praktycznie fanfiction, nasza wersja wydarzeń, które odbyły się po roku 2019. Właściwie to opowieść o pewnej osobie, Nihlai, konfrontującą wspomnienia i obrazy, które nie należą do niej. Więc pytanie brzmi, skąd ma te wspomnienia i czy Nihlai jest człowiekiem, czy replikantem. Większość kompozycje na albumie bazuje na tych wspomnieniach, ostatni kawałek jest o ostatnich chwilach Roy Batty: czas odejść… Klasyczne klimaty noir są więc wam bliskie, a do tego, jak widać, niezwykle inspirujące? Tak, wszyscy lubimy te mroczne filmy, gdzie przyszłość jest dystopią i wszystko jest nie tak. Może nie jesteśmy tak daleko od tego scenariusza, spójrzmy na pandemię, która teraz się dzieje, a zmiany klimatyczne są dramatycznie zauważalne. Obecnie nasza przyszłość wydaje się
Foto: Lord Vigo
42
LORD VIGO
Stworzenie takiej zwartej historii to większe wyzwanie niż napisanie 8-10 "zwykłych" tekstów? Dla mnie łatwiej jest opowiedzieć historię, która ciągnie się przez cały album, bo czerpię z tego więcej inspiracji i mogę wyobrazić sobie więcej detali i rzeczy, które mogę wpasować w teksty. Pisanie tekstów jest dla mnie największym wyzwaniem, ponieważ angielski nie jest moim ojczystym językiem. Znani w Polsce krytycy, Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek, podkreślali przed laty, że aby cieszyć się pełnią przyjemności podczas oglądania jakiegoś ambitnego filmu trzeba mieć nie tylko pewną erudycję filmowa, ale też ogólnokulturalną. Myślisz, że z muzyką jest podobnie? Podpity kolo pod sceną, wykrzykujący "napierdalać!" będzie w stanie docenić w pełni wielowymiarowość "Danse De Noir"? Jest sporo prawdy w tej tezie. Nasz album jest przeznaczony do słuchania z pełną uwagą, są w nim różne detale, które można docenić tylko, gdy ma się jakąś muzyczną wiedzę, co nie znaczy, że musisz być muzykiem. Mamy wyjątkowe podejście do naszych albumów i naszych utworów, jesteśmy po prostu inni. Nie wiem, czy jesteśmy bardziej wyszukani, przynajmniej my tak uważamy. (śmiech) Muzycznie też mieliście spore pole do popisu nikt już raczej nie powie o was, że jesteście zespołem doometalowym jakich wiele, bo czer piecie też choćby z nurtu NWOBHM, są tu też trzy instrumentalne interludia, co jest w przypadku Lord Vigo nowością? Zawsze myślimy nieszablonowo; naszym celem jest, by nie robić tego, co tysiące zespołów zrobiło przed nami. Chcemy zawrzeć w naszych utworach jak najwięcej, ile tylko się da. Od new wave do NWOBHM. Osobiście, uważam że tylko, gdy robisz coś własnego, jesteś w stanie przetrwać próbę czasu. Dlaczego ktoś miałby słuchać zespołu, przypominającego dźwiękiem Judas Priest, jeżeli może posłuchać oryginału? Natychmiastowy sukces to w żadnym razie nie jest czynnik, który jest ważny podczas pisania nowego materiału. Przez lata byliście kojarzeni jako trio, tylko na koncertach wspierał was perkusista. Teraz patrzę na nowe zdjęcia zespołu i widzę podwójnie, bo jest was sześciu - poszerzyliście skład, klasyczne trio to już przeszłość? Cóż, potrzebowaliśmy nowego gitarzysty do występów live i przy tym albumie, chcieliśmy, by każdy muzyk, który z nami występuje został usłyszany na przynajmniej jednej ścieżce z albumu. Gdy piszemy nowy materiał, wciąż jest to trio, ale czuję, że zespół ma sześciu członków. Może zagramy kilka koncertów ze wszystkimi muzykami. W większym składzie gra się lepiej, można w pełni oddać wszystkie niuanse studyjnej pro dukcji, ale obecnie nie ma mowy o koncertach. Nie myśleliście w związku z tą pandemią koronawirusa o przesunięciu premiery "Danse De Noir", czy dla niezależnego zespołu jak Lord Vigo nie ma to aż takiego znaczenia, bo kto zechce i tak dotrze do tej płyty? Cóż, data wydania została ustalona w czasie, kiedy corona była tylko piwem. To z pewnością bardziej czy mniej gorszy czas na wydanie albumu, po prostu nie ma występów i nie można promować płyty live. Pod koniec 2019 roku taka sytuacja była nie do pomyślenia. Staramy
się wyciągnąć z tego wszystko, co najlepsze, pracujemy nad naszym koncertowym show i zaczynamy pisać materiał na nowy album. To wszystko, co możemy teraz zrobić. Poza obowiązkową obecnie wersją cyfrową fani mają do wyboru aż trzy wersje winylowe, CD i kasetę - wróciliście więc niejako do czasów pierwszego demo, które początkowo też ukazało się na tym nośniku? Tak. Nie sprzedajemy zbyt dużo kaset, ale myślę, że po prostu chcemy mieć nasze płyty wydane jak w latach 80. na CD, kasecie i winylu. Kaseta jest tańszą wersją, jeżeli chcesz otrzymać analogowe brzmienie. Każda taśma jest nagrywana przez nas na magnetofonie, więc to bardziej osobisty nośnik. I brzmienie jest trochę inne, bardziej oldschoolowe. Powrót longplayów i taśm zdaje się was cieszyć również o tyle, że jesteście wielkimi zwolennikami dawnego, naturalnego i analogowego brzmienia, a sound "Danse De Noir" jest tego kolejnym potwierdzeniem? Chcieliśmy osiągnąć produkcję, która brzmi jak z lat 80., ale nie będącą całkowicie retro. Myślę, że osiągnęliśmy ten cel. Winyl zawsze będzie nośnikiem premium do wydawania muzyki, ale całkowicie rozumiem zalety płyty CD czy cyfrowego pobierania. Kiedy kupujesz nasz materiał z bandcampu, natychmiast otrzymujesz cyfrowe pliki. Prawie zawsze słucham naszej muzyki w formacie cyfrowym, bo w każdym momencie mam do niej dostęp. Twoje Atomic Age Studio musiało przez pięć ostatnich lat przejść jakieś sprzętowe zmiany, a może to kwestia coraz większych umiejęt ności muzyczno-realizatorskich członków zespołu? Wciąż zmieniam sprzęt w poszukiwaniu brzmienia, jakie chcę osiągnąć. Na tym albumie użyliśmy Kemper Amp dla gitary, Geddy Lee Bass Amp, a perkusja to Tama z odrobiną Concert i Roto Toms. Używam prostego SM57 do wokali, więc nie uważam, że mamy specjalny sprzęt. Wiem więcej na temat tego, jak używać czegoś, niż na temat tego, czego używam. Pokusicie się kiedyś o nagranie podstawowych śladów na tak zwaną setkę, albo produkcję w pełni analogową, taką jak kiedyś? Bardzo lubię nagrywać i miksować na nowoczesnym sprzęcie, ma to tak wiele zalet, których
Foto: Lord Vigo
nie chcę przegapić. Pluginy stają się coraz lepsze, masz dostęp do wszystkiego, a na analogowy sprzęt musisz wydać tysiące euro. Nagrywam jednak perkusję tak, jak za dawnych czasów, po prostu używam komputera zamiast magnetofonu szpulowego. Zmiana wydawcy też jest chyba godna pod kreślenia, bo z greckiej No Remorse Records przenieślicie się do rodzimej High Roller Records - wypełniliście warunki kontraktu i uznaliście, że pora na zmiany, poszukanie czegoś innego, może nawet lepszego, zważywszy potencjał i profesjonalizm waszego nowego wydawcy? Nasza stara wytwórnia chciała wydać nasz nowy album, tylko jeżeli obcięlibyśmy nasz budżet o 75%. To nie było dla nas dobrą opcją. Cieszymy się, że znaleźliśmy nową wytwórnię i kontrakt. Więc mam nadzieję, że High Roller Records wyda również nasz kolejny album, ale teraz mamy kontrakt na jedno wydawnictwo, "Danse De Noir". Może więc okazać się, że dzięki temu staniecie się zespołem bardziej rozpoznawalnym wśród fanów metalu, ale wciąż niszowym. W obec nych czasach pojęcie muzycznej kariery wygląda jednak zupełnie inaczej niż kiedyś - najważniejsze jest dla was chyba to, że ludzie
wciąż czekają na wasze kolejne płyty, zbierają one coraz lepsze recenzje, a wy w ciągu pięciu lat poszliście do przodu pod każdym wzglę dem? Uważam, że zrobiliśmy postęp jako zespół. Może odnaleźliśmy nasze brzmienie na "Danse De Noir". Kiedyś wytwórnia dawała zespołowi trzy lub cztery albumy na znalezienie swojego brzmienia. Cały czas nie sprzedajemy zbyt wielu płyt, ale wciąż idziemy do przodu i z naszym nowym albumem zrobiliśmy ogromny krok w przód. Mamy po prostu nadzieję, że ludzie i bookerzy nie zapomną o nas, gdy będzie czas by powrócić na scenę. Czyli tak za dwa lata pogawędzimy sobie o kolejnym albumie Lord Vigo, nie ma innej opcji? Nie chcemy się powtarzać, więc myślę że kolejny nowy album zawsze będzie inny. Chcemy wciąż robić coś nowego, ale też nadal brzmieć jak Lord Vigo. Może wydamy go trochę wcześniej, ale nie wypuścimy niczego, co nie będzie odpowiadało jakości "Danse De Noir". Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemysław Doktór
Bez świadomej woli zmiany Crimson Dawn powrócili pod koniec marca z trzecim, bardzo udanym albumem "Inverno" i... cały świat w tak zwanym międzyczasie stanął. W dodatku większość składu mieszka w Lombardii, regionie Włoch chyba najbardziej dotkniętym pandemią. Chłopaki nie składają jednak broni, licząc, że już jesienią będą mogli ruszyć na trasę promującą nowy album. HMP: W ostatnich siedmiu latach bardzo się uaktywniliście, wydając w tym czasie aż trzy albumy. Wcześniej Crimson Dawn był dla was niezobowiązującym projektem, kryjącym się nieco w cieniu prężnie działającego Drakkar, aż w końcu przyszedł jego czas? Dario Beretta: Istnienie Crimson Dawn zaczęło się od współpracy studyjnej pomiędzy mną a moim drogim przyjacielem Emanuele Rastellim, mózgiem włoskiej kapeli metalowej Crown Of Autumn. Wtedy nie mieliśmy planów na nic więcej poza nagraniem pojedynczych utworów. Przygotowaliśmy składające się z trzech nagrań demo, które zostało docenione, ale nie przełożyło się to na żadną poważną ofertę, więc ten projekt został na kilka lat odłożony na półkę. Emanuele nie był
Podpisanie kontraktu z Punishment 18 Records było naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy? Cieszy was to chyba nie tylko z powodu znacznie lepszej promocji i dostępności drugiego albumu "Chronicles Of An Undead Hunter", ale też najnowszej płyty "Inverno", ale też winylowego wznowienia debiutu "In Strange Aeons..."? Marco Ruscon: Przez ostatnie kilka lat winyl powrócił na pierwszy plan na całym świecie, nie tylko w obrębie metalu. Dario oraz ja zawsze chcieliśmy móc wydawać naszą muzykę na winylu i fakt, że Punishment 18 Records w końcu dało nam taką możliwość, miał ogromny wpływ na nasz wybór tego wydawnictwa, na dodatek są oni jeszcze bardzo dobrze znani na podziemnej scenie.
18 Record ale także na przykład Cruz Del Sur. Dla nas współpraca z włoskim wydawcą sprawia, że mamy trochę łatwiej, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty osobiste, twarzą w twarz (przynajmniej kiedy restrykcje zostaną odwołane, to będziemy się spotykać!) w celu wymiany materiałów i informacji. To dobre rozwiązanie, pomimo, że jak wspomniałem wcześniej przy "Inverno" rozpoczęliśmy współpracę także z niemiecką firmą. Też czujecie, że "Inverno", trzeci album w waszej dyskografii, jest dla was wydawnictwem przełomowym czy to jakieś wydumane historie bez większego wpływu na podejście do komponowania czy nagrywania, bo i tak dajecie z siebie wszystko? Dario Beretta: Mogę potwierdzić, że jest to dla nas przełomowe nagranie z takiego powodu, iż nigdy wcześniej nie sprzedawaliśmy się tak dobrze na Bandcampie jak teraz. Oczywiście nie spodziewamy się oczywiście stać się wielkim zespołem, ale poprzez ten album wzmacniamy naszą pozycję na scenie podziemnej doom metalu, a to sprawia, że jesteśmy szczęśliwi. Mając to na uwadzę, myślę również, że nasz poprzedni album "Chronicles Of An Undead Hunter" pod względem utworów jest tak samo dobry. Moim odczuciem zatem jest to, iż prawdziwa różnica tkwi w produkcji, gdyż jak dotąd jest to nasze najlepiej wyprodukowane nagranie. Po zakończeniu promocji poprzedniego wydawnictwa każdy zespół staje przed trud nym zadaniem nagrania czegoś lepszego lub innego - też mieliście taki dylemat, czy wręcz przeciwnie, zdołaliście w tzw. międzyczasie przygotować trochę nowych utworów, więc nie zaczynaliście prac nad trzecią płytą od niczego? Marco Ruscon: Na całe szczęście Dario jest bardzo produktywnym muzykiem… może nawet za bardzo! Do czasu jak "Chronicles Of An Undead Hunter" zostało wydane, mieliśmy już w głowie niemalże cztery zalążkowe wersje nowych utworów. Jeżeli chodzi o "tworzenie lepszych utworów" tak w sumie to nasze brzmienie, sposób w jaki piszemy, a także układamy kompozycje, naturalnie ewoluowały, prawie bez świadomości tego z naszej strony… oznacza to, że za każdym razem kiedy publiczność słyszy coś nowego w porównaniu z tym co robiliśmy wcześniej, nie jest to spowodowane "świadomą wolą zmiany".
Foto: Crimson Dawn
obecnie dostępny, ale dał mi swoje błogosławieństwo bym szedł dalej z tym projektem, zacząłem więc werbować muzyków. Dwa lata później mieliśmy już pełny skład i byliśmy gotowi grać na poważnie. Od tego czasu wiedzie się nam całkiem nieźle. Wydanie debiutanckiego albumu "In Strange Aeons..." nakładem My Graveyard Production było chyba tym przełomowym momentem, bo weszliście wtedy na kolejny poziom, stając się zespołem z długogrającym materiałem na koncie? Marco Ruscon: Biorąc pod uwagę, iż zespół narodził się jako inicjatywa studyjna, możliwość przygotowania albumu niedługo po uformowaniu sześcioosobowego składu zdecydownie była dla nas źródłem satysfakcji. Przy "In Strange Aeons..." zaczęliśmy naprawdę tworzyć nasz własny, osobisty styl.
44
CROMSON DAWN
Dario Beretta: Musimy także podziękować niemieckiemu Rafchild Records za współpracę przy produkcji winylowej wersji "Inverno", mamy nadzieję iż pozwoli nam ona dotrzeć do szerszej publiczności. W latach 80. i 90. włoskie grupy metalowe szukały raczej wydawców spoza Italii, licząc pewnie, że dzięki nim odniosą większe sukcesy. Teraz nie ma to już takiego znaczenia, bo może tak się stać niezależnie od kraju pochodzenia zespołu czy jego wydawcy? Dario Beretta: Porównując z latami 80. i 90. scena jest dzisiaj zupełnie inna. Największe wytwórnie w muzyce metalowej wciąż nie są z Włoch, większość z nich w dzisiejszych czasach pochodzi z Niemiec, niemniej jednak jest spora liczba dobrych włoskich firm, które są bardzo profesjonalne i mają konkretną bazę fanów. Jedną z nich jest właśnie Punishment
Najważniejsze są więc entuzjazm i zapał, bo bez nich nawet najlepsi muzycy nie zdołają stworzyć niczego ciekawego, grzęznąc w schematach i powielając sprawdzone paten ty z wcześniejszych wydawnictw? Dario Beretta: Taa, nieustannie piszę nową muzykę. Nic na to nie poradzę! Wszystko zatem jest bardzo spontaniczne oraz pełne entuzjazmu, bo to właśnie kocham bardziej niż wszystko inne - pisanie utworów. Tak, czasem się zatrzymuję i myślę "Czy jest coś jeszcze, co chciałbym zrobić i czego nie robiłem wcześniej? Czy możemy wprowadzić jakiś nowy, interesujący element?". Więc oczywiście jest w tym odrobina planowania. Ale głównie jest to spontaniczna auto-ekspresja. Marco Ruscon: Jak mówiłem, pisanie utworów jest dla nas czymś zupełnie naturalnym, każdy z członków zespołu ma w tym swój udział. Oczywiście bez entuzjazmu nie da się stworzyć czegoś, co będzie uważane za dobre i
to tyczy się nie tylko muzyki, ale też ogólnie życia. Zaskoczyliście już początkiem nowej płyty, otwierając ją epickim, rozbudowanym utworem "The House On The Lake" - nie obawialiście się, że słuchacze ery streamingu wymiękną po 3-4 minutach i nie dotrwają do końca? Marco Ruscon: W rzeczy samej, chcieliśmy nawet użyć "House Of The Lake" jako utworu otwierającego nasze przyszłe koncerty! Szczerze, nie piszemy utworów w celu, aby podobały się większości publiczności, chcemy po prostu tworzyć muzykę, która w naszej opinii jest dobra. Jeśli podczas pisania utworu uświadamiamy sobie, że kawałek jest w stanie wyrazić swój cały potencjał w ciągu przynajmniej 9 - 10 minut, nie jest to dla nas żaden problem aby stworzyć takie "zestawienie". Sporą ciekawostką jest też utwór tytułowy, bo po po raz pierwszy zdecydowaliście się nagrać coś w całości w ojczystym języku - to ukłon w stronę waszych włoskich fanów, również tych starszych, z racji gościnnego udziału poprzedniego wokalisty Emanuele Rastelli, wspierającego was zresztą nie po raz pierwszy? Marco Ruscon: Decyzja aby napisać utwór w całości po włosku pojawiła się pod wpływem docenienia przez zagranicznych fanów włoskiej części utworu "The Skeleton Key", pochodzącego z "Chronicles Of An Undead Hunter". Całkiem sporo fanów niepochodzących z Włoch powiedziało nam jak bardzo uwielbiają brzmienie włoskiego języka, i to sprawiło, iż pomyśleliśmy, że przy następnym albumie można by zrobić utwór całkowicie w naszym ojczystym języku. Tak też się stało. Dario Beretta: Taa, pewni fani z innych krajów bardzo aktywnie pytali nas o zrobienie kilku utworów tylko w języku włoskim, fascynował ich ten pomysł. Dla mnie było to wyzwanie, bo angielski jest znacznie łatwiejszy w kontekście metalowych kompozycji. Ale koniec w końcu, jestem bardzo szczęśliwy z tego jak wyszło "Inverno". Włoski język jest bardzo dźwięczny i śpiewny; słyszałem nawet, że dzięki temu łatwiej jest go opanować, niż na przykład niemiecki, bo jest bardzo przyjemny. A jak pra-
Foto: Crimson Dawn
cuje się nad włoskim tekstem, w dodatku do metalowego utworu? Były jakieś trudności, czy przeciwnie, poszło jak z płatka i może kiedyś ponownie pokusicie się jeszcze o coś takiego? Marco Ruscon: Po pierwsze musimy obalić mit, że język włoski jest łatwy do nauczenia. Pomimo tego, że włoska gramatyka nie jest tak trudna, jest to język, w którym występuje przerażająca ilość słów... na przykład słowo "dom" może zostac wyrażone na dwadzieścia różnych sposobów, w zależności od rodzaju i kontekstu. Mając to na uwadze, jest to oczywiście bardzo muzykalny język... dziwnym jest to, że dla mnie i Dario często łatwiej jest pisać utwory po angielsku niż po włosku, w związku z pewną "uniwersalnością" angielskich słów, która pozwala na łatwiejsze tworzenie rymów. Wciąż nie wiemy czy na następnym albumie będzie kolejny utwór po włosku... zobaczymy! Dario Beretta: Jak już mówiłem wcześniej jest to trudniejsze pisać po włosku w kontekście metalowych utworów. Ale ludziom podoba się "Inverno", więc pewnie postaramy się stworzyć w przyszłości więcej utworów po włosku. Ale wydamy je tylko wtedy, kiedy będziemy mieli pewność, że są w stu procentach świetne. Nie chcemy robić następnych tak po prostu, bo jest taka potrzeba.
Foto: Crimson Dawn
Nagrywając debiutancki album stworzyliś cie dość długi materiał, więc przy okazji jego winylowej edycji dwa utwory musiały odpaść. Pracując nad "Inverno" od razu założyliś cie, że ten album musi mieć winylową formę, to znaczy czas jego trwania musi być dopa sowany do dwóch stron czarnego krążka? Marco Ruscon: Tak. Czasem największym problemem wersji winylowej jest to, że nie możemy zawrzeć na niej tyle utworów co na CD, chyba, że chce się wydać podwójny LP, ale tutaj pojawia się problem kosztów. Dla winylowej wersji "In Strange Aeons..." nasz keybordzista Lele musiał nawet skomponować nowe, krótsze intro! Nie mieliśmy tego problemu przy "Chronicles" i "Inverno", bo jak się domyślasz tworzyliśmy je mając na myśli od samego początku wydanie ich również na winylu. Takie krótsze, zwarte płyty studyjne są chyba znacznie ciekawsze dla słuchacza, a i na was wymuszają niejako większą dyscyplinę pracy, by wypowiedzieć się w pełni w mniejszej ilości utworów? Dario Beretta: Wydaje mi się, iż nagranie trwające 45 minut jest prawie zawsze lepsze. Przy mniejszej ilości utworów, nie trzeba dorzucać żadnych wypełniaczy, jest tylko materiał, w który naprawdę wierzysz! Nawet jeśli czasem jest trudno podjąć decyzję co wyciąć, jeśli zdarzy się, że masz więcej materiału. Nie wydaje mi się aby była jakaś dodatkowa presja - tak w zasadzie porównując do lat 90., i ery CD oraz 65-minutowych albumów, czuję iż stworzenie 45 minut materiału jest mniej stresujące. Można też naprawdę skupić się bardziej na mniejszej ilości utworów. Gdybyśmy rozmawiali jeszcze jakieś dwatrzy miesiące temu, to ten wywiad wyglądałby zupełnie inaczej. Koronawirus zatrzymał cały świat, wiele krajów, w tym waszą ojczyznę, bardzo dotknął. Świat kultury i sztuki zamarł, przeniósł się do sieci, ale to nie to samo, bo nie ma mowy o koncertach, promowaniu "Inverno" live? Dario Beretta: Zdecydowanie to nie to samo. Musieliśmy odwołać imprezę z okazji wydania "Inverno", a także kilka innych naszych koncertów, i kto wie kiedy będziemy mogli znowu grać na żywo. A bardzo cenimy występy na żywo, mamy bardzo teatralne podejście do
CRIMSON DAWN
45
Dżuma, ospa, nawet hiszpanka po I wojnie światowej - wydawałoby się, że w XXI wieku już czegoś takiego nie doświadczymy. A tu proszę, multum ofiar, bezradość służb medycznych - pewne rzeczy musimy sobie znowu przewartościować, wyciągnąć wnios ki? Dario Beretta: Kiedy to wszystko się zaczęło, miałem trochę nadzieję, iż będzie to wystarczająco duży szok kulturalny aby zmienił nasze postępowanie, zbliżył nas do siebie... uczynił nas trochę lepszymi. Dziś nie jestem taki pewien. Widzę tylko ciągłe kłótnie i wydaje mi się, że ta pandemia tylko zaostrzyła różnice, gdy miałem nadzieję, że pozwoli je ona załagodzić. Chyba konflikty leżą w ludzkiej naturze. Jedyne co możemy zrobić to spróbować być dla ludzi wokół nas. Naszych przyjaciół, kolegów i bliskich. Wciąż mam nadzieję, iż jeden gest wobec drugiej osoby może mieć koniec w końcu większe znaczenie niż cała nienawiść siana codziennie w sieci. Foto: Crimson Dawn
strojów oraz rekwizytów, ponieważ grając live chcemy stworzyć pewną atmosferę. Bycie pozbawionym tego jest bardzo przygnębiające. A fakt, że ten album gra się tak dobrze na żywo, tylko dosypuje soli do rany. W świetle obecnej sytuacji we Włoszech, szczególnie w Lombardii, myślicie w w ogóle o tym co będzie z płytą, etc., czy wszystko zeszło na dalszy plan, przy tej ilości śmiertelnych ofiar i grozie sytuacji? Dario Beretta: Dla nas to jeszcze większy problem, gdyż podczas gdy trzech z nas mieszka w Lombardii, reszta jest w innych regionach kraju, więc będziemy musieli poczekać jeszcze dłużej, zanim będziemy w stanie się zebrać, nawet na zwykłą próbę. Więc szczerze, są to trudne czasy. Ale w tym wszystkim nie przestałem myśleć o muzyce. Wciąż piszę i pracuję. Dla mnie to jedyny sposób aby nie zwariować, naprawdę.
Wygląda jednak na to, że wszystko zaczyna się normalizować, ofiar śmiertelnych jest coraz mniej, może więc w miarę szybko, tak do końca roku, uda się tę pandemię opanować? Dario Beretta: Możemy mieć tylko nadzieję. Dziś był pierwszy dzień bez żadnych ofiar śmiertelnych w Lombardii. Mamy nadzieję, że sytuacja będzie się porawiać coraz bardziej. Do końca roku wciąż pozostało sześć miesięcy, więc może być tak, że do tego czasu wszystko wróci do normy - jesli norma może być osiągnięta po tak długiej podróży w głąb ciemności. Zobaczymy. Marco Ruscon: Rzeczywiście, nawet w samych Włoszech sytuacja poprawia się z dnia na dzień. Jeśli ludzie dalej będą zachowywać się odpowiedzialnie i zachowywać środki ostrożności, wierzę, że sytacja może wrócić do normy przed końcem tego roku, a może nawet wcześniej; czas pokaże.
Nagrywanie płyt potrafi dostarczyć sporo satysfakcji, ale jednak nic nie może równać się z tą energią przepływającą pomiędzy wami a fanami, to coś wręcz jak katharsis, dlatego pewnie po powrocie do normalności jak najszybciej będziecie chcieli wrócić do koncertowania, pokazać, że się nie daliście? Marco Ruscon: Nie możemy się doczekać aby wrócić na scenę. Planowaliśmy imprezę oraz koncert z okazji wydania "Inverno" jak już wspominał Dario, ale musieliśmy ją odwołać... niestety występy na żywo najprawdopodobniej będą odwołane jeszcze przez długi czas... w międzyczasie wciąż rozważamy możliwość następnej mini trasy po Europie w przyszłym roku. Jest pewne zainteresowanie, pracujemy nad jego podsycaniem, i miejmy nadzieję, że nadrobimy to, co straciliśmy w tym roku! Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
Szósty bieg bez słodkiej posypki Divine Weep zaskoczyli nowym albumem "The Omega Man", urozmaicając tradycyjny power/heavy metal ekstremalnymi akcentami. Dodało to muzyce białostoczan surowości i mocy, ale nie przypuszczam by zwolennicy "Tears Of The Ages" byli nowym materiałem Divine Weep rozczarowani, bo to kolejny krok w rozwoju tej grupy. Opowiadają o nim basista Janusz Grabowski i wokalista Mateusz Drzewicz. HMP: Nowy skład zespołu okrzepł na tyle, że sfinalizowaliście nowy materiał długogrający, następcę świetnie przyjętego debiutu "Tears Of The Ages"? Po odejściu Igora mieliście spore problemy, bo nie mieliście szczęścia do jego następców, aż do momentu pojawienia się Mateusza - to był ten przysłowiowy strzał w dziesiątkę? Janusz Grabowski: Cześć. Cieszę się, że możemy kolejny raz spotkać się na łamach waszego czasopisma i porozmawiać, tym razem o nowym albumie. Jeśli chodzi o Mateusza to na tę chwilę nie mam najmniejszych wątpliwości, że był to doskonały wybór.
ki. Czyli tworzycie i gracie przede wszystkim dla siebie, szukacie czegoś nowego w obrębie wybranej stylistyki, a przyjęcie waszej muzyki przez słuchaczy jest już zupełnie inną kwestią - pozytywne reakcje cieszą, ale i tak wiadomo, że wszystkich nie usatysfakcjonujcie, bo co człowiek to inny gust czy odmienne podejście? Janusz Grabowski: Divine Weep jest w tej chwili w mojej ocenie zespołem dojrzalszym. Mamy w składzie osoby, które zwracają uwagę na wiele aspektów produkcji i promocji. Nigdy nie robimy niczego na siłę, nie siadamy i nie
czesną elektroniką, ale te grające mocniej się gają właśnie po elementy charakterystyczne dla brutalnych odmian metalu, tak jak właśnie wy - chodzi o to, żeby poszczególne utwory zyskały na mocy, zabrzmiały surowiej? Janusz Grabowski: Generalnie o to właśnie w tym chodzi. Metal w Europie Wschodniej to nie rurki z kremem. Tutaj trzeba zapierdalać. Mateusz Drzewicz: Chodzi o to, żeby utwory brzmiały dobrze, zgodnie z koncepcją muzyków. Jak ktoś chce łączyć metal z disco - to powodzenia, jeśli ma taką koncepcję. Jednak w Divine Weep my wszyscy wyrośliśmy na gruncie ekstremalnego grania, więc w naturalny sposób chcemy dodawać różnych cięższych "smaczków" do naszego okrzepniętego, heavymetalowego stylu. Raczej nie oglądamy się w tym przypadku na trendy - w przeciwnym razie musielibyśmy zostać grupa rekonstrukcyjną US powerowych lub angielskich kataniarskich zespołów z lat 80-tych! Pierwszym efektem pracy nowego składu był singel "Austere Obscurity" z wiosny 2017 roku, ale zabrakło go na "The Omega Man" planujecie też wersję winylową tego albumu i chcieliście się zmieścić w trzech kwadransach, czy uznaliście, że z jakichś względów
Nad nowym materiałem zaczęliście pracować już w 2015 roku, ale zważywszy na zmianę za mikrofonem pewnie te nowe utwory ewoluowały, nabierały innych kształtów, pojawiły się nowe pomysły i teksty? Janusz Grabowski: Zmienił się przede wszystkim autor tekstów, tytułów, całej otoczki lirycznej. W mojej ocenie poszło to zgodnie z oczekiwaniami zespołu i liryka, którą zaproponował Matt, wszystkim odpowiada. Mateusz Drzewicz: Z tego co się orientuję, w momencie mojego przyjścia do zespołu (czyli początek 2017r.) w powijakach był tylko jeden nowy numer, który finalnie przerodził się w wydanego singla "Austere Obscurity". Utwory na "The Omega Man" napisaliśmy na przełomie dwóch lat (2017-2019), za wyjątkiem "Riders Of Navia", który pojawił się na EP-ce "Age Of The Immortal" już w 2013 roku. Najbardziej zauważalna zmiana to wpływy black czy death metalu słyszalne w niektórych utworach: blasty, skrzek, growling. To chyba nie tylko echa tego co graliście przed laty, ale też skutek akcesu Mateusza, wokalisty wszechstronnego, który zarówno w Hellhaim, jak i w Subterfuge nie ogranicza się co do doboru środków? Janusz Grabowski: Cóż... Jeśli w skrzyni biegów masz szósty bieg, logiczne wydaje się użycie go na trasie. Na pewno miało to wpływ na urozmaicenie warstwy wokalnej "The Omega Man", ale może też budzić obawy co do przyjęcia tych rozwiązań przez fanów tradycjonalistów, zwolenników "czystego" power/heavy metalu? Janusz Grabowski: Nie sądzę aby te elementy ujęte w takiej formie oraz w takiej ilości mogły kogokolwiek zniesmaczyć. Muzyka oraz linie wokalne są raczej uniwersalne dla wielu gatunków metalu. Pojawiają się i fragmenty balladowe nazywane przez nas "pościelówami", a są też mocne growle i blasty. Jeśli jednak faktycznie pojawiłby się słuchacz o guście muzycznym ukierunkowanym wyłącznie na power metal, to owszem - może zabraknąć mu tym razem lukru i słodkiej posyp-
Foto: Marcin Grygoruk
myślimy "a co się teraz sprzedaje?". Nie ukrywam jednak, że to co robimy ma konkretny zamysł i plan, zarówno od strony kompozycyjnej, jak i wydania czy promocji. Mateusz Drzewicz: Od zawsze przyświecała mi idea, żeby grać dokładnie to co się chce, polegając na swoim guście i intuicji. W kwestii "sprzedaży" muzyki nigdy nie wiadomo co zaskoczy, a co nie, a w ten sposób przynajmniej zespół ma szansę nagrać muzykę w którą wierzy i którą będzie w stanie obronić, choćby miało słuchać tego pięć osób na krzyż. Zresztą w moim mniemaniu 100% muzyczna szczerość ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów - nawet biorąc pod uwagę garstkę niezadowolonych fanów - ale to już temat na inną rozmowę… Dostrzegam na wielu płytach zespołów z Zachodu dwa trendy: część, szczególnie tych cukierkowo powermetalowych, dopełnia swe utwory odniesieniami do popu czy nowo-
nie pasuje do tego materiału? Janusz Grabowski: Planujemy wersję winylową albumu. Ale na pewno będzie ona odłożona w czasie. "Austere Obscurity" nie bardzo nam pasował brzmieniowo do tego albumu, ale nie odsuwamy go w kąt. Jest na niego konkretny plan. Zarejestrowaliście jednak ponownie balladę sprzed lat "Riders of Navia". Kontynuujecie tym samym nagrywanie na płyty starszych utworów z "Age Of The Immortal", chcąc dać im drugie życie? Janusz Grabowski: Tak. Wszystkie pozostałe utwory z "Age Of The Immortal" doczekały się lepszej jakości zarówno produkcyjnej, jak i muzycznej na "Tears...". "Riders Of Navia" to kawałek piękny, jednak odłożony przez nas na inny czas. Widocznie ten czas właśnie teraz nadszedł i "Riders Of Navia" stał się pięknym uzupełnieniem i przełamaniem mocnego albumu.
DIVINE WEEP
47
"The Omega Man" to pierwsze wydawnictwo Ossuary Records, firmy założonej przez Mateusza. Skąd pomysł na taką właśnie działalność? Mateusz Drzewicz: Już od dawna nosiłem się z koncepcją założenia wytwórni - widzę wokół coraz więcej przypadków, kiedy utalentowane lokalne kapele albo nie mogą przebić się do żadnego, choćby średniej wielkości labela zajmującego się heavy metalem, albo, kiedy im się to uda, to label ów traktuje ich promocję po macoszemu, skupiając się na swoich bardziej intratnych zespołach. Pomysł ten zaczął przybierać bardziej realną formę, kiedy to ze swoim macierzystym Hellhaim wydaliśmy własnym sumptem debiutancki "Slaves Of Apocalypse" w 2017 roku i mogłem łyknąć wszystkich blasków i cieni "self-releasingu".
Foto: Marcin Grygoruk
Niektóre utwory są ze sobą powiązane tek stowo, również tytuł płyty zaczerpnęliście z książki Richarda Mathesona "Jestem legendą". Wspominacie też o innych literackich inspiracjach, nawiązaniach do twórczości Roberta E. Howarda, które jakoś nie dziwią oraz Erskine Caldwella, co może już zaskakiwać? Mateusz Drzewicz: Cóż, jako tekściarz zawsze poszukuję inspiracji z różnych źródeł książki, filmy, legendy, wydarzenia historyczne, życie codzienne… Wszystko jest kwestią tego, jakie emocje i obrazy nachodzą mnie podczas pisania muzyki do danego numeru. W przypadku obu kawałków bazowanych na książce Mathesona ("Walking…" oraz "The Omega Man") koncept wziął się od słów refrenów, które wymyśliłem na poczekaniu, śpiewając je na pierwszych próbach. Oba traktowały o samotnym człowieku, w pierwszym przypadku kroczącym po zgliszczach cywilizacji, w drugim - zabarykadowanym w kryjówce, słyszącym potworne nawoływania z nowego świata, którego okazuje się być ostatnim dawnym obywatelem. "The Screaming Skull Of Silence" bazowałem na opowiadaniu o Kullu, ostatnim Atlantydzie (z którego sylwetką jestem paradoksalnie lepiej zaznajomiony, niż z przygodami drugiego herosa Howarda - Conana), tu ewidentnie muzyka wymagała tekstu o
Z Piotrem Polakiem pracujecie od czasu debiutanckiego albumu i z tego co słyszę ta współpraca wam służy, bo w jego studio powstała właściwie całość "The Omega Man", nie licząc partii nagranych w należącym do Janusza HiGain Studio? Janusz Grabowski: Piotrek był obecny na praktycznie każdej naszej produkcji, więc ta współpraca jest już ułożona. To w zasadzie jedyny producent, którego braliśmy pod uwagę na tej płycie. U mnie zarejestrowaliśmy solówki i dogrywki klawiszy, z kilku powodów. Głównym z nich był czas - można było posiedzieć i dokładnie przemyśleć i poeksperymentować z konkretnymi patentami, gdyż tylko te partie nie były na 100% napisane przed wejściem do studia. Mateusz Drzewicz: Nooo, niektóre teksty powstały w dzień nagrania, więc nie był bym taki pewien… (śmiech)
To firma dedykowana wyłącznie wydawnictwom Divine Weep, czy też są plany współpracy z innymi zespołami/artystami? Mateusz Drzewicz: Wydanie nowej płyty Divine Weep można potraktować jako punkt zapalny decyzji o przeobrażeniu wydania własnym sumptem w coś nieco bardziej zinstytucjonalizowanego, jednak jak najbardziej jestem zainteresowany współpracą z innymi artystami. W oczywisty sposób na pierwszy ogień będą szły moje własne muzyczne projekty (Divine Weep, Hellhaim), ale już jestem w kontakcie z kilkoma zespołami, które interesuje wydanie czy choćby dystrybucja ich muzyki. Label założyłem przyjmując jako punkt poszukiwań szeroko pojęty "heavy metal", jednak tak naprawdę jestem zainteresowany wydaniem każdego gatunku, który w jakiś sposób "wbija kij w mrowisko" i wyróżnia się od całej reszty generycznego grania. Chciałbym, żeby potencjalny słuchacz słysząc, że wydaję heavy metal spodziewał się raczej muzyki w stylu nowego Divine Weep, niż Stratovariusa - podobnie jakbym wydawał metal progresywny chciałbym żeby był kojarzony bardziej z Mastodonem, niż Dream Theater, death metal - bardziej Gojira czy Blood Incantation niż Cannibal Corpse, black metal - bardziej Krallice czy Oranssi Pazuzu, niż Mayhem itd. Kiedy zagraliście ostatni koncert przed obec nymi ograniczeniami? Liczycie, że już wkrótce będziecie mogli promować live "The Omega Man", czy też trzeba będzie jeszcze na to poczekać? Janusz Grabowski: Mogę powiedzieć kiedy nie zagraliśmy ostatniego koncertu (śmiech). Ale na niego pojechaliśmy. Mieliśmy zagrać z Riot City i Traveler na dwóch koncertach organizowanych przez Helicon. Niestety, tego samego dnia weszły na granicach obostrzenia, sytuacja zaczęła robić się nieciekawa. Zespoły obawiały się hospitalizacji i utknięcia w Polsce na kilka tygodni, więc podjęły decyzję o nie ryzykowaniu i nie przekraczaniu granicy
Foto: Marcin Grygoruk
48
podobnej tematyce i dynamice. A co do Caldwella - opowieść o wędrownym "świeckim" kaznodziei, który wędruje od miasta do miasta zmieniając życie ludzi w piekło, wycierając sobie twarz religijnymi frazesami poruszyła mną na tyle, że postanowiłem unieśmiertelnić ją w piosence - umówmy się, że pomimo wieku książki (60 lat) temat ten nie zestarzał się nic, a nic.
Przestała wam więc odpowiadać forma niezależnego wydawania płyt bez wsparcia, nawet własnej, wytwórni, a opcja licencji, bo przecież debiut wydaliście w Total Metal Records/Metal Scrap Records oraz Stormspell Records też nie była zbyt korzystna? Janusz Grabowski: Oba kontrakty, które podpisywaliśmy z Divine Weep można uznać za udane. Z perspektywy czasu widzimy jednak niedoskonałości i dzięki Ossuary Records myślę, że je wykluczyliśmy.
DIVINE WEEP
(byli wtedy w Niemczech), a koncerty musiały zostać odwołane. My zaś po dojechaniu na miejsce (jednak przejechaliśmy już te 500 km, kiedy okazało się, że koncerty wezmą w łeb) spotkaliśmy się na miejscu z garstką fanów, którzy nierzadko również przyjechali z całej Polski (a nawet spoza!), spędziliśmy fajnie czas w dobrym towarzystwie, przespaliśmy się w hostelu we Wrocławiu i następnego dnia wróciliśmy do domu. Nie było w tej sytuacji lepiej przełożyć premierę płyty, gdzie nawet kolejnych sześć miesięcy zwłoki nie robiłoby przecież już jakiejś znaczącej różnicy? Janusz Grabowski: Jako tako nie promowaliśmy jeszcze płyty. Tak naprawdę na żywo graliśmy chyba trzy numery z "Omegi". Mateusz Drzewicz: Zupełnie nie wiem dlaczego mielibyśmy przekładać jej premierę. Kiedy nie ma koncertów, jedyną formą utrzymującą więź zespołów z fanami jest dawanie im nowej muzyki - zresztą i tak płyta ukazała się o dobre kilka(naście?) miesięcy później, niż powinna. Chcieliśmy, żeby ludzie wreszcie poznali to, nad czym pracowaliśmy - zespół był im to winien po prawie pięciu latach ciszy. Wszystko wskazuje na to, że już niebawem czeka nas kryzys gospodarczy, który może dobić środowisko rockowe/metalowe, szczególnie w naszym kraju, gdzie ludzie już wcześniej i tak nie byli zbyt chętni na wydawanie pieniędzy na mniej znane zespoły teraz może się to tylko pogłębić i co wtedy? Spadek, i tak już nie najwyższej, sprzedaży płyt, jeszcze mniejsza frekwencja na koncer tach, o ile będzie je gdzie grać, bo kluby czy puby też mają ogromne problemy, więc generalnie mamy nie za ciekawą sytuację? Janusz Grabowski: Już wcześniej zdecydowaliśmy, że chcemy grać mniej imprez, ale lepsze jakościowo. Nie wierzę, że za kilka miesięcy koncerty nie wrócą do normy. To po prostu nierealne. Może świadomość ludzi dotycząca higieny będzie większa, ale na pewno nie zrezygnują z tak wspaniałej formy spędzenia wolnego czasu, jaką są koncerty. Mateusz Drzewicz: Jestem całkiem optymistycznie nastawiony do prosperowania przemysłu muzycznego w najbliższym czasie. Oczywiście najbardziej po dupie dostały średnie i duże firmy eventowe, niektóre pozadłużały się na niewyobrażalną sumę pieniędzy i jest to nie do przeskoczenia, w branży eventowej na pewno zajdą potężne zmiany. Sądzę jednak, że brak koncertów sprawi, że ludzie swoje pieniądze i tak będą przeznaczać na wspieranie zespołów czy bliskich im inicjatyw - powstają już np. pierwsze serie merchowe z cyklu "Metal w czasach zarazy" od Left Hand Sounds. Sądzę, że sprzedaż płyt (online, czy w sklepach muzycznych) może mieć się obecnie (lub niedługo będzie miała) lepiej, niż przed epidemią. Słyszę czasem, że najwierniejsi fani pokon ają każdą przeszkodę, że jest sprzedaż inter netowa, ale nie wydaje się wam to wszystko czymś o zbyt małym zasięgu, żeby nie tylko przetrwać, ale też rozwijać się, docierać do nowych słuchaczy? Janusz Grabowski: Nie wydaje mi się, aby dotarcie do słuchaczy w Internecie było trudne. Wszystko wymaga dobrego materiału, pomysłu, a także zasobów związanych z promocją. Specjalnie użyłem słowa zasobów, a
nie środków, bo nie chodzi mi tylko o pieniądze. Obecnie w zespole mamy ukształtowane aż trzy pozazespołowe organizacje, które przeplatają się wzajemnie w tym samym celu - promocji metalu. Nasz manager, Paweł Atrej Kowalewski, założył Helicon Metal Promotions, który nie tylko promuje metal w Internecie, ale zajmuje się także bookingiem zespołów i organizacją koncertów. Do stałej załogi Heliconu należę też ja, Mateusz i Darek Moroz, więc wszystko w rodzinie. Dwa lata temu założyłem studio nagraniowe HiGain Studio, w którym nagrywamy i produkujemy muzykę głównie rockową i metalową. Mateusz zaś ostatnio pochwalił się światu Ossuary Records, czyli nowo utworzonym labelem, również ukierunkowanym na metal. Kiedy to wszystko połączysz, zrozumiesz, że każdy z nas nie tylko gra. My po prostu tym żyjemy. Nie "z tego", bo wspomnianych środków pieniężnych zazwyczaj z tego nie ma, tylko "tym". Jak to kiedyś powiedział Atrej, "Metal to jest biznes jednostronny do którego się dokłada, a nie wyjmuje". O ile nie zawsze jest to prawda (paru dużym graczom się jednak udaje), to jednak im wcześniej pasjonat zda sobie sprawę, że wszystko co robi będzie robił głównie dla idei, tym mniejsze spotka go potem rozczarowanie. Nie każdy nadaje się do takiej zabawy, ale my tak - to nasza pasja. Jesteście więc, mimo wszystko, optymistami, bo rock czy metal przetrwał już wcześniej nieliche zawieruchy, więc i teraz jest szansa, że koronawirus nie zabije go, ale przeciwnie, wzmocni, jeśli tylko przeczeka się ten nieciekawy czas? Janusz Grabowski: W ostatecznym rozrachunku nie sądzę aby koronowirus miał jakikolwiek wpływ na metal. Może pojawi się kilka tekstów z nim związanych i to by było na tyle. Na pewno nie zwiąże on nóg tym, którzy chcą pójść na koncert, ani nie zatka uszu chcącym słuchać płyt. To mogą zepsuć jedynie ludzie, jeśli staną się jeszcze bardziej płytcy i mniej wrażliwi na sztukę, co - mówiąc szczerze - nie jest niestety wcale takie nieprawdopodobne. Wojciech Chamryk
DIVINE WEEP
49
Wartość serca Znowu mamy okazję gościć na łamach naszego periodyku grupę Poltergeist, tym razem w osobach basisty Ralfa W. Garcia'e oraz gitarzysty V. O. Pulvera. Opowiedzieli nam o tym, o czym jest najnowszy album, o jego mitologicznych oraz historycznych inspiracjach oraz o dalszych planach zespołu. Nie przedłużając zapraszam do wywiadu. HMP: Cześć! Dawno nie rozmawialiśmy ostatni raz mieliśmy okazję w 2017 na łamach 64 numeru Heavy Metal Pages, kiedy rozmawialiśmy o historii zespołu i albumie z 2016 roku, "Back To The Haunt". Czy moglibyście powiedzieć co się zmieniło od tamtego czasu? Ralf W. Garcia: Najbardziej oczywistą zmianą od tamtego czasu, jest fakt, że Poltergeist ma nową sekcję rytmiczną w osobie mojej oraz Reto (perkusja). Zasadniczo, dołączyłem chwilę przed wydaniem "Back To Haunt", aczkolwiek obecnie dla mnie zespół jest bardziej znajomy i naturalny. V. O. Pulver: Tak, nasz były perkusista Sven nie miał wystarczającej ilości czasu, by grać w Poltergeist, przez co musieliśmy znaleźć za-
melodie. Być może tym razem bardziej pokazaliśmy naszą heavy metalową stronę, jednak wciąż to brzmi jak Poltergeist. Nowy album w porównaniu do poprzednich wydawnictw, brzmi bardziej jak praca zespołu. Tak jest napisane w notce prasowej dołączonej do mojej kopii recenzenckiej. Jak to mamy rozumieć? Ralf W. Garcia: Jest to krótkie podsumowanie sposobu, w jakim przebiegała praca nad najnowszym albumem. Każdy miał w nim wkład na różnych poziomach. V. O. oraz Chasper napisali większość utworów. V. O. napisał teksty. Ja napisałem jeden kawalek i tekst do niego, oraz do tego wszystkie moje sekcje basowe.
V. O. Pulver: Tak, produkcja nad płytą zaczęła się od początku roku 2019, być może nawet pod koniec roku 2018 i trwała do początków roku 2020. Nie chcieliśmy się z niczym śpieszyć, a na pracę nad albumem decydowaliśmy się w chwili, kiedy czuliśmy, że moment na tę pracę był właściwy dla każdego muzyka oraz wtedy, kiedy miałem wolny czas w moim studiu. Tak więc mieliśmy zupełną wolność nad tą płytą, i pracowaliśmy wtedy, kiedy nam się podobało! Jesteśmy za starzy by się tym zbytnio stresować... Który utwór był najtrudniejszy do nagrania? V. O. Pulver: Dla mnie jest to prawdopodobnie "The Attention Trap", ponieważ jest to kurewsko szybki utwór, zaś główny motyw prawie powalił moją prawą rękę (śmiech). Szczerze mówiąc, na koniec wszystkie utwory wymagały znalezienia odpowiedniego wykonania. Reto dał mi parę wspaniałych sugestii na szalone rytmy i uzupełnienia do tego! Teraz zadam parę pytań na temat egipskiej mitologii i gnostycznych teorii (na tyle ile jestem w stanie, bo nie jestem do końca obeznany w tych zagadnieniach). Czy te tematy występują najczęściej na najnowszym albumie, mam rację? Ralf W. Garcia: Zasadniczo na albumie jest równie dużo tematów dotyczących naszego codziennego życia, jak również odnoszących się do mitologii, czy gnostycznego konceptu. Odnoszą się do pewnych tekstów, które mają bezpośrednie połączenie i znaczenie dla środowiska oraz aktualnych okoliczności na tym świecie, w którym żyjemy. V. O. Pulver: W zasadzie tylko utwór tytułowy tak naprawdę jest o egipskiej mitologii. Również mamy tutaj "The Godz Of The Seven Rays" zajmująca się tematami ezoterycznymi i gnostycznymi i to tyle… reszta jest na temat różnych motywów takich jak spędzanie dobrze czasu, uzależnienia od mediów, środowiska, opowieści historyczne, i tak dalej. Gdzie zdobywaliście wiedzę na temat mitologii egipskiej? V. O. Pulver: Książki, internet, dokumenty i tak dalej. Nie powiem, że jestem specjalistą od mitologii egipskiej, ale powiedziałbym, że ten temat fascynował mnie od dziecka. W 2018 roku spełniłem swoje stare marzenie i pojechałem do Egiptu, by zobaczyć piramidę. To było coś, co naprawdę mnie oszołomiło i skłoniło do napisania utworu tytułowego.
Foto: Inga Pulver
stępstwo. Udało nam się idealnie dopasować z Reto, który gra razem z Ralfem w szwajcarskim death metalowym zespole Requiem. Jeśli musiałbyś porównać "Back To The Haunt" do "Feather of Truth", co byłoby najbardziej podobne do siebie na tych albumach? Ralf W. Garcia: Uważam, że oba albumy zawierają w sobie utwory, które mają typowe dla naszego zespołu cechy, jak triole i szesnastki, szybkie tempa, podwójnie wybrzmiewające gitary, duża ilość harmonii, melodyczne wokale, mocne refreny, niesamowite solówki gitarowe i tego typu rzeczy. Poza tym rozpoznawalny miks speed/thrashu z wpływami klasycznego heavy metalu. V. O. Pulver: Zgadzam się z Ralfem. Myślę że łatwo zauważyć, że to jest album Poltergeist i pokazuje on nasze charakterystyczne riffy oraz
50
POLTERGEIST
Reto zaś zajął się wszystkimi aranżacjami perkusyjnymi, natomiast André wpadł na te wszystkie niesamowite harmonie wokalne i frazy i tak dalej. To co chcę powiedzieć, że na tym albumie, każdy z nas miał swój osobisty wkład. Czy mógłbyś opisać proces produkcji przy waszym najnowszym albumie? Ralf W. Garcia: Wszystkie utwory były napisane w roku 2019. Parę fragmentów jest jednak starszych. Perkusje zostały nagrane w minionym roku w studiu V. O., Little Creek. Chasper i ja swoje motywy gitarowe i basowe nagraliśmy w domu. Tak więc możesz powiedzieć, że cały ten proces pisania utworów i nagrywania zajął nam ponad rok. Całość była nagrywana krok po krok zamiast wszystkiego za jednym razem.
Kto jest Twoim ulubionym egipskim bogiem? Czy to jest Maat wspomniana w tytułowym "Feather Of Truth"? V. O. Pulver: Ulubiony bóg? To mnie zagiąłeś, bo nie wiem… jestem bardzo zafascynowany tym wszystkim, ale nie sądzę, żebym w to wierzył… Jednak muszę powiedzieć, że jeśli byłbym postawiony przed tym wyborem, to najpewniej byłby to Ozyrys, bóg śmierci i zmartwychwstania. I tak, Pióro Maat jest piórem prawdy, używanym w Duat, gdzie serce zmarłego jest oceniane, czy jest wystarczająco lekkie, żeby zmarły mógł wejść po śmierci do życia pozagrobowego, lub zostać pochłoniętym przez Ammit - Pożeracza Umarłych. Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat "The Godz Of The Seven Rays"? Co zainspirowało was do napisania muzyki na temat astronomii i ezoteryki? Czy powiedziałbyś też coś o koncepcie "siedmiu promieni", które
wiele kultur inkorporuje do swoich mitologii? V. O. Pulver: Inspiracją do tego utworu był dokument, który raz zobaczyłem, był o powtarzającym się koncepcie "siedmiu promieni" ("siedmiu zasad"). Wszędzie na świecie, w różnych religiach, również w kręgach ezoterycznych i gnostycznych, owe "siedem promieni" są opisywane i czczone inaczej. Poza tym mocno jest to zakorzenione w folklorze oraz w samej świętej (szczęśliwej) liczbie "siedem". Nawet konstelacje na niebie takie jak plejady do tego nawiązują. Ogólnie w tym utworze raczej skupiamy się na podróży w celu poznania się, poszukiwania i oświecenia. Jak duży wpływ miała astronomia na nowy album? Myślę, że całkiem spory, chociażby bazując na wcześniej wspomnianych motywach w "...Seven Rays" oraz "Thin Blue Line". V. O. Pulver: Nie tak wiele, jak na poprzednim albumie, gdzie były napisane przeze mnie utwory takie jak "The Pillars of Creation" o formacji w Mgławicy Orła, gdzie dosłownie rodzą się gwiazdy. Tak jak powiedziałem, "The Godz Of The Seven Rays" jest bardziej o autorefleksji. "Thin Blue Line" jest spojrzeniem z innej perspektywy na temat naszej atmosfery. Oglądanej z kosmosu, ta cienka świecąca warstwa jest wszystkim tym, co nas broni przed śmiertelnymi promieniami z kosmosu i jego nicością. Bez tego, nie byłoby żadnego życia na tej planecie i oczywiście jest to ważne, aby zadbać o to jeszcze lepiej niż obecnie. Z drugiej strony, jeśli zdarzyłby się wypadek, pewnie nie będziemy w stanie nic zrobić. Cała rzecz opiera się na kruchym balansie... Termin Abraxas z "Unholy Presence" (utwór bonusowy), określa w tym utworze czas przemijający, czy coś innego? V. O. Pulver: Ten utwór jest akurat pierwszym, który napisałem z wykorzystaniem wątków satanistycznych i zła, w stylu Kinga Diamonda itd. Tytuł mówi wszystko. W połowie utworu André śpiewa "Satanas Abraxas", jak coś w stylu wzywania piekielnego boga zwanego Abraxas. To nie jest poważny utwór, ja nie wierzę w to, będąc bardziej po ateistycznej, agnostycznej stronie. Jednak było to zabawne, pasowało do utworu i było bardzo metalowe (śmiech). Czy powiedziałbyś że "The Attention Trap" jest podobny do "Three Hills" (z "Depression", wydanego w 1989)? V. O. Pulver: Nie, czemu? Muzyka w "The Attention Trap" jest znacznie mniej skomplikowana, jeśli chodzi o różne tempa i części w porównaniu do "Three Hills". Jeśli chodzi o warstwę liryczną, jest również inna… "Three Hills" był bardziej na temat wewnętrznego odbicia na psyche. Drogą do radzenia sobie z depresyjnymi myślami. "The Attention Trap", z innej strony, jest na temat uzależniającego wpływu mediów społecznościowych na ludzi. Myślę, że przerażającym jest fakt, jak pewni ludzie są uzależnieni od akceptacji pewnych platform. Ich główną motywacją jest to ile dostaną komentarzy, kiedy coś napiszą, lub użyją każdego dowolnego sposobu, by ukazać siebie jako ładniejszych lub mądrzejszych od każdej innej osoby… to jest po prostu szalone i mam nadzieję, że przyszła generacja, nauczy się doceniać zalety obecnego, realnego życia. Czy sądzisz, że obecne problemy psychiczne są traktowane bardziej poważnie niż wcze-
śniej? Ralf W. Garcia: Myślę, że wiele społeczeństw w międzyczasie zauważyło, że liczba osób z chorobami psychicznymi drastycznie się zwiększyła. Więc jest to temat, który obecnie jest publicznie dyskutowany, o wiele bardziej, niż miało to miejsce 30 czy 40 lat temu. Jednak wciąż dla wielu ludzi jest on stygmą. Szczególnie w świecie biznesowym. Oczywiście to zależy od tego w jakim sektorze komercyjnym pracujesz, jednak wierzę, lub raczej mam nadzieję, że ludzie staną się bardziej zaznajomieni z problemem, oraz konsekwencjami, które on niesie. Czy jest on traktowany poważniej niż w przeszłości? Tak, ale nie tak jak być powinien, w porównaniu do tak zwanych problemów zdrowia fizycznego. Wciąż jest za dużo osób, które popełniają samobójstwo. Gdzie znaleźliście informacje na temat "Phantom Army"? Co was zainspirowało do napisania tego utworu? V. O. Pulver: Jest to historyczna opowieść o tym jak Alianci oszukali Nazistów z gumowymi czołgami i samolotami, tak zwaną "armią
wspomniany przez Ciebie motyw czy też dotyczący się tego, co działo się w okolicach Azji i Australii. Jednak nawet w Europie jest wiele historii o partyzantach, czy wojnach poprzedzających Drugą Wojnę, jak chociażby hiszpańska Wojna Domowa, w którą była zamieszana międzynarodowa brygada i tak dalej. Jest wiele historii, które zostały zapomniane. Czy "The Culling" jest również o obecnych wydarzeniach? Co sądzisz o współczesnej sytuacji na świecie? Ralf W. Garcia: "The Culling" jest na temat nierówności w naszych, tak zwanych, cywilizowanych społeczeństwach, oraz sam fakt, że przepaść pomiędzy biednymi i bogatymi się poszerza w szybkim tempie. To jest coś, co prawdopodobnie się zdarzyło podczas naszej całej historii, jednak dzięki naszemu globalnemu, neoliberalnemu kapitalizmowi, żyjemy w czymś, co może stać się problemem egzystencjalnym dla milionów ludzi. Co sądzę o obecnej sytuacji? To mógłby być temat na cały wieczór. Jednak powiedziałbym, że ten, kto ma tylko oczy, już może to zobaczyć. Jest to cał-
Foto: Poltergeist
duchów", by zmylić Niemców, w temacie ich siły oraz planów inwazji.
kiem proste. Rozejrzyj się i natychmiast zobaczysz w jakim stanie jest ten świat.
Co sądzisz o utworach metalowych opowiadających o Drugiej Wojnie Światowej, jak np. ten od Nasty Savage "Inferno"? Ralf W. Garcia: Ogólnie sądzę, że utwory o wojnie są częścią metalowego krajobrazu. Zespoły takie jak Bolt Thrower zajmowały się wyłącznie tematami wojennymi. Jeśli chodzi o mnie zależy to od celu danej liryki. Jeżeli będzie to przypomnienie okrucieństwa lub niszczącego wyniku wojny, z pewnością będzie służyło jakiemuś celowi. Gdy zostanie przygotowane jak dokument, to z pewnością będę tym zainteresowany. Preferuje rzeczy, które mają znaczenie i pokazują dużą znajomość danego tematu.
Czy "Notion" (utwór bonusowy) jest odniesieniem do nazwy waszego zespołu? V. O. Pulver: Nie, jest on o nocnych "porwaniach", straconym czasie, dziwnych znakach na ciele znalezionych kolejnego dnia, osobliwym uczuciu tego, co mogło się zdarzyć dnia wczorajszego… czy to wszystko jest snem? Czy to są porwania przez obcych? Czy to się zdarza tylko w Twojej podświadomości? Czujesz, że jest to coś, czego tak naprawdę nie możesz zapamiętać.
Czy są historie drugo wojenne, które Twoim zdaniem, nie są za często pokazywane w zachodniej kulturze? Jeśli chodzi o mnie, to powiedziałbym, że byłaby to wojna Japońsko - Chińska. Ty co byś zasugerował? Ralf W. Garcia: Jest wiele nieopowiedzianych historii, nieznanych w Europie, jak chociażby
Powiedziałbym, że "Feather of Truth" jest podobny do waszego debiutu, "Depression". Oba mają podobne tematy takie jak astronomia, Druga Wojna Światowa, problemy psychiczne. Czy miałeś to podobne uczucie, kiedy słuchałeś obu tych albumów? V. O. Pulver: Hmmm... ciężko powiedzieć. Na pewien sposób masz rację, teksty zajmują się szeroką gamą zagadnień, jednak powiedziałbym, że na każdym albumie takowe mieliśmy. Z perspektywy muzycznej, być może
POLTERGEIST
51
HMP: Aż trzy zespoły bardziej lub mniej folk metalowe: Wy, Elvenking i Skyclad macie w zwyczaju pracować z grafikiem Duncanem Storrem. Zamawiając u niego okładki, chcesz utrzymać artystyczną łączność z prekursorami folk metalu, czy może raczej Duncan Storr jest po prostu częścią "folk metalowej subkultury"? Christian Horton: Tak, jestem pewien, że zespoły, którym przyszło pracować z Duncanem, na początku znały go dzięki Skyclad. Na pewno tak było w przypadku Elvenking. U nas to raczej taka mieszanina. Bardzo podobały mi się jego prace wykonane dla obu kapel, ale co najważniejsze, jego styl pasował do naszej muzyki. Praca z nim nie była formą oddawania hołdu jakiemuś innemu zespołowi, raczej chęcią współpracy z kimś, kto mógłby wykonać naprawdę dobrą robotę, wizualnie reprezentując naszą muzykę. Duncan ma unikatowy i w okamgnieniu rozpoznawalny styl, który naturalnie pasuje do folkujących zespołów.
Foto: Poltergeist
jest tutaj połączenie wpływów bardziej bezpośredniego heavy metalu, które można zauważyć w wielu utworach, tak samo jak robiliśmy to na debiucie. Aczkolwiek, ten nowy album wyszedł 31 lat po "Depression", nagrany przez inny skład. Powiedziałbym, że ocena tego podobieństwa pozostaje słuchaczowi. Zaś my w tym wypadku, jesteśmy bardzo dumni z tego. Czy mógłbyś opisać proces powstawania okładki do "Feather of Truth"? Jak przebie gała współpraca z Roberto Toderico? Ralf W. Garcia: Znam Roberto od paru lat i z tego co możesz wiedzieć, stworzył on również okładkę i wkładkę do "Back to Haunt". Tak więc wiemy jak on pracuje. Wszystko przebiegło bardzo sprawnie. On jest prawdziwym profesjonalistą, świadczącym dobre i dokładne usługi. V. O. Pulver miał w swojej głowie surowy pomysł, zaś ja wysłałem mu parę notatek i sugestii na ten temat. Był zafascynowanym tym konceptem od samego początku, szczególnie, że nigdy wcześniej nie pracował nad niczym w stylu egipskim. V. O. Pulver: Tak, wspomniałem o pomyśle nazwania albumu "Feather of Truth" i całą historię ważenia serca, opisaną w utworze, która mogła być inspiracją na okładkę. Wtedy Roberto zaczął czarować i w rezultacie byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu, który otrzymaliśmy. Co planujecie robić w latach 2020 - 2021? Ralf W. Garcia: Ze względu na to co się dzieje w roku 2020 najpewniej będziemy musieli poczekać i zobaczyć jak wszystko się ułoży. Na przykład nie wiemy jeszcze kiedy będziemy w stanie ponownie zagrać występy. Tak więc, zobaczymy jak to będzie wyglądało przez resztę roku. Oczywiście mamy nadzieje by zagrać wiele festiwali, być może nawet całą trasę po Europie. V. O. Pulver: Ze względu na covid-19, musieliśmy anulować parę koncertów, zaś obecnie staramy się ponownie zaplanować tyle występów, na ile jest to możliwe. Ogólnie mamy nadzieję. że zagramy tyle występów, ile jest tylko możliwe! Czy zamierzacie nagrać teledysk do promocji waszego najnowszego albumu? Czy macie w planach użycia grafiki komputerowej (np. scen wyrenderowanych w programie do grafi ki trójwymiarowej)?
52
POLTERGEIST
Ralf W. Garcia: Były rozmowy na temat teledysku, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy o tym. Tak więc, przekonamy się. Jednak jeśli byłaby taka opcja, to aspekty techniczne zostawilibyśmy osobie, która by podjęła się zadania stworzenia teledysku. Osobiście chciałbym zobaczyć bardziej staroszkolny teledysk z udziałem całego zespołu. Coś jak "War is My Shepherd" Exodus lub "Critical Mass" Nuclear Assault, jednak musielibyśmy sprawdzić, czy będziemy w stanie pokryć koszty tego przedsięwzięcia. Co możecie powiedzieć o obecnej współpracy z Massacre Records? Jesteście z niej zadowoleni? Czy są lepsi niż poprzednicy? Ralf W. Gracia: Współpraca przebiega bardzo dobrze. Świetna komunikacja i sposób pracy ze wszystkimi. Definitywnie jest to obiecująca sytuacja. Reto (perkusja) oraz ja gramy również w doświadczonym zespole Requiem, który wydał dwa albumy za pośrednictwem Massacre Records, jednak było to 15 lat temu lub nawet więcej. W każdym razie znaliśmy się wcześniej, jednak nigdy nie pomyślałem, że wrócimy do nich z innym zespołem. To w jaki sposób życie rozwiązuje te problemy jest zabawne. Mogę szczerze powiedzieć, że jesteśmy zadowoleni ze współpracy z nimi. V. O. Pulver: Tak, na obecną chwilę wszystko przebiega bardzo dobrze, zaś oni wykonują świetną robotę! Jeśli powiem Charles Bronson to wy powiecie? Ralf W. Gracia: "Chato's Land" lub "Death Wish" na przykład. V. O. Pulver: "Chato's Land" (śmiech). Czy moglibyście wymienić parę waszych ulubionych filmów o duchach? V. O. Pulver: "Poltergeist"! (Śmiech). Ralf W. Gracia: "The Ring", "Inni", "Obecność", "Szósty" zmysł na przykład. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Ralf W. Garcia: Dziękujemy bardzo za ten wywiad Jacek. Pozostańcie w zdrowiu, dbajcie o siebie. Wszystkiego najlepszego. V. O. Pulver: Tak, dziękujemy bardzo. Polter 'Til Death! Jacek Woźniak
Tak, a jego charakterystyczną cechą są drze wa. Są też motywem przewodnim Waszej płyty. Nasuwa mi się pomysł, że może Duncan Storr był dla Ciebie inspiracją, żeby nadać płycie taki właśnie tytuł - "Oak, Ash and Thorn"? Aż tak to nie, ale nad okładką pracowaliśmy razem. Na samym początku krążyliśmy wokół tematu "świętego wzgórza" zaczerpniętego z kultury ludowej, czegoś w rodzaju kopca lub kurhanu. Do tego czasu nie zdecydowałem się na tytuł płyty. Co prawda bawiliśmy się różnymi tytułami, ale wiadomo było, że dużą rolę odegra w nich tematyka magii, historii i przodków, ponieważ napisałem teksty o takiej tematyce. Po przeczytaniu książki Kiplinga wybraliśmy tytuł "Oak, Ash & Thorn", wtedy dopasowaliśmy resztę okładki. Na szczycie wzgórza Duncan namalował te trzy drzewa odpowiadające duchom trzech epok, które są reprezentowane przez postacie poniżej. Gracie klasyczny heavy metal z folkowymi melodiami bez użycia takich instrumentów jak skrzypce czy flet. Jak udaje Wam się osiągnąć folkowy klimat bez nich? Naturalnie skłaniamy ku tego rodzaju melodiom, to po prostu sposób, w jaki piszemy. Nie coś, czego świadomie chcemy, czy to spróbować czy to odsunąć od siebie, ale coś, co jest naszą drugą naturą. Wydaje mi się, że ma to swoje korzenie w mojej fascynacji folklorem, historią i legendami. Cała ta symbolika jest częścią mojego świata. Pomysł na linie wokalne czy riffy czerpiesz z muzyki ludowej? Kilka razy zdarzyło nam się zapożyczyć tradycyjne czy średniowieczne melodie do linii melodycznych ale nie za często. W miarę możliwości wolę być oryginalny. Często ludowe melodie grane na gitarach (przez różne zespoły) przywołują riffy grane przez Rolfa Kasparka w Running Wild. U niego riffy nawiązują co prawda do trady cyjnych morskich melodii, jednak wspólne korzenie "morskich przyśpiewek" i muzyki folkowej da się słyszeć. Komponując słyszysz, że czasem wpadacie w taką "running wildową" nutę? Wydaje mi się, że wiem, o czym mowa. Te "morskie przyśpiewki" są w rzeczywistości ludowymi utworami, nic dziwnego, że jeśli do-
Duchy dawnej Anglii Dark Forest łączy klasyczny heavy metal z folkowymi melodiami. Proszę się nie rozchodzić, to nie Eluveitie ani Alestorm. Nie ma tu też ani ludowych instrumentów, ani taniej jarmarczności. Teksty i klimat zakorzenione są w mitologii, legendach i historii dawnej Anglii. O inspiracjach z głębokiej młodości opowiadał nam gitarzysta i założyciel zespołu, Christian Horton. dajemy do nich ciężaru, ludzie słyszą podobieństwo. Ale tak, warto pamiętać, że obaj szukając natchnienia, bazujemy na tradycyjnej muzyce. Nie jest to więc przypadek kopiowania jakiegoś zespołu, ale dzielenie wspólnych inspiracji. Podobnie jak w Running Wild, Wasza płyta trzyma tempo od początku do końca. Jednocześnie stylistycznie jest bardzo spójna. Wiele zespołów w takich sytuacjach wpada na płycie w pułapkę powtórzeń i "zapychaczy". Mamy całkiem dobre wyczucie, w którym miejscu na albumie umieścić kawałek, jaki numer będzie dobrze grał z następnym, a jaki nie. Żeby sprawdzić jak album będzie płynął jako całość, trzeba wziąć pod uwagę tempa, melodie ale też tematykę tekstów. Na przykład nie działa, jeśli się upakuje same szybkie kawałki jeden po drugim, a wszystkie wolne zgrupuje razem na końcu. Sprowadza się to nawet do tytułów kawałków i tego, jak one wyglądają jako track lista. Trzeba wziąć pod uwagę naprawdę wiele rzeczy. Chodzi głównie o to, żeby wycofać się i spojrzeć na płytę z boku, z innej perspektywy.
"Eadric's Return". Tytuł Waszej płyty nawiązujący do "świętych drzew" kultury celtyckiej przypomniał mi książkę Roberta Gravesa "Biała Bogini". Autor bardzo dokładnie analizuje w niej przyczyny świętości wielu drzew i krzewów. Mówiłeś, że inspiracją było dzieło Kiplinga, ale zastanawiam się, czy książka ta też odegrała rolę w pisaniu utworów na "Oak, Ash and Thorn". Nie bezpośrednio. Nie przeczytałem całości (doskonale rozumiem, ja też poddałam się w 3/4 - przyp. red.), choć to z pewnością fascynujące i ważne dzieło. Graves odkrył dawny system wiedzy, uniwersalny w czasach przedchrześcijańskich, dotyczący potrójnej bogini
sa? Tak, oczywiście. To świetna płyta, a z Kodeksami znamy się od lat. Kilka lat temu zaprosili nas do zagrania z nimi koncertu na zamku w Bawarii. Wciąż to wspominamy, to jak dotąd jeden z najlepszych momentów w naszej karierze. Właśnie, widziałam na setlist.fm, że koncertujecie bardzo rzadko. Co jest tego powo dem? Skład macie kompletny i chyba stabilny. Nie jesteśmy zespołem jeżdżącym w trasy, ponieważ wszyscy mamy pracę. Grywamy jednak pojedyncze koncerty oraz na festiwalach, jak tylko mamy taką szansę. Powód, dla którego nie byliśmy ostatnio zbyt aktywni, wiązał sie z faktem, że wciąż szukaliśmy stałego basisty. Ostatnio to stanowisko wreszcie się wypełniło, więc jestem penien, że znów zagramy kilka koncertów. Pozwolę sobie jeszcze raz nawiązać do moty wów folkowych. Widziałam zeszłego roku na Wacken Open Air Skyclad. Był to bardzo słaby koncert. Zespół brzmiał i wyglądał, jakby miał ogromnie długą przerwę od grania live, choć nie jest to prawdą. Czujesz, że w takich sytuacjach, kiedy mistrz najlepsze czasy na za sobą, uczeń musi go przerosnąć?
Większość tekstów z "Oak, Ash and Thorn" nawiązuje do dawnych brytyjskich legend i mitów. Wiesz, w porównaniu do poprzednich płyt nie ma tutaj aż tylu kawałków bezpośrednio odnoszących się do dawnych legend. Jest kilka, jak na przykład "Eadric's Return" lub "Avalon Rising", ale ogólnie rzecz biorąc płyta jest poetyckim podsumowaniem ducha i klimatu dawnej Anglii. To coś, z czym dorastałeś od dzieciństwa czy wręcz przeciwnie, "odkryłeś" pisząc muzykę i teksty Dark Forest? Tak, zdecydowalnie to coś z czym dorastałem, zawsze fascynowały mnie legendy, mity i historia. To mój ulubiony temat lektur i cały czas staram się otaczać taką atmosferą. Też dlatego piszę tego rodzaju muzykę. To muzyczne wyrażenie mojego wewnętrzego świata. Pytam, bo nasunęła mi się refleksja od zespołów z Grecji. Wiele greckich zespołów unika tematyki mitologicznej, bo od dzieciństwa mają jej przesyt. Ja tego nie rozumiem, ale spotykam się z takimi głosami. Podejrzewam, że grecka mitologia tak szeroko znana, że niektórzy mogą czuć jej przesyt. Sam nie wiem. Gdybym był Grekiem, na pewno nie powstrzymałoby mnie to przed zgłębianiem mitów jako inspiracji do tekstów. To pewnie też zależy od tego, jakim się jest typem osobowości. Nie mógłbym się zmęczyć magią i tajemnicami Brytanii. Lubię też zgłębiać mniej znany folklor z lokalnej okolicy i nadawać mu nowe życie, co zrobiłem już kilka razy na poprzednich płytach i obecnie w kawałku
Foto: Dark Forest
Księżyca. System intuicyjnej, poetyckiej podświadomej wiedzy "lunarnej" przeciwnej do naszej wiedzy "solarnej" (dla wszystkich pragnących przeczytać "Białą Boginię": warto pamiętać, że Graves był pisarzem i poetą, nie naukowcem - przyp. red.). W ramach tego, nawiązując do drzew, Graves uzmysłowił sobie, że dawny walijski poemat "Bitwa drzew" z eposu "Księga Taliesina" miał coś wspólnego z druidzkim alfabetem i w rzeczywistości był opisem walki między rywalizującymi kapłanami o kontrolę nad państwową wiedzą. Wydaje mi się, że można to rozciągnąć na "Avalon Rising", gdzie pojawia się w pewnym momencie temat bogini, ale tak naprawdę kawałek przede wszystkim ma związek z mistyką Glastonbury.
Cóż, sądzę, że bardzo trudno jest zrezygnować z czegoś, czym żyło się całą swoją egzystencję. Nie piję tutaj do żadnego konkretnego zespołu. Skyclad widziałem raz i byli wspaniali. Wydaje mi się, że kiedy jakikolwiek zespół gra tak długo, musi być całkowicie szczery wobec siebie i zadać sobie pytanie, czy wciąż ma do tego serce. Z drugiej strony jestem przekonany, że zawsze będą nowe pokolenia zespołów, które zajmą miejsce starszych, z tym, że będzie dużo trudniej o wyjątkowość i oryginalność. Wszystko, co mogę dodać na ten temat to: zachować uczciwość, podążać swoją drogą i być prawdziwym i wiarygodnym względem siebie. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
Pozwolę sobie jeszcze pociągnąć temat. Słyszałeś płytę Atlantean Kodex "White Goddess" inspirowaną książką Roberta Grave-
DARK FOREST
53
społy zadzwonią do mnie i poproszą abym zagrał u nich jako gość lub jako muzyk sesyjny na potrzeby studia lub występu na żywo... nie ma problemu! To znaczy... to jest muzyka, a nie konkurencja i myślę, że każde doświadczenie sprawia, że ciągle się rozwijam, więc let's rock together.
Metal nigdy nie umiera! Włoscy weterani wrócili z kolejną płytą, mocniejsi niż kiedykolwiek. "Hell On Earth" to tradycyjny metal najwyższej próby, mocarny, surowo brzmiący, ale niepozbawiony też melodii. Gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani opowiada nam o kulisach powstania tego materiału i zdradza plany zespołu w związku z pandemią: HMP: Zafundowaliście fanom tradycyjnego heavy metalu kolejną magiczną podróż do cza sów jego największej świetności. Akurat w waszym wypadku nie było to w żadnym razie podyktowane jakimś koniunkturalnymi pobudkami, bo taka właśnie muzyka gra wam w duszach od wielu lat? Luciano "Ciano" Toscani: Och, dziękuję bardzo… absolutnie! Kochamy tę muzykę i poza tym, że jesteśmy muzykami, jesteśmy jej fanami, podobnie jak nasi fani. Ten rodzaj muzyki jest naszym językiem i najlepszym sposobem na dzielenie się emocjami. Podczas naszych koncertów gramy dla różnych pokoleń, a jeśli się nad tym zastanowić... to niesamowite, że po tylu latach ludzie nadal kochają klasyczną muzy-
nam i opiekuje się nami na scenie i poza nią. Niesamowitą agencję bookingową i świetną wytwórnię, która wierzy w zespół. Chcemy zaoferować więc naszym fanom i sympatykom wszystko, co możemy. Dla nas są priorytetem i bez nich jesteśmy nikim… więc myślę, że ludzie to doceniają. Od początku istnienia grupy podkreślaliście, że Ancillotti nigdy nie był pobocznym projek tem, to pełnoprawny zespół, któremu poświę cacie maksimum uwagi. Rodzinne więzy pewnie jeszcze bardziej cementują ten stan, dlatego od początku, już ponad 10 lat, gracie w niezmienionym składzie? Dokładnie, przez te pierwsze dziesięć lat z tym
Foto: Ancillotti
kę metalową - jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Dla ludzi w naszym wieku jest to nostalgiczna wyprawa do czasów młodości, ale ciekawe wydaje mi się również to, że klasyczny heavy równie silnie przemawia też do pokolenia obecnych nastolatków, co jest ostatecznym potwierdzeniem ponadczasowości i ciągłej aktu alności tej muzyki, mimo ciągle zmieniających się mód i trendów? Tak... Zgadza się!... to poczucie lojalności, o której mówiłem. Fraza "Metal nigdy nie umiera" dla kogoś może być tylko hasłem, ale obecnie, po wielu latach, myślę, że jest prawdziwa. Kilka pokoleń fanów pod sceną to chyba powód do ogromnej satysfakcji, dowód na to, że z powodzeniem kontynuujecie swą metalową misję, a ludzie to doceniają? Mamy szczęście... Mam na myśli to, że mamy świetny zespół i wspaniałą ekipę, która pomaga
54
ANCILLOTTI
samym składem i nowym albumem "Hell On Earth" jesteśmy po to, aby to pokazać. Myślę, że więzi rodzinne są bardzo ważne dla równowagi zespołu, ale uważam, że szacunek jest równie ważny. Każdy muzyk Ancillotti gra dla zespołu, nie dla siebie... wewnątrz zespołu wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie, a nasza załoga i pracownicy współpracujący z nami są bardzo szanowani... wyszliśmy bez szwanku ze wszystkich naszych koncertów i tras, więc... to jedyny skład, jaki mogę sobie wyobrazić, tak zaangażowany w działalność tego zespołu! Kiedy ma się więcej pomysłów, jest się kreatywnym muzykiem/kompozytorem można bez problemu udzielać się w więcej niż jednym zespole, czego jesteście świetnym przykładem, a Ancillotti, Strana Officina, etc. nic na tym nie tracą - może nawet zyskują, bo ciągle rozwijacie się jako twórcy i instrumentaliści? Osobiście jestem zawsze gotowy, gdy inne ze-
Nad nowymi utworami pracujecie pewnie kolektywnie, bo to najlepsze rozwiązanie w przypadku tradycyjnie funkcjonującego, mającego regularne próby, zespołu? No cóż ... Normalnie, jak w wypadku "Hell On Earth" sam piszę riffy i muzykę... ale bez wsparcia Bida, Briana i Buda nie byłoby tak samo... słyszeliście, że są absolutnie niesamowitymi muzykami i to dzięki nim zwykły kawałek może być świetnym utworem. "Hell On Earth" to materiał w każdym calu klasyczny, zakorzeniony w latach 80. i zarazem wasz trzeci album. Ponoć jest on przełomowy dla każdego zespołu - odczuwaliście w związku z tym jakąś presję, czy skoncentrowaliście się na napisaniu jak najlepszych utworów i dostarczeniu ich do wydawcy? Nie... jak zawsze staramy się pisać najlepsze możliwe kawałki, ponieważ dla nas ważne jest, aby dostarczać naszym fanom wszystko co najlepsze, na ile potrafimy... ale szczerze muszę powiedzieć, że ostatnia europejska trasa pomogła nam znaleźć kierunek nowego albumu. Wydaje mi się, że nowy album "Hell On Earth" doprowadził zespół na wyższy poziom przy naszym optymalnym potencjale. To znaczy, że utwory są świeże, ciężkie, melodyjne, ale jednocześnie płyta brzmi dokładnie tak, jak powinna brzmieć grupa naszego gatunku w roku 2020. Dzięki nowemu producentowi Gabriele Ravaglii oraz uznanemu i wspaniałemu inżynierowi Jacobowi Hansenowi produkcja "Hell On Earth" jest przejrzysta i mocna. Jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi i dumni oraz mamy nadzieję, że fani polubią nowy album tak samo jak my. Pure Steel Records ingerowali na którymkolwiek etapie prac w to co robicie, czy też mieliś cie całkowicie wolną rękę, bo doskonale wiedzieli na co was stać i nagranie przez was płyty z alternatywnym metalem nie wchodziło w grę? (śmiech) (Śmiech) Nie... wszyscy pracownicy Pure Steel Records dobrze znają zespół i dobrze wiedzą, że nigdy nie moglibyśmy stworzyć albumu z metalem alternatywnym. Byli podekscytowani kierunkiem kolejnych naszych albumów, więc myślę, że w przyszłości nie będzie problemów. (śmiech) Chyba zbyt wiele zespołów zapomina o tej artystycznej wiarygodności, wierności obranej przed laty stylistyce, czego efekty są zwykle mizerne - w Ancillotti nie ma o tym mowy, wasze muzyczne radary są nastawione od lat we właściwym kierunku? Uwielbiamy lojalność naszych zwolenników i fanów, po prostu kochamy tę muzę. Szanujemy zespoły, które starają się zmienić styl lub chcą podążać za nowymi trendami, ale dla nas byłoby to niemożliwe. Nadal kochamy wspaniałe gitarowe solówki, hymniczne refreny oraz grzmiący bas i perkusję, nie ma dla nas innej drogi. Utwory singlowe zwykle otwierają płytę, albo są zamieszczane na jej początku. U was jest inaczej, bo "Till The End" zamyka album chcieliście w ten sposób pokazać, że na "Hell On Earth" jest więcej kompozycji godnych uwagi, zachęcić ludzi do posłuchania całości?
Absolutnie... kiedy masz tylko znakomite kawałki możesz zamknąć oczy, a każdy wybór, jaki podejmiesz, będzie w porządku. Tak naprawdę pierwszym singlem promującym album był "Revolution", który jest drugi w kolejności na płycie. Jest hymnem naszej muzycznej rewolucji oraz odą do motywacji i pewnego stylu życia. "Till The End" był właściwie drugim singlem. Początkowo myśleliśmy, że "Firewind" może być dobrym drugim singlem, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na "Till The End"… w tym czasie był to kolejny idealny hymn... o zabójczej szybkości, który łączy klasyczne utwory Ancillotti z naszą obecną produkcją. Posiada świetny śpiewny refren, znakomity shred oraz ciężki riff, grzmiący bas i perkusję. Perfekcja. To dziwne czasy, kiedy nawet fan muzyki nie jest w stanie skoncentrować się na tyle, by posłuchać płyty, nie trwającej nawet 45 minut, w całości za jednym razem - pewnie nie przy puszczaliście, że kiedykolwiek może dojść do takiej sytuacji, bo świetnie pamiętacie czasy, kiedy albumy metalowych i rockowych gigan tów były niczym świętości, a ich odsłuch był nierzadko prawdziwą celebracją? Cóż... dobre pytanie! Myślę, że największym problemem jest teraz szalony styl życia i bezpłatne pobieranie. Uwielbiam internet, możesz tam znaleźć nowe ciekawe zespoły i to jest pozytywne... ale moje pytanie brzmi… czy naprawdę interesuje cię słuchanie całego albumu i chcesz dowiedzieć się więcej o zespole i muzyce? Pamiętam lata temu, mając niewiele pieniędzy w kieszeni, mogłeś kupić tylko jeden lub dwa albumy miesięcznie, a te albumy były jedyną nową muzyką w twoim domu. Czasami przy pierwszym słuchaniu myślałeś... mmm... nie podoba mi się to tak bardzo... ale po uważnym słuchaniu zmieniałeś zdanie, Moją osobistą sugestią jest więc: jeśli jesteś miłośnikiem muzyki zwracaj uwagę na jeden konkretny album i celebruj muzykę, która tam się znajduje, a słuchanie będzie fajniejsze. Ponownie gościnnie wspiera was klawiszowiec Wyvern Simone Manuli, do tego zaprosiliście kilku zaprzyjaźnionych wokalistów do śpiewania w chórkach - wzbogacenie i zróżnicowanie warstwy instrumentalnej i wokalnej jest niezwykle ważne, ma bowiem niebagatel ny wpływ na ostateczny efekt końcowy? Simone jest z nami od samego początku. Jest świetnym muzykiem i cudowną osobą. Oczywiście Simone i pozostali zaproszeni faceci dali
Foto: Ancillotti
nam szansę wzbogacenia naszej muzyki. Jak wiecie dzisiaj w studiu można użyć wielu sampli, ale wolimy pracować z prawdziwymi muzykami i zapraszamy ich kiedy tylko możemy. Muzyka wypełniająca "Hell On Earth" jest na wskroś klasyczna, ale już tytuł tej płyty jest wręcz proroczy w kontekście obecnej sytuacji? Co za okropna sytuacja... Oczywiście tytuł można również rozumieć w tym kontekście. Piekło na ziemi symbolizuje niektóre aspekty dzisiejszego świata, ale nadal można walczyć o nowy początek przeciwko wszelkim przeciwnościom i rosnącemu brakowi zaufania w przyszłości, a także mieć siłę, by stawić czoła wojnie każdego dnia! Mamy nadzieję, że "Hell On Earth" może być ścieżką dźwiękową dla pozytywnego sposobu myślenia. Zdaje się, że sytuacja we Włoszech zaczyna się powoli stabilizować, ale pewnie jeszcze dość długo nie będzie mowy o powrocie do nor malności. Jak więc w tej sytuacji postrzegacie szanse na koncertową promocję nowego albu mu? Myślicie, że zdołacie w końcu ruszyć w trasę, zagrać jakiekolwiek koncerty? Nasze nastawienie jest pozytywne i mamy nadzieję, że wkrótce rozpoczniemy trasę. Śledzimy wszystkie aktualizacje na całym świecie, a nasz management mówi, że rozpoczęcie grania będzie możliwe po sierpniu lub wrześniu. Cała
"Hell On Earth European Tour" musi zostać zreorganizowana! Nasza agencja koncertowa DMC Group Belgium pracuje nad tym i wszystkie terminy zostaną przełożone. Wrócimy silniejsi niż kiedykolwiek i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli ogłosić pierwszy etap "Hell On Earth Tour" i świętować na żywo nasz nowy album "Hell On Earth"! Pierwsze wrócą pewnie niewielkie koncerty klubowe, ale o festiwalach możemy raczej zapomnieć, może nawet i do przyszłego roku włącznie. To dla muzycznej branży ogromny cios; to nie tylko finansowy, ale niezwykle ważny był tu również aspekt promocyjny, bo wiele mniej znanych zespołów mogło zagrać przed wielotysięczną publicznością, pokazać się, co było nie do przecenienia? Tak, ta pandemia jest wielką stratą dla całej społeczności show bussinesu, bez możliwości grania na żywo lub promocji. Czego nie można przecenić? Mmm... Naprawdę nie mogę powiedzieć, ale z pewnością szkody są ogromne! Co więc planujecie na najbliższe miesiące? Pewnie pierwsze, bardzo pozytywne recenzje "Hell On Earth" są tu czymś niezwykle pozytywnym, pozwolą utrzymać wam motywację, żeby jak najszybciej zaprezentować ten album fanom również na żywo? O tak! "Hell On Earth" zdobywa niesamowite recenzje na całym świecie! Największe rockowe radia na świecie puszczają cały album w swoich programach i cieszymy się z tego po tak ciężkiej pracy. Album został wydany 29 maja za pośrednictwem Pure Steel Records i cała "Hell On Earth European Tour" wkrótce się zreorganizuje! Więc... przez następne miesiące będziemy zajęci promocją nowego albumu i nie możemy się doczekać powrotu na scenę oraz przedstawienia wam wszystkim "Hell On Earth"! Dziękuję HMP za gościnę i otwartość, zawsze mamy zaszczyt być gośćmi waszego magazynu. Wszystkim fanom i sympatykom dziękuję za ogromne wsparcie w ciągu pierwszych dziesięciu lat - zdobądźcie kopię albumu "Hell On Earth" i śpiewajcie długo z nami na następnej trasie i pamiętajcie... grajcie głośno! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
Foto:Power Ancillotti Foto: Theory
ANCILLOTTI
55
Demokracja w zespole się nie sprawdza No tak, Włosi co by nie mówić, pewne tradycje w nie-demokratycznych sposobach sprawowania władzy mają. I to nawet spore. Jednak my tym razem nie o tym. Włoski Black Phantom właśnie promuje swój nowy materiał, a lider zespołu Andrea Tito (to nazwisko też budzi w sumie pewne nie-demokratyczne skojarzenia) opowiedział nam o tym wydawnictwie oraz o tym, jak produktywnie spędzić kwarantannę. HMP: Cześć. Jesteś liderem Black Phantom, jednak fani włoskiej sceny kojarzą Cię także z grupą Mesmerize. Czy należy potraktować Black Phantom jako kontynuację tamtego zespołu? Pytam, ponieważ Mesmerize oficjalnie jest nadal aktywną grupą, ale jej ostatni album został wydany w 2013 roku… Andrea Tito: W rzeczywistości Black Phantom i Mesmerize to dwa zupełnie różne byty, zarówno pod względem personalnym (tylko ja i gitarzysta Luca Belbruno udzielamy w obu zespołach), jak i czysto muzycznym. Black Phantom gra tradycyjny heavy metal, Mesmerize jest obecnie bardziej nastawiony na mocne rzeczy, więc są to dwie zupełnie różne pary ka-
wsze dlatego, że ma niesamowity głos, krystalicznie czysty i z szeroką skalą. Znamy go od lat, ponieważ jest krewnym Andrei Garavaglii, więc w zasadzie była to "rodzina". Śpiewa od lat, ale tylko w zespołach coverowych na żywo, dlatego był chętny, by spróbować zarówno doświadczenia studyjnego, jak i pracy nad oryginalnym materiałem. Jeśli chodzi o naszego gitarzystę Roberto Manfrinato, jego wejście na pokład było nieco bardziej kłopotliwe, ponieważ grał już w wielu różnych zespołach coverowych i początkowo nie mógł się zaangażować Black Phantom z powodu braku czasu. W rzeczywistości, widząc go wielokrotnie grającego w Eruption (hołd dla klasycznego heavy metalu,
Foto: Black Phantom
loszy. Prawdą jest, że działalność Mesmerize jest obecnie dość ograniczona. Co prawda wciąż zdarza nam się grać jeden lub dwa koncerty każdego roku, ale jest to granie tylko i wyłącznie dla samej zabawy, ponieważ nie planujemy wydać nowego materiału w najbliższej przyszłości. Co innego Black Phantom. Ta grupa była bardzo aktywna w ostatnich latach, zarówno pod względem koncertów, jak i wydawnictw płytowych. Wygląda na to, że skład Black Phantom jest połączeniem doświadczenia i świeżej krwi. Trzech Waszych członków grało wcześniej w Mesmerize. Jak zwerbowałeś pozostałych dwóch? Tak, kiedy stworzyłem Black Phantom, zabrałem ze sobą gitarzystę Lucę Belbruno i perkusistę Andreę Garavaglię, z którymi współpracowałem wcześniej w Mesmerize. Tak naprawdę to nasza trójka nadała ostateczny kształt utworom na naszym pierwszym albumie "Better Beware!". Pozostali dwaj członkowie przybyli kilka miesięcy później. Jeśli chodzi o naszego wokalistę Manuela Maliniego, jego wybór był dość oczywisty z wielu powodów. Po pier-
56
BLACK PHANTOM
którego nawiasem mówiąc wokalistą jest Manuel) nie miałem wątpliwości, by zaprosić go do współpracy. Musieliśmy trochę nalegać i poczekać na odpowiedni dla niego moment, ale pod koniec 2014 roku zasilił nasze szeregi ... a reszta to już historia. Muszę dodać, że po wydaniu pierwszego albumu i szeregu powiązanych koncertów Andrea Garavaglia opuścił zespół, aby zająć się innymi osobistymi zobowiązaniami, a miejsce perkusisty zajął wówczas Ivan Carsenzuola, nasz wieloletni przyjaciel, i jeszcze jeden bardzo utalentowany muzyk, który do tej pory grał tylko w zespołach coverowych. Podsumowując, mówienie o "świeżej krwi" może być słuszne, ale nie możemy zapominać, że mówimy o ludziach z ponad 20letnim doświadczeniem na scenie muzycznej, tak bardzo utalentowanych i profesjonalnych, nawet jeśli jest to ich pierwszy zespół muzyczny tworzący własny materiał. Skoro padł temat Manuela, to muszę stwierdzić, że momentami brzmi on zupełnie jak Bruce Dickinson. Czy celowo szukałeś kogoś, czyj głos jest podobny do wokalisty Iron Maiden?
Niekoniecznie. To prawda, że kiedy pisałem piosenki, robiłem to, wyobrażając sobie, że śpiewane są w tradycyjnym stylu heavy metalowym, ale przede wszystkim chciałem kogoś, kto byłby podekscytowany, wykonywaniem tego typu muzyki. Kogoś, kto pokazałby prawdziwą pasję i oczywiście kogoś mającego świetny głos! Manuel spełniał wszystkie trzy punkty, więc był idealnym gościem na to miejsce. Właśnie wydaliście Wasz drugi album zatytułowany "Zero Hour is Now". Jak mógłbyś opisać ten album w porównaniu z debiutanckim "Better Beware"? Jest to oczywiście krok naprzód, ponieważ w porównaniu z pierwszym albumem jesteśmy bardziej samoświadomi jako zespół, również dzięki odpowiedniej liczbie koncertów, które zagraliśmy w ostatnim czasie. Jeśli chodzi o styl, wcale się nie zmieniliśmy: to, co gramy, jest dokładnie tym, co lubimy i co mamy w środku, więc jest to dla nas wszystkich bardzo naturalne. Kolejną ważną różnicą jest to, że utwory z nowego albumu zostały stworzone specjalnie w tym celu, podczas gdy te na pierwszym albumie były zbiorem kawałków napisanych w ciągu ponad 20 lat. Z tego powodu można powiedzieć, że nasza druga płyta jest bardziej spójna. Wreszcie, osobiście uważam, że niektórzy z nas zrobili ogromny postęp, a zwłaszcza tyczy się to naszego wokalisty Manuela. Jak tworzyliście ten materiał? Czy odpowiedzialna jest za to jedna osoba, czy może pra cowaliście solidarnie jako cały zespół? Jestem głównym kompozytorem całej muzyki i autorem tekstów. Ogromną pomoc ze strony samego Manuela otrzymałem w zakresie linii wokalnych. Te z "Zero Hour is Now" zostały w całości napisane przez niego. Od tego albumu opracowaliśmy precyzyjny proces twórczy, który wydaje się działać naprawdę dobrze: wymyślam całą strukturę muzyki, potem na ich podstawie Manuel wymyśla linie wokalne. Potem piszę teksty, wybierając temat, który moim zdaniem może najbardziej pasować do klimatu utworu. Kiedy już to zrobimy, docieramy do reszty zespołu i finalizujemy aranżacje. Oczywiście każdy ma wkład w konkretny instrument. Fakt, że w zespole jest tylko jeden lub dwóch głównych autorów tekstów, jest, moim zdaniem, sposobem na uzyskanie konkretnego kierunku dla zespołu. Utwór, na który zwróciłem szczególną uwagę, jest "Hordes Of Destruction". Refren tej piosenki brzmi jak prawdziwy metalowy hymn. Szczerze mówiąc, kiedy zaczynam pisać piosenkę, nie mam zamiaru sprawić, by brzmiała w taki czy inny sposób. Chcę tylko, aby działała w wykorzystując drzemiący w niej potencjał. Pierwszą rzeczą, którą napisałem w przypadku tego kawałka był główny riff i akordy, które, nawiasem mówiąc, są również podstawą refrenu. Myślę, że dzięki wokalowi Manuela ten utwór rzeczywiście brzmi jak metalowy hymn. Chciałbym również zapytać o piosenkę "Shattenjager". Jesteście Włochami, śpiewacie po angielsku, więc dlaczego użyliście niemieck iego słowa w tytule? Wynika to z tematyki tekstu. Kiedy byłem młody, w latach dziewięćdziesiątych, bardzo interesowałem się grami wideo, w szczególności grami przygodowymi. Moimi ogólnymi faworytami były te z wydawnictwa o nazwie Sierra.
W zasadzie miałem je wszystkie, byłem prawdziwym harcorowym fanem. Między innymi była taka gra, nazywała się Gabriel Knight. Jej głównym bohaterem był badacz zjawisk nadprzyrodzonych. Był on pochodzenia niemieckiego, dlatego też nazywał się "Shattenjager", co dosłownie oznacza "Łowca Cieni". Od ponad 20 lat miałem pomysł napisania o nim piosenki, ale nigdy nie miałem okazji tego zrobić. Wreszcie, w przypadku tej konkretnej piosenki nastrój, muzyka i czas były odpowiednie, więc w końcu mi się udało. Jestem bardzo zadowolony z rezultatu i wygląda na to, że jest to jeden z najbardziej docenianych utworów na tym albumie. Jako utwór dodatkowy zawarliśmy również wersję tego utworu, całkowicie zaśpiewaną w języku niemieckim (wersja albumu, którą ja otrzymałem do recenzji tego bonusu nie zawiera - przyp. red). Było to zabawne, choć z racji tego, że Manuel słabo zna ten język, niełatwe do zaśpiewania. Ten utwór zawiera również charakterystyczne partie gitary basowej, które trochę odstają od Waszego stylu. Tak, jest konkretna sekcja utworu, w której gitara zatrzymuje się i słychać tylko bas, perkusję i wycie wilków! Chcieliśmy, aby ta część była bardzo klimatyczna, więc aby uzyskać ten nastrój, dodaliśmy dziwne efekty na instrumentach, sprawiając, że zabrzmiało to dość przerażająco, i myślę, że nam się to całkiem udało. Szczerze mówiąc, to jedyna odstępstwo w porównaniu do naszego typowego grania. Myślę, że reszta utworu nie różni się stylistycznie od innych.
działa. Wręcz przeciwnie, potrzebujesz kogoś z precyzyjną wizją, aby sfinalizować sprawę. Mówiąc to, roli producenta nie należy mylić z rolą realizatora dźwięku. Tą funkcję ponownie pełnił Andrea Garavaglia, podobnie jak na pierwszym albumie. Będąc wieloletnim przyjacielem, doskonale wie, jak powinien brzmieć Black Phantom zarówno jako grupa jak i każdy pojedynczy instrument z osobna. Ten album podobnie, jak debiut został wydany przez Punishment 18 Records. Wygląda na to, że jesteś naprawdę zadowolony ze współpracy z nimi. Czy mógłbyś polecić tę wytwórnię innym zespołom? Myślę, że satysfakcja jest wzajemna (śmiech). Tak, zrobili świetną robotę przy naszym pierwszym albumie. Zainteresowanie była natyle duże, że musieli wypuścić dodatkowy nakład, co obecnie nie zdarza się zbyt często. Dzięki temu wspaniałemu partnerstwu mogę wyrażać się o nich w samych superlatywach. Wspieramy się nawzajem, a dobre wyniki, które obecnie osiągamy, są tego efektem. Tak trzymać! Wasz nowy album to obecnie najczęściej oglądany/ słuchany album na kanale YouTube
Co sądzisz o ruchu NWOTHM? Czy podążasz za tym, co się dzieje na tej scenie? Jasne! To moja ulubiona muzyka i poza tym, że sami jesteśmy jej częścią, naprawdę lubię słuchać innych zespołów tej samej fali co my. Myślę, że ruch NWOTHM jest świetny, ponieważ dotyczy muzyki, która jest nieśmiertelna i wykracza poza ograniczenia czasowe i łączy pokolenia. Widzę wiele innych zespołów, które robią to, co my. Wszyscy gramy nie ze względów komercyjnych czy trendów, ale dlatego, że naprawdę to uwielbiamy, a muzyka pochodzi prosto z serca. Widzę w tym ruchu ogromną szczerość. Czy zastanawiasz się nad eksperymentami muzycznymi w przyszłości? A może przeciwnie, nie dopuszczasz myśli, że mógłbyś przestać być lojalnym wobec klasycznej heavy metalowej formuły? Zasadniczo niczego nie wykluczam, ale najprawdopodobniej nie przewiduję żadnych zmian w naszej ofercie. Cieszymy się z tego, co robimy, robimy to dobrze i nie mamy żadnej presji, aby być bardziej komercyjnym, nowoczesnym, itp. zespołem... Więc po co zawracać sobie głowę? Będziemy postępować zgodnie z
"Aboard The Rattling Ark" ma za to bardzo interesującą partię perkusji. To pomysł naszego perkusisty Ivana Carsenzuoli i zgadzam się z Tobą, że naprawdę wykonał świetną robotę. Jeśli chodzi o wprowadzenie, specjalnie poprosiłem go, aby stworzył nastrój, który mógłby przypominać dźwięk jadącego pociągu, ponieważ ten motyw pojawia się w tekście. Podsumowując, jest kilka momentów, w których Ivan otrzymał wolną rękę, aby dosłownie "oszaleć" i wypełnić swoje partie perkusyjne tym, co mu w duszy gra... Wydaje mi się, że wolność jest głównym powodem, dla którego perkusja robi w tym utworze świetną robotę. Najdłuższy utwór na albumie to "The Road". Słyszę tam wyraźne wpływy ostatnich dokonań Iron Maiden... Cóż, jak już mówiłem, wszystko, co wychodzi z naszego umysłu i naszej głowy, jest całkowicie spontaniczne i niezamierzone. Oczywiście nie ma wątpliwości, że Maiden ma i zawsze miał na nas ogromny wpływ. Mogę powiedzieć, że pochlebia nam to porównanie, ponieważ mówimy o najlepszym zespole heavy metalowym na świecie. Jeśli o mnie chodzi, słucham Iron Maiden od 35 lat, więc ich styl muzyczny stał się bez wątpienia częścią mnie. Oczywiście nie kopiuję żadnych riffów, ale czasami zdarzyło mi się napisać coś, co może ich twórczość przypominać. Wcale mi to nie przeszkadza. Jesteś również producentem albumu. Czy bałeś się powierzyć tą robotę komuś spoza zespołu? To nie jest kwestia strachu, tylko tego, że zawsze trzeba mieć lidera projektu, który ma ostatnie słowo w kwestii najważniejszych decyzji. Szczególnie gdy pracujesz nad albumem, a Twój czas jest oczywiście ograniczony. Przykro mi to mówić, ale demokracja w zespole nie
Foto: Black Phantom
"NWOTHM Full Albums". Co sądzisz o tej formie dystrybucji muzyki? Szczerze mówiąc, na początku byłem trochę sceptyczny. Przypomnę, że jestem w zasadzie starym dinozaurem, a moje odciski nie pozwalają mi zbytnio ufać obecnej nowej formie dystrybucji cyfrowej. Nadal nie lubię tego, ale muszę przyznać, że była to dobra promocja. Dzięki temu zdobyliśmy wielu nowych słuchaczy i otrzymaliśmy wiele pozytywnych opinii na całym świecie! Tak więc naprawdę musimy podziękować chłopakom z "NWOTHM Full Albums" za ich wysiłki i wspaniałe wsparcie, którego nam udzielili. Muszę zresztą podkreślić fakt, że nie otrzymujemy ani grosza z tych wyświetleń na YouTube, więc nadal zachęcam ludzi, którzy polubili naszą muzykę, do zakupu albumu (prawdopodobnie w naszym sklepie internetowym), aby umożliwić nam inwestowanie w nasze kolejne albumy. Promocja jest bardzo przez nas doceniana, ale jeśli nie damy rady kontynuować działalności ze względów finansowych, jaki jest jej sens? Chyba się ze mną zgodzisz?
jedyną znaną nam formułą: pisz, co czujesz, graj, co czujesz i bądź sobie wierny. Większość z Was zaczęła grać w latach 80tych. Jakie były główne różnice między włoską sceną heavy metalową wtedy i teraz? Ach, mówimy o dwóch zupełnie różnych pokoleniach. To tylko znak czasów: bez internetu i wszystkiego, czego możemy dziś doświadczyć, naprawdę nadaliśmy ogromną wartość samej muzyce. Dzieciaki chodziły podekscytowane na każdy koncert, mały lub duży. Dziś, przeciwnie. Wydaje mi się, że w tej chwili ludzie naprawdę głęboko zainteresowani muzyką metalową są naprawdę nieliczni, mając do dyspozycji milion innych rzeczy jednym dotknięciem palca. Jest to coś, co można zauważyć na całym świecie, nie tylko we Włoszech, a nie tylko na scenie metalowej. Niestety nie można nic przeciwko temu zrobić, a nawet narzekanie nie działa. Jest to po prostu znak czasów, który trzeba zaakceptować. Niestety. Od początku istnienia Black Phantom graliś cie wiele koncertów we Włoszech. Co Twoim
BLACK PHANTOM
57
HMP: Masz bogaty dorobek muzyczny, ale niemal wszystkie płyty jakie nagrałeś (poza Road Warrior) to cięższe odmiany metalu. W latach 90. uległeś wszechobecnej modzie na taką muzykę czy klasyczny heavy metal odkryłeś dużo później? Denimal: Cóż, metal odkryłem we wczesnych latach 80. w bardzo młodym wieku! W latach 90. nie tylko aktywnie działałem w moich kapelach, ale też byłem płodnym autorem kawałków i riffów, które nie pasowały do tych moich "ekstremalnych" zespołów. Te riffy przez jakiś czas trwały w uśpieniu, póki nie wypłynęły przy okazji kapeli Johnny Touch (heavy metal - red.). Część materiału, który wylądował na Road Warrior, też zawiera riffy stworzone w latach 90.
Foto: Black Phantom
zdaniem jest najbardziej fascynujące w graniu na żywo? Wiesz, już samo tworzenie muzyki jest dla nas już bardzo satysfakcjonujące. Bezcenne jest oglądanie płyty CD i słuchanie jej. To w końcu wynik długiej listy wysiłków osobistych i grupowych. Powiedziawszy to, jest coś jeszcze bardziej satysfakcjonującego i jest to szansa na pokazanie Twojej muzyki innym ludziom, aby sprawili, że dobrze się przy niej bawią. Obserwowanie ludzi cieszących się tym, co stworzyłeś, jest chwilą, która naprawdę sprawia, że warto. Najbardziej fascynujące są te chwile, kiedy jesteś w stanie zachęcić widownię do śpiewania Twoich kawałków. To zawsze wywołuje u mnie ciarki na plecach Mamy właśnie epidemię Covida - 19, który jest drastycznie odczuwalna szczególnie u Was we Włoszech. Jak zmieniło się Twoje codzienne życie od początku tego szaleństwa? Jak możesz sobie wyobrazić, to było szalone. Oprócz bycia zmuszonym do pozostania zamkniętym w domu, to strach sprawił, że nasze życie było bardzo stresujące. Nasze życie codzienne zmieniło się całkowicie, z powodu tej blokady. Mówiąc o zespole, musieliśmy przerwać wszystkie działania, od koncertów na żywo po wywiady radiowe, nawet próby nie były możliwe. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zacząć pisać nowy materiał, aby móc się poruszać i nie marnować cennego czasu. Jeśli naprawdę chcemy zobaczyć jasną stronę tego szaleństwa, możemy powiedzieć, że był to bardzo, bardzo bogaty i kreatywny okres, jeśli chodzi o pisanie piosenek. Z pomocą Manuela, przy użyciu metody, o której już mówiłem, udało mi się napisać 20 nowych piosenek: 15 z nich jest już
całkowicie ukończonych, z tekstami i wszystkimi innymi elementami, podczas gdy pozostałe 5 nadal potrzebuje linii wokalnej. To chyba lekcja: postaraj się jak najlepiej wykorzystać wszystko, co daje Ci los. Nawet, jeśli jest to coś całkowicie nieprzewidywalnego i negatywnego. Jak sobie radzicie z niemożnością grania na żywo? Niemożliwość grania na żywo uderzyła nas naprawdę mocno: musieliśmy anulować 9 koncertów w całych Włoszech, które zostały już zarezerwowane, więc nie możemy należycie promować naszego nowego albumu "Zero Hour is Now", robiąc to, co kochamy najlepiej. Jedyną promocją, którą postanowiliśmy zwiększyć na dzień dzisiejszy, jest widoczność na stronach internetowych i czasopismach z recenzjami i wywiadami. Ciężko pracujemy, aby poszerzyć nasze kontakty, aby więcej osób miało świadomość istnienia Black Phantom i usłyszało nasz nowy album. Reszta wolnego czasu, jak już mówiłem, jest i będzie poświęcona na pisanie nowych utworów, nawet jeśli jest to dość dziwne, gdyż właśnie opublikowaliśmy swoją drugą płytę i już pracujemy nad trzecią. Z drugiej strony nie chcemy zastępować koncertów na żywo tandetnymi nagraniami domowymi: wiem, że w zasadzie każdy znany zespół na świecie zrobił coś podobnego, ale to nie jest nasza bajka. Chcemy z godnością zaproponować naszą muzykę na żywo. Wydaje mi się, że wydanie nagrania domowego, odtwarzanie każdego z nich w salonie nie oddaje sprawiedliwości utworom, jest tylko sposobem na ich dewaluację. Zatem nie ma alternatywnych sposobów: po prostu poczekamy na kolejne koncerty, a tymczasem będziemy gromadzić nowy materiał na kolejne wydania. Dziękuję bardzo za ten wywiad! Dziękujemy za wsparcie i miejsce na Waszych łamach. W tych niespokojnych czasach jest to bardzo cenne! Miejmy nadzieję, że wcześniej czy później nadejdzie dzień, gdy wszyscy będą mogli znów cieszyć się muzyką, którą najbardziej kochają. Metal On!! Bartek Kuczak
58
BLACK PHANTOM
Choć ludzie słuchający metalu odżegnują się od zjawiska mody, prawda taka, że nie da się jej uniknąć. W USA i Europie wiele zespołów powstaje lub zmienia się pod wpływem panujących akurat trendów w świecie metalu. Dużo mniej znam scenę australijską. Obserwowałeś też takie zjawisko wśród swoich znajomych muzyków w Australii? Heavy metal początkowo był niezależnym buntem, jednak szybko przejęły go duże wytwórnie i ich nowopowstałe spółki. Wiele zespołów przekupiono obietnicą kasy, rozrób, narkotyków i panienek. Niektóre kapele się temu oparły i obchodziła ich raczej muzyka czy fani niż dekadencja. Zajęło dziesięć lat, zanim heavymetalowa scena ustąpiła następnej modzie - na grunge. Mówię, krzyżyk na drogę wszystkim. Logo zespołu, grafika na okładce, wydawanie dema na kasecie, data "1986" umieszczona w nazwie konta na Waszym fanpage'u - wszystko utrzymanie w klimacie lat 80. Naprawdę chciałbyś się cofnąć 30-40 lat wstecz? Musieliśmy dodać sobie kilka lat, w przeciwnym razie domena na FarsaBooku nie byłaby dostępna. Rok 1986 był znakomity dla heavy metalu. Tak samo jak 1978. No i nie zapominajmy o 1981. To tylko internet. Rzecz, która mam nadzieję niedługo zniknie. Ale odpowiadając na Twoje pytanie, z erą, która była 30-40 lat temu wiążą się same fajne rzeczy. W zasadzie wszystko było wtedy lepsze. Światek metalu był większy, bardziej wygłodniały i bardziej doceniał lokalną scenę. A więc tak, takiej sceny pragnę, Ty też powinnaś. Zwłaszcza w świetle nadciągającej właśnie technokracji. Do tego nawiązywałem nawet w Road Warrior, choć ludzie wciąż myślą, że "to tylko teksty".
Nadciąga technokracja Denimal z Road Warrior to człowiek z wizją. Wie, czego chce w muzyce, brzmieniu i tekstach. Co więcej, opowiada o tym z typowym dla Australijczyków luzem i nonszalancją. Zespół wydał właśnie drugą płytę i to ona była osią naszej rozmowy. Tworząc "retro klimat" w Road Warrior sięgasz czasem do pamięci i do tych wczesnych lat 90, w których tworzyłeś. czy inspiracje czerpiesz z zupełnie innych źródeł? Te "klimaty retro", o których mówisz, to wartość, którą najbardziej lubię we wszystkim, czego słucham. Mierzi mnie zimna, prosta, bezwymiarowa produkcja. Studia nagraniowe minionych lat to było jednak coś innego. Wykorzystywało się duże, specyficzne przestrzenie, żeby wywołać efekt grania live, a efekty pogłosu, jak choćby talerzy, były normą. Obecnie zespoły mogą nagrywać wprost na komputer w sypialni z całą masą wtyczek, które próbują naśladować głebię starych nagrań. Zrobiliśmy dużo nagrań na żywo, takie lubię we wszystkich moich zespołach. Raczej nie ma też click tracków. I to ma sens. Ten "klimat retro" to tak naprawdę "klimat prawdziwego zespołu". Tematyka obu płyt Road Warrior, ale też estetyka okładek i klimat samej muzyki ma w sobie dozę mroku. Oczywiście niejeden klasycznie heavy metalowy zespół reprezen tuje taki klimat, ale w przypadku Road Warrior podejrzewam pokłosie Twoich poprzednich zespołów. Klasyczny metal też może mieć ciemnie odcienie. W sferze tekstów na ostatniej płycie poruszam w większym stopniu mroczne i bardziej realistyczne tematy. Na pewno przeniknęły tu wpływy z moich poprzednich "ekstremalnych" zespołów, ale gdzie i jak dokładnie, nie potrafię wskazać.
nim weszliśmy do studia. Poza tym pomiędzy płytami odbyło wiele prób granych przez cały zespół. Wiesz, tempo nie przejawia się tylko w ogólnym tempie kawałków. To też same riffy gitarowe, które mogą być dość skomplikowane i wymagają innego rodzaju szybkości. Blasty nie oznaczają, że będzie szybko. A dla mnie najszybszym zespołem świata wciąż jest Watchtower! "Mach II" zdradza wiele inspiracji. W "Thunder n' Fighting" słychać inspirację m.in. Virgin Steele, "Nocturnal Arrest" ogólnie ruchem NWoBHM, w "Tonight's Nightmare" Raven. O tak, lubię Virgin Steele, ale Raven nie słucham. Cóż, mogę Ci powiedzieć co ostatnio mieliłem w wieży, to może będzie można porównać. Manowar, Virgin Steele, Omen, Savatage, Dokken, Racer X, Dio, Jag Panzer, Hammeron, SA Slayer... Moje słuchanie muzyki znów coś nieco poruszyło i nowa płyta już zawiera ciekawe brzmienia. Wydałeś już drugą płytę, ale wciąż niewiele osób słyszało o Road Warrior. Mimo tego, że klasyczny heavy metal na szczęście wrócił do łask, w przeciwieństwie do wielu kapel z np. Kanady czy Szwecji, jesteście prawie nieznani. Taka niszowa popularność Ci wys tar-cza czy po prostu coś idzie nie tak?
Trudno jest bytować w Australii, płasko i prosto. Przedostanie zespołu z Australii do Stanów czy Europy jest drogie i niewygodne. Trochę mnie to martwi, choć nie tak bardzo, bo przecież były kapele, które szybko zyskały popularność wraz z pierwszą płytą i równie szybko zniknęły ze szczytu. Może w naszym przypadku musi to zająć kilka płyt? W tym momencie i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo na świecie ogół kapel ma wszystko wstrzymane. Najlepszą metodą na popularność jest inten sywne koncertowanie. Właśnie wydaliście druga płytę, macie skład i moglibyście nieco pokoncertować... Zgaduję, że epidemia pokrzyżowała Wam plany? (Śmiech) Ta cała pandemia, co za żart. W Road Warrior chodzi o ucieleśnienie męskości w ludziach i cywilizacjach, całkowicie. Poczytaj sobie teksty. Ludzie myśleli, że to, co w nich poruszałem to jakaś nowinka! Pff. A prawda taka, że teraz wszyscy siedzą w domach i płaczą z powodu budzącego wątpliwości "wirusa" i cierpią przez maniaka Billa Gatesa. To pokazuje jak słabe stały się nasze cywilizacje. A Gates był pozwany za zbrodnie w Indiach i Afryce, a jak na ironię nie jest lekarzem. Walczę, ponieważ nadchodząca technokracja pozbawi nas wrodzonych, konstytucjonalnych praw. Dla mnie Road Warrior to muzyka nadciągającego oporu i prędzej umrę niż dam się pozbawić wolności tym "Elitarnym Okultystom". Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Przemysław Doktór
Okładka "Mach II" kojarzy mi się z ilustracjami do starych książek science-fiction. Nie tymi komiksowymi albo z gatunku spaceopera tylko klasycznymi książkami sciencefiction, w których przyszłość często jest rysowana w ciemnych barwach. Okładkę do "Mach II" zamówiliście czy kupiliście gotowy, gdzieś znaleziony obraz? Została ona stworzona przez tę samą artystkę, która zrobiła nam okładkę debiutu. Pomysł na obie to była nasza wizja. Ma charakterystyczny styl i używa oldschoolowych środków do tworzenia sztuki. Jako, że jej styl jest unikatowy, będziemy z nią współpracować, dopóki nie będzie miała dość! (śmiech) Tytuł płyty kojarzy mi się z zawrotną prędkością i pasuje do statku kosmicznego z okładki. Najbardziej jednak pasuje do samej muzyki - płyta ma dużo więcej szybkich temp niż poprzedniczka. Rzeczywiście tytułem chciałeś wyrazić zmianę stylistyki, czy to zupełny przypadek? Użyłem terminu "Mach II" dlatego, że jest to "drugie podejście" czy "druga wersja", ale też dlatego, że kojarzy się z terminem "Mark 2". Jeśli zaś chodzi o tempo, to czysty przypadek. Wydaje mi się, że odrobinę przyspieszylismy przez to, że graliśmy te kawałki na żywo, za-
Foto: Word Warrior
ROAD WARRIOR
59
Szok końcowy Pewnie większość z Was przeżyła podwójny szok związany z Traveler. Szok numer jeden to koncert w Polsce odwołany w ostatniej chwili, a numer dwa - kształt nowej płyty. Jest mniej przebojowo, ale za to gęściej i bardziej zróżnicowanie. W naszej rozmowie Matt Ries, gitarzysta i jednocześnie głowa Traveler, wyjaśnia skąd wzięły się zmiany na "Szoku końcowym". HMP: Wzorem klasycznych heavymetalowych zespołów lat 80. wydaliście drugą płytę zaraz po debiucie. Bardzo się cieszę! Ponieważ druga płyta jest odmienna stylistycznie, podejrzewam, że to nowy materiał, który pisałeś w 2020 roku. Matt Ries: Tak! W większości. Co prawda pomysły na kawałki "Shaded Mirror" i "Termination Shock" miałem już, kiedy pisałem pierwszy album, ale nie były one jeszcze wykończone. Wstrzymałem je aż do teraz. Cieszę się, że to wyhaczyłaś! Zaskoczyłeś mnie nową płytą. "Traveler" był prostszy i bardziej przebojowy. Na "Termi-
określić jako Wasz wyznacznik. W morzu nijakich zespołów posiadanie własnej cechy charakterystycznej, jest na wagę złota. Zgadzasz się, że Waszą są wpadające w ucho, dobrze skomponowane gitary? Nie. Myślę, że to już na zawsze będzie domena Thin Lizzy i Iron Maiden. Ale to stąd wyrosły nasze pomysły - te zespoły siedziały mi w głowie odkąd pamiętam. Po prostu odpaliły nam płomyk ze swojej pochodni. Zazwyczaj pierwsza płyta zespołu to efekt wieloletnich marzeń, zbiór pomysłów pow stających na przestrzeni lat. Na zrobienie drugiej płyty, zwłaszcza gdy wydaje się ją
stockowego metalowego automatu perkusyjnego. Naprawdę nie jestem fanem takiego brzmienia, jak zresztą nikt w zespole. To najważniejsza zmiana. Druga, to fakt, że tym razem bawiliśmy się brzmieniem basu. Więcej basu. Mniej brzdąkania. Jest kilka rzeczy, które razem sprawiły, że ta płytami brzmi, jak brzmi. A oceniając to brzmienie korzystałeś z "testu samochodowego"? Jak zawsze. W tę i we w tę, aż będzie takie jak trzeba. To najbardziej wiarygodna metoda (śmiech). Co Was zainspirowało do takiego tytułu? (poza tym, że świetnie brzmi i pasuje do konwencji). Przyznam, że dopiero dzięki Waszej płycie dowiedziałam się o istnieniu takiego zjawiska. Za ten tytuł pełne uznanie dla Dave'a! Wszyscy mamy w sobie trochę kosmicznego śmiecia, ale Dave zagłębia się w to nieco głębiej niż my wszyscy. "Szok końcowy" to granica pomiędzy oddziaływaniem słonecznym a przestrzenią kosmiczną. Za tą granicą jest już tylko śmierć. Dlatego na okładce można zobaczyć naszego starego kumpla wciągającego statek kosmiczny za tę linię. Zajebisty pomysł. Dzięki Dave!
Foto: Traveler
nation Shock" gracie gęściej, a na samej płycie więcej się dzieje. Na pierwszej płycie wiele kawałków miało taką samą konstrukcję. Taki sposób pisania sprawiał mi kupę frajdy. Jednak tym razem chciałem zerwać z tym zwyczajem, właśnie dlatego postanowiłem świadomie się nie powtarzać. Nie wspominając już o tym, że tym razem w pisanie materiału wkład miało więcej członków zespołu. Z pewnością wpłynęło to na zmianę. Właśnie, co do wkładu innych muzyków. Na "Traveler" sam nagrałeś wszystkie basy. Na nowej zagrał już Dave Arnold. Cóż, oto powód dla którego byłem tak podjarany, żeby mieć go na pokładzie. To totalny mistrz basu. Jego wkład spowodował ogromną różnicę. Choć płyta jako całość jest mniej przebojowa - same riffy i harmonie są bardzo zgrabne i chwytliwe. Po drugiej płycie można już je
60
TRAVELER
rok później, czasu ma się mniej, pomysły rodzą się w krótszym czasie. Czułeś różnicę, pisząc na obie płyty? Na pewno kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę miałem masę pomysłów i ogromną ambicję, żeby poprowadzić zespół według własnej wizji. Tu chodzi tylko o ilość czasu - jeśli czekalibyśmy kolejne 2-3 lata na następny krążek, nasz rozpęd mógłby się rozmyć w morzu zespołów, o których mówiłaś. Choć w przypadku drugiego albumu pojawiła się pewna konkretna różnica - tym razem naprawdę chciałem, żeby wszyscy członkowie mieli swój wkład. W końcu jesteśmy wspólnym organizmem. A co z tego wyszło, to "Termination Shock". W poprzedniej rozmowie mówiłeś "najprawdopodobniej przy najbliższym nagraniu polepszymy trochę produkcję". Rzeczywiście, zauważyłeś, że zaszły jakieś zmiany? Największą zmianą było chyba brzmienie bębnów. Poświęciliśmy im wiele uwagi. Bardzo nie chcieliśmy żeby zabrzmiały jak z jakiegoś
Moje ulubione numery z nowej płyty, to "STK" i "After the Future" - mają klimat, są świetnie skomponowane i te gitary! Dodatkowo oba kawałki przywołują fragmentami klasyki heavy metalu. "STK" - "Childhood's end" Iron Maiden, a "After the Future" linie wokalne Warlock (od 2.20 minuty). Z "STK" nie jestem zaskoczony! Ten numer podarował nam JP Fortin z Deaf Dealer. To absolutne wyróżnienie móc robić wszystko co w naszej mocy z niewydanym wcześniej kawałkiem Deaf Dealer. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Nie zaprzeczam, że te zespoły wywarły na nas wpływ. Naprawdę fajnie, że wyciągnęłaś "After the Future". Pisaliśmy ten kawałek zupełnie na opak. Wiele melodii i wpadających w ucho motywów przyszło po samym procesie nagrywania. Po prostu wciąż zmienialiśmy i dodawaliśmy różne rzeczy, dopóki numer nie był skończony. Niektóre kawałki kojarzą się z twórczością niemieckiego Scanner z lat 80. Mam na myśli "Terra Exodus" czy numer tytułowy. Ponieważ też - jak sądzę - sięgnęliście do tematyki SF, zastanawiam się, czy rzeczywiście Scanner nie był Waszą inspiracją. Scanner kocham bezwarunkowo, ale nie powiedziałbym, że wywarł na nas wpływ w kwestii kosmosu. Scanner zrobił to lepiej niż ktokolwiek. Ja nie chcę się z tym pieprzyć.
Muszę przyznać, że bardzo czekałam na Wasz koncert we Wrocławiu. Był na liście najbardziej wyczekiwanych koncertów roku. Niestety wydarzyła się niezależna od nas wszystkich sytuacja. Jeszcze do wczesnego popołudnia w dniu koncertu myślałam, że co jak co, ale na odwołanie tego koncertu jest już za późno. W pierwszej chwili wszyscy byliśmy rozgoryczeni, że koncerty masowo się odwołują, a jako jeden z pierwszych - Wasz. Dziś, z perspektywy czasu widzę, że zagrożenie jest większe, niż początkowo myśleliśmy. Wy trafiliście w samo serce wydarzeń. Jak dziś, po powrocie do domu myślicie o tej sytuacji? Poza ulgą, rzecz jasna. Cieszę się, że większość ludzi wie, z czym się wtedy borykaliśmy. To nie była łatwa decyzja. Nie jechaliśmy przecież po to, żeby bez powodu odwoływać nasz koncert. Co 4-6 godzin słyszeliśmy coraz to gorsze wieści. To po prostu narastało wymykając się spod kontroli akurat wtedy, gdy jechaliśmy do Polski. Mieliśmy do wyboru albo podjąć ryzyko i przekroczyć granicę, albo potencjalnie utknąć na kwarantannie. Zdecydowaliśmy się rozegrać to bezpiecznie i cieszę się, że to zrobiliśmy. Ale co się stało to się nie odstanie, a my już zaklepujemy terminy na przyszłoroczną trasę, żeby to nadrobić! Najważniejsze, że wszyscy są bezpieczni i zdrowi. W komunikacie o odwołaniu polskich koncertów pisaliście na Facebooku, że planujecie zagrać na Up The Hammers. Restrykcje związane z epidemią szybko podjęła też Grecja, Wy byliście wtedy w trasie. Odwołanie Up The Hammers zaskoczyło Was gdy byliście w drodze czy już przekroczyliście gre-
Foto: Traveler
cką granicę? W tym czasie zabunkrowaliśmy się w hostelu w Hof w Niemczech. Przez kilka dni wciąż powtarzaliśmy, że "nie będziemy zaskoczeni, jeśli odwołają Up The Hammers". I kiedy byliśmy już tego prawie pewni, dostałem wiadomość od Manolisa, który powiedział "natychmiast lećcie do domu". I tak zrobiliśmy. Kupiliśmy awaryjny lot do Paryża, skąd było nasze połączenie z Atenami. Czekając na nasz samolot zostaliśmy na lotnisku przez 3 dni zapijając się na śmierć, bo każdy lot last minute do domu kosztował przynajmniej 4000 dolarów. Zamknęli granicę z Francją dwie godziny po na-
szym wylocie. O mały włos! Jak spędziliście czas przymusowego pobytu w Europie? Złapaliście jakąś inspiracje na przyszłe kawałki? Myślę, że nadciąga skok wirusowej tematyki wśród zespołów wydających teraz nowy materiał (śmiech). Ja się nie dam w to wciągnąć. Poszukam inspiracji w innym miejscu. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
Metal to postawa, pożądanie i głód Powyższy tytuł może wydawać się wyświechtanym sloganem, ale w przypadku czterech młodych Szwedów z Commando nie ma o tym mowy. Tradycyjny heavy w ich wydaniu jest ostry, drapieżny i surowy, a chłopaki zapowiadają, że EP-ka "Rites Of Damnation" to dopiero początek, bo pracują już nad długogrającym materiałem. HMP: Jesteście młodzi, więc niecierpliwi? Dlatego też nie chcieliście długo czekać na pierwszą płytę, stąd decyzja o rozpoczęciu oficjalnej dyskografii Commando minialbumem, nie długogrającą płytą? Robin: Fakt byliśmy niecierpliwi i mam na myśli to, że w pewnym sensie na początku każdy zespół taki jest, ponieważ szybko chętnie coś wyda i pokaże do czego jest zdolny. Uznaliśmy, że te sześć utworów musi zostać wydanych, abyśmy mogli "pozostawić je za sobą" i skupić się na następnym kroku. Kawałki z EPki nie zostały napisane specjalnie na nią, były to ogólnie nasze pierwsze kompozycje i uważaliśmy, że EP-ka będzie dobrym punktem wyjścia, więc zebraliśmy je razem na jednym wydawnictwie. Gdyby ktoś chciał, mógłby też argu-
cie nie tylko w wersji cyfrowej, ale również na kasecie - zależało wam na posiadaniu nagrań na tym oldschoolowym nośniku, co pod kreślało ich podziemny charakter? Nie wiem wiele na ten temat, po prostu podoba nam się ten format. Wszyscy dorastaliśmy w erze CD, więc pomysł na nośnik fizyczny zawsze był przy nas, nawet w naszych poprzednich zespołach. Kaseta jest prosta, tania i praktyczna. Jest przenośna i łatwa do noszenia po koncercie itp. Jeśli chodzi o tradycyjną kasetę z powodów wymienionych przez ciebie jest to prawdopodobnie prawdziwe odnośnie do sceny podziemnej. Na oficjalnej scenie nie jest to tak powszechne. Jednak zaobserwowałem, że wiele popularnych zespołów wydaje swoją muzykę również na taśmach i myślę, że
cords? Można powiedzieć, że to wymarzona firma dla takiego zespołu jak Commando, dzięki czemu macie swój pierwszy poważny materiał na płytach kompaktowych i winylowych? Zdecydowanie! Byliśmy podekscytowani, gdy High Roller chcieli podpisać z nami kontrakt. Wydali wiele naszych ulubionych płyt i zespołów, więc zawsze mieliśmy na nich oko. Właściwie przesłaliśmy im surowy miks EP-ki, informacje o zespole, kilka zdjęć i nasz pomysł z płytą i Steffen najwyraźniej nas polubił. Wydawanie naszej muzyki na winylu było celem od samego początku; wciąż jesteśmy podekscytowani, kiedy odgrywamy naszą płytę - to surrealistyczne. Początkowo byliście typowym zespołem tworzonym przez kumpli ze szkoły - na jakim etapie doszło do was, że warto poświęcić Commando więcej uwagi, że może być z tego coś więcej niż tylko granie prób, impre zowanie i okazjonalne koncerty? W zasadzie kiedy Eric dołączył w 2017 roku. Wtedy zaczęliśmy pisać muzykę z bardziej osobistej perspektywy, a nie tylko próbować naśladować zespoły z poprzednich lat. Potem, kiedy wydaliśmy nasze demo i graliśmy w "The Abyss" w Göteborgu, gdzie publika przyjęła nas niesamowicie, czuliśmy, że coś się dzieje.
Foto: Commando
mentować, że nasze demo z 2018 roku było naszym pierwszym oficjalnym wydawnictwem, ponieważ zostało wydane profesjonalnie przez wytwórnię. To czytelne nawiązanie do dawnych czasów, kiedy duża płyta była dla wielu młodych zespołów czymś nieosiągalnym, bo wiązała się z posiadaniem kontraktu, wydatkami, etc. Dlatego wielu debiutantów zaczynało od singli czy EP-ek, nierzadko wydawanych samodzielnie bądź niezależnie i niejako poszliście w ich ślady? Nie podążaliśmy niczyimi śladami. Uznaliśmy, że EP-ka jest czymś, co możemy zrobić zgodnie z naszym własnym "harmonogramem" i sprawić, by był to dobry krok. W tym czasie wiedzieliśmy również, że możemy lepiej przygotować nasz debiutancki LP, więc czekaliśmy. Wygląda na to, że jesteście tradycjonalista mi, skoro debiutanckie "Demo 2018" wydaliś -
62
COMMANDO
dzieje się tak dlatego, że artyści zauważyli, jak reaguje na to underground. "Slumbering Death" i "Burn The Sky" nagral iście ponownie na potrzeby "Rites Of Damnation". Szkoda było wam tych numerów, pomyśleliście, że z lepszą produkcją warto przedstawić je większej licznie słuchaczy niż tylko kolekcjonerzy demówek? Żałuję, ale nie ująłbym tego w ten sposób. Lubimy te utwory (mimo, że graliśmy je niezliczoną ilość razy) i surową moc jaką miały na demo. Od samego początku wiedzieliśmy, że nagramy je ponownie, ponieważ zmieniły się po nagraniu demo i wiedzieliśmy, że możemy to zrobić lepiej. W nowych wersjach, niektóre partie bębnów zostały zmienione i skupiliśmy się bardziej na mrocznym klimacie. Mieliście szczęście o tyle, że już na tak wczesnym etapie działalności znaleźliście wydawcę. Jak trafiliście do High Roller Re-
Zawartość "Rites Of Damnation" potwierdza, że inspiruje was nie tylko tradycyjny heavy metal, bo czerpiecie też z innych jego odmian, a do tego nad wyraz zdajecie się doceniać skandynawskie zespoły? Odkrywanie ich muzyki było dla was pewnie niezapomni anym, jedynym w swoim rodzaju przeżyciem, czymś, czego nie można zapomnieć? Kiedy przytaczaliśmy nasze inspiracje przy okazji poprzednich wywiadów, zauważyliśmy, że większość zespołów pochodziła ze Skandynawii. Kapele z tego regionu zawsze miały nieopisany klimat, mroczniejszy, jeśli wiesz o czym mówię. Chcieliśmy, aby nasza muzyka poszła podobną ścieżką, że tak powiem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem zespoły takie jak Morbus Chron, Candlemass, In Solitude, Temisto itp., wiedziałem, że mają coś wyjątkowego. Nadal pamiętam, kiedy dostałem płytę, prezent świąteczny, Bathory - "Jubileum Volume III", na której słuchałem utworów takich jak "Satan My Master", "33 Something" czy "Gods Of Thunder Of Wind And Of Rain". Miałem 11 lat i od początku byłem uzależniony. Pierwszy odsłuch płyty Mercyful Fate czy Venom i? Szok, niedowierzanie, zachwyt, że można grać właśnie tak, chęć dorównania tym mistrzom sprzed lat?
Miałem podobne zdanie na temat tych zespołów, jak w przypadku Bathory. Totalne szaleństwo. Byłem co najmniej zszokowany tym, jak można tworzyć te dźwięki i chciałem ich więcej za każdym razem, gdy ich słuchałem. Mercyful Fate to zespół, o którym dużo rozmawialiśmy, ale nie chcemy się z nimi równać. W tym przypadku ani nie Venom ani żaden inny zespół. Zamiast próbować brzmieć jak oni, staramy się myśleć tak jak oni. Jaki był ich sposób myślenia i inspiracje podczas tworzenia tych ponadczasowych arcydzieł? Co skłoniło ich do napisania tak przełomowej muzyki? Nie mieli wszystkich tych zespołów jak my, żeby obserwować i robić notatki. Czy to nie jest dziwne, że wiele tych dawnych zespołów nie jest już w stanie nawet nawiązać do dawnego poziomu, a te młodsze, mimo tego, że dysponują przecież sporymi możliwościami, dobrymi instrumentami czy zapleczem sprzętowo-technicznym, też nie są w stanie grać na podobnym poziomie - nawet jeśli próbują, to brzmią niczym tania podrób ka, jakaś imitacja? Młodzież ma duży wpływ na to, dlaczego te stare zespoły brzmią aż tak okropnie. Prawdopodobnie nie mają takiego samego głodu w tworzeniu muzyki, jak kiedyś, chociaż nie zawsze. Spójrz na przykład na Satan, ich nowe albumy nagrane po powrocie należą do najlepszych wydawnictw wydanych przez stary zespół, które ukazały się w ostatnim czasie. Nadal mają takie samo podejście i myślenie, jak podczas pisania "Court In Ihe Act". To samo z nowym krążkiem Possessed. Riffy i intensywność są tam niezrównane! Osobiście uważam, że starsze kapele starają się brzmieć "ciężko" w sposób, który wcale nie jest ciężki, produkcja i miks w przypadku 99% ostatnich albumów to kompletna bzdura. Ludzie chwalą Andy Sneapa za jego miksy i nie mogę z tym się nie zgodzić, ale to zupełnie nie jest mój gust. Ostatni album Judas Priest jest najbardziej sterylną rzeczą, jaką słyszałem, podobnie jak w przypadku Saxon. Weźmy na przykład zespół taki jak Metallica, jest to najbogatszy zespół metalowy w historii i wciąż nie jest w stanie nagrać albumu z przyzwoitym brzmieniem. To pokazuje, że metal to postawa, pożądanie i głód. Co do nowszych formacji: starają się brzmieć podobnie jak ich bohaterowie i próbują swoich pomysłów na temat brzmień w stylu "tak powinno to brzmieć". Całym sercem
Foto: Commando
jestem z nimi, ale nie możemy udawać, że "utrzymujemy metal przy życiu", gdy zespoły brzmią tak samo od ponad 30 lat. Wiele grup prawdopodobnie jest zadowolonych z kopiowania swoich ulubionych zespołów, ale nie my! Macie jakieś wypracowane sposoby na uniknięcie tej pułapki, czy też po prostu gracie co lubicie, niczego nie analizując, w myśl zasady, że dobra muzyka i tak obroni się sama? Bardzo dokładnie analizujemy nasze utwory. Niekiedy bardziej niż inni, ale staramy się pisać bardziej oryginalne rzeczy. Niektóre kawałki są pisane podczas jednej próby, inne natomiast wymagają więcej czasu, ale zawsze chcemy postawić nas stół coś innego. To, czy odniesiemy sukces, zależy już tylko od słuchacza. Wśród tych ostrych, bezkompromisowych utworów wyróżnia się "diabelski" instrumental "Djävulsmaskopi" - nie dość, że najdłuższy na płycie, to jeszcze całkiem melodyjny. Myślisz, że Asmodeusz, ponoć wynalazca wszelkich rozrywek z muzyką na czele, mógłby zagustować w tym utworze? (śmiech) To przynajmniej jedna z naszych bardziej skomplikowanych kompozycji. Nasz drugi gitarzysta Felix jest tym, który napisał jej większość, a ma on specjalny sposób pisania, któ-
ry nadaje naszym songom bardziej subtelnego charakteru. Mieliśmy nadzieję, że ten utwór spodoba się ludziom... Asmodeuszowi też pewnie się to spodoba! W niecałe pięć lat od amatorskiej grupy do mającego szersze perspektywy zespołu z kontraktem to niezły wynik, ale wygląda na to, że nie zamierzacie na tym poprzestać, intensyfikując prace nad materiałem na pierwszy album? Jesteśmy bardzo podekscytowani pisaniem naszego debiutanckiego albumu i mamy pomysły, w które chętnie zagłębimy się głębiej. Tym razem planujemy znacznie więcej z wyprzedzeniem i faktycznie szkicujemy niektóre koncepcje i konkretne odczucia, które chcielibyśmy mieć na płycie. Naszym celem będzie, aby była to bardziej spójna i przemyślana płyta, na której każda kompozycja będzie robiła wrażenie, że należy do albumu, ale jednocześnie zachowuje własną tożsamość. Obecna sytuacja sprzyja chyba twórczej pracy, bo nie ma imprez, koncertów, można skupić się na komponowaniu, pisaniu tekstów czy dopracowywaniu aranżacji? Mieliśmy szczęście, że przynajmniej coś się działo, wydając EP-kę itp. Teraz koncentrujemy się na stworzeniu materiału na debiutancki album, najlepiej jak potrafimy. Myślę też, że starsze utwory odzyskają energię, kiedy zaczniemy je ponownie grać na żywo, zaczynając od Jönköping Metal Fest w listopadzie. "Rites Of Damnation" niejako podsumowuje pierwszy okres istnienia Commando, ale na wasz długogrający debiut trafią już wyłącznie najnowsze kompozycje. Czego możemy spodziewać się po tym materiale, na jakim etapie prac jesteście i kiedy możemy spodziewać się jego premiery? Mamy wiele riffów i wstępnych szkiców, a jedna kompozycja jest prawie całkowicie skończona. Nie wiem, kiedy to się skończy, zobaczymy, kiedy bardziej wciągniemy się w pisanie materiału. Możesz spodziewać się mroczniejszej i bardziej bezlitosnej płyty. Dziękuję za wywiad! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk
Foto: Commando
COMMANDO
63
Oddychać metalem - Magia metalu z naszych serc prosto do twoich uszu! Tak o najnowszej płycie "By Fire & Brimstone" mówi wokalista Solitary Sabred, Petros Leptos. Ta cypryjska grupa nie wydaje płyt zbyt często, ale kiedy już wejdzie do studia zawsze wychodzi z niego z czymś naprawdę godnym uwagi, zwłaszcza dla fanów tradycyjnego heavy/power metalu starej szkoły lat 80. HMP: Pomiędzy wydaniem "Redemption Through Force " a "By Fire & Brimstone" minęło prawie sześć lat - co porabialiście w tym czasie, poza pracą nad nowymi utworami i okazjonalnymi koncertami? Petros Leptos: Szukaliśmy perkusisty, który by do nas pasował. Kiedy pochodzi się z małej wyspy nie jest łatwo znaleźć muzyków, którzy potrafią i są chętni grać taki rodzaj muzyki! Na szczęście spotkaliśmy na swojej drodze wspaniałego Fotisa Mountourisa i jak można usłyszeć na albumie, teraz zespół gra pełną parą! Do tego pewnie zbyt często daje znać o sobie tzw. proza życia i wtedy trzeba skoncentrować się na innych sprawach, niejako podsta wowych, a zespół na jakiś czas schodzi na plan dalszy? Wszyscy mamy bardzo wymagający grafik pra-
im, a wraz z upływem lat coraz trudniej jest znaleźć kogoś takiego. Na szczęście w tym momencie możemy powiedzieć, że mamy już stały, konkretny skład, a każdy w załodze oddycha metalem, i jest gotów do poświęceń dla niego. Nie pomylę się chyba jednak za bardzo twierdząc, że muzyka zawsze była, jest i będzie dla was czymś niezwykle ważnym? Już od naszej młodości była ona muzyczną ścieżką naszego życia! Wszyscy jesteśmy zawziętymi fanami metalu, tak generalnie, jak i naszego własnego zespołu! Tworzymy tylko taką muzykę, którą sami chcemy usłyszeć! Solitary Sabred jest jednym z najdłużej działających cypryjskich zespołów metalowych, bo będziecie w tym roku obchodzić 20-lecie
Foto: Ironflame Foto: Solitary Sabred
cy, rodziny i dzieci, ale kiedy chodzi o Solitary Sabred, zespół nigdy nie jest na drugim miejscu! Możemy pracować przez 16 godzin, a potem po prostu uderzyć do studia na próby bez słowa narzekania! Mamy to we krwi i nie moglibyśmy tego robić bez wsparcia naszych rodzin, które dostrzegają jak jest to dla nas ważne. Dziś oczywiście wszystko to jest na drugim miejscu z powodu pandemii, ale staramy się jakoś wykorzystać ten czas izolacji, wysyłając sobie nawzajem mp3 i składając kolejny album! Zmiany składu też są czymś nieodłącznym, szczególnie jeśli gra się w metalowym, podziemnym zespole i cały czas trzeba do tego dokładać? Właśnie tak, ponieważ szuka się osób grających na profesjonalnym poziomie bez płacenia
64
SOLITARY SABRED
istnienia. Wydaliście w tym czasie trzy albumy - dużo to czy mało z waszego punktu widzenia? Tak w zasadzie to zespół był trochę na lodzie z powodu studiów za granicą przez około siedmiu lat, ale wciąż nie można nazwać trzech albumów jakimś super produktywnym dorobkiem! Z drugiej strony jednak musieliśmy nauczyć się wszystkiego poprzez praktykę, zarówno jeżeli chodzi o proces nagrywania, jak też stanie się lepszymi muzykami. Dzisiaj dotarliśmy do punktu, w którym mamy już doświadczenie oraz wiedzę, by tworzyć własną muzykę - możesz usłyszeć wyniki naszej całej wieloletniej, ciężkiej pracy na najnowszym albumie. Cypr to państwo położone na wyspie, więc musicie borykać się z różnymi utrudnieniami,
o których nie mają pojęcia zespoły choćby z Niemiec, Włoch czy nawet Grecji? Izolacja geograficzna oznacza mordercze wydatki na podróż zespołu i transport sprzętu, aby dotrzeć do centralnej Europy. Kiedy jest się zespołem podziemnym, promotorzy nie będą podejmowali ryzyka, trzeba zatem sięgnąć głęboko do własnej kieszeni, by móc koncertować. Jest to główną przeszkodą odkąd internet sprawił, że twoje utwory są znacznie bardziej dostępne. Macie jednak zaskakująco dużo metalowych zespołów, szczególnie jeśli popatrzy się na to, że ludność Cypru nie liczy nawet półtora mil iona ludzi - czyżby ciężka muzyka była u was tak popularna, czy to jednak złudzenie i scena metalowa wcale nie jest tak liczna? Obawiam się, że to tylko iluzja! Jest tutaj więcej muzyków niż fanów (śmiech)! To nie jest muzyka głównego nurtu, nigdy nie słyszy się muzyki metalowej w radiu, może poza jednym czy dwoma cotygodniowymi rock show. Mając to na uwadze, wyrazy uznania dla Roberta Camasa, który przeprowadził z nami wywiad w radiu, i jest od lat znawcą tego typu muzyki. Mamy u siebie świetne zespoły oraz zaangażowanych ludzi z pasją, którzy organizują różne wydarzenia, abyśmy mogli sami grać oraz zobaczyć liczne występy zespołów zza zagranicy. Jest także zaplecze lojalnych fanów, którzy wspierają te wydarzenia, tak więc ekosystem muzyki metalowej na Cyprze był w stanie przetrwać do dzisiaj przez ładnych parę lat. Pewnie w Limassol czy w innych większych miastach macie gdzie grać koncerty, ale gen eralnie nie jest z tym w skali całego kraju najlepiej? Znalezienie miejscówki do grania nigdy nie stanowiło problemu, przynajmniej nie przez ostatnią dekadę. Powodem tego jest oczywiście mała skala wyspy oraz widowni, koncerty nie mogą odbywać się za często, chyba, że jesteś topowym zespołem, który podbija co tydzień listę przebojów. Nigdy jednak nie myśleliście o przeniesieniu się tak jak czyni to wielu muzyków choćby z Grecji czy Włoch na przykład do Niemiec czy na Wyspy Brytyjskie, bo to daje ich zespołom znacznie większe możliwości, przede wszystkim promocyjno-koncertowe? Najważniejsza kwestią jest cel jaki sam sobie postawiłeś. Naszym celem zawsze było granie i wydawanie muzyki na profesjonalnym poziomie, nie czyniąc z tego zawodu zarobkowego. Czujemy, że w pewien sposób życie z muzyki ograniczyłoby naszą artystyczną wolność, gdyż do pewnego stopnia "filtrowalibyśmy" to co gramy, aby zadowolić naszych fanów. Tak właściwie nie jest to nic złego, ale zdecydowa-
nie nie jest to powód, dla którego gramy. Wolimy pozostawić wszystko tak jak jest, sprawiać aby muzyka zawracała nam w głowie i duszy jako odskocznia od codziennych obowiązków, niż żeby stała się ona codziennym obowiązkiem! Łatwiej też w tych krajach o kontrakt, bo funkcjonuje w nich wiele niezależnych wytwórni, ale akurat z tym nie mieliście proble mu, bo już na wysokości "Redemption Through Force" zainteresowała się wami grecka No Remorse Records? Istotnie, wytwórnia No Remorse faktycznie zaproponowała ponowne wydanie "Redemption"… i okazała dość wiary, aby umówić się z nami na kolejny album, pomimo faktu, że do tamtego momentu nie usłyszeli z niego jeszcze nawet pojedynczej nuty. Wierzę, że byliśmy ich godni! Przed kontraktem z No Remorse nasz debiut odbył się w ramach Steel Legacy, miał także wsparcie Pitch Black Records, więc także dla nich wielkie podziękowania, gdyż także oni wszyscy mieli swój udział w dotarciu naszego zespołu do miejsca w którym teraz jest.
końcu i my włączyliśmy ten sam typ mitologii do naszych tekstów. Tak przy okazji, niektóre z pierwszych zdjęć zespołu zostały wykonane w ruinach Amathus! "By Fire & Brimstone" to koncept, czy też zbiór luźnych utworów, traktujących jednak o podobnej tematyce? To drugie, jest to kolekcja różnych kompozycji inspirowanych historią oraz fantasy, wszystkie łączy motyw bitwy oraz zmagań. Niekoniecznie w walce zbrojnej, także w zmaganiach życia codziennego. Jednak nawet najlepsza opowieść nie obroni się bez muzyki, ale tu też macie się czym pochwalić, prezentując epicki heavy metal z licznymi odniesieniami do tradycyjnego met alu wczesnych lat 80. czy momentami nawet klasycznego hard rocka - muzyka Solitary Sabred jest pewnie wypadkową wszystkich waszych inspiracji? Istotnie, jesteśmy głównie i przede wszystkim fanami tej muzyki tak długo jak żyjemy. Od jej
w mitologii o Cthulhu - starożytnym, niebiańskim bogu, który powstanie z głębi oceanów aby przejąć kontrolę nad umysłami ludzi, ale także utwór ten nawiązuje do ślepego fanatyzmu wszelkiego rodzaju. "Servants" inspirowana jest wojownikami Chaosu z Wszechświata Wojennego Młota, którzy łączą się co kilkaset lat i tworzą niszczycielską falę przypływu, która ma zniszczyć świat człowieka. Niemniej jednak Krwawy Bóg po dziś dzień zabiera życia, przybierając niestety różne kształty i formy w wielu różnych religiach. "Fyres Of Koth" oraz "The Scarlet Citadel" (Chronicles Of The Barbarian King pt. I & II) inspirowane są książką "Phoenix On The Sword" R. E. Howarda, w której wrogowie królestwa spiskują przeciwko królowi Conanowi. Obecny skład zespołu to połączenie doświad czenia z młodością i jest to pewnie idealna mieszkanka? Nasz wiek waha się od 25 do 40 lat, ale większość z nas zna każdego od ponad dekady! Stainlesz, nasz basista, jest najmłodszy ale jest
Jej szefowie muszą być bardzo cierpliwymi ludźmi, skoro tak długo czekali na wasz kole jny album. Podsycaliście ich zainteresowanie kolejnymi demówkami czy przeciwnie, dostali pełny, gotowy do wydania materiał i wtedy musieli już zadbać wyłącznie o to, żeby wydać go w możliwie jak najkorzystniejszym terminie? Druga wersja! Powiedzieli abyśmy się nie spieszyli i wysłali materiał, jak będzie gotowy. Wskoczyliśmy do studia latem, wszystko zostało nagrane, miksowane, dopracowane i wysłane do wydawcy przed sierpniem i album został wydany w marcu tak aby był czas na konieczną promocję. Fantasy, mitologia, historia to wiodące tematy waszych tekstów - masz wykształcenie historyczne bądź archeologiczne i zawodowe związki z tym tematem, czy też jesteś pasjonatem-amatorem, zgłębiającym go dla przyjemności? Amatorskim entuzjastą oraz wielkim miłośnikiem miecza i magii! Parałem się okazjonalnie pisaniem i opublikowano moja krótką historyjkę na łamach kompilacji miecz i magia "Barbarian Crowns". Koledzy w zespole podzielają twoje zainteresowania? Taa, cały zespół interesuje się tego typu tematyką, jeżeli nie w kontekście czytania, to na pewno w kontekście muzyki metalowej! Często dają mi swoje wskazówki na temat tego w jakim kierunku dana kompozycja powinna podążać jeśli chodzi o tekst, czasem także są źródłem kilku wersów. Wers-puenta z "Burn Magic, Black Magic" była na przykład pomysłem Jima! Jest to pewnie łatwiejsze dzięki temu, że mieszkacie w okolicach, gdzie przez wieki działo się naprawdę sporo i pozostało po tym sporo zabytków, a nawet źródeł pisanych? Ziemia Cypru jest skąpana we krwi, która została tu przelana przez wieki. Kiedy byliśmy młodsi i mieszkaliśmy w Limassol, Jim i ja jeździliśmy po wybrzeżu mijając Amathus (starożytne miasto wzniesione przez Persów), słuchając Manilla Road czy Cirith Ungol, więc to w pewien sposób naturalne, że koniec w
Foto: Solitary Sabred
korzeni w latach 70. do dzisiejszego dnia. Kiedy zmieszasz tysiące nagrań, które uwielbiamy, razem z inspiracjami pochodzącymi z literatury, filmów czy codziennego życia, otrzymasz to co jest na naszych albumach. Magia metalu z naszych serc prosto do twoich uszu! Co ciekawe znowu mamy sytuację, że na płycie nie ma utworu tytułowego - to już taka wasza tradycja? Istotnie, kompozycja tytułowa może odciągać uwagę od reszty utworów na płycie! Niemniej jednak myślę, że zerwiemy z tą tradycją na następnej płycie, gdyż tytuł jednego z utworów (jak on sam) brzmi tak czadowo, że możemy nie być w stanie oprzeć się pokusie zrobienia z niej tytułu albumu! Bez żadnych spojlerów! A o czym traktuje "Psionic Transmogrification", kolejny po "Servants Of The Elder Gods" czy obu częściach "Chronicles Of The Barbarian King" wyróżniający się utwór na tej płycie? "Psionic Transmogrification" zakorzeniona jest
też członkiem zespołu odkąd skończył 16 lat (wciąż nazywamy go Stain-nowy)! Nikolas to też drogi przyjaciel, który chciał dołączyć do zespołu na krótko przed premierą "Redemption Through Force". Tak więc w zespole są więzi pozamuzyczne, wszyscy od lat jesteśmy członkami lokalnego obiegu muzyki metalowej, spędzamy ze sobą ciągle czas poza pracą w zespole, Jimmy jest drużbą zarówno moim jak i Nikolasa, jesteśmy więc w tym momencie praktycznie rodziną! Ale coś ci powiem, niezależnie od wieku, każdy w zespole gra z tą samą pasją, jakby nie miało być jutra! To rozumiem, chociaż trudno wyobrazić sobie sytuację, żeby wielu 40 czy 50-latków chciało, w dodatku hobbystycznie, grać na perkusji w zespole metalowym? (śmiech) Fortis jest najstarszy w zespole (niedawno przekroczył 40-tkę), a jest absolutną bestią! Wyobraź sobie izolowanie dachów w pełnym słońcu przez 12 godzin, potem przyjście na próbę o 22:00 i dawanie czadu na basie przez dwie godziny, a potem chęć dawania czadu
SOLITARY SABRED
65
dalej, kiedy kierownik sali prób przychodzi by nas wykopać, bo już za późno (śmiech)! Ale cóż jego ulubionym bębniarzem jest Mark Zonder, jak się można domyśleć! Nie moglibyśmy prosić o lepszego perkusistę, nie tylko jako muzyka, ale także jako człowieka. Czujemy się tak jakby grał z nami od pierwszego dnia istnienia zespołu! Nowa płyta to świetna okazja do większej ilości koncertów - gracie częściej w ojczyźnie czy w Grecji, czy też jednak gdzieś dalej, np. na festiwalach? Często gramy koncerty na Cyprze; jak do tej pory graliśmy 3-4 razy w Grecji, i już mieliśmy wsiadać na statek, aby dotrzeć na mini trasę po Grecji i Niemczech gdy rozpoczęła się pandemia wirusa! Więc nowym planem jest ruszenie w trasę we wrześniu, gdyż chcemy być bardzo aktywni także poza Cyprem. Macie więc jeszcze wiele białych plam na swej koncertowej mapie, a do tego zdaje się, że żadna z waszych płyt nie ukazała się dotąd na winylu, co też przydałoby się w końcu zmienić? Jeśli nie jesteś muzykiem na pełen etat, czasem nie jest łatwo znaleźć czas wolny od pracy aby grać koncerty za granicą. Na całe szczęście w tym momencie każdy jest w stanie i jest gotowy, aby podnieść poziom naszych występów na żywo, więc mamy nadzieję, że będziemy mogli zagrać dla wielu naszych przyjaciół w Europie. Jeżeli chodzi o wydawanie naszych płyt na winylu, to wszyscy jesteśmy jego entuzjastami, więc bardzo byśmy chcieli wydać coś na tym nośniku, nad czym cały czas pracujemy! Jest to więc muzyka niszowa, ale zarazem coś co uwielbiacie i nie ma szans, byście odpuścili, tym bardziej, że macie grupę wiernych fanów, których wsparcie też jest niezwykle ważne? Jesteśmy niezmiennie wdzięczni za wsparcie, które otrzymywaliśmy od naszych fanów od pierwszego dnia istnienia zespołu! Jesteśmy tym absolutnie rozwaleni, zarówno tym jak się oni udzielają a także jak wspierają nas na Bandcampie! Nasz nowy album rozchodzi się w bardzo szybkim tempie, i chcemy aby wszyscy wiedzieli, że jakakolwiek kasa jaką na nim zarobimy idzie wprost do zespołu na trasę koncertową oraz kontynuację "By Fire & Brimstone"!
Foto: Dresed To Kill
HMP: Cześć! Na wstępie to chciałem pogratulować Wam tak świetnego materiału jakim jest "Midnight Impulsion"! Dressed to Kill: Dzięki bracie! "Midnight Impulsion" naprawdę wiele dla nas znaczy. Nasza historia to już jakieś 6-7 lat, ale dopiero co wydaliśmy nasz debiut. Ten materiał to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się nam w naszej muzycznej karierze, nawet jeśli kilkoro z nas może pochwalić się różnymi albumami wydanymi z innymi zespołami, w których się udzielamy. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o żadną "szkołę" z której się wywodzimy, robimy to co lubimy: miksujemy melodyjne elementy z mocą i dynamiką. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, co nam wyszło i na pewno podążymy tą ścieżką dalej, bo już zaczęliśmy pisać nowe piosenki z myślą o następnym albumie. Wiesz, nie znam wielu bandów z Chin, które grają heavy metal. W swojej kolekcji mam kilka płyt chińskich zespołów: Dream Spirit, Nine Treasures czy Tennger's Cavalry. Ale Wy jesteście pierwsi, którzy gracie po prostu czysto heavy! No tak, masz rację. Chiny mają braki w tradycyjnym heavy metalu. Mieliśmy fajny okres na początku lat 90-tych, gdzie na rynku pojawiły się takie zespoły jak Tang Dynasty albo
Overload. Ale Chińśka scena szybko zwróciła się w stronę ekstremalnego metalu - thrash, death, black, grind - to są gatunki wiodące w Chinach jeśli chodzi o metal. Nie dziwi mnie to, bo Chiny nie mają jednak takiej chronologii rozwoju jak chociażby Europa. Te zespoły, które wymieniłeś są świetne. Zwykle mieszają swoją muzę z elementami folkowymi i robią naprawdę niesamowite kawałki! Jesteśmy bardzo bliskimi kumplami z Dream Spirit, to super goście! Ale w przeciwieństwie do nich, Dressed to Kill robi muzykę bez tego kulturowego tła. Tradycyjny heavy metal idący z duchem czasu to jest coś, co nas kręci. Może to dobra definicja NWOTHM? Panowie, zagłębmy się trochę w "Midnight Impulsion". Album rozpoczyna świetne, syn thwave'owe intro, które zrobił dla Was SynChik. Jesteście fanami Synthwave? Nasz perkusista, Yichi to synthwave'owy partyzant! (śmiech) To on również wpływa na nasze gusta. Zaczęliśmy słuchać synthwave' owych klimatów kilka lat temu. Co ciekawe, daje nam to sporo inspiracji. Być może nie słychać tego na pierwszy rzut ucha, ale ta muza jest bardzo heavy metalowa i bardzo otwiera nam oczy na pewne kwestie. Jeśli zaś chodzi o intro, to jest to motyw z refrenu kolejnego numeru, "Midnight Comes Around",
Tak więc nie ilość, lecz jakość? Lepiej mieć w dorobku trzy świetne albumy niż dziesięć przeciętnych, albo mniej licznych, ale naprawdę zakręconych na punkcie waszej muzyki fanów? Jakość zawsze wygrywa. Jeśli pospieszysz się wydając coś na wpół gotowego, nie będziesz mógł już tego cofnąć! Zawsze dajemy z siebie sto procent i za każdym razem kiedy słyszysz nowy album, jest to najlepszy w danym momencie poziom Sabred. Mając to na uwadze, mam nadzieję, że w nadchodzących latach będziemy mogli zwiększyć trochę nakłady naszych płyt, zwłaszcza że kompozycje na następny album są już w drodze, jest to jakaś pozytywna strona izolacji! Dziękujemy za wywiad, i mamy nadzieję, że wszyscy u was dbają o zdrowie i bezpieczeństwo w tych wymagających czasach. Żądza krwi jest święta! Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Kinga Dombek
66
SOLITARY SABRED
Foto: Dresed To Kill
Róże Kowloon Azja od zawsze wypuszczała na rynek masę wspaniałego heavy metalu. Co najważniejsze, robi to po dziś dzień! Żywym dowodem na to jest chińska formacja Dressed to Kill, która w zeszłym roku zadebiutowała kapitalnym albumem "Midnight Impulsion". Chłopaki ochoczo zgodzili się na wywiad, gruntownie omawiając swoje wydawnictwo ale też popisując się niezłą wiedzą na temat Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu. tyle, że zagrany na klawiszach. Na podstawie tego motywu, napisaliśmy jakby nowy numer, który potem Syn-Chik przerobił na swoją modłę. Syn-Chik to gość, który gra metal ale też produkuje synthwave. Zrobił u nas świetną robotę! Niesamowitym kawałkiem na Waszym albumie jest "Rose of Kowloon". Jestem niemal w stu procentach pewien, że ten numer to jakaś historia wprost z Miasta Ścian - Kowloon, legendarnej miejscowości w HongKongu, która rządziła się swoimi prawami i została zburzona kilka lat temu. Mam rację? Tak jest! To fikcyjna historia, którą wymyśliliśmy pewnego dnia. Pewien przestępca ucieka przed prawem i znajduje schronienie w Kowloon. Pomaga mu prostytutka, a po pewnym czasie on zaczyna darzyć ją uczuciem niezłe love story, co? Ta historia ma bardzo duży wydźwięk retro. To bardzo mocna część albumu. Riff pojawił się już dawno temu, ale kawałek dokończyliśmy dopiero w studio.
kanałowi NWOTHM Full Albums Wasza muzyka jednak dotarła do słuchaczy w Europie czy Stanach. Macie jakiś plan aby uczynić "Midnight Impulsion" bardziej dostępnym dla fanów spoza Azji? Area Death Productions wydaje się być małym labelem, ale jest to jedna z większych wytwórni z undergroundowym metalem w Chinach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że mimo iż label jest solidny, nie będzie łatwo dotrzeć do fanów poza Azją, więc zdecydowaliśmy się wrzucić całą płytę na kanał NWOTHM, który przecież jest bardzo silnym medium promocyjnym dla mniejszych zespołów. Prowadziliśmy dyskusję na temat amerykańskiego wydania płyty i prawie to zrobiliśmy, ale plany po-
tropolii w której żyje 20 milionów ludzi. Więc jest zarazem i łatwiej i trudniej (śmiech). Na przykład wcale nie jest trudno znaleźć salę prób. Ale presja związana z naszą pracą jest większa, bo przecież koszty życia są też wyższe w takim mieście. Więc generalnie nie jest łatwo pogodzić pracę i muzyczne hobby, ale z tego co wiemy wielu muzyków podejmuje to samo wyzwanie każdego dnia. Trochę wcześniej sami nazwaliście się członkami nurtu NWOTHM. Zgaduję, że obserwujecie scenę i wiecie co się na niej dzieje. Jakie są Wasze ulubione zespoły z tego nurtu? Znacie jakieś bandy z Polski? Enforcer! O Boże, jest tyle wspaniałych zespołów… Steelwing, Skull Fist, Stallion, Evil Invaders, Air Raid, White Wizzard… Przepraszam tych. których lubimy ale aktualnie o nich zapomniałem! Jeśli chodzi o Polskę… Axe Crazy i Shadow Warrior! Te dwa bandy są niesamowite! Lubimy też inne kapele z Polski, jak Vader czy Behemoth. Fuwen jest z kolei wielkim fanem Acid Drinkers! No dobra, jaka jest szansa. że zobaczymy Dressed to Kill w Europie w niedalekiej przyszłości? Mówiliście o koncertach, jest
Bardzo lubię również "Breakin' Thru' The Sky" - absolutny killer! Dzięki! My też uwielbiamy ten numer. Sporo zmian rytmu, mocarny refren, fajne gitary. Na początku ten numer nie miał aż tak wielu zmian, ale potem napisaliśmy go od nowa i to było to! Jeszcze zanim album się ukazał czuliśmy że ten numer może być hiciorem. Co ciekawe, kawałek spotkał się z lepszą reakcją poza Chinami niż samych Chinach. Fani z Europy czy Stanów często wymieniają ten numer jako swój ulubiony, a Chińczycy wolą "Midnight Comes Around", "Rose of Kowloon" albo "Queen of Light". Nie mam po-jęcia dlaczego tak jest, ale czy to ważne? Fajne wrażenie robi też "Murder City". To podobna historia do "Rose of Kowloon"? No, możesz tak to interpretować. To nie jest ta sama historia, ale, hmmm, on ogólnie nie ma żadnej konkretnej historii. To po prostu numer, który bazuje na motywie zabójców i morderców. To stary numer, który już wcześniej znalazł się na naszym EP. Moim zdaniem trąca trochę klimatami a'la Agent Steel. No właśnie, do nowych kawałków zdecydowaliście się dodać te stare, bo album zamyka "Speed Metal Mania", znany już z EP... Uwielbiamy ten kawałek. I zdaje się, że nasi fani też. Ale zauważ, że ta wersja ma inny refren, ten stary wydawał nam się po prostu słaby. Potrzebowaliśmy więcej poweru i energii, no więc to zrobiliśmy! Nowy refren zdecydowanie ożywił ten numer, więc zdecydowaliśmy się dodać go ponownie do nowej płyty. "Midnight Impulsion" wydany został przez Area Death Productions, ale dostępność płyty poza Azją jest dość nikła. Dzięki
Foto: Dresed To Kill
krzyżował nam Covid-19. Wydanie zostało odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ale cały czas staramy się dopro-wadzić do tego żeby to zostało wydane po-nownie i w zasadzie jesteśmy otwarci na wszelkie pomysły i propozycje od wytwórni. Więc jeśli ktoś z wytwórni czyta ten wywiad i chciałby nam pomóc, no to śmiało, zapraszamy do kontaktu! (śmiech) Jesteście zadowoleni z reakcji na "Midnight Impulsion"? Jasne! Ale czekamy na więcej! Przez wirusa nie mamy okazji grać koncertów, co też rzutuje na promocję. Wszystkie zespoły które wydały płyty na początku roku mają przejebane. No ale nic z tym nie da się zrobić, więc pozostaje czekać. Oby wszystko skończyło się szybko, wtedy wystartujemy z promocją jak należy!
opcja że będziecie podbijać rynek Europejski? Powiem Ci, że nie powinno to być trudne! Nasz gitarzysta, Fuwen oraz perkusista Yichi grają w thrashowej kapeli Tumourboy i mieli już okazję grać w Europie w 2018 roku. Więc mają w tym doświadczenie i wiedzą co i jak. Więc jak najbardziej myślimy o tym w kontekście Dressed to Kill, może po wydaniu drugiego albumu? Ale byłoby czadowo! Polska to super lokacja więc bardzo chętnie wpadnie i do Was! Trzymam więc kciuki za powodzenie misji! Dobra, z mojej strony to by było na tyle. Ostatnie słowo dla naszych czytelników? Trwajcie w metalu bracia i siostry! Bądźcie zdrowi i dbajcie o siebie w tych szalonych czasach!
Ciężko tworzyć heavy metal w Chinach? Wszyscy mieszkamy w Pekinie, wielkiej me-
Marcin Jakub
DRESSED TO KILL
67
Nie ograniczamy się Niemiecki (a właściwie niemiecko - polski) zespół Madhouse po latach niebytu powrócił na scenę na dobre. Tym razem przypomniał o sobie swą drugą, równie dobrą jak debiut, płytą "Braindead". W naszej krótkiej rozmowie polski akcent zespołu - perkusista Paweł Słabiak opowiedział nam, co obecnie się dzieje w obozie Madhouse oraz powspominał czasy, gdy mieszkał w Polsce i grał w zespole Korpus. HMP: Cześć Paweł. W 2014 roku Madhouse powrócił po długiej przerwie do świata żywych, a powrót ten przypieczętował świetnym albumem "Metal Or Die". Jak z per spektywy czasu oceniasz ten album i jego ogólny odbiór? Paweł Słabiak: Nasza debiutancka płyta "Metal Or Die" otrzymała wiele pozytywnych recenzji na całym świecie, co oczywiście bardzo nas ucieszyło. Z perspektywy czasu oczywiście zawsze znajdziesz rzeczy, które mogłeś zrobić lepiej. Ale byliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego debiutu i nadal lubimy grać te kawałki podczas występów na żywo. "Metal Or Die" to na dobrą sprawę debiut zespołu. W jaki sposób wykorzystaliście
jak powinien wyglądać nowy album. To jest dalszy rozwój stylistyki obranej na debiutanckiej płycie. Na nowym albumie znalazło się pewne bezpośrednie nawiązanie do debiutu. Mam tu konkretnie na myśli utwór "Psycho God", który trafił na "Braindead" w nowej wersji. Skąd ten pomysł? "Psycho God" jest jednym z najlepszych utworów na debiutanckim albumie, została na nowo zremiksowana i zmasterowana przez różne studia, aby znaleźć dla nas najlepsze brzmienie. W ten sposób ostatecznie doszło do współpracy z Domination Studio. Ponieważ i tak mieliśmy nową wersję tego utworu, więc chcieliśmy podzielić się nią z naszymi
z okolic "Czarnego Albumu". To zamierzone podobieństwo? Podobieństwo do Metalliki nie było zamierzone. Jednak nie przeszkadza nam również porównywanie do Metalliki. Takie porównanie jest dla nas zaszczytem! W naszym nowym albumie chcieliśmy pokazać, że mamy różnorodny repertuar i nie ograniczamy się do określonego stylu. Co natomiast mnie w bardzo pozytywny sposób uderza we wszystkich utworach na płycie to solówki. Jak to robicie, że po takiej długiej przerwie tak świetnie udaje Wam się razem zgrywać? Dużo czasu poświęcacie na próby? Z pewnością nie ćwiczymy więcej niż jakikolwiek inny zespół. Jednak nasz główny gitarzysta i autor tekstów Carsten Krekow jest bardzo doświadczonym i dobrym muzykiem, który ciągle się rozwija. Kolejnym Waszym atutem jest wokalista Didi Shark. Jest on jedynym członkiem Madhouse, który nie występował w nim przed zawieszeniem działalności. Uważasz, że z biegiem czasu coraz lepiej odnajduje się w Waszej kapeli? Każdy członek zespołu rozwijał się przez lata, w tym oczywiście Didi. W każdym razie, była i jest to dla nas duża korzyść, że Didi jest z nami.
Foto: Madhouse
doświadczenia nabyte w pracy nad debiutem przy pracy nad Waszym drugim albumem, świeżo wydanym "Braindead"? Drugi album powinien być jeszcze bardziej urozmaicony niż debiutancka płyta CD. Chcieliśmy także znaczącej zmiany w brzmieniu i uważamy, że to nam się całkiem dobrze udało. Czy podczas prac nad "Braindead" mieliście jakąś określoną wizję i zarys tego, jak ma ten album wyglądać, czy może poszliście na czysty spontan? Mieliśmy już bardzo konkretne pojęcie o tym,
68
PALACE
fanami. Jeden z utworów na "Braindead" nosi tytuł "Never Say Die". Czy to jakieś celowe odwołanie do płyty oraz utworu Black Sabbath o tym tytule czy po prostu czysty przy padek? To jest oczywiście tylko czysty przypadek (śmiech). Gracie klasyczny heavy metal, jednak nie boicie się też lekkich eksperymentów. Mam tu na myśli utwór tytułowy. Przywodzi mi on na myśl (zwłaszcza jego wstęp) Metallikę
Okładka debiutu kojarzyła mi się z "Metal Health" Quiet Riot, natomiast okładka "Braindead" kojarzy mi się z niektórymi płytami Megadeth. Madhouse gra jednak inaczej niż oba wspomniane zespoły. Skąd zatem pomysł na te grafiki? Nie pozwalamy się pchać w żaden konkretny styl. Porównanie z Quiet Riot, Magadeth lub Metalliką oczywiście traktujemy jako pochwałę, ale robimy to co nam się podoba. Okładki CD powinny odnosić się do nas i utworów. Okładka "Braindead" również zawiera wyraźne odniesienie do tytułowego utworu. Co z promocją? Większość państw coraz bardziej rozluźnia restrykcje związane z epi demią, czy zatem szykuje się w najbliższym czasie jakieś intensywne koncertowanie? Mamy oczywiście nadzieję, że w najbliższej przyszłości będziemy mogli ponownie grać koncerty. Oczywiście chcemy również zaprezentować naszą płytę fanom na scenie. Tęsknimy za koncertami!!! Mieszkając jeszcze w Polsce grałeś warsza wskiej grupie Korpus. Jak wspominasz
początki tamtej formacji? Były bardzo spontaniczne a jednocześnie chaotyczne. Na początku graliśmy we trójkę u mnie w piwnicy. Jakiś czas temu Korpus przypomniał o sobie utworem "Sklep" z dość głupawym teledyskiem i niezbyt ambitnym, chociaż z drugiej strony dosyć życiowym tekstem (kto kiedyś mieszkał lub spędzał wakacje na wsi, ten wie co mam na myśli). Słyszałeś owe dzieło? Nie, nie widziałem tego dzieła. Utrzymujesz jakieś kontakty z dawnymi lub obecnymi muzykami tej grupy? Tak, z pierwszym basistą Darkiem Olszewskim i z Januszem Stasiakiem (Johan). Zaliczyłeś również krótki epizod w grupie Advice. Dlaczego Twoja przygoda z tą grupą tak szybko się skończyła? Nieporozumienia muzyczne, a poza tym było dla mnie za daleko jeździć na próby. Foto: Madhouse
Wygląda na to, że po odejściu z Advice miałeś dłuższą przerwę w graniu, która skończyła się dopiero w momencie reaktywacji Madhouse. Nie bałeś się, że zapomnisz, jak się gra? To nie prawda, Od września 1992r. do jesieni 1998r. grałem z Butler's Pride. Wyjechałeś do Niemiec jeszcze w czasach poprzedniego ustroju. Wówczas nie było łatwo wyjechać za granicę, a swobodne
podróżowanie, jakie mamy dzisiaj jawiło się jako scenariusz niemalże rodem z science fic tion. Jak udało Ci się czmychnąć z pięknego PRLu? Miłem trochę znajomości i szybko otrzymałem paszport, nie widziałem żadnej perspektywy dla mnie w PRLu (śmiech). Mieszkasz za Odrą już od lat. Czy w Twojej opinii społeczeństwo polskie i niemieckie mentalnie więcej łączy czy dzieli?
Dużo się zmieniło na dobre po obu stronach i jest bardziej na luzie… (śmiech). Dziękuję za odpowiedzi i poświęcony czas. Pozdrawiam. Bartek Kuczak
Pionierzy heavy metalu Oz był jedną z pierwszych heavymetalowych kapel w Finlandii. Co prawda nie udało mu się tam podpisać kontraktu i wydać płyty, ale chwilę później poszczęściło im się w Szwecji. Tym samym już na początku lat 80. Oz krzewił heavy metal w obu krajach. Choć jeszcze w niedalekiej przeszłości w zespole było kilku dawnych członków, dziś ze starego składu pozostał tylko Mark Ruffneck. Przekazał pałeczkę młodszym muzykom i to oni dziś - pod czujnym okiem Marka - sterują okrętem. HMP: Wydajecie nową płytę w czasie, gdy z powodu pandemii nie można ani zagrać koncertu, ani sprzedawać podczas trasy płyt i merchu. Nie zastanawiałeś się nad prze sunięciem premiery płyty? Mark Ruffneck: Nasza wytwórnia, Massacre Records zaplanowała wydanie "Forced Commandments" na 24 kwietnia 2020, ale zostało ono przesunięte na 22 maja. Więc tak, pandemia koronawirusa miała bezpośredni wpływ na wydawanie płyty Oz. Prawdą jest, że nie ma teraz możliwości grania koncertów, merch też nie hula, ale nie wiadomo kiedy dokładnie ta pandemia sobie pójdzie, więc nie ma sensu przekładać terminu wydania płyty na jeszcze odleglejszy. Jeśli chodzi o granie koncertów, rok 2020 jest już i tak stracony, musimy więc poczekać i zobaczyć, kie-
liśmy nigdy żadnego kontraktu płytowego w Finlandii, więc skierowaliśmy się na zachód, do Sztokholmu gdzie dostaliśmy kontrakt ze szwedzką wytwórnią Typhon Grammofon AB. W Sztokholmie nagraliśmy pierwszą płytę Oz. Studio Decibel i Typhon Grammofon AB wydało ją w 1982. W 1983 wypuściliśmy płytę "Fire in the Brain", którą też nagraliśmy w stolicy Szwecji, ale w innym studiu - Electra. Krótko po tym przeprowadziliśmy się do Sztokholmu, a ja wciąż tutaj mieszkam. Tak, my jako Oz wciąż jesteśmy dla wielu "zespołem ich młodości" i to naprawdę fajna sprawa! Jeśli chodzi o skład Twojego zespołu, sytu acja jest podobna do amerykańskiego Riot (teraz Riot V). Obecny skład bardzo różni
czy czegoś innego, to ich sprawa. Nie mam zamiaru dodawać żadnej cyfry do Oz, bo moim zdaniem to zupełnie normalne, że członkowie w rockowym zespole mogą zastępować innych. Ludzie zmieniają w ciągu swojego życia wiele innych rzeczy: samochody, domy, żony, miejsca pracy, więc zmieniające się lineupy w rockowej kapeli to nic wielkiego. Jeszcze ciekawsza sytuacja jest w Stratovarius. Tam nie ma żadnego muzyka z pier wszego składu, a obecni mówią, że to sposób na nieśmiertelność zespołu. Stratovarius to Twoi rodacy. Może taka długowieczność z udziałem nowych muzyków to fińska specyfika? Cóż, mieszkam w Sztokholmie od 1983 roku, więc nie jestem zaznajomiony z fińskim przemysłem muzycznym. To, co Stratovarius mówi na temat swojej metody na nieśmiertelność kapeli, to ich sprawa. Nie wierzę w nieśmiertelność ani niebo, ani piekło. Wierzę, że nasze życie tutaj na ziemi jest ograniczone i, że ten czas trzeba przeżyć mądrze. Powołałem do życia Oz i Oz będzie żył tak długo, jak ja żyję. Kiedy przyjdzie czas zamknąć księgę Oz, to się ją zamknie. Wiem, kiedy to nastąpi, ale mamy jeszcze dużo czasu, więc nie ma co się przejmować, tylko być szczęśliwym. Jesteś głównym kompozytorem kawałków i twórcą muzycznego wizerunku Oz? Nie, nie jestem głównym kompozytorem, ale mam pewien pomysł na to, jak powinniśmy brzmieć. Przegadałem to z chłopakami z ostatniego składu, im to pasuje. Głównymi kompozytorami są więc Johnny oraz Juzzy i w to mi graj. Muszę zadbać o wiele innych rzeczy, więc praca w kapeli jest dobrze zorganizowana.
Foto: Antti Kyyrö
dy będziemy mogli jechać w trasę. Jesteście jednym z najstarszych, a obok Zero Nine, także jednym z najdłużej działających heavymetalowych zespołów w Finlandii. Domyślam się, że jesteście bardzo popularni w swoim kraju? Na pewno wiele osób pamięta Was jako "zespół swojej młodości"? Tak, zaczęliśmy w tym samym okresie. Wtedy były Oz, Zero Nine, Sarcofacus, Riff Raff i jeszcze jakieś inne kapele. Na początku lat 80. zarówno my, jak i Zero Nine objechaliśmy Finlandię z koncertami, byliśmy w tym czasie też w fińskiej telewizji. W Finlandii jesteśmy więc znani, ale, że heavy metal nie był wtedy ogólnie popularny w tym kraju, nasz rozgłos miał swoje granice. Nie podpisa-
70
OZ
się od pierwotnego. Riot rozszerzył swoją nazwę o cyfrę "V", żeby podkreślić "nowe pokolenie" i wokalistę. Dla Ciebie Oz, to ten sam Oz sprzed 40 lat czy nowy Oz z nowym obliczem? Rzecz jasna trudno jest porównać Oz z początku lat 80. do tego, co robimy teraz. W tamtym czasie byliśmy dzieciakami i nie zaprzątywaliśmy sobie głowy tym, co wydarzy się w przyszłości. Żyliśmy z dnia na dzień, a okoliczności, w których się znaleźliśmy, bardzo nam się podobały. Teraz po powrocie Oz cały system jest inny, my jesteśmy starsi, planujemy i zastanawiamy się nad tym, co robimy, ale obecna sytuacja podoba nam się tak samo, jak ta z lat 80. Riot nie jest jedynym zespołem, który w ciągu lat radykalnie zmieniał skład. Jeśli lubią korzystać z numerków
Dziś powstaje wiele młodych zespołów, które powracają muzycznie i wizerunkowo do lat 80. Wy macie dwa atuty - młody skład i prawdziwe korzenie w latach 80. Wygląda na to, że nagranie dobrej, klasycznie heavymetalowej płyty jest stworzone dla Was. Tak, zaktualizowanie składu zawsze daje dobrego kopa zespołowi i tak się właśnie stało w Oz. Mając nowych i młodych członków można zarówno zwiększyć witalność zespołu, jak i dodać energii takim starym psom jak ja. Po prostu widać, że są efekty, odkąd nowi członkowie dołączyli do zespołu. Należy jeszcze wspomnieć, że Ape (długoletni wokalista przyp. red.) i Jay (długoletni basista - przyp. red.) odeszli dlatego, że po prostu nie mieli czasu dla Oz i, że nie kruszyliśmy o nic kopii. Wydaje mi się, że ten nowy skład to dokładnie to, czego Oz potrzebował. Mamy więcej energii, nowi członkowie są świetnymi muzykami. Jestem naprawdę zadowolony z nowego składu i myślę, że to słychać na ostatniej płycie, "Forced Commandments".Wiemy co nam się podoba i trzymamy Oz na dobrej drodze. "Forced Commandments" ma feeling dobrego hard'n'heavy czy heavy metalu złotej ery, czyli lat 80. Słychać choćby w "Revival". Domyślam się, że to właśnie efekt poszanowania tradycji Oz, która wychodzi od Ciebie połączonej ze świeżością młodego składu. Jak mówiłem, wiemy czego chcemy i utrzy-
mujemy w kapeli właściwy kurs. Nowi członkowie są świetnymi muzykami oraz tekściarzami i to dlatego powstaje taka muzyka. Mamy też pracującą przy tym krążku ekipę spoza Oz. W sumie powinienem o nich wspomnieć wcześniej. To Mika Borgersen od nagrań w studiu, Lars Chriss, który zajmował się miksem, Mike Lind od masteringu oraz Andre od okładki. Przez lata utworzyliśmy więc wspaniały zespół do tworzenia metalowej muzyki, a każdy wykonał dobrą robotę. Jestem bardzo zadowolony z rezultatu. Jednym z Waszych najbardziej znanych kawałków jest "Turn the Cross Upside Down". Rzeczywiście sympatyzowaliście z satanizmem czy chodziło tylko o metalowy klimat? Piszemy opowieści, a teksty Oz to wyimaginowana mieszanka rzeczywistości i science fiction. Zresztą wszystkie osoby, które pisały teksty w Oz przez lata miały wielką wolność w pisaniu wszelkiego rodzaju tekstów. Satanizm? Nie, Oz nie sympatyzuje ani z polityką, ani religią. Jak wspomniałem, jesteśmy po prostu bajarzami, nic dodać, nic ująć. Podobno mieliście problemy z powodu tego tekstu. Nie, nigdy nie mieliśmy problemów ani ze słowami do "Turn the Corss Upside Down", ani z innymi tekstami. Na nowej płycie też poruszacie mroczną tematykę, choćby w "Ritual". Tam też pojawia się krwawy rytuał i imię szatana. Nawiązujecie do tamtych starych tekstów Oz? Jak mówiłem, piszemy historie. Zanim rozpoczęliśmy prace nad tą płytą, uznaliśmy wspólnie, że powinno się na niej znaleźć coś bardziej "mrocznego" lub coś "z tamtej strony". Myślę, że Johnny napisał fajne teksty na ten album, a niektóre z nich mogą być rozumiane na różne sposoby. Ma to ten plus, że pozwala słuchaczowi na stworzenie własnej historii podczas słuchania "Forced Commandments". Nie ma bezpośredniego odniesienia, choć może niektórzy tak myślą. Niech tak będzie. Wasza pierwsza płyta na metal-archives. com ma zaskakująco niską ocenę. Według
Foto: Antti Kyyrö
Ciebie "Heavy Metal Heroes" to też Wasza najsłabsza płyta? Nigdy nie porównuję płyt Oz, ale niech sobie ludzie je zestawiają, skoro lubią. Każdy album był robiony najlepiej, jak to było ówcześnie możliwe. Nie przepadam za końcowymi miksami niektórych krążków i ich masteringiem, ale to nie było w naszych rękach, więc nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Pierwszy album zawsze jest tym pierwszym, i wraz z nim zaczęła się historia Oz. Względem żadnej z płyt, nad którą pracowałem, nie używam sformułowania "najgorszy album", ponieważ nigdy nie próbowaliśmy takowego stworzyć. Czytałam, że na okładce "Fire in the Brain" jest ręka Quorthona. Wykorzystałeś jego zdjęcie czy współpracowaliście, żeby stworzyć tę okładkę? Tak, to ręka Quorthona, w zasadzie Thomasa Forsberga. W tym czasie jeszcze nie był Quorthonem. Nie było to żadne już istniejące zdjęcie, ale zrobione specjalnie na okładkę płyty Oz "Fire in the Brain". Znałem już Thomasa Forsberga jak był piętnasto- czy szestnastoletnim dzieciakiem. Byliśmy dobrymi kumplami, więc było naturalne, że współpracowaliśmy i razem robiliśmy różne rzeczy.
Dziś, z perspektywy czasu wygląda na to, że udało Wam się przeczekać lata 90. - naj gorsze lata dla heavy metalu. Podejrzewam, że po wydaniu "Roll the Dice" wydawało Wam się, że świat heavy metalu załamał się raz na zawsze? Po płycie "Roll the Dice" pojechaliśmy w trasę po Szwecji i Estonii. Jednak muzyczne środowisko się zmieniało, nie było już miejsca dla Oz. Poza tym mieliśmy problemy ze składem. Powiedziałem więc do Ape'a, że lepiej zrobić sobie przerwę i pomyśleć, co chcielibyśmy teraz robić. I ta przerwa trwała ponad 20 lat. Nie zastanawialiśmy się więc nad tym, co działo się z heavy metalem jako takim. Po prostu zauważyliśmy to, co się stało z Oz, jako zespołem i zaczęliśmy w życiu robić inne rzeczy. Finlandia i Szwecja uchodzą za jedne z najbardziej przyjaznych dla metalu krajów na świecie. Myślisz, że to był jeden z najważniejszych czynników, który wpłynął na długowieczność Oz? Nie, nigdy nie przyglądałem się temu, co robią inni ludzie czy inne kapele. Skupiałem się na pracy z Oz, bo uważałem, że to jest coś fajnego. Jestem jedynym żyjącym założycielem Oz, a Oz będzie żył i umrze ze mną. Co prawda urodziłem się w Finlandii i od 1983 roku mieszkam w Sztokholmie, ale moje muzyczne korzenie sięgają Anglii i Stanów. Przygodę z muzyką zacząłem wcześnie, słuchając takich kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, Alice Cooper i BTO. Zatem fińska kultura muzyczna nie ma nic wspólnego z narodzinami Oz, tak samo, jak później - po przeprowadzce do Szwecji - nie miała na nas wpływu szwedzka kultura muzyczna. Wykonaliśmy pionierską robotę w Finlandii, kiedy przenieśliśmy się do Sztokholmu, robiliśmy tam to samo. Byliśmy jedną z pierwszych kapel heavymetalowych zarówno w Finlandii, jak i Szwecji.
Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
Foto: Antti Kyyrö
OZ
71
wytwórni ani gotówki, aby pójść do studia i zrobić to tak, jak byśmy tego chcieli. Ja mieszkam 200 km od Cleveland, co też nie pozostało bez znaczenia. Wszystkie te problemy miały wpływ na to, jak ostatecznie nagraliśmy tą płytę.
Fajnie byłoby mieć Internet w latach 80-tych Po całych 31 latach heavymetalowcy z Cleveland przypominają o sobie całemu światu. Shok Paris, bo o nich mowa, postanowili ponownie zawalczyć o swe miejsce na muzycznym rynku za sprawą albumu o znamiennym tytule "Full Metal Jacket". Czemu trzeba było na niego tak długo czekać? O tym opowiedział nam wokalista Shok Paris, Vic Hix. HMP: Witaj Vic. Po pierwsze chciałbym pogratulować naprawdę świetnego albumu. Wasze najnowsze wydawnictwo "Full Metal Jacket" zostało wydane przez No Remorse Records. Jak w ogóle rozpoczęła się Wasza współpraca? Vic Hix: Dziękuję, Twoja opinia o "Full Metal Jacket" to dla nas zaszczyt. Współpraca z Chrisem i No Remorse Records rozpoczęła się w 2012 roku, kiedy graliśmy na "Up the Hammers Festival" w Atenach, Chris, właściciel No Remorse jest wielkim fanem zespołu i chętnie widział by nas u siebie. W tamtym czasie mieliśmy kontakt z Billem Peterem i jego wytwórnią Auburn Records. Okazało się jednak, że Bill i Chris są dobry-
wspierać i w dużej mierze to właśnie oni przyczynili się do upadku naszej kapeli. Opuściłem zespół z powodu wytwórni i złego zarządzania. Oczywiście jestem świadomy, że rozpad zespołu był też po części moją winą, ale wtedy chciałem, choć może to brzmieć trochę śmiesznie w kontekście całej sytuacji, tylko tego, co najlepsze dla zespołu. Doprowadzenie do rozpadu nie było moim celem, ale nie wyobrażałem sobie pozostania w tej wytwórni. 31 lat to szmat czasu. Kiedy właściwie zaczęliście pracę nad tym materiałem? Tak naprawdę zaczęliśmy pracę nad nowym materiałem po tym, jak zagraliśmy na "Head-
Foto: Shok Paris
mi przyjaciółmi. Kiedy zaczęliśmy nagrywać "Full Metal Jacket" Bill stwierdził, że to właśnie No Remorse Records będzie labelem idealnie pasującym do zespołu i chciałby nas zobaczyć w tej wytwórni, a po wysłaniu gotowego albumu do Chrisa, podpisanie umowy było tylko kwestią formalną. Chris i No Remorse Records dali nam niesamowite wsparcie. To Wasz pierwszy album z całkowicie nowym materiałem od 31 lat. Jeśli mógłbyś cofnąć czas, co byś zmienił w historii zespołu? Na pewno mając tą wiedzę i doświadczenie co dzisiaj, nigdy nie podpisałbym kontraktu z IRS Records. Nie mieli oni pojęcia, jak nas
72
SHOK PARIS
bangers Open Air Festival" w 2010 roku, naszym drugim występie w Europie i kolejnej wspaniałej reakcji naszych fanów. Ciągle zadając nam pytania dotyczące nowych członków zespołu i nowego materiału, właściwie podjęli za nas decyzję. Zaczęliśmy pracować nad materiałem, gdy tylko wróciliśmy do Stanów. Na Waszym oficjalnym profilu na Facebooku możemy przeczytać, że żałujecie tylko, że nie nagrywaliście tych utworów na żywo jako pełny zespół. Co właściwie stanęło na przeszkodzie? Wszyscy mamy stałe prace, które zajmują trochę czasu, nie mieliśmy też wsparcia dla
Kontynuując temat Facebooka oraz innych mediów społecznościowych, czy uważasz, że jest to najlepszy sposób promocji zespołu w naszych czasach? Myślę, że to naprawdę pomaga w takich kwestiach, jak pozostanie w kontakcie z fanami oraz dzielenie się tymi informacjami. Sprawia to też, że nasi fani są zaangażowani w bieżącą działalność zespołu. Naprawdę byłoby wspaniale mieć media społecznościowe oraz Internet w latach 80-tych. Pewnie wiele rzeczy potoczyłoby się wówczas inaczej. No właśnie. Zaczynaliście na początku lat 80-tych, kiedy nikt nawet nie marzył o czymś takim, jak Internet, media społecznościowe, YouTube itp. Mimo to czasem spotykam się z głosami, że to właśnie mimo wszystko tamta epoka była łatwiejsza dla zespołów heavy metalowych. Czy zgadzasz się z tą opinią? Tak, zgadzam się. Spójrz, lata 70-te to era hard rocka. Dorastaliśmy słuchając i kochając tą muzykę. Katowaliśmy się różnymi zespołami z tamtych czasów. Nadal to robię. Metal był naturalnym efektem ewolucji, który po prostu trafił we właściwe czasy i zaczął podbijać muzyczny świat. Był on obecny w MTV, stacjach radiowych, klubach, barach… Po prostu żyć, nie umierać! Czy kiedykolwiek będzie tak samo? Nie! Między innymi ze względu na Internet i media społecznościowe, ale nie tylko. Dziś metal jest czymś znacznie bardziej różnorodnym, mamy masę różnorakich jego odmian, co daje ludziom większe pole do wyboru. Jest to z jednej strony dobre, z drugie zaś nie do końca. W dzisiejszym świecie ludzie zwykle wspierają tylko to, co lubią. Rozumiem to, bo sam nie słucham metalu jako całości. W latach osiemdziesiątych było jednak w tej kwestii znacznie mniej podziałów. Czy uważasz, że "Full Metal Jacket" może być zaskoczeniem dla tych, którzy kochają Wasze albumy z lat 80- tych? Czy może wręcz przeciwnie jest ona właśnie tym, czego prawdopodobnie oczekują? Myślę, że jest to bezpośrednie nawiązanie do tego, co Shok Paris robił w przeszłości! Jesteśmy Shok Paris i wciąż czerpiemy wpływy ze wszystkich naszych inspiracji z przeszłości i to się dla nas nigdy nie zmieni. Wszystko, co chcemy zrobić, to sprawić, aby nasi fani byli z nas naprawdę dumni. Mój ulubiony kawałek to "Hell Day". Nie sądzisz, że byłby to świetny singiel promocyjny? To już jest utworem promocyjnym (śmiech). No Remorse Records zrobiło do tego kawałka "lyric video" i udostępniło go na YouTube. Ten kawałek świetnie oddaje nasz styl. Cieszę się, że ci się podoba. Utwór "Those Eyes" został wydany jako singiel w 2012 roku. Czy wersja tego kawałka, która trafiła na album różni się czymś od tej wcześniejszej? W 2012 nagraliśmy ten utwór do celów pro-
mocyjnych przed występem na "Up the Hammers Festival" w Grecji. Pojawił się on także na tym koncercie. Następnie w 2018 roku postanowiliśmy poprawić w nim kilka drobnych szczegółów i ponownie go nagrać. Efekt można usłyszeć na album "Full Metal Jacket". Zauważyłem, że na waszym nowym albu mie nie ma ani jednej ballady. Czy jesteście przeciwnikami tego rodzaju kawałków? Nie, nie jesteśmy. Póki co, nie czujemy potrzeby nagrywania balladowych utworów, ale jeśli uznamy, że nadszedł odpowiedni moment na tego typu kawałek, to jak najbardziej znajdzie się dla niego miejsce w naszym repertuarze. Niektóre wersje albumów zawierają dodatkowy utwór "Up the Hammers". Dlaczego zdecydowaliście się użyć go jako utworu bonusowego? Pierwotnie nie chcieliśmy mieć na tej płycie utworu bonusowego, ale ponieważ kawałek ten ma ponad 7 minut, nie zmieściłby się na albumie, więc można go było umieścić tylko na płycie CD jako utwór bonusowy. Czyim pomysłem była okładka albumu? Oryginalna grafika albumu była nieco inna, w końcu "Full Metal Jacket" to tak naprawdę metalowa obudowa lub stalowa osłona otaczająca pocisk, którego wnętrze jest zwykle ołowiane. Tytułowy kawałek "Full Metal Jacket" oparty jest na starym przekonaniu, że na polu bitwy pocisk, który Cię dopadnie, ma na sobie wypisane Twoje imię i to jest sedno
przesłania tego kawałka! Nie chcieliśmy jednak, aby wszyscy myśleli, że ten album jest o wojnie, więc okładka wygląda jak wygląda (śmiech). Zwykle po wydaniu albumu zespół gra trasę koncertową lub kilka pojedynczych kon certów. Sytuacja na świecie jednak uniemożliwiła grę na żywo. Czy planujesz jakąś alternatywę, na przykład transmisję na żywo? Wszystko, co zaplanowaliśmy, zostało anulowane. Mamy nadzieję, że po wydaniu albumu, późną jesienią zagramy w Cleveland, a potem jeszcze kilka koncertów, aby przygotować się do naszego drugiego występu na "Up the Hammers Festival", który odbędzie się w 2021 w Atenach. Jak radzisz sobie z kwarantanną? Dla mnie to proste. Mieszkam daleko na wsi przy polnej drodze. Rzadko jeżdżę do miasta. Jeśli chodzi o zakupy, to od dłuższego czasu zazwyczaj kupowałem zapasy na cały tydzień lub nawet dwa. Tak naprawdę dla mnie niewiele się zmieniło. Myślę, że te wszystkie ograniczenia znacznie bardziej odczuli ludzie żyjący w dużych miastach. W 2010 roku do Shok Paris dołączyło trzech nowych muzyków. Jak ich zwerbowałeś? Wszyscy trzej nowi członkowie pochodzą z rejonu Cleveland i dorastali jako wierni fani Shok Paris. Nasz perkusista Dono to brat Kena Erba. Ed i John to nasi znajomi od dawna, którzy muzykę zespołu znają na wylot. Nie mogliśmy trafić na lepszą ekipę.
Czy jest jakiś promyk nadziei na wznowienie Waszych starszych albumów. Obecnie są właściwie niemożliwe do kupienia. Niestety, prawa do "Steel n 'Starlight" oraz "Concrete Killers" są nadal własnością IRS Records i nie możemy nic w tej kwestii począć. Bill Peters z Auburn Records wydał nasz debiut "Go for the Throat" oraz album "Steel n 'Starlight the Auburn Sessions" zawierający muzykę na żywo i materiał demo, którego nigdy nie opublikowaliśmy. Skontaktuj się z Billem, aby uzyskać więcej informacji Ken grał także w zespole o nazwie Zone Eleven. Co się stało z tym zespołem? Zawiesił działalność, kiedy ponownie reaktywowaliśmy Shok Paris. Podobnie zresztą jak mój projekt AfterShok. Bartek Kuczak
Miłość do metalu Grają od roku 1981 i gdyby nie krótka przerwa na przełomie wieków byliby jednym z działających najdłużej, a do tego nieprzerwanie, niemieckich zespołów. Jednak i tak dokonania Black Hawk robią wrażenie, szczególnie jeśli lubi się germański, tradycyjny metal - o nieco surowym, podziemnym sznycie, ale też całkiem melodyjny, tak jak na najnowszym albumie "Destination Hell". HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze "The End Of The World" określiłeś tę płytę jako nowy początek zespołu po różnych przejściach i zmianach składu. Wspominałeś też o waszym entuzjazmie i o tym, że nowe utwory powstają nieprzerwanie - to dlatego kolejny album Black Hawk "Destination Hell" ukazał się w miarę szybko? Udo Bethke: Oczywiście "The End Of The World" miał pozytywny wpływ na pracę nad "Destination Hell", ale na bieżącym albumie przetworzyliśmy wiele wydarzeń z ostatnich lat. Wiele się wydarzyło, te wszystkie zdarze-
ciągle przychodziły nowe i musieliśmy wybierać. Ale najlepsze trafiły na album. Nie zdarza się w tej sytuacji tak, że gdy jakiś utwór odpadnie, to już nigdy do niego nie wracacie, bo zanim powstanie nowa płyta macie już w zanadrzu całkowicie premierowe świeżynki? Od czasu do czasu sięgam po "stare" pomysły i pracuję nad nimi, przeważnie pojawia się nowa kompozycja, ale nie zawsze. Oczywiście każdy utwór jest moim "dzieckiem" i nie chcę go wyrzucać, ale jest niemożliwe aby uratować
ne zespoły ze sceny metalowej woleliby być eksponowani w dawnym sklepie z płytami niż w nowoczesnym sklepie muzycznym, ale to wynika także z powodu samej muzyki. Mały przykład. Iron Maiden brzmi tysiąc razy lepiej na starej dobrej płycie winylowej niż na CD, to nie jest tylko muzyka, to absolutny szał muzyczny, którego nie można porównać do muzyki z głównego nurtu! Oczywiście, scena metalowa nie jest produktem w takim samym stopniu jak ta z głównego nurtu i oczywiście fani też to wiedzą, tym bardziej kochają i doceniają nasze albumy. Nazwa waszej wytwórni Pure Underground Records dobrze oddaje więc charakter i status Black Hawk? Jak sugeruje nazwa "Underground", zawsze powstajemy z głębin, co bardzo dobrze nas charakteryzuje. Teraz pozostaliśmy na powierzchni i właśnie to reprezentuje wytwórnia.
Foto: Black Hawk
nia zainspirowały nas, a nowy album prawie sam się napisał.
wszystkie. Zazwyczaj łatwiej jest mieć nowe pomysły niż pracować nad starymi.
Nie ma chyba nic gorszego niż wymęczona płyta w długich odstępach czasu, bo taka postawa świadczy już po prostu o tym, że dany zespół wypalił się i powinien dać sobie spokój z graniem? Nie można mówić o wypaleniu, nawet gdy sytuacja wydaje się bez wyjścia. Jesteśmy ze starej szkoły, ciągle podnosimy się i zaczynamy od nowa. Każdy zespół przeżywa gorsze momenty, to normalne, ale to nie powód aby się poddać. Zawsze inspirujemy się wzajemnie, a nasza jedność czyni nas silniejszymi. Natomiast jeśli zespół naprawdę nie potrafi poradzić sobie z przeszkodami i z tego powodu zawodzi, nie ma wstydu w poddaniu się. Mimo, że nie możesz już tworzyć muzyki, nie oznacza to również, że miłość do muzyki zanika.
Siedem albumów w 15 lat to naprawdę niezły wynik, szczególnie w dzisiejszych czasach - i pomyśleć, że wiele bardziej znanych i dys ponujących większymi budżetami zespołów twierdzi, że nie stać ich na wydawanie płyt? Tak, ogólnie opublikowanie albumu jest drogie i czasem trzeba się zastanowić, czy naprawdę chcesz go wyprodukować, ale nie tworzymy albumów tylko dla fanów, robimy to również dla siebie. To praca naszego życia, jeśli nie teraz, to kiedy? W przyszłym roku zespołowi stuknie 40-lecie istnienia, a nowy album pasuje idealnie do tego jubileuszu.
Was to na szczęście nie dotyczy - spośród ilu utworów wybraliście tę 10, która trafiła na najnowszy album? Nie liczyłem. Wydaje się jakbyśmy mieliśmy niezliczoną liczbę dobrych kawałków, bo
74
BLACK HAWK
Cała sztuka polega chyba na tym, żeby przekonać do siebie słuchaczy, a w świecie metalu jest to łatwiejsze o tyle, że tu fani są bardziej konserwatywni niż mainstreamowa publiczność, wciąż kupują więc płyty, chociaż nie są to jakieś wielkie nakłady w porównaniu z popowymi gwiazdami? Nie sądzę, żeby można było porównać te dwie sceny muzyczne, oczywiście nasi fani oraz in-
Pasja też na pewno jest tu pomocna, bo pewnie już dawno nie myślicie o tym, że będziecie jeszcze kiedyś tak sławni jak Scorpions czy Accept - po prostu lubicie grać, realizujecie się w tym w 100% i to jest najważniejsze? Kochamy muzykę, bycie na scenie i śpiewanie to absolutne marzenie, którego nie porzucę i ciągle będę o nie walczył. Oczywiście nie jesteśmy już najmłodsi, ale wciąż może nadejść jakiś absolutny przełom. Black Hawk to połączenie pasji do muzyki i możliwości dzielenia się nią z naszymi fanami. Miłość, pasja, nazwij to, jak chcesz, ale to jest najważniejsze! Podoba mi się to, że z jednej strony sięgacie do nurtu niemieckiego heavy lat 80. - który przecież też współtworzyliście - ale też nie ograniczacie się, czerpiąc choćby od zespołów hard rockowych lat 70., na przykład Rainbow - wtedy dorastaliście, tego właśnie słuchaliście i takie wpływy są niejako natu ralne? Nie tylko dorosłem z tym, dzisiaj ciągle to preferuję. Każdego dnia puszczam inny "oldschoolowy" album i cieszę się nim. Nie potrafię powiedzieć, czy jest to naturalne, ale wierzę, że nie tylko wpłynęło to na mnie, ale również odpowiednio ukształtowało mnie. Dokładnie określa mój styl, a zatem Black Hawk. Dzięki takim zabiegom program albumu jest zróżnicowany, ale też jednorodny stylisty cznie, więc nikt nie może wam zarzucić jakiejś artystycznej zdrady? (śmiech) Oczywiście, że nie (śmiech). Zawsze poruszaliśmy się trochę tam i z powrotem, ale zawsze pozostaliśmy wierni sobie. Czasami ekspery-
mentujemy, a jeśli nam się to podoba i to nam odpowiada, trzymamy się tego. Nie uważam, że to niezwykłe. Nie brakuje na tej płycie prawdziwych killerów, z których wyróżniłbym świetny, dynamiczny opener "Hate", miarowy, surowy "Smoking Guns" czy balladę "Bleeding Heart" - z kim śpiewasz w niej w duecie? Bardzo dobry wybór, tak, te kawałki są prawdziwymi atrakcjami naszej płyty. Czarujący głos w balladzie należy do mojej cudownej żony Conny, wspierała mnie wiele razy i swoim pięknym głosem uczyniła tę kompozycję idealną. Nie ma więc co kisić się we własnym sosie, skoro można zaprosić gościnnie udzielającego się klawiszowca lub wokalistę, tak jak ponownie Conny? Mamy w tej kwestii parę przemyśleń, które możemy wdrożyć w przyszłości, ale jeszcze o tym nie mówmy. (śmiech) Co ważne nie są to partie aż tak pierwszoplanowe, byście nie mogli zrezygnować z nich na koncertach, a na płycie jest to jednak fajne urozmaicenie? Myślę, że to interakcja całego zespołu. Mój głos, gitara Wolfganga, bas Michaela, a teraz także perkusja Ovi czynią nas wyjątkowymi. Właśnie to zauważasz i to sprawia, że nasz album jest fajną zmianą. "Destination Hell" to tekstowo dość mroczny album, zresztą już sam jego tytuł potwierdza, że nie spoglądasz optymistycznie w przyszłość, bo nie ma ku temu podstaw? "Destination Hell" to kontynuacja "The End Of The World", i od początku było jasne, że będzie mrocznie. Ale to nie ma nic wspólnego z moim spojrzeniem na przyszłość, było tylko trafne i logiczne. Zdecydowanie należysz więc do tej kategorii wokalistów, którzy preferują teksty o czymś, nie uciekają w świat fantazji czy metafor, kiedy życie dostarcza tak mocnych tematów i po prostu nie można przejść obok nich obojętnie? Wolę jasne stwierdzenia, zawsze są główne tematy, które są jedynie ozdabiane i odtwarzane, nie lubię tego. Pokazujemy trochę wyobra-
Foto: Black Hawk
źni w "Under Horizon", tutaj gram metaforami, nawet jeśli są one bardzo oczywiste. Wygląda jednak na to, że świat przetrwa jeszcze jakieś kilkanaście miesięcy, dzięki czemu w przyszłym roku będziecie świętować 40-lecie powstania zespołu? O tak, zrobimy to i będziemy to obchodzić we właściwy sposób. Na scenie, z fanami, głośno i mocno! Wtedy świat może się rozpaść. (śmiech) Gdyby nie krótka przerwa na przełomie wieków bylibyście na scenie nieprzerwanie szmat czasu, ale i tak wasz staż robi wrażenie, szczególnie, że jesteście przecież metalowym, niezależnym zespołem? Tak, najwyraźniej wszystko zrobiliśmy do-
brze, a nasza kariera jest w porządku, biorąc pod uwagę, że to tak naprawdę tylko hobby. Wspominam wiele ekscytujących lat i jestem dumny, że wciąż jesteśmy na scenie i mamy tak wielu wiernych fanów. Te moje doświadczenia wlewają się w naszą muzykę raz po raz, nic nie pozostaje bez przypadku. Planujecie z tej okazji jakiś rocznicowy kon cert z gościnnym udziałem byłych muzyków, może winylowe wznowienia waszych płyt etc.? Obecnie pracujemy nad kilkoma pomysłami, ale pozostaje to tajemnicą. Oczywiście trochę trudno jest wymyślić coś nowego, co zaskoczy ludzi, zwłaszcza, że dzisiaj widziałeś prawie wszystko. Możesz więc powiedzieć na tę chwilę, że jesteś człowiekiem spełnionym, bo dostałeś od życia więcej niż mogłeś oczekiwać, ale nadal masz apetyt na więcej, co tylko dobrze rokuje Black Hawk na przyszłość? Tak, jestem! Mam świetny zespół, wspaniałych ludzi, którzy nas wspierają i pozostają z nami, pierwszorzędnych fanów, z którymi mamy jedną wspólną cechę: miłość do metalu. Czy może być lepiej? Jakiś dobry znak dla Black Hawk? Tak, ostateczny przełom, więcej koncertów i to, że wszyscy pozostaną zdrowi, nie sądzę, żebym mógł prosić o więcej. Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Przemyslaw Doktór
Foto: Black Hawk
BLACK HAWK
75
Ciągłe odrzucanie systemu Niemiecki Palace jest jednym z tych zespołów, dla których pasja i oddanie muzyce znaczą więcej niż popularność. Zaczynając w 1981 roku jako Saints' Anger, a w 1990 transformując się w Palace, grupa nieprzerwanie koncertuje i nagrywa kolejne płyty, mimo nikłej rozpoznawalności i obecności w mediach. Najnowszą, bo już ósmą (dziewiątą, jeśli liczyć Saints' Anger) wypuścili na początku kwietnia tego roku i właśnie z tej okazji postanowiłem porozmawiać co nieco o zespołem - zarówno o nowym dziele oraz o historii zespołu. HMP: Po pierwsze mam nadzieję, że jesteś cie zdrowi i bezpieczni podczas pandemii covid-19. Harald Piller: Dzięki, wszystko u nas w porządku i mamy nadzieję, że u Ciebie też. To Wasz pierwszy album bez Jasona Mathiasa na gitarze. Co się stało, że Jason opuścił zespół po tylu latach i albumach? Harald Piller: Po tym, jak dostał ofertę od Crematory, by dołączyć do zespołu jako basista pod koniec 2015 roku, było jasne, że nie będzie w stanie poradzić sobie z tym wszystkim. To było stopniowe odejście Jasona. Oprócz tego było jego życie prywatne, praca jako technik FOH, Crematory i Palace. Jego priorytetem było Crematory, ale nie potrafił odejść z Palace na swoich warunkach. To
czasu, ponieważ nikt tego nie chciał. Cholera wie dlaczego. Który utwór z najnowszego albumu jest Waszym ulubionym? Harald Reiter: Mój ulubiony utwór to "Force of Steel", ponieważ HP (Harald Piller - przyp. red.) napisał ten kawałek dla mnie. Tom Mayer: Mój ulubiony utwór to "Final Call of Destruction". Harald Piller: Uwielbiam cały album, ale "Force of Steel", "Final Call of Destruction" i "Bloodstained World" to moje ulubione kawałki. Czy myślicie, że paradoksalnie przewidzieliście pandemię pierwszym singlem? Tom Mayer: Oczywiście, że nie, opracowanie
A co z Saints' Anger? Czy wrócicie do niektórych utworów z tamtych lat? Harald Reiter: Nie ma potrzeby odtwarzania starych kawałków. Mamy wiele piosenek Palace. To samo dotyczy dema "Hardbodies" z 1993 roku. Czy jest on dostępny dla fanów? Bardzo chciałbym to usłyszeć! Harald Reiter: Być może, kiedy będziemy w nastroju, wrzucimy stare kompozycje na nasz kanał na YouTube. W internecie też próżno szukać nagrań wideo/ audio z pierwszych lat Saints' Anger i Palace. Czy w Waszym archiwum są jakieś materiały i czy kiedyś będzie można je zobaczyć? Harald Piller: Mamy bardzo mało nagrań z tamtych czasów. Dodatkowo jakość jest słaba, niestety to już tyle lat… Czy planujecie uwzględnić całą dyskografię na platformach streamingowych takich jak Spotify? Są tam tylko dwa najnowsze albumy ... Harald Piller: Może to zrobimy. Graliście koncert w Polsce w 2015 roku jako support Lordi. Jak pamiętacie swój pobyt w naszym kraju i czy planujecie do nas wrócić? Harald Reiter: Gdy jesteś w trasie, nie jesteś w stanie ujrzeć zbyt wiele miejsc w kraju, w którym się znajdujesz. Widzisz głównie autostrady, hotele i miejsca docelowe. Wyglądało na to, że spodobaliśmy się Polakom i chcielibyśmy wrócić do Polski jak najszybciej. Z jakim zespołem chciałbyś zagrać trasę koncertową, ale nigdy nie byłeś w stanie? Tom Mayer: Nasze największe marzenie? Judas Priest! Czy planujecie zagrać jakieś koncerty po pandemii wirusa koronawirusa, oprócz tych ogłoszonych? Tom Mayer: Plany są, ale nikt nie może powiedzieć, jak długo potrwa obecna sytuacja, ten rok jest katastrofą dla wszystkich muzyków, organizatorów itp.
Foto: AndreasWagner
byłoby dla nas sprawiedliwe. Ponieważ Jason był ważnym częścią układanki, nie było łatwo podjąć decyzję. Byliśmy już w trakcie pisania materiału na album "Reject The System", ukończyliśmy dwie trasy po Europie, ale Jason coraz bardziej wycofywał się z działalności w Palace. Na początku marca 2019 roku podjęliśmy decyzję o rozstaniu z Jasonem. Umówiliśmy się z nim i wyraźnie odczuł ulgę, że zrobiliśmy to za niego, ponieważ (według niego) "nie byłby w stanie sprostać obowiązkom w Palace w tym czasie". Rozstaliśmy się w zgodzie, bez żadnych konfliktów czy spin. Czy trudno było wybrać jego następców na koncertach i w studio? Harald Piller: Znalezienie kogoś do sesji nagraniowych nie było trudne, lecz poszukiwanie osoby do występów na żywo zajęło dużo
76
PALACE
utworu zajmuje miesiące, nie było wtedy mowy o wirusie. Harald Piller: Kompozycje zostały ukończone w październiku 2019r. i nie mieliśmy kryształowej kuli, aby zobaczyć, co nas czeka w 2020r. Mówiąc o swoim najnowszym albumie, powróćmy na chwilę do starszych czasów i albumów. Większość z nich nie jest dostęp na do kupienia oprócz "Toy of Rage" i najnowszych. Czy możemy liczyć na wydanie tych albumów? Czasami znajduję je na aukcjach w serwisie eBay, ale są one bardzo drogie. Harald Reiter: Nie planujemy ponownego wydania starszych albumów, ale można je zdobyć na stronie Massacre Records jako pliki do pobrania.
Dziękuję za wywiad i mam nadzieję, że się spotkamy, kiedy ten cały covid-19 się skończy! Harald Piller: Też Ci dziękujemy! Mamy nadzieję, że znów możemy zagrać dla polskich maniaków metalu. Byłoby to dla nas przyjemnością! Maciej Uba
prac był naprawdę świetny!!!
Jedynym co robię, jest tworzenie muzyki Aktualnie mam przyjemność zaprezentować Wam konwersację z gitarzystą Gomorra, Damirem Eskić'em, który przez niektórych może być kojarzony ze współpracy z niemiecką legendą thrash metalu, jaką jest Destruction. W wywiadzie będzie o zespole, o jego najnowszym albumie, "Divine Judgement", o procesie jego powstawania oraz o tym jaką skrywa muzykę. HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać nam muzykę Gomorra? Co chcieliście nią przekazać? Damir Eskić: Gomorra jest ostra, ale również posiada parę heroicznych melodii… jest to miks od thrashu do power metalu, coś jak Iced Earth na początku kariery… My po prostu kochamy tworzyć muzykę i ona jest tym, co chcemy wyrazić.
względu na prędkości triol. Czy powiedziałbyś, że Wasz debiut jest albumem koncepcyjnym? Ma on jeden motyw, jednak nie jest on spójny. Czy znalazłbyś jedno słowo, które by określiło cały album Gomorra? Jedno może nie (śmiech)... ale dwa już tak!
Jak powstał wasz zespół? Mam wielu przyjaciół, którzy tworzą muzykę. Stąd pomyślałem o tych, którzy mieli czas i do tego byli na tyle dobrzy, aby zagrać interesujące mnie brzmienie… Jednak większość członków zespołu znam od początku lat 2000...
Kto stworzył grafikę na "Divine Judgement"? Węgierski grafik Gyula Havancsack, który również tworzy okładki dla wielu zespołów metalowych takich jak Blind Guardian, Accept i inne... Co zamierzacie robić w późnym 2020? Mamy zaplanowaną naszą trasę na grudzień 2020, jednak wszystkie plany się nam zmieniły ze względu na covid-19… Tak więc, w tym momencie po prostu czekamy na to, co nam jutro przyniesie. Jak duży wpływ ma na Was internet? Czy Wasz zespół istniałby bez internetu w obec nej sytuacji? Oczywiście że tak! Jedyną rzeczą, którą robię jest tworzenie muzyki, nic więcej. W czym internet nie jest mi potrzebny. Poza tym jestem nauczycielem gitary oraz ekspertem muzycznym na uniwersytecie, tutaj w Szwajcarii.
Jak Wasze poprzednie doświadczenia wpłynęły na muzykę graną przez Gomorra? W przeszłości graliśmy power metal poczym przenieśliśmy się w bardziej epickie brzmienia, jednak pod koniec, to nie było to… poza tym przestało mi się to podobać. Chciałem mieć po prostu ostry ale melodyczny zespół… tak więc zorganizowaliśmy się i stworzyliśmy Gomorra! Jednak pewne rzeczy się nie zmieniają. Jeśli posłuchasz albumów mojego poprzedniego zespołu, Gonoreas, to znajdziesz pewne podobieństwa - związane z kunsztem samego grania. Czy to tylko ja mam to odczucie, czy "Divine Jugment" brzmi w pewnych momentach trochę jak Helstar, jak chociażby na "The City Must Fall"? Tak właśnie brzmi! Nie jestem największym fanem Helstar jakiego znasz, ale również to słyszę… Nie bezpośrednio, ponieważ nie mam żadnego ich albumu w mojej muzycznej kolekcji, ale czasami sobie przesłucham Helstar na Youtube... Jak dużym źródłem inspiracji jest biblia w muzyce metalowej? To jest dobre pytanie… Sądzę, że jest naprawdę, naprawdę dużym źródłem dla muzyki metalowej… jest to największa księga wojny, zaś najwięcej wojen zaczęto w jej imię… Tak więc odgrywa istotną rolę w metalu. Co było najtrudniejsze w stworzeniu takiego albumu? Tym razem najtrudniejsze było dopasowanie motywu albumu do motywu zgodnego z naturą zespołu, co jednak udało się nam zrobić, z czego jestem zadowolony! Tu mam na myśli Gomorrę i motyw biblijny. Który utwór z niego jest najtrudniejszy do zagrania? Być może jest to "The City Must Fall", ze
Foto: Gomorra
Świetny album!!! (śmiech)... Czy mógłbyś więcej powiedzieć o produkcji na tym albumie? Jak długo, kiedy, z kim i tak dalej? Została ona zrealizowany przez V.O. Pulvera (Poltergeist), jednego z głównych inżynierów w Szwajcarii. Schmier (Destruction) zajmował się nagraniem wokali - w pełnym wymiarze czasowym, zaś my nagraliśmy ten album w pięć dni! Czas miksowania był dłuższy, może dwa tygodnie, ale nagrywaliśmy szybko, ponieważ świeże podejście muzyków jest również istotne...
Jednak tak, internet ma dzisiaj duży wpływ, zdarza się tam szajs, ale znajdziesz też tam dobre rzeczy. Co sądzisz o Nuclear Blast oraz Noble Demon? Opowiesz nam coś o współpracy z nimi? Na ten moment robią świetną robotę! Pierwszy raz w moim życiu pracuje z kompetentnymi ludźmi, którzy wiedzą jak pracować z muzykami, jak i również wiedzą jak wydać album... Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Proszę i również dziękuję!
Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać teledysk dla "Gomorra"? O tak, nagrywanie tego było całkiem zabawne. Mieliśmy pomysły, na które wpadliśmy kilka godzin przed tym, jak zaczęliśmy nagrywanie. Kiedy zobaczyliśmy Lalę (perkusistkę z Burning Witches) wyglądającą tak dobrze jako zombie, to zmieniliśmy historię i skupiliśmy się w tym teledysku na niej. Rezultat
Jacek Woźniak
GOMORRA
77
Przywrócić do życia Jenner przyczaił się po wydaniu pierwszej płyty, ale jak mówi liderka grupy Aleksandra Stamenković, były ku temu powody. Teraz, po zmianach składu i z nową energią zespół wrócił do gry, publikując EP "The Test Of Time" z nowymi utworami, dopełnioną zaskakującym coverem. A kiedy nowa płyta? Okaże się, bo Aleksandra nie zamierza się z nią spieszyć. HMP: Wasz debiutancki album "To Live Is To Suffer" wywołał spore zainteresowanie wśród fanów thrashu, był też sporym sukce sem, zwłaszcza jak na młody zespół. Po jego wydaniu miały jednak miejsce różne zawirowania personalne, bo skład się posy pał i dopiero wiosną tego roku wróciłyście do gry za sprawą EP "The Test Of Time"? Aleksandra Stamenković: Tak, nasz pierwszy album został wypuszczony w 2017 roku przez Inferno Records, z nimi także współpracowaliśmy przy nowym wydawnictwie. Niestety z powodu wspomnianych problemów, ciąży i zmiany składu zespołu, udało nam się opublikować nasze nowe muzyczne osiągnięcie dopiero po trzech długich latach. Ten materiał to nowy rozdział w historii grupy, zapowiedź kolejnego albumu, a do
Moim obecnym mottem jest "Im mniej ludzi tym lepiej". Jako lider zespołu, zawsze miałam problem z porozumiewaniem się w taki sposób, aby wszystkim to odpowiadało. Nie chodzi o to, kto zyska większe uznanie, tylko o to, aby utrzymać zespół razem, przy minimalnej ilości stresu i niepokojów. To jest jedyna droga do poradzenia sobie z tym. Myślę, że silne trio jest na dzień dzisiejszy najlepsze. Ten w 100 % kobiecy skład to konsekwent nie realizowane od początku istnienia zespołu założenie czy po prostu przypadek, w żadnym razie nie dyskryminujecie facetów? (śmiech) Właściwie, początkowo w skład zespołu miałam wchodzić ja, moja siostra i dwóch facetów. Ten plan upadł, ponieważ spotkałyśmy dwie dziewczyny, które chciały grać z nami
procesie pisania i nagrywania, więc zdecydowałyśmy się pracować z nim gościnnie. Niestety, Nikola nie jest już członkiem zespołu Sigma Epsilon, ale jest ciągle naszym dobrym przyjacielem. Kiedy Marija, w czasie nagrywania, przeszła na urlop macierzyński, Nikola zgodził się zagrać na perkusji zamiast niej. I zrobił to bez żadnych problemów. Próba czasu jest najlepszym testem dla każdego rodzaju sztuki czy artystycznej wypowiedzi, a muzyka nie jest tu żadnym wyjątkiem? To dlatego zdecydowałyście się nagrać cover "Young & Proud" Demoniac, jugosłowiańskiego zespołu z przełomu lat 80. i 90., znanego z jednego albumu "Touch The Wind" i niskonakładowej kasety "Comin' Again", niezbyt popularnego, ale wartościowego? Czas weryfikuje wszystko. Czas pokazał nam co jest dobre, a co nie. Muzyka z lat 80./90. jest z pewnością dobra, ponieważ słuchamy jej do dziś. Zdecydowaliśmy się zrobić cover "Young & Proud" z kilku powodów. Demoniac jest jednym z ulubionych jugosłowiańskich zespołów naszego wydawcy Fabiena Pinneteau, więc tą aranżacją chcieliśmy wzmocnić naszą przyjaźń i jednocześnie wnieść nową energię w ten kawałek oraz oczywiście przypomnieć ludziom grupę Demoniac. Wiele zespołów popełnia ten sam błąd, wybierając na covery bardzo znane, oklepane utwory. Opcja nagrania czegoś równie dobrego, ale nieznanego była dla was bardziej kusząca, a do tego promujecie też metalową scenę Serbii sprzed lat, bo przecież Demoniac to zespół również pochodzący z Belgradu? Pomysł nagrania coveru istniał długi czas, ale nie mogłyśmy znaleźć idealnego kawałka. "Young & Proud" był doskonały, ponieważ zespół jest z tego samego miasta co my, do tego, jak już wspomniałam, ta grupa jest ulubioną jugosłowiańską kapelą naszego wydawcy. Piosenka mówi o tym, że należy być sobą, aby coś osiągnąć. I najważniejsze, że jej styl jest bardzo podobny do naszego.
Foto: Jenner
78
tego czytelny przekaz, że po zmianach składu ruszacie z nie mniejszą energią niż na początku działalności? Każda zmiana w zespole wnosi nową atmosferę. Jako kompozytor staram się utrzymywać rozpoznawalny styl zespołu, jednocześnie wnosząc do naszego brzmienia coś nowego.
(Andjelina - poprzednia wokalistka oraz Jana - była basistka) wtedy zdecydowałyśmy, że to będzie "babski" zespół. Z drugiej strony, gram w innym zespole Sigma Epsilon tylko z mężczyznami, jeśli więc chodzi o mnie nie mam żadnych uprzedzeń. Nawet łatwiej jest pracować z facetami. (śmiech)
Gracie teraz we trzy: ty skupiłaś się na gitarze i śpiewie, Marija wróciła za bębny, a nowa w składzie jest basistka Katarina. Więcej nikogo nie potrzebujecie, trio jest składem podstawowym, a przykłady kiedyś Destruction czy teraz Nervosa pokazują, że dla kapel thrashowych nierzadko po prostu optymalnym?
Zresztą potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest fakt, że podczas nagrywania "The Test Of Time" wsparli was kumple z Sigma Epsilon: Nikola Simonović zagrał na perkusji, a Emil Ivošević śpiewa w razem z tobą w utworze tytułowym? Emil także napisał teksty dla obu piosenek z EP-ki, ogólnie bardzo mnie wspierał w całym
JENNER
Domyślam się, że jesteście zdecydowanie za młode, by widzieć ich kiedyś na żywo, ale już z innymi zespołami było na pewno lepiej - dzięki komu zdecydowałyście się zacząć grać, myśleć o założeniu własnego zespołu? Pierwszą miłość do muzyki heavymetalowej przekazali mi rodzice. Oni nie grają na żadnych instrumentach, ale są ogromnymi fanami heavy metalu. Kiedy ja i moja siostra zaczynałyśmy grać, w pierwszych próbach to był głównie hard rock. Później zaczęłyśmy odkrywać heavy metal, thrash metal, etc. Zawartość "The Test Of Time" potwierdza, że jesteście w formie. Dlatego zależało wam na szybkim wydaniu tego materiału, żeby o sobie przypomnieć, po czymś spokojnie zabrać się do nagrania drugiego albumu? Po wypuszczeniu pierwszego albumu "To Live Is To Suffer" musiałyśmy zrobić sobie przerwę. Myślę, że w tamtym okresie straciłam motywację i entuzjazm do tworzenia nowych kompozycji. Byłam pewna, że jeśli zacznę pisać całkiem nowy album, to zajmie to co najmniej dwa-trzy lata. Potrzebowałyśmy czegoś, co przywróci nas do życia i to jest wła-
Omega jest głoską niemą Euphoria Omega jest jedną z tych kapel, która wraz z formacjami, jak Vektor, Obliveon, Voivod czy Vexovoid, reprezentuje w muzyce metalowej gatunek Sci-Fi. O inspiracjach oraz pracy, którą włożyli członkowie zespołu, a która złożyła się na albumy Euphoria Omega opowie wokalista Justin Kelter. Podejmie on również temat o grach komputerowych, o tym jak bardzo realny jest gatunek Sci-Fi oraz o najnowszych planach. Zapraszam.
śnie ta EP-ka. Nie zmuszam się do napisania drugiego albumu, więc nie jestem pewna kiedy będziemy go mieli. "Night Without Dawn" i "The Test Of Time" trafią na to wydawnictwo, czy pozostaną rarytasami dostępnymi wyłącznie na tej EPce? Myślę, że pozostaną tylko na EP-ce, ale kto wie? To chyba najlepsza opcja dla każdego muzyka, że może podzielić się ze słuchaczami najnowszymi utworami, nie sięgać do dawnych pomysłów? Sądzę, że lepiej robić coś co się lubi. Jeśli robisz coś, co szczerze kochasz, ludzie to poznają i prawdopodobnie pokochają. Wszystko inne to fałsz. Teraz życie muzyczne zamarło: nie ma kon certów, sesje nagraniowe też są utrudnione. Świat zwolnił, ale dzięki temu można spoko jniej pracować, tworzyć i dopracowywać nowe utwory? Właśnie, w tym momencie pracuję z moimi innymi zespołami i innymi projektami. Gram na gitarze trochę więcej niż kilka lat temu. Staram się rozwijać moje umiejętności., Najprawdopodobniej dzięki temu będę miała więcej pomysłów na nowy materiał. Myślisz, że wasz kolejny album ukaże się jeszcze w tym roku, czy też z racji epidemii koronawirusa może odwlec się to w czasie, a do tego wiele zależy tu też od Infernö Records, bo niezależni wydawcy też nie mają teraz lekko? Nowy album z pewnością nie wyjdzie w tym roku, nie spieszymy się z tym. Lepiej mieć trzy utwory wysokiej jakości, niż dziesięć słabych. Do tego nie jestem przekonana co do okładki. Przyszłość Inferno Records też jest niepewna.
HMP: Cześć! Czy możesz opisać swoją muzykę w kilku krótkich zdaniach? Justin Kelter: Thrash metal z mocną estetyką science fiction. Czy powiedziałbyś, że Wasza muzyka ma w sobie klimat kapel takich jak Voivod i Obliveon? Dla mnie jest w niej również trochę Hexenhaus... Jestem fanem wszystkich trzech zespołów! Szczególnie Obliveon. "Nemesis" jest jednym z moich ulubionych podziemnych albumów metalowych. Powiedziałbym, że trochę mają wpływ jeśli chodzi o riffy, jednak nie za dużo. Co do VoiVod oraz Hexenhaus, pomimo, że są wspaniałymi zespołami, nie powiedziałbym, że próbowaliśmy wziąć do naszej muzyki cokolwiek, co oni zrobili. Czy możesz powiedzieć nam jak zaczynaliście? Nosiłem się z pomysłem na Euphorię przez wiele lat. Jednak trochę mi zajęło znalezienie podobnie myślących muzyków, którzy chcieli grać w podobnym stylu. Niemniej gdy znalazłem jednego z nich, reszta została zrekrutowana szybko. Byłem wokalistą i grałem na gitarze przez 14 lat, tak więc miałem już trochę utworów napisanych zanim ktokolwiek dołączył. Dlaczego wasz zespół jest nazwany Euphoria Omega? Zasadniczo jest to po prostu Euphoria. Symbol omegi został wrzucony tylko ze względu na problemy prawne, tak więc przyjmuję, że omega jest głoską niemą (śmiech). Czy "Operation: Genesis" jest Twoim pier wszym albumem, czy mieliście coś wcze-
śniej? "Operation: Genesis" był moim pierwszym albumem, który zrobiłem. Reszta muzyków przed Euphorią była w wielu innych zespołach. Louie oraz Georg grali w formacjach Axe Ripper i Crumble. Bubba był w zespole Halstatt. Kiedy TJ dołączył, był gitarzystą Halloween. Czy porównałbyś "Operation Genesis" do waszego najnowszego albumu, "Nanotech"? "Operation Genesis" był trochę bardziej zróżnicowany w stylu niż "Nanotech". Jednak "Nanotech" ma lepszą produkcję. Od początku nie podobał mi się miks wokali na "Operation: Genesis". Niemniej uważam. że "Nanotech" jest lepszym albumem jeśli chodzi o jakość dźwięku i bezpośrednie riffy. "System Shock". Zgadując po wstępie, jestem prawie pewien, że znasz tą serie. Sądzę, że ta gra zainspirowała więcej niż tylko wstęp, czy mam rację? Jestem wielkim fanem "System Shock", poza intrem do albumu to zasadniczo inspiracje się na tym kończą. Pomyśleliśmy, że byłoby spoko by użyć Shodan w intro. Czy jest to album koncepcyjny bazowany na "System Shock"? Sam album jest historią napisaną przeze mnie, wszystko co napisałem dla Euphoria jest ciągłym opowiadaniem. Co sądzisz na temat remake'u "System Shock" stworzonych przez Nightdive Studios? Z tego co widziałem, to wygląda dobrze! Jednak z tego co wiem, zaprzestali produkcji.
Jakby więc nie było nie zrezygnujecie, bo macie coś do przekazania, chcecie grać bez względu na trudności i okoliczności, co już zresztą pokazałyście, a tytuł "Young & Proud" też w końcu do czegoś zobowiązuje? Kocham muzykę, będę grała w tej czy innej kapeli, a nawet bez zespołu. Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Małgorzata Marcinkiewicz
Foto: Euphoria Omega
EUPHORIA OMEGA
79
Powiedziałbym, że "Labyrinth Online" byłby dobrym utworem dla serii "Tron". Zgodziłbyś się? Jestem w stanie się z tym zgodzić. Próbowaliśmy wysłać nasze utwory do producentów nowej gry "Cyberpunk 2077", jednak nigdy nie dostaliśmy od nich informacji zwrotnej! (śmiech!) Czy tekst "Neon Dreams" został zainspirowany przez grę "I Have No Mouth And I Must Scream" i jedno z jej zakończeń? Szczerze, nie znam tego. "Neon Dreams" jest oryginalnym konceptem i w większości oparty jest na wątkach z filmów takich jak "Ghost In The Shell", "Star Trek" czy "Blade Runner". Mam wrażenie, że te utwory z Waszych albumów są bardziej rzeczywiste niż się wydają. Mam na myśli to, że większość z tych utworów jest na temat odległych, abstrakcyjnych konceptów i informatyki, jednak z drugiej strony, wskazują jak mocno komputery wpływają na nasze życie... Część rzeczy, o którym mówiłem na "Nanotech" oraz "Operation: Genesis" z pewnością mają sobie pewną dozę realizmu, pomimo faktu bycia albumem koncepcyjnym na temat science fiction. Większość przedstawicieli tego gatunku mocno używa realizmu jako bazy do tworzenia futurystycznego świata, niezależnie od tego czy jest to świat dobry, czy podzielony konfliktem. Jak jesteśmy blisko systemu rządzenia opisanego w "Mechanical Carnivore"? Prawdopodobnie kilkaset lat. "Mechanical Carnivore" jest o metropoliach o wielkości państw, które są rządzone przez jeden globalny komputer, który wymusza przestrzeganie ścisłego prawa. Czemu użyłeś Ichi Ni San Shi w "Brainstorm"? Czy to jest ukłon w stronę japońskiej kultury i języka czy coś innego? To pierwsze. Jestem naprawdę zainteresowany japońską kulturą i mediami. Japonia mocno jest zaangażowana w rozwój nowoczesności. Chciałem się bezpośrednio odnieść do słuchaczy z Japonii, dla mnie spełnieniem marzeń byłaby trasa po Japonii. Czy mógłbyś omówić inne źródła swojej inspiracji poza tymi wcześniej wymieniony mi? "Ghost in the Shell", "Blade Runner", "Star Trek", "Xenosaga", "Psycho Pass" i definitywnie Fear Factory.
80
EUPHORIA OMEGA
Czy mógłbyś przybliżyć nam jak przebie gały prace nad "Operation Genesis"? "Operation Genesis" wyszła w 2016 roku. Nagraliśmy ją chwilę potem jak założyliśmy zespół. Udał się całkiem dobrze pomimo faktu, że kilku z nas marzy o tym, żeby do niego powrócić i go ponownie nagrać. Jesteśmy zadowoleni z tego jak ten album wyszedł, jednak czuliśmy, że mogliśmy lepiej go zmiksować, lecz ogólnie jestem zadowolony z wyniku jaki uzyskaliśmy.
HMP: Cześć! Czy na początek mógłbyś powiedzieć coś o waszej muzyce? Matthieu Loublier: Verbal Razors jest crossover thrashowym zespołem, założonym w 2009 roku. Robimy dokładnie to, co przyjęło się nazywać crossoverem, jednak na początku nie było to zamierzenie. To wyewoluowało naturalnie poprzez różne inspiracje członków zespołów, z punkowo-hardcorowym wokalem oraz z wpływami thrash metalu w motywach gitarowych i rytmach perkusyjnych.
Jaka część była dla Was najtrudniejsza w tym procesie? Byliśmy pierwszy raz w studiu. Euphoria była wtedy moim pierwszym zespołem i pracowaliśmy nad naszym pierwszym albumem. Nagrywanie wokali wydaje się naprawdę proste, ale kiedy zaczynasz skupiać się na szczegółach, może cię to także frustrować. To również ma zastosowanie przy nagrywaniu instrumentów. Albo zrobisz to perfekcyjnie, albo możesz się znaleźć w sytuacji, w której nagrywasz to po sto razy.
Czy Wasza nazwa inspirowana był utworem Exodus, "Verbal Razors"? Jak duży wpływ miał na was ten zespół oraz ich album, "Fabulous Disaster"? Matthieu Loublier: Tak, nasza nazwa pochodzi od kawałka Exodus oraz tego albumu w szczególności. On reprezentuje to, co zamierzaliśmy zrobić, oczywiście nie na zasadzie kopiuj/wklej, ale lubimy tę energię reprezentowaną przez ten albumu. Od tego czasu poszliśmy zdecydowanie naprzód z pisaniem naszych kompozycji, które obecnie są bardziej osobiste.
Co sądzisz o trzecim albumie Holy Moses, "The New Machine of Liechtenstein"? Czy nie był on czasem niecodzienny dla tego zespołu? Od lat nie słyszałem nazwy tego zespołu. Jednak tak, ten album zasadniczo był jednym z tych, który przyciągnął moją uwagę. Myślę, że był to przyjemny album, szczególnie na swój czas. Lubię kiedy zespoły odchodzą od normy i uciekają od tego, co wszyscy robią. Jak bardzo pomocna była dla Was osoba, będąca twórcą kanału na Youtube nazwanego NWOTHM Full Albums? Gościu jest świetny! Bardzo jestem mu wdzięczny. Dzięki niemu zdobyliśmy szeroki rozgłos i dostaliśmy naprawdę wspaniałe opinie o "Nanotech". Nie mogłem liczyć na nic lepszego! Co zamierzasz zrobić w 2020/2021 roku? Obecnie Euphoria jest zawieszona ze względu na problemy ze składem. Szczerze, to nie jestem pewien co przyszłość przyniesie zespołowi. Mam pomysł, jednak obecnie w zespole jestem tylko ja i Georg. We dwóch pracujemy nad wydaniem muzyki jako nowy industrialny zespół metalowy, ObsElite, EPka nad którą pracujemy, będzie nosić tytuł "Icon of Sin", który jest inspirowany ostatecznym Bossem z "Doom 2". Mamy stronę na Facebooku, więc zapraszam do zapoznania się z nami! Co do Euphoria, to wrócimy do tego zespołu. Zaś gdy to zrobimy, to być może napiszemy muzykę w stylu trochę podobnym do Fear Factory czy Meshuggah. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje za poświęcony nam czas! Jacek Woźniak
Jak bardzo różni się Wasz najnowszy krążek "By Thunder and Lightning" w porównaniu do jego poprzednika "Misleading Innocence"? Matthieu Loublier: Na początek to fakt, że mamy nowego perkusistę. Gra inaczej niż poprzednik, który grał bardziej staroszkolny metal. Nowy ma bardziej punkowe podejście. Jego sposób gry wpłynął na wiele kompozycji. Powiedziałbym, że ten krążek jest bardziej zarówno punkowy, jak i ciężki, ze względu na gitarowe riffy. Simon Jeffroy: "By Thunder And Lightning" został w całości stworzony w nowym składzie, wraz z Antoine na perkusji i jego inspiracjami punk/hardcore. Sprawiły one, że zaczęliśmy patrzeć inaczej na elementy po stronie rytmu i jego implementacji w strukturze utworu. Powiedziałbym, że ten album jest bardziej rozległy, z różnymi odcieniami w utworach, głównie w kompozycjach, które są obecnie bardziej zróżnicowane niż kiedyś. Jest również zmiana w produkcji albumu, gdzie uznaliśmy, że wystawimy gitarę do przodu względem reszty instrumentów, trochę inaczej niż było w poprzednim albumie. Czy "By Thunder And Lightning" w jakiś sposób jest zainspirowany przez Thin Lizzy? Matthieu Loublier: Lubimy Thin Lizzy, jednak nie była to nasza inspiracja. Nazwa albumu pochodzi od utworu otwierającego "By Thunder And Lightning".
Bardziej wyraziście "Verbal Razors" to tytuł kawałka jednej z bardziej znanych thrashowych kapel, Exodus, z ich trzeciego długograja, "Fabulous Disaster". O tym, jakie ten album ma powiązanie z francuskim crossover thrashowym zespołem, z którym miałem przyjemność rozmawiać, a także o najnowszym ich albumie "By Thunder and Lightning" opowiedzą nam gitarzysta Matthieu Loublier oraz wokalista Simon Jeffroy. Poza tym dowiemy się, co zmieniło się od ich poprzedniego krążka "Misleading Innocence" oraz jakie plany ma zespół na najbliższy okres. Co sądzisz o dzieleniu podobnej nazwy z innymi znanymi zespołami? Czy to może być problem? Matthieu Loublier: Kiedyś o tym myśleliśmy, ale teraz mamy na to wywalone. Wiele kapel odnosi się do innych zespołów w taki sposób, jaki chcą. To byłby problem gdybyśmy komponowali podobną muzykę, czego nie robimy. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o pisa niu materiału na Wasz najnowszy album? Jak długo pracowaliście nad nim, z kim, i jak on został stworzony? Matthieu Loublier: Od 2017 roku mamy nowego perkusistę, tak więc potrzebowaliśmy trochę czasu, by nauczyć się wspulnie grać. Uznaliśmy, że na początek zaczniemy grać dużo koncertów i pojedziemy na dwie trasy, by się lepiej poznać i poprawić współpracę w zespole. Po tym, zaczęliśmy komponować nowe kawałki na nasz trzeci album. Został on nagrany w studiu Swan z Guillaume Doussaud. To doświadczenie, które znowu nas czegoś nauczyło i pozwoliło nam sprawdzić się jako zespół. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku pracy.
rza, który stworzył potwora, niczym Frankenstein, był złożony z śmieci po skonsumowanych produktach. Ten teledysk do kawałka "Riot" - z jakiego filmu są te materiały? Co o nim sądzicie? Matthieu Loublier: Obrazy pochodzą z filmu "Nad krawędzią" (1979), teledysk został stworzony przez Francesca Browna. W tym przypadku, owe wideo także zrobił nasz przyjaciel. Spodobała nam się jego praca, więc zaproponowaliśmy mu edycję teledysku, który idealnie współgrała z naszą muzyką. Mógłbyś powiedzieć coś więcej o Deadlight Records? Matthieu Loublier: Tak więc, kontakt z menadżerem Deadlight, Alexem, zdobyliśmy poprzez przyjaciela, który dał nam na niego namiary. Poszukiwaliśmy wtedy wydawnictwa w celu wydania naszego albumu. Spodobał się on Alexowi, który powiedział nam, że może go wydać. Niestety, nie mieliśmy jeszcze okazji aby spotkać się z nim osobiście, ale mam nadzieję, że taka okazja szybko nadejdzie.
Co planujecie robić w na przełomie lat 2020/ 2021? Matthieu Loublier: Niestety, wraz z obecnym kryzysem epidemiologicznym w Europie i na całym świecie, rok 2020 będzie bardzo zdradliwy dla wielu zespołów, ale mam nadzieję, że będziemy w stanie obronić najnowszy album tak szybko, jak tylko się da. Co sądzicie o obecnej scenie crossoverowej we Francji? Matthieu Loublier: Zasadniczo to nie znamy wszystkich francuskich zespołów, mimo, że graliśmy w wielu miejscach w kraju, ale z tego co mi wiadomo, to na lokalnej francuskiej scenie nie ma zbyt wielu kapel crossoverowych. Simon Jeffroy: Jednak we Francji jest wiele dobrych zespołów, w różnych innych stylach. jak punk rock, hardcore, crust, grind, fastcore, garage... Jak będzie wyglądała wasza koncertowa setlista? Matthieu Loublier: Nasza nowa setlista będzie bardziej skierowana w stronę najnowszego albumu. Skoro zagraliśmy już wiele razy stare kawałki, to teraz chcemy zaproponować coś zupełnie świeżego. Simon Jeffroy: Jak wiele innych zespołów przed nami, jesteśmy już zmęczeni utworami z debiutu. Wraz z dołączeniem perkusisty Antoine, jesteśmy w stanie zagrać nowy album w całości. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Trzymajcie się! Matthieu Loublier: Dzięki za Wasze wsparcie! Pozdrawiamy! Jacek Woźniak
Co zainspirowało Wasz najnowszy album? Matthieu Loublier: My wszyscy słuchamy wiele różnej muzyki, jednak najbardziej to była chęć zrobienia czegoś innego. Simon Jeffroy: Czegoś bardziej wyrazistego. Czy mógłbyś opisać zawartość liryczną waszych trzech ulubionych utworów z "By Thunder And Lightning"? Matthieu Loublier: Środowisko i to co robimy z planetą jest tematem, który wylądował w dwóch utworach ("Water Drop", "Trash"), jednak od roku 2019 miało miejsce wiele zamieszek przeciwko francuskiemu rządowi, w trakcie których została ranna większa ilość policjantów - o tym też mamy kawałek. Wyrazy uznania dla artystów, którzy stworzyli grafiki do albumów "By Thunder And Lightning" oraz "Misleading Innocence". Czy możesz opowiedzieć jak one powstały? Czy będziesz współpracować z nimi w przyszłości? Matthieu Loublier: Pracujemy z ludźmi, których lubimy, oraz których pracę doceniamy. Jérome Brizard, dobry nasz przyjaciel, stworzył grafikę do "By Thunder And Lightning". Poprzedni album został zilustrowany przez Jansé, innego naszego przyjaciela. Do czego odnosi się okładka Waszej ostat niej płyty? Matthieu Loublier: Wynika ona z treści utworu "Trash". Opisuje ona historię śmiecia-
Foto: Verbal Razors
VERBAL RAZORS
81
Thrashowa machina "- Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash! - deklaruje wokalista i gitarzysta Bitterness Frank Urschler. I faktycznie, siódmy album niemieckiej formacji to kawał zagranego na najwyższych obrotach thrashu o germańskim rodowodzie może niezbyt odkrywczego, ale kopiącego nad wyraz solidnie, potwierdzającego, że to trio wciąż ma w sobie prawdziwą pasję do grania. HMP: Poświęciliście "Dead World Order" sporo czasu, bo wasz poprzedni album "Resurrexodus" ukazał się ponad pięć lat temu. Skończyliście materiał, wydawca ustalił datę premiery na połowę maja i okazało się, że wasza siódma płyta ukaże się w zupełnie in n y c h r e a lia c h , k ie d y m u z y k a , a s z e r z e j nawet cała kultura i sztuka, schodzi na dal szy plan? Frank: Zgadza się. Nikt z nas nie spodziewał się ani nawet nie mógł sobie wyobrazić tego, co stało się w ostatnich dwóch miesiącach. Całe nasze życie zostało całkowicie wywrócone do góry nogami. To bardzo dziwna sytuacja. Nic nie jest jak wcześniej. Taka sytuacja deprymuje, podcina skrzydła czy przeciwnie, jeszcze bardziej mobilizuje do bardziej wytężonych działań, żeby kilka
Tytuł "Dead World Order" nabiera w tej sytuacji nowej, wręcz złowieszczej wymowy, bo może nie do końca umarłego, ale fak tycznie porządek świata po pandemii koronawirusa może być zupełnie inny? To trochę dziwne. Jakbym wiedział, że świat zmieni się tak drastycznie w tak krótkim czasie. Kiedy napisałem ten tekst latem 2019 roku, działo się wiele rzeczy, które powinienem wymienić i wskazać. Ale nigdy nie sądziłem, że coś takiego jak Covid-19 wydarzy się i zamknie cały świat. Kiedy weszliście do studia nie wyglądało to jeszcze tak groźnie, ale już w lutym można było zastanawiać się nad tym jak to się wszystko potoczy - pewnie wtedy jeszcze nawet nie przypuszczaliście, że za miesiącdwa muzyczny świat, tak jak cała reszta, po
Nikt nie chce zająć tego miejsca! (śmiech). Nie, poważnie. Christoph Brandes to niesamowity facet i wspaniały producent. Miał na koncie tylko kilka produkcji, kiedy nagraliśmy z nim nasz pierwszy album. I od tego czasu staliśmy się coraz lepsi w tym, co robimy. Z każdym albumem uczymy się i rozwijamy. A najlepsze jest to, że zostaliśmy przyjaciółmi na lata. On jest jak nasz czwarty członek zespołu. Współpraca z nim jest naprawdę przyjemna i kreatywna. Praca z samym Harrisem Johnsem, odpowiedzialnym za miks i mastering "Dead World Order", była pewnie dla was czymś szczególnym, bo to legendarny producent, można śmiało rzecz współtwórca potęgi niemieckiego metalu? O tak!!! Jesteśmy fanami jego twórczości od czasów, gdy byliśmy młodymi metalowcami. Mam wiele płyt z jego nazwiskiem, które tak bardzo kocham. To taki zaszczyt, że zmiksował i oprcował "Dead World Order". Wciąż muszę się walnąć, żeby uwierzyć, że to się wydarzyło. Teraz do kolekcji płyt Sodom, Kreator, Tankard czy Helloween dołączycie też swój LP - spełniło się tu jakieś wasze marzenie, czy nie przywiązujecie do tego aż takiej wagi? To zdecydowanie spełnienie marzeń. A Harris to niesamowicie profesjonalny i niesamowity facet. Naprawdę podobała mi się praca z nim. Wiele zespołów próbuje eksperymentować, gubiąc przy tym stylistyczną jednorodność, ale u was nie ma o tym mowy - nawet jeśli szukacie nowych rozwiązań, to ich podstawą jest thrash i tak już pewnie pozostanie? Musisz trzymać się swojej broni! (śmiech). Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash! Kochamy ten rodzaj muzyki. Dorastaliśmy z nią i nienawidziliśmy gdy zespoły, które kochaliśmy, zmieniały się i zbytnio eksperymentowały. Postanowiliśmy, więc zrobić to po swojemu. Na pewno ewoluowaliśmy na wiele sposobów, mamy lepsze utwory, lepszą produkcję, kilka niezwykłych pomysłów itp. Ale nigdy nie zmieniliśmy się tak bardzo, byście sobie pomyśleli: "Och, czekaj, czy to inny zespół?" Bitterness pozostaje Bitterness!
Foto: Bitterness
lat pracy nie poszło na marne, a o nowej płycie nie usłyszała jedynie garstka maniakalnych fanów? To zdecydowanie zmotywowało nas do intensywniejszego działania. Ta sytuacja zmusiła nas do większej aktywności w promowaniu albumu niż ostatnim razem. Jak powiedziałeś, nie chcemy, aby album był ignorowany. Ponieważ w tej chwili nie możemy grać na żywo, musimy działać, aby uzyskać reakcję ludzi. Włożyliśmy w to tyle ciężkiej pracy, to jest mocny album. Zasługuje na większą uwagę.
82
BITTERNESS
prostu stanie? Tak, po zakończeniu miksu i masteringu wszystko zaczęło ewoluować, a potem wszystko poszło dość gładko. Sześć tygodni później granice zostały zamknięte, trzeba było zostać w domu, a ludzie na całym świecie umierali z powodu tej choroby. Całkowite szaleństwo! Ponownie pracowaliście z Cristophem Brandesem i ta sytuacja trwa niemal od początku istnienia Bitterness - wyobrażacie sobie, że kiedyś ktoś inny mógłby zająć jego miejsce? (śmiech)
Płytę zamyka instrumentalna kompozycja "Darkest Times" i to pierwszy taki utwór w waszym dorobku, poza wcześniejszymi krótkimi wprowadzeniami do właściwych utworów - nawet jeśli gra się tyle lat można, a nawet trzeba, rozwijać się, nie stać w miejs cu? Masz rację. To nasz pierwszy "prawdziwy" instrumental. Mieliśmy kilka kawałków gitary akustycznej na poprzednich płytach, ale nigdy nie był to w pełni instrumentalny kawałek, zagrany z całym zespołem. I tak, musisz ewoluować. Nie możesz nagrywać tego samego w kółko. To jest nudne dla słuchaczy i muzyków. Więcej tu też długich, rozbudowanych utworów w rodzaju "Blood Feud", "Idiocracy" czy tytułowego - ostre łojenie jest OK, ale trzeba je czymś urozmaicać, żeby nie stało się monotonne? Jak powiedziałem wcześniej, jeśli ciągle robisz
te same rzeczy, robi się nudno. Możesz zrobić album z dziesięcioma szybkimi i mocnymi utworami, raz, może dwa razy, ale potem musi być coś więcej, coś różnorodnego. Musisz urozmaicić swoje propozycje, aby utrzymać zainteresowanie, aby fani mogli odkryć coś nowego i wyjątkowego za każdym razem, gdy słuchają albumu. To z którego z premierowych utworów jesteście szczególnie dumni? Ja z tej dziewiątki wyróżniłbym też świetny opener " A Bullet A Day" oraz mający sporo z Destruction "Let God Sort ´Em Out"... Czas pokaże. W tej chwili lubię je wszystkie. Dwa kawałki, które wymieniłeś, są naprawdę fajnymi thrasherami, ale podoba mi się również tytułowy utwór "Dead World Order". A "Blood Feud" również okazał się naprawdę świetny. Nie mogę wybrać jednego. Wszystkie są świetnymi kompozycjami. Pamiętacie swoje reakcje po pierwszym odsłuchu gotowego materiału? Było wow!, naprawdę to zrobiliśmy i weszliśmy na wyższy poziom? O tak! (śmiech). Tym razem byłem naprawdę krytyczny i zastanawiałem się, czy moglibyśmy zrobić to jeszcze lepiej. Ale po kilku dniach niesłuchania albumu byłem całkowicie zdumiony i zadowolony z rezultatu. Potrzebowałem tylko trochę czasu bez słuchania albumu na okrągło. Wciąż byłem wtedy zbyt głęboko w procesie produkcyjnym. Musiałem najpierw odpuścić i oczyścić umysł, aby naprawdę cieszyć się tym, co osiągnęliśmy. Śmieszne co ?! (śmiech) W przeszłości mieliśmy wiele przykładów tego, jak udana okładka wpływa na odbiór płyty - świetnym przykładem jest tu choćby Saxon i LP "Crusader" z kultowym obrazem Paula Raymonda Gregory'ego. Też czuliście, że pora na zmianę, że najwyższa pora również pod tym względem wznieść się na wyższy poziom, stąd kontynuacja współpracy z Andreiem Bouzikovem? W przeszłości nie chcieliśmy być kojarzeni z określonym obrazem, dlatego używaliśmy dzieł, których zwykle nie oczekujesz od zespołu thrashmetalowego. Również z tego powodu, że włączyliśmy do naszego brzmienia inne style, takie jak melodyjny death metal lub niektóre elementy doom metalu. Chcieliśmy zaskoczyć publiczność. Patrząc wstecz, być może nie był to najlepszy pomysł (śmiech). Niektórzy myśleli, że jesteśmy zespołem blackmetalowym, inni, że grającym doom metal, a jeszcze inni, że jesteśmy awangardowym zespołem gotyckim (śmiech). Ale nikt nie wierzył, że jesteśmy zużytą dżinsową kamizelką, noszoną przez thrashers z zamiłowaniem do death metalu. Tak więc większość ludzi jest zaskoczona, gdy widzą nas po raz pierwszy na żywo, a do tego czasu nie kupili naszych albumów, ponieważ mieli coś innego na myśli. Kiedy po raz pierwszy współpracowaliśmy z Andriejem Bouzikovem... Cała sprawa ułożyła się sama. Dźwięk i grafika były idealnie do siebie dopasowane. To taka niesamowita okładka. Nadal jestem z tego bardzo dumny. I zgadnij, sprzedaliśmy więcej płyt niż wcześniej (śmiech). Dlatego dla nas najbardziej oczywistym wyborem była ponowna współpraca z Andriejem. I to była właściwa decyzja. Nowa okładka albumu to kolej-
ne arcydzieło od niego. Zapoznał się z tekstami, bądź już gotowymi utworami i to jest jego autorska wizja, czy też wy sami zasugerowaliście mu, jak waszym zdaniem powinna wyglądać okładka "Dead World Order"? Podałem mu tytuł albumu i miałem już bardzo precyzyjne wyobrażenia o tym, jak to wszystko powinno wyglądać. Dodał kilka szczegółów, zaczął nad nią pracować i okazała się naprawdę, naprawdę fajna. "Dead World Order" ukaże się oczywiście w wersji cyfrowej, ale też na CD, LP i... kase cie. Zdaje się, że jest to pierwsze wasze wydawnictwo na tym nośniku. Jest to ciekawe o tyle, że kasety wyszły z powszechnej sprzedaży gdzieś tak w 2004 roku, ale pewnie doskonale je pamiętacie? Tak, będzie limitowana wersja 100 sztuk ręcznie numerowanych taśm. Ten album będzie pierwszym, który ukaże się również na kasecie. Nadal mam swoje taśmy z przeszłości i kupuję też nowe zespołów, które lubię, jeśli są oczywiście dostępne. W pewnym sensie wypuszczając coś tylko na kasecie ogranicza się zasięg takiego wydawnictwa, bo wasza ma mieć tylko 100 egzemplarzy nakładu. Z drugiej strony ma się jednak pewność, że trafi ono tylko do naprawdę zainteresowanych, bo magneto fony w powszechnym użyciu mają już teraz tylko najwięksi maniacy i kolekcjonerzy? Masz rację. To tylko dla kolekcjonerów, maniaków i dla nas. Wspaniale jest mieć własne wydanie w formie limitowanej. Od lat słyszę i czytam, że specjaliści wieszczą koniec fizycznych nośników dźwięku. Tymczasem CD wciąż ukazuje się multum, renesans popularności winylu jest nieza przeczalny, a do tego znowu modne są kase ty - coś tu się chyba nie zgadza, nieprawdaż? Ludzie lubią zbierać rzeczy. Chcą fizycznych nośników. Zwłaszcza na scenie metalowej. Nie można utworzyć powiązania z tysiącem plików na komputerze. Ale możesz związać się z pierwszym kupionym LP, kiedy po raz pierwszy uderzyłeś się w głowę z przyjaciółmi, machając nią, przy najnowszej płycie Exodus i tak dalej. Ludzie łączą wspomnienia i różne etapy życia z pewnymi zapisami. A jeśli masz fizyczny nośnik, zawsze będzie to coś specjalnego, jeśli go posłuchasz i spojrzysz na okładkę. To coś zupełnie innego niż tylko słuchanie muzyki na komputerze. Problem tylko w tym, że pewnie najwięcej płyt sprzedawaliście podczas koncertów, a teraz jest z nimi fatalnie. Oczywiście najbardziej oddani fani będą zamawiać "Dead World Order" czy koszulki wysyłkowo, ale do większej liczby słuchaczy najlepiej dociera się w wydaniu koncertowym, bo jeśli zespół da czadu na scenie, to od razu ma to przełożenie na stoisku z merchem? Smutne ale prawdziwe! Większość naszych gadżetów i albumów sprzedajemy na koncertach. Punkt! Ale w tej chwili wszystkie zespoły są w tej samej pieprzonej pozycji. Dlaczego mielibyśmy na to narzekać? Dostaliśmy niesamowite wsparcie od ludzi dla tego albumu. Przedsprzedaż poszła naprawdę dobrze i mam nadzieję, że więcej osób kupi ten album,
gdy się ukaże. Jeśli nie, w przyszłym roku będziemy sprzedawać merch i płyty na naszych koncertach. (śmiech) Jesteście pewnie w tej dobrej sytuacji, że nie utrzymujecie się z grania, ale wiele zespołów przeżywa teraz naprawdę trudne chwile. Podobnie jest z właścicielami klubów czy pubów, agencji koncertowych, etc. Myślisz, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, nawet do jesieni przyszłego roku, bo pojawiają się już i takie opinie, będzie gdzie wracać z graniem i z kim dzielić scenę? Mam nadzieję, że ta sytuacja nie będzie trwać tak długo. To byłoby okropne. Cała scena kulturalna zmieniłaby się. Jestem pewien, że wiele małych klubów i pubów musiałoby zostać zamkniętych, ponieważ nie pozostaną im żadne pieniądze na kontynuację działalności, a wtedy nie będzie żadnej platformy dla młodych, lokalnych lub małych zespołów, aby się zaprezentować i zebrać swoje pierwsze doświadczenia na żywo. Wystąpiłaby nadwyżka koncertów i tras koncertowych i jednocześnie zbyt mało osób, aby pójść na wszystkie te występy, a za mało klubów i sal koncertowych, aby zaprezentować wszystko, co jest im oferowane. Tylko wielkie nazwy działałyby wtedy na słuchaczy jak poprzednio, reszta miałaby poważne problemy. Są już pierwsze teorie spiskowe na temat tej pandemii, więc pewnie tylko kwestią czasu jest to, że zaczną powstawać utwory na jej temat, tak jak teraz pisze się o innych zarazach w historii ludzkości? Jeśli w dzisiejszych czasach dzieje się coś naprawdę złego, od razu pojawiają się teorie spiskowe. Nie możesz powstrzymać tych ludzi przed opowiadaniem swoich historii, a internet rozprzestrzenia je jak pożar (śmiech). Na pewno powstanie wiele utworów na ten temat i mam nadzieję, że cała sytuacja zakończy się w dobry sposób, abyśmy mogli spojrzeć wstecz i zobaczyć jedynie kolejny mroczny okres w historii ludzkości. Dziękujemy za wsparcie i wywiad. Bądźcie bezpieczni! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Przemyslaw Doktór
BITTERNESS
83
Diabelski rock 'n'roll bez ograniczeń Młodziaki z Zatyr narobiły sporego zamieszania debiutanckim materiałem "Ornament Of Proposition", bezkompromisowym metalem starej szkoły, ale granym tak siarczyście, że co bardziej wyliniałym metalowcom, pamiętającym jeszcze wczesne lata 80., powypadały sztuczne szczęki, a papucie pospadały ze stóp. Dying Victims Productions wznowiła ten materiał na winylu i na kasecie z jednym utworem dodatkowym, swoistą zapowiedzią debiutanckiego albumu Zatyr. Jak zapowiada wokalista Set będzie czego słuchać! HMP: W różnych regionach świata cieszy się popularnością najróżniejsza muzyka. W waszej ojczystej Szwecji jednak coś musi być w wodzie bądź w powietrzu, bo jakby podejść do zagadnienia statystycznie to zainteresowanie graniem tradycyjnego met alu jest znacznie większe niż w wielu innych państwach? (śmiech) Set: W rzeczy samej! Myślę, że ma to duży związek z klimatem w Szwecji lub ogólnie w północnych częściach świata! Mamy dużo natury, nieokiełznaną pustkę i ciemność, które nieustannie nas otaczają. Jeśli spojrzycie na to z tego aspektu, a następnie zastanowicie się nad naszą historią, to nie jest zbyt daleko idące, że muzyka rockowa w wielu różnych formach wyłania się i rozwija się właśnie tutaj. Przecież zgodnie z tradycjami przedchrze-
wtedy ludzie będą tego słuchać. Potem oczywiście bardzo ciężko pracowaliśmy i mieliśmy też odpowiedni flow, nie zaprzeczam temu, ale nie sądzę, że nazwałbym to szczęściem. Coś jest jednak na rzeczy. Pewnie publikując w sieci "Ornament Of Proposition" zakładaliście, że ten materiał wywoła jakieś zainteresowanie, mieliście wobec niego jakieś oczekiwania. Ale nie powiesz mi, że tempo tego wszystkiego również was nie zaskoczyło, bo raptem w rok z niewielkim okładem z podziemnego, dopiero startującego zespołu jesteście już zespołem z kontraktem, chociaż w sensie podejścia, etc., wciąż chyba podziemnym? No tak, oczywiście zainteresowanie, które przyszło z "Ornamentem ..." było począt-
Foto: Zatyr
ścijańskimi to na północy powstają złowrogie energie! Jesteście też modelowym przykładem błyskawicznego startu. Jedni latami nagrywają kolejne demówki, pracowicie promują swoje zespoły grając gdzie się da, a wy ot tak, niemal od razu weszliście na wyższy etap - to zwykły fart, czy coś więcej? To bardzo trudne pytanie, muszę powiedzieć... hmm, wierzę, że muzyka i sztuka same w sobie są jednymi z najpotężniejszych i najbardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie istnieją w tym królestwie. Dlatego jeśli uda ci się stworzyć prawdziwą, mocną i uczciwą muzykę/ sztukę, która jest przepełniona ogromną energią, esencją i która wykorzystuje twoje ciało jako swoistą formę naczynia, język do wyrażenia oraz zamanifestowania czegoś,
84
ZATYR
kowo nieco przytłaczające i zaskakujące, ale znów nie były tak nieoczekiwane. "Ornament Of Proposition" składał się pierwotnie z trzech z czterech pierwszych utworów, które kiedykolwiek napisaliśmy razem jako zespół, więc zasadniczo nie możesz uczynić go bardziej uczciwym. Te trzy songi są rdzeniem czegoś świeżego, nie oryginalnego, ale świeżego i szczerego. Wydaje mi się, że to esencja tej płyty, a te utwory były na tyle silne, że ludzie zwrócili na nie uwagę, a potem wszystko zaczęło się dziać. Ale obiecuję wam, że jeszcze nic nie widzieliście! Jeśli chodzi o to, czy jesteśmy w podziemiu, czy nie, oczywiście jesteśmy i prawdopodobnie zawsze będziemy! Muzyka Zatyr jest przede wszystkim dla myślącego człowieka, a nie dla odrętwiałych mas.
Jest to chyba dla was niezwykle ważne, żeby nie zatracić tych dawnych ideałów, a termin pure heavy metal jest najbardziej precyzyjnym określeniem co gracie, lepiej wyrazić się tego nie da? Cóż, tak jak mówisz, kładziemy duży nacisk na stare sposoby tworzenia muzyki. Ja sam jestem osobą bardzo analogową i szczerze mówiąc, czuję się trochę źle umieszczony we współczesnym świecie. Więc stare pomysły bardziej mi odpowiadały, to takie proste. Wtedy ludzie tworzyli prawdziwe, wielkie i potężne przejawy sztuki! Ludzie pisali muzykę, która była wystarczająco silna i wpływowa, aby zabijać ludzi, i niestety rzadko widzę tę moc we współczesnej muzyce, czy to metal, czy pop. To, co chcę zrobić, to sprawić, aby więcej osób ujawniło ten surowy potencjał, który muzyka rzeczywiście ma i zawsze miała! Chcę stworzyć coś dzikiego, surowego i niebezpiecznego! Nie bez powodu nazywamy naszą muzykę the devil's rock 'n' roll", bez ograniczeń, tylko magia i chaos! Nigdy nie korciło was, żeby pójść w bardziej ekstremalnym kierunku, zacząć grać death czy black metal, to klasyczny, surowy heavy z wczesnych lat 80. zafascynował was kiedyś i tak już zostało? Prawda jest taka, że ja i Hermes Von Hasselhuhn zaczynaliśmy w dwóch różnych zespołach grających death/black metal. Zawsze fascynowało mnie to, co chorobliwe i ekstremalne, ale z czasem dowiedziałem się, że w ciemności jest więcej odcieni i kolorów niż tylko czerń. Jednocześnie nadal odczuwałem potrzebę tych surowych, bestialskich mocy, które zapewnia black i death metal. Na szczęście dla mnie udzielam się też w innych zespołach, gdyby tak nie było, to muzyka Zatyr prawdopodobnie zabrzmiałaby inaczej. To pierwsze, można rzec, młodzieńcze uczu cie, a więc najsilniejsze, ale wiadomo jak to jest ze stałością w takim wieku - może okazać się, że za jakiś czas zaczniecie szukać innych dźwięków, eksperymentować czy takiego scenariusza nie zakładacie? Nigdy nie chciałem nadawać Zatyr etykiety, nie czuję potrzeby etykietowania muzyki, a raczej skupienia się na tym, co poza muzyką. Wszyscy ciągle się zmieniają, nie są już tą samą osobą, którą byli jeszcze kilka chwil temu. Tak więc muzyka Zatyr z pewnością się zmieni, dozna ewoluuje i dorośnie, w jakim kierunku nie można jednak na razie powiedzieć. To, co prawdopodobnie się nie zmieni, to czarny ogień, który płonie w Zatyr. Co zainspirowało was do słuchania akurat
tej odmiany metalu? Poznaliście go dzięki rodzicom, starszemu rodzeństwu, kumplom ze szkoły czy może samodzielnie? Dorastałem z muzyką, wszystko od punka przez metal po pop, wiesz absolutna mieszanka. Jednak, jak wspomniałem wcześniej, zawsze pociągały mnie pewne chorobliwe rzeczy, zarówno w życiu codziennym, jak i muzycznym, i to sprawiło, że zacząłem szukać. W moim przypadku natknąłem się przypadkiem na black metal, ale od razu wiedziałem, że tego właśnie szukałem! Wtedy była to już tylko kwestia czasu, kiedy zakochałem się w bezkompromisowych odmianach prawdziwego starego metalu! Pierwsza płyta, piąta, dziesiąta i poszło, nie było już odwrotu? Nigdy nie ma dla mnie "odwrotu", jeśli nie mogę tego zrobić z całego serca, a tak naprawdę nie zrobię tego wcale, niezależnie od tego, co to jest. Jestem na zawsze na drodze bez powrotu! I zawsze taki byłem. To zostaje w rodzinie. (śmiech) Macie zespoły niezwykle dla was ważne, których wydawnictwa musicie mieć w kom plecie, łącznie z singlami czy bootlegami live i prędzej poświecilibyście nerkę niż zrezyg nowali z kupna ich kolejnej płyty? (śmiech) Tak oczywiście! Wszyscy członkowie kapeli mają swoje osobiste fascynacje, z których nieustannie czerpiemy inspirację! Dwa dobre przykłady takich zespołów to Dissection i Bathory. Co te dwa zespoły zrobiły, wiesz co mam na myśli, więc dlaczego nie możesz się tym zainspirować? Inni tacy artyści to: GG Allin, Nick Cave, Wardruna, Mercyful Fate, Motörhead, Death SS itp. ... Wszystko to niesamowici artyści, którzy pomogli stworzyć osobę, którą jestem dzisiaj, dlatego podążyliśmy w tym samym kierunku kiedy tworzyliśmy Zatyr! A szwedzkie zespoły? Również miały na was wpływ, czy też pozostawały na uboczu, bo scena angielska, niemiecka czy amerykańska oferowały znacznie, znacznie więcej? Oczywiście, słucham głównie muzyki ze Szwecji i Norwegii! "Ornament Of Proposition" miał być po-
czątkowo materiałem demo czy od razu założyliście, że będzie to EPka? Nie, nigdy nie nagrywaliśmy materiału demo. Gdy tylko mieliśmy napisane pierwsze utwory, od razu weszliśmy do studia i nagraliśmy je, kilka miesięcy później EP-ka została wydana. Jednak wszystkie nowsze utwory mają dodatkowe wersje demo, głównie po to, abyśmy mieli coś do pokazania naszej wytwórni, jeśli zapytają o proces tworzenia. Kiedy okazało się, że firma Dying Victims Productions jest zainteresowana wznowieniem tego materiału, w dodatku Foto: Zatyr na winylu, nie było rady, trzeba było dorzucić jeden utwór. "Heart And Vision" to wasz najnowszy numer, zapowiedź kolejnych? Tak! "Heart And Vision" został napisany na początku tworzenia materiału na nasz przyszły album. Dlatego też nie jest zmiksowany jak inne kawałki, został nagrany podczas zupełnie innej sesji. Również moim zamiarem było, aby "Heart..." różniło się od innych utworów tylko po to, aby zasugerować, co jest już w drodze! Nie oczekuj, że następny album będzie bardziej miękki lub wolniejszy, wszystkie utwory są indywidualne i powinny być traktowane w ten sposób. Największą światową gwiazdą jest teraz chiński zespół Koronawirus, grający na całym świecie i robiący zawrotną karierę. Inni muzycy przyczaili się w domach, nie koncer -
tują, nie grają nawet prób - wy również, ale plusem tej sytuacji jest chyba to, że można więcej czasu poświęcić na komponowanie czy pisanie tekstów? Przez ostatnie kilka miesięcy mieliśmy problemy z próbami, głównie z tego powodu, że musieliśmy je zawiesić, bo niektórzy z nas mieli do rozwiązania problemy osobiste. Ale właśnie zaczęliśmy na nowo próby i wszystko idzie świetnie! I tak, w takich czasach koncentrujemy się głównie na pracy za zamkniętymi ścianami, przygotowując się na nadchodzącą furię. Może więc okazać się, że jak tak dalej pójdzie już wkrótce będziecie mieli gotowy, długogrający materiał i pozostanie tylko wejść do studia, by go zarejestrować? W momencie wypuszczenia "Ornament Of Proposition" mieliśmy prawie połowę materiału na kolejny album, więc tak, mam nadzieję, że zostanie on najprawdopodobniej ukończony, nagrany, zmiksowany i zmasterowany jeszcze przed końcem tego roku! Utwory opublikowane na "Ornament Of Proposition" pozostaną tylko na tym wydawnictwie, czy może któryś z nich trafi też na wasz debiutancki album, bo marnotraw stwo jest wam z gruntu obce? Nie jesteśmy jeszcze pewni, ale nie zaskoczyłoby mnie, gdyby jedna lub dwie kompozycje z "Ornament..." pojawiły się na nowym albumie, ale w innej wersji. Po prostu jeszcze nie zdecydowaliśmy... Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk
Foto: Zatyr
ZATYR
85
Przygotowani jaki nigdy Czwarty album Lady Beast "The Vulture´s Amulet" ukazał się w kwietniu. Nie był to najlepszy moment na premierę jakiejkolwiek płyty, ale Amerykanie wyszli z tej próby obronną ręką: nie dość, że nagrali kolejną świetną płytę, to do tego fani nie zawiedli, kupując spore ilości płyt, kompaktów i kaset, chociaż grupa nie zdołała zagrać nawet jednego koncertu promującego nowy materiał. HMP: Cztery albumy w niespełna dziewięć lat, do tego EP-ka "Metal Immortal", kompi lacja - wygląda na to, że nie lubicie tracić czasu, a dawne metody, kiedy to każdy szanujący się zespół wydawał płytę co rok-dwa są wam wciąż bardzo bliskie? Deborah Levine: Nie lubimy marnować czasu! (śmiech). Generalnie, kiedy pojawia się nowy album jeden z naszych gitarzystów już podgrywa nam nowe riffy. Kiedy piszesz i nagrywasz album, bez przerwy grasz te same kawałki, więc miło jest usłyszeć nowe rzeczy! Najważniejsze jest upewnienie się, że każdy album oznacza rozwój i osiągnięcie kolejnego poziomu w karierze. Nie ma więc co patrzeć na zmieniające się trendy czy tendencje, że akurat słuchacze preferują w streamingu odsłuch pojedynczych piosenek - macie gotowy materiał, więc nagrywacie go i wydajecie, bo za jakiś czas będziecie mieli przecież kolejne utwory, którymi też będzie warto podzielić się ze światem? Zdajemy sobie sprawę, że świat się zmienił, a technologia sprawiła, że muzyka i wszystko inne stało się łatwo dostępne! Uwielbiamy możliwość przesyłania strumieniowego i opcji
cyfrowych, aby fani mogli słuchać/ kupować album, ale nigdy nie przestaniemy także wydawać płyt winylowych i CD. Klasyczni kolekcjonerzy heavy metalu zawsze wolą wersje fizyczne. Tak, czas pomiędzy albumami również może upłynąć bardzo szybko! Widzę teraz wiele zespołów, które wydają również single. Zespoły grające metal są w o tyle korzystnej sytuacji, że ich fani są zwykle dość konserwatywni, tak więc muzycy zawsze mogą liczyć, że ich kolejny album sprzeda się; może w jakimś niewielkim nakładzie, ale jednak, szczególnie jeśli mowa o wersji winylowej. Nie napawa to jednak optymizmem, że nakłady płyt spadają, bo to jednak fizyczne nośniki były przez dekady podstawą? Fani heavy metalu są oddani i lojalni! Mamy spory sukces w kwestii sprzedaży fizycznych kopii naszych albumów we wszystkich formatach. Dzieje się tak, ponieważ wkładamy wiele wysiłku w projektowanie albumu, od grafiki po układ kawałków. Jest to przedmiot kolekcjonerski, więc oglądanie albumu w domu jest przyjemnością. Szczerze mówiąc, nie sądzę, że sprzedaż heavy metalu na winylach i płytach CD spadnie.
Jak pracowaliście nad "The Vulture´s Amulet"? Wprowadziliście jakieś modyfikacje do procesu twórczego czy wszystko zostało po staremu, bo dotychczasowe metody pracy wciąż się sprawdzają? W tym momencie jesteśmy dobrze naoliwioną maszyną, jeśli chodzi o pisanie i nagrywanie. Twiz (Chris) i Andy wchodzą z riffami, wyprobowujemy je, a ja tworzę melodię i teksty. Ćwiczymy ciągle, dopóki nie wejdziemy do studia, więc generalnie jesteśmy gotowi do pracy w studio. Zwykle nie mamy ogromnych funduszy na nagrywanie, tylko to, co wypracowaliśmy przez cały rok. Musimy więc pamiętać o czasie i kosztach. Pracowaliśmy nad utworami z "The Vulture´s Amulet" przez pewien czas i wydawało się, że jesteśmy najlepiej przygotowani, jaki nigdy przedtem. Po prostu nagraliśmy je w mniej niż 24 godziny. Zdecydowanie to jak dotąd nasz najlepszy album. Wcześniej nie nagrywaliście utworów instrumentalnych, a tu proszę: na "Vicious Breed" pojawił się "Sky Graves", teraz "Transcend The Blade", a co ciekawe oba te utwory są na płytach siódmymi w kolejnoś ci - to przypadek czy zamierzone działanie? Na kolejnym albumie też pokusicie się o instrumental? Kocham je!!! Prawdopodobnie będziemy je nadal uwzględniać, ogólnie było to naturalne zjawisko. To nie było specjalnie zaplanowane, nie mieliśmy specjalnego planu co do nowego albumu, po prostu tak się stało. Musisz poczekać i usłyszeć następny album! (śmiech) Nie czułaś się poszkodowana, że musiałaś odpuścić jeden z utworów i nie mogłaś w nim zaśpiewać? (śmiech). Kiedyś kompozycje instrumentalne były mocnymi punktami wielu metalowych płyt - myślisz, że ich znaczenie może znowu wzrosnąć i chcecie się do tego przyczynić? (Śmiech) Nie! Nie miałam nic przeciwko, to taki niesamowity kawałek, że się w nim zagubiłam i nawet nie miałam nic przeciwko, że nie ma wokalu. Czasami kawałki instrumentalne mogą być nudne, szczególnie dla mnie, ponieważ uwielbiam skupiać się na partiach wokalnych solistów zespołów, których słucham. Niemniej myślę, że spora liczba zespołów wciąż je pisze, ale nie należy ich do niczego zmuszać. Basista Greg Colaizzi był z wami od początku istnienia Lady Beast. Wziął jeszcze udział w nagraniu "The Vulture´s Amulet" i? Już wcześniej było wiadomo, że rezygnu je, czy wydarzyło się coś nieoczekiwanego?
86
LADY BEAST
To było nieoczekiwane, ale zrozumieliśmy jego powody, które sprowadzały się do problemów z czasem. Będziemy za nim tęsknić. Spędziliśmy z nim wspaniały czas i zachowaliśmy znakomite wspomnienia o nim w zespole. Nadal gra, ale w innym zespole Mower, a my wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi. Nie była to pierwsza zmiana muzyka w naszym zespole, ale zdecydowanie była dla mnie najsmutniejsza! Był moim pierwszym kolegą z kapeli, który zaczął ze mną grać jeszcze w 2008 roku. Zastąpiła go Amy Bianco, druga już kobieta w składzie zespołu - to pewnie przypadek, bo na pewno decydowały umiejętności, nie płeć? Tak, umiejętności, energia i to, że jest dobrym człowiekiem, to trzy kluczowe cechy, których szukaliśmy w naszym kolejnym basiście. Już wcześniej występowałam i pracowałam z Amy, w coverbandzie Twisted Sister na imprezie dobroczynnej, więc wiedziałam, że będzie się z nią łatwo współpracować! Grała w różnych innych kapelach, takich jak MotorPsychos, gra nadal w Barce Molasy, więc wiedzieliśmy, że ma kwalifikacje. Na szczęście dla nas miała również chęć na współpracę z nami i czas! Naprawdę ciężko pracowała, ucząc się wielu naszych utworów w domu, z myślą, że w tym roku będziemy debiutować w Europie i zagramy tam na kilku festiwalach. Niestety wszystko to zostało odwołane z powodu pandemii. Z dnia na dzień stajemy się coraz bardziej wymagający, ponieważ to wszystko, co możemy teraz zrobić.
mogliśmy sprzedać tak wiele albumów bez ogrywania nowego materiału. Z sentymentem wspominam dawne czasy, kiedy na listach przebojów czy nawet na płytowych składankach sąsiadowały z sobą różne utwory - w sumie trochę szkoda, że teraz wszystko jest tak sformatowane, bo co komu szkodziła piosenka AC/DC na kom pilacji "Disco Power", a teraz jest to nie do pomyślenia? Chciałabym pracować nad taką kompilacją! Lubię słuchać kawałków różnych kapel. Wcześniej był to jedyny sposób, aby mieć ogląd tego, co działo się w muzyce przed erą internetu. Obecna sytuacja nie jest dobra dla muzyki również dlatego, że nie ma mowy o koncer tach - promocja "The Vulture´s Amulet" może przez to ucierpieć? Pewnie mieliście koncertowe plany na wiosnę i lato, a tu nic z tego, trzeba siedzieć w domu? Tak, wiele zaklepanych dat dla nas zostało
dziestu utworów (śmiech). Mamy już około piętnastu kawałków ale to ciągle za mało. To najlepszy sposób, w jaki możemy teraz wykorzystać nasz czas. Czujemy się naprawdę dobrze i produktywnie, nie spiesząc się z wdrażaniem nowego muzyka. Tak, chłopaki już kombinują nad nowymi kompozycjami. Myślę, że spróbujemy wydać EP na początku przyszłego roku. Ma też nadzieję, że wtedy wznowimy wszystkie inne plany, które zostały anulowane w tym roku. Najgorsze jest chyba to, że tak naprawdę nikt nie wie ile to wszystko potrwa. OK, rynek płytowy w takiej czy innej postaci przetrwa, ale dalszy brak koncertów będzie miał tragiczne skutki dla wielu zespołów i nie tylko - ewentualne dłuższe załamanie przetrwają więc najsilniejsi i najwięksi pasjonaci i pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając, że będziecie chcieli znaleźć się w ich gronie? Nie sądzę, że ta przerwa w graniu na żywo powstrzyma zespoły przed tworzeniem. To
Zmieni to układ sił w zespole? Jesteście gotowi na ewentualny konflikt dwóch frakcji, damskiej i męskiej? (śmiech) (Śmiech) nie, nie sądzę. Wszyscy od dłuższego czasu jesteśmy przyjaciółmi i komunikujemy się bez kłopotów. Wszyscy jesteśmy w zespole po tej samej stronie, więc myślę, że teraz jesteśmy podekscytowani i czerpiemy radość z tej nowej energii, którą wniosła do kapeli Amy. Koronawirus wciąż szaleje, ale wy nic sobie z tego nie robicie i najspokojniej w świecie wydajecie płytę - skoro jest gotowa to nie ma co z tym zwlekać, tym bardziej, że jesteście niszowym zespołem, tak czy siak podbijanie list przebojów wam nie grozi? Nowy album został wydany, zanim pandemia uderzyła naprawdę mocno. Nie oczekiwaliśmy, że wszystko zostanie anulowane, nawet program wydawniczy. Będzie to wspomnienie, którego nigdy nie zapomnę, ale mam nadzieję, że nie wydam kolejnego albumu podczas kwarantanny! (śmiech). Jesteśmy prawie całkowicie wyprzedani z płyt winylowych i CD, więc nie wpłynęło to zbyt negatywnie na sprzedaż. Ale nie mogliśmy koncertować z albumem ani go promować, w momencie gdy był na to czas, aby zyskać na sprzedaży. Nie mielimy wkalkulowanego takiego ryzyka, nie mogliśmy trzymać się harmonogramu i sprawić, by działał na naszą korzyść. To właśnie jest niesamowite w tym kiepskim czasie z Craigiem Horvalem z Reaper Metal Productions. On ma najlepsze pomysły na wykorzystanie mediów społecznościowych dla naszej korzyści, tworząc filmy, posty itp. To była ogromna pomoc i zdecydowanie jest dużą częścią tego, dlaczego
anulowanych. Nasz lokalny festiwal w Pittsburghu, Metal Immortal Fest, miał mieć swoją drugą edycję, został odwołany. Mieliśmy debiutować na europejskim Headbangers Open Air, został odwołany. Podobnie jak inne koncerty i trasy koncertowe. To surrealistyczne i naprawdę niefortunne, ale musimy zachować bezpieczeństwo i nie spieszyć się z tym. Trudno powiedzieć, kiedy znowu zaczną organizować koncerty lub czy ludzie poczują się bezpiecznie i komfortowo w tłumie. Musimy być teraz cierpliwi. Będziemy transmitować nasz występ na żywo 20. czerwca na kanale Reaper Metal na YouTube. Na naszej stronie na Facebooku znajdziecie informacje. Jest to więc coś, na co czekamy i sposób, w jaki zespoły mogą teraz grać dla fanów.
jest najpotężniejsza i najważniejsza część muzycznego biznesu. Tak długo, jak będzie pojawiać się nowa muzyka oraz internet do pobierania, przesyłania strumieniowego, komentowania i czucia się częścią wspólnoty, metal przetrwa, a może po tym wszystkim będzie jeszcze silniejszy. To coś więcej niż muzyka, to społeczność ludzi z całego świata, którzy jednoczą się. Tęsknimy za sobą, ale kiedy nadejdzie czas, ta pasja znowu nas połączy!!! Wiem, że fani znów są gotowi na występy i zapewniam was, że zespoły też! Jeszcze raz dziękuję za rozmowę i upowszechnienie nazwy Lady Beast! Twoje zdrowie! Bądźcie bezpieczni! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
Domyślam się, że nie marnujecie jednak czasu, wciąż tworzycie, czego efektem może być kolejne wydawnictwo Lady Beast, na przykład kolejna EP-ka? Jest to dla nas dobry moment, ponieważ możemy poświęcić czas na nauczenie Amy czter-
LADY BEAST
87
Brytyjska stal W Wielkiej Brytanii wciąż powstają młode zespoły grające tradycyjny metal na równie wysokim poziomie co 40 lat temu. Dlatego brytyjska scena, chociaż nie ma już szans na zjawisko pokroju i zasięgu porównywalne z eksplozją nurtu NWOBHM, wciąż ma się dobrze, a jedną z jej większych nadziei jest kwartet Toledo Steel. Grupa z Southampton przypomniała o sobie wznowieniem krótszych wydawnictw z początku działalności, ale już niebawem podsunie nam kolejny, już w pełni premierowy, album. HMP: Kiedyś brytyjski metal to było zjawisko elektryzujące słuchaczy na całym świecie. Nie pomylę się chyba zbytnio zakładając, że jesteście jednym z tych młodych zespołów z Anglii, które mają dość sytuacji, że mówi się o nim wyłącznie w kontekście dawnej świetności? Richard Rutter: To czasem na pewno bywa frustrujące, ale nie da się uciec od wpływów i historii tych klasycznych zespołów. Scena heavymetalowa na całym świecie jest pogrążona w nostalgii i jest mnóstwo ludzi, którym brakuje nowych świetnych zespołów, gdyż albo nie są oni świadomi ich istnienia albo niechętnie szukają nowych artystów. Wszyscy kochamy klasykę, ale jeżeli chcesz aby muzyka metalowa rozwijała się, trzeba wspierać także nowsze projekty. Nikt na tej scenie nie
mogliby pomyśleć, że jesteśmy zespołem upamiętniającym Judas Priest. Nie myślę aby kiedyś przyszło nam w ogóle do głowy używać jakiegokolwiek słowa w nazwie, które wskazywałoby na fakt, że jesteśmy Brytyjczykami. Stal damasceńska jest gorsza, czy może chodziło o to, że istniały już wcześniej zespoły nazywające się Damascus Steel czy po pros tu Damascus? Tak w zasadzie nie wiedziałem, że jest już zespół, który nazywa się damasceńska stal! Muszę kiedyś sprawdzić ich muzykę! Użycie słowa damasceński nie było czymś co wtedy przyszło nam do głowy. Interesujecie się białą bronią, jak miecze czy
Foto: Toledo Steel
zmienia tak naprawdę zasad gry, ale nowsze zespoły również mogą mieć swoją własną, unikalną osobowość, tworzyć świetne kawalki i grać ekscytujące koncerty, które są tak samo warte obejrzenia jak te bardziej znanych zespołów. Toledańska stal jest znana od wieków, tamtejsza biała broń również - to wymarzona nazwa dla metalowej kapeli, o takiej kojarzącej się bardziej z waszą ojczyzną jak British Steel pewnie nie myśleliście, bo nie brzmiała tak szlachetnie? Jeśli nazywalibyśmy się British Steel, ludzie
88
TOLEDO STEEL
szable, jesteście może kolekcjonerami ich współczesnych replik czy członkami grup rekonstrukcyjnych/historycznych? Nasz perkusista Matt kolekcjonował repliki średniowiecznych broni, był także zapalonym szermierzem. My wszyscy również jesteśmy zainteresowani historią, nazwa Toledo Steel wydawała się więc pasować idealnie do rodzaju muzyki, którą chcieliśmy grać. Od razu brzmiała ona jak nazwa zespołu heavymetalowego, i tego właśnie chcieliśmy! Słowo stal jest wciąż używane i używane przez wiele zespołów ale Toledo nie jest, więc nasza nazwa jest w połowie oryginalna! (śmiech)
Toledo Steel to w sumie wasz pierwszy poważniejszy zespół. Jak doszło do jego pow stania? Byliście kumplami ze szkoły czy z sąsiedztwa, a może znaliście się z koncertów? Mata poznałem, chyba to był 2010 rok, w lokalnym rock pubie. Byłem zawzięty jak diabli aby założyć tego rodzaju zespół, i okazało się, że on także. Obydwaj mieliśmy dokładnie taką samą wizję i nie minęło za dużo czasu zanim udało nam się razem sformować pierwszy skład. Potem spędziliśmy około roku ćwicząc poprzez granie znanych kawałków, a także napisaliśmy kilka pierwszych własnych utworów, które znalazły się na naszym demo. Odkąd poznałem Mata wszystko zaczęło dziać się tak szybko; wcześniej spędziłem dwa lata próbując znaleźć odpowiednich ludzi do takiego zespołu, ale tak naprawdę w ogóle nie miałem szczęścia. Myślę, że to był łut szczęścia, że wyszedłem tego dnia wypić kilka piwek! Southampton nie jest jakąś wielką metropolią, zakładam jednak, że nie narzekacie tam na brak metalowych imprez/koncertów, a Toledo Steel nie jest jedynym młodym zespołem grającym tam metal? Można powiedzieć, że w Southhampton jest małe ale ma przyzwoitą scenę heavymetalową. Nic szczególnie szalonego, ale jest też kilka fajnych zespołów. Większość z nas zna się całkiem dobrze! To pozytywna wibracja. Kiedy gramy w jednej z lokalnych miejscówek, zawsze staramy się przyciągnąć kogoś z dalszych stron, aby wszystko było bardziej interesujące. Przez ostatnich kilka lat było trochę więcej bardziej znanych zespołów, które do nas zawędrowały podczas swoich tras, więc całkiem często odbywają się fajne koncerty w większych miejscówkach. Southhampton nie jest mekką heavy metalu, ale jestem pewien, że w Wielkiej Brytanii są miejsca, gdzie temu rodzajowi muzyki wiedzie się gorzej. Nie możemy więc za bardzo narzekać. Gracie i brzmicie bardzo klasycznie, tak jakby był rok 1980, a nie 2020. Świadomie fun dujecie sobie i słuchaczom taką muzyczną podróż w przeszłość, do czasów największej świetności tradycyjnego heavy metalu? Wszyscy kochamy ten rodzaj muzyki, i tak się akurat składa, że jest to właśnie brzmienie, które w sposób naturalny uzyskujemy komponując. Nigdy nie czujemy, że musimy sztywno trzymać się jakiś schematów czy scenariusza. Kiedy tworzysz nowe pomysły, a potem je grasz, to musi być szczere. Jeśli za bardzo się starasz, będzie to brzmiało w wymuszony sposób i nie uda ci się w ten sposób
zjednać fanów. Kiedyś bez dwóch zdań zaliczono by was do nurtu The New Wave Of British Heavy Metal, obecnie jesteście klasyfikowani jako zespół z kręgu The New Wave Of Traditional Heavy Metal - te określenia brzmią trochę inaczej, ale w sumie jest to niemal to samo, prawda? Taa, tak mi się wydaje, termin NWOBHM jest po prostu ściśle związany ze szczególną erą, zatem nowe określenie ma tutaj sens. Jest teraz także znacznie więcej nowych zespołów poza Wielką Brytanią, które grają klasyczny heavy metal. Trudno powiedzieć czy nurt NWOTHM się przyjmie, a jeśli tak, to na jak długo… Główną różnicą jeśli chodzi o scenę NWOBHM jest to, że wtedy to było całkowicie nowe brzmienie, oczywiście dziś już tak nie jest. Gdybyś miał taką możliwość jaki z nieist niejących już obecnie zespołów z tamtych lat chciałbyś usłyszeć na żywo, gdyby wehikuł czasu stał się powszechnie dostępny? Ja wybrałbym chyba Ethel The Frog albo White Spirit, bo oba istniały krótko, a lubię ich płyty... To trudne pytanie! White Spirit to dobry wybór! Jeśli musiał bym wybrać tylko jeden zespół, stawiał bym na Witchfinder General. Ich dwa pierwsze albumy są niesamowite. Zdajecie się być pod sporym wpływem Iron Maiden. Pewnie wielokrotnie bywaliście na ich koncertach, a do kogo w zespole należy rekord bytności na ich występach? Wpływy Iron Maiden są silniejsze na naszych dwóch pierwszych EP-kach, ale wraz z delikatną zmianą składu przez ostatnie lata oraz biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy trochę starsi, powiedziałbym, że te wpływy są już coraz słabsze. Widziałem Iron Maiden dwa razy, Tom, nasz gitarzysta, także widział ich dwa razy, Felix, nasz basista - ani razu, a Matt najwięcej! Widział ich cztery, możliwe że pięć razy, nie jestem pewien. Nie uważasz, że w obecnych czasach mając tak wiele tak naprawdę nie mamy niczego i na dobrą sprawę jesteśmy coraz bardziej zagubieni? Od nowej muzyki nie można się opędzić, atakuje nas zewsząd, podobnie jak Foto: Toledo Steel
Foto: Toledo Steel
muzyczne portale, blogi czy magazyny, a koncertów jest tyle, że czasem nawet w mniejszych miastach jak moje jest kilka jednego dnia, zwłaszcza w weekend. A kiedyś proszę: wizyta w sklepie płytowym, prze myślany wybór płyty bądź kasety i słuchanie jej w całości, często wielokrotne; uważna lektura pisma muzycznego czy dwóch, cza sem kupowanie do tego fanzinów, słuchanie radia czy oglądanie wybranych programów telewizyjnych z muzyką bądź wyprawa na koncert - ludzie mieli może mniej wrażeń i bodźców, ale jakby żyli pełniej, bardziej przeżywali muzykę, o czym teraz nie ma mowy? Zgadzam się z tym co mówisz. W dobie internetu jesteśmy rozpieszczeni możliwościami wyboru. Łatwość w zdobywaniu nowej muzyki może bardzo łatwo zmniejszać jej wartość, zwłaszcza jeśli wystarczy płacić tylko 10 funtów miesięcznie za subskrypcję na Spotify w porównaniu z wydaniem tej samej sumy na jeden album. Jest znacznie mniej prawdopodobne, że ktoś zainwestuje odpowiednio dużo czasu w jakiś zespół, jeśli pokusa aby sprawdzić coś innego po odsłuchaniu pierwszego kawalka jest zawsze obecna. To istne przeładowanie informacjami na wyciągnięcie ręki. Nie jestem jednak przeciwko temu, aby była
duża możliwość wyboru występów i koncertów, chociaż to z pewnością denerwujące, kiedy zbiegają się dwa show tego samego wieczoru. Wybierając tę określoną, oldschoolową stylistykę macie poczucie, że trafiacie jednocześnie do słuchaczy próbujących również podchodzić do muzyki właśnie w taki bardziej świadomy sposób, kultywujących te dawne tradycje, chociaż oczywiście nie odrzucających nowoczesności? Chcemy tak naprawdę docierać do szerokiego przekroju ludzi, niemniej jednak oczywiście główną bazą słuchaczy będą dla nas zawsze fani oldschoolowego metalu. Nie widzę jednak powodu, aby zespoły takie jak my nie podobały się pod względem muzycznym osobom, które lubią coś brzmiącego bardziej nowocześnie. Nie powiedziałbym, że jest coś aż tak agresywnego lub nieodpowiedniego pod względem muzycznym w tradycyjnym metalu, że fanom czegoś nowoczesnego nie podobałoby się to. Bez tradycyjnego rocka czy metalu nie byłoby tych wszystkich, różnych podgatunków, które uformowały się przez lata jako odpowiedź względem dwóch głównych scen. Inspiracja musi skądś nadejść, nie ma innej możliwości. Niedawno przy jakieś okazji zapytałem kolegę, nawiasem mówiąc wydawcę zine'a i muzyka, kiedy ostatnio słuchał Venom z kasety i nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie, chociaż wciąż zbiera taśmy, ba, jego zespół też je wydaje - chyba ten postęp bardzo nas jednak rozleniwia, skoro nie chce się włączyć sprzętu grającego, wybiera się komputer czy telefon? Jestem pewien, że wciąż jest mnóstwo ludzi, którzy kupują kasety, winyl albo CD, ale koniec w końcu i tak słuchają tych poszczególnych albumów poprzez streaming! To wydaje się niedorzeczne, ale jednocześnie powodem tego jest oczywiście wygoda. Wciąż uważam, że fajnie jest zrelaksować się, wyłączyć smartfona, włączyć album na jakimś fizycznym nośniku, i być bardziej pochłoniętym słuchaniem od początku do końca bez żadnego rozpraszania się. Inną ważną rzeczą jest posiadanie dobrych głośników albo słuchawek, nie można w pełni docenić muzyki, kiedy słucha się jej przez malutki głośniczek na ko-
TOLEDO STEEL
89
Foto: Toledo Steel
mórce (śmiech). Jesteście oldschoolowcami, ale wasze pier wsze materiały ukazały się wyłącznie w postaci CD-R i CD - kasety czy 7" EP-ki was nie kusiły, czy były poza zasięgiem finan sowym? Byłoby naprawdę fajnie wydać nasz materiał na siedmiocalówce ale sądzę, że w tamtym czasie było by to dla nas finansowo nieosiągalne. Mówiąc szczerze nigdy nie braliśmy pod uwagę kasety. Wiem, że jest na to popyt, ale pomimo tego, że mamy oldschoolowe podejście to żaden z nas jednak nie szaleje za kasetami! Ostatnią kasetę kupiłem dawno temu i raczej nie planuje aby zacząć je kolekcjonować. W wieku siedmiu lat dziecko zwykle zaczy na naukę w szkole. Dla was tym etapem było wydanie w siódmym roku istnienia debiutanckiego albumu "No Quarter". Był to dla was przełomowy, znaczący pod każdym względem, moment, bo z podziemnego zespołu awansowaliście do grona tych z kontraktem? Taa, to było fantastyczne móc wydać pierwszy album jako zespół zakontraktowany z dobrym wydawcą. Trochę tak jakby zaskoczyła nas ta oferta. Nagranie albumu a potem wytłoczenie go, jego dystrybucja itp. ma swoje trudności, taka sytuacja sprawiła, że było to dla nas łatwiejsze. Kiedy ma się kontrakt zyskuje się także większy rozgłos, co jest także niezbędne. Może powinniśmy byli wydać nasz pierwszy album wcześniej, jeśli tak by się stało, byłoby to kolejne niezależne wydanie. Cieszę się, że wszystko wyszło jak wyszło, nawet biorąc pod uwagę, że wydanie debiutanckiego albumu zajęło nam trochę więcej czasu. Od tego czasu minęły dwa lata, kiedy więc zobaczyłem zapowiedzi "The First Strike Of Steel" pomyślałem, że wracacie z drugim album em . I fakt, to drugi album T oledo Steel, ale nie z premierowym, ale archiwal nym materiałem. Było wam żal EP-ek "Toledo Steel" i "Zero Hour", stąd pomysł na danie im drugiego życia na takiej kompilacji? Nie byliśmy całkowicie zadowoleni z grafiki tych EP-ek, i wydanie ich obu na jednym dysku miało sens, aby móc bardziej wyeksponować zawarte na nim utwory, pokazać je ludziom do których nie dotarły one za pierwszym razem. Byliśmy bardzo zadowoleni z
90
TOLEDO STEEL
tych nagrań, są one trochę ciężkie brzmieniowo i szorstkie, ale jednocześnie oddają świetnie gdzie nasz zespół był w tamtym momencie. Uznaliście, że debiutanckie demo było zbyt słabe by je wznawiać, tym bardziej, że później i tak nagraliście te utwory na nowo, w lepszych wersjach? W tamtym czasie byliśmy zadowoleni z tych pierwszych nagrań demo jako naszego początku, ale były one nagrane bardzo szybko i niedokładnie. Nowsze wersje tych trzech utworów na obydwu EP-kach, brzmią tak, jak naprawdę powinny brzmieć. Nie miało więc sensu ponowne wydawanie, jak czuliśmy, gorszych wersji tych kompozycji. Tak w zasadzie to było jeszcze czwarte demo, którego nigdy nie wydaliśmy bo nie byliśmy zadowoleni z jego miksu. To był jednak uczciwie fajny utwór, i w pewnym momencie możemy nawet go wydać lub nagrać jego lepszą wersję! O dziwo wyszedł z tego zwarty i spójny, trwający 40 minut materiał. Można też powiedzieć, że jesteście jednym z nielicznych zespołów, który krótko po wydaniu debiu tanckiej płyty może pochwalić się również składanką, ale "The First Strike Of Steel" jest chyba niczym więcej jak ciekawym remanentem, a wy skupiacie się już pewnie na pracy nad premierowym materiałem? Taa, masz tutaj rację, wydaję mi się, że nie za wiele nowszych zespołów wydało tak wcześnie jakąkolwiek kompilację. Oferta wyszła od naszego wydawcy, byliśmy bardziej niż zadowoleni, że możemy z niej skorzystać. Nasz następny album jest już skończony i gotowy do zmiksowania, właśnie zakończyliśmy jego nagrywanie! Z powodu koronawirusa wszystko zwolniło. Prób pewnie jeszcze nie gracie, ale macie więcej czasu na komponowanie czy pisanie tekstów, co dobrze rokuje tej nowej płycie? Jak już wcześniej wspomniałem, nasz drugi album jest z grubsza gotowy. Nie przeprowadzaliśmy oczywiście żadnych prób, ale mieliśmy już większość utworów skomponowanych i nagranych przed zamknięciem i izolacją. Byłem też w stanie dokończyć moje wokale, czekam teraz na ich zmiksowanie i dopracowanie w przyszłym tygodniu. Brzmi on naprawdę fajnie, i jesteśmy bardzo podekscytowani, że niedługo dostaniemy dopracowane wersje. Każdy zespół tak mówi, ale my napra-
wdę czujemy, że jest to jak do tej pory nasz najlepszy materiał. Na albumie jmamy połączenie rzeczy, które powinny sprawić, że będzie on interesujący od początku do końca, i zawiera dodatkowo kilka nowych dla nas patentów. Wyrobicie się z nią do końca tego roku czy trudno cokolwiek deklarować w tej niepewnej sytuacji? Dosłownie za dwa tygodnie oddamy nasz album wydawcy. Później to zależy już od nich kiedy zostanie on wydany, mam nadzieję, że nie będzie to trwało zbyt długo. Tak czy siak drugi album jest dla was obecnie priorytetem i dołożyliście wszelkich starań by stworzyć coś ciekawszego od "No Quarter", wejść na wyższy poziom kom pozytorski i wykonawczy? Myślę, iż wznieśliśmy się o poziom wyżej jeśli chodzi o komponowanie utworów oraz ich wykonanie. Czas pokaże czy inni ludzie się z tym zgadzają, mam nadzieję że tak będzie! Bardzo staraliśmy się przy tym drugim albumie, aby był on możliwie jak na ten moment najlepszy. Traktujecie to w kategoriach twórczego wyzwania czy przeciwnie, nic sobie z tego nie robicie, bo granie to dla was przede wszystkim przyjemność, nie źródło dodatkowego stresu? To zawsze wyzwanie dla każdego, kto bierze udział w komponowaniu i nagrywaniu nowego albumu. Chcesz dać z siebie wszystko dla siebie samego i zespołu, ale także i dla słuchacza. Zawsze towarzyszą temu stresujące momenty, ale przynosi to też radość. Nie sądzę aby jakikolwiek zespól powiedział aby pisanie i nagrywanie nowego albumu było łatwe. Dajesz z siebie wszystko, to miesiące wysiłku, aby potem być na łasce słuchacza podczas pierwszych dziesięciu sekund pierwszego utworu (śmiech!). Niemniej jednak wszystko składa się w całość kiedy usłyszysz już końcowy efekt, a on sprawia, że jest to wszystko coś warte. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Kinga Dombek
Historia w dwóch częściach Wiecie co łączy perkusistów, technicznych oraz groupies? Wszyscy chcą się przyjaźnić z muzykami. Mam nadzieję, że nasi czytelnicy nie zjedzą mnie za tą anegdotkę. Grający właśnie na perkusji w zespole Skyryder i pochłaniający masowo komiksy Andy Macknight w krótkiej rozmowie opowiedział nam, co tak właściwie stoi za koncepcją oraz inspiracjami wspomnianej grupy. HMP: Jesteście młodym zespołem. Mimo to macie już na koncie dwa wydawnictwa. Mam na myśli EP zatytułowany "Vol 1" i "Vol 2". Skąd ten specyficzny rodzaj kreatywności w wymyślaniu tytułów? Andy Macknight: Chcieliśmy, żeby to było coś na kształt komiksu. Zresztą znajdziesz tam wiele odniesień do tej formy sztuki, łącznie z samą nazwą zespołu. Miało to sprawić, że EPka wyglądałyby jak dwa osobne numery tej samej historyjki obrazkowej. Dlaczego nie zdecydowaliście się na wydanie pełnego albumu? Wydanie EP było Waszą decyzją, czy może jest to efekt czynników zewnętrznych? W pierwotnej wersji pomysł polegał na zakończeniu historii, którą zaczęliśmy opowiadać na pierwszej EPce. Stwierdziliśmy jednak, że gdybyśmy wydali to jako jeden pełny album, byłby zbyt długi. Mimo sugestii płynących ze strony High Roller Records, nie zdecydowaliśmy się na to. Ostatecznie fajnie się stało że "Vol.1" i "Vol.2" wyszły jako odrębne płyty. Dało nam to możliwość spojrzenia na każdą z nich z perspektywy czasu i tego, jak rozwinęliśmy się jako zespół. Rozumiem zatem, że obydwie EP-ki powstały w tym samym czasie? W pewnym momencie czas ten się faktycznie zazębił. Napisaliśmy "Midnight Ryder" i "Dead City" tuż przed wydaniem "Vol.1", ale później wprowadziliśmy do nich pewne poprawki. Graliśmy je też na żywo zaraz po wydaniu "Vol.1". "Vol. 1" zaczyna się intrem zatytułowanym po prostu "The Beginning". Ma ono dość intere sujący ambientowy klimat. Prawdopodobnie spędziliśmy zbyt dużo czasu słuchając ścieżki dźwiękowej Blade Runner, i to jest tego efektem. Kilku z nas też interesuje się muzyką elektroniczną, więc to też nie pozostało bez wpływu. To było naprawdę, chcieliśmy po prostu czegoś naprawdę prostego i brzmieniowo nawiązującego do klimatów science fiction. Wykorzystujemy ten kawałek także jako wstępniak do naszych koncertów.
szalne także w "Invaders". Te zmiany tempa no i sam tytuł… To najwolniejsza piosenka na płycie, więc musieliśmy spróbować zrobić coś, co uczyniło ją nieco bardziej interesującą. Nie chcemy grać utworów jednostajnych. Naprawdę lubimy się bawić i wplatać w naszą muzykę różne zwroty akcji. Porozmawiajmy o materiale zatytułowanym "Vol 2". Widziałem, że ma świetne recenzje zarówno w Internecie, jak i prasie papierowej na całym świecie. Spodziewałeś się tego? Wcale nie, nie. Jak na razie pojawiło się tylko kilka recenzji "Vol.1" i uważaliśmy, że to samo w sobie było fenomenalne. Kiedy pojawiły się recenzje dla "Vol. 2", byliśmy naprawdę zszokowani pozytywnymi reakcjami. Mniej więcej w tym samym czasie pojawiło się kilka innych świetnych wydawnictw, więc obawialiśmy się, że mogą nas przyćmić. Ale wielu recenzentów naprawdę podniosło nam ego. Na "Vol 2", podobnie, jak w przypadku poprzedniczki mamy mocne otwarcie w postaci "Virtual Humanity". Jak się zrodziła idea akusty cznej części tego utworu? Początkowo rozmawialiśmy o tym, jak rozpocząć "Vol. 2", i zdecydowaliśmy się na coś na kształt intra. Adam słuchał wielu folkowych kapel i wymyślił akustyczny riff, a potem zdecydowaliśmy, że byłoby naprawdę fajnie, gdybyśmy zastosowali kilka naszych szybszych riffów, aby nadać utworowi odpowiedniego kopa. Utwór "Dead City" ma bardzo apokaliptyczny tekst. Cóż, to nic innego jak zakończenie historii, rozpoczęła się w "Vol. 1". Nie jest ona jakoś szczególnie rozbudowana. Jej główny bohater to zabójca, który pod koniec podróży zdaje sobie sprawę, że walczy z niewłaściwymi ludźmi.
Równie interesująca jest okładka albumu. Miasto z przyszłości i czarodziej z przeszłości. Ciekawy kontrast. Tak, zdecydowanie. Prace wykonał Envoy of Death. Pomysł łączy motywy przewijające się w niektórych tekstach. Oczywiście nie we wszystkich. Jak większość młodych zespołów, Wy również używa Bandcamp do dystrybucji swojej muzyki. Uwielbiamy ten serwis. Zarówno jako muzycy, jak i fani. To naprawdę dobry sposób, aby zgromadzić wszystko w jednym miejscu i mieć możliwość być otrzymania wsparcia i uzyskania rozgłosu. Bardzo miło jest też odkrywać inne zespoły i je wspierać. Znaleźliśmy kapele z naszego miasta co my, o których istnieniu nawet nie mieliśmy pojęcia. Wasz wokalista Luke Mills właśnie opuścił zespół. Macie już następcę? Tak, zaczęliśmy poszukiwania. Oczywiście w dobie koronawirusa nie jest to łatwe. Plusem jest to, że mamy więcej czasu na zastanowienie się, jakiego wokalisty tak naprawdę poszukujemy. Ale gdy to wariactwo się skończy, wrócimy do normalnej działalności i wybierzemy odpowiedniego kandydata. Na początku rolę wokalisty pełnił Adam Thorpe, Wasz gitarzysta. Czy w związku z odejście Luke'a nie braliście pod uwagę powro tu do tej opcji? Nie bardzo. Myślę, że lepiej odnajduje się grając na gitarze i robiąc chórki. Podejrzewam, że pozostawia wystarczająco dużo miejsca dla wokalisty, który by się w tym znalazł i wykonał dobrą robotę. A Adam może robić swoje i nie musi się martwić o dwie rzeczy naraz. Poruszyłeś temat pandemii. Wygląda, że cały ten wariatków zmierza do końca, więc czas pomyśleć o koncertach. Jakieś plany? Mamy nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później. Niektórzy z nas mieli plany i przez odwołane koncerty stracili pieniądze. Jednakże niektóre rzeczy, które zaplanowaliśmy na późniejszą część roku, wciąż są w fazie zawieszenia. Oczywiście chcemy najpierw uporządkować kwestię wokalisty, bo bez tego nie ma mowy o jakichkolwiek koncertach. Pracujemy również nad materiałem, który jak wszystko dobrze pójdzie, będzie naszym pierwszym pełnym albumem. Nawiasem mówiąc, nie będzie się nazywać "Vol. 3".
Bartek Kuczak
Następny utwór "Sentinel Of The Spaceways" brzmi zaś nieco jak wczesne Iron Maiden. Myślę, że wszystkie zespoły metalowe są pod jakimś tam mniejszym lub większym wpływem Iron Maiden. Sami też zdecydowanie jesteśmy ich miłośnikami. Ale nie są oni naszą największą inspiracją. Jesteśmy fanami wielu różnych zespołów oraz gatunków muzycznych, aby tak jednoznacznie stwierdzić kto miał na nas największy wpływ. Jeżeli ktoś twierdzi, że brzmimy podobnie do jakiegoś bardziej znanego zespołu, nie będę polemizował. W końcu to jego odczucia i ma do nich pełne prawo. Co by nie mówić, maidenowe klimaty są sły-
SKYRYDER
91
Mokre fantazje Kiedy jakoś dwa lata temu perkusista Stefa Arnold opuszczał Grave Digger, Chris Bolthendahl na ten temat wypowiadał się w sposób charakterystyczny dla polityków (użyć jak najwięcej słów, z których wynika jak najmniej konkretów). W tym wywiadzie Stefan, który po opuszczeniu "Grabarza" zaczął ponownie grać w swej macierzystej formacji Wallop, opisał sytuację konkretnie i dosadnie. Ten wątek nie zdominował całej rozmowy, w której znacznie więcej do powiedzenia miał wokalista grupy - Mikk Wega. HMP: Cześć. Powróciliście na muzyczny rynek dwa lata temu po długiej przerwie. Co w ogóle sprawiło, że do tego doszło? Mikk Wega: Hej Bartek, przede wszystkim dziękuję za Twoje pytania. Iskrą zapłonową całego przedsięwzięcia był fakt, że Stefan Arnold opuścił Grave Digger. W przeszłości były próby już podejmowane rozmowy na ten temat, ale Stefan nie bardzo mógł znaleźć czas. Teraz już wszystko jest możliwe. Wykonałem kilka telefonów i szaleństwo zaczęło się od nowa. Zawiesiliście działalność w 1987 roku. To był świetny czas dla klasycznego heavy metalu. Dlaczego zatem sprawy się potoczyły tak, a nie inaczej?
nych zespołach (Scene X Dream, Capricorn itp.). Czy w tym czasie nie brałeś pod uwagę powrotu Wallop do życia? Mikk Wega: Cóż, nie w ciągu pierwszych 10 lat po zawieszeniu dzialalności, jednak później takie myśli mnie nachodziły. Najbardziej znanym członkiem Wallop jest wspomniany już Stefan Arnold, który grał w legendarnej Grave Digger. Stefan, powiedz proszę dlaczego zdecydowałeś się opuścić ten zespół? Stefan Arnold: To nie była moja decyzja. Zostałem z niego wywalony w wyjątkowo podstępny i tchórzliwy sposób przez gościa, który jest dobrze znany w branży muzycznej ze względu na swoje burackie zachowanie.
Mikk Wega: Po rozpadzie Wallop, Stefan Fleischer i Andy Lorz założyli Scene-XDream. Ruszyli w europejską trasę koncertową z Anvil, Andy opuścił później zespół i założył inną kapelę o nazwie New Day Rising. Aż do zeszłego roku Stefan był nadal aktywny w Scene-X-Dream, przez lata nagrał kilka fajnych albumów i kilka lat temu udało się powtórzyć trasę z Anvil. Ja osobiście grałem w wielu lokalnych zespołach, takich jak Enforce czy Snow Donia, około 7 lat temu założyłem tribune band Mötley Crüe "Saints of Los Angeles". Koncertujemy regularnie i od 2014 roku i zwykle gramy 10-12 koncertów w Europie rocznie. Więc wszyscy byliśmy w różnych zespołach i od czasu do czasu spotykaliśmy się na koncertach, imprezach itp. Jednak w październiku 2018 roku wszyscy spotkaliśmy się w jednym miejscu po 34 latach, i nadszedł czas, aby Wallop powstał z martwych. A przy okazji wypiliśmy razem trochę piwa (śmiech). Co z Waszym oryginalnym wokalistą Stefanem Nieblingiem? Czy masz z nim jakiś kontakt? Mikk Wega: Przez lata miałem z nim kontakt za pośrednictwem Facebooka, ale nie jest już w "branży muzycznej". Kiedy zacząłem kontaktować się z innymi chłopcami w sprawie spotkania, zapytałem go również, czy chce się przyłączyć, ale wyjaśnił, że dla niego ten etap życia jest już zamknięty. Mimo to życzył nam powodzenia.
Foto: Wallop
Mikk Wega: Nasz problem polegał na tym, że byliśmy o rok lub dwa w tyle za początkową falą niemieckich zespołów heavy metalowych z pierwszej połowy lat 80. Mieliśmy kontrakt, ale nasza wytwórnia koncentrowała się na wiodących zespołach, takich jak Warlock lub Steeler. Ciężko było chłopakom w wieku 18-19 lat, którymi wówczas byliśmy działać bez wsparcia ze strony wytwórni i dobrego zarządzania. Zatem trzeba było rozwiązać zespół… Podczas przerwy wszyscy graliście w róż-
92
WALLOP
Odkąd Axel dołączył do Grave Digger, nie był to już ten sam zespół. Teraz właściwie jest to nudny projekt dwóch gości, całkiem pozbawiony swojej dawnej mocy. Chciałem opuścić Grave Digger w pokojowy sposób, ale ten szczur zniszczył mój plan. Lepiej, żeby w najbliższym czasie nasze drogi się nie skrzyżowały. Wszyscy obecni członkowie Wallop grali w zespole od wczesnych lat jego istnienia. Czy wszyscy pozostaliście w kontakcie podczas tej przerwy?
W tym roku wydaliście swój drugi pełny album zatytułowany "Alps On Fire", Jednak rok temu na rynek trafiła EP o tym samym tytule. Co było przyczyną tego kroku? Mikk Wega: Chcieliśmy, by ludzie na naszych koncertach mogli nabyć jakieś nasze nagrania, dlatego też wydaliśmy tę 4-utworową promocyjną EPkę. To było przed naszym pierwszym koncertem po reaktywacji. Nie byliśmy pewni, ile osób się na niego uda. Może tylko trzydzieści? 100 osób to byłby dla nas niezły wynik. W końcu na miejscu było około 300 osób, co było wielkim sukcesem. Sama EPka zebrała naprawdę świetne recenzje. I to nie tylko w Niemczech. Album zaczyna się utworem "Running Wild". Czy możemy to potraktować jako hołd dla tej niemieckiego legendarnego zespołu? Stefan Arnold: Niekoniecznie, chociaż oczywiście lubimy Running Wild. Znam się dobrze z Jensem Beckerem, który grał w Run-
ning Wild w latach 1987-1992, a od roku 1997 grał na basie w Grave Digger. Nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Skąd pomysł na ten charakterystyczny wstęp do utworu tytułowego? Mikk Wega: Masz na myśli "Metallic Alps"? Andy Lorz powiedział mi, że w pierwszych dniach istnienia zespołu, umówił nas na koncert w restauracji, w której nigdy wcześniej nie odbywało się żadne wydarzenie tego typu. To miejsce raczej nie było kojarzone nie tylko z metalem, ale w ogóle z jakąkolwiek muzyką. Restauracja ta była urządzona w tradycyjnym austriackim/ bawarskim alpejskim stylu i serwowała też tego rodzaju potrawy. Tego typu lokale i heavy metal to dwie zupełnie różne bajki. To miejsce, ten koncert i cała specyfika tej sytuacji zaispirowały nas, by naszemu pierwszemu albumowi nadać tytuł "Metallic Alps". Album zawiera także cover Raven "Crash Bang Wallop". Niech no zgadnę, ten utwór był inspiracją dla Waszej nazwy. Mikk Wega: Zgadłeś. Kilka lat temu podczas Metal Cruise. Stefan Arnold spotkał Johna i Marca Gallaghera i powiedział im, że ma zespół, którego nazwa została zainspirowana ich piosenką "Crash, Bang, Wallop". Bracia uznali to za bardzo zabawne. Kiedy usłyszeli, że Wallop nagrywa nowy album i zamierzamy na nim zamieścić własną wersję "Crash, Bang Wallop", zaoferowali nam swój udział. Mogę powiedzieć, że byliśmy z tego faktu niezmiernie zadowoleni. John jest bardzo miłą osobą i praca z nim to była naprawdę fajna sprawa. Po pewnej koordynacji wysłaliśmy mu podstawowe ścieżki, a on dodał wokal. Ponieważ Marc był przez jakiś czas nieobecny, John również grał na gitarze solo. Później zaśpiewałem do jego linii wokalnych, a Andy dodawał partie gitarowego solo. Bardzo lubimy tę piosenkę i John też lubi tę wersję. "Fun For The Nun" oraz "69" mogą wywołać niezły ból dupy u różnej maści bigotów. Przyznaj się, robicie to specjalnie! (śmiech) Mikk Wega: (śmiech) Oczywiście! Chrzanić to, bo i tak nie ma boga oprócz Lemmy'ego. "Fun for the Nun" jest zainspirowane utworem Mercyful Fate, "Nuns Have no Fun". Pomyślałem, że skoro nie mają zabawy, to można im ją dać (śmiech). Tekst "69" został
Foto: Wallop
napisany przez naszego dawnego wokalistę, gdy miał około 16 lat. Takie tam mokre fantazje gówniarza (śmiech). Większość utworów z "Alps On Fire" to nowe wersje kawałków z debiutu. Część utworów nie była jednak nigdy wcześniej nagrana. To świeże kawałki czy niepublikowane utwory z przeszłości? Mikk Wega: Podstawa albumu to rzeczywiście kawałki z "Metallic Alps", jednak są one zaaranżowane na nowo, niektóre partie tekstu zostały zmienione, a wszystkie utwory zostały stonowane w porównaniu do poprzedniego albumu. Ponadto mamy trzy niepublikowane wcześniej kawałki - "Missing in Action", "Fun for the Nun" i "Wall of Sound" oraz wspomniany już cover Raven. Kiedy możemy się spodziewać całkowicie nowego materiału Wallop? Mikk Wega: Zaczęliśmy już pisanie utworów i jeśli wszyscy nie umrzemy na koronawirusa, to nasz nowy album ukaże się w 2022 roku, Oczywiście niektóre nowe kawałki usłyszysz wcześniej na scenie. Nie myślałeś może o reedycji "Metal Alps"? Album jest na dzień dzisiejszy praktycznie niedostępny. Mikk Wega: Rozmawiałem już o tym z Pure Steel Records. Prawdopodobnie wydamy
zremasterowaną wersję winylową. Jest to możliwe, ponieważ posiadamy wszystkie prawa do publikacji. Odkupiliśmy je w zeszłym roku od pierwotnego wydawcy. A co z koncertami? Graliście sporo gigów po powrocie? Mikk Wega: Aby grać na większych festiwalach, co jest naszą intencją, potrzebujesz albumu z (miejmy nadzieję) dobrymi recenzjami. Wszystkim wytwórniom płytowym, z którymi negocjowaliśmy, daliśmy warunek, że jeśli się dogadamy, album ma być wydany nie później niż w drugiej połowie 2020r. Szykujemy się zatem na rok 2021. Mieliśmy zaplanowane kilka koncertów na lato ale z wiadomych przyczyn. Jak mógłbyś porównać niemiecką scenę heavy metalową w latach 80-tych i teraz? Czy widzisz więcej podobieństw lub różnic? Mikk Wega: W latach 80-tych. istniała duża scena metalowa, niestety w pewnym momencie zaczęła się zmniejszać i ogólnie być marginalizowana. Teraz widać jej odrodzenie. Cieszy mnie też, że muzyka ta trafia do młodzieży. Bartek Kuczak
Foto: Wallop
WALLOP
93
Załamywać czas To nie jest nowa sytuacja, kiedy muzycy znani z innych zespołów zakładają kolejny, bo takie scenariusze są realizowane już od początków rock and rolla. Irlandczycy z Death The Leveller zaczęli jednak z przytupem, proponując na pierwszej płycie doom metal w najlepszym wydaniu, a na nowym albumie "II" potwierdzili, że gdyby - nie daj Boże! - Candlemass przeszli na zasłużoną emeryturę, to mają godnych następców. HMP: Jesteście zdaje się minimalistami: oszczędne okładki, zamiast wymyślnych tytułów kolejnych albumów po prostu numery - muzyka musi obronić się sama, jeśli będzie słaba nic jej nie pomoże? Denis Dowling: Nie jestem pewien, czy minimalistyczny jest właściwym terminem, ale nie odrzucamy go. Pod pewnymi względami masz rację; używamy liczb jako tytułów naszych wydawnictw, ponieważ była to decyzja, którą podjęliśmy jako zespół na samym początku. Daje nam ona poczucie ciągłości, płynnego przechodzenia od jednego etapu ewolucji do następnego. Czasami używamy
ność, a nowa płyta brzmiałaby tak, jak właśnie brzmi. Dobry odbiór jest przyjemny, a słuchanie naszej muzyki przez ludzi jest satysfakcjonujące, ale robimy to, ponieważ kochamy grać, a nie dlatego, że ktoś inny mówi nam, że jesteśmy dobrzy. Znacie się też z innych zespołów, przede wszystkim Mael Mórdha, co również jest ułatwieniem? Zdaje się, że tak, ponieważ chłopaki wypracowali sposób współpracy jako muzycy i już mieli to wyuczone, kiedy powstawał Death The Leveller. Znali też moją przeszłość na
Foto: Death The Leveller
także długich tytułów utworów, co kontrastuje z tytułami albumów, które równoważą tę "gadatliwość". Nie jestem pewien, czy okładki są tak bardzo oszczędne... nie są "kolorowe", ale grafika zawiera wiele szczegółów. Stworzenie tożsamości "wizualnej" może być trudne i przypuszczam, że jest to jeden ze sposobów, aby mieć coś, co jest identyfikowane z zespołem. Pracowaliście nad "II" spokojnie i stopniowo, ale dobre przyjęcie debiutu pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że to co robicie ma sens i musi doczekać się kontynu acji? Od samego początku czuliśmy się dobrze grając razem i oczywiście pozytywne reakcje na nasze pierwsze wydawnictwo były satysfakcjonujące. Ale nawet gdybyśmy mieli mniejszy oddźwięk na nasze pierwsze wydawnictwo i tak byśmy kontynuowali naszą działal-
94
DEATH THE LEVELLER
irlandzkiej scenie metalowej, więc wiedzieli, że zostałem "przetestowany w drodze" i można było mi zaufać, że pod presją nie "zamarznę" na scenie. Ale jak już mówiłem… nowy projekt musi się sprawdzić pod każdym względem. Z powodu, że wszyscy byliśmy już w innych zespołach, możemy zrobić kolejny krok w karierze. Death The Leveller różni się od wszystkiego, co każdy z nas robił w przeszłości. Zaczęliśmy znowu od zera, jeśli chodzi o wspinanie się na poszczególne szczeble kariery. Sytuacja zmieniła się też o tyle, że wydając "I" byliście zespołem w stu procentach niezależnym, dopiero nieco później wydała tę płytę na winylu firma Journey's End Records. Teraz zainteresowała się wami firma Cruz Del Sur Music, czyli jest już zdecy dowanie lepiej i są szanse na to, że o istnie niu Death The Leveller dowie się więcej
słuchaczy? Tak, sytuacja się zmienia i na szczęście poczyniliśmy postępy. Bycie w zespole takim jak nasz polega przede wszystkim na robieniu małych kroków, które z czasem mogą stać się większymi krokami... Na początku byliśmy bardzo szczęśliwi, że nasza nazwa w ogóle zaistniała, a kiedy Martin chciał wydać "I" na winylu, byliśmy bardziej niż szczęśliwi, ponieważ Journey's End ma naprawdę dobrą markę w podziemiu, szczególnie jeśli chodzi o zespoły irlandzkie. Zaczęliśmy się promować po przez nieliczne koncerty w Europie, potem dołączyliśmy do Enrico z Cruz Del Sur, który podpisał z nami kontrakt. Cruz Del Sur to prawdopodobnie "najfajniejsza" wytwórnia w obrębie naszego metalowego spektrum, więc znowu jest to kolejny, tym razem większy, krok do przodu. Są też jedną z niewielu firm, z którymi chcielibyśmy się kojarzyć, więc w pewnym sensie jest to kolejne "osiągnięcie" na liście. Death The Leveller rozwija się stopniowo, kolejnym krokiem dla nas jest zdobycie większej popularności oraz przekonanie do naszego brzmienia większej liczby fanów. Poza tym reakcje na muzykę, którą do tej pory wydaliśmy, były bardzo pozytywne. Z jednej strony jest trochę prawdy w tym, że im więcej zespołów, tym lepszy wybór, ale stwarza to również spory problem, że jakaś świetna grupa może nie przebić się w tym natłoku, jej muzykę pozna tylko garstka słuchaczy - kiedyś było jednak łatwiej zaist nieć? Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek było "łatwo". Jeśli wszystko jest w porządku, to jest nadzieja, że ktoś zwróci na nas uwagę, ale zawsze będzie w tym element szczęścia... gdyby ciężka praca i talent wystarczyły, wszyscy bylibyśmy milionerami, nieprawdaż? Tak, wydaje się, że generalnie jest teraz znacznie więcej zespołów, poza tym, gdy zaczynałem grać standardy wydają się znacznie wyższe niż wtedy. Ale zawsze było trudno mieć gwarancję, że to twój zespół przełamie bariery, które się pojawiają... niezależnie od tego, czy jest nadmiar zespołów szukających uwagi w internecie w nowym formacie mediów społecznościowych czy "sławy" online lub jak to dawniej bywało po przez fanziny, sprzedaż taśm oraz wytwórnie płytowe. Jedyną drogą, która jest taka sama (lub była do 2020 roku i pandemii), są koncerty na żywo. To zawsze był i zawsze będzie najlepszy sposób na popularyzowanie twojej nazwy i zachęcanie ludzi do cieszenia się twoją muzyką. Jeśli jesteś dobry na żywo, to na pewno ludzie będą o tobie mówić. Myślisz, że gdybyście nie byli kojarzonymi z innych zespołów doświadczonymi muzykami zdołalibyście przebić się tak szybko, czy inaczej po pięciu latach istnienia wciąż bylibyście na etapie demówkowym i zbiera nia doświadczenia? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie jestem pewien, jak wiele wpływu mają nasze poprzednie zespoły na naszą ścieżkę kariery jako Death The Leveller. Naiwnością byłoby, gdybyśmy wierzyli, że nie ma to z tym nic wspólnego, ale tak naprawdę, nie ma to tak wiele zbieżnego z "nazwami zespołów", z którymi byliśmy związani w przeszłości, ani z doświadczeniem, które tam zdobyliśmy. Musieliśmy zagrać to, co okazało
się dla nas bardzo ważne, już w naszej dość wczesnej "inkarnacji" jako Death The Leveller, kiedy mieliśmy okazję otwierać koncerty Primordial w Niemczech. Zaufano nam, bo była pewność, że szybko odnajdziemy się w nowej rzeczywistości, ponieważ wszyscy z nas grali w przeszłości dość spore koncerty i przy okazji wykonywali dobrą robotę. Gdybyśmy mieli 18 lat i byli niedoświadczeni... cóż, nie jestem pewien, czy dano by nam taką szansę. To samo dotyczy innych aspektów, nagrywania, grania na żywo, reklamy... oczywiście nasze doświadczenie ma na to wpływ. To jest jak w każdej innej branż:, jeśli prowadzisz firmę budowlaną, nie wysyłasz ucznia z budowlanki z pierwszego roku, aby zbudować ścianę... weźmiesz go na miejsce do pomocy, aby zdobył doświadczenie, ale jeśli chcesz aby mieć pewność, że mur się nie zawali, powierzasz cegły wykwalifikowanemu fachowcowi, prawda? Jasna sprawa. Zresztą od razu celowaliście w ten wyższy pułap, bo zadebiutowaliście cyfrowym singlem "A Call To Men Of Noble Blood", zapowiedzią długogrającego materiału? Oczywiście celowaliśmy wysoko, w sensie, dlaczego robimy to inaczej? Chcemy zdobyć jak najwięcej słuchaczy, zachowując jednocześnie naszą integralność muzyczną i wizję naszego zespołu. Tak, "Noble..." był w pewnym sensie zwiastunem, był dobry na początek, ponieważ pokazywał wiele elementów, które mamy do zaoferowania. Przyciągnęło to pewną uwagę, co z kolei spowodowało, że więcej osób zainteresowało się zespołem, kiedy "I" została wydana w formie fizycznej. Winyl wyprzedał się dość szybko, więc... praca została wykonana. Singel trwający ponad 9 minut w czasach streamingu zdawał się być dość karkołomnym pomysłem, ale jednak w świecie metalu tradycyjne wartości są jeszcze na szczęście nadal respektowane i nie musieliście przycinać tego utworu do czasu 3:30 - 4:30? (śmiech) No cóż, nie podążamy za trendami i nie będziemy za nimi podążać, są one zazwyczaj trucizną dla zespołu. Po prostu piszemy, co jest dla nas odpowiednie... jeśli przy okazji możemy cieszyć się muzyką i grać z pasją i zaangażowaniem, które nas spotykają. Mamy nadzieję, że słuchacze odbierają to podobnie. Czasy trwania naszych utworów nie są dla nas problemem. W rzeczywistości wybrzmiewają szybciej, ze względu na ich budowę dla słuchacza wydają się być również krótsze. Trochę "załamujemy" czas, (śmiech). Tak, zgadza się metalmaniacy z wdzięcznością podchodzą i szanują tradycje zespołów, które robią, co chcą, a słuchaczowi to się podoba lub nie. To niepisana umowa między nami a nimi, która stanowi dużą część piękna świata heavy metalu. To zamierzone działanie, że na waszych obu płytach są po cztery utwory, z czego zwykle jeden jest najdłuższy, przekraczający 10 minut, czy też zupełny przypadek? Prawda leży gdzieś pośrodku. W pewnym sensie istnieje luźny plan, że będziemy konsekwentni w naszych działaniach dotyczących sposobu, w jaki prezentujemy naszą pracę i jej ciągłość. Istnieje nadrzędna kon-
cepcja, ale nie planujemy dokładnie, jak długie będą utwory, po prostu "czujemy" to, więc kończą się kiedy mają się kończyć. Dlatego w tym sensie to tylko zbieg okoliczności. Wydaje mi się jednak, że czas trwania obu waszych albumów, oscylujący w granicach 38-39 minut, jest już zamierzony, bo celowal iście tu w pojemność pojedynczego, winy lowego longlpaya - koszt tłoczenia podwójnego albumu mało znanego zespołu byłby jednak dla wydawcy czymś ryzykownym? W pewnym sensie masz rację, 40 minut wydaje się być odpowiednią długością dla albumu. Jest wtedy wystarczająco dużo czasu, aby przekazać swoje myśli i motywy muzyczne. Wszyscy wychowaliśmy się na klasycznej muzyce z epoki winylowej, i to jest oczywiście coś niezwykle dla nas ważnego, aby uszanować tradycję i jednocześnie podążać za nią. Nie myśleliśmy nawet o aspektach czysto technicznych, takich jak koszt podwójnego albumu... nie zrobiliśmy go, więc nie było problemu. Zbieracie czarne płyty, jesteście zwolen nikami analogowego brzmienia? Osobiście nie należę do "kolekcjonerów", ale niektórzy w zespole zbierają płyty. Niemniej
rezultaty mojej pracy na winylu. Wiele zespołów sili się obecnie na wydawanie swych materiałów na analogowych nośnikach, ale ich dokonania są już w stu procentach z obecnych, cyfrowych czasów, nie dbają o oddzielny remastering na potrze by wersji winylowej, przesadzają też z obróbką dźwięku, przez co ich płyty brzmią sztucznie i nienaturalnie, są pozbawione analogowej głębi - jak wy podeszliście do tego zagadnienia, skoro "II" brzmi tak klarownie i klasycznie? Nie chcemy rozmawiać o innych zespołach, nie jest naszym miejscem krytykowanie innych za ich działalność. Powiemy jednak "dziękuję" za komplement. Kiedy zaczynaliśmy nagrywać, wiedzieliśmy, że chcemy mieć soczysty, analogowy dźwięk, taki z lat 70., więc w studio od samego początku dążyliśmy do osiągnięcia go. Oczywiście nie mogę (lub nie będę) dogłębnie omawiać, w jaki sposób osiągnęliśmy nasze brzmienie, ale dobry sprzęt, wiedza o tym, jak go używać, odgrywa tu dużą rolę. Użyliśmy doskonałego studia Trackmix w Dublinie, a właściciel i operator, Michael Richards, naprawdę zna się na swoim sprzęcie i ma doświadczenie, aby jak najlepiej z niego korzystać. Shane i Dave, nasza
Foto: Death The Leveller
wszyscy jesteśmy wielkimi fanami dźwięku analogowego, na tym właśnie polega muzyka i jest to z pewnością najlepszy "dom" dla naszej muzyki. Czyli dzień, w którym dostaliście autorskie kopie "I" był pewnie dla was sporym świętem, a i premiera "II" też poprawiła wam humor, bo ten album wyszedł też w wersji CD? Z pewnością za każdym razem, gdy dostajemy nowy krążek, jest to dla nas dobry dzień. Cała ciężka praca, tworzenie i nagrywanie, wszystkie otaczające ją emocje, dobre i złe, wszystkie łączą się w tym momencie. To naprawdę dla nas nagroda, czas, w którym możesz poczuć "To jest osiągnięcie". Fakt, że "II" wydała znacząca wytwórnia, jest dla nas wielką rzeczą, ale kiedy wziąłem ją do rąk było to dla mnie bardzo szczególne uczucie, również dlatego, że tak długo czekałem, aby usłyszeć
sekcja rytmiczna, dokładnie wiedzą, co robią w studio, jak uzyskać pożądane dźwięki z ich i sprzętu. Ger na gitarze ma głęboką wiedzę na temat swoich wzmacniaczy, gitar i efektów. Pod wieloma względami jest naszą tajną bronią, jeśli chodzi o dźwięk analogowy. Podczas masteringu przyjęliśmy celowe podejście, aby dźwięk brzmiał dobrze, mieliśmy oko (lub ucho...) w kierunku analogowego dźwięku winylu, ale staraliśmy się, aby "ciepło" dźwięku zostało przeniesione na sferę cyfrową tak bardzo, jak to możliwe. Wiemy, że jest wielu ludzi, którzy słuchają muzyki tylko w formatach cyfrowych, dlatego chcemy, aby oni również mogli doświadczyć szerszego, głębszego dźwięku. Niewiele jest też wart zespół, który w stu dio brzmi genialnie, a na żywo nie jest w stanie odtworzyć tego nawet w połowie - tego też pewnie chcieliście uniknąć?
DEATH THE LEVELLER
95
Szczerze mówiąc, Death The Leveller to przede wszystkim zespół grający na żywo. Od samego początku naszym celem było stworzenie dosłownie najlepszego, najbardziej intensywnego zespołu, jakim tylko możemy być na scenie. Zgadzam się z tobą, zespół, który nie może tego pokazać na żywo, wcale nie jest zespołem. Uważamy, że wersja "studyjna" zespołu i wersja "na żywo" to dwie różne bestie. Pozostajemy trochę wierni studyjnym wersjom kompozycji, ale w naszym materiale podczas koncertów występuje inna intensywność, głębsza warstwa prawdy, bardziej dosłowna. Należycie do zespołów lubiących zarówno mniejsze koncerty, jak też grających na fes tiwalach, bo jesienią pojawicie się choćby na Hammer Of Doom - każda okazja by pro mować swoją muzykę jest dobra, szczegól nie gdy gra się coś niszowego? Jak powiedziałem wcześniej, uwielbiamy grać na żywo, jest to główny powód, dla którego istniejemy jako zespół. Wciąż jest to najlepszy sposób na rozpowszechnianie nazwy i budowanie reputacji. Każda okazja do gry jest rzeczywiście okazją… Nie obchodzi nas, czy na widowni jest dziesięć osób, czy dziesięć tysięcy. Gramy na wysokich obrotach niezależnie od tego, gdzie i dla kogo gramy. Lubimy festiwale "niszowe", zazwyczaj dobrze sobie na nich radzimy, ponieważ jest to w zasadzie publiczność, z których niektórzy znają twój materiał, a niektórzy nie, i jest to dla nas podwójna szansa. Możesz grać dla ludzi, którzy są już twoimi fanami, co jest niesamowite, a też możesz spróbować zdobyć nowe "uszy" jako takie, co jest wyzwaniem, które uwielbiamy. Rok 2020 niedawno się zaczął - sądzicie, że będzie dla Death The Leveller przełomowy, macie pomysły by coś takiego mogło się urzeczywistnić? Cóż, w chwili udzielenia odpowiedzi na twoje pytania, jest połowa maja, a my wciąż jesteśmy zamknięci w Irlandii. Nasze plany na ten rok zostały zniweczone... Występy promujące album zostały anulowane, koncerty w Europie odwołane. Rozwój, na który liczyliśmy w tym roku, nie miał szans na zrealizowanie. W sumie nie możemy narzekać, jest tak samo na całym świecie i nie wygląda na to, aby w najbliższej przyszłości miały odbyć się jakieś trasy. Mogę tylko powiedzieć, że wszyscy znajdują się w tej samej sytuacji, więc nie ma sensu współczuć sobie. Jeśli ludzie są zainteresowani słuchaniem naszej muzyki, jesteśmy na większości platform. Jeśli chcesz nas wesprzeć, co jest w tej chwili niezwykle ważne, możesz kupić album lub koszulkę. Dziękuję za wywiad, pozdrawiamy gorąco waszych czytelników! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
96
DEATH THE LEVELLER
HMP: Zaczynaliście od serii niskonakładowych demówek, singli i EP-ek. Kolejnym krokiem była koncertowa, też limitowana, kaseta "Killing Ourselves To Live" i dopiero po niej wzięliście się do nagrywania debiutanckiego albumu "Infernal Wizardry". Trwa-ło to wszystko kilka lat, bo postawiliście na stopniowy rozwój, czy też na początku ni-czego nie zakładaliście, pojawiały się kolejne wydawnictwa i w końcu uznaliście, że pora na coś poważniejszego? Ol' Rusty: W czasach naszych pierwszych nagrań wciąż usiłowaliśmy znaleźć nasze brzmienie i styl. Nasz pierwszy singiel i EP-ka zostały nagrane gdy chodziłem jeszcze do szkoły, więc byliśmy wszyscy bardzo młodzi i niedoświadczeni. Nigdy nie starałem się przyspieszać czegokolwiek, czułem, że powinniśmy być bardziej biegli w graniu na instrumentach, nagrywaniu i produkcji przed próbą nagrania długogrającego albumu. Trochę śmieję się z tego po fakcie, bo uważam, że nasz pierwszy album był dość dobry, jak na tamte czasy. Zdecydowanie nie było żadnego wielkiego planu na to, co chcieliśmy osiągnąć, oprócz tworzenia muzyki, której sami chcielibyśmy słuchać; po prostu pracowaliśmy nad wszystkim po kolei. Mimo sporej rotacji składu i stricte podziem nego statusu zdołaliście od 2008 roku wydać cztery albumy - to chyba spore osiągnięcie dla niszowego zespołu, w dodatku pochodzącego z końca świata, mającego więc problemy z dotarciem na koncerty, choćby do Europy czy do innych odległych miejsc? Nagrywanie i wydawanie albumów nigdy nie było dla nas problemem, bo generalnie sami wszystko nagrywamy i produkujemy. Interesuję się produkcją audio od dłuższgo czasu i naprawdę lubię tym się zajmować. Umożliwia nam to pracę nad płytami przez długi okres czasu i nie musimy martwić się o olbrzymi budżet studia czy coś podobnego. Jeżeli chodzi o granie koncertów w Europie to prawda, jest trudno tam grać gdy jesteśmy tak daleko, zabranie zespołu samolotem jest dość kosztowne. Graliśmy na Hammer Of Doom w 2010 roku, ale The Wizar'd od tamtego czasu nie zagrał w Europie. Bardzo chcielibyśmy wrócić i ponownie zagrać, ale w obecnym świecie tylko szatan wie, kiedy będzie to możliwe. Każda kolejna płyta jest dla was czymś więcej niż tylko następnym wydawnictwem w dyskografii, ale też wyzwaniem, próbą wejścia na wyższy poziom, odkryciem czegoś nowego w stylistyce znanej w końcu od wczesnych lat 70.? Myślę, że wciąż podążamy tą samą ścieżką, którą rozpoczęliśmy na początku. Nasze inspiracje pozostały te same, ale uważam, że z biegiem czasu byliśmy w stanie udoskonalić się i
zredukować nasze brzmienie do jego bazowej formy, krystalicznie magicznego metalu. "Subterranean Exile" jest dla was albumem przełomowym również w tym sensie, że pier wszym wydanym przez większą wytwórnię, konkretnie Cruz Del Sur Music, co daje wam możliwość szerszego zaistnienia w metalowym świecie? Cruz Del Sur zdecydowanie ma najszerszy zasięg ze wszystkich wytwórni, z jakimi dotychczas współpracowaliśmy. Nie ma to na celu zbagatelizowania tego, co inne świetne wytwórnie z którymi pracowaliśmy zrobiły dla nas. Barbarian Wrath, Buried By Time And Dust, Rusty Axe Records... Wszyscy pracowali ciężko, by pomóc nam wypuścić fajne albumy, więc za to wyrazy szacunku dla nich. Od czasu, gdy pracujemy z Cruz Del Sur, myślę, że nasza muzyka dociera do szerszej publiczności, zwłaszcza ludzi, którzy zwyczajnie sami nie sprawdziliby takiego zespołu jak nasz. Za nową płytą pójdą też stopniowo wznowienia waszych wcześniejszych albumów, których nakłady, szczególnie na LP, są już wyczerpane? Nie sądzę, żeby była potrzeba wznowienia naszych wcześniejszych albumów. Są one wciąż dość łatwe do znalezienia i to w rozsądnej cenie. Nawet nasza pierwsza 7'' EP wydana w 2007 roku jest nadal dostępna na Discogs za dziesięć dolców. Zresztą i tak wolałbym na ten moment patrzeć wprzód niż wstecz, strzeżcie się więc tego, co będzie następne! Data premiery "Subterranean Exile" była pewnie ustalona z pewnym wyprzedzeniem, więc wtedy mało kto spodziewał się, że koniec kwietnia zastanie cały świat w zupełnie innych realiach - jak czujecie się, wydając udaną płytę i nie mając możliwości promowania jej w tradycyjnej formie, bo jakiekolwiek koncerty przecież odpadają? Data wydania była faktycznie zaplanowana z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, więc nikt nie oczekiwał wydarzeń wczesnego 2020 roku. Planowaliśmy zagrać kilka koncertów, by pomóc w promocji albumu, ale jeśli mam być szczery nie uważam, iż fakt, że nie możemy teraz grać robi dla nas wielką różnicę. Koncerty heavymetalowe w Australii są generalnie dość małe i przychodzą na nie ludzie, którzy zazwyczaj już są zainteresowani występującym zespołem, więc to nie tak, że jechalibyśmy w drogę i grali sporo wielkich koncertów. Prawdopodobnie zagralibyśmy tylko kilka tam i tu. Jednak nie możemy doczekać się, aż będziemy mogli ponownie grać koncerty i mamy nadzieję na powrót do Europy, gdy sytuacja będzie na to pozwalać. Uważam, że album jest zrobiony całkiem dobrze, wbrew temu, co dzieje się teraz w świecie. Cruz Del Sur zrobiło świetną robotę w promowaniu naszej muzyki, a odzew, jak do tej pory, był przytłaczająco pozytywny. Koncerty online są fajne, ale to jednak substy tut, no i często nie do końca granie naprawdę na żywo, więc ta formuła w przypadku The Wizar'd pewnie by się nie sprawdziła, bo potrzebujecie interakcji z publicznością, wymiany energii, etc.? Nie kręci nas ta cała "interakcja z fanami przez internet". Oczywiście bardzo doceniam każdego, kto lubi to, co robimy, ale to nie jest w naszym stylu. Nie mogę znieść nadużywania mediów społecznościowych, uważam, że okrada to zespoły z ich psychicznej energii i redukuje je do zwykłego towaru. Przywróćmy muzyce
Krystalicznie magiczny metal The Wizar'd są z Australii, konkretnie z Tasmanii, istnieją już od ponad 15 lat i grają doom metal. "Subterranean Exile" to ich najnowszy, czwarty już album, materiał trzymający poziom od początku do końca, dopracowany i nieoczywisty, mimo klasycznych wpływów. Głos ma Ol' Rusty, gitarzysta i wokalista The Wizar'd. trochę tajemniczości, nie wszystkie kropki muszą się łączyć. Można powiedzieć, że to coś na kształt koncertowej magii, czegoś, czego gdzie indziej nie można doświadczyć, zjawisko jedyne w swoim rodzaju? Nie sądzę, żeby zobaczenie zespołu na żywo mogło być powielone w jakikolwiek sposób, oglądanie wideo oczywiście nigdy nie będzie tak dobre jak bycie na żywo na koncercie. Ale w studio też mieliście ponoć do czynienia z czymś takim - co to takiego Arcane Metal Magick i jak owe alchemiczne arkana miały się do zawartości i ostatecznego kształtu "Subterranean Exile"? Arcane Metal Magick to audio alchemiczny proces, gdzie starożytna, złowroga energia jest konwertowana przez transmutację do formy częstotliwości. Uchwyciliśmy na tym albumie dokładnie 35 minut, 25 sekund tego wyładowania elektrycznego, a są też i tacy, którzy mogą dokładnie zrozumieć istotę tej liczby. Pracowaliście nad tą płytą ponad rok - tak wyszło, czy z rozmysłem poświęciliście jej więcej uwagi, starając się wejść na wyższy poziom, wykorzystując przy tym wszelkie dostępne możliwości i środki? Proces nagrywania albumu rozpoczął się w styczniu roku 2018, pracowaliśmy nad nagraniami i miksami do października 2019 roku, zdecydowanie jst to więc nasz najdłuższy, pojedynczy projekt. Część materiału była ponownie nagrana już pod sam koniec pracy nad płytą, bo chcieliśmy by brzmiało to perfekcyjnie. Doom metal porusza się we wszystkich aspektach z prędkością lodowca, więc nie spieszyliśmy się tak naprawdę z ukończeniemtego materiału, chcieliśmy się upewnić, że wszystko było nagrane odpowiednio i niosło ze sobą nasze złowieszcze przesłanie w absolutnie szczytowej formie. Po nieco dłuższym, dobijającym do 50 minut, debiucie nagrywacie już albumy znacznie krótsze, trwające 33-35 minut - uznaliście, że to optymalny czas, nie tylko klasyczny w kon tekście tych starszych wydawnictw z lat 70. czy 80., ale też przystający do czasów dominacji streamingu? Właściwie preferuję albumy, które trwają krócej. Myślę, że cokolwiek ponad 40 minut to zbyt dużo, a czas pomiędzy 32-36 minutami jest optymalny albumu. Uważam, że nasza pierwsza płyta była za długa i była rezultatem braku doświadczenia w pisaniu muzyki. Nie martwimy się o to, co pasuje platformom streamingowym, jak wspomniałem jestem niezmiernie wdzięczny każdemu, kto cieszy się naszą muzyką, ale nie staramy się pozyskiwać fanów albo przypodobać się masom. Po prostu robimy to, co robimy, ponieważ szatan ma taką wolę. Jesteście klasyfikowani jako zespół grający
doom metal, ale wydaje mi się to znacznym uproszczeniem, skoro słyszę na tej płycie również wpływy klasycznego hard rocka, heavy rocka czy nawet elementy psychodelii? Pytanie czym jest doom metal jest podchwytliwe. Dla niektórych oznacza to ograniczenie gitary do jednej tonacji, śpiewanie o paleniu zioła i granie jak najwolniej. Ale Trouble grał szybko i śpiewał kawałki o zwodniczości narkotyków i kokainy... więc w końcu które podejście jest prawdziwe? Mądry i zatroskany miłośnik doom metalu ujął to kiedyś lepiej, niż kiedykolwiek ja byłbym w stanie uczynić: doom metal to płoną-
miesięcy, ale trudno powiedzieć, czy to dlatego, że Cruz Del Sur ma szerszy zasięg niż my, czy dlatego, że każdy obecnie ma więcej wolnego czasu. Podejrzewam, że to kombinacja obu tych czynników. Nie ułatwiacie im jednak zadania w tym sen sie, że nie przygotowaliście nawet lyrics video, na YouTube jest tylko tytułowy utwór w wersji audio, a ludzie są obecnie wzrokowca mi, trzeba czymś przyciągnąć ich uwagę, zainteresować? Myślę, że wrzucanie muzyki na YouTube bardzo ułatwia ludziom słuchanie. Jeśli ktoś potrzebuje jakichś oślepiających kolorów, by skupić swoją uwagę podczas trwania kawałka, to może nie ma mentalnej i psychicznej wytrzymałości, która jest potrzebna by słuchać muzyki takiej jak nasza. Z Australii praktycznie wszędzie macie daleko, więc kiedy będzie można już koncertować pewnie nieprędko ruszycie w świat, trzymając się raczej bliższych okolic - póki co macie potwierdzony udział w festiwalu Steel
Foto: The Wizar’d
ce miasto na horyzoncie lub zapach łez płaczącej dziewczyny. Nikt więc nie lubi być szufladkowany, bo takie uproszczenia skazują zespoły na jedną niszę, ale nie ma co ukrywać, takie określenia ułatwiają też identyfikację - szczególnie teraz, gdy słuchacze nie szukają już nowej muzyki samodzielnie, nie lubią eksperymentować? Nie uważam, że zespoły powinny martwić się tego typu sprawami. Po prostu trzeba robić to, co się planuje i pozwolić innym na zaszufladkowanie siebie, jeśli już muszą to zrobić. Jeśli twoja ścieżka jest prawdziwa to, to co kreujesz uda się, nieważne czy będzie to coś eksperymentalnego czy nie. Myślisz, że obecnie, kiedy świat nieco zwolnił z powodu pandemii koronawirusa jest większa szansa, że więcej ludzi zainteresuje się The Wizar'd, bo będą mieli więcej czasu na szukanie nowej muzyki, etc.? Zdecydowanie zauważyliśmy wzrost zainteresowania zespołem w ciągu ostatnich kilku
Assassins w październiku, ale stopniowo powinny dojść do niego inne daty, bo pewnie zależy wam na jak najefektywniejszej pro mocji "Subterranean Exile" w wersji live? Zgadza się, Australia jest bardzo oddalona od miejsc, gdzie rozgrywa się akcja. Nawet granie koncertów tutaj czasem jest trudne, ponieważ nasze główne miasta, w których odbywają się koncerty są położone bardzo daleko od siebie i dotarcie do nich jest kosztowne. Mamy nadzieję, że nasz występ na Steel Assassins wciąż będzie aktualny nawet w obecnej sytuacji, metalowi maniacy mogą oczekiwać od nas tam setu, który będzie zawierał sporo numerów z nowej płyty, jak i trochę kawałków z naszego poprzedniego albumu "Ancient Tome Of Arcane Knowledge" i może nawet jakiś utwór z naszej pierwszej płyty. Bardzo chcielibyśmy powrócić do Europy w 2021 roku, ale dość ciężko jest mieć z oczywistych powodów jakiekolwiek konkretne plany w tym momencie. Kiedyś jednak wrócimy, zapamiętajcie moje słowa... Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
THE WIZAR’D
97
Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego! Trzysobowe składy mają w Kanadzie przebogate tradycje: Mahogany Rush Franka Marino, Rush, Triumph, Anvil, od niedawna choćby Cauldron. Od kilku lat w ich ślady idzie zaś Spell, grupa z Vancouer grająca świetny hard'n'heavy starej szkoły - sprawdźcie koniecznie ich najnowszy album "Opulent Decay" i przeczytajcie rozmowę ze śpiewającym basistą, kryjącym się pod pseudonimem Cam Mayhem. HMP: Zaczynaliście jako Stryker i funkcjonowaliście pod tą nazwą kilka lat. Skąd pomysł jej zmiany, Spell wydawał się wam mroczniejszy, bardziej odpowiedni, czy też nie chcieliście być myleni z innymi Strykerami? Cam Mayhem: Cześć, dzięki za umieszczenie nas w HMP! Były dwa powody dla zmiany nazwy. Gdy zaczynaliśmy, byliśmy nastolatkami, kopiującymi styl naszych idoli: Accept, Judas Priest, Megadeth, etc. Po pewnym czasie chcieliśmy stworzyć nasze własne, niepowtarzalne brzmienie i nazwa Spell wydawała się nam do tego bardziej odpowiednia. Nie chcieliśmy również być myleni z in-
że jesteśmy bezpieczni! Mimo tego cieszę się, że oni istnieją - gdyby nie oni, pewnie nie zmienilibyśmy naszej nazwy na Spell, którą zresztą zdecydowanie wolę! My-ślę, że poszczęściło nam się z nazwą Spell, bo była nieużywana. Ciężko było mi to uwie-rzyć! Od razu załatwiłem znak towarowy. Od początku funkcjonujecie jako trio, w dodatku w niezmienionym od lat składzie - to zdarza się naprawdę rzadko, bez względu na to czy mowa o debiutantach z podziemia czy znanych zespołach. Musicie być dobrymi kumplami, nie tylko dogadywać się pod względem muzycznym, bo to czasem nie Foto: Spell
nym kanadyjskim zespołem o nazwie Striker. Szczerze, jestem zaskoczony, że ludzie wciąż mówią o Stryker - wydaliśmy pod tą nazwą tylko kilka taśm i 7". Jako Spell wydaliśmy trzy albumy i wiele koncertowaliśmy! Od razu nasuwają mi się tu przykłady sprzed lat, kiedy to Niemcy z Avenger nie chcieli być myleni z brytyjską grupą o tej samej nazwie. Wybrali więc szyld Rage, też nie mając pojęcia, że w Anglii funkcjonuje również taki zespół. No ale oni mieli trud niej, bo internetu wtedy jeszcze nie było, przynajmniej nie do powszechnego użytku? (śmiech) Cóż, gdy założyliśmy Stryker w 2007 roku, nie było tak wiele zasobów online dla zespołów. Striker (ten inny zespół) został założony mniej więcej w tym samym czasie, ale nie wiedzieliśmy o tym! Chyba szukaliśmy na Metal Archives i MySpace i nie zobaczyliśmy zespołu o nazwie Stryker, więc uznaliśmy,
98
SPELL
wystarcza? Faktycznie, teraz jesteśmy trzema braćmi, po 14 latach grania i koncertowania i czasem nawet mieszkania razem. Pewnie, przekomarzamy się czasem tak jak bracia, ale wiemy, że każdy z nas ma ten sam cel, tworzyć jak najlepszą muzykę. Wiele zespołów ma jednego lidera i reszta członków może być zastąpiona przez kogoś innego, ale u nas tak nie jest. Każdy z nas stanowi równie ważną część zespołu i każdą decyzję podejmujemy razem - bez jednego z nas to nie byłby ten sam zespół. Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego! Macie w Kanadzie wspaniałe tradycje takich trzyosobowych zespołów, by wymienić tylko Mahogany Rush Franka Marino, Rush czy Triumph - pewnie nie pomylę się zakładając, że znacie i cenicie ich dokonania, przynajmniej te najwybitniejsze albumy w rodzaju "2112"? Co to takiego "2112"? Żartuję - oczywiście
wielbimy Rush! Mieliśmy szczęście zobaczyć ich kilka razy. Uwielbiamy też Triumph i wiele innych świetnych kanadyjskich trzyosobowych zespołów - Cauldron to jeden z nowszych przykładów. Nie jestem pewien dlaczego trzyosobowe power trio są tak popularne w Kanadzie... Może to dlatego, że w u nas nie ma tak wielu ludzi, więc trzy osoby to najwięcej, ile jesteśmy w stanie znaleźć? (śmiech) Muzyka jest dla was czymś więcej niż tylko hobby, to pasja, która jest jednocześnie sposobem na życie? Oczywiście. Wierzymy w to, że muzyka jest magią. Ma moc, by w niewytłumaczalny sposób przeobrazić naszą rzeczywistość. Napisanie pięknej kompozycji to największa tajemnica: nie ma żadnej formuły ani miejsca na oszustwo. Muzyka nie może być wymuszona, nieważne jak bardzo się starasz. Nieustannie o tym myślę. Każdej nocy zasypiam myśląc o muzyce, nad którą pracuję i często o niej śnię. To coś więcej niż sposób na życie - dla nas to powód do życia. Każdego dnia cieszę się na wstanie z łóżka i pracę nad muzyką. Nie mogę się doczekać, by pojechać w trasę czy wydać album i podzielić się moimi piosenkami ze światem. To moje największe szczęście. Czyli w tytule kasetowej EP-ki Stryker "Possessed By Heavy Metal" nie ma nawet cienia przesady, bez wyjątku jesteście total nymi maniakami, żyjącymi dla muzyki, potrafiącymi wydać ostatnie pieniądze na upragnioną, poszukiwaną płytę? (śmiech) Jestem pewien, że cała nasza trójka wyda nasze ostatnie grosze na nagranie, gitarę, sesję nagrywania czy trasę, wiele razy. Czasami widzisz idealną gitarę i musisz ją od razu kupić, wiedząc, że pod koniec miesiąca będziesz musiał coś zastawić, żeby zapłacić za czynsz! Ale pomimo tego nie zawsze niemądrze dysponujemy pieniędzmi. Trzeba ustalać budżet i planować zawczasu, czego się chce... trasa z wyprzedzeniem kosztuje bardzo dużo (przeloty, furgonetka, wypożyczenie sprzętu, przygotowanie merchu, tłoczenie płyt, wizy do pracy, etc.) i trzeba być bardzo ostrożnym, jeśli chce się te pieniądze odzyskać. W zeszłym roku byliśmy w plecy więcej niż dziesięć tysięcy baksów, to było przed trasą z Lucifer, ale na końcu wyszliśmy z zyskiem. Prawdziwy rock'n'rollowy maniak to nie ktoś, kto marnuje wszystkie swoje pieniądze na nagrania i piwo przy każdej okazji, ale ten kto uważnie planuje, by poświęcić swoje życie muzyce! Po zmianie nazwy szybko zaczęliście pracować nad tym, aby również wasi fani mieli na co wydawać pieniądze, bo od 2014 roku wydaliście już trzy albumy. Koncentrujecie się na płytach długogrających, single czy inne krótsze materiały was nie pociągają? Dla mnie najlepszym rodzajem wydawnictwa jest album, materiał długogrający. Kiedy słucham muzyki w domu włączam całe nagranie i uważnie słucham obu stron. Single mogą być świetne, ale jestem skłonny włączyć coś dłuższego, w co naprawdę mogę się wczuć i czym mogę się cieszyć. Jednak podczas tej kwarantanny pracowaliśmy nad nowymi rzeczami i myślę, że możemy już niedługo mieć kilka krótszych niespodzianek gotowych do wydania! Jesteście w tej korzystnej sytuacji, że po
wznowieniu debiutu "The Full Moon Sessions" wszystkie wasze albumy są dostępne u jednego wydawcy Bad Omen Records chyba nieźle trafiliście, bo to mała, ale prężnie działająca i ciesząca się sporą renomą firma, dzięki czemu wasze płyty CD i LP są szerzej dostępne, trafiają do słuchaczy na całym świecie? Tak, to cud nowoczesnego świata - otrzymujemy zamówienia z krajów na całym świecie! Kocham pisać listy do naszych zwolenników w Niemczech, Japonii, Indiach, Nowej Zelandii i Brazylii i to w jeden dzień! Uwielbiamy koncertować i chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej świata, ale Covid-19 nas spowolnił... musieliśmy odwołać naszą europejską trasę i amaerykańską również, zaplanowane na to lato. Bad Omen Records są świetni - cieszymy się, że jesteśmy na ich małej liście pod dobrą kuratelą, gdzie do tego naprawdę kochamy każdy zespół z tej wytwórni. Jak postrzegacie obecny dyktat i prymat wersji cyfrowych? Mają dla wasz znaczenie w tym sensie, że wielu fanów woli pliki, wasza muzyka może stać się dzięki nim łatwiej dostępna, ale podstawą są pewnie wciąż wersje fizyczne? Cóż, mam jakby dwie opinie na ten temat. Z jednej strony, jest to oczywiście przyszłościowe i jeżeli jesteś wystarczająco głupi, by walczyć przeciwko cyfrowej muzyce, odniesiesz porażkę jak Metallica vs. Napster. To świetne, że ludzie mogą słuchać muzyki gdziekolwiek chcą w tak łatwy sposób. Tworzy to silną, globalną społeczność fanów na całym świecie. Z drugiej strony, myślę, że szkoda, że przenosimy naszą uwagą z albumu na artystów wydających tylko cyfrowe single. Nawet gorzej, nienawidzę tego, że serwisy jak Spotify usiłują powiedzieć ci, czego masz słuchać na podstawie algorytmu - automatycznie kreowane playlisty. To bardzo mnie irytuje nie chcę, by ktoś mi mówił czego mam słuchać, sam to wybiorę! Te serwisy utrudniają również muzykom zarabianie na ich muzyce, bo rzadko kiedy płacą ci za cokolwiek! Jak zawsze, wciąż są więc muzycy przeciwko korporacyjnym oligarchom, którzy starają się kontrolować przemysł i zbierać pieniądze. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią... Coraz częściej dochodzi do sytuacji, że bardziej zaangażowany czy zainteresowany muzyką słuchacz jest obecnie również kolekcjonerem, gdy kiedyś praktycznie każdy dzieciak miał w domu jakieś płyty, potem też kasety i kompakty - to również swoisty znak czasów, dowód na to, jak wszystko ulega zmianie? Tak, wydaje się, że to dlatego. Każdy z nas ma tysiące nagrań w domu. Lubię sytuację, że gdy masz nagranie posiadasz tę muzykę i nikt nie może ci jej odebrać. Na Spotify czy innych platformach streamingowych tak nie jest - czasami wytwórnia może usunąć całą swoją muzykę z twojej cyfrowej kolekcji streamingowej albo, ostatnio szukałem muzyki, którą pobrałem i okazało się, że Spotify usunęło ją, bo nie słuchałem jej wystarczająco dużo w ostatnim czasie. Nie ma żadnego zabezpieczenia! Nawet kilka lat temu, gdy zwykliśmy pobierać i zapisywać cyfrowe pliki na nasze odtwarzacze MP3 przynajmniej było wiadomo, że miało się te pliki permanentnie. W zeszłym roku Spotify usunęło
możliwość przeglądania twojej muzycznej kolekcji alfabetycznie według artystów, więc nie mogę już po prostu przeglądać. Obawiam się, że niedługo nie będziemy mogli już zupełnie kontrolować, czego słuchamy na Spotify i po prostu będziemy karmieni automatycznymi playlistami! Im częściej słucham "Opulent Decay" tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że stworzyliście bardzo udany materiał, który może dotrzeć do szerszego kręgu słuchaczy niż tylko fani tradycyjnego metalu starej szkoły - to przypadek czy celowe założenie, które konsekwentnie zrealizowaliście? Dzięki! Inspiruje nas dużo więcej, niż tylko oldschoolowy metal! Kochamy soul, Motown, blues i jazz, punk, ambient, death metal, muzykę klasyczną i wiele innych! Nigdy nie staramy się pisać "metalowych kawałków" po prostu próbujemy pisać jak najlepszą muzykę! Zazwyczaj brzmi ona metalowo, bo jest to gatunek z którym dorastaliśmy, ale myślę, że wszędzie jest piękna, wspaniała muzyka.
coś takieg o powtórzyć - byłoby fajnie? Tak - Rush miał wystarczająco szczęścia, by wyrwać się z rockowej sceny i osiągnąć u publiczności szerszy sukces. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy taka rzecz jest jeszcze możliwa, tak jak byłoby to w latach 70. czy 80. Wtedy, gdy zespół był dobry, mógł wyjechać w trasę i zarobić na tym wystarczająco pieniędzy, by przeżyć i jednocześnie każdej nocy na scenie jego członkowie stawali się lepszymi muzykami. Rush zwykli koncertować i będąc w trasie grali ponad 300 koncertów rocznie! Słyszy się historie o innych zespołach, jak The Ramones, którzy grali więcej niż 400 koncertów co roku (grali każdej nocy plus wcześniejsze koncerty). Obecnie, nie ma zespołów, które to robią - nie ma aż tak dużego zapotrzebowania na muzykę na żywo. Ludzie słuchają teraz DJ-ów - to nic złego, mogą lubić to, co chcą. Nikogo nie osądzam, ale myślę, że utrudnia to zespołom dostanie się do mainstreamu. Czułbym się niezmiernie szczęśliwy, gdyby udało się zyskać szerszy sukces, nawet taki na mniejszą skalę, ale nigdy
Foto: Spell
Zwykłem myśleć o pisaniu świetnych piosenek jako o czymś niezależnym od gatunku. Gatunek przesądza o estetyce, o tym jak zespół wygląda i jakie brzmienie jest prezentowane - zespoły heavymetalowe mają skórzane kurtki i zniekształcone brzmienie gitar. Ale jeśli umiesz napisać piękny kawałek - powiedzmy "Eleanor Rigby" The Beatles - możesz zagrać tę piosenkę jakkolwiek i wciąż będzie piękna. Zagrasz ją szybko na Les Paulu z wokalem Roba Halforda i będzie z tego metalowa piosenka. Zagraj wolno na kontrabasie i trąbce i będzie to jazz, albo wykrzycz z mocnymi gitarami i będzie to punk. Po prostu szukam dobrych piosenek, nie dbam za bardzo o gatunek, w którym są grane. Mam nadzieję, że ludzie pochodzący z różnych muzycznych środowisk polubią to co prezentujemy na "Opulent Decay". Czyli znowu kłania się Rush, bo ich płyty chętnie kupowali nie tylko fani ciężkiego rocka czy progresywnego grania, ale też zwykli słuchacze, ceniący piękne melodie, etc. Czasy mamy zupełnie inne, ale może, oczywiście na mniejszą skalę, uda wam się
nie uprościmy naszego brzmienia tylko po to, by przypodobać się bardziej mainstreamowej publice. Jesteśmy wdzięczni metalowej społeczności, od początku nas doceniali i już pomogli nam dużo koncertować! Weźmy taki "Deceiver", do którego nakręcil iście teledysk: wyrazisty rytm, chwytliwa melodia, fajne harmonie wokalne, efektowna solówka - kiedyś miałby szansę stać się przebojem, ale teraz trudno cokolwiek przewidzieć; szczególnie, że nowej muzyki jest aż tyle? Nie wiem. Nie chcę mówić, że nie byłby, ale często widzę zespoły mówiące "w 1983 odnieślibyśmy olbrzymi sukces!" i zawsze uważam, że to dość głupie. Tylko dlatego możemy tworzyć muzykę, którą obecnie robimy, bo słyszeliśmy wszystko, co powstało od roku 1983! Trudno jest powiedzieć, jak brzmielibyśmy, gdybyśmy grali kilka dekad temu. Jesteśmy pod wpływem klasycznych zespołów, ale również nowoczesnych. Mimo wszystko dzięki za miłe słowa, jesteśmy bardzo dumni z tego utworu.
SPELL
99
Image taki jak kiedyś to jedno, ale staracie się też brzmieć tak jak klasyczne zespoły z przeszłości - analogowy, szlachetny sound jest waszym celem, stąd wykorzystywanie określonych instrumentów, wzmacniaczy czy rezygnowanie z niektórych "dobrodziejstw" współczesnej techniki nagraniowej? Tak, robimy tego typu rzeczy, bo chcemy odtworzyć atmosferę, która istniała w czasach, gdy zespoły tworzyły albumy tylko na analogowym sprzęcie. W takiej sytuacji nie ma kwantyzacji, mapowania bitów, autostrojenia czy podobnych wynalazków. Nie jest perfekcyjnie, ale to odzwierciedlenie grupy ludzi w jednym pomieszczeniu, robiących to, co potrafią najlepiej w ograniczonym czasie. Na sprzęcie analogowym nie można się cofnąć czy edytować i poprawiać rzeczy miesiącami. Kiedy robisz miks, jest on już nieodwołalnie nagrany na jedną taśmę, na zawsze. Jeśli chodzi o studyjne albumy, zawsze lubimy nagrywać w ten sposób, z całym zespołem po prostu żyjącym i oddychającym muzyką przez kilka tygodni, całymi dniami i nocami w studio. Lubimy używać lampowych wzmacniaczy, bo po prostu brzmią lepiej, pasują do prawdziwego, żywego dźwięku. Nie oszukujemy, po prostu robimy setki próbnych podejść w domu i pracujemy nad nimi zanim wejdziemy do studia nagraniowego. Używamy więc wszystkich możliwości, które mamy! Sztuką jest więc znalezienie własnej ścieżki w tym muzycznym gąszczu i podążanie nią wedle własnej intuicji, a do tego rozwijanie się bez powielania schematów, chociaż bez ukrywania wpływu wielkich poprzedników? Tak, myślę że to właśnie ten sekret. Opisałeś to perfekcyjnie. Istniała pewna fałszywa wizja, że prawdziwy artysta nie powinien bezpośrednio inspirować się niczym, tylko stwarzać wspaniałe pomysły znikąd. Nigdy tak nie było. Każdy inspiruje się i ulega wpływom tych, którzy byli przed nami. Myślę, że nadal piszemy praktycznie te same kawałki i opowiadamy te same historie przez tysiące lat. Wierzę, że każda generacja jest odpowiedzialna za wzięcie tych historii, które ludzie słyszeli dorastając i słuchając muzyki z ich czasów, a potem stara się ponownie je opowiedzieć w jak najlepszy sposób, ale już w sposób, który jest odpowiedni dla kolejnego pokolenia i jeszcze następnego. W ten sposób wszystko będzie wciąż wydawało się świeże i nowe, a każde pokolenie będzie mogło być przedstawione w tych świetnych historiach i melodiach! Nie robisz nic nowego, ale to nie znaczy, że nie jest to coś istotnego. Jesteście kwalifikowani jako zespół heavy/
100
SPELL
hard rockowy, ale czy nie jest to zbytnie uproszczenie, skoro w waszej muzyce można też odnaleźć wpływy rocka klasycznego oraz progresywnego? Wielu słuchaczy obec nej doby nie szuka już nowej muzyki samodzielnie, może więc być tak, że zobaczą gdzieś: Spell, metal i nie posłuchają nawet jednego utworu, bo to nie ich stylistyka. Stracą, to pewne, ale na szerszą skalę traci cie również wy, bo ta szufladka hard'n' heavy jednak was ogranicza? Może tak. Myślę, że to dziwne, że niektórzy ludzie wybierają jeden podgatunek, którym zaczynają się interesowć tylko ze względu na estetykę i ignorują tak wiele dobrej muzyki. Zgaduję, że chodzi tak naprawdę o społeczność - każdy szuka tożsamości i grupy, by być jej częścią. Może to dlatego w naszym przypadku zawsze było trochę inaczej - nigdy tak naprawdę nie mieliśmy heavymetalowej społeczności czy wielu przyjaciół, którzy interesowali się tą samą muzyką co my gdy dorastaliśmy. Może to dlatego jest nam łatwiej otworzyć się na coś nowego, bo jest nas tylko trójka. Kiedy jeden z nas wchodzi w coś nowego czy dziwnego, wszyscy to sprawdzamy! Nie ogranicza nas żadna prawdziwa, lokalna, heavy metalowa subkultura, więc robimy co chcemy. Jeśli ludziom to się podoba, super! Jeśli nie, ich strata. Dlatego nazwaliśmy nasz przedostatni album "For None And All". To prawda, że wytwórnia nastawiona na gatunek jest swego rodzaju mieczem o podwójnym ostrzu - przyciągnie niektórych ludzi, ale odstraszy innych. Może teraz, kiedy świat zwolnił z powodu epidemii koronawirusa ludzie również zmienią swoje nawyki, zaczną poświęcać nieco więcej czasu zjawiskom wartym uwagi - jak zareklamowałbyś im najnowszy album Spell, zachęcił do posłuchania "Opulent Decay" w całości? Tak, możliwe! Mam nadzieję, że ludzie obecnie zwolnią trochę, skupią się na tworzeniu i cieszeniu się sztuką. Czy nie idzie to w kierunku w którym właśnie pracujemy? Jestem zawiedziony, że nasze plany co do trasy musiały ulec zmianie, ale będę zadowolony jeśli nasz album przyniesie ludziom odrobinę radości, gdy są uwięzieni w izolacji. To nasz cel ponad wszystko inne: cieszyć się graniem i przynosić szczęście innym, gdy nas słuchają. Jeżeli jesteśmy w stanie to zrobić, to będę szczęśliwy, że miałem w tym swój udział. Robimy co możemy by promować naszą muzykę robiąc teledyski i inne podobne rzeczy, ale sama muzyka zawsze stoi na pierwszym miejscu. Robimy ją dla nas samych i jeśli inni również się nią cieszą, to nawet lepiej. Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
HMP: Cześć Panowie, dzięki za Wasz czas! Jak się macie w tych ciężkich czasach? Sandy McRitchie: Dzięki Marcin - naprawdę doceniamy Twoje zainteresowanie! Na szczęście wszyscy póki co możemy pracować i pozostajemy w jako takiej stabilizacji finansowej - np. Derek i Gary to pracownicy pierwszej linii. Jako zespół, cholera, tęsknimy za sobą! Ale na szczęście jesteśmy w stanie dość kreatywnie wypełnić ten czas i po prostu piszemy materiał na trzeci album! Trzeci album? Ja chciałem pogadać o drugim! "Hail the Empire" ukazał się dwa lata po "Rising". Wygląda na to że przez te dwa lata nie próżnowaliście? No tak, rok 2018 był bardzo pracowity, graliśmy koncerty w całym UK, z naszymi kumplami z Desolation Angels i Sacrilage zagraliśmy też w Londynie. "Rising" zebrało masę pozytywnych recenzji, więc promowaliśmy go gdzie się dało. Rok 2019 natomiast dał nam możliwość zagrania w Europie. Zagraliśmy na ten przykład w Holandii, z Vortex i Thorium - fantastyczny koncert, niesamowici ludzie. Ah, no i podpisaliśmy kontrakt z Dissonance na nowy album, który zaczęliśmy nagrywać. Niestety, rok zakończył się problemami zdrowotnymi Dereka (Lyon, wokalista). Na szczęście Derek przeszedł operację i wrócił do nas w styczniu 2020. Jak już nam się wydawało, że wszystko jest ok, to pojawił się wirus, więc planowany event z okazji wydania albumu oraz kilka koncertów promocyjnych zostało niestety odwołanych... Satan's Empire to zespół, który ma aktualnie jedynie dwa albumy w dyskografii, choć istnieje od 1979 roku. Wiem, że rozpadliście się w roku 1988 i ponownie zeszliście w roku 2015. Możesz opowiedzieć mi trochę więcej na temat pierwszego wcielenia zespołu? Hmmm, tak. Jakoś w okolicach 1979r. zaczęliśmy tworzyć własne kompozycje, wcześniej graliśmy rockowego standardy, jak to szkolny zespół. Pojechaliśmy do Edynburga, do Craighall Studios i nagraliśmy dwa kawałki: "Suicide Man" oraz "Soldiers of War". Wtedy zespół stanowiły cztery osoby: Derek Lyon na wokalu, ja na gitarze, basista Duncan Haggart i perkusista Billy Masterton. Wysyłaliśmy nasze demo do różnych labeli i promotorów. Graliśmy też parę koncertów w Szkocji, supportowaliśmy nawet Budgie na festiwalu w Dundee w lipcu 1981r.! A potem przenieśliśmy się do Londynu. Ciężko było wrócić po tak długim czasie i zacząć w zasadzie od zera?
Życie po życiu Satan's Empire to zespół, który powstał z martwych i zaczął pisać swoją historię na nowo. Dziś trzymam w rękach już drugi dowód, że w przypadku zespołów z kręgu legendarnego NWOBHM, istnieje życie po życiu. Gitarzysta formacji, Sandy McRitchie przeprowadził mnie przez burzliwą historię formacji a także opowiedział o niezwykle pracowitych dla grupy czasach nowożytnych. Co ciekawe "Soldiers of War" to był jedyny nasz znany kawałek, a oryginalne kasety demo były dostępne jedynie w kolekcjonerskim obiegu, zespół stał się czymś na kształt mitu. Ludzie, którzy nas znali, często pytali czy nie myślimy o powrocie, czy nie chcielibyśmy znów zagrać razem. Więc w sierpniu 2015r., dzięki facebookowi, ja, Derek, Paul i Wayne spotkaliśmy się po raz pierwszy od 35 lat. I wiesz co? Czuliśmy jakby to nie było 35 lat, a 35 dni! Muzyczna nić porozumienia oraz przyjaźń pozostały niezmienione. Jedynie Billy, nasz oryginalny perkusista, nie mógł zdecydować czy chce wchodzić w ten temat, więc dołączył do nas inny bębniarz i dobrze się stało, bo za chwile mieliśmy już spore ciśnienie, bowiem Stuart Bartlett zaprosił nas do Newcastle na organizowany przez siebie "Brofest". Pierwsze próby to było dość dziwne przeżycie, okazało się, że wszyscy dobrze pamiętają stare kawałki. Świetnie bawiliśmy się delikatnie rearanżując te numery. Koncert na "Brofest" okazał się wielkim sukcesem! Dzięki za te opowieści! To teraz przejdźmy do zawartości "Hail the Empire". Płytę otwiera solidny banger, "Warriors"... O tak! Bardzo dobry opener z maidenowymi naleciałościami. Wydaje mi się że oryginalna idea należała do Paula (Lewis, drugi gitarzysta - przyp. red.), ale ja dołożyłem do tego swoje trzy grosze. Jeśli chodzi o teksty, większość napisał Derek, z małą pomocą z mojej strony. Większość tych nowych numerów, nie licząc oczywiście płyty "Rising", która była zbiorem starych numerów, powstała pomiędzy 2017 a 2018 rokiem, podczas prób i w sumie to każdy z zespołu wniósł coś od siebie do tych numerów. To był idealny przykład zespołowej pracy! Jeśli chodzi o mnie, to numery, które najbardziej mnie ujęły to "Empire Rising" i tytułowy "Hail the Empire". Obstawiam się, że oba numery spaja pewien koncept? Wydaje mi się, że tekstowo Derek sięgnął po klimaty fantasy - "Empire Rising" to zdecydowanie temat pokroju "Ghost Biker". Mieliśmy taki numer na "Rising" - "On The Road To Hell" - opowiadał on o wędrówce do piekła. Natomiast "Empire Rising" mówi o wydostaniu się z piekła. Ma to sens, co? "Hail the Empire" to z kolei bardziej kawałek nawiązujący do starożytnych Rzymian i marszu legionu prosto ku bitwie, więc mimo podobnych tytułów, to kawałki zakorzenione w dwóch różnych tematykach. Świetny numer to także "All Hallows Eve", który ma bardzo fajny klimat. To kawałek obudowany wokół stereotypo-
wego wyobrażenia święta Halloween. Staraliśmy się oddać tu nastrój grozy, wiesz, ten powtarzający się riff, plus trochę spłaszczony refren. Coś na kształt uczucia zła w zestawieniu do niewinności bawiących się dzieci. Płyta została bardzo solidnie wyprodukowana. Czyja to zasługa? Stephen Loveday i "Magpie" - czyli ci sami
dzie "win-win". Wiem, że obecnie pewnie ciężko mówić o jakichś konkretnych planach koncertowych, ale zapewne myśleliście o promowania albumu live? Mieliśmy zaplanowany release show na 21 marca w Londynie, ale epidemia wszystko rozwaliła. Cały czas chcemy to zrobić, ale nie mamy pojęcia kiedy to będzie możliwe. Mamy zaklepany koncert na "British Steel" w Fismes, we Francji na październik, ale też nie jesteśmy pewni czy to się uda. Obawiamy się także, że przez tą cholerną epidemię, wiele klubów, w których mieliśmy zagrać, już nigdy nie zostanie ponownie otwartych… Więc jak widzisz na tę chwilę, ciężko mówić w zdecydowany sposób o graniu live. Na koniec chciałem Cię zapytać o heavy metalową scenę teraz. Śledzisz nurt NWO THM? Tak, znam kilka kapel z tego nurtu, zwykle te
Foto: Satan’s Empire
goście którzy produkowali "Rising". Chłopaki zrobili mega dobrą robotę, nawet gdy mieliśmy pewne problemy z cyfrowym nagrywaniem, Stephen szybko zorientował się co się dzieje i ogarnął wszystko bardzo sprawnie. Świetnie się nam razem pracowało. "Hail the Empire" wydało wspomniane przez Ciebie Dissonance Productions. Wytwórnia odpowiedzialna jest też za inne zespoły z ery NWOBHM jak chociażby Elixir. Jakie znaczenie ma dla Was fakt, że Wasz wydawca jest tak mocno zakorzeniony w Brytyjskiej scenie Heavy Metalowej? Spore. Wiesz, graliśmy z kilkoma zespołami z Dissonance, to od nich dowiedzieliśmy się że interesują się współpracą z nami. Zrobiliśmy trzy-utworowe demo, zanieśliśmy do Steve'a Beatty'ego, a ten zaproponował nam kontrakt. Szczególnie przemówiła do nas opcja dystrybucji naszego albumu w różne nowe terytoria, więc cóż - jest to współpraca na zasa-
z którymi nasze drogi już się kiedyś skrzyżowały: Toledo Steel, Kaine, Seven Sisters. Po ich występach mogę spokojnie stwierdzić, że heavy metal jest w dobrych rękach. Metal jest ponadczasowy, to cały czas bardzo potężna społeczność. Wróciliśmy w 2016 roku i wsparcie jakie otrzymaliśmy od fanów, promotorów i innych zespołów było niesamowite! Mieliśmy szczęście! Dzięki za wszystkie odpowiedzi! Czego mógłbym Wam życzyć na przyszłość? Stówka Marcin! Cóż mogę powiedzieć… Zdrowia i dobrej kondycji. Ah, i supportu przed Judas Priest, Accept albo Saxon (śmiech). Hails! Marcin Jakub
SATAN’S EMPIRE
101
Idealny czas, aby zostać nastoletnim headbangerem! Blackmayne to jedna z mrowia kapel nurtu NWOBHM, która mimo potencjału nie potrafiła zaistnieć w latach 80. zeszłego wielu. Jednak ze względu na olbrzymie powrotne zainteresowanie tamtą epoką, wielu ponownie sięgnęło po ich album "Blackmayne" z 1985 roku. A tym samym nakręciło spiralę zainteresowanie Anglikami oraz ich reunionem. Czego punktem kulminacyjnym jest wydany w zeszłym roku krążek "Spat From Hell". Zresztą bardzo przyzwoitego. Stał się on powodem rozmowy a także próbą przybliżenia tej formacji dla Naszych czytelników. HMP: Słuchając "Spat From Hell" zastanawiałem się, co jest w muzykach waszego pokolenia, że po pierwszych dźwiękach wiadomo, że słucha się kapeli z nurtu NWOB HM. Czy wtedy, gdy się rodziliście Państwowa Służba Zdrowia (National Health Service) przeprowadzała specjalne szczepienia? Co wpłynęło, że w tym samym czasie tak wielu młodych ludzi zaczęło grać podob nie? Phil McDermontt: Myślę, że w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 70. i na początku lat 80. zgromadziła się autentyczna mieszanka ludzi, jedni wciąż byli w "starych" zespołach, takich jak Black Sabbath i Deep Purple, a
Punkowy riff lub heavy metalowe solo - wszystko to brzmiało świetnie dla londyńskiej młodzieży z przełomu lat 70. i 80. A potem zaczęły krążyć plotki, że Iron Maiden z wschodniego Londynu był świetnym zespołem na żywo. Widzieliśmy ich i to nas całkowicie rozwaliło. Ten zespół wciąż był podobny do heavy rocka, ale miał paskudną przewagę... nadchodził młodzieńczy i ekspresyjny gniew. Wciąż szanowano zespoły takie jak Sabbs, ale znacznie mniej przyjemności sprawiało słuchanie długiej i zawiłej muzyki progresywnych zespołów rockowych tamtej epoki. Narodziny NWOBHM w południowo-wschodniej Anglii, a zwłaszcza w Londynie, były wielowątkowym,
Foto: Blackmayne
inni lubili zupełnie nowe i wybuchowe dźwięki, jak londyński punk i nowa fala. Jej rezultatem była grupa absolwentów szkół, którzy lubili oldschoolowy dźwięk, ale także krewką, spoconą i mroczną moc punk rocka. Ta "kraksa" gatunków muzycznych zaowocowała narodzinami brytyjskich zespołów, które wyglądały, jakby zrodziła się z heavy metalu, z długimi włosami, w skórach z ćwiekami, ale grały punkowe riffy i bębnili w szalonych i szybkich tempach. Zespoły takie jak Motorhead połączyły obie sceny i często były wspierane przez zespoły punkowe, takie jak The Damned, więc koncerty były pełne rockerów z długimi włosami, zmieszanych z punkami, "mohikanami" i skinheadami. Koncert był tak agresywny, jak tylko można było sobie wyobrazić, ale bez przemocy (głównie!). Nawet AC/DC miało supporty takie jak The Stranglers i The Damned w słynnym klubie Marquee. Wyobraź sobie młodzież, która jeździ na te koncerty, ludzi, którzy lubią wszystko, co jest głośne!
102
BLACKMAYNE
głośnym i zuchwałym utrapieniem dla społeczeństwa... było świetnie! Idealny czas, aby zostać nastoletnim headbangerem! W jakich okolicznościach podjęliście decyzję o reaktywacji Blackmayne? To była dziwna sytuacja. W tym samym czasie na Facebooku skontaktowały się ze mną trzy różne źródła. HRH oraz inny promotor pytali mnie, czy Blackmayne nadal istnieje i czy wyrazilibyśmy zgodę, żeby zagrać na jednym lub dwóch festiwalach. Następnie europejska firma fonograficzna zapytała, czy chcielibyśmy wydać oryginalny album. To spowodowało, że skontaktowałem się z Julianem aby umówić się na piwo i pogawędkę… tak więc odrodzenie zespołu zaczęło się od piwa. Perfekcyjnie. Od reaktywacji do wydania "Spat From Hell" minęło około siedmiu lat. Co przez ten czas porabialiście? Jak długo pracowaliście nad zawartością Waszego nowego albumu?
Julian i ja, na krótko, ponownie podjęliśmy współpracę w 2012 roku, aby sprawdzić, czy nadal będziemy się dobrze bawić. Zaowocowało to kawałkiem "Chosen Few", ale potem zawiesiliśmy działalność na kolejny rok, zanim zdecydowaliśmy, że powinniśmy zagrać kilka koncertów i być może nagrać album. To była powolna rzecz, która nabierała rozpędu. Jak pracujecie nad kompozycjami, powstają podczas prób czy każdy pracuje w zaciszu domu/domowego studia? Julian jest potwornie dobry w wymyślaniu świetnych riffów. Bawi się na gitarze przez dwadzieścia minut i już mamy zrobiony riff! Potem jest różnie... czasami z moją pomocą, czasem innych, bywa, że jamujemy i z tego coś wpada na miejsce. Kilkakrotnie Julian napisał całą kompozycję, zanim jeszcze ją usłyszeliśmy. Celowo zdecydowaliśmy, że chcemy mieć więcej utworów niż wymagany album, abyśmy mogli wybrać najlepsze i nadal mieć trochę "części zamiennych". W ten sposób mamy już dobry początek nowego albumu... jeśli kiedykolwiek zdecydujemy się to zrobić! "Spat From Hell" wydaje się bardzo spójny i wyrównany, czy na album przygotowaliście tylko osiem utworów, czy też jak mówisz więcej i czy zostały Wam jakieś, które możecie jeszcze wykorzystać? Dziękujemy! Tak, mamy gotowe inne utwory o tytułach takich jak "Pyramid" i "What the Fuck?". Ale postanowiliśmy wydać tylko te osiem z albumu. Niektóre były dobrze dopracowane i dokładnie przećwiczone, a inne napisano zaledwie kilka tygodni przed nagraniem. Myślę, że "Mighty Rose" była ostatnią piosenką, którą zrobiliśmy. Została stworzona z kilku połączonych ze sobą riffów Juliana, moich tekstów i mnóstwa opinii innych podczas pierwszej próby. W waszej muzyce ogólnie słychać wpływy NWOBHM od Ironów, po przez Saxon, Satan, Blitzkrieg, aż do powiedzmy Samson, są też wpływy takich zespołów jak Deep Purple czy Budgie ale ogólnie można powiedzieć, że macie własny styl... Dzięki raz jeszcze! Porównanie nas do tych wszystkich kapel uznajemy za komplementy. Powiedziano nam również, że jesteśmy też dość punkowi, ale myślę, że to bardziej dotyczy występu na żywo. Nie lubimy stać zbyt długo na scenie. Te wymienione zespoły, widzieliśmy wszystkie w przeszłości, i wszystkie są świetne... więc znowu, dzięki! Jedyne "obce" naleciałości znalazłem w "Legions", który swoją melodyka i klimatem przypomina takie zespoły jak The Sisters Of Mercy czy The Mission. Jak powstał ten kawałek? "Legions" to jedna z kompozycji Juliana, którą napisał całkowicie przy pomocy komputera i automatu perkusyjnego. Skończył gitarę i teksty, potem dodaliśmy własne kawałki, kiedy po raz pierwszy nam to udostępnił. Część środkowa była naszym intrem przed występem na scenie i zdecydowaliśmy, że zasługuje na to, aby stać się utworem, więc została awansowana do tego zaszczytu. Bardzo podoba mi się efekt fazowy na basie. Nigdy wcześniej nie porównywano nas do The Sisters Of Mercy ale teraz rozumiem twój punkt widzenia. Fajnie weźmiemy również ten komplement! Z jakich powodów dodaliście utwory z debiu-
tu "Hot Blooded Woman" (wersja 2019) oraz "Twilight Of Lear" (wwersja2017)? Stało się tak, ponieważ gramy te kawałki na żywo, a kilka osób stwierdziło, że wolą nowe wersje od oryginałów, więc wtedy wydawało się to dobrym pomysłem. Wątpliwe jest, abyśmy kiedykolwiek powtórnie nagrali wszystkie pozostałe utwory. Album ma znakomite brzmienie, gdzie i z kim nagrywaliście "Spat From Hell"? Jeszcze raz dziękuję, ze względu na wielkość osoby, jaką jest Pat Collier. Pat był jednym z pierwszych Vibrators (londyński zespół punkowy z 1978 roku) i prowadzi studio w południowym Londynie. Cudowny facet i bardzo doświadczony za pulpitem. Pracował z kilkoma świetnymi zespołami i znałem go z nagrań z niektórymi zespołami punkowymi, z którymi miałem przyjemność współpracować. On i ja znamy się na tyle dobrze, że wiem, iż będzie ze mną szczery. Jeśli coś będzie brzmi jak gówno, Pat powie "to brzmi jak gówno"! W naszym wypadku, zapytał jednak, czy mógłby wykorzystać nagrania Blackmayne jako promocyjny przykład swojej pracy, co dla nas było pochwałą.
my spotykać się z dwiema siostrami, więc się poznaliśmy. Do tego momentu nie znaliśmy się. W tym czasie zaczęliśmy grać razem z wieloma innymi muzykami.
swoje albumy, my byliśmy bez managera i nie zrobiliśmy prawie żadnej promocji naszego krążka, a następnie w ciągu pierwszego roku rozpadliśmy się.
Czy często wtedy koncertowaliście? Jakie macie wspomnienia z ówczesnych występów? Bardzo mało…. Blackmayne rozpadł się dość szybko! Szkoda. Pamiętam, jak skontaktował się z nami promotor z Belgii, który chciał, abyśmy zagrali kilka europejskich koncertów, ale w tym czasie zespół już zaczął się rozpadać, więc musiałem je odrzucić. Nasza firma wydawnicza poprosiła nas o promocję koncertów w Wielkiej Brytanii, ale w tym czasie nasz perkusista Andy odszedł i szukaliśmy jego zastępcy.
Z jakich powodów przerwaliście wtedy karierę i w zasadzie kiedy to nastąpiło? Wydanie albumu zostało opóźnione, ponieważ oryginalne grafiki albumu zostały uszkodzone w pożarze furgonetki kurierskiej w drodze do drukarni. Była to jedyna i oryginalna kopia, a także zdjęcia promocyjne w tym samym pakiecie. Tak więc firma fonograficzna poprosiła nas o ponowne wykonanie zdjęć, a oni zorganizowali grafikę. Proces ten opóźnił wydanie albumu o kilka miesięcy, a zespół zaczął się ze sobą sprzeczać. Andy odszedł pierwszy, a potem Julian zaczął grać w innym zespole, a ja nie chciałem martwić się próbą zatrudnienia nowych muzyków, więc wszystko zatrzymało się. Mój numer telefonu był jedynym, którego używaliśmy do promocji zespo-
Jak powstał materiał na Wasz debiut oraz w jaki sposób zainteresowaliście nim wydawcę Criminal Response, który był odłam Ebony Records?
Tak jak muzyka przypadła mi do gustu, to nie mogę zaakceptować okładki do "Spat From Hell". Kto odpowiada za jej pomysł i wyko nanie? Artystą, który namalował oryginalną grafikę na winyl w 1983 roku był Terry Greer. Skontaktowałem się z nim i zaoferowałem mu również możliwość zaprojektowania okładki na nowy album. Niektóre propozycje, które mi przesłał, były fantastyczne, ale wydawały się o wiele bardziej niedopracowane i nabazgrane niż te, które ostatecznie wykorzystaliśmy. Z perspektywy czasu myślę, że jednak wolę te wcześniejsze propozycje i powinniśmy byli je użyć. Możemy to zrobić, gdy ponownie wznowimy wydanie. Współpracujecie z wytwórnią Flicknife Records. Jak przebiega współpraca i proszę kilka podstawowych informacji o tej wyt worni... Poznałem Frenchy'ego, właściciela Flicknife, przez punkowy zespół, z którym podpisałem kontrakt, chodzi o The Straps. Łatwo było podpisać z nim transakcję, więc nie szukaliśmy dalej. Jak wygląda sprawa z Waszymi koncertami, często koncertujecie czy tylko gdy Wasze obowiązki Wam na to pozwolą? Zagraliśmy kilka świetnych koncertów i cieszyliśmy się dużym zainteresowaniem, szczególnie po koncercie organizowanym przez HRH w Sheffield O2, gdzie byliśmy głównym supportem dla Diamond Head. Ale nasze własne trudności z logistyką, a także brak zasobów oznaczają, że nie gramy zbyt często. Chcielibyśmy zagrać w kilka koncertów w Europie, a zwłaszcza w Polsce (!), Ale koszty mogą być zbyt wysokie, aby sfinansować zespół podróżujący w ten sposób. Jak większość kapel, nie szukamy zysku, ale nie możemy sobie pozwolić na brak pieniędzy. Wróćmy do waszych początków. W jakich okolicznościach powstał Wasz zespół, co Was zainspirowało do pisania własnej muzy ki? Julian i ja byliśmy gitarzystami w lokalnych zespołach w Kent i przez przypadek zaczęliś-
Foto: Blackmayne
Wcześniej grałem w zespole Breeze i podpisaliśmy kontrakt z Ebony Records na kilka singli. Dałem ludziom z Ebony taśmę demo mojego nowego zespołu, a oni natychmiast podpisali umowę na pięć albumów. Jedynymi członkami zespołu byli wówczas Julian i ja! Więc poszliśmy szukać pozostałych podobnie myślących osób, które utworzyłyby zespół, i skończyliśmy z Timem Cooke na wokalu, Andy Terry na perkusji i Richardem Mathewsem na gitarze. W tamtym momencie nie mieliśmy nawet nazwy zespołu. Nazwa Blackmayne pochodzi od wzmianki o Conanie Barbarzyńcy, gdzie jego wróg nazywał go "Czarną Grzywą". Część albumu była napisana, ale resztę napisaliśmy, gdy byliśmy w studiu. To nie było popularne wśród producentów Daryla. Zakładał, że mamy wszystko napisane i gotowe! My dopiero noc przed wejściem do studia w pubie napisaliśmy kilka utworów i solówek.
łu... przestałem go odbierać!... i w końcu przestał dzwonić. Mam nadzieję, że na kolejny Wasz album nie będziemy czekać kolejnych 34 lat, że za 2-3 lata (a może wcześniej) będziemy mogli cieszyć się Waszym kolejnym nowym albumem... Dziękuję Ci bardzo. Z pewnością bylibyśmy zainteresowani nagraniem kolejnego albumu, pod warunkiem, że wytwórnia fonograficzna będzie chciała zainwestować… Hej Simon Cowell! Sięgnij po portfel do kieszeni! Mamy już napisane cztery kawałki! (śmiech) Michał Mazur, Tłumaczenie: Kacper Hawryluk, Paweł Gorgol
Wasz debiut podoba się fanom NWOBHM do tej pory, a jakie recenzje zdobywał w momencie wydania? Dziękuję Ci za miłe słowa. Miał dobre recenzje w kilku magazynach. Niemniej, gdy inne zespoły z wytwórni, takie jak Chateux i Grim Reaper regularnie koncertowały i promowały
BLACKMAYNE
103
Nie tylko remanenty Kolejni z amerykańskich pechowców wracają, przynajmniej czasowo, do gry. Wszystko za sprawą wznowienia debiutanckiego albumu "Alien Factor" sprzed blisko 15 lat. Mają pójść za nim kolejne płyty sprzed lat, a do tego najnowsza, "Worlds Of Horror", nagrana jeszcze ze zmarłym w roku ubiegłym gitarzystą Paulem Konjiciją. Czy będą kolejne, okaże się wkrótce, chociaż frontman grupy zdaje się bardziej koncentrować na swym innym zespole Sunless Sky. HMP: Wasze dotychczasowe losy to gotowy materiał na jakiś dokumentalny serial: kilka zmian nazwy, różne perypetie ze składem, który mógłby stworzyć drużynę futbolową z kilkoma rezerwowymi. W końcu w roku 2004 wróciliście do pełnej aktywności, a teraz zaczynacie nowy rozdział, wydając na początek wznowienie debiutanckiego albumu "Alien Factor"? Juan Rodriguez: Cześć wszystkim. Chciałbym rozpocząć ten wywiad od stwierdzenia, że wszystko, co robię z Dark Arena, jest dedykowane pamięci mojego dobrego przyjaciela i współzałożyciel tego zespołu, gitarzysty Paula "Tall" Konjicija… Tak! To była niezła jazda. Swoją karierę muzyczną rozpocząłem pod koniec lat 70. i dużo zrobiłem w latach 80. i 90., ale potem naprawdę niewiele na przełomie wieków, tak do połowy 2004 roku. Od tego czasu wszystko wygląda zupełnie inaczej, a wznowienie "Alien Factor" przez Pure Steel w tym roku jest zdecydowanie jednym z najważniejszych wydarzeń. Album został wydany tylko niezależnie, w niewielkiej liczbie egzemplarzy, ale jestem naprawdę szczęśliwy, że w końcu zyskał światowe uznanie. Kiedy zaczynaliście grać w połowie lat 90. progresywny metal był gatunkiem na wymarciu, królowały grunge i alternatywny rock. W żadnym razie was to nie zniechęciło, chcieliś -
cie grać to, co lubicie, nie poddawać się dyk tatowi aktualnych trendów? Właśnie o to chodzi ... Publiczność w Ameryce odeszła wówczas od metalu, ale nie byliśmy zainteresowani tymi trendami. Chcieliśmy grać muzykę, którą kochamy. Ponadto trochę przypominałem sobie młodość słuchania zespołów progresywnych, takich jak Rush i Yes. Właśnie opuściłem zespół thrashmetalowy Ritual, więc założenie zespołu progmetalowego było dla mnie intrygujące i ekscytujące Nie było to od razu czynnikiem hamującym waszą ewentualną karierę, no o kontrakcie mogliście tylko pomarzyć, koncertów pewnie też nie graliście zbyt wiele? Tak. W niektórych sprawach utrudniało to zespołowi funkcjonowanie, ale Dark Arena miała oferty paru wytwórni. Jednak "Tall" odmówił podpisania umowy, ponieważ nie ufał wytwórniom. Więc tak, wystartowaliśmy w czasie, gdy nasz styl był niemodny oraz pozostaliśmy pod ziemią, kiedy moglibyśmy być więksi... I tak, zdecydowanie nie mieliśmy wielu koncertów, ponieważ promotorzy szukali zespołów grających grunge, ale Dark Arena zagrała również bardzo niewiele koncertów z powodu ciągle zmieniających się muzyków. Od 2006 do 2016 roku zmierzyliśmy się z pięcioma perkusistami, sześcioma basistami, czworgiem klawiszowców, trójką drugich gitarzystów oraz trzema wokalistami. Tkwiliście więc w total nym podziemiu i ta sytuac ja trwała latami, aż do początku lat dwutysięcznych? W rzeczywistości zespół powstał jako Arena w połowie lat 90. i był zasadniczo zespołem progmetalowym. Zrobiliśmy demo i zaczęliśmy nagrywać album, ale około 2000 roku zespół rozpadł się. Paul i ja postanowiliśmy zreformować zespół w 2006 roku, ale żeby być bardziej zespołem prog/thrashmetalowym i ukończyć album, co rozpoczęliśmy robić... Ten album to właśnie "Alien Factor".
Foto: Dark Arena
104
DARK ARENA
Krótka przerwa w latach 2001-2004 wyszła wam chyba na zdrowie, bo po powrocie wydaliście najpierw debiutancką EP, a później album? Ta EP-ka została wydana około 2004 roku i zawierała trzy utwory, które zosta-
ły ukończone przed rozpadem zespołu. Te kompozycje zostały uwzględnione na albumie "Alien Factor". Pracowaliśmy nad ukończeniem albumu i chcieliśmy wydać coś, co przedstawiłoby nas jako Dark Arena, więc EP-ka była dobrym pomysłem. Wtedy też nie mieliście żadnych szans na kontrakt, byliście i wciąż pozostajecie zespołem w stu procentach niezależnym? Tak. To prawda. Pozostaliśmy w stu procentach niezależni, choć ja chciałem podpisać umowę. Wytwórnie robiły pod nas podchody i chciały podpisać z nami taką umowę, ale Paul nie chciał jej podpisać. Mówiłem mu, że kilkakrotnie podpisałem kontrakty, z Massacre Records gdy grałem w Ritual i że byłem naprawdę dobrze traktowany. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie, ale mi nie uwierzył. Dopiero po podpisaniu umowy z Pure Steel zmienił zdanie. Już wtedy nie było już w tym biznesie miejsca na ryzyko, wspieranie talentów, a teraz tym bardziej, bo na miejsce każdej kapeli czeka kilkanaście innych, jak nie więcej? Było ono bardzo konkurencyjne, ponieważ nie było wielu zakontraktowanych zespołów, więc wszyscy byli sami. To nie było zdrowe środowisko dla zespołów. To jeden z powodów, dla których tak ciężko pracuję jako przedstawiciel A+R w zespole wspierającym Pure Steel i dlatego jestem organizatorem Pure Steel Metalfest. Chcę dać zespołom więcej możliwości niż sam miałem... Zrobiłem wiele dobrego, ale kosztem ciężkiej pracy... Z muzyków tworzących pierwsze składy Areny, Arenah i Dark Arena oraz nagrywających "Alien Factor" nie ma już w składzie nikogo, a do tego Paul Konjicija zmarł w ubiegłym roku - to nieuniknione, kiedy nie można wyżyć z grania, ludzie przychodzą i odchodzą, muszą rezygnować z muzyki? Przeszliśmy przez współpracę z wieloma muzykami, w rzeczywistości wszyscy członkowie pierwotnego składu zniknęli, zanim "Alien Factor" został wydany. Basista Chris Thomas przeprowadził się do Japonii, a perkusista Emery Ceo odszedł, aby dołączyć do zespołu thrashowego. Kiedy Paul i ja zreformowaliśmy zespół, zwerbowaliśmy grającą na klawiszach Rhiannon Wisniewski, która ostatecznie przeprowadziła się do Kolorado. Czujecie się supergrupą, bo wszyscy jesteście bardzo doświadczonymi muzykami czy też w przypadku Dark Arena owo określenie nie ma racji bytu? Cóż, supergrupa to terminem, którego ktoś może użyć, ale dla mnie to brzmiałoby zbyt arogancko, zamiast tego powiedziałbym, że
zdecydowanie byliśmy grupą niezwykle utalentowanych ludzi. Muzyka była bardzo złożona i napisana w całości w mniejszych harmonicznych skalach przy użyciu rozszerzonych akordów, ponieważ Paul miał bardzo duże ręce. Bardzo niewielu muzyków mogło grać, a nawet chciało grać tego rodzaju muzykę, To po części starsze utwory, jeszcze z lat 90. - nie chcieliście, by gdzieś przepadły, dlatego właśnie zostały nagrane? "Alien Factor" został napisany w latach 90. i ukończony w połowie 2000 roku. Wiele się zmieniło, ale nadal podobały nam się te oryginalne kompozycje, które napisaliśmy i chcieliśmy je nagrać i wydać. Ale muzyka się zmieniła, a my również zmieniliśmy się i ewoluowaliśmy muzycznie. Zdecydowaliśmy się być bardziej zespołem thrash niż zespołem progresywnym. Chcieliśmy obu elementów. Staliśmy się więc zespołem metalowym, grającym progresywny thrash. "Crystallized" jest wśród nich szczególny, bo zadedykowaliście go pierwszemu wokaliście Areny Johnowi Marshallowi - jego współautorowi, zmarłemu tragicznie w wypadku samochodowym jeszcze w latach 90.? John Marshall był niesamowitym wokalistą i twórcą. "Crystallized" jest jednym z przykładów jego wielkości. W trakcie nagrywania naszych albumów wykorzystaliśmy jego teksty do kilku utworów, takich jak "Sacrifice", "Soul Of Ice", "Blind Lead The Blind". W rzeczywistości był także, w dziwnym zrządzeniu losu, wokalistą Torment/ Ritual, zanim dołączyłem do zespołu Ritual. Użyłem jego tekstów również w tym zespole, choćby utwór "She Rides The Sky" został częściowo napisany przez niego… Przygotowując wznowienie "Alien Factor" poddaliście ten album remasteringowi, dodatkowej obróbce, odświeżyliście w jakiś sposób brzmieniowo? Tak. Absolutnie. Niesamowitą robotę przy remasteringu wykonał Robert Romagna z Austrii. Nagrywanie album zostało rozpoczęte w jednym studiu, zakończone i zmiksowano ten materiał w innym, a pierwotnie zrealizowane w trzecim. Potrzebny był więc kolejny mastering przy użyciu nowoczesnego sprzętu i odpowiedniego ucha. Chcieliśmy uzyskać najlepszy dźwięk... Nie chcieliście dodawać do tego materiału żadnych utworów bonusowych, koncertowych czy w wersjach demo, skoro jakiś czas temu wydaliście album z takimi rarytasami? Tak. Właśnie tak zdecydowaliśmy. Nie chcieliśmy dodawać żadnych dodatkowych utworów, ponieważ wszystkie najlepsze nagrania były już na albumie kompilacyjnym "NonHuman Contact", który wydaliśmy w 2014 roku. Album ten ma zostać ponownie wydany w nadchodzącym roku. Zresztą w sumie jest tak, że mało kto, tak naprawdę, słucha tych bonusów, może poza najbardziej maniakalnymi fanami - taka jest prawda i od niej nie uciekniemy? Masz rację. W większości utwory bonusowe przeznaczone są dla zapalonych fanów, którzy chcą czegoś więcej niż tylko oryginalnego albumu. To prawda, ponieważ większość zatwardziałych fanów będzie miała już oryginalną wersję albumu, a dodanie dodatkowych utworów zachęci tych fanów do zakupu albumu w
zasadzie kolejny raz. Innym powodem jest to, że niektóre rynki oczekują utworów bonusowych... na przykład, gdyby nasz album został wydany w Japonii, większość dystrybutorów będzie nalegać na utwory bonusowe, ponieważ chcą, aby japońska wersja była inna niż wersja europejska czy amerykańska. To również zachęci zapalonych fanów do zakupu japońskiej wersji, ponieważ różni się ona od innych wydań. Jakie to uczucie mieć wreszcie po tylu latach wydawcę, nawet jeśli Pure Steel Records firmuje tylko wznowienie płyty sprzed kilkunastu lat? Naprawdę fajnie jest wreszcie udostępnić tę muzykę szerszej publiczności dzięki ponownemu wydaniu przez Pure Steel. Dark Arena podpisała długoterminowy kontrakt, a Pure Steel wyda wszystkie stare albumy i Foto: Dark Arena ten nowy, który Paul i ja ukończyliśmy, zanim zmarł, a jego tytuł to "Worlds Of Horror". Będzie to piąty album Dark Arena i jest on obecnie w końcowej fazie miksowania i ukaże się jeszcze w tym roku. Wszystkie poprzednie płyty zostaną ponownie wydane. Wierzę, że nowy album "Worlds Of Horror" jest następny w kolejce, ale krążek taki jak "Non-Human Contact" jest oczywistym następnym wyborem, ponieważ miał bardzo ograniczony nakład. Niemniej mogą chcieć je ponownie wydać w kolejności dat wydania... Jeśli tak, to kolejność publikacji będzie następująca: "Flowing Black", "Ode To The Ancients" oraz "Non-Human Contact"; musimy jednak zobaczyć, co zadecydują w Pure Steel. Pure Steel wydaje się dość oczywistym wyborem, bo to doświadczona wytwórnia z obszernym katalogiem wielu zespołów z różnych państw - uznaliście, że niewiele w tej sytuacji ryzykujecie, a z wydawcą zawsze łatwiej wypromować płytę? Od dłuższego czasu współpracuję z Pure Steel poprzez wiele zespołów, a zwłaszcza Wretch i Sunless Sky. Byli niezwykle pomocni i nie byłbym w stanie zrobić wszystkiego, co robię, gdyby nie oni. Zajmują się produkcją, publikowaniem, dystrybucją, marketingiem i promocją moich zespołów oraz ich wydawnictw. Naprawdę nie może być nic lepszego... Moim celem jest kontynuowanie pisania, nagrywania i wykonywania świetnej muzyki, najlepiej jak potrafię, bycia profesjonalistą... co staram się robić na co dzień. Po kolejnych zmianach składu zaskoczycie nas więc niebawem premierowym materiałem? Milczycie już w końcu dość długo, bo album "Ode To The Ancients" ukazał się przecież jeszcze w 2012 roku? Nawet po śmierci "Tall" Paula, mamy szczęście, że nagraliśmy ten nowy album. Więc tak. Zdecydowanie pojawi się nowy album Dark Arena, wspomniany już "Worlds Of Horror".
Poza tym nie wierzę, że bez Paula nagrywam inne albumy jako Dark Arena, ale mogę stworzyć wersję formacji, żeby występować na żywo i może zagramy na jakimś festiwalu lub dwóch. Ale tak naprawdę nie mam żadnych ustalonych planów. Chyba nie ma nic lepszego po ćwierć wieku grania od poczucia, że wciąż stać was na wiele, że nie bazujecie tylko na tym co było kiedyś i nie dość, że możecie nadal zachwycić swych starszych fanów, to jeszcze pozyskać młodszych, co jest już w obecnych czasach sztuką nie lada? Niedawno, na Pure Steel Metalfest w 2019 roku ku czci "Tall" Paula wykonałem utwory Dark Arena z moim zespołem Sunless Sky. To było niesamowite uczucie ponownie grać i śpiewać te kompozycje, a reakcja publiczności była naprawdę niesamowita. Mogę zrobić coś takiego w przyszłości, ale tak naprawdę niezbyt zastanawiałem się nad reaktywowaniem Dark Areny. Trzeba więc zawsze robić swoje, a konsekwencja i ciężka praca prędzej czy później zostaną nagrodzone, bo koło fortuny kręci się nieustannie i wszyscy mają jakieś szanse? Naprawdę wierzę, że ciężka praca i wytrwałość są kluczem do sukcesu w muzyce i ogólnie w życiu. Jeśli dążysz do wielkości i nie udaje ci się, wciąż kończysz na wznoszeniu się wyżej. Jeśli chcesz być świetny, postaraj się być świetnym, a będziesz lepszym człowiekiem... Na zakończenie chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy wspierali mnie przez całą moją karierę. Dziękuję wszystkim fanom na całym świecie i wszystkim z Heavy Metal Pages. Bądźcie bezpieczny i stay metal! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
DARK ARENA
105
Weterani nie odpuszczają Steve Rice, gitarzysta obecny na metalowej scenie od połowy lat 80., jest powszechnie kojarzony jako muzyk grupy Imagika. Od kilku lat ma też jednak własny zespół Kill Ritual, grający nieoczywisty thrash. Z nowym wokalistą Brianem "Chalice" Bettertonem grupa weszła na znacznie wyższy poziom, czego doskonałym potwierdzeniem jest najnowszy album "The Opaque And The Divine". A ponieważ w tak zwanym międzyczasie przydarzyła się nam pandemia, to chłopaki nie zmarnowali nadmiaru wolnego czasu, zapowiadając już kolejne wydawnictwa. HMP: Pięć albumów wydanych w niespełna osiem lat naprawdę robi wrażenie - wygląda na to, że czerpiecie z lat 80. natchnienie nie tylko muzyczne, ale też dotyczące metod pracy, kiedy sytuacja, że zespoły wydawały płyty co rok bądź dwa lata była normą? Steve Rice: Cóż, lubię pisać i na szczęście jestem w stanie wymyślać dość szybko i konsekwentnie różne riffy, aranżacje, teksty, etc. Zwykle jest jakiś riff tutaj i riff tam, a mój mózg zawsze przegląda muzyczne te pomysły i koncepty. Czasem jest to bardzo irytujące, ale to naprawdę spory problem, gdy jesteś siłą na-
wokalistę, który miałby wizerunek, klimat i przede wszystkim głos! Wysokie rejestry - gotowe, charakter - gotowe melodyczność - gotowe. Widać do czego zmierzam. Brian ma to wszystko. Więc z moim tekstami i utrzymywaniem wszystkiego na dobrym torze było to bardzo odświeżające. Wymiana wokalisty zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, nawet jeśli nie jest się światową gwiazdą, bo fani przyzwyczajają się do frontmana, jego barwy głosu czy stylu. Nie mieliście jednak innego wyjścia, bo losy
Foto: Kill Ritual
pędową zespołu. I absolutnie mamy oldchoolowe podejście, bo cóż, jesteśmy starzy! Ha! "The Opaque And The Divine" jest dla was nowym otwarciem, bo to pierwsze wydawnictwo z Brianem "Chalice" Bettertonem za mikrofonem - to poczucie pewności, stabilizacja, coś, co po perturbacjach z poprzednimi wokalistami scementowało zespół, dodało wam energii? To potoczyło się dwutorowo. Kiedy stary wokalista odszedł zorientowałem się, że potrzebuję przejąć pełną kontrolę nad wszystkim w temacie pisania, więc zdecydowałem, że bycie wstrzymywanym przez kogoś, bo nie potrafi pisać na bieżąco czy wymyśleć czegoś swojego, aby pasowało do stylu zespołu, etc. stało się trudne do przezwyciężenia i tworzyło dziwne napięcie, które napędzało potrzebę konfrontacji. Więc, gdy potrzebowaliśmy nowego frontmana chciałem klasycznego, metalowego
106
KILL RITUAL
niezależnego zespołu układają się różnie i czasem zmiany to po prostu konieczność? Absolutnie. To zawsze jest wrzód na tyłku. Miałem wielkie szczęście pracować z kilkoma bardzo dobrymi wokalistami nie dlatego, że mi się poszczęściło, tylko dlatego bo piszę dobry materiał. Nikt nie tęskni za naszymi starymi wokalistami, bo z każdym albumem, który wydajemy, podnosimy poprzeczkę. Wiem, że jestem lepszym muzykiem niż dziesięć lat temu, więc to pomaga we wszystkim. Czym Chalice przekonał was do siebie? Chodziło nie tylko o głos, ale może również o to, że od razu włączył się w proces twórczy, miał własne pomysły? Najpierw mieliśmy kilka fajnych rozmów, poza tym bardzo lubię jego głos w jego własnym zespole Dirt, gdzie uważam, że naprawdę wyróżnia się ze swoim podejściem do refrenów i melodii. Wszedł do muzyki Kill Ritual bardziej
ze swoimi pomysłami na melodie niż z tekstami, którymi teraz ja się zajmuję. Układa się to świetnie i czuję, że to właściwe, bo mam najlepsze pomysły na to, jak każda kompozycja poczęta w mojej głowie powinna brzmieć, dużo wcześniej przed tym, jak zaprezentuję ją zespołowi. Można powiedzieć, że wygraliście los na loterii, bo to świetny, charyzmatyczny wokalista - z nim w składzie zdecydowanie stać was na więcej? Oczywiście! Nie martwię się, czy może zaśpiewać wysoki dźwięk czy też potrafi zaryczeć bardziej agresywnie i być przy tym przekonujący czy też jest wystarczająco metalowy, etc. To zdjęło z nas ciężar, z pewnością. Poprzedni wokaliści byli świetni, ale mieli ograniczania czy to z tekstami czy też przekonaniem do całości tego, co dzieje się u nas muzycznie. Tworzenie kolejnych materiałów to dla was zawsze kolejne wyzwanie, próba stworzenia w thrashowej konwencji nowej jakości, dodania czegoś od siebie? Zawsze rozmyślam, czy jestem w stanie przebić to, co już się stało i czy mogę wciąż utrzymać świeżość, mając nadal korzenie w mojej małej, metalowej bańce. Raczej nie gramy thrashu, progresu czy też zwykłego metalu. Wrzucam to wszystko do blendera i patrzę, co się stanie. Chcę usłyszeć metal, hard rock, thrash, muzykę klasyczną, bluesa, etc. wychodzące z zespołu z jakimś zwrotem akcji, a nie zostać zaszufladkowanym. Robię to dla siebie i przede wszystkim dla siebie. Jeśli coś mi się podoba, to mało mnie obchodzi, co ktoś inny myśli. Jeśli trafia w twój gust, to jest to jak wisienka na torcie. Od początku istnienia preferujecie długie, rozbudowane i wielowątkowe kompozycje można powiedzieć, że to swoisty znak rozpoznawczy Kill Ritual? Wydaje się to naturalne dla tego zespołu i do tego jak ja się czuję. Nigdy nie pisałbym w ten sposób dla Imagiki, bo to bardziej power/ thrashowy zespół, który uderza w twarz swoimi mocnymi skłonnościami do thrashu i dlatego też, że ten zespół to partnerstwo między Normem i mną, bo znam go i wiem, że wpadnie na świetne pomysły. Z Kill Ritual nie chciałem się w żaden sposób ograniczać i chciałem tym kierować w taki sposób, jaki według mnie pasuje. Keyboardy? Pewnie! Flet? Tak! Syntezatory? Oczywiście! Ale i tak cokolwiek wykorzystamy, ja i tak zawsze będę metalowy. Na pierwszego singla wybraliście jednak
utwór najkrótszy na płycie, "Rest In Pain" nie ma co zrażać na starcie słuchaczy prefer ujących krótsze numery, tak obecnie rozpowszechnione? Tak, chciałem pokazać nowym styl i głos zespołu. Poza tym jest to świetny kawałek, który pokazał klasę Briana. Prosty, metalowy kawałek z fajnym klimatem jak Judas Priest czy Forbidden, co jest niezmiernie fajne, bo kochamy te obydwa zespoły. Nie jest czasem tak, że to trochę obecnie sztuka dla sztuki, bo długo myśli się nad właściwą kolejnością utworów na płycie, a potem i tak traci to jakiekolwiek znaczenie przy jej odsłuchu w sieci, zwykle fragmen tarycznym, wręcz niedbałym? Zgadzam się. To trochę smutne, że myślisz o rzeczach koncepcyjnie, ale musisz zdać sobie sprawę, że nikogo tak naprawdę nie obchodzi, jak muzyka jest konsumowana. Album jest luźną koncepcją opartą na filmie "Omen", ale większość ludzi tego nie zrozumie, ponieważ będzie to przypadkowe przesłuchanie lub częściowe odtworzenie tu lub tam. Tak jest i nie ma sensu na to narzekać. Tak długo, jak fani dają nam szansę, nie mam nic przeciwko. Na szczęście fani rocka i metalu są jeszcze wciąż dość konserwatywni - to z myślą o nich wydaliście również "The Opaque And The Divine" na płycie CD, myślicie też ponoć o LP? Tak, będziemy mieć to w limitowanej edycji na trasie. Mamy w trakcie plany na koncertowanie po Europie i Stanach Zjednoczonych tak szybko, jak tylko będziemy w stanie przebrnąć przez te bzdury, gdy cały świat wariuje ze strachu przed Covid 19. Skoro pracowaliście nad tą płytą z Andy'm La Rocque nie było pewnie trudno namówić go zagrania gościnnej solówki, tym bardziej, że coś takiego zdarzyło się również już na waszym debiucie "The Serpentine Ritual"? Tak, kazałem mu rozgrzać jego stare palce, by trochę pomógł, zwłaszcza, że ja też jestem już stary. I między przerwami na siku i kupowaniem ciuchów dla starego faceta dziadek Andy stworzył przyzwoite solo. Ha! Nie, to był dobry kawałek do zagrania przez niego, a on oczywiście nie zrobiłby tego, gdyby uznał, że muzyka była do dupy. Cóż, zrobiłby, gdybym załatwił mu kilka dziwek i loda, ale to już inna historia... Kolejni goście to Chris Lotesto i Joey Concepcion - dlaczego zależało wam na ich udziale akurat w tych utworach? To proste, różnorodność! To sprawiało, że kawałki były lepsze. Chris grał na basie podczas ostatniej trasy z Iced Earth, ale jest jednak gitarzystą, więc zaangażowałem go w solo. On zrobił rzeczy, których ja nie byłbym w stanie, więc było idealnie. Joey'ego spotkaliśmy na trasie z Iced Earth, gdy grał z Sanctuary i jest świetnym gitarzystą, którego chciałem zaangażować i oczywiście spisał się wspaniale. Do tego jest w innym zespole z naszym wokalistą Brianem. Wiesz, jestem fanem i kocham słuchać, jak inni chłopcy grają wyśmienicie na gitarze i czasem nudzi się słuchanie samego siebie podczas gry, więc było fajnie współpracować z tymi klaunami. Ale do wydawców coś szczęścia nie macie, wędrujecie między różnymi firmami, nie mogąc nigdzie znaleźć bezpiecznej przystani na
dłużej? Smutne, prawda? Zespół naszego kalibru nie ma żadnej poważnej wytwórni, która w nas wierzy. To po prostu żałosne. Czy to nas powstrzyma? Nie! To, co czasem widzimy w większych wytwórniach to prawdziwe gówno. Chyba będziemy musieli się bardziej postarać i zacząć nosić maski albo zatrudnić jakąś gównianą wokalistkę! Ponoć firmy fonograficzne w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie są już zespołom do niczego potrzebne, ale to chyba nie do końca prawda, bo jednak sami nie bylibyście w stanie zapewnić sobie większej promocji, reklama też kosztuje? Tak, masz rację, pierdolone wytwórnie, które rzucają twoim materiałem o ścianę i oskarżają cię o sprzedanie Foto: Kill Ritual się, bo po prostu używają cię, by wypełnić puste miejsce są bezużyteczne. Znamy to. Robienie rzeczy na własną rękę jest kosztownym przedsięwzięciem, ale przynajmniej wiesz, gdzie idą pieniądze i możesz tym rozporządzać bez innych zbędnych osób. Kill Ritual powinni trafić do dużej wytwórni z budżetem, bez dyskusji. Nikt nigdy nie przekona mnie, że nie jesteśmy tak dobrzy czy wartościowi, jak nasi rówieśnicy. Twardziele z was: ileś zespołów przełożyło premiery swych płyt z powodu pandemii koronawirusa, ale wy nie i pod koniec marca "The Opaque And The Divine" pojawił się na rynku. Nie jesteście gigantem pokroju Iron Maiden czy Deep Purple, nie musicie promować płyty gigantyczną trasą, mogliście więc sobie na to pozwolić? Nie mamy nic do stracenia, prawda? Nikt nie daje nam ultimatum względem tego, co mamy robić i jak to robić. Pewnie, mogliśmy wydać płytę kilka miesięcy później, wraz z wszystkimi innymi zespołami, które czekały i być kolejnym gównem w toalecie lub wydać ją teraz i zobaczyć, czy jesteśmy na dobrych torach, obserwując recenzje i reakcję fanów. To drugie było dotychczas najlepszym wyborem. Opinie o albumie są świetne i wygląda na to, że fanom się podoba. Plusem tej sytuacji jest również chyba i to, że ludzie mają teraz trochę więcej czasu, więc zainteresowani tematem i tak dotrą do Kill Ritual, czytając choćby recenzje na blogach czy muzycznych portalach, albo natrafiając na wasze lyric videos? Tak, mniej zakłóceń uwagi, więcej czasu by słuchać muzyki i po prostu ogólnie więcej czasu. To zupełnie nie było dla nas negatywne przeżycie, z wyjątkiem faktu, że bylibyśmy teraz w trasie.
życie koncertowe zamarło i na tę chwilę nikt nie wie kiedy sytuacja wróci do normy? Cóż, teraz w Stanach Zjednoczonych mamy mnóstwo ludzi protestujących bez żadnego społecznego dystansu, ale hej, to jest w porządku, bo socjalistyczne media tak to przedstawiają. Zakazujemy koncertów, ale tysiące ludzi może się zbierać i protestować. Największa bzdura. Polityka i kontrola to wszystko, co obchodzi tych skurwieli. Będziemy z powrotem na scenie tak szybko, jak będzie to możliwe. W jakiś sposób wypromujemy ten album. Ponoć nie marnujecie jednak nadmiaru wolnego czasu i zamiast bezczynnie czekać na powrót do koncertowej aktywności pracujecie już nad materiałem na szósty albumem, czyli najpóźniej za rok zaskoczycie nas kolejnym krążkiem? Mamy EP-kę z czterema kawałkami zatytułowaną "Thy Will Be Done", która zostanie wydana przed końcem roku. To zabójcze wokale, tony solówek i metal bez żadnych ramek. Materiał to wszystko, od thrashowania do najdłuższej progresywnej kompozycji jaką kiedykolwiek skomponowałem. Nowy album ukaże się na pewno bliżej roku 2022, bo jest już w procesie pisania. Pozostajemy zajęci. Mo-że wtedy będziemy wpisani na listę o otrzymanie wózków inwalidzkich! Ha! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Pewnie cieszyliście się na występy promujące "The Opaque And The Divine", a tu lipa,
KILL RITUAL
107
Marzenia się spełniają! Dreamlord byli przez lata pechowcem greckiej sceny, bo w latach 90. dorobili się tylko kaset demo, a w nowym stuleciu nie dość, że mieli mnóstwo problemów, to w dodatku czekali na debiutancki album ponad 20 lat. Wydany w ubiegłym roku "Disciples Of War" zainteresuje pewnie tylko najbardziej zagorzałych fanów thrashu, trudno jednak nie docenić determinacji zespołu w realizacji płytowych marzeń. HMP: No Remorse Records jest chyba firmą, która tchnęła w Dreamlord nawet nie drugie, ale wręcz trzecie życie, bo nie wydaliście przecież niczego od kilkunastu lat, a "Disciples Of War" jest na dobrą sprawę waszym długogrającym debiutem? Babis Paleogeorgos: Cóż, zdecydowanie mogę powiedzieć, że to prawda. Jako zespół mieliśmy wiele wzlotów i upadków przez te wszystkie lata, więc dla nas szansa, by być częścią rodziny No Remorse Records i móc wydać nasz debiutancki album to niezmierny honor. Pewnie w najśmielszych marzeniach nie oczekiwałeś tak pozytywnego obrotu spraw kiedy zespół musiał zawiesić działalność na początku tego wieku?
musieliśmy to zrobić w 2000 roku, mimo, że można było wybrać alternatywną służbę, w rzeczywistości było to tak skomplikowane, że i tak skończyłoby się na normalnej służbie, bo po prostu było to mniej skomplikowane. I oczywiście, jak można się domyśleć, to nas zbiło z tropu. Nie mówiąc o tym, że mieliśmy straszliwą serię zmian personalnych, co uniemożliwiało nam podjęcie pierwszego kroku, przygotowania debiutanckiej płyty. Ta przymusowa przerwa chyba wybiła was z rytmu, bo po reaktywacji zespół nie był zbyt aktywny wydawniczo, wypuszczając tylko kompilację starszych nagrań "Dreamlord" w roku 2007? Zdecydowanie. To był również czas, gdy każdy z nas usiłował wymyślić w jakim zawo-
Kto rzucił pomysł zarejestrowania pier wszej demówki? Wiedząc, że dysponujecie niezłym materiałem, w dodatku ogranym na koncertach uznaliście, że nie ma co dłużej zwlekać z wejściem na kolejny szczebel roz woju? Od pierwszej chwili wiedzieliśmy, że chcemy wydać naszą muzykę. Więc już w roku 1996 zaczęliśmy nagrywać kasety demo, które krążyły po Grecji i za granicą. Pomysł był taki, że gdyby jakaś wytwórnia nas zechciała, to zrobilibyśmy kolejny krok. W tej fazie lat 90. nie udało się tego osiągnąć, głównie z powodu problemów ze składem, ale jesteśmy wdzięczni, że w końcu się udało. Ale zakładając grupę byliście pewnie pełni nadziei, widzieliście się już na okładkach magazynów, choćby greckiego "Metal Hammera" i na światowych scenach, bo w połowie lat 90. było to jeszcze teoretycznie możliwe? Mieliśmy pewien artykuł w lokalnej prasie w Grecji, tak jak recenzje naszych różnych demo i występów. W latach 90. wszystko było zdecydowanie inne niż teraz. Wybicie się było trudniejsze niż obecnie. W dzisiejszych czasach artyści mają zdecydowanie więcej narzędzi, by się promować i sprawić, żeby ich muzyka dotarła do szerszych kręgów. Zderzenie z brutalną rzeczywistością pewnie was nieco rozczarowało, ale w żadnym razie nie zamierzaliście rezygnować z grania, traktując je jako takie bardzo poważne, ale jednak hobby? Kochamy grać, więc poddanie się nie wchodziło w grę. Niestety, nie możemy żyć z muzyki, więc każdy z nas ma swoją karierę, co oznacza, że na tym musimy się skupić.
Foto: Dreamlord
Szczerze mówiąc były okresy, gdzie zespół właściwie nie istniał, więc to, że jesteśmy tutaj wreszcie z płytą w naszych dłoniach i otrzymujemy bardzo pozytywne recenzje jest dla nas bardzo satysfakcjonujące. I to, że wreszcie mamy skład, który jest silny i stabilny, to też bardzo ważny aspekt! Czy służba wojskowa w Grecji jest obowiązkowa dla wszystkich, bez żadnych wyjątków? Nie można jej na przykład odro bić w ramach tzw. zastępczej służby wojskowej, pracując na przykład w szpitalu, tak jak to bywało w Polsce? Obecnie jest zdecydowanie więcej alternatyw do odbywania służby wojskowej. Ale gdy my
108
DREAMLORD
dzie pracować, budowaliśmy kariery i było też wiele zmian w składzie, więc wszystko to miało deprymujący wpływ na zespół. Pamiętasz jeszcze ten dzień, kiedy wasz pierwszy własny utwór przybrał ostateczną formę z tekstem włącznie? Utwierdziło was to w przekonaniu, że podążacie w dobrym kierunku? Wspominam to bardzo miło, jako uczucie wielkiego podekscytowania i satysfakcji. Coś, co istnieje w twoich myślach i przybiera kształt w prawdziwym życiu. Więc generalnie to świetne przeżycie. I, co ważne, do dnia dzisiejszego pozostało dla nas takie samo.
Graliście regularnie próby, okazjonalnie też pewnie koncertowaliście, a do tego cały czas tworzyliście, myśląc o albumie z prawdziwego zdarzenia? Robimy próby co najmniej raz w tygodniu, zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Naszą muzykę piszemy głównie wspólnie, bo chcemy by każdy miał wkład. I zawsze lubimy grać na żywo, więc z pewnością teraz, gdy line-up jest stabilny od tak wielu lat, czujemy się bardzo silni i gotowi, by grać wszędzie. Praktyka czyni mistrza! Dla wielu muzyków, którym przez lata los rzucał kłody pod nogi, to prawdziwe marze nie, żeby mieć w domu płytę z prawdziwego zdarzenia, nie tylko kasety demo czy jakieś nagrania z prób i nie byliście tu wyjątkiem? Absolutnie! Mimo, że żyjemy w cyfrowych
Foto: Dreamlord
czasach streamingu to jednak jest coś niesamowitego w trzymaniu kopii swojego albumu w dłoniach po raz pierwszy. To magiczne doświadczenie! Na jakim etapie prac nad "Disciples Of War" pojawiła się firma No Remorse Records? Wiedzieliście od początku, że są zainteresowani tym materiałem, czy też przedstawiliście im gotowe nagrania i dopiero wtedy wyrazili chęć ich wydania? Gdy No Remorse Records pojawili się, my już mieliśmy nagrany album. Inne wytwórnie też wykazywały zainteresowanie, ale No Remorse Records dzielili z nami taką samą wizję, więc łatwo było z nimi współpracować. To bardzo znana i zasłużona wytwórnia, więc bycie częścią jej katalogu to dla nas niesamowite przeżycie! Obecnie wydanie płyty w żadnym razie nie jest uzależnione od jakiejkolwiek firmy, wiele zespołów woli wypuszczać swoje nagra nia samodzielnie - wy nie braliście tej opcji pod uwagę, woleliście oddać swój materiał w ręce fachowców, którzy zapewnią mu odpowiednią promocję i dystrybucję? Pierwotny plan był taki, by pracować z profesjonalistami, tak jak mówisz. Ale zdecydowaliśmy, że jeśli żadna wytwórnia nie okaże zainteresowania to i tak wydamy to samodzielnie. Ale wsparcie wytwórni zdecydowanie pomaga nam promować materiał dużo lepiej, niż bylibyliśmy w stanie zrobić to sami. Nakłady płyt jednak drastycznie spadają, a streaming to potęga, ale nie jest rozwiązaniem dobrym dla muzyki, bo słuchacze, mając do wyboru taki ogrom dźwięków, nie są w stanie skoncentrować się na czymś dłużej, no i trudno jest też wyłowić z tej masy coś ciekawego dla siebie? Zgadzam sie z tym. Kiedyś odkładało się pieniądze, kupowało 1-2 albumy co kilka tygodni, może pożyczało kilka od przyjaciół i słuchało się ich całymi dniami. Studiowało teksty, okładkę, muzykę. Obecnie, z tysiącami utworów w zasięgu jednego kliknięcia, ludzie nie potrafią się skupić. Streaming to świetny sposób dla mniejszych zespołów, by dotrzeć do szerszej publiczności, ale jednocześnie natłok płyt utrudnia zespołom wyróżnienie się.
Myślisz, że będąc zespołem znanym w podziemiu, nie tylko greckim, macie obecnie szansę wypłynąć na szersze wody, stać się w końcu za sprawą "Disciples Of War" grupą kojarzoną przez większe grono fanów thrashu? Bardzo lubimy to, co robimy, zawsze tak było. Teraz, z "Disciples Of War", zdecydowanie mamy nadzieję, że dotrzemy to większej ilości osób, które cieszą się nasza muzyką i lubią to, co robimy. Koncerty z tymi bardziej znanymi zespołami, jak choćby niedawny występ przed Annihilator, na pewno wam w tym pomogą? Oczywiście! Dzielenie sceny z Annihilator w zeszłym roku w listopadzie to było surrealistyczne doświadczenie. Móc obserwować taki zespół podczas próby, śledzić co robią, zapisywać sobie jak operuje taki wielki zespół i oczywiście zagrać przed olbrzymią publicznością, to były wartościowe przeżycia, które zawsze będziemy doceniać! Zmitrężyliście więc dużo czasu, ale nie wszystko jeszcze stracone, bo jak to mówią: życie zaczyna się po czterdziestce? Lepiej późno niż wcale, jak to mówią (śmiech). Na pewno mieliśmy w przeszłości sporo pecha. Ale teraz od sześciu lat mamy stabilny skład, każdy jest oddany, uwielbia ten projekt i czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek. Już zaczęliśmy pisać materiał na następny album i gdy kwarantanna z powodu koronawirusa się skończy, planujemy grać na żywo gdzie tylko się da. Więc tak, jesteśmy podekscytowani! Życzymy wam więc powodzenia w kole jnych działaniach związanych z zespołem i dziękujemy za rozmowę! Dziękujemy bardzo za uprzejmość! Również życzymy wam wszystkiego najlepszego i wiadomość do wszystkich: bądźcie silni, bądźcie zdrowi i metalowi! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
DREANLORD
109
Wyciągnąć trochę kopa Co ma metal wspólnego z energią jądrową? Pozornie niewiele, jednak jeśli sięgniemy pamięcią to jakieś tam kapele odwołujące się do tego zagadnienia wynajdziemy. Jedną ze współczesnych grup metalowych zafascynowanych energia atomowa jest berliński band Reactory, który właśnie wydał swą trzecia płytę "Collapse to Come". Album, który spodoba się nie tylko miłośnikom thrashu, ale wszelakic odmian muzyki hardcore. HMP: Witaj. Na początek cofnijmy się może trochę do przeszłości. Reactory pow stał 10 lat temu. Czy masz jakiś pomysł na świętowanie tej rocznicy? Caue Dos Santos: Witam Cię Bartek, witam też wszystkich czytelników! Świętowaliśmy już to racząc się naszym ulubionym greckim alkoholem i jedzeniem, ale jeśli chodzi o granie na żywo, wszystko jest zawieszone z powodu pandemii. Z pewnością zrobimy odpowiednią imprezę w związku z wydaniem albumu i kilka innych drobiazgów, gdy tylko nadejdzie na to odpowiedni czas. Wspominając swoje początki myślisz, że
wielu różnych zespołach. Jak udało Wam się znaleźć czas na stworzenie kolejnego projektu? Wszyscy gramy lub graliśmy w innych zespołach, ale Reactory jest na ten moment naszym priorytetem. Kiedy robisz coś, co cię napędza i masz w tym jakiś prawdziwy cel, zawsze znajdziesz na to czas i siłę. Proste. Niektóre z tych zespołów są częścią sceny hardcore lub powerviolece. Gatunki te powszechnie kojarzone są jako zaangażowane politycznie. Niektóre z ich muzycznych wpływów są widoczne, a raczej słyszalne w muzyce Reactory. A co z tekstami?
Foto: Reactory
metalowa scena zmieniła się w ciągu tych 10 lat? Szczerze mówiąc, nie śledzimy żadnej konkretnej sceny, ale z pewnością mogliśmy zaobserwować naturalny cykl wchodzenia i wychodzenia z pewnych kręgów w społeczności metalowej i związanej ze sceną hardcore. Po prostu robimy to, co chcemy i staramy się wyciągnąć z tego trochę kopa i zabawy. Metal w Niemczech ma bardzo lojalnych fanów i jest ogólnie akceptowany, ale trzymamy się realiów i mamy świadomość, że muzyka, którą gramy nie jest przeznaczona dla mas tylko dla pewnej niszy. Przed utworzeniem Reactory graliście w
110
REACTORY
Myślę, że te wpływy tych dwóch scen z pewnością odbijają się również na tematach lirycznych. Thrash zawsze był silnie kojarzony z harcorowym punkiem, dystopijną tematyką, społeczeństwem i krytyką polityczną. My tez poruszamy tę tematykę. Myślę, że byłoby po prostu dziwne, gdybyśmy śpiewali o smokach, mieczach lub światach fantasy. Czy Reactory kiedykolwiek dzieliło scenę z zespołami wykonującymi wspomniane gatunki muzyczne? Wiele razy w przeszłości i prawdopodobnie równie wiele razy będzie to miało miejsce w przyszłości. Niektórzy z nas naprawdę intere-
sują się tymi gatunkami i jest to środowisko, w którym wszyscy czujemy się jak w domu. Ta muzyka zajmuje sporo miejsca w naszych sercach i kolekcjach płytowych. Motyw energii jądrowej wydaje się być tem atem przewodnim w Waszych tekstach. Co jest źródłem tej fascynacji? Cóż, nazwanie zespołu Reactory sugeruje, że wiele naszych motywów lirycznych również zbliża się do tematu nuklearnego, ale nie tylko. Osobiście uważam, że jest to fascynujące źródło energii, które można i powinno być używane do dobrych rzeczy, ale ma też bardzo niszczycielską moc, z którą najczęściej się kojarzy. Jest to bardzo inspirujący temat. Wasze pierwsze demo "Killed By Thrash" zostało wydane przez irlandzką wytwórnię Slaney Records. Dlaczego zdecydowałeś się na ten krok? Myślę, że w takim kraju jak Niemcy nie byłoby trudno znaleźć wytwórnię zainteresowaną Waszymi materiałami. Kieran był pierwszym kolesiem, którego zainteresował hałas w naszym wydaniu. Zaproponował, że wyda pierwszy album i wykonał kawał dobrej roboty. To, czy wytwórnia ma siedzibę w Irlandii, Niemczech lub gdziekolwiek, gdzie nie ma to dla nas większego znaczenia. Ważne, by było to robione z pasją, a ludzie mieli przyzwoitą etykę pracy i dotrzymywali słowa. Teraz wydaje Was FDA Records, która jest kojarzona bardziej z hardcorem niż metalem. Jak zaczęła się Wasza współpraca? Rico zwrócił się do nas w związku z zainteresowaniem wydaniem naszego drugiego albumu "Heavy". Było to w 2016 roku. Wiedzieliśmy, że wytwórnia ma bardziej death metalowy dorobek, to stwierdziliśmy, że ta współpraca może być interesująca. Tak też się stało. Właśnie wydaliście Wasz trzeci album zatytułowany "Collapse To Come". Opisujecie go jako powrót do Waszych korzeni. Nie powiedziałbym, że jest to powrót do naszych korzeni, ale jest mu do nich bliżej, niż naszemu poprzedniemu albumowi. Sam proces tworzenia był bardziej instynktowny niż przemyślany. Nigdy nie podjęliśmy świadomej decyzji, żeby grać w ten lub inny sposób. Jak długo powstawał ten materiał? Wydaje mi się, że od napisania pierwszego utworu do nagrania całego albumu zajęło nam trochę ponad rok. Poskładanie wszystkiego do kupy, próby i przedprodukcja itp.
Bez wątpienia był to album, który był naj-lepiej przygotowani przed nagraniem. Pracujecie nad teledyskiem do utworu "Space Hex". Możesz zdradzić coś więcej na ten temat? Nie chcemy podawać zbyt wielu szczegółów przed ukazaniem się tego teledysku, ale powiem, że wszyscy włożyliśmy dużo w ten projekt i świetnie się przy tym bawiliśmy. Wszystkie nasze "aktorskie" kreacje są kręcone i myślę, że wkrótce rozpocznie się proces edycji. Tym razem zespół wyrusza w kosmiczną podróż i przygodę z przyjemną mieszanką głupkowatego science fiction, brutalnych ujęć i zbliżeń, obcej krwi, prawdziwego statku kosmicznego i całego tego jazzu... Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli to zaprezentować . "Collapse To Come" ma naprawdę świetną okładkę. Nesha jest mózgiem Doomsday Graphics i od pierwszego dnia odpowiada za graficzną część wizerunku zespołu, od logo po okładki albumów i wszystko pomiędzy. Naprawdę oddaje surowość i ducha muzyki. Jesteśmy bardzo wdzięczni i dumni z tak owocnej współpracy. W przeszłości wspierałeś DRI i Exumer. Co wam dały te występy? Mogliśmy dotrzeć do znacznie większej publiczności i rozpowszechniać naszą muzykę wśród ludzi i miejsc, do których w innym przypadku byłoby nieco trudniej dotrzeć tam na własną rękę. Wszystkie doświadczenia były świetne i mogliśmy stworzyć profil oparty na ludziach, którzy chętniej będą słuchać naszych rzeczy i grać dla bardziej skupionej publiczności. Myślę, że na tego rodzaju trasach, jeśli uda ci się nic nie spieprzyć, najprawdopodobniej tworzy to efekt kuli śnieżnej, w której miejsca, promotorzy i fani zwracają większą uwagę na Twój zespół.
Po cholerę nam bas? Dlaczego akurat ten fragment wywiadu z Giacomo "Capo" Jamesem Burgassim z grupy Razgate wybrałem na tytuł. Spodobało mi się, że w początkowej fazie istnienia zespołu chłopaki nie szukali wymówek typu brak basisty (coś, co dla wielu kapel jest nie do przejścia) tylko wzięli i zaczęli grać. Należy brać z nich przykład. Nie tylko na muzycznym poletku. HMP: Razgate na początku swej działalności był zespołem grającym melodyjny, klasy czny metal. Co Was skłoniło do zmiany stylistyki na thrash? Giacomo "Capo" James Burgassi: To było bardzo naturalne. Zespół zmieniał się przez lata, więc zmiany muzyka. Nigdy nie myśleliśmy o gatunku, w którym graliśmy, wszystko to było i jest spontaniczne! Razgate nie jest Waszym pierwszym zespołem. Tak, osobiście mam inny zespół o nazwie Legionem, w którym gram na perkusji. Każdy członek zespołu ma swoje korzenie w innych projektach, od hardrockowych po black metalowe. Wszystkie nasze doświadczenia pomagają nam grać teraz w Razgate. aczęliśmy grać bez basisty. Czy trudno Za było znaleźć kogoś, kto spełniłby Twoje oczekiwania? Nie… to było tak: mamy gitary i perkusję, więc możemy zacząć coś tworzyć. Po cholerę nam bas? Poważnie, na początkowym etapie naszej działalności nie w ogóle nie myśleliśmy o basiście ale gdy tylko trafił się odpowiedni gość na to stanowisko, od razu uzupełniliśmy
braki. W Waszej biografii możemy również przeczytać, że pewne personalne zmiany wstrzymały Wasz rozwój. Nie wiem jak dla reszty zespołu, ale dla mnie każda zmiana jest dla mnie pozytywna i czyni nas lepszymi. Możesz usłyszeć i poczuć naszą historię poprzez nasze albumy. Macie nowego perkusistę Iago Bruchiego. Jak dołączył do zespołu? Ooh, Iago to absolutna bestia! Uwielbiam to, jak gra z nami i innymi jego zespołami. Po odejściu Edoardo (byłego perkusisty) zimą 2018 roku szukałem perkusisty, który mógłby przenieść Razgate na inny poziom i Iago był moim pierwszym wyborem. Dołączył do zespołu na krótko przed trasą koncertową "Welcome Mass Hysteria" w styczniu 2019 roku. Jestem bardzo dumny i cieszę się, że mogę z nim od tamtej pory grać. Wasz nowy album nosi tytuł "After The Storm... the Fire". Czy moglibyśmy potrak tować ten tytuł jako coś w stylu opisu Waszej muzyki? Czemu nie?! Chcieliśmy zrobić thrashową Foto: Razgate
W całej swojej historii masz tylko jedną per sonalną zmianę. Co sprawia, że Wasz skład jest tak stabilny? Wszyscy jesteśmy po prostu wyluzowanymi facetami, którzy nadal lubią grać szybką muzykę, upijać się piwem, naćpać ziołem i spędzać razem dużo czasu i to nas trzyma razem. Dziękuję bardzo za wywiad Chcielibyśmy podziękować za miłe pytania i zainteresowanie Reactory. Jeśli chcielibyście zakupić jakiś gadżet, co z pewnością bardzo nam to pomoże w tych czasach wejdźcie do sklepu na naszej stronie. Albo skontaktujcie się z nami za pośrednictwem naszych serwisów społecznościowych. Do zobaczenia wkrótce. Bartek Kuczak
RAZGATE
111
HMP: Należycie do tego pokolenia metalowców, które odkryło dla siebie inne odmi any metalu dopiero po latach grania jego najbardziej ekstremalnych odmian - powrót do korzeni jest czymś, co prędzej czy później przytrafia się każdemu muzykowi? Johnny Hällström: Dla mnie osobiście kontakt z korzeniami zawsze istniał. Dorastałem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i doświadczyłem całego rozwoju, od hard rocka do heavy metalu, a te wszystkie grupy z tamtego okresu zawsze były moim największym źródłem inspiracji. Tak naprawdę nie słucham heavy metalu nowszego niż tego z połowy lat dziewięćdziesiątych, a nawet te nowsze zespoły, które lubię, są mocno zainspirowane korzeniami gatunku.
Foto: Razgate
płytę bez zbytniego pieprzenia, frontalnego ataku… i oto jest. Po "Powitalnej masowej histerii" jest ogień! Album ma świetne otwarcie. "Lacrimosa Dies" jest jak tytułowy ogień. Czy gdy pow stawał, wiedzieliście już, że to będzie utwór otwierający? "Lacrimosa Dies" został napisany przez gitarzystę Federico Rocchiego, mojego przyjaciela i kolegę z zespołu Legionem. Jest idealny w tego rodzaju piosenkach, więc było dla mnie naturalne, że powierzyłem mu stworzenie otwarcie albumu. Uwielbiam tego rodzaju intro na thrashowym albumie. Ta piosenka była pierwszą ukończoną podczas nagrywania płyty, nigdy w to nie wątpiłem. Jak więc wyglądał proces tworzenia całości? Chcieliście zagrać płytę, która byłaby kon tynuacją Waszych starszych albumów, czy chcieliście stworzyć nową jakość? Przyniosłem kilka riffów i zaczęliśmy grać. To wszystko wyszło naturalnie! Nigdy nie chcemy robić czegoś, co robiliśmy w przeszłości, więc zawsze staramy się zrobić coś nowego i świeżego. Czy są jakieś piosenki, które wymagają więcej czasu na komponowanie i aranżowanie niż inne? Nie, możemy poczuć, kiedy piosenka jest skończona lub kiedy brakuje jej czegoś. Napisaliśmy ten ostatni album w około 4-5 miesięcy. Jesteś zwykle porównywany do Toma Ara-
yi. Czy uważasz, że Tom jest najlepszym thrashowym krzykaczem na świecie? Tak, oto jest pytanie! Moimi osobistymi idolami są James Hetfield i Tom Araya, więc co mogę powiedzieć więcej? Uwielbiam wokal Jamesa i styl grania, ale przede wszystkim Tom Araya jest czołowym thrashowym screamerem. Mam podobną do niego barwę, ale nigdy go nie naśladuję. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że głównym tematem Waszych piosenek jest nihilizm. Co dla Ciebie oznacza ten termin? Myślenie o pustce mnie przeraża, ale wiem, że to część życia. Co jest po śmierci? Jakie jest znaczenie śmierci? Co kryje się w otchłani umysłu? ... może nicość to pokój, może strach, może to ta sama twarz, może twoje sumienie. Nihilizm sprowadza to wszystko do pierwotnego terroru, końca i początku wszechświata. Teksty wielu zespołów thrash metalowych są zaangażowane politycznie. Postanowiłeś pójść inną drogą. Jakie były powody? Kiedy piszę teksty, czerpię inspirację ze wszystkiego, co mnie otacza. W moim pisaniu nie ma reguł, ale nie lubię zbyt nachalnego łączenia polityki z muzyką. Album ma pozytywne recenzji w sieci. Czy jesteś zadowolony z tych opinii? Oczywiście w każdej części sieci i na świecie! Jesteśmy bardzo dumni. Na okładce albumu widzimy dziwne stworzenie. Co to w ogóle jest za monstrum? Edoardo Natalini stworzył tę okładkę, a nam się bardzo spodobała. Stworzenie to reprezentuje przerażenie wynikające z samego faktu chodzenia po Ziemi i stawienie czoła człowiekowi (lub rasie ludzkiej) w nowej epoce kamienia, być może po burzy… OK, wydaliście trzeci album. Co dalej? Mamy nadzieję, że następnej zimy będziemy mogli odbyć naszą pierwszą europejską trasę koncertową przełożoną z powodu pandemii. Mamy nadzieję, że ta sytuacja jak najszybciej się skończy, chcemy grać na żywo, głośno i szybko! Bartek Kuczak
112
RAZGATE
Dość szybko po założeniu zespołu nagraliś cie debiutancki album "Hystero Epileptic Possessed", ale na drugi trzeba było poczekać prawie pięć lat - uznaliście, że jak już kontynuować działalność, to trzeba przyłożyć się do komponowania, etc. bardziej, czy też były inne powody? Ogólnie to połączenie kilku przyczyn, po przez bardziej krytyczne spojrzenie na to co robimy i jak komponujemy, po zwykły pech. Nasz perkusista miał kilka wypadków, które opóźniły nagrania czy próby zespołu. Sporo też czasu minęło, zanim album został wydany. Mamy nadzieję, że następna płyta pojawi się wcześniej. Lubujecie się w długich, rozbudowanych utworach - to takie programowe założenie, lepiej wypowiadacie się w takich bardziej złożonych formach? Szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak długo powinna trwać kompozycja. Po prostu stworzyłem utwory, które okazały się dość długie. Ale może na następnym albumie będą krótsze? Obecnie jestem na etapie ogarnięcia recenzji oraz krytycznych uwag i zastanawiam się jaki będzie następny krok do ulepszenia naszej muzyki. Gracie heavy/doom metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, a do tego lubicie konkretnie, blackowo przyłoić - list przebojów z takim podejściem pewnie nie podbijecie, ale na koncertach możecie sobie poszaleć? Prawda, ale też nie do końca. Gramy przede wszystkim to, co sami lubimy i tak, aby dobrze pasowało do niektórych blackmetalowych wpływów. Ważne jest również to, co nasi fani chcą usłyszeć. Na "Bloodlines" jest trochę eksperymentów z black metalem, ale już zdecydowaliśmy, że następny album będzie bardziej tradycyjny. Nie zamierzamy tworzyć drugiej części "Bloodlines". Możecie już liczyć na większe zainteresowanie fanów, szczególnie w swoich okoli cach, generalnie Holandii czy też wciąż mozolnie przebijacie się do ich świadomości, w myśl zasady: nieważne ile jest ludzi, my i tak damy z siebie wszystko, jakbyśmy grali na Wacken przed wielotysięcznym tłumem? Zawsze dajemy z siebie sto procent podczas koncertu, nie ma znaczenia, ile osób jest pod sceną. Oczywiście świetnie jest grać w klubach poza Holandią i poznawać nowych ludzi różnych narodowości i zobaczyć, jak wyglą-
Powrót do korzeni Wstępy do kolejnych wywiadów mogłyby obecnie być kopiowane z jakiegoś szablonu, bowiem sytuacja wielu zespołów jest bliźniaczo podobna. Ot, holenderski The Spirit Cabinet: napracowali się nad drugą płytą, termin wydania "Bloodlines" był ustalony z pewnym wyprzedzeniem i proszę - nie mogą promować płyty, wszystkie plany legły w gruzach. Plus tej sytuacji jest jednak taki, że gitarzysta już zapowiada, że kolejny album jego grupy będzie bardziej tradycyjny, bez blackowych naleciałości. Urfaust, a Ván Records wydał już sporo ich muzyki, więc przedstawił nas im, a oni postanowili wydać nasze albumy. Mieliśmy z tym szczęście. dają lokalne sceny. Nie graliśmy jeszcze we wschodniej Europie, świetnie byłoby zagrać w Polsce. Plusem takiego podejścia jest również to, że ludzie przychodzą na koncert takiego zespołu ponownie, a do tego reklamują go wśród kumpli, co stopniowo przekłada się na coraz większą publikę i tak kręci się to coraz bardziej? Rzeczywiście tak się dzieje. Nie zawsze, ponieważ nie jesteśmy zbytnio znani i wiele osób nas jeszcze nie słyszało, ale zauważyliśmy, że jak przybywamy na miejsce koncertu, wszyscy zastanawiają się kim jesteśmy, ale po występie wszyscy są bardzo podekscytowani i natychmiast kupują naszą płytę.
"Devils In The Details" to dobra próbka waszych umiejętności i zarazem utwór reprezentatywny dla całej płyty - to dlatego nakręciliście do niego teledysk? Zastanawialiśmy się, jak promować nasz album, pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem jest zrobienie klipu. Potem pytanie brzmiało, z którego utworu powinniśmy skorzystać, ale od razu zgodziliśmy się, że "Devils In The Details" to najlepsza kawałek do takiej promocji, ponieważ jest chwytliwy, krótki i najlepiej
reprezentuje nasz zespół i album. Jeszcze kilkanaście lat temu młode zespoły mogły marzyć, że może kiedyś staną się tak znane jak Judas Priest czy Iron Maiden. Teraz jest to już wręcz nieprawdopodobne. Coraz więcej zawodowych muzyków ma też problemy z utrzymaniem się z grania - słyszy się historie o tym, że nawet bardzo znane zespoły muszą oszczędzać na wszystkim, nie mając na przykład w trasie tech nicznych, co kiedyś było nie do pomyślenia, muzycy muszą chwytać się zwykłych zajęć by przeżyć. Jak więc widzicie przyszłość The Spirit Cabinet za kilka czy kilkanaście lat, tym bardziej, że po pandemii może być jeszcze trudniej, szczególnie takim zespołom jak wasz? Naszym celem nie jest bycie sławnym ani zarabianie na graniu. Wspólne granie naszej ulubionej muzyki, to tylko nasze hobby. Byłoby miło, gdybyśmy mogli zrezygnować z pracy i w ciągu dnia spędzać czas w studio albo koncertować, i dostawać za to mnóstwo gotówki, ale myślę, że to tylko niedościgłe marzenie każdego współczesnego muzyka. Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Paweł Gorgol
To świetnie! Nie ma jednak co ukrywać, że młodej kapeli, nawet złożonej z doświadczonych czy w pewnych kręgach rozpoznawal nych muzyków jest ciężko, szczególnie z tego względu, że teraz metalowych zespołów jest od licha i ciężko się czymś w tym natłoku wyróżnić? Po prostu musisz się czymś wykazać. Jeśli grasz dobrą muzykę, zawsze znajdą się ludzie, którzy zwrócą na nią uwagę, nawet jeśli cię nie znają. Chyba, że wylądujesz na niewłaściwym festiwalu, z zespołami tylko w określonym podgatunku. Jeśli dostaniemy rezerwację na festiwal z tylko grupami blackmetalowymi, może się zdarzyć, że nikt nie polubi naszej muzyki z powodu czystego wokalu i powolnych riffów. Ale staramy się tego unikać. Teraz doszła do tego epidemia koronawirusa i życie, nie tylko muzyczny świat, stanęło na głowie. Nie ma koncertów, nie możecie pro mować "Bloodlines" - można się wkurzyć, ale nie ma co załamywać rąk, tylko myśleć o tym, co będziecie robić, gdy sytuacja wróci do normy? Tak, nie możemy zrobić zbyt wiele. Najważniejsze jest zachowanie zdrowia, a promocja naszego albumu będzie naszym kolejnym problemem. Tymczasem wciąż piszę nowe utwory i próbuję wykorzystać tę okropną sytuację jako źródło inspiracji. Wiele zespołów wydaje swe płyty samodzielnie, ale wy obraliście inną taktykę i szukaliście wydawcy. Jak okazało się z powodzeniem, dzięki czemu wasze oba albumy ukazały się nakładem Ván Records, czyli według nich też macie to coś? Nasz wokalista udziela się także w kapeli Foto: The Spirit Cabinet
THE SPIRIT CABINET
113
Bycie metalowcem oznacza również bycie fanatycznym kolekcjonerem Oz ze szwajcarskiej grupy Piranha to naprawdę wyluzowany koleś, z którym chętnie napiłbym się piwa, gdybym tylko miał okazję. W poniższym wywiadzie w swój dość wesołkowaty sposób opowiedział nam o historii zespołu, debiutanckiej płycie "First Kill" oraz o tym, jak z kumplami lubią spędzać czas. HMP: Witaj. Piranha istnieje od 2013 roku, ale wcześniej udzielałeś się w rożnych kapelach. Zdradzisz coś więcej na ten temat? Oz "Atom Smasher": Przede wszystkim chciałbym podziękować za chęć rozmowy z nami, a właściwie tylko ze mną. Mam nadzieję, że uda mi się reprezentować tutaj cały zespół najlepiej, jak to tylko możliwe. A więc zacznijmy od początku. Prawie każdy z nas był wcześniej związany z innymi kapelami. Ale jest jeden naprawdę zabawny fakt dotyczący George'a i mnie. Jak zapewne wiesz, jestem jednym z założycieli grupy Excruction powstałej w 1983 roku. W 1986 roku zdecydowałem się
nów założenia nowego zespołu. Czytałem gdzieś, że na dobrą sprawę Piranha powstała podczas imprezy przy grillu i piwie. Czy to prawda? Cholera, nie inaczej! (śmiech). Jak każdy może się domyślić, Andy, George i ja utrzymywaliśmy naszą przyjaźń nie tylko na polu muzycznym. George właśnie zadzwonił do mnie pewnego dnia i zaprosił mnie na B&B (grill i piwo). Wiesz co, patrząc teraz wstecz, podejrzewam, że George wówczas zaplanował założenie nowego zespołu i że to był prawdziwy cel tej imprezy. Ale żarty na bok, trochę piw i kieł-
szość czasu ich nie używamy. Ale to nie jest tak, że nie lubimy jego riffów, a la contraire mon am? (śmiech). Nie, po prostu czekamy na tak zwaną magiczną chwilę. Wiesz, kiedy grasz razem i z pomysłem, czujesz, że dzieje się coś wyjątkowego. I wiemy, że to jest to wtedy, gdy patrzymy na siebie z podziwem, a ostatecznym potwierdzeniem jest to, że George śmieje się z ostatniego tonu. (śmiech) Jak powiedział kiedyś Ronnie James Dio podczas nagrywania "Holy Diver", wiedzieli, że to będzie coś wielkiego. Właśnie wydaliście Wasz nowy album "First Kill". Jak długo żeście nad nim pracowali? Uff, zajęło nam to cholernie dużo czasu. Właściwie to nagraliśmy całość dwukrotnie. Tak, dobrze słyszałeś, dwa razy. Najpierw nagraliśmy album w naszej sali prób. Basista, który był z nami w tym czasie, zajmował się całą inżynierią i nagraniami. Kiedy całość została w zasadzie skończona, a następnym krokiem było ostateczne miksowanie i mastering, zrobiło się naprawdę paskudnie. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale wynik był taki, że wszystkie ścieżki uległy zniszczeniu i to nieprzypadkowo. Były więc teraz dwie rzeczy do zrobienia, wymyślenie nowego planu i szukanie nowego basisty. Zajęło nam to więc kolejne sześć mieięcy. Od tamtej pory mamy zasadę, że nigdy nie planujemy imprezy z okazji wydania, dopóki nie weźmiemy finalnego produktu w swoje ręce. Musisz wiedzieć, że za każdym razem, gdy Piranha planuje przyjęcie z okazji wydania, sprawy nie układają się tak, jak powinny. (śmiech). Czyli rozumiem, że proces powstawania tej płyty to dość trudne doświadczenie. Rzeczywiście, nie było ono łatwe. To znaczy, po takim doświadczeniu wiele zespołów dało by sobie siana. Ale na szczęście wyszliśmy z tego dużo silniejsi. Nawet nasza przyjaźń stała się silniejsza. To był moment, w którym zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy właściwymi facetami robiącymi razem właściwą rzecz. Szczerze mówiąc, nigdy nie czułam się w zespole tak dobrze, jak z tymi gośćmi. Cóż, w sumie to było prawdziwe tour de force, ale wynik tego wszystkiego jest najważniejszy, prawda?
Foto: Piranha
odejść i zgadnij, kto został moim następcą? Dokładnie! To rzeczywiście był George. A więc… w miarę upływu lat i na próżno także wielu zespołów, George i ja spotkaliśmy się w 2005 roku, ponieważ planowano ponowną reaktywację Excruction. Ale tym razem ze wszystkimi członkami, którzy kiedykolwiek niej grali. W ten sposób poznałem George'a po raz pierwszy. Potem George odszedł około 2008 roku, a ja podążyłem tymi samymi krokami w 2010. Rok później ponownie spotkałem George'a na koncercie i powiedział: "Hej! czy to prawda, opuściłeś Excruasion?" i nie czekając na żadną odpowiedź, po prostu poprosił mnie, bym dołączył do nowego projektu o nazwie 2Black. Tak więc nasz dynamiczny duet został ponownie zjednoczony To właśnie w 2Black spotkałem Andy'ego po raz pierwszy. Gdy w 2Black zaczęło robić się paskudnie, wszyscy trzej zdecydowaliśmy się odejść. Właściwie w tamtym czasie nie było jeszcze żadnych pla-
114
PIRANHA
basek później, Adrian (Son of Satan, jak śpiewało Running Wild ) inny nasz przyjaciel powiedział: "Cześć, świetnie się ze sobą dogadujecie, dlaczego po prostu nie założycie zespołu?" Spojrzeliśmy na siebie i jestem pewien, że każdy z nas pomyślał wówczas to samo: "Adrian (Son of Satan - to mi się nigdy nie znudzi) może mieć rację…". Po prostu zgodziliśmy się to zrobić, a potem sam wiesz kto podrzucił kolejną ideę "Chłopaki, myślę, że powinniście nazwać Wasz zespół Piranha !" Więc tak to było. Na szczęście nie musieliśmy płacić Adrianowi (Son Of Satan! Dobra, dobrze, przestaję) za wszystkie jego pomysły (śmiech). Powiedz mi, czy zazwyczaj tworzycie razem swoją muzykę, czy może tylko niektórzy z was są za to odpowiedzialni? Zwykle razem, dlatego tak długo trwa wymyślanie nowych kawałków. To znaczy, George czasami pisze w domu riffy, ale przez więk-
No prawda. A co z tekstami? Czy ich przesłanie jest dla Was istotne? Mhh… szczerze, to jest pytanie do Andy'ego. Podałby ci więcej szczegółów na ten temat. Ale mogę Cię zapewnić, że teksty są dla niego bardzo ważne, tak jak i dla nas. Andy wnosi do tekstów wiele ze swojego codziennego życia. Większość z nich pochodzi z jego osobistych doświadczeń, a niektóre są czymś w rodzaju krytyki społeczeństwa. Ale nie ze słynnym palcem wskazującym na kogokolwiek. Raczej jest to pisane z punktu widzenia autorefleksji. Jeśli chodzi o teksty, powiedziałbym nawet, że mają one nieco punkowy charakter. Zdecydowaliście się wydać ten album jako CD oraz wersję cyfrową. Który z tych formatów jest Ci bliższy i dlaczego? Myślę, że nam wszystkim zdecydowanie bliżej do nośników fizycznych. Bycie metalowcem oznacza również bycie fanatycznym kolekcjonerem. Chociaż nie jestem w tym szczególnie ortodoksyjny. Radio w moim samochodzie nie posiada odtwarzacza CD. Z tego też powodu naprawdę zacząłem doceniać wszystkie platformy streamingowe. Z drugiej strony mam na myśli, że to są znaki czasu, prawda? Jeśli
chcesz, aby Twoje materiały zostały wydane, musisz być otwarty na wszystkie nowe technologie. Nawet AC/DC musiało to zaakceptować. Okej, to prawda, zaproponowano im grube miliony, żeby w końcu wydać ich dyskografię na iTunes. Ale w rzeczywistości Angus Young bardzo długo odmawiał przejścia na technologię cyfrową, ponieważ a) zbiera tylko winyle i b) nigdy nie wiedział, jak używać iPoda (śmiech). Skoro już padł temat winyli, to myślę, że okładka albumu wyglądałaby dobrze w formacie dużej, czarnej płyty. Czy są na to szanse? Chcielibyśmy, aby płyta została wydana jako winyl. Wyobraź sobie, jak świetnie wyglądałaby okładka Roberta. Ale to nie była kwestia wyboru, to była tylko kwestia pieniędzy. Początkowo naprawdę myśleliśmy o szukaniu jakiejś wytwórni, która wydałaby to na winylu. Nie żeby ten pomysł był pogrzebany ale dziś są na to małe szanse. Naprawdę chciałbym żeby został on wydany przez No Remorse Records. Moja absolutnie ulubiona wytwórnia płytowa. Myślę, że następnym razem, gdy będę na festiwalu, powinienem porozmawiać z ekipą No Remorse… Myślę, że byłby to świetny pomysł. Jeśli byliby zainteresowani, kupiłbym w zamian jakieś płyty (śmiech). Zabawną rzeczą jest fakt, żeby zrozumieć całą koncepcję tego obrazka, powinniśmy spojrzeć na tył płyty. Skąd pomysł na taką grafikę? To, co mieliśmy na myśli, to przede wszystkim klasyczna okładka thrash metalowa nawiązująca do lat 80-tych. Myślę, że to George przywołał pomysł gigantycznej zabójczej piranii wynurzającej się z głębin. Pomysł ten spodobał mi się od pierwszej chwili, będąc wielkim fanem wszystkich części "Szczęk". Więc zainspirowały nas wszystkie te filmy, które zapewne znasz i było jasne, że przy takiej nazwie zespołu nie ma zbyt wielu opcji. Ale jeśli odnosisz się do tego cholernego bałaganu, to już nie był nasz pomysł. Szczerze mówiąc, nie lubimy patrzeć, jak ludzie są zabijani. Roberto wymyślił ten projekt i po prostu nam się spodobał. "First Kill" ukazało się pod szyldem Ozmosis Records. Wolisz nagrywać dla wytwórni czy być niezależnym i samodzielnie wydawać albumy? Muszę powiedzieć, że to zależy. To znaczy, jeśli jesteś w stanie zarabiać na życie z wydawania własnych płyt, to jest to absolutnie wspaniałe. Ale ponieważ doświadczyłem całej ciężkiej pracy, jaką George włożył w to wydawnictwo, mając poza zespołem normalną pracę, uważam, że byłoby wspaniale, gdyby wytwórnia mogła wykonać całą tę robotę. Żadne pieniądze na tym świecie nie są w stanie odwdzięczyć się ciężkiej pracy George'a, kiedy nasz debiut w końcu został wydany. Ozmosis Record była początkowo wytwórnią, którą założyłem, aby wydawać wszystkie moje inne projekty. Ale ponieważ sprawy nie potoczyły się tak, jak planowałem, wpadłem na pomysł, aby nasz debiut był pierwszym oficjalnym wydawnictwem Ozmosis Records i w jakiś sposób być dumnym z tego, że jest to numer 001. Album, o którym rozmawiamy, ukazał się kilka miesięcy temu. Co myślisz o reakcjach i opiniach na temat Waszej muzyki? Słyszałem, że boisz się czytać recenzji w takich magazynach, Metal Hammer lub Rock
Hard. Czy w końcu się przełamałeś i to zrobiłeś? (śmiech) Dostaliśmy świetne recenzje. Byliśmy zaskoczeni wielką akceptacją na scenie. Jest taki kanał na YouTube "New Wave Of Old School Thrash Metal - NWOOSTM", który być może znasz. OK, więc właśnie zapytaliśmy ich, czy chcą umieścić naszą muzykę na swoim kanale. Tak więc pierwszego dnia "First Kill" pojawiło się na YouTube, było mnóstwo wyświetleń, wiele świetnych reakcji i fantastycznych opinii. Szczerze mówiąc, byłem trochę przytłoczony. Parę dni zajęło mi uświadomienie sobie, co się dzieje. Tak, w końcu się udało, ale nie dlatego, że szukałem recenzji, ale dlatego, że moi przyjaciele właśnie publikowali recenzje na moim WhatsApp, nie miałem innego wyboru, aby to zrobić (śmiech). Jedynie recenzja w Rock Hard była pewnym rozczarowaniem. Kończyło ją zdanie w stylu "Tylko dla tych, którzy mają za dużo pieniędzy i nie wiedzą na co je wydać". Okej, teraz mogę się z tego śmiać. Po prostu płyta nie trafiła w gust tego dziennikarza opinię i miał prawo wyrazić to, co myśli. Ale Frank Albrecht z Deaf Forever napisał nam fantastyczną recenzję. Grasz klasyczny thrash metal, ale jestem pewien, że masz bardzo różne zainteresowa nia muzyczne. Zgadłeś. Jeśli chodzi o siebie, to naprawdę kopie NWOBHM, żeby nie powiedzieć, że jestem wielkim fanem tego ruchu. Szczerze mówiąc, wolę ten styl. Również dobry, staroświecki amerykański metal jest jednym z moich ulubionych gatunków w metalu i gdybym miał wymienić wszystkie zespoły, to nigdy by się nie skończyło. By wymienić tylko kilka, Kiss, AC/DC, MSG, Venom, Hellhammer, Rush, Tygers of Pan Tang, wszystko, co kiedykolwiek wydało Black Sabbath, wczesny Judas Priest, Scorpions, Motörhead, Baron Rojo i tak dalej. Na przykład George jest wielkim fanem Uriah Heep, The Sweet, Anvil i Status Quo. W zespole jest kilku facetów, którzy słuchają takich rzeczy jak The Haunted, Alter Bridge, Five Finger Death Punch i Dream Theater. To, co naprawdę mi się przydarzyło po koncercie, to to, że dziewczyna podeszła do mnie i uderzyła mnie w ramię, a ona powiedziała: "Jak śmiesz! Widząc was na scenie w koszulkach Scorpions i Uriah Heep, pomyślałem, że też tak gracie… Po prostu wciąż nie mogę w to uwierzyć!" (śmiech) Hej człowieku, przysięgam, śmiałem się do rozpuku! Przyznaję, że jakoś tam ją nawet rozumiem. (śmiech). Jeśli przyjrzysz się naszym utworom, przypuszczam, że dostrzeżesz, że wpływ nie tylko zespołów thrashowych. Na przykład "Rage of Fire", "Target Failed" i "No More Voices" to tylko kilka z nich. Wasz styl narodził się spontanicznie, czy jest to efekt kompromisów? To było rzeczywiście spontaniczne. Nie chcieliśmy w pierwszej kolejności wkładać się w kaftan bezpieczeństwa. Od początku obowiązywała zasada, że nie ma reguł. Robimy to, co chcemy. Uwielbiamy czerpać z innych styli w naszej muzyce. Ale nie narzucamy sobie tego. Nasz główny celem jest to, aby każdy w zespole czuł się komfortowo z tym, co robi. Wygląda na to, że w zespole mamy jakieś ukryte lub niewypowiedziane prawo weta? Jeśli choćby jeden z nas nie jest zadowolony z pomysłu, to go odrzucamy (śmiech).
podgatunków klasycznego metalu. W dzisiejszych czasach mamy wiele młodych zespołów grających heavy / thrash metal i bardzo trudno jest być na bieżąco do tego stopnia, by nie przegapić co ciekawszych rzeczy. Nie boisz się, że tej scenie grozi pewne przeładowanie? Cóż, hipokryzją byłoby stwierdzenie, że boję się bardzo przesyconej sceny, ponieważ Piranha jest jej częścią. Ale wiem, co masz na myśli, bardzo trudno jest naprawdę dogonić wszystkie nowe zespoły. Chodzi mi o to, że to wspaniale, że tak wielu młodych i utalentowanych ludzi utrzymuje przy życiu ducha metalu, ale nie sposób ich wszystkich słuchać. A szkoda, bo jestem pewien, że jest tak wiele świetnych zespołów, które nigdy nie osiągną popularności, ponieważ nikt nie wie, że istnieją. Ale jeśli się nad tym zastanowić, to samo stało się z ruchem NWOBHM, a także z amerykańską sceną metalową. Dzięki internetowi możemy teraz odkryć wszystkie współczesne i dawne pasma. Zbyt wiele pasm znalazło się w zasięgu radaru. Muzyka zespołów, o których istnieniu mało kto pamięta dziś jest w zasięgu ręki. W tym momencie naprawdę doceniam, że jest teraz tak wiele wytwórni, które wypuszczają te wszystkie utracone klejnoty… i to może być jedno z wyjaśnień, dlaczego klasyczny metalowy styl znów jest tak popularny w dzisiejszych czasach. Jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość? Cóż, na pierwszym miejscu lub z krótkoterminowego punktu widzenia, w planach jest promowanie "First Kill" koncertami. Ale niestety, z powodu tego całego covid-a, wszystkie gigi zostały odwołane. Naprawdę nie wiem, czy ten jeden koncert w maju się odbędzie. Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa. Brak prób zespołu w tej chwili, żadnych występów. Niestety taka jest rzeczywista sytuacja. Przynajmniej potwierdzono nam, że zagramy na festiwalu w październiku tego roku tutaj, w Szwajcarii, i nie możemy się doczekać. Jesteśmy naprawdę wygłodniali i gotowi do gry na żywo!. Dziękuję bardzo za ten wywiad. W imieniu całego zespołu dziękujemy! Bardzo to doceniamy. A także dziękujemy za utrzymanie ducha metalu przy życiu dzięki waszemu zaangażowaniu w metalową społeczność. Keep It Loud, Keep It Heavy! Bartek Kuczak
Obserwujemy wzrost popularności różnych
PIRANHA
115
ponowne spotkanie, ale to nie było by fair w stosunku do byłych członków Crusader czy nowych chłopaków. Chcemy być oceniani za nasze własne zasługi, a nie za coś z przeszłości.
Własna tożsamość Chociaż nie popisali się co do wyboru nazwy, bo kilku metalowych łowców działało bądź wciąż działa już od lat 80., to jednak Belgowie z Hunter mają coś do powiedzienia. Grają bowiem tak jak w latach 80., tradycyjny heavy w ich wykonaniu jest dynamiczny, surowy i nie pozbawiony też melodii, a do tego brzmi jak należy, bez cyfrowego posmaku. W dodatku zespół tworzą doświadczeni muzycy, a nazwy ich wcześniejszych zespołów na pewno obiły wam się o uszy. HMP: Pewnie korzystacie z internetu, tele fonów komórkowych czy innych dobrodziejstw współczesnej cywilizacji, ale muzycznie wciąż tkwicie w latach 80. - dlatego, że właśnie wtedy tradycyjny heavy metal przeżywał największy rozkwit, co mogliście też chyba na bieżąco obserwować? David Walgrave: Niektórzy z nas codziennie używają nowoczesnych technologii, ale to nie zmienia faktu, że większość z nas (jeśli nie wszyscy) uważa, że najlepsza muzyka rockowa i metalowa została stworzona w latach 80. Co staramy się zrobić z Hunterem, to tworzyć metal bez podgatunków. Metal, któ-
ją, inspiracje się zmieniają, ambicje się zmieniają. Było kilku nowych muzyków w zespole i wchodziliśmy do studia bez większego przygotowania. Ostatni album był faktycznie końcem Crusader, ale chyba wyszło to nam wszystkim na dobre, chociaż można było to przewidzieć, albo nawet uniknąć. Liczycie, że teraz powiedzie wam się bardziej, że mamy obecnie czasy bardziej sprzy jające takiej muzyce? Joost Vlasschaert: Nie mam pojęcia. Na początku stulecia było zapotrzebowanie na tradycyjny metal wraz z bardziej śpiewającym
Foto: Gino Van Lancker
ry gra Metal Church. Metal, który nie jest thrashem, power, black czy death metalem, tylko po prostu metalem. Hunter to swoista kontynuacja Crusader, zespołu dość znanego w metalowym podziemiu na początku lat dwutysięcznych. Co sprawiło, że po bardzo udanej płycie "Fools" zanotowaliście za sprawą kolejnego albumu "SkinClad" spadek formy, a ostatecznie zespół rozpadł się? Joost Vlasschaert: Chciałbym podkreślić, że nie mam nic wspólnego ze "SkinClad". Opuściłem zespół przed tym, z powodu nieprzejednanych różnic z jednym z muzyków Crusader. Szkoda, bo mieliśmy tendencję zwyżkową. Hunter jest kontynuacją Monster Joe, tak jak kontynuacją Crusader, bowiem od dwudziestu lat gram w sekcji rytmicznej. David Walgrave: Dużo się wydarzyło między "Fools" a "SkinClad". Ludzie się zmienia-
116
HUNTER
wokalistą niż z mrukiem. Obecnie scena jest zdecydowanie mniejsza. Dobrze jest otrzymywać entuzjastyczne recenzje, ale musimy wyjść i zagrać na żywo, jeśli chcemy zyskać na popularności. David Walgrave: Cóż, istnieje ten wzrost Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu i częściowo nas pociągnął, ale nawet nie wiem czy tam należymy. To nie coś, czego jesteśmy świadomi, czy też do czego aktywnie aspirujemy. Nie rozważaliście wznowienia działalności pod nazwą Crusader? Nowy zespół to nowy rozdział i musi towarzyszyć mu nowy szyld, nawet jeśli trzeba zaczynać wszystko od zera? Joost Vlasschaert: To nie jest Crusader, nigdy nie było żadnej rozmowy na temat użycia tej nazwy. To nowy zespół, który gra nową muzykę. Zdecydowanie byłoby łatwiej zrobić
Musicie mieć w sobie sporo determinacji, żeby znowu przechodzić przez to wszystko od początku: koncerty w małych klubach/ pubach dla garstki słuchaczy, mozolna promocja czy dokładanie do grania to przecież norma w przypadku początkujących zespołów? Joost Vlasschaert: To jest to, co robimy. Musisz być szalony, jeśli chcesz grać w zespole. (śmiech) Jednak z wyborem nazwy nie popisaliście się, podobnie zresztą jak przy wyborze szyl du Crusader: pamiętam amerykański Hunter, za sprawą dwóch świetnych płyt znany jest również niemiecki, a do tego również w Polsce już od 1985 roku nieprzerwanie pod taką nazwą właśnie nazwą działa bardzo popularny u nas metalowy zespół - nie mogliście wysilić się bardziej? (śmiech) Joost Vlasschaert: Przysięgam, że gdy zdecydowaliśmy się na nazwę, zrobiliśmy przeszukanie sieci i nie znaleźliśmy żadnych aktywnych zespołów z tą nazwą. Uznałem to wtedy za zaskakujące. Ale jeśli nazwa zespołu nie jest całym zdaniem, to niestety wszystko inne jest praktycznie zajęte… David Walgrave: Ja znalazłem polski zespół, ale myślałem, że tworzyli metal po polsku i nie są zbyt znani poza Polską. Staraliśmy się wymyślić coś "ekstra", ale wszystko brzmiało jak sztucznie wygenerowana nazwa zespołu. Chcieliśmy coś krótkiego, tak jak Joost powiedział, wszystko jest wtedy zajęte. Zważywszy na wasze doświadczenie mogliście pominąć niemal obowiązkowy dla wielu debiutantów etap grania coverów i docierania się, od razu tworząc zręby autorskiego materiału? Joost Vlasschaert: Biorąc pod uwagę tak wiele lat naszego doświadczenia, to dość żenujące przyznać się, że żaden z nas tak naprawdę nie jest tekściarzem. Więc był to dla nas właściwie nowy rozdział. Gramy z tym składem już od kilku lat, więc muzycznie jesteśmy całkiem blisko siebie. Pisanie utworów jest wspólnym wysiłkiem zespołu, każdy wykłada na stół swoje pomysły i sugestie. David Walgrave: Jako zespół znamy wiele coverów, ale nie ćwiczymy wszystkich cały czas. Gdy mamy koncert, zazwyczaj gramy jeden cover, by dopełnić set i dać ludziom chwilę oddechu w przerwie z czymś, co rozpoznają. Od początku świadomie postawiliście na całkowitą niezależność czy fakt samodzielnego wydania "Hunter" wynika z braku zainteresowania wytwórni waszą muzyką? Joost Vlasschaert: Nie szukaliśmy kontraktu. Szczerze mówiąc, nagrania miały iść na demo, ale gdy usłyszeliśmy rezultat, zdecydowaliśmy, że równie dobrze możemy je wydać. Jeśli jakaś wytwórnia wykaże zainteresowanie, oczywiście przedyskutujemy kwestię kontraktu. Wytwórnia nagraniowa może otworzyć wiele drzwi. Ale myślę, że musimy zdobyć więcej rozgłosu, by wzbudzić jakieś prawdziwe zainteresowanie.
Musieliście więc sfinansować cały ten proces sami, począwszy od nagrań, skończy wszy na produkcji płyt, ale zdołaliście to jakoś ogarnąć bez konieczności zastawiania domów czy brania kredytów? Joost Vlasschaert: Tak naprawdę to był jeden z najtańszych albumów, jakie nagraliśmy. Nagraliśmy wszystko przez weekend i potem spędziliśmy kilka dni przy miksie. Nie usiłowaliśmy stworzyć albumu "Hysteria", jeden wystarczy…(śmiech) To nagranie analogowe - zależało wam na tym, by ten materiał nie tylko muzycznie, ale też od strony brzmieniowej był jak najbardziej zakorzeniony w latach 80., stąd pomysł pracy w Rhythm Cage studio? Joost Vlasschaert: Właściwie to tak. Zainspirowałem się książką o historii Neat Records i ich podejściu do tworzenia albumów. Nie chcieliśmy nowoczesnego, skompresowanego i przekombinowanego brzmienia. Chcieliśmy mieć pełne odzwierciedlenie tego, jak zespół brzmi na żywo. Dlatego też na albumie nie ma prawie żadnych dogrywek. Wszystkie podstawowe ścieżki zostały nagrane na żywo, my po prostu dodaliśmy osobno solówki i wokale. David Walgrave: Nigdy nie byłem tak odprężony podczas nagrywania albumu. Może to być coś bardzo stresującego, a tym razem bawiłem się podczas nagrywania i jestem zadowolony z moich wokali. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.
równowagi i wykorzystanie wszystkich dostępnych narzędzi w taki sposób, by płyta brzmiała dobrze i na swój sposób oryginal nie, nie tak samo jak wiele innych? Joost Vlasschaert: Tak. Koncept był taki, by uchwycić naturalne brzmienie Hunter. Od razu nasuwa się pytanie czy przy takiej dbałości o brzmienie tego albumu myślcie też o jego wersji winylowej? Joost Vlasschaert: Były rozmowy na temat wydania winylowego, ale chcemy zrobić to poprzez wytwórnię. Czujemy, że potrzeba nam marketingowego wsparcia wytwórni, by było to się udało. To album czy minialbum, zważywszy jego czas trwania, niewiele przekraczający 25 minut? Joost Vlasschaert: Jak powiedziałem wcześniej, miało to być demo, więc… po prostu nazywam to "wydaniem". Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że zostanie wydane na CD naciskałbym, by dodatkowo nagrać cover. Z
swych poprzednich zespołów albo covery? Joost Vlasschaert: Jesteśmy zajęci pisaniem nowych utworów. Kilka z nich znalazło już miejsce na naszej setliście. Robimy również jeden lub dwa covery, by dodać trochę pikanterii. Myślę, że dla obecnego fana metalu, 50minutowy występ jest wystarczająco długi. Z Monster Joe robiliśmy wielkie trzygodzinne sety, jeśli tłum żywo reagował. Nie uważam, żeby teraz to się udało. Nie gramy też, utworów poprzednich zespołów, chcemy tworzyć naszą własną tożsamość. Przeszłość jest za nami, Hunter to przyszłość. "Hunter" jest dla was czymś więcej niż tylko debiutancką płytą, nowym otwarciem i szansą na szersze zaistnienie po wielu latach grania czy też przeciwnie, to się dla was nie liczy, bo najważniejsze jest to, że robicie co uwielbiacie i możecie się w tym speł-niać? Joost Vlasschaert: Dla mnie osobiście liczy się muzyka. Interesuję się heavy metalem od 1982 roku. Zacząłem grać na gitarze, bo
Siedem utworów w jeden weekend to niezły wynik - musieliście mieć wszystko perfekcyjnie przygotowane? Joost Vlasschaert: Musisz znać kawałki od początku do końca a potem iść na całość. Bycie dobrze przygotowanym to faktycznie połowa sukcesu. Potem zrelaksuj się i baw się. To ma być zabawa, nie ciężka praca. Mieliście jeszcze w końcu lat 90. szansę pra cować w takich studiach, nagrywać na taśmę, czy też już wtedy nikt nie używał anal ogowego sprzętu, cyfra rządziła już niepodzielnie? Joost Vlasschaert: Miałem moją pierwszą sesję nagraniową w roku 1991. Była w stu procentach analogowa, 24 ślady do nagrania. Każda sesja, którą odbyłem od tamtego czasu była już na jakiś cyfrowym nośniku. David Walgrave: Pamiętam studio w późnych latach 90., które nadal pracowało na Atari ST (to komputer z lat 80.). Myślę, że studia szybko weszły w rozwój cyfrowy, przejęły nawet oldschoolowy sprzęt. Cokolwiek, byleby działało! Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy kolosal nych różnic pomiędzy pracą w studio cyfrowym a analogowym, chociaż wy pewnie też przy nagrywaniu "Hunter" korzystaliście z nowoczesnego sprzętu, choćby przy miksie czy masteringu? Joost Vlasschaert: Studio to miks sprzętu cyfrowego i analogowego. Konsola do miksowania i sporo sprzętu to oldschoolowy analog, lecz faktyczne nagranie zostało zrobione na komputerze. Nikt nie używa już taśm. Ułatwia to zdecydowanie życie podczas edytowania i miksowania. Sztuką jest więc zachowanie we wszystkim
Foto: Gino Van Lancker
ośmioma kawałkami i 30 minutami byłoby to tak długie, jak większość albumów Van Halen. (śmiech) Nie ma więc co zapychać płyty słabszymi utworami, szczególnie teraz, kiedy trudno jest przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej? Joost Vlasschaert: Jedną z najgorszych rzeczy, jeżeli chodzi o lata 90. (poza tym, że prawdziwa muzyka była spychana do podziemia na rzecz gówna), było to, że każdy zespół decydował, że musieli wypełnić całą płytę CD muzyką. Więc mieliśmy 75-minutowe albumy, gdzie połowa utworów to zapyFoto: Ross The Boss chacze. Zdecydowanie wolałbym wydać płytę, która ma 30 minut muzyki, którą uważałbym za zabójczą, niż usiłować rozciągnąć czas grania poprzez niepotrzebnie dodawane kawałki, które po prostu nie są wystarczająco dobre. Ale na koncertach możecie mieć problem, bo pół godziny materiału wystarczy na krótki występ festiwalowy, ale już na samodzielny gig w klubie nie bardzo - macie więcej autorskiego materiału, czy też sięgacie po utwory
chciałem być w zespole heavymetalowym. Nie dlatego, że chciałem stać się jakimś mistrzem gitary i grać cokolwiek. Heavy metal albo nic. Hunter to zespół, który ma odpowiednie połączenie talentu i osobowości, by sprawić, że granie świetnej muzyki to zabawa. To jest wszystko, co się dla mnie liczy. Wszyscy mamy zwykłą pracę, wszyscy wiemy, że nie staniemy się bogatymi gwiazdami rocka. Więc to, co nam zostaje to próbować i stać się najlepszą wersją Hunter, jaka jest możliwa. Świetnie jest widzieć pozytywne recenzje i reakcje publiki w czasie występów. To zachęca nas do starania się i bycia jeszcze lepszymi. David Walgrave: Najważniejsze jest, że tworzymy muzykę podczas weekendów. W czasie kwarantanny nie ćwiczyliśmy przez trzy miesiące. Szybko orientujesz się, czego ci brakuje, jak coś swędzącego, czego nie możesz podrapać. Lubię występować na żywo, ale po kwarantannie mogę szczerze powiedzieć, że lubię też ćwiczyć. (śmiech) Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Kacper Hawryluk
HUNTER
117
wywołany wirusem! Muzyka wciąż przechodzi przez Internet i socialmedia. Po prostu wciąż gramy w domu i zapisujemy nowe pomysły, szykujemy się na następny występ i będzie to naprawdę fajna heavymetalowa impreza.
Heavymetalowa impreza W marcu włoski kwintet Hellraiders wydał pierwszy album "Fighting Hard". Co stało się chwilę później wiemy doskonale, ale zespół w żadnym razie nie odpuścił. Koncertować rzecz jasna nie mogą, ale promują płytę na wszelkie możliwe sposoby, pracują też nad nowym materiałem. W oczekiwaniu na jego premierę warto sprawdzić singlowy "Beat To Death" i pozostałe utwory z ich debiutu, bo to siarczysty, metalizowany rock'n'roll na modłę wczesnego NWOBHM, za sprawą wokalistki wymarzony dla fanów Girlschool czy Rock Goddess. HMP: Wydanie debiutanckiego albumu to dla każdego zespołu święto nie lada. Wy czekaliście na to kilka ładnych lat, a kiedy wszystko udało się nagrać, dopiąć i wydać... premiera "Fighting Hard" w połowie marca zbiegła się w czasie z pandemią koronawirusa. Pech to mało powiedziane? Sirio: Cóż, przede wszystkim dzięki za wywiad i zainteresowanie naszym zespołem, jestem Sirio, basista Hellraiders. Prawda, pieprzony koronawirus rozprzestrzenił się po Europie i świecie w momencie wydania "Fighting Hard". W pierwszej chwili pomy-
Szczerze mówiąc nie jestem ekspertem od wirusologii, może faktycznie sytuacja powinna być bardziej kontrolowana już od jej pierwszych sygnałów, ale nie czuję potrzeby, by osądzać to wszystko. Teraz najważniejsze jest, by wydostać się z tego bałaganu i ponownie zacząć bujać się razem, wszyscy metalheads na całym świecie. Sycylia przez jakiś czas była odcięta od reszty kraju, nie było połączeń morskich i lot niczych. Teraz chyba sytuacja już się stabi lizuje, ale do normalności jeszcze daleko?
Dobrze, że mamy Internet, bo inaczej byłoby wam bardzo trudno promować "Fighting Hard". Swoją drogą to ten tytuł nabrał obec nie zupełnie innej wymowy, nieprawdaż, a wy możecie próbować załatwić koronawirusa podmetalizowanym rock'n'rollem? Tak, pasuje idealnie do obecnej sytuacji, to jeden powód więcej by przesłuchać naszą muzykę, prawda? Nie było to planowane, wybraliśmy tytuł albumu wybierając po prostu tytuł jednego z utworów i jak widać, wszystko w życiu jest możliwe. Możemy użyć tytułu "Fighting Hard" jako hymnu wojny z wirusem i na pewno pokonamy koronawirusa naszą muzyką, w przeszłości rock and roll zawsze wygrywał! "Fighting Hard" jest dostępna na różnych platformach, choćby Spotify, iTunes, Amazon czy YouTube, macie też profil na Bandcamp - cyfrowe formaty wydawnictw to obecnie podstawa funkcjonowania każdego zespołu, nawet podziemnego? Oczywiście, to najlepszy sposób na rozprzestrzenienie muzyki; czasami technologia pomaga, nawet jeśli nie jestem jej wielkim fanem (wciąż słucham moich starych LP i CD), nawet jeśli moim osobistym zdaniem nie ma lepszego miejsca niż scena, by zachęcić ludzi do swojej muzyki. Dzięki Infernö Records wasz debiutancki album jest też dostępny na kompakcie i kase cie. A co z wersją winylową, bo to przecież muzyka idealnie pasująca do tego nośnika? Tak, muszę podziękować Fabienowi i Infernö Records za szansę, którą nam dał, jest naprawdę świetnym facetem i szefem wytwórni, bardzo go szanuję i jego pracę również. Uwielbiam długogrające płyty i byłoby super wytłoczyć kilka kopi naszego ostatniego albumu, gdyby ktoś był zainteresowany winylową wersją "Fighting Hard", to śmiało kontaktujcie się ze mną, byłoby wspaniale.
Foto: Hellriders
śleliśmy, że to pech, ale myślmy pozytywnie, więcej ludzi przebywa w domu i ma więcej wolnego czasu, by słuchać muzyki i przeglądać sieć, więc nie ma lepszej okazji na odkrywanie nowych zespołów i słuchanie fajnych albumów. Otrzymaliśmy bardzo dobry odzew od fanów, a także wiele niezłych recenzji; tak jak powiedziałem, lepiej myśleć pozytywnie, a dobre wiadomości same dotrą do ciebie. Pewnych sytuacji nie da się przewidzieć, chociaż akurat w tym przypadku już w styczniu można było domniemywać, że nie będzie za dobrze, kiedy wirus się rozprzestrzeni. Włochy znalazły się na pierwszej linii i zostały bardzo doświadczone, w dodatku karnawał okazał się ważniejszy od zdrowia, a wiele decyzji podjęto z opóźnie niem, stąd tak duża liczba zakażonych i zmarłych?
118
HELLRIDERS
Cóż, jako wyspa zwykliśmy być odcięci od reszty kraju (śmiech), więc to nie koniec świata. Mam nadzieję, że sytuacja już niedługo powróci do normalności, nie możemy się doczekać, by podzielić się naszym gorącym materiałem z całym krajem i Europą. Tak na marginesie, Sycylia nie została uderzona przez wirusa tak mocno jak północny region Włoch, więc tutaj nie jest aż tak źle… trzymajmy kciuki. Muzyka w tej sytuacji zeszła oczywiście na dalszy plan. Wściekliście się, byliście załamani czy przeciwnie, podeszliście do tego w ten sposób, że żadna zaraza nie powstrzyma was przed tą rock 'n'rollową misją? Cóż, nie jestem przygnębiony, rozumiem, że są ważniejsze i pilniejsze sprawy, którymi trzeba się zająć, ale oczywiście nikt nie jest w stanie nas zatrzymać, nawet globalny kryzys
Nagraliście na nowo kilka utworów z debiu tanckiej EP-ki "Beat To Death". Jej utwór tytułowy stał się pierwszym singlem z albu mu i nakręciliście do niego teledysk, ale wykorzystaliście też nowsze utwory? Wybraliśmy "Beat To Death" jako teledysk, bo jest bardzo chwytliwy i krótki, jak pocisk, szybki i wściekły z bardzo dobrym refrenem. Planowaliśmy nagrać jeszcze jeden teledysk do nowszego kawałka zanim wirus się rozprzestrzenił, ale musieliśmy odłożyć ten pomysł, na lepsze czasy… Nawiasem mówiąc, zrobiliśmy też lyrics wideo do utworu "Cursed By The Gods" tuż przed oficjalnym teledyskiem to "Beat To Death", można je znaleźć na naszym kanale na YouTube i na kanale Infernö Records. Z tych starszych utworów musicie mieć spory sentyment do "They Live", skoro po dwóch wersjach elektrycznych zdecydowaliście się nagrać też akustyczną - to taki bonus, ciekawostka dla najwierniejszych fanów?
Cóż, akustyczna wersja tego kawałka była grana na próbie dla żartu. Vince zaczął go grać od arpeggio w klimacie klasycznej ballady Scorpions i wszyscy pomyśleliśmy, że jest to za dobre, żeby się zmarnowało. Dlatego zdecydowaliśmy umieścić go jako "ghost track" albo ostatni, finalny kawałek na płycie. Naprawdę bylibyście w stanie zabić za piwo, nawet na najgorszym kacu? (śmiech) Pewnie! Jakieś wątpliwości? Uważaj, Flaminia się za to obrazi! (śmiech) Musicie lubić Motörhead, a zawartość płyty to potwierdza, zdarzało się wam grywać "Nice Boys" Rose Tattoo, ale przedstawiliś cie w swojej wersji "Emergency" Girlschool. Skąd akurat ten wybór, to wasz hołd dla zespołu mającego na Hellraiders znaczny wpływ? Zdecydowanie wielbimy Motörhead, jak można usłyszeć jest to jeden z naszych największych wpływów i wszyscy jesteśmy wielkimi fanami ery NWOBHM, a brzmienie Girlschool pasowało idealnie do głosu Flaminii i naszego stylu, więc to było powodem sięgnięcia po ten właśnie utwór. Sztuką jest chyba wybrać jakiś mniej oklepany cover, bo nowych wersji "Highway To Hell", "Paranoid", "Breaking The Law" czy "Fear Of The Dark" mamy już zdecydowanie za dużo? Prawda, jeśli pomyślisz, że większość klubów tutaj jest pełna zespołów grających covery, które wybierają zawsze te same utwory… Uważam, że podjęliśmy dobrą decyzję oddając honor jednemu z najbardziej wpływowych, kobiecych heavymetalowych zespołów. To co gracie idealnie sprawdza się na scenie, ale o koncertach możecie obecnie - wraz z całym muzycznym światem - póki co tylko pomarzyć. To oczywiście żadna pociecha, że nikt nie gra, ale co w sytuacji, gdy ten stan pandemii potrwa dłużej? Pod koniec roku czy w tym następnym kogoś jeszcze zain teresuje "Fighting Hard", będzie jeszcze co promować? Tak, jak powiedziałem wcześniej, wielu ludzi obecnie ma sporo czasu, by słuchać naszego albumu i gdy to wszystko się skończy, ludzie
Foto: Hellriders
z pewnością będą spragnieni występów na żywo. Ponownie uderzymy wtedy na scenę, dając publice nasz najlepszy występ, jaki jesteśmy w stanie zagrać. Jestem przekonany, że ludzie wciąż będą zainteresowani naszą muzyką, zwolennicy metalu nigdy nie podążali za trendami, a rock'n'roll nigdy nie śpi. Do tego ludzie mają teraz czas, by dobrze nauczyć się tekstów, żeby śpiewać z nami pod sceną (śmiech). A może świat zwolni po tej epidemii na tyle, że będzie tak jak kiedyś, gdy nikt nie mówił na płytę liczącą trzy miesiące, że to staroć, a każdy album był nowy do momentu, gdy fir mujący go zespół wypuścił kolejny po roku czy dwóch? Dobra muzyka nigdy się nie starzeje i z pewnością nigdy nie przemija. Pewnie powinno być tak, jak powiedziałeś, ale my wciąż będziemy grać na żywo nasze nowe i stare kawałki. Oczywiście komponujemy nowy materiał, który znajdzie się na kolejnym albumie. Pomyśl o Saxon, "Wheels Of Steel" i "Strong Arm Of The Law" oba są z 1980 roku i są prawdziwymi arcydziełami… Czasami czas nie robi więc różnicy. Pewnie, są różnice między naszymi najnowszymi kompozycjami, a tymi z "Fighting Hard", ale one wciąż do-
brze reprezentują nasze brzmienie, więc powiedziałbym, że nasz aktualny album będzie nowym, dopóki kolejny nie zostanie wydany, czas oraz to, jak długo nam to zajmie, nie ma znaczenia. Girlschool wciąż grają, niedawno reaktywowały się Rock Goddess czy belgijski Acid fajnie byłoby zagrać z którąś z tych grup nawet krótką trasę, gdy sytuacja wróci już do normy? Byłoby super! Widziałem Girlschool ostatnio we Włoszech na British Steel Festival z tak wieloma dobrymi zespołami i były super fajnie To byłby zaszczyt i przywilej móc dzielić scenę z takim zespołem. Wielu muzyków wykorzystuje ten czas przymusowej bezczynności w jedyny możliwy sposób, to jest komponując. Tak jest też pewnie i u was, może więc wymiernym efektem tego mrocznego czasu będzie nowy, świeżutki materiał, następca przygo towywanego przez kilka lat, niejako pod sumowującego pierwszy okres istnienia zespołu, "Fighting Hard"? Tak, pracujemy nad nowym materiałem, który mamy nadzieję nagrać podczas tego roku, nowe rzeczy są bardziej zorientowane na nurt NWOBHM. Nowy trend zespołu można poczuć słuchając niektórych kawałków na "Fighting Hard", jak "Cursed By The Gods" czy "Prince Of Hell", więc tak, może to być druga faza zespołu w muzycznym sensie. Jednak w tak dziwnej sytuacji jak ta, w której się wszyscy znajdujemy nie uważam, żeby była to faktyczna pierwsza faza czy druga; to po prostu kontynuacja, jak jeden długi etap. Będziemy więc kontynuować na scenie styl z "Fighting Hard" i pierwszej EP-ki, by dać publice okazję cieszyć się całą muzyczną historią naszego zespołu. Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Pawel Gorgol
Foto: Giorgia Gorner Enrile
HELLRIDERS
119
jać się i czerpać radość i energię z muzyki.
Koncept bez telenoweli - Nie kierujemy się kalkulacją typu "co się dobrze sprzedaje", gramy to co lubimy, to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwijać się i czerpać radość i energię z muzyki - mówi Tomasz Hubicki. Słychać to doskonale na drugim albumie Naked Root, a "The Maze" ucieszy zarówno fanów hard'n'heavy, jak też bardziej progresywnego i melodyjnego grania: HMP: Stworzenie drugiej płyty jest zwykle nieco trudniejsze niż tej pierwszej, bo pojawiają się już oczekiwania fanów co do jej zawartości, jakaś presja - jak to wyglądało w waszym przypadku i przy powstawaniu "The Maze"? Tomasz Hubicki: Rzeczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przy drugiej płycie poprzeczka jest ustawiona wyżej niż przy debiucie, sami zresztą ją sobie również tak ustawiliśmy. Staraliśmy się po prostu stworzyć jak najlepszy materiał, więc już na etapie tworzenia, oprócz ogrywania kawałków na próbach, przygotowywaliśmy w warunkach domowego studia ich wersje próbne - szlifowaliśmy formy i brzmienia, pomysły na ewentualne drugie głosy, czwarte i piąte partie gitar, itp.
Szelewa. Utwory które trafiły na płytę "The Maze" powstały w latach 2016 - 2019. Graliśmy wtedy koncerty z materiałem z pierwszej płyty i jednocześnie tworzyliśmy kolejne kawałki. Album jako zwarta całość i forma artysty cznej wypowiedzi w czasach streamingu, cyfrowych singli i coraz mniejszego zaintere sowania ambitniejszymi propozycjami zdaje się coraz bardziej tracić na znaczeniu, ale zdajecie się na to nie zważać, proponując płytę wymagającą od słuchacza nieco więcej uwagi niż debiutancka "Naked Root"? "The Maze" to płyta, która niekoniecznie musi być słuchana w całości "od deski do deski" - każdy z utworów jest niezależny, więc
"The Maze" nie jest klasycznym albumem koncepcyjnym, ale stanowi całość w warst wie tekstowej, bo to opowieść o kobiecie, bohaterce wszystkich utworów. Jak powstała ta historia? Od razu mieliście założenie, że będzie to całość, czy ten pomysł narodził się wraz z postępem prac nad nowym materiałem? Tak jak wspomnieliśmy, utwory i teksty powstawały przez prawie trzy lata. Na początku nie przyjmowaliśmy założenia, że to ma być całość, po prostu po podsumowaniu tego co miało trafić na płytę okazało się, że w warstwie tekstowej jest duża spójność tematyczna, we wszystkich historiach możemy sobie wyobrazić bohaterkę - nie żadną konkretną osobę, po prostu młodą kobietę z małej mieściny, która postanowiła wyrwać się ze swojego otoczenia, zostawić za sobą złe doświadczenia i sięgnąć w życiu po coś więcej. Stworzenie takiej uniwersalnej opowieści było wyzwaniem czy przeciwnie, poszło jak z płatka, bo sam temat oferował różne możliwości, można było tę historię rozwijać w różnych kierunkach? To stało się mimowolnie, więc można powiedzieć, że poszło jak z płatka. Temat rzeczywiście daje możliwości wręcz nieograniczone, trzeba tylko uważać, żeby nie wyszła z tego telenowela (śmiech). Nie kusiło was, żeby opowiedzieć ją po polsku, skoro zamieściliście na płycie trzy utwory bonusowe zaśpiewane w naszym języku? Nie byłoby łatwiej wyrazić te wszystkie emocje i nastroje po polsku? Jak na razie łatwiej nam się pisze teksty po angielsku, jakoś dla nas lepiej on brzmi w muzyce rockowej. Ponieważ w tym języku powstała większość tekstów, przeważyła wersja angielska.
Foto: Naked Root
Wchodząc do studia mieliśmy gotowe własne "pilotowe" wersje kawałków, dzięki czemu rejestrowanie materiału szło dość sprawnie. Oczywiście podczas sesji w studio pojawiły się dodatkowe pomysły, nasze i Pawła. Z kolei część pierwotnych pomysłów nie sprawdziła się i musiała być zmieniona, ale jednak około 90 procent tego co słychać na płycie była gotowa przed rozpoczęciem nagrywania. To jednocześnie nowy rozdział dla Naked Root, bo płyta zawiera wyłącznie najnowsze kompozycje? Materiał na pierwszej płycie był zbiorem z dość długiego okresu, niektóre pomysły nawet sprzed wielu lat. Okres po wydaniu pierwszej płyty był dla nas rzeczywiście nowym rozdziałem - zmienił się skład, miejsce Maćka Morawskiego za bębnami zajął Grzesiu
120
NAKED ROOT
jeśli komuś spodoba się tylko kilka kawałków to spokojnie może je "katować" na okrągło, pomijając inne. Kolejność też nie jest najistotniejsza, jeśli ktoś wczyta się w opowiadane w tekstach historie i uzna, że inny ich układ bardziej do niego przemawia, to też OK, nawet chętnie posłuchalibyśmy alternatywnych playlist. (śmiech) Nie ma więc co poddawać się rynkowym naciskom czy podążać za większością, bo to do niczego dobrego nie prowadzi, szczególnie w kontekście artystycznego rozwoju czy odkrywania nowych obszarów? Gdybyśmy chcieli podążać za większością, to chyba należałoby się wziąć za disco polo (śmiech). Nie kierujemy się kalkulacją typu "co się dobrze sprzedaje", gramy to co lubimy, to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwi-
Te polskie wersje to ciekawostka, ukłon w stronę fanów, jednorazowy eksperyment czy może zapowiedź kolejnej płyty już w języku polskim? Polskie wersje mają te kawałki, dla których pierwotny tekst został napisany po polsku na koncertach będziemy śpiewać je w polskiej wersji. Dla zachowania spójności materiału przetłumaczyliśmy te trzy teksty na angielski (wydaje nam się że wyszło to naprawdę dobrze) i w takiej wersji trafiły na główną część płyty, a polska wersja na część "bonusową". Ale kto wie - jeżeli przy tworzeniu kolejnych numerów okaże się, że do większości mamy polskie teksty, to wtedy przetłumaczymy resztę z angielskiego i płyta ukaże się po polsku z niektórymi angielskimi dodatkami - zobaczymy. Na pierwszej płycie nagraliście własną wer sję "Anytime Anywhere" Gotthard, teraz sięgnęliście po "You Know My Name" Chrisa Cornella, numer z filmu "Casino Royale". Jaki jest związek tego utworu z wcześniejszymi dziewięcioma, to kolejny bonus, numer planowany na następny singiel? Ten numer właściwie należy traktować jako kolejny bonus, trochę też jako nasze wspomnienie po Chrisie Cornellu. Podobnie jak z coverem "Anytime Anywhere" nie ma tutaj
wielkiej filozofii - spodobał nam się ten kawałek, grywamy go na koncertach, i sądząc po reakcji publiczności chyba wychodzi nam całkiem dobrze, więc nagraliśmy go. Być może rzeczywiście będzie to następny singiel z płyty. Póki co, teledysk nakręciliście do utworu "Joy Toy". Promujący pierwszą płytę "Now And Then" powstał w plenerze, teraz mieliś cie odmienną koncepcję, bo pracowaliście w skierniewickiej parowozowni. Lubicie takie miejsca z dawnym klimatem, całkowicie odmienne od cyfrowo-syntetycznej otoczki większości współczesnych produkcji video? Bardzo lubimy takie klimaty i dzięki kontaktom naszego perkusisty z entuzjastami kolei ze skierniewickiej parowozowni najpierw zorganizowaliśmy tam sesję zdjęciową. Miejscówka tak się nam spodobała że postanowiliśmy również tam nakręcić klip do "Joy Toy". Pozdrowienia dla ekipy Parowozowni Skierniewice od załogi Naked Root! Daje się jednak zauważyć, że coraz więcej zespołów i pod tym względem wraca do korzeni, rezygnując z nowoczesnych bajerów na rzecz surowej produkcji. Najnowszy przykład to Blues Pills i "Low Road", skrę cony tak, jakby powstał w telewizyjnym studio pod koniec lat 60. Też chcieliście osiągnąć interesujący efekt bez epatowania wizualną technologią? Dzisiejsza technika filmowa daje właściwie nieograniczone możliwości, ale czasem powoduje to nadmiar wrażeń i oczopląs. Postawiliśmy na prostotę, nawet pewną surowość, chociaż nie robiliśmy "wintydżowej" stylizacji. Z drugiej strony, gdyby kolejnym singlem z płyty miał być "You Know My Name", to jako klip należałoby chyba nakręcić skróconą, ale kolejną część Bonda z Danielem Craigiem w roli głównej, trochę się tylko obawiamy czy budżet na to pozwoli… (śmiech) Ponownie pracowaliście w studio Manximum Records Pawła Marciniaka - sprawdził się przy pierwszej płycie, więc nie było innej opcji? Owszem, były inne opcje, ale praca z Pawłem była opcją zdecydowanie najlepszą. Znamy się już trochę i bardzo dobrze nam się pracowało przy pierwszej płycie, więc nie było powodu żeby to zmieniać. Chyba wszyscy w zespole jesteśmy zgodni, że Paweł potrafi z nas "wycisnąć" wszystko co najlepsze, jego doświadczenie sprawia, że praca idzie bardzo sprawnie, a przy okazji naprawdę dobrze się bawimy. Warstwa muzyczna nowej płyty wydaje mi się bardziej urozmaicona i dopracowana niż pierwszej, czyli cały czas pracujecie, staracie się nie stać w miejscu, co dla każdego artysty, niezależnie od tzw. branży, byłoby początkiem końca? Cały czas staramy się doskonalić jako muzycy, to chyba naturalne. Na pewno przy nagrywaniu "The Maze" byliśmy bogatsi o te prawie cztery lata doświadczeń. Doszło trochę nowego sprzętu, ale też przede wszystkim mieliśmy większą świadomość co chcemy osiągnąć. Tak jak już wspominaliśmy, szlifowaliśmy materiał nie tylko grając go na próbach, ale też w domowych studiach, gdzie lepiej można wychwycić już na etapie przygo-
towań jakieś błędy, fałszywe czy źle brzmiące dźwięki, sprawdzać jakie brzmienia pasują, itp. Ciekawe jest również to, że zawartość "The Maze" może trafić nie tylko do fanów hard 'n' heavy, bo są na tej płycie również łakome kąski dla fanów klasycznego czy progresy wnego rocka, a do tego nośne, przebojowe numery jak wspomniany już "Joy Toy" czy "Thorn"? Naturalnie bardzo chcielibyśmy aby nasza muzyka dotarła do jak najszerszego grona słuchaczy. Zawsze powtarzamy, że stylistyka Naked Root jest wypadkową zainteresowań i inspiracji wszystkich członków zespołu, a że są one dość zróżnicowane, to pewnie słychać - trochę hard 'n' heavy, trochę rocka progresywnego, staramy się różnicować klimaty, brz-
przez kilka kolejnych miesięcy? Jeśli chodzi o promocję płyty, to na razie z konieczności sprawa jest raczej prosta pozostaje internet, radio i prasa muzyczna. Koncertowo - spróbujemy się przymierzyć do jakiejś formy streamingu online, chociaż raczej nie przemawia do nas formuła koncertów "domowych", chcielibyśmy to jednak zrobić w pełnym składzie i możliwie w pełnym brzmieniu. Są obawy, że nawet jak sytuacja unormuje się, to fani będą bali się chodzić na koncerty, będą unikać większych skupisk ludzkich też podzielasz tę opinię czy przeciwnie, ludzie będą spragnieni muzyki na żywo i będzie nawet lepiej co do frekwencji, również na tych mniejszych koncertach, niż przed pandemią?
Foto: Naked Root
mienia i rytmy, żeby nie nużyć ani siebie, ani słuchaczy. Jednocześnie jednak wydaje nam się że zachowujemy pewien swój styl, pomaga w tym na pewno dość charakterystyczny wokal Joli. Nie obawiacie się jednak, że w dobie powszechnego szufladkowania ten materiał nie dotrze do do wszystkich zainteresowanych, bo ludzie zwykle nie szukają już muzy ki samodzielnie, zdając się na algorytmy, playlisty i licho wie co jeszcze w cyfrowych odtwarzaczach czy podczas słuchania muzyki w sieci? To jest właśnie nasz perfidny plan przechytrzenia algorytmów szufladkujących - jak będą nas wrzucać do kilku różnych styli, tagów czy innych tego typu przegródek, to będziemy się pojawiać w każdej z nich, z lodówki też wyskoczymy (śmiech). Mówiąc bardziej poważnie, stawiamy na różnorodność, aby trochę zaskakiwać słuchaczy, ale z zachowaniem pewnej spójności. W dodatku mamy teraz bardzo trudną sytu ację z powodu pandemii koronawirusa, która praktycznie zabiła muzyczną branżę w kon tekście koncertowym. Macie jakieś pomysły na przetrwanie tego okresu i jednocześnie inną promocję "The Maze", skoro może być i tak, że nie będzie można grać na żywo nawet
Intuicja mówi mi, że wprawdzie ludzie będą spragnieni muzyki na żywo, ale jednocześnie przez dłuższy czas będzie się utrzymywała podświadoma rezerwa i obawa przed tłumnymi zgromadzeniami. Myślę, że na początek łatwiej będzie to przełamać na mniejszych koncertach, tych klubowych. Wielkie imprezy masowe wrócą chyba trochę później. Plus jest również taki, że wielu artystów ma obecnie więcej czasu na tworzenie - też korzystacie z tej okazji, piszecie coś nowego, może już z myślą o kolejnej płycie? Jak na razie byliśmy jeszcze trochę zajęci dopinaniem kwestii związanych z wydaniem płyty i jej promocją; przymusowa izolacja dopadła nas właśnie w momencie, kiedy zaczynaliśmy się przygotowywać do koncertów promujących nowy materiał. W tej chwili raczej każdy z nas indywidualnie ćwiczy w domu, nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać się, żeby popracować koncepcyjnie nad nową muzyką, bo zwykle robimy to w podgrupach, ale chwilowo nie za bardzo jest jak. Może za parę tygodni sytuacja się poprawi i będziemy mogli zacząć działać intensywniej - powrotu do względnej normalności życzymy sobie oraz wszystkim czytelnikom i fanom muzyki. Wojciech Chamryk
NAKED ROOT
121
Czysta radość i muzyczne braterstwo Restless zadebiutował udaną płytą "Good Things", ale okazało się, że był to zaledwie wstęp do dalszego ciągu. Nagrane w częściowo zmienionym składzie "Miasto grzechu", z nowym wokalistą Pawłem "Kiljanem" Kiljańskim i basistą Michałem Zawadzkim, ukazuje bowiem warszawską grupę w świetnej formie jeśli ktoś lubi soczystego, kipiącego energią rocka, blues rocka i hard rocka w klasycznym wydaniu, to ta pozycja jest dla niego jazdą obowiązkową: HMP: "Miasto grzechu" to pod wieloma względami płyta dla was przełomowa, bo nie dość, że jest dziełem nowego składu grupy z innym wokalistą, to do tego wszystkie teksty są w języku polskim - to efekt wspom nianej roszady za mikrofonem? Marek "Willie" Gołębiewski: Dokładnie tak. Paweł poza dobrą energią i doświadczeniem w branży dał też impuls, by jednak zwrócić się do naszych fanów w naszym rodzimym języku (śmiech). Temat stary jak świat - czy rock należy śpiewać tylko po angielsku. W takim wydaniu, które Paweł potrafi zapewnić, ta muzyka płynie równie dobrze, a przekaz jest w oczywisty sposób jasny i zrozumiały. Paweł "Kiljan" Kiljański wspierał was już
daje nam czystą, genialną radość. I tak powinno być. I tak jest właśnie na tej płycie i mamy nadzieję, że wyraźnie to słychać. To wokalista znany choćby z Jeep, Hetman czy różnych wcieleń grupy Night Rider. Pojawienie się w Restless takiej osobowości dodało wam pewnie sporo energii do działania i tworzenia kolejnego materiału? Oczywiście, że tak. Paweł zamknął skład. I to naprawdę znaczy bardzo dużo. Restless powstał z miłości do muzyki. Dobrej, prawdziwej, rockowej; na bazie bluesa, a jednocześnie nie zamkniętej na różne jej odmiany. Na próbach już gramy kolejne numery, budowane już razem z Pawłem. I w przeciwieństwie do okresu pomiędzy "Good Things" a "Miastem grzechu" (2014 vs 2020) jesteśmy pewni, że
Macie też nowego basistę, a Michał Zawadzki (ex Antigama) to również muzyk nie lada - wygląda na to, że powoli stajecie się supergrupą? (śmiech) Nigdy! (śmiech). A poważnie - Restless od początku, gdy założyli go Marek i Marek, miał na celu jedną drogę. Dawać radochę z muzyki granej przez prawdziwe gitary, prawdziwy bas, bębny i oczywiście solidny, zajebisty rockowy wokal. Dlatego też skład kształtował się długo. Muzycy, którzy dziś tworzą Restless to bez wyjątku osobowości i charaktery. Na próbach bywa czasem gorąco, ale jesteśmy jak stara mafijna włoska rodzina swoje sprawy załatwiamy między sobą i nie zostawiamy z tyłu złych emocji. To wszystko się przegryza z uczuciem czystego szczęścia gdy odpalimy piece i zaczynamy grać. Podobnie jest na koncertach, w zasadzie każda próba to granie na setkę, koncerty to takie próby z większą ilością słuchających. (śmiech) Kontynuujcie styl z debiutanckiej płyty "Good Things", ale hard rock/white blues w waszym wykonaniu stał się ciekawszy, bardziej stylowy - zespół wzmocnił się, okrzepł, więc mamy tego efekty? Znowu - dokładnie tak. "Good Things" to dobry debiut - podsumowanie spotkania dwóch fajnych gitar, solidnej sekcji i dobrego wokalisty. Ale materiał był z góry zakreślony i określony, to była raczej kwestia, żeby napełnić go żywymi muzykami (śmiech). "Miasto grzechu" to już w pełni wspólne tworzenie, próbowanie, szukanie i dotarcie tam, gdzie wszystkim nam się podobało. I taką drogą idziemy dalej. Jak wyżej - na próbach już powstają kolejne utwory i coraz bardziej nam się podobają. Jest dobrze i będzie nadal!
Foto: Restless
wcześniej gościnnie na koncertach - to wtedy przekonaliście się, że wszystko zgadza się nie tylko muzycznie, więc zaproszenie go do składu było niejako czymś naturalnym? Historia jest jak w dobrym kinie romantycznym (śmiech). Schodziliśmy się z Pawłem parę razy, była wspólna próba, potem każdy robił swoje, aż gwiazdy ułożyły się właściwie i wszyscy poczuliśmy po paru pierwszych solidnych próbach (już nad materiałem na "Miasto grzechu"), że to po prostu żre. Wyjaśnienie jest genialnie proste - wszyscy mamy serce po tej samej stronie do takiego właśnie grania, podobne korzenie muzyczne i każde spotkanie czy to na próbie czy na koncercie
122
RESTLESS
kolejna płyta powstanie o wiele szybciej. To co robimy jest czystą i prostą emanacją tego, co czujemy jako muzycy. Nigdzie się nie spieszymy, nie gonimy za modami. Gramy to co sprawia nam, a i rosnącej ilości fanów, prawdziwą radochę. Zapominamy o tym jako branża, muzyka zmieniła swoją rolę przez ostatnie dekady. Jest teraz często jedynie ornamentem, dodatkiem albo powozem do sprzedaży kolejnych gadżetów. My tego nie chcemy. Chcemy grać to co jest prawdziwe, co wynika z uczuć i emocji. I Paweł idealnie się w to wpasował. Teraz już tylko do przodu! (śmiech)
Tradycje takiego grania w naszym kraju nie są zbyt długie, ale mieliśmy choćby Grupę Stress czy Breakout, nieco później hard rocka próbował grać Test - jest do kogo nawiązywać, jeśli chce się grać w ten sposób i mieć polskie teksty? Niekoniecznie. Każdy z nas ma swoje ukochane kapele i dźwięki, jest w tym i trochę polskiej klasyki, ale nie oglądamy się tam. Nie chcemy być źle zrozumiani, ale w Polsce bardzo mało jest takiej muzyki jaką gramy. Po prostu. Klasyczny ostry rock i blues to z jednej strony prosta muzyka, z drugiej, żeby ją dobrze grać, musisz mieć serce po właściwej stronie. I my je tam mamy. Nie wywalamy otwartych drzwi, po prostu taka jest specyfika polskiej sceny muzycznej, że albo łoisz metal, albo blues albo tysięczną odmianę rzew-
nego popu. Nikt tu nie chce grać normalnego rocka, a my bardzo chcemy i gramy. (śmiech) Tytuł "Miasto grzechu" fanom hard & heavy kojarzy się bardzo pozytywnie, bo z utworem "Sin City" AC/DC. Klasyków zza granicy też pewnie cenicie, trudno bowiem nie lubić wspomnianego zespołu czy bluesmanów sprzed lat, choćby Johna Mayalla? Oczywiście, nie wyprzemy się bo to słychać na płycie: pachniemy Whitesnake, Guns, AC/DC, Wishbone Ash, itd., itp. Ale, i to jest bardzo ważne "ale" - nie kopiujemy nikogo. Jest to po prostu stylistyka w której czujemy się idealnie. My nic nie udajemy. Gramy to co kochamy, tak jak czujemy. Gracie ostro, ale całkiem przebojowo, nie brakuje na tej płycie chwytliwych utworów, jak wybrany do promocji "Zbieg", "Ciernie" czy "Po co". Myślicie, że pojawia się tu więc przed wami szansa nieco szerszego zaistnienia, przedarcia się do rozgłośni radiowych, etc.? Liczymy na to i działamy w tym kierunku. Szkoda by było, żeby kawałek dobrej muzyki nie znalazł swoich fanów (śmiech). A serio to normalne poczucie u każdego kto robi muzykę, że chcemy się nią dzielić. Sprawia nam radość, mamy też całkiem spore grono fanów, którym sprawia nie mniejszą. Nie mamy się czego wstydzić. Warto nas posłuchać i warto przyjść na koncert. Nigdy nie gramy na pół gwizdka. Nas się raczej ścisza na soundchecku. (śmiech) Kiedyś też było z tym niełatwo, trzeba było mieć dojścia czy znajomości, ale obecnie sytuacja wygląda znacznie gorzej: sformatowane stacje, układy i układzki, czasem konieczność opłacania się - nie nastraja to optymistycznie, ale w żadnym razie nie zniechęca was, bo są przecież jeszcze stacje w których możecie się pojawić czy rozgłośnie internetowe, nastawione na określoną grupę słuchaczy, wręcz wyspecjalizowane? Nie zniechęca, bo my mamy inny, ładnie ujmując, target. Nie walczymy o listy przebojów ani zdjęcia w kolorowej prasie. My jesteśmy tylko i aż zespołem Muzycznych Braci, którzy uwielbiają to co robią i cieszą się tym przy każdej możliwej okazji. Znamy doskonale układy i układziki w tym biznesie. Nie spieszymy się, bo Restless nie powstał jako "projekt". To jest prawdziwe i szczere. I dotrze do tych ludzi, którym brakuje w życiu prawdy i szczerości w muzyce. Nie mamy żadnych wątpliwości, że prawdziwe, żywe, mocne i dobre rockowe granie nigdy nie zginie. To są prawdziwe emocje. Za dużo wokół widzimy wszyscy fałszu, cynizmu, hipokryzji, by nie tęsknić do prawdy. My nic nie ukrywamy, wszystko wywalamy tak jak czujemy. Restless nie jest przypadkową nazwą. W wybranej przez was stylistyce trzeba też odpowiednio brzmieć, żeby nie było rozdźwięku między archetypowymi dźwiękami a cyfrowym soundem, który w przypadku innych zespołów potrafi zniweczyć cały efekt, nawet jeśli muzyka jest niezła. To dlatego pracowaliście w różnych studiach, nagrywając bębny w JNS Studio, a resztę śladów już u Mirka Gila? Chcieliśmy by ta płyta zabrzmiała maksymal-
nie blisko tego co robimy na próbach, żeby słuchając jej słyszeć niemalże rozgrzane piece, pot i radochę. Nagrywaliśmy z Mirkiem, bo on genialnie czuje takie granie. Janos z kolei jest mistrzem soundu perkusji. I wszystko zażarło tak jak powinno. To chyba swoisty paradoks, że im bardziej zaawansowana technologia nagraniowa pozwala nam na więcej, to wiele płyt brzmi po prostu słabo, bez mocy i totalnie syntetycznie, a do tego tak samo, bo wszyscy na potęgę korzystają z tych samych efektów czy programów? Jeden komentarz, który się ciśnie na usta. Żaden efekt na świecie nie zastąpi pasji i emocji, które muzyk chce przekazać. Wszystko można dziś zrobić na komputerze i nie potrzeba do tego w zasadzie muzyków. Dla nas to nie jest muzyka, o której rozmawiamy i którą robimy. Jesteśmy bardzo żywi i gramy bardzo żywo. (śmiech) Jesteśmy wyznawcami tradycji Beethovena - wybaczalne jest zagranie fałszywej nuty, ale niedopuszczalne jest granie
nie będzie do jesieni przyszłego roku, więc nie dość, że wiele zespołów żyjących wyłącznie z muzyki nie przetrwa tak długiej przerwy, to zapaść grozi całej branży muzy cznej: klubom, agencjom koncertowym i bookingowym, firmom nagłośnieniowym czy transportowym? Nie mamy statusu i rozpoznawalności takiej, by pozwolić sobie na życie tylko z muzyki, choć oczywiście to nasze marzenie. Na razie czekamy na możliwość powrotu do sali prób, a na co dzień każdy robi to co trzeba, żeby zapewnić sobie i bliskim przysłowiową szklaneczkę wody i kromeczkę chleba. Damy radę i na pewno będziemy dalej grać, nagrywać i koncertować. Także i po 2021. Restless gra już 10 lat. I to jeszcze nawet nie połowa czasu jaki planujemy. (śmiech) Jak w tej sytuacji zamierzacie promować "Miasto grzechu"? Myślicie o kolejnym lyric video albo pełnoprawnym teledysku, zakro jonej na szerszą skalę akcji promocyjnej w sieci?
Foto: Restless
bez pasji! Nigdy tego nie dostaniesz z komputera. Weryfikatorem, zwykle bezlitosnym, jest w takich sytuacjach scena. Wy czujecie się na niej nad wyraz pewnie, ale w obecnej sytu acji nie wiadomo kiedy ponownie na niej staniecie - to chyba spory cios, kiedy wydaje się nową, udaną płytę, chce się z nią podzielić ze słuchaczami, bo to materiał stworzony do grania na żywo i zonk, koncertować po prostu nie można? Na pewno. Pierwsze koncerty promocyjne mieliśmy zaplanowane już na kwiecień, niestety siła wyższa. Czekamy spokojnie. Jak wyżej parę razy powiedzieliśmy - nie spieszymy się bo wierzymy w to co robimy. Niech przechodzą burze, susze, epidemie. My i tak będziemy grali swoje. Wcześniej czy później spotkamy się na koncercie.
Już to robimy. Zajrzyjcie na nasz FB czy Insta. Do "Miasta..." chcemy zrobić pełny, wypasiony clip, oczywiście jak wypuszczą nas w końcu na ulice. Warto poczekać, bo będzie rewelacyjny - mamy pomysł i nie zawahamy się go użyć! Póki co wydaliście ten album w wersji CD, będzie też pewnie dostępny w postaci cyfrowej. Najlepszy nośnik dla takiej muzyki to jednak czarna płyta - myślicie również o wersji winylowej "Miasta grzechu", czy na tę chwilę i przy obecnej sytuacji trudno coś takiego planować, bo to są jednak spore koszty, nawet przy niedużym nakładzie? Cyfrowo "Miasto..." już jest dostępne w serwisach streamingowych, natomiast jeśli chodzi o winyl to na pewno nie teraz, ale mamy to też w planach. Wojciech Chamryk
Najgorsze jest to, że na tę chwilę nikt nie jest w stanie powiedzieć ile ta sytuacja potr wa. Słyszy się nawet głosy, że koncertów
RESTLESS
123
W drodze do gwiazd! Greccy bogowie power/heavy metalu powracają z jedenastoma melodyjnymi metalowymi kompozycjami, których po prostu trzeba posłuchać! W rozmowie z wirtuozem gitary Gusem G. poruszamy temat nowości, ale nie tylko. Zapraszam do lektury. HMP: 15 maja 2020 roku wydacie nowy (dziewiąty ogólnie) album studyjny. Jak się czu jesz przed jego premierą? Zastanawiasz się jak zostanie przyjęty? Gus G.: Jak dotąd opinie prasowe były niesamowite, ale oczywiście chcę zobaczyć, co myślą o nim nasi fani. Trochę się denerwuję, ale jednocześnie jestem pewny naszego nowego albumu. Nowy album nosi tytuł po prostu "Firewind", czy ma to jakieś symboliczne znaczenie? Coś jak nowy początek lub redefinicja tego, czym jest Firewind? Tak właśnie jest. To jest nowy początek, z nowym wokalistą i bez klawiszowca. To była dla mnie okazja, żeby doprowadzić do końca
starożytnej Grecji... teksty na nowym albu mie wydają się bardziej osobiste, na przykład "All My Life". Czy są oparte na Waszych osobistych doświadczeniach? Jedyny moment, gdy nasze teksty nawiązywały do historii Grecji miał miejsce na poprzednim albumie "Immortals", który był albumem koncepcyjnym dotyczącym historii starożytnej Grecji. Zwykle nasze teksty dotyczą ludzkiego umysłu, kondycji i sytuacji, przez które wszyscy przechodzimy. Wiele z nich pochodzi z osobistych doświadczeń, ale także wiele z nich może być bardziej ogólnych. Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Firewind"? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy byłeś jedynym liderem?
ity! Myślę, że miałabym problem, żeby wybrać utwór na pierwszy singiel. Czy "Rising Fire" ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie, że wybrałeś właśnie ten utwór na pier wszy singiel? Dzięki! Szczerze mówiąc, miałem również ten sam problem przy wyborze singli! Było tak wiele kandydatur. Wszyscy dużo o tym myśleliśmy, ponieważ chcieliśmy wybrać "właściwy" utwór. W końcu uznaliśmy, że "Rising Fire" to chwytliwy, ale naprawdę ciężki utwór, który byłby dobrym "pierwszym smaczkiem". Chociaż muszę powiedzieć, że w tym albumie jest o wiele więcej rzeczy do odkrycia. Jestem również zachwycona balladą "Longing To Know You" - jedynym wolniejszym utworem na albumie. Ale wydaje mi się, że wolisz szybsze kawałki? Mam rację? Zwykle tak, lubię szybkie melodie. Ale lubię też ballady. Na albumie zawsze mam co najmniej jedną balladę. Tworzenie albumu zbiegło się z pewnymi zmianami w zespole... zespół opuścił Henning Basse (wokal) i Bob Katsionis (klawisze). Czy obawiałeś się, że album nie zostanie wydany? Istniała możliwość, że album nie zostanie ukończony, a w pewnym momencie, że nawet działalność zespołu nie będzie kontynuowana. Musiałem naprawdę dokładnie przemyśleć, czy chcę kontynuować i jak mogę to zrobić. Miałem napisaną i nagraną muzykę, ale bez wokalu. Koniec końców myślę, że dokonałem właściwego wyboru. Zmiany na pozycji wokalisty od początku istnienia Firewind są dość częste (Herbie jest szósty). Zastanawiam się skąd taka rotacja? Ja również się nad tym zastanawiam! Nigdy nie planowaliśmy zmieniać wokalistów, to się po prostu działo. To niefortunne, ponieważ głos nadaje zespołowi tożsamość. Było to więc bardzo trudne zadanie do pokonania. Przyzwyczaiłem się już do zmian wśród członków zespołu, życie prowadzi wszystkich różnymi ścieżkami. Nie mogę zatrzymać kogoś w zespole, jeśli nie jest szczęśliwy i odwrotnie. Nie mogę być z kimś w tym samym zespole, jeśli również nie jestem szczęśliwy.
Foto: Firewind
główne zmiany i zrestrukturyzować zespół. Myślę, że ten tytuł ma obecnie większy sens niż kiedykolwiek. Czy po tylu latach obecności na scenie Twoje pomysły jeszcze się nie wyczerpały? Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki? Dzięki Bogu to się jeszcze nie stało. Dla mnie muzyka to życie, więc pomysły nigdy nie przestają ze mnie wypływać.
124
Zazwyczaj piszę większość muzyki i wykonuję aranżacje. Bob, nasz były klawiszowiec, uczestniczył w kilku pomysłach. Tak naprawdę na tym albumie ja i Bob wspólnie napisaliśmy utwór "Orbitual Sunrise", ale resztę wykonałem sam.
Kto w zespole pisze teksty? To zależy. Na naszym poprzednim albumie wszystkie teksty i linie wokalne zostały wykonane przez naszego producenta Dennisa Warda. Na tym albumie napisałem teksty do trzech utworów, czego normalnie nigdy nie robię. Resztę wykonał Herbie. Kiedyś w zespole było tak, że ja tworzyłem muzykę, a wokalista pisał do niej teksty. Cieszę się, że wróciliśmy do tej formy pisania.
Wygląda na to, że nowy album podąża ścieżką poprzednich wydań, chociaż nowy wokal nadaje mu nieco ostrości. Co Twoim zdaniem odróżnia nowy album od innych Waszych dzieł? Myślę, że ten album to zbiór elementów ze wszystkich naszych poprzednich albumów. Zawiera dużą różnorodność, powiedziałbym, że może jest podobny do albumów takich jak "Allegiance" lub "Premonition". Ale w tym przypadku wokal dodaje nowy element do naszego brzmienia. Wokal Herbiego jest wszechstronny, może brzmieć naprawdę ostro, ale także bardzo melodyjnie.
Wasze teksty odnoszą się m.in. do historii
Przesłuchałam cały album - jest niesamow-
FIREWIND
Czy trudno było znaleźć kogoś, kto zastąpiłby poprzedniego wokalistę? Wygląda na to, że szybko znalazłeś kogoś nowego. Jak to się stało, że podjęliście współpracę z Herbim Langhansem (Avantasia, ex-Sinbreed)? Szczerze mówiąc byłem gotowy na najgorsze, ale wciąż szukałem. Znalazłem Herbiego stosunkowo szybko, aczkolwiek spodziewałem się, że z tego powodu wydanie albumu mogłoby zostać opóźnione. Dzięki naszej wytwórni AFM, to ona mu zasugerowała i wszystko między nami ułożyło się świetnie i mogliśmy ukończyć nowy album na czas. Wydajesz się być perfekcjonistą w tym, co robisz. Czy zatem podczas nagrywania nie ma miejsca na improwizację? Moje solówki i tak pochodzą z improwizacji, ale po wielu próbach zachowuję ich najlepsze części i w ten sposób je układam. W 2009 roku dołączyłeś do zespołu Ozziego Osbourne'a, w którym zastąpiłeś Zakka Wylde'a. W 2017 roku Zakk powrócił do zespołu, więc zakończyłeś współpracę z Ozzym. Nie tęsknisz za wspólnymi wystę-
pami? Jasne, tęsknię za przebywaniem z nim i graniem z nim na scenie. Ale wszystkie dobre rzeczy się kończą. To był niesamowity czas w moim życiu i patrząc wstecz zawsze będę miał wspaniałe wspomnienia, ale nadszedł czas, abym ruszył dalej i powrócił do mojej własnej muzyki i oczywiście, żeby Ozzy kontynuował granie z Zakkiem i odbył pożegnalną trasę koncertową. To wydawało się słuszne. Kilka lat temu, w jednym z wywiadów powiedziałeś, że oprócz umiejętności muzy cznych duże znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma również charakter człowieka, ponieważ wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem na trasach koncertowych. Jak to wygląda w Firewind? Czy wszyscy dobrze się dogadujecie? Przeważnie tak, znamy się bardzo dobrze. Nadal uważam, że bardzo ważne jest, aby dogadywać się ze sobą, w przeciwnym razie nie da się nic zrobić.
Ale kiedy wszystko zaczyna się toczyć, jest to najlepsze uczucie w historii. Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma krytyka na twoją pracę (jeśli w ogóle)? Staram się o tym nie myśleć. Pod koniec dnia muszę robić to, co przede wszystkim mnie uszczęśliwia. Ludzie zawsze będą osądzać, więc to się nigdy nie zmieni. Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie szczególnie pamiętny? Było ich zbyt wiele! Jak firma fonograficzna (AFM Records) wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Tak, jak dotąd było świetnie! Łatwo się z nią pracuje i wspiera moje kreatywne potrzeby i pomysły. Co, Twoim zdaniem, odróżnia Was od innych zespołów heavy i power metalowych? Czy jest coś specyficznego dla Firewind?
mam żonę i trzy koty. Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujesz album solowy, czy obecnie nie masz czasu o tym myśleć? Chciałbym stworzyć kolejny solowy album. Zobaczymy, jak sprawy pójdą z obecnym albumem Firewind i jak szybko będziemy mogli koncertować. Wszystko teraz stoi pod znakiem zapytania. Planujesz dłuższą trasę po Europie? Nie teraz z oczywistych powodów. Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które chciałbyś spełnić? Wciąż jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia z Firewind. Mam nadzieję, że zespół może stać się wielki, chciałbym, by któregoś dnia nasza produkcja była większa, żebyśmy mogli zaprezentować zespół tak, jak na to zasługuje. Ostatni koncert Firewind w Krakowie wciąż żyje w mojej pamięci - było cudownie! Byłoby
Czy planujesz również znaleźć kogoś, kto zastąpi Boba? Nie martwisz się, że bez instrumentów klawiszowych dźwięk Firewind w jakiś sposób straci na jakości? Nie, nie szukam zastępcy dla Boba. Podjąłem decyzję, aby kontynuować bez klawiszy, tak jak na początku. Nie sądzę, abyśmy stracili jakość, chyba że jesteś słuchaczem, który myśli, że Firewind to tylko klawisze? Od pierwszego dnia jestem głównym twórcą utworów w zespole. Bob na pewno napisał kilka świetnych rzeczy, ale dla mnie była to okazja, aby zrestrukturyzować brzmienie Firewind w taki sposób, jak je sobie dziś wyobrażam, a nie tak, jak to sobie wyobrażałem 15 lat temu. Jak zauważyłaś, w nowym albumie nadal są klawisze, ale są one używane w inny sposób, bardziej jako wzmocnienie dźwięków gitary, zamiast posiadania własnych linii. Zespół był zawsze bardziej nastawiony na gitarę i tak powinno pozostać. Nie jest łatwo być gwiazdą hard & heavy, jak sobie radzisz ze sławą? Czy sława Cię przytłacza? Na szczęście nie jestem gwiazdą popu, myślę, że kiedy jesteś naprawdę sławny na tym poziomie, jest trudniej i być może twoja niepewność staje się większa. Na naszym poziomie sławy, myślę, że jest świetnie. Ponieważ nie potrzebuję ochroniarza, aby iść ulicą, a fani metalu są zazwyczaj naprawdę fajni i uprzejmi. Lubię spotykać się z fanami, robić zdjęcia i rozmawiać. Dla mnie to nie jest problem "sławy", to jedna z tych dobrych rzeczy. Problemem jest błędne przekonanie niektórych osób, które czasami próbują wykorzystać twoją sławę lub zarabiać na tobie w bezczelny sposób. Ale z czasem uczysz się, jak uchronić się przed oportunistami. Masz duże doświadczenie sceniczne, więc jestem ciekawa, czy czasami stresujesz się lub czujesz presję na koncertach? W ogóle, czerpię przyjemność z bycia na scenie bardziej niż z czegokolwiek innego! A jeśli odczuwasz stres, to jak sobie z nim radzisz? Zwykle odczuwam stres przed rozpoczęciem trasy, ponieważ wiele rzeczy może pójść nie tak. Jest tyle przygotowań, które dzieją się za kulisami, ludzie nie mają pojęcia, co trzeba zrobić, aby zorganizować trasę koncertową.
Foto: Firewind
Myślę, że prawdopodobnie sposób, w jaki gram na gitarze. Wydaje mi się, że mam swój własny styl i dźwięk, który jest już rozpoznawalny.
wspaniale, gdybyście ponownie zdecydowali się odwiedzić Polskę. Dziękuję! Nam również bardzo się podobało i nie możemy doczekać się powrotu!
Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym? To pasja, absolutnie.
Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze swoim fanom w Polsce? Kocham ich wszystkich i nie mogę się doczekać powrotu!
Intryguje mnie, czym się zajmujesz oprócz tworzenia muzyki? Zajmuję się także interesami zespołu. Zasadniczo rozmawiam z agentami organizującymi koncerty, agentami biur podróży, łączę plany, planuję daty nagrań z wytwórnią, rozmawiam z księgowymi o wydatkach i dochodach zespołu, organizuję kontrakty reklamowe, zajmuję się mediami społecznościowymi, współpracuję z ekipą ds. wideo i grafiki, która tworzy dla naszego zespołu wizualizacje… wszystko, co możesz sobie wyobrazić! Teraz mam również dwie poboczne firmy produkujące efekty i przetworniki gitarowe. Więc wszystko ma związek z tworzoną przeze mnie muzyką, ale także jest dużo spraw, którymi muszę się zajmować. Jednocześnie staram się być dobrym, oddanym rodzinie człowiekiem, ponieważ
Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość, szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych czasach. Dzięki! Wzajemnie! Wszystko się kiedyś kończy, epidemia też... także miejmy nadzieję, że niedługo muzycy z Firewind będą mogli zacząć snuć plany dotyczące trasy koncertowej po Europie. Póki co, musimy uzbroić się w cierpliwość, a występy na żywo zastąpić słuchaniem muzyki poprzez inne dostępne kanały. Przytaczając znaną łacińską sentencję: "Per aspera ad astra", czyli przez trudy do gwiazd! Simona Dworska
FIREWIND
125
Przy "Endlessness" odpowiadamy z kolei z Troyem za harmonie przy wokalu Marko. Tuomas, Troy i Marko są bardzo dobrzy w wymyślaniu oryginalnych i pięknych harmonii pasujących do piosenek. Obserwowanie procesu wcielania ich wizji w życie było dla mnie ciekawym doświadczeniem.
Przy każdej piosence przeżywałam osobne objawienie Dziewiąty album studyjny Nightwish "Human. :||: Nature." ukazał się w czasie, kiedy na całym świecie panuje pandemia koronawirusa, a artyści zamiast koncertować są zamknięci w czterech ścianach. Te wyjątkowe okoliczności premiery krążka sprawiają, że jego przekaz jest jeszcze bardziej donośny i czytelny: musimy zacząć zwracać większą uwagę na naszą planetę, dbać o naturę i otworzyć się na drugiego człowieka. W rozmowie z "Heavy Metal Pages" wokalistka Nightwish Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania albumu, przesłaniu, jakie niesie "Human. :||: Nature.", zaangażowaniu w ochronę przyrody i swoich aktywnościach w dobie koronawirusa. HMP: 10 kwietnia 2020 r. ukazał się najnowszy album Nightwish "Human. :||: Nature.", podzielony na dwie części: "Human" będący muzyczną refleksją na temat ludzkości i "Nature" nazywany "listem miłosnym do świata". Jakie są Twoje odczucia na temat płyty i historii, którą w niej opowiedzieliście? Floor Jansen: Album nazywa się "Human. :||: Nature.", więc opisuje człowieka i naturę, ale też naturę człowieka. "Human" składa się z
piękną historię. Choćby "Procession" - na początku nie rozumiałam całości przekazu. Patrzymy z perspektywy czasu na różne formy życia, których już nie ma, a które cały czas przypominają nam, jak powstała ludzkość i przestrzegają, że dążymy ku złemu. Bardzo mocno mnie to uderzyło. Jeśli wierzyć naukowcom, nadmiernie wykorzystujemy naszą planetę i musimy w końcu zacząć myśleć o tym, jak właściwie "pielęgnować nasz ogródek". Od naj-
Wspomniałaś, że przy okazji Decades Tour mieliście okazję sięgnąć do dawnych utworów Nightwish. Czy pomogło Ci to rozwinąć się wokalnie lub odnaleźć jakieś ukryte zdolności, które przydały Ci się przy "Human. :||: Nature."? Myślę, że jedynym odkryciem są wspomniane przeze mnie harmonie. Jeśli chodzi o mój własny wokal, nie odkryłam w sobie nic, czego wcześniej nie wiedziałam, że potrafię. Pierwszy utwór z albumu, "Music", opowiada o historii muzyki od samego początku. Co sprawiło, że pokochałaś muzykę - słowa, emocje, a może melodie? Myślę, że cały ten pakiet. Bardzo trudno jest wskazać jedną rzecz, która porusza cię w muzyce. Podobnie jest z pytaniem, dlaczego podoba ci się jakiś obraz albo dlaczego lubisz różowy, a nie czarny. Trudno powiedzieć, który rodzaj emocji najbardziej cię poruszył, po prostu cię to dotyka. Wiem natomiast, że jestem bardzo wyczulona na punkcie głosu, więc jeśli nie lubię danej barwy, to bardzo trudno jest mi słuchać danego utworu. W utworze "Music" pojawia się zdanie, że muzyka to "człowiek śpiewający opowieść innego człowieka". Można więc powiedzieć, że jako wokalistka Nightwish śpiewasz opowieść Tuomasa. Tak naprawdę śpiewam własną opowieść, ale również twoją i kogoś innego - taka jest moja interpretacja tych słów. Tak jak wspomniałam, te teksty mogą być przez każdego tłumaczone inaczej. Każdy słucha w inny sposób i inaczej interpretuje.
Foto: Nightwish
dziewięciu utworów z udziałem całej kapeli. Nie nazwałabym go albumem koncepcyjnym, ale odnosi się do różnych wątków związanych z ludzkością. "Nature" to z kolei klasyczna suita, która rzeczywiście jest jak list miłosny do świata. Chcemy jednak podkreślić, że my także stanowimy część natury i jest to najbardziej oczywisty element naszego istnienia. To w sumie ciekawe, że premiera naszego albumu zbiegła się w czasie z obecną sytuacją, rzucając nowe światło na jego przesłanie. Tuomas (Holopainen - przyp. red.) chciał przekazać swoje uczucia i swoją historię, ale każdy powinien być otwarty na własną interpretację. "Human. :||: Nature." oferuje nam nie tylko duże zróżnicowanie muzyczne, ale i tematyczne: astronomia, ewolucja, mitologia, socjologia czy filozofia. Co było dla Ciebie najbardziej odkrywcze w pracy nad tymi utworami? Przy każdej piosence przeżywałam osobne objawienie. To niesamowite, kiedy zaczynasz naprawdę czuć i rozumieć słowa, mieć własną interpretację. Każda piosenka opowiada inną
126
NIGHTWISH
młodszych lat jestem zaangażowana w walkę o dobro naszej planety. To dla mnie coś naturalnego, więc ten album to dla mnie wielkie szczęście i z łatwością poczułam jego przekaz. W większości utworów "Human. :||: Nature." możemy usłyszeć Twój wokal razem z wokalami Marko Hietali i Troya Donockleya, w szczególności w "Shoemaker" i "How's the Heart". Jak wspominasz waszą wspólną pracę nad piosenkami? Przy tym albumie pracowaliśmy dużo nad wokalami harmonicznymi. Kiedy w czasie Decades Tour przeszliśmy przez starsze utwory Nightwish, okazało się, że większą radość sprawia nam śpiewanie trzema głosami niż gdy jest nagrany tylko mój głos. Zainspirowało to Tuomasa do pisania piosenek, w których ważną rolę odgrywają harmonie. W każdym refrenie na tym krążku jest nas troje lub dwoje. W refrenie "Shoemaker" Troy odpowiada za główny wokal, a jestem jego wokalem wspierającym. W "Harvest" Troy również jest głównym wokalem, a ja i Marko wokalami harmonicznymi.
Moim ulubionym utworem z płyty jest "Shoemaker" opowiadający o naukowcu Eugene'ie Shoemakerze, którego prochy zostały zabrane na księżyc. Jak przygotowywałaś się do tej wyjątkowej piosenki? Nie przygotowywałam się do niej w jakiś szczególny sposób, ponieważ dla mnie każda piosenka ma wyjątkowy charakter. "Shoemaker" był jednak szczególnie trudny do zaśpiewania pod względem techniki, ponieważ poszczególne wersety i melodie są bardzo szybkie i złożone. Zajęło mi trochę czasu, zanim udało mi się je poprawnie zaśpiewać. Oczywiście słowa, melodie i rytm były bardzo ważne, ale przede wszystkim chciałam uchwycić w tym utworze emocje, aby przekazać tę historię w odpowiedni sposób. Było to dla mnie sporym wyzwaniem! Czy udało wam się skontaktować z żoną Eugene'a Shoemakera? Ta piosenka to wspaniały hołd dla jej męża. Nie mieliśmy szansy jej poznać, ale byłoby pięknie zrobić to w przyszłości. Pamiętam, że w pewnym momencie Tuomas i Troy rozmawiali o możliwości nawiązania z nią kontaktu i przesłania jej piosenki, ale nie wiem, jak to się skończyło. "Tribal" różni się od pozostałych utworów orientalną nutą połączoną z pewnego rodzaju dzikością. Podobają Ci się tego typu kawałki? Tak, to jedna z tych piosenek, co do których nie mogę się doczekać, kiedy zaśpiewam je na
żywo. Nie mam swojego ulubionego utworu z płyty, bo uwielbiam wszystkie, ale ta na pewno świetnie wypadnie na koncertach. Nagraliście klip do utworu "Noise", w którym wcieliłaś się w uzależnioną od telefonu matkę małej miss. W dzisiejszych czasach artyści w dużym stopniu korzystają z mediów społecznościowych. Jak znajdujesz balans między aktywnością w sieci a dbaniem o kontakt z naturą? Publikuję w mediach społecznościowych jedynie okazjonalnie. Mam swoje prywatne konto na Facebooku, na którym zamieszczam jakiś post dwa lub trzy razy w roku. Jeśli chcę się czymś podzielić, dzielę się tym z ludźmi z mojego najbliższego otoczenia. Co innego moje artystyczne social media, ale nie jest to dla mnie odbicie realnego świata. Myślę, że ciągła potrzeba dzielenia się prawdziwym życiem w mediach społecznościowych, jakby to był świat realny, zupełnie na mnie nie działa. Doceniam jednak technologię, która daje mi możliwość pozostawania w kontakcie z ludźmi, których kocham. Szczególnie w tym szalonym czasie, ale też normalnie, ponieważ często bywam w trasie i mieszkam w innym kraju niż większość mojej rodziny. Korzystać z social mediów, kiedy chcemy, ale nie dlatego, że musimy - to jest moja bezpieczna linia. Innymi słowy jesteś kompletnym zaprzeczeniem osoby, w którą wcieliłaś się w teledysku. Wszyscy wcieliliśmy się w postaci całkowicie odmienne charakterologicznie od nas samych. To było w tym wszystkim najzabawniejsze. Reżyser klipu miał dobre oko, jeśli chodzi o role, które nam powierzył. Część "Nature" to w całości najdłuższy utwór, a właściwie symfonia "All The Works Of Nature Which Adorn The World", w której możemy usłyszeć cytaty z George'a Gordona Byrona i Carla Sagana. To niezwykłe, że z pozoru dwa odmienne światy łączą się w jednej pieśni… Tak, to wspaniałe, całkowicie się z tobą zgadzam. W części "Ad Astra" możemy usłyszeć Twój głos. Tak, także w dwóch innych częściach. Możliwość zaśpiewania w tym utworze była dla mnie wielkim darem i cudownym doświadczeniem. Gram w zespole, którego autor tekstów jest tak utalentowany, że tworzy dzieła, które są po prostu piękne. Kocham ten utwór! W jednym z wywiadów wspomniałaś, że "Human. :||: Nature." to pewnego rodzaju kontynuacja "Endless Forms Most Beautiful". Czy zamierzacie podążać ścieżką natury i nauki w kolejnych albumach? Nie wiem, jak będzie z kolejnymi albumami, ale cieszę się, że utwory z tego albumu wpasowują się w tę tematykę. Wiem, że Nightwish współpracuje z organizacją charytatywną World Land Trust. Czy mogłabyś opowiedzieć o niej coś więcej? Ta organizacja pomaga chronić naszą planetę, realizując różne projekty na całym świecie i skupiając się na konkretnych terenach jak np. lasy deszczowe. Z pomocą lokalnych rządów i we współpracy z lokalnymi mieszkańcami starają się chronić te siedliska różnorodnych gatunków fauny i flory. Członkowie World Land Trust kupują ziemię i pracują wspólnie z tymi ludźmi, aby mieć pewność, że mieszkańcy mają
Foto: Nightwish
z czego żyć, a zarazem środowisko, w którym żyją, jest chronione. Bardzo się cieszę, że z nimi współdziałamy. Sama zawsze angażowałam się w tego typu akcje, więc miło jest widzieć, że możemy coś zmienić jako zespół. Nasi fani również doceniają ten gest. Rok temu miałaś okazję wziąć udział w pro gramie "Beste Zangers", w którym miałaś szansę zagrać piosenki z różnych muzycznych gatunków. Czy udział w tym show pomógł Ci poszerzyć Twój gust muzyczny i otworzył Cię na innego rodzaju utwory? Może nie do końca otworzył mnie na inne muzyczne gatunki, ale zainspirował mnie do tego, aby dowiedzieć się więcej na temat muzyki, której wcześniej nie wykonywałam. Na pewno wiele mi to dało. Który wykonywany przez Ciebie w programie utwór był Twoim ulubionym? Najbardziej podobały mi się "Winner" i "Phantom of the Opera". Po programie zagraliśmy zresztą z Henkiem Portem dziewięć wspólnych koncertów. Z powodu koronawirusa wiele planów Nightwish musiało ulec zmianie. Jak rozumiem trasa Human. :||: Nature Tour jest przełożona, a nie odwołana? Na pewno koncerty się odbędą, ale na razie jeszcze nie wiadomo kiedy. Na pewno nic nie odwołujemy, co najwyżej przekładamy. Myślisz, że sytuacja z pandemią koronawirusa sprawi, że będziemy zwracać większą uwagę na naturę i otaczający nas świat? Mam nadzieję, że ta sytuacja otworzy nam oczy i pokaże, że nie możemy dalej żyć tak jak obecnie. Nasza planeta jest przeludniona, a my nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy zaś pojawia się wirus, żaden rząd nie jest na niego naprawdę przygotowany. To nie jest tak, że tylko "wkurzeni nastolatkowie" krzyczą o kryzysie, to jest coś oczywistego. Mam nadzieję, że nasze podejście ulegnie fundamentalnej zmianie. Jak spędzasz swój czas izolacji? Właściwie to mieszkam na wsi, więc mam dużo czasu, aby pracować w ogrodzie i spędzać czas z rodziną. Mogę zajmować się różnymi projektami w domu i mam sporo czasu, aby jeździć konno.
Czy pracujesz też nad swoim solowym albumem? Zaczęłam pisać piosenki, ale nie myślę o tym na razie w kategoriach albumu czy kariery solowej. Po prostu cieszę się możliwością siedzenia przy pianinie i obserwowania, co z tego wyniknie. Niektóre zespoły organizują minikoncerty za pośrednictwem Instagrama. Czy planujesz coś takiego sama lub z zespołem? Nie mamy takich planów. Czy masz już zaplanowane, jakie będzie pierwsze miejsce, które odwiedzisz po izolacji? Zapewne moich rodziców i resztę rodziny w Holandii. Kiedy myślisz o pięknie natury, jakie miejsce pierwsze przychodzi Ci na myśl? Mieszkam w domu w lesie, więc właściwie jestem otoczona tym miejscem. Mam ogromne szczęście, że kiedy wychodzę z domu, widzę pola i lasy. Wystarczy, że zrobię kilka kroków, a już jestem wśród piękna natury. Dzięki temu czuję się dobrze. Gdybyś mogła wybrać jakieś zwierzę, które najbardziej reprezentuje Twoją osobowość, co byś wybrała? Boże, nie wiem! Jestem człowiekiem, więc właśnie tym zwierzęciem jestem (śmiech). Wiele lat temu napisałam utwór, który nazywał się "Wolf and Dog". Myślę, że mam coś z wilka, bo one muszą nieustannie być w biegu i na coś polować, ale i z psa, ponieważ lubią domową rutynę, spanie na sofie, bezpieczeństwo i spokój. Co chciałabyś przekazać polskim fanom Nightwish? Mam nadzieję, że wszyscy jesteście zdrowi. Słuchajcie lokalnych władz, cokolwiek wam doradzają i starajcie się cieszyć tym dziwnym czasem. Może to brzmi dziwnie, ale jeśli jesteście zdrowi, korzystajcie z życia jak tylko to jest możliwe. Zdrowie jest najważniejszą rzeczą w naszym życiu, wszystko inne jest tymczasowe. Cieszcie się tym, co możecie robić teraz, a zwykle nie macie na to czasu. Mam też nadzieję, że zobaczę was, jak tylko to wszystko się skończy. Marek Teler
NIGHTWISH
127
heavy metalowym projektem, który również byłby złożony z samych dziewczyn. Wtedy spotkałam naszą wokalistkę Asami, która ochoczo przystała na pomysł sformowania nowego bandu. Potem dołączyły Midori i Miyako, które znały się już wcześniej. Okazało się że to wszystko świetnie składa się w całość i tak właśnie powstało Lovebites!
Ciężkie riffy, ciężki sprzęt Lovebites to japoński, heavy metalowy girlsband który w Japonii stał się ostatnio prawdziwą sensacją. W ubiegłym roku dziewczyny pojechały w trasę jako gość specjalny DragonForce i odwiedziły wiele Europejskich miejscowości, wprawiając miejscowych fanów w osłupienie. Najnowszy album zespołu, "Electric Pentagram" zbiera obecnie bardzo dobre recenzje na całym świecie i wydaje się, że japońska formacja może w krótkim czasie zdobyć metalowe rynki szturmem. Dzięki uprzejmości Satomi z Victor Enertaiment, udało mi się porozmawiać z uroczą basistką Lovebites, Miho Rosanną. HMP: Cześć Miho! Super, że znalazłaś czas na ten wywiad. Mamy sporo pytań do Cie-bie! To Wasz pierwszy raz z Polskimi mediami? Miho: Cześć, dzięki za zainteresowanie! Z tego co kojarzę, mieliśmy już kilka rozmów z Polskimi mediami wcześniej, ale nie jest to też zbyt częste. Super że mam możliwość przybliżyć Polskim fanom zespół Lovebites! Ok! Na wstępie chciałem Ci podziękować
dna koncertówka! Jak udaje Wam się utrzy mać tak zabójcze tempo? Wszystko to kwestia organizacji. Zwykle nowa muzyka powstaje podczas kiedy jesteśmy w trasie. To nie łatwe, ale dzięki temu zaoszczędzamy czas, a co za tym idzie, przerwy między nowymi wydawnictwami nie ciągną się w nieskończoność. W tym krótkim czasie zdążyłyście już zdobyć sporo uwagi fanów z całego świata. Czy
Od samego początku zdecydowałyście się nie iść zgodnie z japońskim trendem z lat 80tych kultywowanym przez takie zespoły jak Anthem, Earshaker czy X-Japan i śpiewacie tylko po angielsku, nie mieszając w swoich tekstach angielszczyzny z japońskimi zwro tami. Co stoi za tą decyzją? Jest szansa że Asami zaśpiewa kiedyś po japońsku? W sumie od początku założyłyśmy sobie, że będziemy bardziej dostępne dla słuchaczy z całego świata a nie tylko z Japonii. Angielski bardziej pasuje do heavy metalu niż japoński. Oczywiście, to było niezłe wyzwanie żeby poprawnie używać angielskiego, skoro nie jesteśmy natywnymi użytkowniczkami tego języka. Tak jak powiedziałam, wydaje mi się, że dzięki tekstom po angielsku jesteśmy w stanie dotrzeć do większej ilości fanów, więc raczej będziemy kontynuować to założenie. Przykro mi, nie wiem czy doczekasz się Asami śpiewającej po japońsku (śmiech). Nowy album otwiera speed metalowy numer "Thunder Vengeance". To niemalże tradycja, że zaczyna swoje płyty od szybkiego, melodyjnego banera... No tak, w sumie to nie jest jakaś reguła, którą się kierujemy, ale tak się składa, że zwykle otwieramy jakimś szybkim ciosem (śmiech). Wiesz, wydaje mi się, że to ważne dobrze rozpocząć płytę. Zwykle kiedy słuchasz jakiegoś albumu, na początek słyszysz pierwszy numer, a nie na przykład siódmy, nie? I właśnie dlatego ułożenie kawałków jest bardzo istotne. Dobre start płyty i potem sensowne ułożenie kawałków lepiej chwyta fanów za serca!
Foto: Lovebites
za tak rewelacyjny album jakim jest "Electric Pentagram". To Wasz trzeci studyjny album. W mojej opinii, to najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek nagrałyście. A jakie są Twoje odczucia? Dzięki! Tak, też uważamy z dziewczynami że to najlepsze co do tej pory udało nam się nagrać. Ale to dzięki temu, co do tej pory zrobiłyśmy. Wszystkie poprzednie sesje nagraniowe oraz trasy koncertowe pozwoliły nam dojrzeć jako artystkom i to wszystko przełożyło się na "Electric Pentagram". Tak naprawdę, wystartowałyście nie tak dawno temu - Lovebites ma jedynie 4 lata. Niemniej jednak Wasza dyskografia robi wrażenie - trzy albumy studyjne, trzy EPki i je-
128
LOVEBITES
rosnąca popularność zespołu zaskoczyła Was? O tak, bardzo! Wiesz, bardzo szanujemy rodzime metalowe tradycje, ale też mamy wiele szacunku do europejskiego metalu, więc to niesamowite że fani z tamtych regionów nas słuchają. To wielka nobilitacja dla nas. Razem z Waszą perkusistką, Haruną, przez lata tworzyłyście zespół Destrose. Czy możesz mi powiedzieć co stało się z Destrose i w jaki sposób jego rozpad przyczynił się do powstania Lovebites? Nie powiedziałabym że Destrose się rozpadł. Powiedzmy, że zespół zapadł w nieokreśloną czasowo śpiączkę. Kiedy to się stało, Haruna i ja bardzo chciałyśmy wystartować z nowym
Zespół który kompozycje z "Electric Pentagram" przywodzą mi na myśl to japoński girlsband Show-Ya. Wokale Asami, zwłaszcza w takim "Golden Destination" czy "Signs of Deliverance", przypominają mi miejscami Keiko Teradę… Hmmm, nie jestem pewna czy tak faktycznie jest, ale nie jesteś pierwszą osobą, która stosuje takie porównanie, więc coś pewnie jest na rzeczy. Show-Ya to w Japonii wręcz ikona kobiecego metalu i osobiście, bardzo, bardzo, lubię ten zespół, więc to chyba dobrze, że takie porównania się pojawiają. Nowy album promowało wideo do "When Destinies Align". Dlaczego akurat ten numer wybrałyście na kawałek pilotujący całe wydawnictwo? Nie ma tu jakiejś niesamowitej historii. Kiedy Miyako przyniosła demo na próbę, wszystkie wiedziałyśmy, że to będzie singel! Szybka, konkretna, melodyjna piosenka, idealna na pilota. Po prostu. Ostatni numer o który chciałem zapytać to niepokorny rocker "Raise Some Hell" - osadzony w latach 80-tych metalowych hymn, który zdradza Wasze inspiracje Judas Priest czy Manowar. No tak, to znowu sprawka Miyako! To kawałek, w którym spotykają się różne inspiracje.
Zastanawiające, że trafia bardziej do europejskiej czy amerykańskiej publiczności niż do fanów z Japonii... Heavy Metalowe girlsbandy wciąż nie są zbyt popularne - w Europie chyba najbardziej znany jest Girlschool. Ale w Japonii, prócz Waszego zespołu, jest również masa niesamowitych girlsbandów, które grają metalowo. Jak myślisz, dlaczego akurat w Japonii jest tyle dziewczyn które chcą grać ciężką muzykę? Tak, masz rację, mamy sporo dobrych heavy metalowych bandów, w których grają same dziewczyny… Aldious czy Mary's Blood… Destrose to też był w całości zespół złożony z dziewczyn. To tylko moja teoria, więc może nie mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości, ale wiesz, żeby grać metal musisz posiadać spory zestaw perkusyjny oraz wzmacniacze. Ale wiele klubów w Japonii ma to wszystko na wyposażeniu sceny, więc nie musisz targać ze sobą całego sprzętu żeby zagrać koncert. Wystarczą gitary, efekty, talerze i możesz grać wszędzie! To ułatwia życie dziewczynom, bo nie mamy tyle siły co faceci (śmiech). Wydaje mi się, że to właśnie może być jedna z przyczyn, że mamy w Japonii tak dużo bandów złożonych z samych dziewczyn. No dobra, a jak to jest z Wami? Dlaczego wolicie ciężkie riffy od słodkich melodyjek z klawisza? Czy ja wiem? Po prostu heavy metal to dla mnie najlepsza muzyka jaka istnieje. Kiedy poznawałam muzę, w pewnym momencie straciłam zainteresowanie innymi gatunkami. Liczył się tylko metal. Kiedy chwyciłam za instrument, rodzaj granej muzyki mógł być tylko jeden (śmiech). Wracajac do Waszej dyskografii… Nawet jeśli "Electric Pentagram" to bardzo świeża rzecz, chwilę po tym albumie światło dzienne ujrzała EP "Golden Destination". Jaki był powód wypuszczenia dwóch wydawnictw w tak krótkim czasie? Wiesz, tak naprawdę "Golden Destination" to bardziej singel niż EPka. Zdecydowałyśmy się wypuścić "Golden Destination" jako rzecz, która pociągnie promocyjnie album. Zwłaszcza, że na singlu dorzuciłyśmy dwa kawałki, które nie znalazły się na albumie. Foto: Lovebites
Foto: Lovebites
W zasadzie przez długi czas Japońscy artyś ci ograniczali się do Azji i sporadycznie promowali się chociażby w Europie. Tysiące ludzi chodziło na koncerty Loudness, Anthem czy X-Japan, ale w Europie nic takiego się nie działo. Teraz jednak sytuacja wydaje się zmieniać - zespoły, które wymieniałem coraz częściej goszczą w Europie. Wy również nie tak dawno zagrałyście na Starym Kontynencie jako gość trasy DragonForce. Jak wrażenia? Czy fani u nas różnią się od fanów w Azji? Trasa była niesamowita! Doświadczenia jakie zdobyłyśmy w miejscach, w których ludzie rozumieją i kochają heavy metal, są nie do ocenienia. Generalnie publiczność w Europie i Azji przeżywa koncerty trochę inaczej. Japończycy są ogólnie trochę nieśmiali, więc siłą rzeczy są spokojniejsi i bardziej cisi podczas koncertów. Europejczycy przeżywają to na swój sposób, są bardziej dzicy, jeśli mogę tak powiedzieć. Jednak powiem Ci, że kiedy show startuje i zaczynamy pierwszą piosenkę, czuję, że niezależnie czy to widownia w Azji czy Europie, każdy czuje ekscytację. Uwielbiam grać koncerty i chcę zarażać swoją muzyką coraz więcej ludzi! Dzięki JPU Records Wasze albumy bez pro-
blemu można dostać w Europie w sensownych cenach. Jednak koncertowy album "Daughters of the Dawn" został wydany jedynie w Azji i nie jest dostępny dla fanów spoza Waszego rejonu. Czy możemy liczyć na to że sytuacja ulegnie zmianie? Z tego co mi wiadomo nie ma póki co żadnych planów żeby wydać "Daughters of the Dawn" poza Azją. Ale wszystko jest do rozważenia, jeśli faktycznie fani będą domagać się tego wydawnictwa, to dlaczego nie? Ok! Mamy nowy album, nowy singel, więc jestem ciekaw jakie macie plany promocyjne w związku z tymi wydawnictwami? Macie w planach ponownie odwiedzić Europę? Dotrzecie w końcu do Polski? Niestety, póki co nie mamy potwierdzonych żadnych koncertów poza Japonią. Niemniej bardzo chciałybyśmy odwiedzić Polskę podczas naszego europejskiego tournee. Mam nadzieję, że sytuacja z koronawirusem się w miarę szybko uspokoi i będziemy mogły nakreślić bardziej konkretne plany związane z koncertami. Miho, jesteś znana z tego że kolekcjonujesz metalowe koszulki. Dużo masz ich w kolekcji? Masz jakieś koszulki zespołów z Polski? A wiesz, że nawet nie wiem ile tych koszulek jest? Wydaje mi się ,że może być ich coś około dwustu sztuk. Mam koszulkę Behemoth! Jeśli zajrzymy w końcu do Polski, na pewno ją założę! To była prawdziwa przyjemność pogadać z Tobą! Mam nadzieję że niebawem spotkamy się w Polsce! Pozdrów od nas resztę dziew czyn! Ostatnie słowo dla Polskich fanów należy do Ciebie. Dziękuję wszystkim fanom którzy przeczytali ten wywiad. Bardzo bym chciała zagrać kiedyś w Polsce! Mam nadzieję że gdy do tego dojdzie, wszyscy spotkamy się pod sceną! Marcin Jakub
LOVEBITES
129
W cieniu tragedii - W roku 1963 cały świat był poruszony katastrofą zapory wodnej w Vajont. Było mnóstwo ofiar, a do tego szybko okazało się, że ta najnowocześniejsza wtedy konstrukcja tego typu powstała w nieodpowiednim miejscu i do tego z lekceważeniem podstawowych zasad bezpieczeństwa. Rodzice gitarzysty Revoltons Alexa Corony przeżyli tę tragedię, a on od lat marzył o stworzeniu opisującego ją albumu. W końcu udało się, a efekt to "Underwater Bells Pt. 2: October 9th 1963 - Act 1". HMP: W marcu 2009 roku wydaliście album "Underwater Bells". Teraz wracacie do tej historii płytą "Underwater Bells Pt. 2: October 9th 1963 - Act 1" - skąd pomysł na tę kon tynuację po latach? Alex Corona: Cześć. Dzięki za wywiad! Nie ma koncepcyjnego związku między "Underwater Bells" a "Pt. 2". Album z 2009 roku nie jest płytą z jakimś motywem przewodnim. Znajduje się na niej 15 kompozycji o różnych tematach, a "Underwater Bells pt. 2" nawiązuje do katastrofy zapory Vajont. Użyliśmy tego samego tytułu, ponieważ 10 lat temu dziennikarze pytali mnie czy "Underwater Bells" była o tej katastrofie, nawiązując do te-
szłych pokoleniach, ale w mojej opinii to wydarzenie nie zostanie zapomniane. Takie lokalne wydarzenia są interesujące dla słuchaczy z odległych stron świata, docierają do was takie opinie i sygnały? Cóż, odbiorcy metalu to bardzo wielokulturowa grupa; właściwie mieliśmy duże zainteresowanie tematem, zwłaszcza we Włoszech, a nawet za granicą. Ponoć już w czasie budowania tej zapory były sygnały, że nie wszystko przebiega zgodnie z planem, pojawiały się osuwiska, a samo podłoże ze skał łupkowych też nie
ki również zawiódł na skutek ludzkich błędów, zaniedbań i niekorzystnych splotów okoliczności, co też pociągnęło mnóstwo ofiar? Tak, to prawda. To był zwrot akcji dla wszystkich. Dla ofiar i dla chciwych ludzi, którzy przyczynili się do tragedii. Na końcu wszyscy stali się ofiarami. Koncept album tego typu to nic łatwego, dlatego praca nad tym wydawnictwem zajęła wam więcej czasu niż nad "normalną" płytą, prawie osiem lat? Zacząłem pisać o tym utwory dwadzieścia lat temu, ale musiałem poczekać na odpowiedni moment, aby ukończyć tę pracę, poczekać również na odpowiednich ludzi. W międzyczasie tworzyłem inne albumy. Czekaliśmy osiem lat od poprzedniej płyty, ponieważ rozeszliśmy się w roku 2010. Grałem z innym zespołem, Roxin' Palace. Tak czy inaczej, zawsze miałem tę pracę na myśli. Pracy nie ułatwiały wam pewnie zmiany składu, z tą najważniejszą, bo za mikrofonem? To prawda, ale ta zmiana była bardzo szybka. Andro, dawny wokalista, nagrał album i kiedy byliśmy w trasie, postanowił odejść z powodu braku inspiracji. Andrasowi Csaszarowi, jego następcy, nauczenie się utworów i nagranie ich od nowa zajęło jedynie dwa miesiące.
Foto: Revoltons
go, że pochodzę z tamtego regionu. Nie była, ale dało mi to pomysł na tytuł. Nakręcono już film o tej tragedii, opisywano ją w książkach, ale uznaliście, że koncep cyjny album to coś zupełnie innego i też warto coś takiego zrealizować? Miałem marzenie, aby zrobić ten koncepcyjny album od lat. Jestem zakochany w "Operation: Mindcrime" Queensryche i chciałem zrealizować własny album tego typu. Więc marzenie stało się faktem! Jest to pewnie historia, która wciąż, mimo upływu tylu lat, budzi w waszej miejscowości spore emocje i z racji skali tej tragedii nigdy nie zostanie zapomniana? Po 57 latach nadal to odczuwamy! Co roku mamy obchody w tym miejscu. Prawdopodobnie te emocje nie będą tak silne w przy-
130
REVOLTONS
gwarantowało bezpieczeństwa, ale nikt na to nie zważał? Duże przedsiębiorstwa pracujące nad projektem wiedziały o ryzyku, ale nie powiedziano mieszkańcom wsi o niebezpieczeństwie, jak opisałem to na płycie. Oni myśleli tylko o pieniądzach i postępach w pracach. Wszyscy czuli, że dzieje się tam coś dziwnego i słyszeli plotki, ale myśleli, że jeśli jest tam realne zagrożenie, przedsiębiorstwa powiedziałyby im o tym. Tak się nie stało. Paradoksalnie w początku lat 60. była to największa i jedna z najnowocześniejszych zapór tego typu na świecie, trudno więc było spodziewać się tak tragicznego finału? Oczywiście. Czyli powtórzyła się sytuacja z pierwszego rejsu "Titanica", gdzie ówczesny cud techni -
Trudno było oddać słowami i muzyką rozmiar tej tragedii, kiedy 70-metrowa fala uderzyła z prędkością ponad 100 km/ha na pogrążone we śnie miasteczka i wsie? Nie, nie było. Napisałem słowa dwadzieścia lat temu w tydzień. Miałem totalną inspirację. Oczywiście zmieniłem coś w ciągu lat, zarówno literacko i muzycznie. Według różnych źródeł zginęło wtedy od 1900 do blisko 2500 osób, była to więc jedna z największych katastrof we Włoszech i generalnie w ówczesnej Europie? Tak była. Europa radziła sobie bardzo dobrze w tamtych latach ekonomicznego rozwoju po II Wojnie Światowej. Jak wiesz, to był dobry okres, ale ludzie nigdy się nie uczą na błędach. Zginęli w niej jacyś członkowie waszych rodzin, bliscy waszych dziadków czy rodziców? Moja matka i ojciec byli tam i przeżyli. Mieli wtedy 12 i 13 lat. Zginął tylko wujek mojej matki. Stracili również wielu przyjaciół.
Nagrywając "Underwater Bells Pt. 2: October 9th 1963 - Act 1" zaprosiliście do udziału wielu zaprzyjaźnionych muzyków, choćby tak znanych jak: Blaze Bayley, Michele Guaitoli, Alessia Scoletti i wielu innych - uznaliście, że wielowątkowość tematu wymaga takich właśnie rozwiązań? Oczywiście. Jest wiele postaci w tej opowieści, więc czemu nie odwołać się do tych wszystkich świetnych muzyków. Współpraca z Blazem jest spełnieniem marzeń. Było to trudne do ogarnięcia pod względem logistycznym czy przeciwnie, udało się wszystko zrealizować szybko i sprawnie? Moje motto to "bez pośpiechu". Zgranie zespołu z gośćmi zajęło mi dwa lata. I jestem ogromnie dumny z rezultatu. Okładka też jest bardzo sugestywna, co jest pewnie w 100 % działaniem zamierzonym, a Simone Zimon Sut świetnie wywiązał się z zadania? Simone nadał okładce finalny charakter. Pomysł na nią został zainspirowany obrazem, który mój ojciec wykonał lata temu. Jego styl jest bardzo dziwny (pomyśl o Picassie). Więc poprosiliśmy innego malarza, aby zrobił projekt jeszcze raz. Wtedy ja i poprzedni wokalista zmodyfikowaliśmy go w Photoshopie. I wtedy Zimon nadał mu mroczniejszy charakter. Grając koncerty jako headliner będziecie pewnie prezentować ten materiał w całości, bo to najlepsze rozwiązanie, a co w przypadku innych koncertów - postawicie na wybór naj-
Foto: Revoltons
ważniejszych dla tej historii utworów? Chcemy grać album w całości tylko na imprezach promujących płytę, a później, na normalnych koncertach, grać tylko niektóre kompozycje, żeby mieć miejsce dla starych utworów, które kochamy.
Myślę, że potrzebujemy dwa lub trzy lata na część drugą. Jak powiedziałeś, chcemy promować ten pierwszy materiał. Wystartujemy w przyszłym roku z powodu Covid-19, który zniszczył wszystkim plany. Dzięki za świetny wywiad!
Act 1 z tytułu zapowiada kontynuację, ale pewnie nim dojdzie do jej realizacji minie sporo czasu, bo najpierw będziecie chcieli jak najlepiej wypromować obecny materiał, samo komponowanie i nagrywanie też zapewne trochę potrwa?
Wojciech Chamryk, Małgorzata Marcinkiewicz, Kinga Dombek
Ruszyć do przodu! Młodzi Kanadyjczycy z Lycanthro nie wymyślili niczego nowego, ale heavy metal w ich wydaniu jest surowy, tradycyjny i w każdej nucie nawiązuje do lat 80. Ich debiutancka EP "Four Horsemen Of The Apocalypse" na pewno zainteresuje fanów nurtu NWOB HM i klasycznego power metalu lat 80. w amerykańskim wydaniu, a to dopiero początek, bo zespół ma już gotowy debiutancki album i pracuje nad materiałem na drugi - jak widać pandemia ma też dobre strony. HMP: Jak wiele podziemnych zespołów zaczęliście od demo, a po kolejnych kilku nastu miesiącach mieliście już na koncie debiutancką EP-kę "Four Horsemen Of The Apocalypse". Jesteście zwolennikami małych kroków, uznaliście, że co nagle, to po diable, a niedopracowany, wypuszczony zbyt szybko album mógłby być falstartem? James Delbridge: Cóż, kiedy zaczynaliśmy, byliśmy tylko grupą dzieciaków, które były podekscytowane założeniem zespołu metalowego. Mieliśmy też bardzo małą wiedzę na temat logistyki związanej z produkcją i promocją albumu. W przypadku pierwszego dema chcieliśmy po prostu coś wypuścić i pokazać promotorom, aby mogli zorientować się, jakie brzmienie chcemy osiągnąć oraz przy okazji dostać zaproszenie na większe koncerty. Patrząc wstecz, mógł to być falstart, ale jednocześnie postrzegaliśmy to jako doświad-
łów podążających tą drogą. Widziałem wiele kapel, które wydawały ileś złych płyt i niczego się dzięki temu nie nauczyły. Jeśli zespół nie ma samoświadomości, co do jakości swego materiału i nie nauczy się niczego z przeszłych niepowodzeń, to nie będzie w stanie ruszyć do przodu. Zespół powinien zawsze dążyć do swojego rozwoju, chociaż oczywiście jeśli masz nadmierną wiarę w to, co robisz, bez racjonalnej oceny tego, to nigdzie nie dojdziesz. To EP-ka, ale to całkiem długi materiał, ponad 33 minuty muzyki. Zależało wam na tym, by w erze panowania pojedynczych utworów zaproponować słuchaczom zwartą artystycznie całość, płytę taką jakie powstawały kiedyś, nawet jeśli nie jest to album? Oba podejścia są możliwe. Uważam też, że
W oldschoolowy metal wprowadził mnie wujek. Rodzina mojego taty to Brytyjczycy, a mój wujek widział w tamtych czasach wszystkie klasyczne brytyjskie zespoły. Zapoznał mnie z takimi zespołami jak Judas Priest, Rainbow, Thin Lizzy, UFO, które do dziś należą do moich ulubionych. Ten styl metalu, oldschool oraz power metal, naprawdę do mnie przemówiły, dzięki czemu w trudnych chwilach czułem się wzmocniony i pozytywnie nastawiony do świata. Mimo, że nie było to modne, nigdy nie byłem kimś, kto wstydził się swojego gustu muzycznego. Urzekła was więc siła, energia i ponadczasowość tej muzyki, wciąż w niej obecne i niezależne od czasów, w których się ją odkryje? Tak, dokładnie! Muzyka metalowa jest ponadczasowa i jest wciąż równie potężna i tak samo wpływowa jak wtedy, gdy powstała! Dzielenie sceny z idolami sprzed lat, choćby Udo Dirkschneiderem, Diamond Head, Cloven Hoof czy Anvil oraz podobnymi do was, młodymi zapaleńcami, jest więc pewnie dodatkową wisienką na tym muzy cznym torcie? Och, absolutnie! Nawet niedawno mogliśmy zagrać z kilkoma naszymi bohaterami, jak Hammerfall, Battle Beast, Unleash The Archers, itp. To z pewnością ogromny zaszczyt i osiągnięcie, móc dzielić scenę z takimi legendami, a niektóre z tych występów to nie tylko te z tych najlepszych, jakie w ogóle graliśmy, to zdecydowanie wisienka na torcie muzycznym!
Foto: Riverside
Foto: Lyacanthro
czenie edukacyjne. Przy kolejnym materiale, który wydaliśmy od tego czasu, również nauczyliśmy się czegoś nowego na temat promocji i produkcji - założenie jest takie, aby nasz każdy nowy album brzmiał lepiej niż ostatni, dzięki czemu dotrzemy do większej liczby osób. Wiele młodych grup nie ma jednak takich oporów - wychodzi na to, że nadmierna wiara w to co się robi, bez jednoczesnej racjonalnej oceny tegoż, może być nawet katastrofalna w skutkach? Zgadzam się z tym i widziałem wiele zespo-
132
LYACANTHRO
połączenie obu jest najlepszym rozwiązaniem. Myślę, że przedstawienie artystycznej całości jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli jest to album tematyczny lub koncepcyjny. Ale jeśli chodzi o promowanie wydawnictwa, wydawanie takich rzeczy, jak single sprawi, że twoja kapela będzie aktualna aż do wydania albumu. Hołdujecie metalowi w najbardziej klasy cznej postaci, typowemu dla lat 80. Skąd u was zainteresowanie akurat takimi dźwięka mi, skoro gdy dorastaliście nie były one zbyt modne?
Do udziału w najdłuższym na płycie, epickim "Pale Rider" zaprosiliście Jacquesa Bélangera, wokalistę znanego z Exciter, a teraz Assassin's Blade. Jak doszło do tej współpracy? Właściwie spotkaliśmy go, kiedy kilka lat temu gdy otwieraliśmy koncert Blaze'a Bayley'a. Niedawno wkręciłem się w projekty takie jak Avantasia i Ayreon, więc w mojej głowie zrodził się pomysł, aby stworzyć koncepcyjną, epicką kompozycję z gościnnym wokalistą. Poszliśmy do niego z naszym pomysłem, który przypadł mu do gustu, więc tak to się stało! Pojawił się także z nami na scenie, żeby zagrać "Pale Rider", gdy jakiś czas temu otwieraliśmy show Razor. Nie jest to jedyny gość na tej EP-ce, ale najbardziej znany. Zapraszając innych muzyków mieliście na uwadze jak najciekawsze dopełnienie brzmienia Lycanthro, przede
wszystkim w kontekście instrumentów klawiszowych? O tak, klawisze to coś, co zawsze wyobrażałem sobie jako ważną część naszego brzmienia. Zawsze chciałem mieć w zespole klawiszowca, ale trudno go znaleźć. Jeśli chodzi o "Four Horsemen Of The Apocalypse", mój stary trener wokalny (który jest jednocześnie pianistą w konserwatorium) zagrał na fortepianie w utworze "Pale Rider", mój przyjaciel George dodał kilka dodatkowych partii klawiszy do tego samego kawałka, a ja dodałem klawisze w innych częściach EP-ki. Generalnie wyszło to dobrze i w przyszłości planuję wykorzystywać jeszcze więcej klawiszy. Kanadyjska scena notuje w ostatnich latach dynamiczny rozwój, powstaje coraz więcej świetnych zespołów, a te sprzed lat też trzy mają poziom. A jak jest z fanami, ich liczba wzrasta, czy wciąż wspierają was w ojczyźnie nieliczni maniacy? Tak, jest wielu ludzi, którzy nadal wspierają w Kanadzie tradycyjną/power metalową scenę. Tutaj, w Ottawie, za każdym razem, gdy pojawia się oldschoolowy zespół, taki jak Hammerfall lub Anvil, na każdym koncercie zawsze zjawi się znaczna liczba ludzi, co pokazuje, że wciąż jest wielu fanów, takiej muzyki. Ale z faktu, że wydawcą "Four Horsemen Of The Apocalypse" jest grecka wytwórnia można chyba wysnuć wniosek, że w Europie jest wciąż większe zainteresowanie tradycyjnym metalem niż w USA czy w Kanadzie? Oczywiście, zresztą chyba wszystkie zespoły takie jak nasz chciałyby w przyszłości koncertować w Europie. Wydaje się, że jest tam więcej fanów oldschool/power metalu. Stany Zjednoczone i Kanada mają naprawdę dobre metalowe sceny z własnymi indywidualnymi cechami, ale ostatecznie europejscy fani są z pewnością najbardziej oddani. Nie jest czasem tak, że w waszej części świata muzyka jest przede wszystkim rozry wką, słuchacze podążają za trendami, gdy w Europie zwykle identyfikują się z tym co lubią, są też bardziej stali w swych upodoba niach?
Foto: Lyacanthro
Z perspektywy Ameryki Północnej, może to być prawdą, jeśli chodzi o gatunki takie jak nowoczesny pop czy country, ale czuję, że fani metalu na całym świecie identyfikują się z heavy metalem w podobny sposób. Jednak jest to bardziej widoczne w Europie, ponieważ w Europie po prostu jest więcej metalowych maniaków. To wszystko was nie podłamało - chcieliście grać to, co uwielbiacie i nic nie mogło wam przeszkodzić? (śmiech!) O tak! Prawdę mówiąc, nigdy nie wstydziłem się swoich muzycznych gustów i nigdy nie wstydziłem się grać power/oldschool metalu i nie tylko dlatego, że jest "popularny". Chyba, że przytrafi się coś takiego jak koronawirus. Ta pandemia nieźle pokrzyżowała wam szyki. Trasę "Tour Of The Wolf 2020" musieliście odwołać, tyle dobrze, że festiwal Hyperspace udało się przenieść na wrzesień? Tak, to była dla nas ogromna porażka, ponieważ mieliśmy wyruszyć w naszą pierwszą prawdziwą trasę, a Hyperspace miał być naszym pierwszym prawdziwym festiwalem. Na razie Hyperspace został przeniesiony na
wrzesień, ale mam wątpliwości, że się odbędzie, ponieważ koncerty i trasy w Kanadzie zostaną przywrócone dopiero w listopadzie. To spore wydarzenie dla kanadyjskich fanów i zespołów, jego odwołanie byłoby pewnie dla was ogromnym ciosem? Och, absolutnie, to jedyny prawdziwy festiwal metalowy w Kanadzie, który koncentruje się na power i tradycyjnym metalu. Byłoby dla nas ogromnym ciosem, gdyby został on w całości odwołany, ale jeśli będzie gorzej, całość zostanie przeniesiona na następny rok. Promotor Joey z Journeyman Productions z Vancouver był niesamowity przy współpracy z nami i zakwaterowaniu, więc jestem pewien, że wszystko ułoży się dobrze. Plusem tej apokaliptycznej sytuacji jest też to, że może w tak zwanym międzyczasie uda wam się znaleźć stałego basistę, bo zastępstwa to jednak nie to samo, no i zintensy fikować prace nad pierwszym albumem, bo już chyba pora na takie poważniejsze wydawnictwo Lycanthro? Właściwie nasz pierwszy album jest gotowy! Planujemy wypuścić go, gdy sytuacja z powodu tej pandemii uspokoi się. Tym razem nie ma gości, ale będzie wiele muzycznych niespodzianek! W tej chwili jesteśmy w trakcie pisania albumu numer dwa, a także pracujemy nad okładką tribute albumu, na który zostaliśmy zaproszeni (nie mogę jeszcze powiedzieć którego zespołu). Będzie to wciąż surowe, mocno brzmiące, ale i niepozbawione melodii granie zakorzenione w latach 70. i 80., nie zamierzacie eksperymentować i "poszerzać horyzontów"? Ten pierwszy album będzie zawierał oba elementy, niektóre utwory będą zawierały bardziej surowe i oldschoolowe brzmienie, podczas gdy w innych eksperymentowaliśmy z różnymi elementami, takimi jak instrumenty klasyczne, a nawet pełny chór na żywo! Mamy nadzieję, że na naszych kolejnych albumach jeszcze bardziej poszerzymy nasze horyzonty i mocniej pójdziemy w kierunku związanym z produkcją! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
Foto: Lyacanthro
LYACANTHRO
133
Muzyczna pasja Nicklas Kirkevall to młody Szwed, zafascynowany tradycyjnym power/ heavy metalem z elementami rocka progresywnego. I chociaż debiutancki album "Morningstar" jego solowego projektu Lord Of Light nie rzuca na kolana, to jednak sygnalizuje potencjał tego zdolnego multiinstrumentalisty, więc na kolejnej, już przygotowywanej, płycie powinno być tylko lepiej. HMP: Grałeś wcześniej raczej w rockowych zespołach, ale metal zawsze był obecny w twoim życiu, stąd decyzja powołania do życia Lord Of Light? Nicklas Kirkevall: W moim życiu poruszałem się tam i z powrotem pomiędzy różnymi rzeczami, nie tylko muzyką, ale czuję, że to zawsze była tylko kwestia czasu, zanim zrobiłem coś w tym kierunku. Jako nastolatek interesowałem się bardziej czystym power metalem, ale z czasem znalazłem nowe wpływy i pomysły do zbadania. Dla Lord Of Light ten rodzaj progresywnego kierunku jest wspaniały, bo oznacza to, że mogę wykorzystać każdy muzyczny pomysł jaki mam, wszystko, co jest warte zachodu. Zajęło to trochę czasu, by znaleźć się w tym miejscu, ale wiedziałem, że chciałem pisać muzykę odkąd by-
ważne jakiego gatunku, które mają tak wiele niesamowitej muzyki na swoim koncie. Klawisze nie są typowo metalowym instru mentem, ale grasz też na gitarze, tak więc jakoś się to wyrównuje? Tak! Zawsze chciałem grać rockową muzykę na gitarze, ale jak w wielu przypadkach moi rodzice byli bardziej zainteresowani tym, bym grał na czymś "ładniejszym", jak fortepian czy gitara klasyczna, więc trwało to aż do moich wczesnych lat nastoletnich, gdy mój świetny nauczyciel muzyki włożył w moje ręce odpowiednie narzędzia. W tym czasie miałem już pewne umiejętności na fortepianie, więc czemu nie ćwiczyć obu? Jako keyboardzista byłem tylko zainteresowany graniem solówek Jensa Johanssona, co było dość
że powinna być to ścieżka tytułowa - myślę, że też najbardziej osobista dla mnie - ale wydanie ośmio-minutowego singla byłoby odrobinę zbyt odważne, nawet dla mnie! Z racji, że "Typhoon" jest trochę bardziej bezpośredni niż inne kawałki i razem z "Presage" niejako "obramowuje płytę", było to najbardziej sensowne. Czuję też, że to odpowiednie, bo pierwsze kompletne demo, jakie zrobiłem było to "Presage" i to był moment, kiedy wreszcie poczułem, że wiem, jak chcę, by zespół brzmiał. Twoje wcześniejsze zainteresowania i doświadczenia zaowocowały materiałem odwołującym się też do rocka progresywnego czy klasycznego rocka - monotonia jest czymś najgorszym co może przydarzyć się artyście, a jest podwójnie groźna w sytuacji, gdy wydaje on debiutancki album? Cóż, nie było żadnego komercyjnego podejścia w tym, jak to wszystko zostało ukształtowane. Punktem istotnym zawsze było tworzenie możliwie jak najbardziej ekscytującej muzyki i nagrywanie jej z najwyższą z możliwych jakością. Jestem bardzo zadowolony z rozległości tego albumu, z każdą z czterech głównych kompozycji robiąc coś, czego inni nie robią i krótszymi kawałkami, które całkiem dobrze łączą je razem, co nie zawsze się udaje.
Foto: Lord Of Light
łem nastolatkiem. Pamiętasz jeszcze zespół od którego zaczęła się twoja fascynacja takim graniem? Wciąż jest dla ciebie ważny, czy też z czasem uległo to zmianie? Od czasów gdy byłem mały zawsze kochałem dźwięk zniekształconej, elektrycznej gitary. Jest coś magicznego i fascynującego w dźwiękach i dynamice, czy to Black Sabbath, CCR czy Blind Guardian. Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałem "2 Minutes To Midnight", miałem wtedy 12 lat i byłem pod jego wielkim wrażeniem. Gitary, śpiew, melodie, solówki... Ku mojemu zdumieniu byłem tak samo zdziwiony raz jeszcze, gdy tamtego roku dostałem "The Best Of The Beast" na gwiazdkę. "Aces High", "The Clairvoyant", "Fear Of The Dark", "The Number Of The Beast"... Co kto lubi, ale ja naprawdę mogę policzyć na palcach jednej ręki zespoły, nie-
134
LORD OF LIGHT
ograniczonym kręgiem, by mogło przydać się w kontekście zespołu - czuję się swobodniej grając na gitarze, ale mimo wszystko zawsze będę robił to i to, jeśli w ogóle będę w stanie. To prawda, że niektóre z tych utworów to nowe wersje twoich starszych kompozycji, a reszta powstała już z myślą o "Morningstar"? Cóż, każdy utwór na "Morningstar" był stworzony z myślą o tym albumie, ale kawałek "Typhoon" z czasem zmienił się odrobinę od pierwszego zarysu tego konceptu. Słuchając albumu masz koncept tej ewolucji, jako że "Presage" w obecnej formie zostało napisane kilka lat przed "Typhoon". "Typhoon" był oczywistym typem na singla, kiedy okazało się, że warto go wypuścić? Właściwie nie byłem całkiem pewien, która kompozycja zostanie singlem. Logicznie, mo-
Muzycy są obecnie w o tyle korzystnej sytu acji, że mogą tworzyć sięgając nie tylko do przeszłości, ale też posiłkując się tym, co powstawało stosunkowo niedawno, choćby wpływami black metalu - to dlatego niektóre utwory z tej płyty są tak intensywne w warstwie rytmicznej? Myślę, że tak! Moim główną inspiracją zawsze będzie Iron Maiden, w moim odczuciu oni naprawdę symbolizują podstawy nowoczesnego metalu, ale tyle rzeczy ewoluowało od czasu, gdy oni rozpoczęli karierę, ciągle do heavymetalowego słownika były dodawane nowe słowa i frazy. Niektóre zespoły nurkują prosto w awangardę i ekstremę, pozostawiając wypróbowane i prawdziwe dźwięki innym i jest tak wiele ekscytujących rzeczy związanych z takimi ludźmi i tymi ruchami. To tak piękne w przypadku muzyki, bogactwo historii, które mamy dzisiaj, które możemy łączyć z niemal niekończącą się wolnością, by jak najlepiej przekazać żądaną treść, a i tak mam wrażenie, że jest po prostu zbyt wiele dobrych pomysłów, by ich nie użyć. Myślę, że mam zbyt wiele rzeczy, które chcę zakomunikować po przez Lord Of Light, by zmieścić to tylko w jednym gatunku. Najtrudniej jest chyba stworzyć coś niejed-
no wymiarowego: najpierw w sensie kom pozycji, później w zakresie ich aranżacji nagrania, żeby słuchacz za każdym kolejnym odsłuchem odkrywał coś nowego, a nie po dwóch-trzech kontaktach z płytą znał ją już na wylot? Nie wiem, staram się zapamiętać mój własny proces myślowy. Wiem, że w studio niekiedy spędzam dużo czasu na, wydaje się, nieistotnych rzeczach i mogę sobie wyobrazić, że niektóre z nich trudno jest zauważyć po pierwszym wysłuchaniu. Jestem trochę perfekcjonistą, wiec chcę by każdy szczegół odpowiadał moim wyobrażeniom i jeśli mogę, to nie przestanę, dopóki tak się nie stanie. Jeśli więc w mojej muzyce jest ten rodzaj głębi, myślę, że to bardziej kwestia bycia upartym niż cokolwiek innego! Póki co album jest dostępny w wersji digital i na płycie CD, ale pewnie planujecie też wydanie winylowe? Tak, bez wątpienia za niedługi czas zacznie się tłoczenie winylowej wersji "Morningstar", ale pewnie nie stanie się to w tym roku. Mieliśmy trochę próśb o nie, więc jestem pewien, że wytwórnia spełni je prędzej czy później. Fachowcy twierdzą, że to merytoryczna wartość dodana daje fizycznym nośnikom przewagę nad serwisami streamingowymi, a gdy dodamy do tego wartość artystyczną, szczególnie płyt winylowych, to może fakty cznie los fizycznych nośników dźwięku w cyfrowym świecie wcale nie jest przesądzony? Myślę, że to prawda. Nie tylko jest to miłe mieć prawdziwą fizyczną bibliotekę do przeglądania, ale dzisiaj czuję, że ludzie są dużo bardziej świadomi konkretnych cech, które sprawiają, że płyty CD i winylowe są ekscytujące. Nie jestem sam w postrzeganiu okładki albumu nie tylko jako jakiegoś fajnego obrazka do podtrzymania wizerunku zespołu, ale jako sztuki, która jest w stanie być samodzielna. Kiedy zacząłem pracować nad okładką "Morningstar" z Alexem nie mieliśmy konkretnego planu na to, jak powinna być zrobiona, ale skończyło się tak, że była ręcznie malowana na płótnie i nie mogę wyrazić tego, jak zadowolony jestem z ostatecznego rezultatu. Wygląda super w formacie CD, ale
gdy wytłoczymy płyty winylowe będzie jeszcze bardziej się wyróżniać - mam nadzieję, że będziemy w stanie zrobić to samo przy naszych przyszłych wydawnictwach. Głupio też brać auto graf na telefonie czy jakimś innych przenośnym odtwarzaczu, tu też przewaga płyt czy kaset jest bezdyskusyjna? (śmiech) Za to jestem wdzięczny! Z radością podpiszę każdą sprzedawaną przez nas płytę CD, jeśli pomoże to zainteresować ludzi. To wspaniały sposób na kontaktowanie się z fanami z całego świata. Streaming ma też określoną wadę, bo kiedy słuchamy czegoś na takiej platformie to podsuwa nam ona kolejne propozycje, Foto: Lord Of Light utrzymane w podobnej stylistyce. Owszem, kiedy nie jest się zbyt zorientowanym jest to w sumie wygodne, ale jednocześnie znika gdzieś pasja poszukiwania, frajda z samodzielnego odkrycia czegoś fajnego. Nie masz poczucia, że słuchanie muzyki nie jest już tym samym co jeszcze choćby 15 lat temu, bo obecnie dominuje technologia i rządzą algorytmy? Tak, zawsze są dobre i złe strony nowych technologii. Te algorytmy pomogły mi znaleźć świetną muzykę w nieznanych mi gatunkach, ale mają też silną tendencję do proponowania nam najbardziej popularnych rzeczy i czasem stają na głowie, by nie zainteresować nas czymś nowym, zamiast tego podsuwają nam tylko to, co jest już znane. Jest ograniczona możliwość analizowania faktycznej muzyki i gustu danej osoby, więc zazwyczaj skupiają się na najłatwiejszej sprzedaży - czyli na tym,
czego każdy słucha. Nie wiem jak ty, ale ja nie lubię być traktowany jak bydło, więc przyjaciele, fora i albumy - fizyczne czy też nie - wciąż pełnią dla mnie ważną rolę. Lord Of Light to bardziej projekt czy regu larny zespół? Planujecie koncerty promujące "Morningstar"? Myślę, że nie będziemy występować jako Lord Of Light, niestety, częściowo dlatego, że potrzebujemy trochę więcej materiału, żeby zrobić odpowiednie show i częściowo dlatego, że potrzebujemy do tego kilku muzyków. Na albumie jestem gitarzystą, keyboardzistą oraz wokalistą, co oczywiście nie byłoby wygodne do zrealizowania, aby żonglować tymi instrumentami na żywo. Ale pracujemy nad tym. Teraz jestem w trakcie procesu pozyskiwania i naprawiania potrzebnego sprzętu, by rozejrzeć się za pięcioosobową grupą i wnieść to brzmienie na scenę. Ponoć wytwórnia No Remorse Records jest już zainteresowana waszą kolejną płytą, tak więc ciąg dalszy przygody pod nazwą Lord Of Light jest więcej niż pewny? Tak długo, jak żyję i oddycham, to będzie mój główny punkt skupienia. Oczywiście łatwiej mówić niż robić, ale ciężko pracujemy by urealnić drugą płytę i obecny plan jest taki, żeby nasz nowy album był gotowy do wydania najpóźniej latem 2021 roku. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Foto: Lord Of Light
LORD OF LIGHT
135
Nowe otwarcie "Of Angels And Snakes" to debiutancki album niemieckiego kwintetu, ale Goblins Blade w żadnym razie nie tworzą nieopierzone żółtodzioby, lecz muzycy obecni na scenie od wielu lat. Dlatego płyta trzyma poziom, zawierając power metal starej szkoły z lat 80., wypadkową dokonań zespołów europejskich i amerykańskich, w dodatku z domieszką równie oldschoolowego, klasycznego heavy. HMP: Premiera nowego albumu jest zawsze dla każdego artysty czymś ekscytującym, ale wy macie tym większe powody do zadowolenia, gdyż "Of Angels And Snakes" jest waszym debiutanckim albumem - czuliście już na etapie komponowania i nagrywania tego materiału, że będzie to coś wyjątkowego, idealne otwarcie dyskografii Goblins Blade? Jörg Michael Knittel: Miałem dobre przeczucia podczas pisania tej muzyki. Wydanie nowego albumu to zawsze coś wyjątkowego, zwłaszcza jeśli jest to pierwszy album nowego zespołu. Uważam, że to bardzo dobra debiutancka płyta i jesteśmy z niej bardzo zadowoleni, więc powinno być to dla nas idealne otwarcie! To co gracie jest jak dla mnie dowodem na to, jak muzyczne mody mogą niekorzystnie odbić się na losach zespołu: na przełomie lat 80. i 90. tradycyjny heavy nie był zbyt popu larny, ale po roku 1996 sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej i to, co jeszcze niedawno było niemodne i przebrzmiałe, stało się nagle klasyczne i ponadczasowe? Tak, masz rację ale gram muzykę dlatego, że mnie to cieszy i nigdy nie myślałem czy jest na nią odpowiedni czas. Myślę, że klasyczny heavy metal jest ponadczasowy i będzie istniał zawsze. A wam w to graj, bo przecież jesteście obec ni na scenie od lat - jak doszło do powstania Goblins Blade? Dużo się wydarzyło w ciągu ostatnich dziesięciu lat, które spędziłem z Sacred Steel. W tym czasie nagraliśmy pięć studyjnych albumów i DVD na żywo, jak również zagraliśmy trzy europejskie trasy i wiele pojedynczych koncertów. Byłem jednym z głównych tekś-
ciarzy zespołu i zajmowałem się managmentem. Kiedy zabrałem się za pracę nad kolejnym albumem, zauważyłem że bateria była wyczerpana i musiałem wręcz zmusić się do pisania kawałków, bo po prostu brakowało mi inspiracji. Potem odszedłem, z ciężkim sercem. W tamtym czasie miałem już moje dwa inne zespoły (doommetalowy Dawn Of Winter i deathmetalowy My Darkest Hate), z którymi kontynuowałem pracę. Oczywiście wciąż słuchałem power metalu, bo zwyczajnie kocham tę muzykę. Przez ostatnie trzy lata grając na gitarze miałem coraz więcej dobrych powermetalowych riffów, które nie pasowały do moich zespołów. Z tych pomysłów zrobiłem potem trzy utwory, które były za dobre by je wyrzucić. Zacząłem więc szukać nowych muzyków. Znam chłopaków długo. Florian Reimann, nasz wokalista, grał ze swoim starym zespołem Destillery jako support przed Sacred Steel. Od tamtego czasu byliśmy w luźnym kontakcie i gdy powiedziałem mu o Goblins Blade, był od razu zainteresowany. Nasz basista Robert Palacios gra ze mną w My Darkest Hate, ale jest też wielkim fanem klasycznego metalu, a nasz perkusista Claudio Sisto pochodzi z The Haze, ale grał też w Mystic Prophecy. Wreszcie Claudio Enzler dodał drugą gitarę. To był mój wymarzony skład i bardzo się cieszę, że to wypaliło. Nazwę zaczerpnęliście z debiutanckiego albumu Heathen, nie obyło się jednak bez pewnej modyfikacji? Tak. Pozbyliśmy się apostrofu, nie wyglądało to zbyt dobrze. (śmiech) Wpływów amerykańskiej sceny słychać w waszej muzyce więcej, zdajecie się też cenić europejską odmianę power metalu, a do tego
mistrzów tradycyjnego heavy, z tuzami nurtu NWOBHM na czele? Głównie znajdujemy się pod wpływami amerykańskich zespołów powermetalowych jak Metal Church, Omen, Helstar i Savage Grace. Ale gdzieniegdzie jest też odrobina Judas Priest. Początkowo było was czterech, jako ostatni dołączył Claudio - od razu założyliście, że podstawą będzie dwugitarowy atak, trzeba było tylko znaleźć odpowiedniego muzyka? Tak, szybko stało się jasne dla nas, że potrzebowaliśmy drugiego gitarzysty. Dzięki temu na żywo jest zdecydowanie lepiej. Co ciekawe nie odkrywacie na nowo koła, dążąc do perfekcji w obrębie zarówno swego stylu, jak i samego heavy metalu - nie ma co kombinować na siłę, bo efekty są wtedy zwykle odwrotne do zamierzonych i takie płyty szybko trafiają do kosza z przecenami? Nigdy tak naprawdę nie myślę dwa razy, kiedy komponuję. Muzyka tworzy się mniej czy bardziej sama. Myślę, że tak powinno być, jeśli jesteś twórczy! Uderza swoista ponadczasowość waszej muzyki, która równie dobrze mogłaby pow stać w latach 80., 90. czy w obecnych czasach - pewnie nie tylko ja traktuję to jako zaletę, nie wadę, waszej płyty? Jesteśmy zadowoleni! Uważamy też, że dobra muzyka jest ponadczasowa. Nie chcemy gonić za trendami, chcemy po prostu tworzyć coś naszego, własnego. Więc jeśli jest to dobrze odbierane, bardzo się cieszymy. Wychodzi więc to całkowicie naturalnie, bez żadnego napinania się - pojawia się pier wszy riff, dochodzą do niego kolejne moty wy, tekst i następny utwór jest gotowy? Tak dokładnie. Oczywiście nie zawsze ma się dobre pomysły, ale gdy jesteś w tej kreatywnej fazie dzieje się to dokładnie w taki sposób. Jakiś wpływ na ten stan rzeczy ma też pewnie fakt, że komponujecie tradycyjnie, tak jak to kiedyś zwykle bywało, gdy lider pisał muzykę, a wokalista teksty, w czym wspiera ich reszta składu, choćby przy aranżacjach? Piszę większość utworów i aranżuję je, aż nie
Foto: Goblins Blade
136
GOBLINS BLADE
są kompletnie skończone. Potem przychodzą teksty, które piszę ja lub nasz wokalista i potem ćwiczymy w pełnym składzie całość. Tekstowo eksplorujecie temat odwiecznej walki dobra ze złem - to coś, co chyba nigdy nie straci na aktualności, niezależnie od tego, w jakim stuleciu żyjemy? Tak, ten temat nigdy się nie nudzi, nie przemija i pasuje idealnie do naszego stylu. Od początku wiedzieliście, że długogrający materiał jest waszym priorytetem, dlatego po wydaniu promocyjnej EP-ki "Awakening" zintensyfikowaliście prace nad debiutanckim albumem? EP-ka została dobrze odebrana i krótko później podpisaliśmy kontrakt nagraniowy z Massacre. Zaraz potem zaczęliśmy pracować nad debiutanckim albumem. Było jasne, że chcieliśmy wydać długograja najszybciej, jak to możliwe. Nie deprymował was fakt, że tradycyjny format długogrającej płyty, zamierzonej jako zwarta całość, powoli odchodzi do lamusa, bo słuchacze doby streamingu preferują pojedyncze utwory, a i to często nie dosłuchują ich do końca? Tak, ale niestety nie da się nic z tym zrobić. Takie są obecne czasy. Ale myślę, że ten kto jest naprawdę fanem kupuje również cały album. Na szczęście heavy metal wyraźnie różni się od innych scen.
Tak, to szalony czas. Myśleliśmy o przełożeniu wydania, ale pracowałem nad tym albumem codziennie przez ostatni rok i chcieliśmy wydać go teraz. Kto wie, co będzie za pół roku. Macie pomysły na intensy wniejsze niż przed pandemią promowanie tego materiału w sieci, żeby dowiedziało się o nim jak najwięcej fanów metalu? Promocją zajmuje się Massacre i składa się ona z normalnych, drukowanych reklam, jak i zamieszczanych online. Działamy na Facebooku i naprawdę postawiliśmy tutaj na swoim. Życzę wam więc jak najwięcej oddanych zwolenników i dziękuję za rozmowę! Wielkie dzięki. Cała przyjemność po naszej stronie. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
To chyba przez te nadmiar - owszem, w latach 70. czy 80. też było mnóstwo muzyki, ale jednak nie tyle. No i trzeba było słuchać jej w radio lub oglądać teledyski w telewizji, czekając na kolejny utwór, albo kupić płytę, co było jednak zupełnie innym doświadcze niem, a do tego również przeżyciem? Tak, to prawda. Był to fascynujący czas. Nie było jeszcze internetu i każdy czekał z niecierpliwością na każdy nowy album. Wymiana kaset też była czymś wspaniałym. Kocham tamten czas. Jako Goblins Blade debiutujecie, ale jesteś cie dość znani, przynajmniej w ojczyźnie, co na pewno jest dla was ułatwieniem wyry wającym zespół z całkowitej anonimowoś ci? Tak, to ułatwia nieco sprawę. Wielu mnie zna i oczywiście wielu ekscytuje Goblins Blade. Jak dotychczas reakcje były wspaniałe i oczywiście zrobiliśmy też kilka rzeczy jak należy. Kontrakt z Massacre to również efekt tego, że macie już ugruntowaną pozycję, co było też gwarancją jakości "Of Angels And Snakes"? W Massacre byli bardzo entuzjastycznie nastawieni do EP-ki i bardzo chcieli nas pod swoimi skrzydłami. Dali nam bardzo dobrą ofertę i pomimo tego, że dostaliśmy też inne propozycje, wybraliśmy Massacre. Wydajecie tę płytę w zupełnie innej rzeczy wistości, nie tylko muzycznej. O tradycyjnej promocji w postaci koncertów nie ma mowy, odwołano bądź przełożono na przyszły rok wszystkie festiwale - nie myśleliście o przełożeniu premiery "Of Angels And Snakes" choćby na wrzesień, nie obawialiś cie się, że płyta w tej sytuacji przepadnie?
GOBLINS BLADE
137
Być szczerym Według mnie Polska progresywnym graniem stoi. Mamy zdecydowanego lidera, Riverside, którego doceniają również na całym świecie. Niemniej na polskiej scenie jest całe multum progresywnych formacji - rockowych i metalowych i to na dobrym poziomie. Sporą zagadką jest dla mnie dlaczego przynajmniej kilka z nich nie zdobyła popularności choć w połowie tej co Riverside. Wśród tych kapel od 13 lat działa progresywno metalowy AnVision, który właśnie nagrał znakomity album "Love & Hate". Stanowi on podstawę rozmowy z jednym z założycieli oraz perkusistą zespołu Marcinem Duchnikiem. Niemniej to nie jedyny temat tego wywiadu... HMP: Ogólnie progresywne granie nie popłaca, czemu więc wybraliście tę muzykę? Marcin Duchnik: Wiesz, my nie traktujemy tego jako kolejnego intratnego źródła zysku. Wille z basenami na Kajmanach i super wypasione jachty już mamy (śmiech). A tak serio, kiedy 13 lat temu, razem z Gregiem zaczęliśmy razem grać, to udało nam się wyrzucić z siebie to, co czuliśmy. To, czym się inspirowaliśmy i co nas, jako muzyków ukształtowało. Śmiało mogę powiedzieć, że każdy z nas - i tego pierwszego składu AnVision, z którego zostaliśmy tylko my dwaj i tego obecnego, jest z innej bajki. Każdego inspirowały inne dźwięki. Każdy wychował się na innej muzyce. Od jazzu, muzyki klasycznej, poprzez rocka i na najcięższych odmianach me-
muzykę. Każdego co innego kręci. Dla mnie osobiście monotonny może być pop lub country. Każdy rodzaj muzyki ma jakiś kształt i to właśnie w muzyce jest wspaniałe. To czynnik ludzki i emocje, które są przy komponowaniu powodują, że muzyka ma finalnie taki wygląd. Podobnie jest z słuchaczem danego gatunku. Każdy potrzebuje dla lepszego samopoczucia innych dźwięków. Jeden wycisza się słuchając szumu drzew, a jeszcze inny słuchając growlu i blastów w death metalu. Jak dla mnie - w wielkim skrócie - za progresywnym metalem stoją Rush, Queensryche, Fates Warning i Dream Theater. A Wasza muzyka wywodzi się w prostej linii z Dream Theater, zgadzacie się ze mną?
Foto: AnVision
talu kończąc. Jednak zależało nam na byciu szczerym i nie kalkulowaniu. Nie tworzymy "utworów" pod dyktando, czy zgodnie z "normami" narzucanymi w obecnych czasach przez stacje radiowe. Cztery minuty i ani sekundy dłużej. To wypadkowa pięciu charakterów każdego z nas. Naszych emocji i naszych nastrojów. Oponenci progresywnych odmian rocka i metalu, zarzucają temu nurtowi, że nie ma w nim kreatywności, a ich muzycy powielają wyłącznie wymyślone dawno schematy i patenty. Zgodzicie się z takim postrzeganiem progresywnego rocka i metalu? Każdy ma swoje zdanie i inaczej postrzega
138
ANVISION
Zespoły, które wymieniłeś to ikony. To one wytyczyły drogę, którą podąża wiele mniejszych lub większych zespołów współtworzących scenę prog metalową. Każdy z tych zespołów, w jakimś stopniu i nas zainspirował. Nie wiem czy jest to ten konkretny zespół o którym mówisz. Ogólnie amerykańska i europejska scena progresywna miała na nas olbrzymi wpływ i to pewnie dlatego gramy to, co gramy. Niemniej nie stawiacie tak jak oni na popisy instrumentalistów, wolicie melodie i grę zespołową... Jest dokładnie tak jak piszesz. Nie do końca chcielibyśmy tworzyć "muzykę dla muzy-
ków". Staramy się tworzyć piosenki, które mimo posiadania prog metalowych korzeni i takiego klimatu są zjadliwe dla wielu odbiorców. Nawet tych, którzy z takim taki nurtem nie mają wiele wspólnego. Zależało nam na melodii. A że często pojawia się też przesterowana gitara, że czasem Karalluz zaśpiewa coś ostrzej niż Marqus, czy u mnie pojawią się dwie stopy… tak właśnie jest w An Vision i takiej muzyce. To, co każdy z nas w danej chwili doświadcza, przekłada się na pisaną przez nas muzykę. Nie zakładamy, że dzisiaj stworzymy utwór w takim czy innym stylu. Jak w życiu. Czasami jest słońce, czasami deszcz. Czasem jest smutno, a innym razem wesoło, że aż od śmiechu boli brzuch. Nie mamy na to wpływu. Tak czujemy i już. Dream Theater poznałem w momencie wydania przez nich "Images And Words" wtedy połączyli oni moc heavy metalu, melodię i technikę gry. Nigdy później nie potrafili tak zbalansować wszystkich tych wpływów i wykreować takich melodii jak wtedy. Zdaje się, że wam takiej kreatywności nie braku je... Kreatywność to moc wymyślania i tworzenia nowych rzeczy. Każda z płyt "popełniona" przez Dreamów jest inna, a jednak spójna i mająca olbrzymi wpływ na rozwój takiej muzyki. Dla mnie co prawda, przygoda z tym bandem zaczęła się po wydaniu "Awake" - i to tą płytę uważam za ten przysłowiowy "kamień milowy" ale są albumy których nie lubiłem a z czasem dojrzałem do nich - odkryłem w nich piękno i niesamowity klimat. Tak było np. z "Falling Into Infinity". Pierwsze przesłuchania wręcz odrzuciły mnie od tego krążka. Po dobrych paru latach krążek ten ponownie wylądował w moim odtwarzaczu i na długo w nim zagościł. Przez kolejne płyty pokazali, że są kreatywni. Tworzyli suity, płyty wręcz klimatyczne i takie z ostrym naparzaniem. Wracając jednak do AnVision, to śmiało mogę powiedzieć, że ten zespół to wulkan pomysłów. Nie siedzimy w studio, bezsensownie klepiąc w koło tych samych dźwięków. W naszych głowach pojawia się wiele pomysłów, które oprócz muzyki konieczne są do zrealizowania naszych wizji, muzyki, koncertów, grafiki etc. Staramy się to przedyskutować, część z nich wdrożyć teraz, inne odłożyć na półkę lub odsunąć na dalszy czas. Jak dla mnie najbardziej przystępny na Waszej nowej płyc ... Pisząc ten materiał na pewno chcieliśmy nagrać płytę jeszcze bardziej przystępną niż "New World". Utwory są prostsze ale ich
szkielet to nadal to, co zawsze pojawiało się w AnVision. Jest melodia, są też zmiany tempa i metrum. To nadal nasz styl. Charakterystyczny wokal Marqusa nadaje ostatniego szlifu tym kompozycjom. Chociaż, to prawda - kawałki, które pojawiają się na tej płycie, są nieco krótsze od poprzednich, do których przyzwyczailiśmy już naszych fanów. Każdy z muzyków AnVision gra na swoim instrumencie rewelacyjnie, ale nie wykorzys tujecie tych umiejętności do instrumentalnej ekwilibrystyki, słowem do zbędnego popisywania się. To Wasza wewnętrzna samodyscyplina czy też naturalny brak muzy cznego ekshibicjonizmu i narcyzmu? Dziękuję za miłe słowa i docenienie naszego warsztatu instrumentalnego. Każdy z nas pracuje i rozwija własny styl. Nigdy na płytach nie myśleliśmy o graniu miliarda dźwięków. Nie chcieliśmy robić jakiejś zbędnej ekwilibrystyki czy cyrkówki. Kilka nut zagra dużo piękniej niż ich wielokrotność. Wolimy często zagrać mniej niż z czymś przesadzić. W ten sposób możemy zaaranżować kompozycje na płytę, nadając jej ostateczny kształt. Podczas koncertów są miejsca, gdzie pozwalamy sobie na dodatkowe solo, bo koncerty rządzą się swoimi prawami. Bo są emocje. Bo słuchacz chce czegoś więcej niż tylko odegrania utworu tak samo, jak na płycie. W Waszych brzmieniach jest też sporo nowoczesnego metalu (chociażby w tytułowy "Love & Hate" i "Riders from Hell"), to konieczność czy kolejny element wzboga cający Waszą muzykę? Jak już wcześniej wspomniałem, słuchamy różnej muzyki. Wielu nowych wykonawców nas inspiruje ale to nie znaczy, że odcinamy się od tego, co było. Dodajemy nowe elementy bo na tym polega ciągły rozwój każdego z nas. Jesteśmy szczerzy i nadal pozostajemy sobą. Staramy się być kreatywnymi i nie zamykamy się na stricte metalowe czy rockowe wpływy. Większość Waszych kompozycji wypełniają dysonanse, kontrasty, zmiany temp i ogólnie klimatu. To cecha całego nurtu ale dla Was wydaje się czymś szczególnym... Ten kontrast przede wszystkim widoczny jest
Foto: AnVision
w samej szacie graficznej. Koncept płyty to zestawienie dobra i zła, bieli i czerni. Ukazania w tekstach tych pięknych ale zarazem i mrocznych stron człowieka, jego życia i umierania. Podobnie ze zmianą tempa utworów. Jak w codzienności każdego z nas - trzeba zapieprzać i odpocząć. Muzyka płynie raz szybciej, a raz wolniej. Pięknie tę cechę uwypuklił, prosty patent z utworu tytułowego, czyli normalny śpiew oraz dublującego go growl... Growling jest dodatkiem aranżacyjnym. Już wcześniej pojawiał się np. w utworze "Lights Out, Dark Comes". Nie jest to wokal główny. Stanowi jedynie uzupełnienie - tak aby nasza wizja utworu była pełna. Przeważają też utwory w średnich tempach z przyśpieszeniami i zwolnieniami ale macie też wolny balladowy "Good Night". I słychać, że w takiej pieśni też dobrze się czuje cie... Muzyka to emocje. Ten utwór, to swego rodzaju hołd, oddany osobom nam bardzo bliskim - Marqus, Ja oraz Valdi w ostatnim czasie straciliśmy bliskie osoby - naszych Ojców, którym zawdzięczamy miejsce, w jakim się znajdujemy i to, czym w życiu się zajmujemy.
Ten utwór stanowi niejako Codę tego albumu. Jest bardzo osobisty i niesie za sobą pokłady emocji i wspomnień. Na albumie pojawili się goście, ale moją uwagę przykuł śpiew Pauliny Ostrowskiej. Nie sili się ona na a la operowy głos, co jest teraz bardzo popularne, ale śpiewa normalnie po kobiecemu, co nadaje jej śpiewaniu jeszcze mocniejszego wyrazu... Pomysł z zaproszeniem Pauliny - córki Marqusa, z tego co pamiętam pojawił się jakiś czas temu. Zresztą, w Internecie można znaleźć kilka coverów, które wcześniej zaśpiewali razem. Paulina jest świetną wokalistką, na co dzień mieszkającą w Anglii, gdzie zresztą skończyła MMus Composing For Film & TV na Kingston University. Jest nauczycielem śpiewu. Jej wokal w "Good Night" wniósł dużo urozmaicenia i zbudował naprawdę fajny klimat w tym utworze. Oprócz Pauliny, pojawił się nasz przyjaciel Robert Michowicz, który zagrał solo w utworze "Reviver". Jego sposób grania jest ciut inny od tego, który prezentuje Greg. Robert pojawił się w studio - wbił solówkę i już go nie było. Zrobił to niesamowicie sprawnie, wkładając w to całe swoje serducho. Progresywny rock i metal to nie tylko muzy ka ale także opowieść. Tym razem przedstawiacie kwestie miłość i nienawiść, w kontekście ich mocy i skrajności, które mogą wywołać. Skąd pomysł na taki temat? Wiesz, jesteśmy mega kreatywni. Tym razem padło na kontrasty, których jest pełno w naszym życiu. Jest dobro i zło, dzień i noc, biały i czarny. Co rusz mamy z nimi do czynienia. Na warsztat tekściarski Marqus wziął właśnie miłość i nienawiść, doskonale obrazując ją w swoich tekstach.
Foto: Ural Foto: AnVision
Miłość i nienawiść jest bardzo dobrze znana nam Polakom, dwa przeciwne klany tubyl ców najchętniej swoich przeciwników utopiła w przysłowiowej łyżce wody... Takich czasów dożyliśmy, że głównie to politycy sieją ferment w naszym kraju, nastawiając różne grupy społeczne przeciw innym obywatelom. Wykorzystują osoby głównie niewykształcone, które nie znają np. wielu mechanizmów ekonomicznych. Dając im przysłowiową "kiełbasę wyborczą" kupują so-
ANVISION
139
terminowe działania. Kiedy nadchodzi dla nas odpowiedni moment, to bierzemy się za przygotowanie nowego materiału i tyle. W latach 70. zeszłego wieku kapele musiały nagrywać płytę rok w rok aby móc przetr wać. Co się zmieniło na rynku, że teraz zespół wydając album co cztery lata może normalnie funkcjonować? Nie będę zbyt odkrywczy mówiąc, że Internet zmienił wszystko i ułatwił odbiorcy wiele rzeczy. Mimo braku ewentualnej nowej aktywności wydawniczej i dzięki sieci możemy zobaczyć, że coś się dzieje w danym zespole. Że zespół przygotowuje koncerty, czy nowe wydawnictwo. Możemy podglądnąć i wiedzieć, że jest u niego jakaś aktywność. Rynek muzyczny się zmienił i nowe media dały nam komfort słuchania tego czego chcemy lub oglądania koncertów każdego wykonawcy na Youtubie czy jego stronie lub profilu na portalu społecznościowym. Foto: AnVision
bie poparcie i jednocześnie nastawiając swój elektorat przeciw swoim oponentom. Dalecy jesteśmy od utożsamiania się z lepszymi lub gorszymi z nich. Dla mnie osobiście polityka to wielkie bagno. Wolę jednak rozmawiać o muzyce niż całym tym bałaganie. Ten temat wyjątkowo pasuje do Waszej muzyki, a szczególnie do wspomnianej wcześniej Waszej dysharmonicznych ciągotek. Podejrzewam, że zgrał się z muzyką w sposób naturalny... Tym razem przedstawione zostały kontrasty, których przecież pełno jest w życiu. Co będzie przy kolejnej płycie? Zobaczymy. Nie zamykamy się na tą czy inną tematykę. Być może napiszemy o kosmosie albo Eskimosach (śmiech). Czas pokaże. Niesamowicie wasza muzykę i opowieść z "Love & Hate" uzupełnia okładka autorstwa Piotra Szafrańca... Szafarz już od "AstralPhase" odpowiada za stronę graficzną naszych wydawnictw i gadżetów. Świetnie nam się z nim współpracuje. Doskonale wyczuwa nasze potrzeby. Dostaje od nas tylko słowo klucz i sam najlepiej wie, jaką grafiką to zobrazować. Jestem pewien, że grafiki na kolejnych naszych wydawnictwach to również będzie jego praca. Jak w ogóle pracujecie nad muzyką, macie swoje wypracowane schematy? Jak powstał materiał na "Love & Hate"? Nie mamy jakiegoś modus operandi. W momencie, kiedy postanawiamy, że już pora wziąć się za pisanie materiału na nową płytę - odpuszczamy sobie inne rzeczy. Zamykamy się w studio i komponujemy. Podczas pracy nad "Love & Hate" zagraliśmy co prawda kilka koncertów ale wtedy właśnie stwierdziliśmy, że niesamowicie dezorganizuje nam to prace nad nowym krążkiem. Trzeba było nagle przestać komponować i przestawić się na przygotowanie materiału na koncert. Pewnie wiele pomysłów nam uciekło. Wiesz - masz wenę i wizję - tu i teraz, a nagle trzeba to zarzucić i robić co innego. Dlatego na moment zniknęliśmy ze sceny, ukierunkowując nasze działania tylko w stronę nowej płyty. Czasami jest tak, że ktoś przynosi główny riff i on stanowi jakiś fundament nowego utworu, a innym razem "chemia" między nami powodu-
140
ANVISION
je, że gramy coś ciekawego. Jako muzycy doskonale się ze sobą rozumiemy. Jesteśmy przyjaciółmi również poza zespołem. Potrafimy ze sobą przebywać i tolerować swoje wady i zalety. Grając trasę i przebywając ze sobą często 24 godziny na dobę, nie zabijamy się nawzajem. Dlatego też komponowanie raczej mija nam w miłej atmosferze. Wiele razy co prawda spieramy się o różne pomysły i wizje nowych utworów ale zawsze jest ten wspólny cel w postaci nowego utworu, nowej płyty. Nie zabijamy się za to, że ktoś ma inny pomysł na kawałek. Znakomicie brzmi sama płyta. Nagrywaliście ją we własnym studio. Opowiedzcie o tym miejscu oraz o tym, jak tam nagrywało się Wam płytę... Na co dzień, mamy ten komfort, że pracujemy we własnym studio. Każdy pomysł, każdą próbę możemy sobie zarejestrować i na spokojnie - na chłodno sobie odsłuchać. Wszystko omikrofonowane i gotowe cały czas do pracy. Niestety - praca we własnym studio, to też przekleństwo - nie masz presji czasu. W obcym studio - zegar tyka. Wiesz, że masz tyle i tyle godzin zarezerwowane dla siebie i musisz się wyrobić z wbiciem partii wszystkich instrumentów. Bo wiesz, że już kolejne zespoły czekają na rozpoczęcie swoich sesji. U siebie, jeśli w danym dniu nie masz weny, czy zdajesz sobie sprawę, że coś się nie układa tak jak byś tego sobie życzył - nie robisz tego. Mimo napisania całego materiału jeszcze przed rozpoczęciem sesji, wiele rzeczy przearanżowaliśmy na etapie nagrywania. Pojawiły się nowe pomysły i stąd też trwało to trochę dłużej niż zakładaliśmy. Chcieliśmy mieć pewność, że nowy materiał ostatecznie będzie miał taki kształt jak chcemy. Dziennikarze i fani często zwracają na to uwagę, że równo co cztery lata wydajecie nowy album. To jest Wasz naturalny cykl wydawniczy? Nie planujemy tego w ten sposób… kurde, mija cztery lata i trzeba wydać nową płytę... Tak jakoś naturalnie to wynika. Po wydaniu "New World" zagraliśmy masę koncertów, kilka europejskich festiwali oraz trasę po Europie z Tarją Turunen - byłą wokalistką Nightwish. Tak jak wcześniej wspomniałem to rozwala trochę czas na zaplanowane długo-
Jednym z głównych sensów prowadzenia zespołu to granie na żywo. Niestety koronawirus wszystko zniweczył. Mimo wszystko planujecie koncerty na przyszłość? Prowadzicie rozmowy z szefami klubów muzy cznych? Obecnie wszystko, jak wiemy jest zawieszone, no chyba że grasz kawałki typu disco polo i jesteś przychylny władzy, to może zagrasz w tym syfie zwanym publiczną. My natomiast nie czekamy z założonymi rękoma, tylko przygotowujemy się na rozpoczęcie pracy klubów i możliwość grania na żywo. Jesteśmy "zwierzętami" koncertowymi. Uwielbiamy grać "live". Nie ma dla nas znaczenia czy to trasa, festiwal czy koncert klubowy. Zawsze dajemy z siebie maksimum energii. Za booking natomiast odpowiada Monika - nasza menadżer. Wiem, że pracuje nad tym, żeby ruszyć pełną parą. Kilka koncertów mamy przełożonych na nowe jeszcze nieznane nam terminy. Jak myślicie jak szybko show biznes podniesie się po kryzysie wywołanym koronawirusem? Mam nadzieję, że nie będzie to długi okres. Każdemu jest ciężko, bo wielu z nas zostało odciętych od możliwości zarobkowania. Artyści są głodni grania i liczę, że szybko wszystko wróci do normalności. Kluby szybko się otworzą i wszystko ruszy jak dobrze naoliwiona maszyna. Są tacy, co życzyli by sobie aby Wasz następny album wyszedł za rok, ja mogę poczekać, ale pod warunkiem, że będzie przy najmniej tak dobry jak "Love & Hate"... Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jesteśmy nieprzewidywalni i nikt z nas nie wie, kiedy najdzie nas wena na pisanie i nagrywanie nowych pomysłów. Póki co zobaczymy się na naszych koncertach - głęboko w to wierzę i wszystkim tego życzę. Michał Mazur
"In Oculis Meis" von Traumhaus muzyka wszystkich zmysłów Wśród biologów bezspornym jest fakt istnienia sześciu zmysłów: wzroku, węchu, smaku, słuchu, czucia i równowagi, trzy spośród wymienionych aktywowane zostają u słuchaczy najnowszego albumu niemieckiego bandu Traumhaus. Zmysł wzroku zafascynowany jest stroną graficzną longplaya "Otwórzcie oczy!" (tak należy rozumieć, według Alexandra Weylanda tytuł płyty), dwa pozostałe zmysły, słuch i czucie/odczuwanie przeżywają muzyczne zdarzenia z ośmiu utworów, tworzących program albumu, z napięciem i wielką satysfakcją. Muzyka Traumhaus dociera do duszy, muzyka powoduje "gęsią skórkę", muzyka trafia w serce i ludzkie uczucia. Niewiele istnieje rzeczy, które tak jak muzyka mogą obdarzyć nas szczęściem, są tak wszechobecne w naszym życiu i wywierają na życie tak duży wpływ. W najnowszych utworach kwartetu Traumhaus wszyscy słuchacze muzyki rockowej znajdą urocze melodie, ostrość i subtelność brzmienia, szybsze beaty, które podnoszą puls, relaksacyjną i pełną tajemnic atmosferę, przepiękne pasaże instrumentalne, które potrafią przemienić zły dzień w bardzo dobry, inteligentne słowa zmuszające do refleksji, subtelne dźwięki instrumentów klawiszowych, riffy gitarowe, które jak skalpel,Foto:tną ciszę oraz motoryczny duet basSymphony X perkusja, sekcję rytmiczną grupy, która fantastycznie wytycza ścieżki rytmiczne oraz od czasu do czasu znakomicie przejmuje kierowanie linią melodyczną . Osiem utworów albumu "In Oculis Meis" zaprasza do profesjonalnego świata dźwięków. Otwórzcie uszy! Wywiad z kompozytorem, instrumentalistą, producentem i songwriterem zespołu, Alexandrem Weylandem. HMP: O czym marzą "mieszkańcy" Traumhaus (gra słów, ponieważ nazwa zespołu oznacza w jezyku polskim "Dom Marzeń"). Alexander Weyland: Niezmiennie marzymy o tym, żeby za pośrednictwem naszej muzyki przekazywać nasze osobiste wrażenia i odczucia i w ten sposób komunikować się z naszymi słuchaczami i fanami. Wiele codziennych działań politycznych, a w szczególności społecznych ma obecnie wpływ i przyczynia się do wytworzenia poczucia pewnej niepewności. Właśnie na naszym albumie chodzi także o "marzenia" o czasie spokoju i pokoju, w któ-
rym pewne układy, umowy społeczne oraz pewne tendencje mogą nam dać więcej pewności w odniesieniu do podstawowych wartości demokratycznych i społecznych. Te słowa należy rozumieć jako formę mowy obrończej/orędowniczej wobec powrotu do systemu norm współżycia społecznego oraz społecznej odpowiedzialności. Jesteś jednym z założycieli zespołu Traumhaus, jedynym, który pozostał w składzie do dzisiaj. Jak mógłbyś w kilku zdaniach podsumować dotychczasową działalność grupy?
Założyłem zespół w połowie lat 90-tych, wraz z kilkoma przyjaciółmi z mojej ówczesnej szkoły. W tej pierwszej fazie istnienia zespołu trwającej do momentu wydania debiutanckiego albumu "Ausgeliefert" pisaliśmy utwory w znacznej mierze zespołowo. Po tym jak ze względów czysto zawodowych rozeszły się nasze muzyczne drogi, wziąłem na siebie funkcję kreatora działań grupy. Na nowym albumie nie tylko skomponowałem utwory, lecz przejąłem cały pakiet zadań związanych z produkcją, takich jak rejestracja, miksowanie, sprawy przygotowania strony graficznej itp. . Swoją karierę muzyczną rozpocząłeś w składzie zespołu Zweeback. Czy oprócz nazwy zmienił się także kierunek muzycznej działalności? W składzie Zweeback graliśmy taką mieszankę rocka i grunge, już wtedy z niemieckimi tekstami. W związku ze zmianą nazwy zespołu, przekształceniu uległ naturalnie muzyczny kierunek działalności, także wtedy, gdy na nowym albumie pojawiło się więcej elementów stylistycznych zaczerpniętych z rocka alternatywnego, które zintegrowałem z muzyką grupy. Dlaczego słuchacze musieli czekać tak długi czas, od połowy lat 90-tych do roku 2001 na debiutancki album? Utwory z naszego debiutanckiego albumu były w przeważającej części gotowe już w roku 1999 i zostały opublikowane własnym sumptem w roku 2000. Dopiero po tym jak nasz pierwszy wydawca wykazał zainteresowanie oficjalną edycją płyty, album ukazał się w roku 2001. Wcześniej pod nazwą Zweeback zarejestrowaliśmy dwie płyty demo, a jako zespół graliśmy i testowaliśmy się nawzajem głównie w czasie występów "na żywo". Czy priorytety stylistyczne ustalone zostały już na starcie, czy trzeba było czasu, żeby określić założenia programowe?
Foto: Traumhaus
TRAUMHAUS
141
Kierunek naszych działań muzycznych wynikał z naszego rozwoju oraz z prowadzonych eksperymentów z różnymi brzmieniami i strukturami rytmicznymi. Wśród swoich niemieckich inspiracji wymieniacie między innymi muzykę zespołów Anyone's Daughter, Novalis czy Grobschnitt, a więc klasyków rocka w Niemczech. W mojej kolekcji płyt posiadam także albumy wymienionych grup, dlatego chciałbym zapytać, skąd wziął się ten zachwyt i entuzjazm muzyką rockową lat 70-tych? Moja słabość do muzyki z lat 70-tych wynika głównie z ducha tamtej epoki do odkrywania nieznanego i eksperymentowania. W tamtych latach muzycy zachwycali się możliwością i swobodą prowadzenia doświadczeń z innowacyjnym brzmieniem i kreowaniem brzmieniowych pejzaży. Ja jestem przecież klawiszowcem i bardzo lubię szczególnie analogowe brzmienie ówczesnych instrumentów klawiszowych, jak na przykład melotronu, organów Hammonda czy różnych syntezatorów mooga. Każdy zespół ma swój własny system pracy. Jak wygląda ta kwestia w przypadku Traumhaus? Każdy tworzy w domu, albo wymiana pomysłów online, lub od czasu do czasu wspólne spotkanie w studio? Za kompozycje, teksty i aranżacje głównie odpowiedzialny jestem ja. Songi są przeze mnie aranżacyjnie tak przygotowywane, że inni muzycy mogą bez problemu wprowadzać/ realizować do utworów swoje partie. W przeważającej części odbywa się to online. To znaczy piosenki wysyłane są do innych w formie demo, a następnie przygotowywane według ich własnego pomysłu w takim zakresie, że później w studio możemy je od razu nagrywać. Ponieważ nagrania rejestrujemy we własnym studio, daje nam to swobodę działania bez presji czasu i bez przymusu ukończenia
utworów w ściśle określonym terminie. Dlatego w trakcie czynności kompozycyjnych poszczególni muzycy mają jeszcze sposobność wprowadzenia/wdrożenia własnych koncepcji. Partie gitarowe opracowuje naturalnie nasz gitarzysta Tobias, a perkusyjne kształtowane są samodzielnie przez Raya. Jesteś osobiście instrumentalistą, kompozy torem, wokalistą, producentem. Która z wymienionych sfer aktywności podoba się Tobie najbardziej? Wszystkie wymienione czynności wykonuję bardzo chętnie, lubię to robić. Uważam, że to wielka frajda samodzielnie angażować się i ingerować w proces produkcji albumu na wszystkich jego etapach. Myślę, że to świetna sprawa móc tym wszystkim kierować. Ponieważ grupa Traumhaus nie jest powszechnie znana w moim kraju, mógłbyś pokrótce przedstawić członków składu? Obecnie na gitarze w zespole gra Tobias Hampl, za perkusją zasiada Ray Gattner, na basie gra Till Ottinger, no i wokalistą i klawiszowcem jest Alexander Weyland. Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka o bardzo wysokiej jakości dźwięku, z jednej strony przestrzenna i spójna, z drugiej strony ciepła i nastrojowa. Przykładacie dużą wagę do szczegółów technicznych? Bardzo dziękuję za takie Twoje osobiste spostrzeżenie! Oczywiście przykładam dużą wagę do tego, żeby nagrania brzmiały bardzo selektywnie, różnorodnie i wielowymiarowo. Szczególnie duży nacisk na jakość techniczną wywierałem podczas masteringu, wykonanego przez przyjaciela zespołu Bernda Pfeffera, dążąc do tego, żeby zachowane zostało przestrzenne brzmienie instrumentów, bez strat na ekspresyjności i bez ciśnienia w czasie nagrywania. Żeby osiągnąć ten cel musieliśmy w minionych latach zainwestować w niezbędne Foto: Traumhaus
rozwiązania techniczne, żeby pod tym względem zoptymalizować brzmienie. Sądzę, że to pytanie stawiano już ze sto razy. Dlaczego zdecydowaliście wydać album "In Oculis Meis" w dwóch wersjach językowych? Na wcześniejszych płytach wokal był w języku niemieckim. Opublikowaliśmy album "In Oculis Meis" w dwóch wersjach językowych z kilku powodów. Po tym jak kiedyś w przeszłości fani naszej muzyki wyrazili życzenie podjęcia próby wydania albumu w języku angielskim, nadarzyła się okazja, żeby uczynić to przy edycji tego longplaya. Wszystkie utwory są tym razem w pewien sposób bardziej dynamiczne i mniej skomplikowane. Kształtowanie linii melodycznej oraz większa siła wyrazu, mocniejsze brzmienie stały się impulsem do skorzystania z wokali w języku angielskim. Do tego doszła w trakcie produkcji faza przestoju, która nasunęła myśl zaśpiewania po angielsku. Naturalnym jest także fakt, że poprzez produkcję w języku angielskim spoglądamy w kierunku rynku międzynarodowego i mamy nadzieję na nieco większy rezonans w krajach, w których reakcja na brzmienie języka niemieckiego, oględnie mówiąc, nie jest najlepsza. Często język niemiecki postrzegany jest zagranicą jako bardzo twardy i częściowo nieprzyjemny w odbiorze. Jesteś odpowiedzialny w zespole Traumhaus za stronę wokalną. Czy ma to dla Ciebie duże znaczenie, czy śpiewasz po niemiecku czy w języku angielskim? Co myślisz na temat tzw. globalizacji form wokalistyki, czyli o fakcie, że piosenki śpiewane są w przytłaczającej mierze po angielsku? Naturalnie sposób wyrazu treści w języku niemieckim, moim języku ojczystym, jest dla mnie prostszy. W kwestii intensywności, muzycznej i tekstowej interpretacji zwracam oczywiście uwagę, gdy śpiewam bardziej dynamicznie po niemiecku, na to, żeby używać głosu w odpowiednich miejscach ze stosowną dynamiką. Natomiast, gdy śpiewam w języku angielskim płaszczyzna refleksyjności nabiera innego wymiaru, innego znaczenia, ponieważ język angielski nie jest przecież tym, którego używam na co dzień. W Niemczech zmieniła się nieco sytuacja w kwestii takiej, że język niemiecki w muzyce zyskał ostatnio znacznie więcej akceptacji aniżeli w innych krajach. Natomiast Twoje postrzeganie języka angielskiego jako globalnego, zwyczajowego języka w muzyce, jest słuszne. W niektórych krajach nie należących do niemieckiego obszaru językowego prawdziwą przeszkodą dla muzyka jest przyciągnięcie słuchaczy w sytuacji, gdy śpiewasz swoje piosenki po niemiecku. Także dla nas była to jedna z przyczyn, dla których zdecydowaliśmy się wydać nowe utwory oprócz wersji niemieckojęzycznej, także po angielsku. Znam wszystkie płyty Traumhaus, od debiutu po "In Oculis Meis" i zaraz po przesłuchaniu nowego materiału zwróciłem uwagę na fakt, że nowe kompozycje posiadają ostrzejsze brzmienie, przede wszystkim par tie gitar zakorzenione są bardziej w stylistyce progmetalowej. Błędne wrażenie czy... Zgadza się, nowy album jako całość wypada znacznie mocniej/ostrzej, aniżeli poprzednie płyty. Czy w tym przypadku można mówić o progmetalu, pozostawiam tę ocenę w gestii
142
TRAUMHAUS
słuchaczy. Ponieważ teksty podejmują krytycznie współczesną problematykę społeczną w okresie pewnego przełomu, stało się dla mnie ważne podkreślenie/wyrażenie złości i gniewu poprzez dopasowanie do tego mocniejszego brzmienia. Bardzo istotną rolę w brzmieniu Traumhaus odgrywają instrumenty klawiszowe. Z jednej strony brzmią one bardzo nowocześnie, spełniając kryteria współczesnej muzyki rockowej, z drugiej zaś strony pojawiają się partie "żywcem" wyjęte z lat 70-tych. Skąd ten zachwyt tymi retro- rockowymi przestrzeniami? Bardzo lubię klasyczne zespoły progresywne i hard rockowe lat 70-tych. Jest jasne, że takie zespoły jak King Crimson, Rush, Genesis albo Deep Purple, należą do moich muzycznych faworytów. Także uwzględniając fakt, że cenię wysoko współczesne grupy, takie jak Muse, Karnivool albo Leprous, to jednak albumy przede wszystkim starych bandów wywołują mój zachwyt i to one ukształtowały mnie w znaczącym stopniu. Melotron, obok nowoczesnych brzmień, zawsze znajdzie miejsce w moim repertuarze, ponieważ po prostu lubię ten instrument. Jedną z różnic wynikającą z porównania muzycznej treści płyty "In Oculis Meis" i jej poprzedników fonograficznych jest spostrzeżenie, że zrezygnowaliście z długich, epickich utworów. Dlaczego? Tym razem najważniejsze było dla mnie sięgnięcie po różne ważne i aktualne tematy, oraz ich kompozycyjne przetworzenie w moich utworach. Tematy albumu "In Oculis Meis" wydają się bardziej agresywne, dlatego stało się dla mnie ważnym, nadanie nowym piosenkom bardziej ostrego, skondensowanego i bezpośredniego brzmienia. Ale to wcale nie znaczy, że w przyszłości nie będę komponował długich kawałków. Kto wie, może następny abum składać się będzie tylko z jednego utworu (śmiech). Tytuł płyty "In Oculis Meis" oznacza w wolnym tłumaczeniu z języka łacińskiego "w moich oczach/ moimi oczami", a więc jak postrzegają Twoje oczy dzisiejszy świat? Trzymając się tłumaczenia "In Oculis Meis" dosłownie tytuł albumu oznacza "Otwórz oczy!" i należy do rozumieć jako rodzaj apelu, wezwania do krytycznej refleksji, podejścia z "otwartymi oczami" do pewnych zjawisk, a więc do pozostania zawsze czujnym wobec kierunku politycznych zmian, które pomyślano jako formę ograniczania naszej osobistej wolności. Tym oto sposobem znajdujemy się wszechobecnie w najróżniejszych przełomowych momentach społecznych, na które swój wpływ wywierają na przykład protekcjonizm Trumpa w USA czy tendencje autokratyczne w krajach Unii Europejskiej. Także pojawiający się ponownie prawicowy radykalizm w Niemczech znalazł swoją interpretację w utworze "Entfliehen/Escape". Nie lubię używać nazwy concept- album, ale w przypadku "In Oculis Meis" muzyka i teksty powinny być traktowane jako nierozłączne dzieło. O jakie tematy chodzi w treści piosenek i co stanowiło inspirację do stworzenia takiej historii? Jak już wspominałem, poszczególne utwory tworzą pewien ogólny obraz, w którym
uwzględnione został określone zdarzenia, których kształt naznaczony został duchem czasu ostatnich lat. Przykładowo w songu "Der neue Morgen/ The New Morning" poruszono temat kryzysu uchodźczego i związanej z nim ambiwalencji, dwuwartościowości zachowania, postępowania z jednej strony traktowanego jako misji w społecznej i humanitarnej świadomości odpowiedzialności, z drugiej strony jako ponadnormatywnego wysiłku zarówno całego społeczeństwa, jak też integracji z tymi wszystkimi ludźmi potrzebującymi pomocy. Te problemy i podejmowane próby ich przezwyciężenia zostały także poruszone oraz poddane analizie w innych utworach albumu, na przykład w "Bewahren & Verstehen". Tutaj chodzi o krytyczne przeanalizowanie własnego punktu widzenia w odniesieniu do własnej postawy w kontekście zastanowienia się nad podstawowymi wartościami humanitaryzmu. Intro spełnia między innymi funkcję tworzenia pewnego napięcia oraz zainteresowa nia. Czy utwór "Das Erwachen/The Awakening" czyli intro nowego dzieła spełnia swoją funkcję? Myślę, że tak. W przypadku tego utworu chodzi o to, żeby słuchacza trochę zmylić i nim wstrząsnąć. Utwór traktuje o potrzebie wyostrzenia naszej świadomości wobec różnych wpływów zewnętrznych oraz o zachowanie czujności , żeby nie wpaść w wir indoktrynacji utylitarnego myślenia. Pierwsza minuta muzyki może być myląca, symfoniczny wstęp, fortepian na pierwszym planie, chór, to wszystko robi na słuchaczu potężne wrażenie. Ale już druga część pro logu ma radykalnie inny charakter ze swoimi mocarnymi riffami gitar. Lubisz takie kon trasty w muzyce rockowej, jasne i ciemne barwy w spektrum dźwięków? Tak, dokładnie tak jest, jak już wcześniej stwierdziłem, lubię operować takimi kontrastami, po to, żeby dać wyraz takim różnicom, dysonansom, muzycznym konfliktom. To jest tak jak w życiu. W pierwszej chwili coś próbuje wkraść się w twoje łaski, by za moment to coś stało się brutalną siłą i bezwzględnością! W finale nadchodzi "korona" albumu, "Die Dunkelheit Durchleuchten/X-Ray The Darkness", absolutny punkt kulminacyjny, bardzo udane balansowanie pomiędzy neoprogiem, progmetalem i rockiem symfon icznym. Pięknie! Także pozostałe kompozyc je albumu "In Oculis Meis" zachwycają chwytliwymi melodiami, hymnicznymi i emocjonalnymi pasażami. Czy jesteś zadowolony z nowego dzieła Traumhaus (bez fałszywej skromności!)? Tak, generalnie jestem zadowolony z nowego albumu i to pod wieloma względami. Moja ambicją było tym razem nadać utworom Traumhaus nieco innego charakteru, takie przejście od otoczki nieco w stylu retro aż do nowocześniejszych, ostrzejszych brzmień, nie zaniedbując źródeł naszej muzyki i nie tracąc nic z naszego stylu. Bardzo podoba mi się także realizacja wersji anglojęzycznej. Jeden z bardzo dobrych przyjaciół i "native speaker" zadali sobie dużo trudu, żeby przetłumaczyć teksty nie słowo w słowo, lecz popracować z wieloma synonimami i metaforami, w celu nadania tekstom większej autentyczności.
Super jestem zadowolony również z brzmienia albumu. Po licznych próbach optymalizacji i godzinach spędzonych w studio utwory brzmią tak, jak je sobie wcześniej wyobrażałem. Zadowolony jestem także z wizualnej strony szaty graficznej, którą sam zresztą samodzielnie stworzyłem. Jak wygląda najbliższa przyszłość zespołu? W różowych kolorach? Do tej pory Traumhaus nie miał przepełnionego koncertami terminarza. Dlaczego? Były koncerty już także gdzieś poza Niemcami? Oprócz pojedynczych występów na progrockowych festiwalach, na przykład "Night of the Prog" zagraliśmy kilka koncertów klubowych. Mamy także za sobą kilka koncertów w Niderlandach (przypominam, że od stycznia tak współcześnie brzmi oficjalna nazwa Holandii przyp.red.). Wszyscy muzycy zespołu pracują zawodowo na pełnym, etacie i dlatego nie jest możliwa organizacja całego tournee koncertowego z wieloma, następującymi po sobie koncertami. Oprócz tego nasz gitarzysta Tobi i ja działamy w jeszcze jednym zespole (Secret World: Peter Gabriel Tribute), z którym uczestniczyliśmy w wielu imprezach. Ray (perkusista) jest jedynym zawodowym muzykiem w naszym zespole, który regularnie gra w licznych, innych projektach i prowadzi lekcje gry na perkusji. Poniewaz aktualna sytuacja z powodu coronawirusa jest bardzo niepewna, co dotyczy także występów "live", nie pozostaje nam nic innego, jak odczekać, jak rozwinie się sytuacja, oraz kiedy i gdzie pojawią się potencjalne możliwości występów. Naturalnie korzystne jest wystąpić z programem nowego albumu, zaraz po jego wydaniu i zaprezentować nagrania "na świeżo". Nie wiadomo, gdy pojawią się w następnym roku możliwości występów koncertowych, czy czasem program płyty nie okaże się nieaktualny, a z zespołem nikt nie będzie chciał podejmować rozmowy. A ja pracuję w tzw. międzyczasie nad nowymi utworami i kto wie, być może tym razem nie upłynie tak dużo czasu do wydania kolejnego albumu Traumhaus. Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Wam , żeby spełniły się Wasze marzenia i życzenia! Mam nadzieję zobaczyć Traumhaus na kon certach w Polsce. Wszystkiego najlepszego od polskich fanów. Bardzo dziękuję Włodek Kucharek
TRAUMHAUS
143
Mocne melodie są niezbędne do pisania fascynującej muzyki
chcę usłyszeć, nie ze względu na wrażliwość i styl muzyczny innego zespołu.
Zespół Pattern-Seeking Animals zawdzięcza swój byt na scenie światowego rocka kwartetowi artystów, którzy w historii swojej artystycznej twórczości decydowali o repertuarze, brzmieniu i jakości kompozycji w zasłużonej dla progrocka kapeli Spock's Beard. Na pewnym etapie rockowego życia każdy z nich w mniejszym lub większym stopniu partycypował w rozwoju grupy, wspierając ją wszechstronnie na drodze do "Panteonu sław". Myślę, że określenie "Panteon sław" nie jest nadużyciem, gdyż w szeregach Spock's Beard spotkało się wielu wybitnych muzyków rockowych (można to szybko zweryfikować w dostępnych źródłach internetowych), włącznie z czwórką, która w pewnym momencie, a konkretnie w roku 2018, zdecydowała o wytyczeniu kolejnej ścieżki w swojej artystycznej tożsamości. Bagaż doświadczeń z lat minionych, poziom umiejętności indywidualnych, autorytet w środowisku zajmującym się profesjonalnie muzyką rockową skłonił wielu obserwatorów sceny szeroko rozumianego rocka progresywnego do obdarzenia kwartetu Leonard-Keegan-Meros-Boegehold mianem supergrupy. Głównym motorem napędowym aktywności bandu i architektem projektu Pattern-Seeking Animals jest ostatni z wymienionych Panów, niezwykle wszechstronny i uniwersalny John Boegehold, który obok funkcji klawiszowca, potrafi także "obsługiwać" gitarę, mandolinę, zająć się produkcją nagrań, komponować, programować i jest autorem muzyki filmowej. Zespół, jak już wspomniałem, istnieje raptem dwa lata i zdążył już wykreować dwa studyjne albumy, pełne znakomitych partii instrumentalnych, fascynujących melodii, doskonałego brzmienia, utworów stylistycznie wykraczających poza ramy jednego gatunku muzycznego. W programie drugiej płyty zatytułowanej "Prehensile Tales" spotkacie mnóstwo fragmentów balansujących na granicy progrocka, hard rocka, jazzu, także muzyki klasycznej i muzyki pop, z której czasami inspiracje czerpie John Boegehold, który w zamieszczonym poniżej wywiadzie stwierdza, że interesują go wszystkie rodzaje muzyki. Mam nadzieję , że treść tej rozmowy, stanie się impulsem dla wielu fanów rocka do zapoznania się z programem zarówno ostatniego, jak też debiutanckiego longplaya zespołu. Wierzcie mi, że warto!
Czy tworząc nowy rockowy byt można oderwać się od swojej artystycznej przeszłości? Myślę, że decyzja należy do słuchaczy. Po prostu jestem zainteresowany tworzeniem dobrej muzyki.
HMP: Znacie się wszyscy jako członkowie "Spock's Beard Family". Czy założenie nowego zespołu to swoiste votum nieufności wobec obranej przez innych członków Spock's Beard drogi rozwoju artystycznego? To spontaniczny odruch czy część zaplanowanych działań w dłuższej perspektywie? John Boegehold: Chociaż pracowałem z nimi przez długi czas, tak naprawdę nigdy nie byłem w tym zespole. Tworzę własną muzykę od wielu lat i ostatecznie zdecydowałem, że chcę mieć ujście dla materiału, który piszę, w którym mam artystyczną kontrolę nad końcowym efektem.
Po zapoznaniu się z line-up wielu tzw. ekspertów okrzyknęło Was już na samym początku działalności supergroup. Łatwo to zrozumieć, starzy progrockowi wyjadacze, z wielkim bagażem doświadczeń, bogatym życiorysem artystycznym, postanowili spróbować czegoś innego. Wskazałbyś, gdzie przebiega granica różnic pomiędzy wielce zasłużonym dla rozwoju progrocka Spock's Beard a praktycznie startującym do kariery Pattern- Seeking Animals? To zrozumiałe, ludzie dokonują porównań. Różnice dotyczą pisania i produkcji muzyki. Na dobre lub na złe piszę dokładnie to, co
Wiem, że w pewnym sensie macie pewne powiązania z Polską, ponieważ autorem okładki albumu "Prehensile Tales" jest Mirek. Wiesz może skąd się wzięła taka koncepcja graficzna, kojarząca mi się bardziej z filmem "Jurassic Park", aniżeli z płytą rockowego bandu? Czy istnieje jakiś klucz, pozwalający odczytać symbolikę okładki? Nie wiem, skąd wzięła się inspiracja, kiedy Mirek stworzył to dzieło. Nazwał je "An Evolutionary Broadcast", ale gdy pierwszy raz to zobaczyłem było skończone i pomyślałem, że będzie świetną okładką dla "Prehensile Tales". Słucham rocka od kilkudziesięciu lat i od zawsze jestem fanem zespołów, które potrafią połączyć w swoich utworach dwa istotne czynniki: "progressive" i "melodic". Wam udało się to kapitalnie? Z czego to wynika? Dzięki. Jestem fanem wszystkich rodzajów muzyki, zwłaszcza popu, który ma oczywisty wpływ na moje pisanie. Wydaje mi się, że mocne melodie są niezbędne do pisania fascynującej muzyki, nawet najbardziej progresywnej. Jesteś także producentem, oraz zajmujesz się komponowaniem muzyki filmowej, masz na swoim koncie zarówno filmy fabularne, jak też seriale. Czy tak szeroka gama różnych form aktywności pomaga czy raczej przeszkadza w koncentracji nad projektem rockowym? W ciągu ostatnich 8-10 lat nie miałem dużo pracy przy produkcjach filmowych czy telewizyjnych. Obecnie koncentruję się głównie na pisaniu i produkcji muzyki rockowej i popowej, ponieważ najbardziej lubię to robić. Moje doświadczenie w tworzeniu muzyki do filmów i programów telewizyjnych bez wątpienia pomaga w tym, ponieważ istnieje tak wiele stylów muzycznych, z których musiałem czerpać, które wzbogaciły moje muzyczne słownictwo. Zapewne to pytanie w Twojej opinii należy tzw. do elementarza artysty, twórcy, ale czy fakt posiadania szerokiej wiedzy, nazwijmy ją technicznej, dotyczącej produkcji nagrań, ułatwia czy utrudnia tworzenie samej muzy ki, w której priorytetem są przecież emocje, spontaniczność, osobowość twórców? Podobnie jak narzędzia w każdym przedsięwzięciu, dobra znajomość technologii nagrywania znacznie ułatwia przekazywanie pomysłów muzycznych. Jeśli zmagasz się z technologią, będzie to przeszkadzało w kreatywnym przepływie.
Foto: Mark Barry
144
PATTERN - SEEKING ANIMALS
Jesteś w tej branży fachowcem, więc proszę o odpowiedź na pytanie, czy muzyka z płyty "Prehensile Tales" mogłaby pełnić również funkcję soundtracka? Jeżeli tak, to jakiego gatunku filmowego, fantasy, scince-fiction
czy może thriller? Chociaż niektóre elementy mogą brzmieć tak, jakby pochodziły ze ścieżki dźwiękowej, utwory na "Prehensile Tales" wcale nie byłyby dobrą ścieżką dźwiękową. Muzyka do ścieżki dźwiękowej jest tworzona specjalnie pod kątem scen w filmie, a nie wyróżnia się sama w sobie i przyćmiewa to, co jest na ekranie. Wiadomo powszechnie, że jesteś cenionym twórcą muzyki, tak było w czasach Spock's Beard, gdy w pewenym okresie ponosiłeś odpowiedzialność za znaczną część repertu aru, tak jest obecnie. Powiedz, jak to jest skomponować utwór muzyczny? Jakie decyzje na tym polu musisz podejmować? Dopuszczasz dyskusję, czy Twoje zdanie jest ostateczne? Co z pomysłami innych? Mam ostatnie słowo w muzyce, którą piszę i produkuję dla Pattern-Seeking Animals, ale jestem również otwarty na pomysły innych członków zespołu. Wydaje mi się, że muzyka Pattern- Seeking Animals jest wielowymiarowa, poprzez wpływy folk, retro progrocka, muzyki klasycznej, a nawet jazzu (np Twoje partie fortepianu). Ty jesteś jednym z architektów tego wizerunku. Chciałbym zapytać o twoje rockowe inspiracje? Czy wśród nich jest także miejsce na literaturę, sztukę, film? A jeśli tylko muzyka, to jaka? Myślę, że literatura ma wpływ na teksty, ale jeśli chodzi o samą muzykę jest to tylko muzyka. Mój wpływ na to, co piszę, narastał przez lata, od muzyki progresywnej, poprzez jazz, country i K-pop. Jakie cechy w muzyce zespołu czynią ją, Twoim zdaniem, rozpoznawalną, kształtującą jej artystyczną tożsamość? Skupienie się na linii melodycznej i muzycznych haczykach oraz wpływach różnych stylów. Zgadzasz się z opinią Iana Andersona z Jethro Tull, że tak naprawdę w muzyce wszystko zostało już wymyślone w latach 60-tych i 70-tych ? Później to już tylko modyfikacje? Nie. To wydaje się trochę egoistycznym stwierdzeniem. W odtwarzaczu "Prehensile Tales", start i już w nagraniu "Raining Hard in Heaven" od pierwszych sekund atmosfera robi się wspaniała za sprawą między innymi basu Dave'a Merosa i perkusji Jimmy Keegana, bo to oni w duecie kreują chwytliwy temat melodyczny połączony z poruszającym ryt mem. Czy inteligentna melodyka stała się dla Was priorytetem? Zgadza się. Dave i Jimmy to fantastyczna sekcja rytmiczna. Dobra melodia ma kluczowe znaczenie dla każdej piosenki. Sądzisz, że niektóre tematy melodyczne miałyby szansę w mediach? Oh, pardon, współcześnie to chyba niemożliwe, bo po trzech minutach wyskoczyłaby reklama środków na hemoroidy albo proszku do pra nia? W latach 70-tych w radiu było miejsce nawet na "mamuty" trwające grubo ponad 20 minut, dzisiaj można o tym zapomnieć! Raczej nie, ale komercyjne radio nie jest jedynym powodem. Piosenki są teraz jeszcze krót-
Foto: Pattern-Seeking Animals
sze w popie, nie tylko ze względu na Spotify i inne usługi przesyłania strumieniowego, ale także aplikacje takie jak Tik Tok, w których wielu artystów debiutuje z muzyką. Porównałem sobie obie Wasze płyty i mam wrażenie, że ta druga jest bardziej nastro jowa, miękka brzmieniowo, chwilami prze bojowa, głównie za sprawą keyboardów, które tworzą zarówno tło, jak też często dominują na froncie, kreśląc wielobarwne pejzaże. Jak postrzegasz generalnie rolę klawiszy w całym spektrum brzmienia zespołu? To zawsze rezultat kompromisu, czy może siła osobowości artysty? Nie idę na kompromis. Instrumenty klawiszowe dają więcej kolorów i tekstur, aby wesprzeć muzykę, ale ostatecznie zależy to od tego, czego wymaga kompozycja. Zwróciłem uwagę także na akcenty symfon iczne, nadające wielu fragmentom epickiego wymiaru. Lubisz w muzyce rockowej aranżacje orkiestrowe? Tak, bardzo, o ile nie przyćmiewają elementów rocka.
W "Elegant Vampires" pojawiają się piękne motywy smyczkowe, podobne do źródeł muzyki irlandzkiej, może celtyckiej? Należysz do grona twórców, którzy lubią wzbo gacać rock elementami pochodzącymi z nieco innych kultur muzycznych? Chciałem znaleźć w tej piosence europejski, może rosyjski klimat, ale skrzypek jest Hindusem, ma doświadczenie w folklorze indyjskim i klasycznym, więc jest to trochę mieszanka kulturowa. W innych utworach jest kilka miejsc, w których połączenie fletu i skrzypiec nadało części celtycki klimat. Nie planowałem tego, ale byłem szczęśliwy, że tak się stało. Album "Prehensile Tales" wyróżnia się także rozbudowaniem palety brzmienia o partie trąbki, fletu, skrzypiec, wiolonczeli, sakso fonu. To rezultat, nazwałbym taką tendencję, muzycznej globalizacji? Słucham muzyki z całego świata i nie waham się czerpać z tych wpływów. Robiąc tak bardziej na "Prehensile Tales" i myślę, że to pomaga odróżnić go od naszego debiutanckiego
Ślady tej symfoniczności znajdziemy prawie w każdym utworze z programu "Prehensile Tales". Zwraca uwagę w tych utworach także konstrukcja utworów, najpierw rodzaj dynamicznego, piekielnie melodyjnego pro logu, później sporo przestrzeni na partie instrumentalne, solo, duety, liczne zmiany rytmu. Całość materiału bardzo spójna, dosyć jednorodna . Zgadzasz się z takimi refleksjami czy to tylko gadanie amatora? Zgadza się. Jednym z moich celów w pisaniu jest przechodzenie przez różne zmiany emocjonalne, czasowe i rytmiczne w utworze, przy jednoczesnym utrzymywaniu spójności.
PATTERN - SEEKING ANIMALS
145
HMP: Witam. Tytuł Waszego nowego albumu to "Songs About Broken Future". Nie sądzisz, że to pesymistyczna wizja? Sean Hetherington: (śmiech) Pewnie tak... Jednak teksty Intense zawsze dotyczyły mroczniejszych stron życia i biorąc pod uwagę obecne okoliczności, wielu ludzi uważa, że mamy rację (śmiech). Kontynuujmy wątek tekstowy. Czy Wasze liryki mają związek z tytułem albumu? Również tytuły poszczególnych kawałków, na przykład "The Tagedy Of Life" również nie brzmią ni napawają optymizmem… Ten album nie jest albumem koncepcyjnym, więc "nie", przynajmniej nie nawiązują bezpośrednio, mimo, że w jakiś tam sposób do siebie pasują. "The Tagedy Of Life" opowiada o tym, że gdy dorastamy i stajemy się bardziej doświadczeni, zdajemy sobie sprawę, jak możemy czerpać więcej z życia, ale nasz czas jest teraz ograniczony w porównaniu z okresem dorastania. "Songs About Broken Future" otwiera naprawdę fajne intro zatytułowane "The Oncoming Storm", które prowadzi nas do dalszej części albumu. Kto grał na klawiszach w tym kawałku? Nick Palmer, nasz gitarzysta, napisał "The Oncoming Storm" i również go zagrał. Foto: Pattern-Seeking Animals
albumu. Pochodzę z rocznika 57, mogę zatem powiedzieć, że wychowywałem się wraz z rozwo jem rocka progresywnego, dlatego najbardziej trafiają w mój gust sensownie zapro jektowane kompozycje o charakterze suity. Na Waszym longplayu są dwa takie utwory, prawie 30 minut muzyki, zamykające program albumu. Zawsze mnie intrygował przebieg procesu twórczego, jak to możliwe, że często z zalążka pomysłu, rozrasta się on do rozmiarów potężnego, często podniosłego dzieła. Zawsze budziło to mój podziw. Mógłbyś to wyjaśnić z punktu widzenia twórcy, kogoś , kto potrafi połączyć wiele wątków, nie zakłócając płynności odbioru całości? Nigdy nie zaczynam pisać dłuższej epickiej kompozycji. Po prostu piszę, dopóki utwór nie wygląda na ukończony. Czasem jest krótszy, czasem dłuższy. Bardzo ważne jest, aby poszczególne sekcje dłuższych utworów swobodnie ze sobą płynęły. Rozumiem, że jako, kwartet jesteście bardzo zajętymi ludźmi. Dostrzegasz pomimo tego szansę w przyszłości na organizację kon certów, nie tylko na amerykańskiej ziemi, także w Europie? Mam, być może błędne mniemanie, że publiczność europejska, trak tuje progressive rock znacznie bardziej przy jaźnie, entuzjastycznie, o czym świadczą liczne festiwale z udziałem progrock stars. Wydaje się, że Europa jest nieco bardziej przyjazna dla muzyki progresywnej, ale ważniejszym czynnikiem jest prawdopodobnie koszt i logistyka podróży w Stanach Zjednoczonych. Na przykład w Kalifornii, Los Angeles od San Francisco dzieli około 350 mil. Podróżuj 350 mil po Europie i możesz
146
objąć kilka całych krajów i wiele sal koncertowych. Oczywiście wszystko to ma charakter akademicki, ponieważ nikt nie ma pojęcia, jak pandemia wpłynie na światową scenę muzyczną. I jeszcze, jak pozwolisz, jedno pytanie, kom pletnie niezwiązane z muzyką. Jak odbierasz osobiście tę całą sytuację z epidemią coron avirus na świecie? Rozumiem, że także z punktu widzenia zawodowego dla Ciebie i dla innych to poważna przeszkoda w rozwi janiu kariery i promocji muzyki? Jak wszyscy, musieliśmy anulować plany grania na żywo, zwłaszcza RoSfest w maju 2020 roku, który miał być naszym debiutem na żywo. Na szczęście dla nas nasz najnowszy album "Prehensile Tales" został ukończony i jest gotowy do wydania. Nic się nie zmieniło. Promocja z czasopismami, stronami internetowymi itp. jest prawie taka sama, chociaż musieliśmy nakręcić nasze dwa filmy promocyjne zamknięci w naszych domach zamiast w studio nagraniowym, jak planowaliśmy. Dziękuję za cierpliwość w udzielaniu odpowiedzi na pytania ciekawskiego fana z Polski. Życzę udanej kontynuacji rozpoczętego dzieła pod szyldem Pattern-Seeking Animals i być może do zobaczenia na trasie w moim kraju. Dużo powodzenia i zdrowia, bo to w dzisiejszych czasach ważny aspekt naszego życia. Dziękuję i wzajemnie. Mamy nadzieję, że uda nam się przyjechać do Polski, aby zagrać na żywo, gdy całe to szaleństwo minie.
PATTERN - SEEKING ANIMALS
Włodek Kucharek, Tłumaczenie: Tomek Terpiłowski, Kinga Dombek
Dziewczynka z okładki wygląda jak żywcem wyjęta z japońskich horrorów... Jest świetna, prawda? Myślę, że można ją postrzegać na wiele sposobów, a japońskie horrory są z pewnością jednym z nich. Mattias Noren, artysta odpowiedzialny za całą szatę graficzną albumu wymyślił tą postać. Mój ulubiony kawałek to "Head Above Water". Chciałbym zapytać o te chóry w refrenie. To sample czy Wasze głosy? Mamy wiele pozytywnych komentarzy na temat tego utworu. Mam nadzieję, że widzieliście liric video. Chóry to mieszanka sampli i naszych głosów, a konkretnie Nicka, Dave'a i mojego. Dodatkowo mój głos nałożono w kilku warstwach. Kogo masz na myśli w kawałku "The Social
skończyła (śmiech).
Wspólna wizja Intense to nie jest zespół młody, jednakże czas jego istnienia wynoszący prawie 30 lat nie nie przekłada się na jego dyskografię. Kapela właśnie wydała swą czwartą płytę pod tytułem "Songs About Broken Future". Trzeba przyznać, że tytuł dość na czasie, prawda? O tym albumie i nie tylko opowiedział nam wokalista i współzałożyciel Intense Sean Hetherington. Elite". Social Elite to wszyscy w mediach społecznościowych, którzy myślą, że znają się lepiej niż ktokolwiek inny... wojownicy klawiatury... zawsze tak popularni... istnieje wiele definicji. Dużą zaletą "Songs About Broken Future" są świetne gitarowe solówki i harmonie. Zwykle tworzycie je podczas jam session, czy może wolisz inny rodzaj pracy? Dziękuję. Nick i Dave prezentują bardzo różne style solowe i różnie też tworzą swoje solówki. Nick skrupulatnie planuje swoje sola i robi to głównie w domu we własnym studio, podczas gdy Dave lubi czuć solówkę, więc często robi to od ręki pod wpływem chwili. Myślę, że oba style bardzo dobrze się uzupełniają. Gitarowe harmonie są planowane w trakcie pisania, ale dość często dodajemy trochę, jakieś elementy podczas prób.
Wasza muzyka jest zwykle opisywana jako "power metal". Ta nazwa miała inne znaczenie w latach 80-tych i a teraz jest kojarzona z zupełnie inną muzyką. Cóż, w branży muzycznej potrzebujesz jakiejś szufladkii, aby się promować. Nazywano nas również "power/thrash", więc wszystko zależy od Twojej interpretacji. Nam podoba się termin "dark power metal", ponieważ pasujemy raczej do definicji amerykańskiej niż europejskiej.
Ale wcześniej nie było z tym tak różowo. Tak, myślę, że uspokoiliśmy się na starość (śmiech). Przeszliśmy przez kilka zmian w składzie. Część osób zdecydowało się odejść z różnych powodów, część została wywalona. To chyba normalna rzecz dla rozwijającej się kapeli.
Wasze pierwsze trzy dema zostały wydane w formie kaset. Obecnie ma miejsce odrodzenie się tego formatu. Nie sądzisz, że byłoby fajnie ponownie je wydać? (śmiech) Nie. Wtedy właściwie uczyliśmy się grać. Nie będziemy ponownie wypuszczać tych taśm. Zna je tylko paru najbardziej zagorzałych fanów Intense.
Czy nadal pozostajesz w kontakcie z byłymi członkami? Z większością z nich nadal się przyjaźnimy, ale szczerze mówiąc, jest kilku gości, z który-
Za rok będziecie obchodzić swoje 30-lecie. Czy masz jakieś plany z tym związane? Wow, dobre pytanie. Ja osobiście za początek zespołu uważam moment wydania "Dark
Między ostatnim albumem "The Shape Of Rage" a nowym jest aż 9 lat różnicy. Czy cały ten czas przeznaczyłeś na tworzenie nowego materiału. Może nie cały czas, ale i tak zdecydowanie za długo. Po prostu życie stanęło na przeszkodzie. Chłopaki w zespole mają dzieci, rodziny, a to wymaga czasu. Musieliśmy też pracować nad harmonogramem Threshold, zespołu Karla Grooma, ponieważ ich ostatni album odniósł wielki sukces i dużo koncertowali… cały ten czas się sumował. Czy nie czułeś presji ze strony wytwórni, by nieco przyspieszyć te prace? Szczerze mówiąc, wytwórnia bardzo nas wspierała przez cały ten czas. Kiedy usłyszeli nowy album, byli zszokowani. Na początku zespołu grałeś także na gitarze. Dlaczego przestałeś? Tak, byliśmy wówczas 4-osobowym zespołem. Jednakże jednoczesne granie i śpiewanie bywa czasem trudne i czułem, że nie zawsze radzę sobie z tym dobrze. Zrobiliśmy kilka coverów, w których mogłem po prostu tylko śpiewać. Spodobało mi się, więc zatrudniliśmy drugiego gitarzystę. To była zdecydowanie właściwa decyzja, ponieważ lubię skupiać się na śpiewaniu i byciu frontmanem, a Nick i Dave są o wiele lepszymi gitarzystami niż ja. Macie stabilny skład od 2004 roku. Po prostu wszyscy się dogadujemy i mamy tę samą wizję. Tylko tyle i aż tyle (śmiech).
Foto: Intense
mi nie lub nie utrzymuję żadnego kontaktu. Ty i Nick jesteście jedynymi założycielami Intense, którzy grają w nim do dzisiaj. Czy w związku z tym macie ostatnie słowo? Staramy się, aby decyzje podejmowane były przez nas wszystkich.
Season". Wtedy skład ustabilizował się na dłuższy czas. Jeśli pytasz o uroczystości, to nie, żadnych nie planujemy. Dziękuję bardzo za wywiad. Wielkie dzięki za poświęcenie czasu i świetne pytania. Stay Metal! Bartek Kuczak
Wróćmy jeszcze do Waszych początków. Jaki był wtedy Wasz główny cel? Czy jesteś zadowolony z drogi, którą przebył zespół? Najpierw spotykaliśmy się dla zabawy i jako grupa przyjaciół z tego samego miasta. Spędzaliśmy czas tworząc muzykę i pijąc piwo. Potem sprawy stały się trochę poważniejsze, poza muzyką każdy z nas zaczął się rozwijać też w pozamuzycznych dziedzinach życia i teraz jestem jedynym gościemem, który wciąż mieszka w tym mieście. Jestem zadowolony, chociaż nie uważam, że historia się
INTENSE
147
przeszłości, które brzmią zbyt łagodnie, brakuje w nich pasji i ognia. Jeśli o mnie chodzi, chcę tylko znowu grać pod nazwą Vandenberg z ludźmi, którzy mają w sobie pasję, motywację oraz entuzjazm, żeby grać muzykę tak, jak powinna być grana.
Z sercem i pasją - zupełnie nowy początek! Holenderski zespół hardrockowy Vandenberg nazwany na cześć gitarzysty Adriaana "Adje" van den Berga, czyli po prostu Adriana Vandenberga, długo kazał czekać na swoją nową płytę, bo aż 35 lat! 29 maja br. Vandenberg powrócił z nowym albumem zatytułowanym "2020" w zupełnie nowym składzie. Miałam możliwość osobiście porozmawiać z Adrianem Vandenbergiem, a oto czego się dowiedziałam w związku z premierą nowego albumu i nie tylko. HMP: 29 maja br. został wydany nowy album grupy Vandenberg i jest to pierwszy album z nowymi utworami od 1985 roku, co oznacza, że od tego czasu minęło 35 lat... dlaczego mieliście tak długą przerwę? Adrian Vandenberg: To w zasadzie nie była przerwa, ponieważ w 1986 dołączyłem do Whitesnake i byłem z nimi przez 13 lat. W 1999 roku Whitesnake w pewnym sensie się rozpadło, chociaż David Coverdale w 2002 reaktywował zespół. W 1999r. chciałem nadrobić zaległości w malowaniu, ponieważ grając w Whitesnake nie miałem na to czasu. Poza tym chciałem zobaczyć jak moja córka dorasta. W 1999r. wraz z moją ówczesną partnerką mieliśmy córkę i choć trzy lata później musieliśmy się rozstać, ponieważ w związku nie układało nam się, to pomyślałem, że nie chcę być takim ojcem, który z powodu trasy koncertowej pokazuje się na horyzoncie dwa razy w roku i mówi: "Cześć, jestem Twoim tatą, ale znowu muszę już iść". Chciałem poczekać, aż będzie na tyle duża, żeby zrozumieć, gdy jej wytłumaczę co robię w mojej pracy. Ale to zajęło trochę więcej czasu niż się spodziewałem. Na początku myślałem, że będę mógł wrócić czterypięć lat później, ale kiedy miała 6 czy 7 lat nadal nie uważałem, że zrozumie jak to jest. Minęło trzynaście lat, gdy założyłem Vandenberg's MoonKings, które istniało przez około
pięć lat i wtedy postanowiłem powrócić do Vandenberga, ponieważ z MoonKings nie mogliśmy wyjeżdżać w trasy koncertowe poza Holandię, gdyż wokalista MoonKings ma dużą farmę i nie może jej opuścić na więcej niż dwa dni. Dla mnie to był bardzo istotny powód, żeby reaktywować zespół Vandenberg. Nowy album, kompletnie nowy skład zespołu. Pozostali muzycy - Bert Heerink (wokal), Dick Kemper (gitara basowa), Jos Zoomer (perkusja) - nie chcieli wrócić? Nie chciałem ich pytać z powodu tego, co stało się jakieś pięć lat wcześniej, a może nawet trochę dawniej, jakieś sześć lat temu... oni wystąpili przeciwko mnie, chcieli używać nazwy Vandenberg i zakazać mi posługiwania się moim prawdziwym imieniem "Adrian Vandenberg". To trwało przynajmniej pięć lat, w czasie których, oczywiście, przegrali sześć spraw sądowych. Byłoby idiotyczne, gdyby oni posiadali na własność moje imię. To w zasadzie zniszczyło naszą przyjaźń i teraz nie chcę ich więcej widzieć. Nie jestem również zbyt wielkim fanem reaktywacji różnych rzeczy, ponieważ dla mnie istotne jest, żeby pracować z ludźmi, którzy mają "ogień", by tworzyć taki rodzaj muzyki. Ten typ rocka potrzebuje ognia, motywacji i pasji. Bardzo często można zobaczyć jak stary zespół po latach się reaktywuje, gra utwory z
Rozumiem, że muzyka jest dla Ciebie pasją? O tak, na sto procent! Ronald Romero, znany z Rainbow Ritchiego Blackmora, został nowym wokalistą Vandenberga. Jak to się stało, że zaczęliście współpracę? Kiedy wyjaśniłem mojemu menedżerowi z wytwórni płytowej, że chciałbym skompletować nowy zespół, który mógłby wyjeżdżać na trasy koncertowe do innych krajów na całym świecie, zapytał czemu nie użyję nazwy Vandenberg ponownie. Tak jak mówiłem wcześniej, nie chcę niczego przerabiać i jedyną opcją, żebym wrócił do nazwy Vandenberg, było znalezienie wspaniałego wokalisty, a także złożenie świetnej listy utworów ze znakomitymi muzykami. Kiedy o tym myślałem pierwszym, który przyszedł mi do głowy był Ronnie Romero, ponieważ pięć lat temu czytałem gdzieś o tym, że Ritchie Blackmore chce zorganizować jeszcze kilka występów z Rainbow i byłem ciekawy kto będzie śpiewał, gdyż, jak wiemy, Ronnie James Dio był niesamowitym wokalistą. Tak więc potrzebny był wspaniały wokalista, żeby ponownie zaśpiewać taki rodzaj utworów. Poszukałem na YouTube, zobaczyłem Ronniego Romero, którego wcześniej nie znałem i jego "Run Away" i pomyślałem, że ten koleś jest świetny! Tak więc Ronnie był pierwszą osobą, o której pomyślałem, jako o potencjalnym wokaliście Vandenberga. Kiedy zwróciłem się do niego, był bardzo entuzjastycznie nastawiony. Powiedział mi, że powodem, dla którego zaczął śpiewać był akustyczny album "Starkers In Tokyo" nagrany przeze mnie z Davidem Coverdalem w 1997 roku, więc od razu mieliśmy jakieś powiązanie. Poleciałem do Madrytu, gdzie mieszka Ronnie i rozmawialiśmy, jak się do tego zabrać. Potem wróciłem i zacząłem pisać piosenki i tak oto powstała płyta. Czy kiedykolwiek rozważałeś zaproszenie kobiety, żeby śpiewała w Twoim zespole? To jest interesujące pytanie. Nigdy tak naprawdę o tym nie myślałem... z jakiegoś powodu, choć właściwie nie wiem dlaczego, ponieważ jest kilka świetnych wokalistek. Więc kto wie, może kiedyś w przyszłości. Jak wyglądało tworzenie muzyki do "2020"? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy byłeś jedynym liderem? Tak, byłem jedynym twórcą. Piszę utwory od kiedy miałem 5 lat, zawsze to robię. Jedynym momentem, kiedy współtworzyłem z kimś muzykę, były dwa albumy nagrane dla Whitesnake, ale naprawdę jestem przyzwyczajony do samodzielnego tworzenia, ponieważ to kocham. Przypuszczam, że pisanie utworów jest moją największą pasją. Pisałem nowe utwory z myślą o głosie Ronniego, bo jak wiadomo jest świetnym wokalistą i nie ma ograniczeń, więc to jest świetna inspiracja do tworzenia utworów. Po prostu dostosowuję utwory do jego wokalu.
Foto: Vanderberg
148
VANDERBERG
Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzy czny gust? Wszystko zaczęło się, gdy byłem dzieckiem od
The Beatles, Rolling Stones, gwiazd takich jak: Humble Pie, Led Zeppelin, Free, Bad Company, Deep Purple, Rainbow, AC/DC, Van Halen, Aerosmith. Wpływ mają również nowe zespoły np. Foo Fighters - bardzo lubię tych gości, metalowe grupy m.in. Five Finger Death Punch - tych gości także lubię. Aczkolwiek myślę, że największy wpływ występuje, gdy jesteś nastolatkiem i zaczynasz grać. Na mnie w tym czasie największy wpływ miał Jimi Hendrix, Led Zeppelin, Queen, Free - kiedy miałem 14/15 lat bardzo dużo słuchałem właśnie tych zespołów. Czy teksty są oparte na Twoich osobistych doświadczeniach? Tak, bardzo często. Często myślę o rzeczach, których doświadczam np. jakich uczuć czy emocji doświadczam. Więc kiedy piszę, to przychodzi naturalnie. Bardzo się z tego cieszę, gdyż dzięki temu nie muszę za bardzo fantazjować na ten temat. To tak jakby otworzyć drzwi w moim umyśle i wszelkiego rodzaju wspomnienia, doświadczenia same przychodzą. W moim przypadku tak właśnie wygląda tworzenie tekstów. Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie? To trochę się zmienia z dnia na dzień, ale myślę, że jeśli miałbym wymienić jeden utwór wybrałbym "Hell and High Water", ponieważ miałem nadzieję, że wyjdzie, tak jak wyszedł, w taki sposób, jak go widziałem w moim umyśle. Chciałem stworzyć długi epicki utwór, który przypomina trochę film - z początkiem, końcem i wszystkim pomiędzy. Ronnie śpiewa tam niesamowicie, jestem także zadowolony z partii gitarowych, bębnienia Koena i świetnego brzmienia basu. To jest prawdopodobnie mój ulubiony utwór z całej płyty. Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś zmienić w swojej muzycznej karierze? Nie... właściwie nie. Czuję się bardzo, bardzo szczęśliwy, że mam tę karierę, ponieważ nigdy nie myślałem, że zrobię karierę jako gitarzysta rockowy. To jest praktycznie niemożliwe, żeby pochodząc z Holandii zostać muzykiem rockowym. Mój rodzaj muzyki nie jest grany ani w radiu, ani w telewizji, więc właściwie nie można zarabiać na życie będąc muzykiem rockowym w Holandii. Zawsze myślałem, że będzie to dla mnie jedynie hobby, ale gdy Vandenberg wybił się z singlem "Burning Heart" wydanym w 1982 roku, nagle stało się to moją pracą. To było fantastyczne, ale zawsze myślałem, że prawdopodobnie wszystko skończy się w przeciągu dwóch lat i będę nauczycielem sztuki sprzedającym swoje obrazy, co też szło mi całkiem dobrze. Jestem ogromnym szczęściarzem, że nadal jestem profesjonalnym muzykiem rockowym, ponieważ kocham to, co robię. Co w Twojej opinii odróżnia Vandenberga od innych hardrockowych zespołów? Nie jestem pewny, ponieważ nie myślałem o tym za dużo. Piszę moją muzykę, gram na mojej gitarze, w sposób który odzwierciedla moje serce i duszę. Zawsze lubiłem, co można zauważyć w moich utworach, kombinacje hard rocka i mocnych melodii. Lubię, kiedy utwór ma mocną melodię, która sprawia, że chcesz go śpiewać. To jest ten typ rockowych kawałków i rockowych zespołów, który zawsze kochałem m.in. Rainbow, Deep Purple, Queen - wszy-
Foto: Vanderberg
stkie moje ulubione zespoły zawsze miały mocne melodie. Myślę, że to może być ta różnica między Vandenbergiem "2020", a innymi zespołami, ta kombinacja wyraźnych gitarowych riffów, mocnych melodii i świetnych linii wokalnych. Jak firma fonograficzna (Mascot Records) wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Tak, jestem bardzo zadowolony z mojej wytwórni płytowej. Zgłosili się do mnie 6 lat temu. Wcześniej miałem kilka ofert od różnych firm fonograficznych w okresie, kiedy nie byłem aktywny, dopóki sześć lat temu nie założyłem zespołu Vandenberg's MoonKings. W tym okresie - pomiędzy Whitesnake a Vandenberg's MoonKings regularnie otrzymywałem oferty od różnych firm fonograficznych z pytaniami, kiedy zacznę znowu grać, czy chcę przyjść porozmawiać na temat kontraktu. Nie znałem tych wszystkich ludzi, więc kiedy byłem gotowy, żeby uformować Vandenberg's MoonKings skontaktowałem się z Mascot jako pierwszą, ponieważ otrzymałem e-mail od właściciela wytwórni, który pytał czy chciałbym najpierw porozmawiać z nim zanim zgłoszę się do innych wytwórni i pomyślałem: "Wow, to brzmi bardzo zachęcająco!" I tak też zrobiłem. Szef wytwórni Moscot powiedział mi, że śledził całą moją karierę i że zaobserwował, że nigdy nie wydałem złej płyty, więc jeśli podpiszę z nimi kontrakt, będę mógł robić co chcę, ponieważ ufa, iż stworzę coś dobrego. To brzmiało dla mnie dobrze. Wytwórnia nigdy nie próbowała wpłynąć na kierunek podejmowanych przeze mnie działań, także mogę cieszyć się pełną swobodą artystyczną, co jest bardzo dla mnie istotne. Czy jesteś zadowolony z tego, jak nowy album został przyjęty? Tak, bardzo! Nie mogłem liczyć na lepszy odbiór. Cechuje mnie perfekcjonizm w odniesieniu do mojej pracy, jestem bardzo krytyczny. Ja i pozostali członkowie zespołu próbujemy stworzyć tak dobrą płytę, jak tylko potrafimy. Mamy także nadzieję, że ludziom się spodoba tak bardzo, jak nam. Można się tego dowiedzieć dopiero po jej wydaniu, kiedy pojawiają się recenzje, albo reakcje fanów np. na portalu facebook. I jestem naprawdę bardzo, bardzo zadowolony z tych reakcji, ponieważ wszystkie recenzje są wspaniałe. To jest dla nas świetny początek, punkt startowy do tego, żeby zacząć
grać koncerty na żywo, gdyż najwyraźniej ludzie podchodzą do nas z entuzjazmem i chcą zobaczyć jak gramy, a my chcemy wszędzie grać. akie są Twoje plany na przyszłość? Czy moJa żemy spodziewać się kolejnych albumów Vandenberga? O tak, na pewno! Zamierzam wykorzystać nadchodzące miesiące do tworzenia nowych utworów na następny album. Na razie planujemy trasę koncertową po Europie od listopada do września i mam nadzieję, że dojdzie ona do skutku ze względu na całą sprawę z koronawirusem... na razie nic nie wiadomo. W razie czego zaczniemy europejską trasę w lutym (przyszłego roku - przyp. red.). Nie chcę tego traktować jako jednego z projektów bardzo zależy mi, żeby koncertować jako zespół - grać utwory z obecnego albumu, a także stworzyć następny album i następny... To jest obecnie mój ulubiony zespół. Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)? Na chwilę obecną nie dbam już o to. Na samym początku, gdy zaczynałem z moimi pierwszymi nagraniami, kiedy czytałem niezbyt pochlebne opinie, to naprawdę bardzo mnie to wkurzało, ponieważ nagranie albumu kosztuje dużo wysiłku. Lubię konstruktywna krytykę. Czasami czytasz artykuł, w którym autor docenia płytę, muzyków, czy utwory, ale ma także kilka krytycznych uwag w tej recenzji, to zawsze traktuję je poważnie, ponieważ, gdy recenzja jest napisana przez kogoś, kto zna się na tego rodzaju muzyce i ta osoba mówi adekwatne rzeczy odnośnie płyty, w tym zawiera jakąś dozę krytyki, to dla mnie jest w porządku. Też w taki sposób się zachowuję, jeśli słucham płyty jednego z moich ulubionych zespołów, zawsze jest kilka niewielkich rzeczy, o których myślę: hmmm mogliby to zrobić w trochę inny sposób. Tak czy siak świetnie jest móc rozmawiać o muzyce. Byłoby strasznie nudno, gdyby wszyscy lubili wszystko i zgadzali się z wszystkim, i cały czas przytakiwali. Co według Ciebie, oczywiście oprócz muzy cznego talentu, potrzebne jest, żeby stworzyć dobry zespół? Oczywiście jest kilka takich rzeczy, przede wszystkim skład zespołu. Miałem takie szczęście, żeby grać z najlepszymi rockowymi muzy-
VANDENBERG
149
więc jako twórca muzyki nie zarabiasz zbyt dużo pieniędzy, albo nie zarabiasz ich wcale. Zarabiasz jedynie koncertując. Sedno tkwi w tym, że w przypadku początkujących zespołów, bez płyty, która odniosła sukces bardzo trudno jest grać koncerty. I jednocześnie przy obecnym dostępie do Spotify czy YouTube'a bardzo trudno jest nagrać dobrą płytę... ma to związek z Twoim wcześniejszym pytaniem, trzeba to robić z pasją i prosto z serca i nawet jeśli nie odniesie zbyt dużego sukcesu, to nadal tworzysz muzykę, z której możesz być dumny.
kami w tym biznesie - mam tu na myśli m.in. Davida Coverdale'a, Tommiego Aldridge'a, Rudiego Sarzo, więc jestem trochę rozpuszczony i nie chciałbym się cofać w jakości grania muzyków, z którymi współpracuję. Vandenberg's MoonKings również miało świetny skład - wspaniałego wokalistę Jana (Jan Hoving przyp. red.), który jest moim dobrym przyjacielem, fantastycznego basistę i perkusistę. Do tej pory miałem szczęście, żeby pracować ze wspaniałymi muzykami, ale przynajmniej dla mnie, szczególnie istotna jest chemia, pewne połączenie między muzykami, w przeciwnym razie będzie to przypominało drużynę piłkarską z paroma bardzo drogimi, mocnymi zawodnikami, którzy jeśli nie współpracują ze sobą, to nie osiągną niczego znaczącego. Gdy jesteście w trasie koncertowej, to widzicie się codziennie, więc poczucie humoru, koleżeństwo pomiędzy muzykami jest bardzo ważne. Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki? Bądźcie przygotowani na najgorsze, ponieważ to jest dziwny biznes. Według mnie jest oparty na pasji i emocjach, a jednocześnie dużo ludzi, którzy sami nie tworzą muzyki, zarabia mnóstwo pieniędzy - mam tu na myśli wytwórnie płytowe, stacje radiowe i telewizyjne itp., więc trzeba się przygotować, że nie będzie łatwo. Dla mnie zawsze najważniejsze jest pozostawanie w zgodzie ze sobą samym, z tym jaką muzykę grasz. Gdy grasz ten rodzaj muzyki, który kochasz i robisz to tak dobrze, jak potrafisz, to nigdy się nie pomylisz. Nawet jeśli płyta nie odniesie sukcesu, ale nadal jesteś zadowolony z jej wydania, to jesteś na dobrej drodze. Natomiast jeśli będziesz próbował dostosować się do komercyjnej części biznesu, zmieniał swoją muzykę tak, aby stała się hitem, a i tak nie sprzedasz swojej płyty, to będziesz w całkowitym błędzie, gdyż nie stworzyłeś albumu, w który wierzyłeś, tylko dostosowałeś się do wymagań firmy fonograficznej a i tak nie odniosłeś sukcesu - w tym przypadku będzie to jak ogromny kac. Zawsze powtarzam początkującym muzykom, żeby skupiali się na muzyce, która płynie z ich serca i wtedy nigdy się nie pomylą. Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym rynkiem muzyki? Jest lepszy czy gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz? Oczywiście jest trudno. W latach 80-tych sprzedaż płyt była bardzo dobra, ludzie mogli sprzedawać dużo płyt, więc jeśli sprzedałeś dużo płyt Twoja wytwórnia płytowa miała dla Ciebie dobry budżet, który mogła przeznaczyć na wydanie Twojej następnej płyty. Dzięki temu mogłeś się rozwijać. Zespoły, artyści mogli zarabiać pieniądze na płytach. Teraz mamy dostęp do muzyki w serwisach streamingowych, takich jak Spotify, a także YouTube,
150
VANDERBERG
Masz duże doświadczenie sceniczne, więc jestem ciekawa, czy czasami stresujesz się lub czujesz presję na koncertach? Nie. Mam szczęście, ponieważ tworzę muzykę odkąd miałem 14 lat, także na scenie i w zasadzie nigdy się nie denerwuję. Wiem, że jest całkiem sporo muzyków, którzy równie długo występują, a w dalszym ciągu odczuwają stres, kiedy wychodzą na scenę, ale ja nie, więc jestem szczęściarzem. Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie szczególnie pamiętny? Tak, wiem od razu. W 1990 roku razem z Whitesnake graliśmy w Holandii na dużej scenie na dworze i był piękny letni wieczór, cała moja rodzina tam była - moja mama, mój tata, moja siostra i brat, wszyscy moi przyjaciele, tłum liczył jakieś 30000 osób, wszyscy krzyczeli: "Adrian, Adrian!", ponieważ to był koncert w domu, dla wszystkich holenderskich fanów rocka i to było niesamowite. To jest prawdopodobnie najbardziej pamiętny koncert jaki kiedykolwiek dałem. Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które chciałbyś spełnić? Tak, mam nadzieję, że zespół się nie rozpadnie, uda się go utrzymać razem i będziemy mogli koncertować na całym świecie, grać muzykę, jaką kochamy i spotykać tych wszystkich ludzi z całego świata, którzy także interesują się taką muzyką. To było moje marzenie, gdy miałem jakieś 12 lat i nadal nim jest... to jest nadal moja pasja i lubię się nią dzielić z jak największą ilością ludzi na całym świecie.
HMP: Jak tam kwarantanna? Izolacja i brak możliwości grania koncertów pewnie nie sprzyjają promocji płyty? Amy Lee Carlson: Kwarantanna to było coś okropnego! Dopiero ostatnio wróciliśmy do prób. Bez końca można rozsyłać informacje prasowe, ale bez koncertów nie da się udowodnić ile jest się wartym! Naprawdę, tęsknimy za naszymi przyjaciółmi i fanami, i wszystkimi tymi maniakami, których po drodze poznaliśmy. Najlepiej się rozwijamy, kiedy gramy koncerty - lepiej nam się pisze, lepiej nam się gra, po prostu jest lepiej w każdym aspekcie. Tęsknimy za zabawą. Sami określacie swoją muzykę jako "speed metal". Kilka razy słyszałam od muzyków, że coś takiego jako odrębny gatunek nie istnieje, bo zjawisko "speed metalu" w latach 80. istniało krótko i ekspresowo zostało wyparte przez thrash. Wam na tym określe niu zależy. "Speed metal" to coś więcej niż szybszy heavy metal? To z pewnością sprawa dyskusyjna, choć chcę powiedzieć, że "speed metal" definiuje czy choćby określa szybsze zespoły tamtych czasów, takie jak Helstar, Liege Lord czy Riot. Wszystkie thrashowe kapele były "speed metalem", ale nie każdy "speed metal" był "thrashem", co podpowiada mi to, że jest to jakaś różnica, jeśli nie gatunek. Bierzecie ten gatunek z całym pakietem. Klasycznym kawałkom, surowemu brzmieniu i retro grafikom towarzyszą skóry, ćwie ki, łańcuchy. U Was muzyka i wizerunek to całość. Wyobrażasz sobie Sölicitör odarty z tej otoczki? Kiedy z Matthewem postanowiliśmy założyć zespół, chcieliśmy się jak najszybciej zdystansować do heavymetalowego czy hardrockowego stylu naszej poprzedniej kapeli, Substratum. Jesteśmy fanami szybszego, głośniejszego i ekstremalnego metalu, black, death metalu, więc taki sposób pisania przyszedł nam w sposób naturalny. Zawsze chcieliśmy pchnąć Substratum w tym kierunku.
Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim fanom w Polsce? Ostatni raz byłem w Polsce z Davidem Coverdalem, gdy graliśmy koncert akustyczny związany z wydaniem albumu "Starkers In Tokyo" w latach 90-tych, więc to było bardzo, bardzo dawno temu. Tak więc z niecierpliwością czekam na możliwość powrotu do Polski, gdyż wiem, że jest tam wielu fanów rocka. Dostaję dużo maili od polskich fanów z pytaniem, kiedy przyjadę. Polska ma także silną tradycję jeśli chodzi o muzykę rockową. Pamiętam, że kiedy byłem dorastającym fanem rocka czytałem o zespołach, które występowały w Polsce, o ich doświadczeniach. Jeśli o mnie chodzi grałem w Polsce jedynie parę razy, więc naprawdę czekam na powrót z tym zespołem. Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość, szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych czasach. Dziękuję bardzo! Chciałbym przesłać najlepsze życzenia wszystkim w Polsce, bądźcie bezpieczni! Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Simona Dworska
Foto: Sölicitör
Szybko i ciężko Jeśli bierzecie speed metal to bierzcie z całym dobrodziejstwem - nie tylko tempem i ciężarem, ale też skórami, ćwiekami i brzmieniem surowym jak śledź. Wszystko to oferuje Wam Sölicitör na swoim debiutanckim krążku "Spectral Devastation". Na jego temat rozmawialiśmy z wokalistką, Amy Lee Carlson. Skoro nadarzyła się okazja, musieliśmy działać szybko, żeby się wyróżnić i nie stracić rozpędu. Nie wydaje mi się, żeby Sölicitör był tym samym zespołem, gdybyśmy nie zadbali o tę otoczkę, nie. Można by Was zrecenzować "Exciter spoty ka Chastain". Chastain nawet podwójnie zarówno w kwestii ciekawych gitar, jak i potężnego, kobiecego wokalu. Pewnie często spotykasz się z takim porównaniem? W ogóle zaskakuje mnie, jak ludzie porównują nas do Exciter, nawet jeśli tylko drobnym stopniu. Ja tego w ogóle nie słyszę, ale za to porównanie do Chastain ma już dla mnie jakiś sens. Jesteśmy świadomi melodii gitarowych i mocy mojego wokalu. Naszymi głównymi inspiracjami, z których chcieliśmy czerpać, pisząc EP były Chastain, Liege Lord i Mercyful Fate. W Waszej muzyce można znaleźć też oczy wiście inne inspiracje. Np. w "Grip of the Fist" są też riffy, które brzmią jak inspirowane początkami black metalu z lat 80., o których zresztą wspomniałaś, a linie wokalne w "The Red Queen" momentami kojarzą mi się z Manilla Road. Tak! Odważę się nawet powiedzieć, że po raz pierwszy ktoś porównał "Red Queen" do kawałka Manilla Road. Cieszę się, że to wyłapałaś. Debiutancki album długogrający oparliśmy mocno na fundamencie, który wypracowaliśmy na EP, ale jesteśmy też fanami prawdziwego, klasycznego i tradycyjnego heavy metalu, który istniał już u zarania formowania się wszystkich gatunków i podgatunków metalu, które kochamy do dziś. Mieliśmy bardzo małe możliwości czasowe - i wiedzieliśmy, że musimy kuć żelazo, póki gorące. Napisaliśmy to szybko, ale czujemy, że każdy znajdzie na tym debiucie coś dla siebie, zwłaszcza ci wnikliwi fani, którzy krytykują najmocniej. Oczywiście mam nadzieję, że z miłości do muzyki.
Myślę, że masz rację, to przywołuje podobną energię, jaka była na starych płytach i łatwo ją również przenieść na scenę. Jednak częściowo wynika to też z naszych ograniczeń czasowych i bardzo napiętego harmonogramu. Kto wie, jakby to brzmiało, jakbyśmy mieli więcej czasu. Nie tylko na miksy, ale w ogóle. Z drugiej strony wiele starych zespołów nie może zrozumieć, dlaczego młode grupy tak bardzo chcą przywrócić coś, co w oczach starszych formacji, było niedoskonałością i "fazą przejściową". Większość zespołów z lat 80. bardzo chwali sobie dzisiejsze możli-
cyjnych heavymetalowych kapel w Seattle. Są Skelator, Greyhawk i my. Dodatkowo lokalne thrashowe kapele - Ghostblood i Toxic Reign. Początkowo otwieraliśmy krajowe koncerty. Tutaj i w Portland jest mała scena, do której ściągnęli nas Soul Grinder, Leathurbitch, Headless Pez, Time Rift i Bewitcher. Wiele klasycznych zespołów pojawia się i znika albo ma tylko koncertowe reuniony, ale jest kilka klasycznych heavymetalowych grup, które grają i nagrywają w tej chwili. Nie wydaje mi się, żeby grunge jeszcze kiedykolwiek powrócił, ale scena alternatywna czy indie jest tutaj wciąż aktywna i zdominowała większe kluby. Zamiłowanie do umlautów to hołd dla Waszych rodaków - Queensryche czy manifestacja rock'n'rollowej strony zespołu i raczej nawiązanie do Motörhead czy Mötley Crüe? Umlauty zdecydowanie nawiązują do Motörhead. Stały się symbolem "szybkiego i ciężkiego" metalu. Widziałam na Waszym fanpage'u plakat reklamujący "Metal Action Movie Night".
Foto: Sölicitör
Zarówno w środku i na końcu "The Red Queen", jak i na początku "Night Vision" słychać piękną, akustyczną gitarę. Jej sub telność jest zaskakująca, kiedy porówna się ją do agresywnej i pełnej furii pozostałej części płyty. Są to aranżacje Matthewa Vogana i zgadzamy się, że jako całość nadają płycie odmienny ton. Następnym razem inaczej rozdzielimy akustyczne partie albo pozwolimy im wybrzmieć w osobnym kawałku. Zobaczymy, jaki będziemy mieć nastrój.
wości. Wydaje mi się, że młodsze zespoły pragną surowego, zapiaszczonego brzmienia starej puszki. To nostalgia i miłość do gatunku, którego część z nich wtedy nie współtworzyła. Lata 90. były to były wieki ciemne metalu i tak naprawdę dopiero na początku 2000 roku można było zobaczyć odrodzenie nie tylko w samych kapelach, ale i zauważono wartość produkcji. Pomijając jednak nowinki technologiczne, ludzie nie chcieli wygładzonego brzmienia, nie chcieli brzmieć stadionowo jak na wielkich rockowych koncertach zapragnęli brzmieć jak gówniany baton w puszce albo zjechana przegrywana taśma. To po prostu uczucie.
"Spectral Devastation" brzmi bardzo surowo. Bez wątpienia pasuje to do stylu, przy wraca klimat lat 80. i łatwo będzie osiągnąć podobny efekt na koncercie.
A propos lat 90. Jak się gra klasyczny heavy metal w Seattle? Podejrzewam, że po leg endzie "miasta grunge'u" nie ma już śladu? Jesteśmy jedną z trzech aktywnych trady-
Co to była za impreza? Koncerty i filmy? Metal Action Movie Night to lokalne wydarzenie w Portland, które odbywa się co kilka miesięcy i jest założone przez naszego kumpla Jasona Staresa. Bukuje on trzy czy cztery kapele i puszcza filmy akcji, które w jakiś sposób są podobne do muzyki czy tekstów grających zespołów. Mieści się to w klubie Twilight, a wjazd kosztuje kilka dolarów. Scena jest wysoko, a filmy wyświetlane są bezpośrednio nad grającymi kapelami. To super czas i naprawdę fajny bar. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
SÖLICITÖR
151
dzie "zrób to sam" dało nam wystarczającą pewność siebie, aby czuć się komfortowo podczas wykonywania obu tych czynności. Współpraca z Pure Steel Records była świetna. Jesteśmy zaszczyceni, że jesteśmy w ich katalogu.
Wyruchani przez Winger Lost Legacy to nowojorska ekipa, która po 11 latach przypomina, że ciągle istnieje. Przypomina w mocnym stylu albumem "In the Name Of Freedom". W naszej rozmowie gitarzysta Jorge Pulido opowiada o kulisach powstania owego albumu oraz wyjaśnia pewne nieporozumienia, które ostatnimi czasy zrodziły się wokół zespołu. HMP: Witaj. Po 11 latach wydaliście swój drugi album zatytułowany "In the Name of Freedom". Dlaczego trwało to tak długo? Jorge Pulido: Dziękuję za zaproszenie do wywiadu. To długa historia, ale postaram się udzielić jak najkrótszej odpowiedzi. Po ośmiu latach grania na lokalnych scenach, w 2008 roku zespół wszedł do studia i nagrał coś, co później przekształciło się w album "The Aftermath". Był to dobry pierwszy krok dla zespołu. Wytwórnia skupiła się na innych gatunkach i chciała wejść na scenę rock / heavy metal. Niestety, wytwórnia nie dotrzymała terminu zawartego w umowie. Byliśmy zmuszeni zatem zatrudnić prawnika, aby umowa
dzenie do Pure Steel Records. Latem 2019 roku wybraliśmy się w trasę koncertową z Metal Church i otrzymaliśmy pozytywne recenzje naszych występów. Wkrótce po tej trasie Pure Steel Records zaproponowało nam kontrakt dołączenia do ich rodziny. Czy widzisz jakieś różnice między procesem tworzenia Waszego debiutanckiego albumu "The Aftermath" a "In the Name of Freedom"? Cóż, zespół się zmienił, tak więc brzmienie i muzyka są nieco inne. Jedynymi dwoma oryginalnymi członkami pierwszego albumu są Scott i Dave. Kiedy masz trzech nowych mu-
Foto: Lost Legacy
została unieważniona, a to wymagało czasu i pieniędzy, których wówczas nie mieliśmy. Nasz doradca poradził nam, abyśmy nie wymieniali ich z nazwy. Chociaż teraz działają pod innym szyldem, wolimy o nich nie wspominać. Ten pierwszy album zakończył się sprzedażą na lokalnych koncertach i ostatecznie cały nakład się rozszedł. Zrobiliśmy jedną mniejszą, drugą partię tej płyty, która również wyprzedała się na naszych koncertach. Wkrótce po wydaniu naszej pierwszej płyty zespół zrobił sobie przerwę, przeszedł kilka zmian personalnych i dopiero w 2013 roku zaczęliśmy grać koncerty i ugruntować swoją pozycję na lokalnej scenie. Wreszcie w 2018 roku rozpoczęliśmy pracę w studiu i pod koniec 2018 nagraliśmy "In the Name of Freedom". Następnie zaczęliśmy szukać wydawcy, więc poprosiliśmy znajomego o wprowa-
152
LOST LEGACY
zyków, podejście będzie inne. Ale jako producent tego albumu chciałem tylko przekazać, że ten album brzmi tak, jak robimy to na żywo. Jako fan muzyki często widzę zespoły, które zbyt wiele wkładają w produkuję i nakładają na siebie zbyt wiele warstw, a potem nie są w stanie ich odtworzyć na żywo. Patrząc na swoje doświadczenie, wolicie pracować jako całkowicie niezależny zespół, czy może lubisz pracować z wytwórnią? Która sytuacja jest dla Ciebie wygodniejsza? Wszyscy w zespole są doświadczonymi muzykami i wcześniej grali w innych kapelach. Wszyscy mamy doświadczenie w nagrywaniu i nauczyliśmy się wiele w naszej muzycznej karierze. Chcę przez to powiedzieć, że bycie weteranami i muzykami działającymi na zasa-
Jak już wspomniałeś w zeszłym roku supportowaliście Metal Church podczas ich trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych. Jak do tego doszło? W 2016 roku mieliśmy szczęście grać przed Metal Church w BB Kings w Nowym Jorku. W 2019 roku potrzebowali zespołu, który wesprze ostatni etap ich trasy po USA. Zgłosiliśmy nasz akces, a reszta to już historia. Ta trasa była naprawdę niesamowita. Metal Church to niesamowity zespół i dobrzy ludzie. Trzymali się z nami, chwalili nas, że traktowali nas jak równych sobie. Fani Metal Church są bardzo oddani i podczas naszych setów naprawdę dobrze się bawili. Po zakończeniu naszych występów zazwyczaj siedzieliśmy przy naszym stole z gadżetami, a fani przychodzili, żeby się z nami spotkać, robić zdjęcia, prosić o autografy, kupować gadżety itp. Ta trasa wymagała dużo pracy, ale było to niesamowite doświadczenie. Otrzymaliśmy bardzo pozytywne recenzje występów od kilku webzinów. Zyskaliśmy wielu nowych fanów, którzy obserwują nas i regularnie kontaktują się z nami na naszej stronie FB. Otrzymaliśmy również kilka pisemnych recenzji od fanów na naszej stronie internetowej, a nasza strona na Facebooku eksplodowała pozytywnymi komentarzami. Więc chyba tak źle nie było (śmiech). W swojej historii grałeś wiele koncertów. Czy pamiętasz specjalne zdarzenia podczas występów? Mam wiele takich! Ale niech będzie krótko. Graliśmy przed Winger i podczas próby dźwięku wydawali się niezadowoleni z niektórych swoich harmonii i ciągle je powtarzali. Gdy zbliżał się czas naszej próby dźwięku, Kip Winger zatrzymał się i powiedział przez mikrofon: "Lost Legacy nie dostaniecie próby! Zostaliście wyjebani przez Winger!" ("Lost legacy" oznacza utratę dziewictwa - przyp. red.) Innym razem podczas lokalnego koncertu, na którym mogliśmy wspierać naszych kolegów z zespołu Power Theory podczas naszego setu, ktoś rzucił piwem w sprzęt naszych gitarzystów. Bawiliśmy się dalej. Ta sama osoba przeszła za scenę i kopnęła głowicą wzmacniacza w podwójny stos kolumn Marshall 412. Stos kołysał się o 15 lub 20 stopni to był cud, że się nie przewrócił. Na szczęście to nagrałem. Po przejrzeniu wideo okazało się, że gościem tym był gitarzysta jednej z występujących tego wieczora kapel. Cóż, po tym incydencie zespół nie otrzymał już żadnych ofert gry. To była i nadal jest jedną z najbardziej dziecinnych i nieprofesjonalnych rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczyliśmy Zdecydowana większość naszych gigów to pozytywne i szczęśliwe chwile w naszej karierze. Z drugiej strony, zespół powstał w 1998 roku, a więc 22 lata temu. Macie tylko dwa albumy na koncie. Czy nie masz wrażenia, że w tym czasie można było zrobić coś więcej? Oczywiście. I chcieliśmy żeby tak było. Branża muzyczna zmieniła się dla zespołów walczących o jakiś poziom sukcesu. Oprócz tego
przez lata mieliśmy wiele zmian personalnych. Przede wszystkim dlatego, że musisz pracować, pukać do drzwi, sprzedawać bilety, promować, a wielu byłych członków po prostu się tym zmęczyło. Inni nie byli na tej samej stronie. Przez lata robiliśmy sobie kilka przerw od wszystkiego. Dopiero w 2013 roku zaczęliśmy pracować nad przywróceniem naszej pozycji na lokalnej scenie. A sprawa z naszą pierwszą wytwórnią sprawiła, że naprawdę byiśmy na dnie. Potrzeba dużo odwagi i wysiłku, aby wstać i walczyć po takim knockoucie. Słyszałem też, że wydarzenia z 11.09.2011 spowolniły prace zespołu. Cóż, ja wtedy nie byłem jeszcze w zespole. Ale był w nim Dave, który jest założycielem, wokalistą i jednym z moich najlepszych przyjaciół. Miał przyjaciół, którzy zginęli podczas tego ataku. Moja żona pracowała tylko trzy przecznice od WTC, więc pamiętam ten strach, który wtedy czułem. Dave powiedział mi, że po ataku napisał tekst do "The Aftermath" i zadedykował te piosenki przyjaciołom i ratownikom, którzy stracili wówczas życie. Zespół wciąż ćwiczył i pisał muzykę do nowych tekstów, ale występy zawiesił przez co najmniej rok po atakach. Wiem, że Dave ogromnie ucierpiał z powodu utraty przyjaciół. Mogę powiedzieć, że zmieniło mnie to na zawsze. To była jedna z najsmutniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przeżyłem. Wasze teksty są oparte na sytuacjach z życia oraz mają one pozytywne i podnoszące na duchu przesłanie. Czy uważasz, że połączenie tego z muzyką metalową to dobry pomysł? Niektórzy twierdzą, że metalowe tek sty powinny być agresywne i pełne nienawiści? Historie, które przedstawiamy poprzez naszą muzykę, są jak powiedziałeś reprezentacją sytuacji z życia wziętych. Jako fani metalu doceniamy historie, które ludzie opowiadają poprzez swoją muzykę. Uważamy, że niektórzy ludzie będą się łączyć z naszymi historiami, a inni nie. Jako zespół piszemy o tym, co nas dotyka jako ludzi. To jest uczciwe i autentyczne. Jest wiele świetnych zespołów, które śpiewają, nienawidzą, smokami, złem, Wikingami i innymi podobnymi tematami. Jak więc w kilku słowach mógłbyś opisać przesłanie Lost Legacy? Klasyczny heavy metal, który doda ludziom energii i pomoże im przetrwać dni. Wasz nowy album nosi tytuł "In The Name Of Freedom". Jak definiujesz słowo "wol ność"? Dla nas Wolność to żyć pełnią życia, móc wyrazić siebie, to uznanie praw człowieka i możliwość życia i pozwalania żyć innym. To świadomość, że pomimo naszych różnic możemy zgodzić się na nieporozumienie i traktowanie ludzi z szacunkiem i godnością. Pogoń za szczęściem i wolnością jest jednakowo dostępna dla wszystkich. W Twoich materiałach promocyjnych widzimy Wasze zdjęcie z amerykańską flagą w tle. Czy to rodzaj jakiegoś manifestu? Nie. Ta amerykańska flaga znajduje się tuż obok naszego studia na ścianie parkingu i zrobiliśmy to zdjęcie pewnego popołudnia, nie
myśląc o niczym innym niż o świetnym tle. Ale faktycznie. Przez to zdjęci niektórzy recenzenci sugerowali, że pewnie mamy jakieś konotacje z nacjonalistycznymi ruchami politycznymi, co jest kompletną bzdurą! Oczywiście jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami, ale nie z powodu polityki, kultury itp. Po prostu kochamy nasz kraj. Niektórzy recenzenci próbowali wciskać nam, że skoro tak demonstrujemy swą amerykańskość, to pewnie popieramy wojny i mamy krew na rękach. To jest tak dalekie od prawdy. Dave i ja jesteśmy Portorykańczykami, Jochen, nasz ówczesny basista, jest Niemcem. Scott i AJ urodzili się i wychowali w Stanach Zjednoczonych. Jestem żonaty z Polką. Tak więc nasza duma z naszego kraju nie jest motywowana żadnymi politycznymi programami. Myślę, że jesteś dumny ze wszystkich kawałków, które napisaliście na "In the Name of Freedom", ale przypuszczam, że na tym albumie są pewne utwory, które lubisz bardziej niż inne. Ten album zawiera teksty, które dotykają życia naszych żołnierzy, którzy toczą wojny od dawna. Nie gloryfikujemy wojny. Nienawidzimy wojny. Chcieliśmy jednak podziękować mężczyznom i kobietom, którzy poświęcają wszystko i często są zapomniani. Są wysyłani do walki na wojnach w imię wolności. Te kawałki pochodzą z historii, które słyszeliśmy od członków rodziny i przyjaciół, którzy służyli i nadal służą w wojsku. Przez co przechodzą, ich myśli, koszmary, emocje. To są ich historie. My je ubieramy w dźwięki. "Will You Remember" to kawałek, który porusza smutek i rzeczywistość, z jaką mierzą się nasi żołnierze. Widziałem, że "In The Name Of Freedom" ma już kilka recenzji w sieci. Czy jesteś z nich zadowolony? A może jesteście zespołem, który robi po prostu swoje i w ogóle nie obchodzą go opinie innych? Otrzymaliśmy kilka recenzji, wiele z nich ma bardzo pochwalny charakter. Te recenzje są bardzo inspirujące i dodają nam dużo energii. Niektóre recenzje nie są pozytywne, ale liczyliśmy się z tym. Oczywiście każdy artysta ma podświadomą potrzebę bycia dobrze odebranym, nawet jeśli twierdzi, że jest inaczej. Ale rozumiemy, że nie wszystkim musi się podobać nasza muzyka. Negatywne recenzje dzielimy na dwie kategorie. Pierwsza to konstruktywna krytyka. Tego typu teksty analizujemy i staramy się uniknąć tych błędów w przyszłości. Druga kategoria to destrukcyjna krytyka. To są ci, którzy piszą rzeczy destrukcyjne. To po prostu nienawiść od samego początku. Jeśli naprawdę zwrócisz uwagę na ich słowa, zobaczysz, że są zmotywowani, aby nas poniżyć. Co mam na myśli? Otóż chodzi o recenzenta, który zarzucał nam krew na rękach, lub recenzenta, który jest wściekły na naszą wytwórnię za podpisywanie z nami kontraktów zamiast swoich ulubionych lokalnych zespołów ze swojego kraju. Szanujemy każdego krytyka. Wiemy, że niektórym ludziom nie spodoba się to, co mamy do powiedzenia. Czy masz wrażenie, że po wydaniu tego albumu zainteresowanie Los Legacy wzrosło? Tak, wierzymy w to. Lubimy organicznie zwiększać liczbę obserwujących. Za pośred-
nictwem mediów społecznościowych zdobyliśmy wielu nowych fanów. Otrzymaliśmy liczne zaproszenia na wywiady, oferty koncertów, nawet całych tras. Dlatego uważamy, że wsparcie Pure Steel Records pomogło nam zwiększyć świadomość naszej marki. Wydaliście drugi album, ale co dalej? Mam nadzieję, że nie będziemy czekać 10 lub więcej lat na kolejny album Lost Legacy (śmiech). Czy macie już napisane jakieś nowe rzeczy? (śmiech) Rozpoczęliśmy pracę nad nowym materiałem wkrótce po ukończeniu "In the Name Of Freedom", mamy 10 nowych utworów i myślimy o ponownym nagraniu czterech utworów z naszej pierwszej płyty jako kawałków bonusowych. Powinniśmy wrócić do studia jeszcze w tym roku, aby rozpocząć nagrywanie nowego albumu. Pochodzisz z Nowego Jorku. Co możesz powiedzieć o obecnej scenie heavy metalowej w tym mieście? Nowy Jork ma bogatą historię związaną ze sceną metalową. Z biegiem lat nowe przepisy, które zostały wprowadzone, które mówią, że trzeba mieć minimum 21 lat by wejść do klubu, zaczęły zmniejszać frekwencję. Rozumiemy, dlaczego te prawa weszły w życie, ale nastolatkowie stanowili sporą część koncertowej publiczności. Technologia również miała duży wpływ. Teraz możesz przesyłać streamingowo muzykę, którą możesz oglądać w You Tube. Kultura natychmiastowej gratyfikacji wpłynęła nie tylko na lokalną scenę, ale i cały rynek muzyczny. W rezultacie wiele świetnych lokali zostało zamkniętych. Wiele świetnych lokalnych zespołów nowojorskich, które miały aspirację na wejście do mainstreamu, zniknęło. Wielu naszych rówieśników, z którymi graliśmy wspólne gigi, po prostu przestało grać. Mówię o niesamowicie utalentowanych zespołach. Ale teraz jest pięć razy trudniej być w odnoszącym sukcesy zespole w Nowym Jorku niż wtedy, gdy zaczynaliśmy 22 lata temu. Pieniądze są bardzo małe. Przychodzi moment, kiedy zespoły stają w obliczu rzeczywistości, że kontynuowanie działalności z ekonomicznego punktu widzenia jest nieopłacalne. Nowojorscy fani metalu są niesamowici. Mamy po prostu mniej miejsc, w których można się z nimi bawić. Dziękuję bardzo za ten wywiad. Dziękuję za możliwość rozmowy. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli przyjechać do Polski i zagrać dla Was. Bartek Kuczak
LOST LEGACY
153
Metalowa podróż w czasie Ten młody zespół pochodzi z Kanady, istnieje od trzech lat i jak dotąd ma na koncie zaledwie jeden, krótki materiał. Jednak EP "Time To Strike" potwierdza, że jeśli wszystko ułoży się jak należy, to Sandstorm może okazać się jedną z sensacji obecnej sceny tradycyjnego heavy metalu. Rozmawiamy z perkusistką Penny Jo i basistą/wokalistą Reptile: nie tylko o debiutanckiej, ale też kolejnej, gotowej już do wydania, płycie. HMP: Kiedy patrzę na wasze zdjęcie dostrzegam pewien dysonans: otóż widzę na nim troje młodych ludzi, ale grających tak, jakby przyszli na świat w latach 60., a debiutowali w połowie ósmej dekady minionego wieku. Jak tego dokonaliście, czary jakieś? (śmiech) P.J. La Griffe: Jesteśmy podróżnikami w czasie. Musicie być naprawdę zakręceni na punkcie oldschoolowego heavy - granie death czy black metalu nie wchodziło w grę? P.J. La Griffe: Lubię trochę death/black metalu, ale generalnie nie przepadam za tym stylem. Zawsze byłam zauroczona bardziej melodyjnym metalem z lat 80. Reptile Anderson: Tak, gramy w stylu, który przychodzi nam najbardziej naturalnie, w wyniku czego pisanie kawałków i wszystko inne
dzący z Vancouver, Witchkiller, może jakiś inny, o którym nawet nie słyszałem? P.J. La Griffe: Nikt z nas nie pochodzi z Vancouver, dorastałam w skalistych górach w Edmonton. Kiedy zaczęłam słuchać metalu, były to głównie zespoły brytyjskie i amerykańskie, może kilka kanadyjskich, takich jak Exciter i właśnie Thor. Jako nastolatka słuchałam też dużo kanadyjskiego punka. Reptile Anderson: Thor jest dobry, warto o nim wspomnieć. Pierwszy raz o Thorze usłyszałem, kiedy mój przyjaciel powiedział mi o koncercie, który zagrał w Szwecji, gdzie zginał metal i wysadzał na scenie butelki z gorącą wodą. Założyliście Sandstorm przed trzema laty, ale trochę zeszło wam z debiutanckim materiałem - uznaliście, że nie ma się co spieszyć, lepiej wszystko dopracować, stworzyć mate -
kwietniu wydało go na winylu oraz wznowiło CD. Jest was tylko troje, bo takie było założenie czy tak wyszło, bo nie było więcej chętnych, na przykład na posadę gitarzysty rytmicznego? P.J. La Griffe: Po tym, jak zaczęliśmy grać we trójkę, po prostu spodobało nam się to, więc trzymamy się tego ustawienia. W studio nie przysparza to żadnych problemów, ale na koncertach ma wpływ na zubożenie brzmienia - to dlatego często nie dublujecie partii gitar podczas solówek, towarzyszy im tylko aktywny, basowy podkład? P.J. La Griffe: Zawsze byłam cool z albumami, które brzmiały trochę inaczej niż na żywo. Jest tyle energii i ekscytacji, kiedy gramy, że nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zauważył, że nie brzmi to identycznie jak na albumie. Stevie jest takim niszczycielem, że z łatwością może wykonać pracę dwóch gitarzystów! Reptile Anderson: Jedna rzecz, którą zauważyłem podczas grania to, że w mniejszych salach, mając tylko jedną gitarę, inżynierowi dźwięku jest o wiele łatwiej uzyskać właściwe parametry, żeby nasz dźwięk brzmiał ciężej i lepiej, niż gdybyś miał więcej gitar na scenie. Pozostawia to również miejsce na kreatywność w zakresie basu. Patrząc na tytuł "Time To Strike" to nie ma w nim raczej mowy o strajku, to zdecydowanie czas na uderzenie metalową rękawicą, najpewniej w twarze tych wszystkich, którzy wątpią w obecną kondycję tradycyjnego heavy metalu? (śmiech) P.J. La Griffe: Dokładnie! Reptile Anderson: Mniej więcej w czasie, gdy wydaliśmy album cyfrowo, pracownicy Vancouver Art Museum rozpoczęli strajk i poprosili nas o zagranie na jednym z wieców; niestety byliśmy daleko w trasie, a to byłoby fajne. Ten materiał to formalnie EP/MLP, ale w sumie trwa blisko 35 minut, a więc nawet dłużej niż wiele albumów. Uznaliście, że wolicie zadebiutować taką właśnie płytą, nie dorzucać do niej na siłę utworu czy dwóch, żeby trwała w granicach trzech kwadransów? P.J. La Griffe: Większość kawałków na "Time To Strike" jest trochę za długa. Były to utwory, z których byliśmy najbardziej zadowoleni, dlatego zdecydowaliśmy, że będzie to idealny album zawierający sześć kompozycji. Nie było sensu dodawać utworów tylko po to, żeby wydłużyć czas trwania płyty... podarować tym, którzy chcą więcej!
Foto: Sandstorm
układa się jak należy bez większego wysiłku. Wielu fanów, zarówno kiedyś, jak i obecnie, nie docenia kanadyjskiej sceny metalowej, ale warto nadmienić, że mieliście i wciąż macie wiele świetnych zespołów hard'n' heavy. Który z nich miał na was największy wpływ? Thor, nawiasem mówiąc też pocho-
154
SANDSTORM
riał na poziomie? P.J. La Griffe: Nagraliśmy utwory na "Time To Strike" w październiku 2018 roku, wydaliśmy go cyfrowo kilka miesięcy później, a następnie wypuściliśmy kilka płyt CD i kaset do sprzedaży na koncertach. Nie mieliśmy wtedy dość pieniędzy, aby wyprodukować winylową wersję. Na szczęście Dying Victims Productions przyszło nam na ratunek i w
Preferujecie długie, rozbudowane i zróżnicowane kompozycje. Skąd taka właśnie idea? Wolicie bardziej epicki "Riders Of Doom" wspomnianego już Witchkiller zamiast ich krótkiego, zwartego "Day Of The Saxons" i podążacie tą samą ścieżką? P.J. La Griffe: Moi szwedzcy bracia mają do opowiedzenia epickie historie. Reptile Anderson: Czasami zaczynaliśmy pisać krótszą kompozycję o prostszej strukturze, ale potem wpada nam więcej pomysłów i zaczynamy dodawać więcej części i nagle jest
to kolejny epos. Ale tak, lubimy utwory, które mają w sobie te zwroty i zmiany tempa oraz różne oblicza. Pracując nad "Time To Strike" czuliście jakąś presję, zdawaliście sobie sprawę, że może to być przełomowe dla was wydawnictwo, od którego wszystko zależy, czy przeciwnie, podchodziliście do zagadnienia na luzie? P.J. La Griffe: Hmmm... myślę, że odkąd zaczęliśmy grać ze sobą - od około 9 miesięcy do czasu, gdy rozpoczęliśmy nagrywanie, zagraliśmy już kilka niesamowitych koncertów z naprawdę pozytywną reakcją publiczności. Czuliśmy się wtedy już całkiem pewni siebie, kiedy zaczęliśmy nagrywać. Dodatkowo nagrywaliśmy z facetem, z którym wcześniej pracowaliśmy (Jesse Gander), więc wiedziałam, że jest Foto: Sandstorm super fajny i bezproblemowy, zresztą w zasadzie jest czarodziejem. Stres przeszkadza trochę w pracy czy przeciwnie, bardziej mobilizuje? P.J. La Griffe: Zawsze trochę się denerwuję nagrywaniem, ale wydaje mi się, że motywuje mnie to do naprawdę dobrego przygotowania swoich partii i próbowania zagrania ich w kilku podejściach. Reptile Anderson: Nie pamiętam, żeby było dużo stresu. Nigdy nie wywieraliśmy na siebie zbytniej presji i myślę, że nasza motywacja wynika raczej z chęci dawania czadu i grania muzyki, niż z jakiegokolwiek stresu. W studio spędziliście w sumie niewiele czasu, tak więc byliście chyba do tej sesji nieźle przygotowani? To już nie te czasy, że płytę nagrywa się nie wiadomo jak długo czy imprezuje w studio? P.J. La Griffe: Zrobiliśmy to wszystko w kilka dni. Nie mamy luksusu posiadania jakiejś dużej wytwórni, która pokryje rachunek za studio, więc musieliśmy to zrobić w sposób, na jaki nas było stać. Co jest w porządku, bo lubię tak pracować, a nie czepiać się i polerować zbędne szczegóły. Reptile Anderson: Wypiliśmy trochę tequili, żeby rozgrzać struny głosowe, ale poza tym byliśmy bardzo skupieni na zadaniu. Ale po otrzymaniu zmasterowanego mate riału i po jego pierwszym odsłuchu chyba wychyliliście kilka browarów czy wznieśliś cie toast czymś mocniejszym? (śmiech) P.J. La Griffe: Zdecydowanie, mieliśmy trochę piwa, przesłuchiwania i świętowania! Gorące zdjęcia !!! Wydaliście ten materiał samodzielnie oczywiście w wersji cyfrowej, ale też na CD i kasecie. Spodziewaliście się, że wywoła aż taki odzew, a do tego Dying Victims Productions zechce go wznowić, również na płycie winylowej? P.J. La Griffe: Zanim poszliśmy do Dying Victims, zwróciło się do nas kilka innych wytwórni. Wydawali się bardzo fajni, ich katalog
jest ogromny, a wszystkie zespoły są naprawdę świetne. Do tej pory jest niesamowicie! Naprawdę dają nam wsparcie, nigdy nie moglibyśmy zrobić tego sami. Nie mogę się doczekać, kiedy po raz pierwszy będę trzymała winyl w rękach. Specjalna wersja zawiera wiele dodatkowych gadżetów. To nośnik wymarzony dla takiej muzyki, ale samych pewnie nie byłoby was stać na wydanie "Time To Strike" w takiej wersji, szczególnie w tej specjalnej edycji? P.J. La Griffe: Zdecydowanie, sami nigdy nie moglibyśmy wydać takiej wersji. Zaczynając pewnie nie liczyliście na aż taki odbiór, już każdy kolejny zagrany koncert czy wydana samodzielnie płyta były czymś wyjątkowym? P.J. La Griffe: Kiedy pierwszy raz jamowaliśmy, byłam bardzo podekscytowana. Trochę przeczuwałam, że to będzie coś specjalnego. Przecież nie codziennie dwaj szwedzcy bracia proszą cię o granie w ich metalowym zespole! I tak, od pierwszego występu reakcja była szalona. Kontrakt z Dying Victims obejmuje tylko wznowienie "Time To Strike", czy też zamierzacie za ich pośrednictwem wydać również debiutancki album? P.J. La Griffe: W najbliższej przyszłości planujemy również wydanie z nimi kolejnej EP. Możesz zdradzić więcej szczegółów na temat tej produkcji? Ile utworów szykujecie, kiedy zamierzacie je nagrać i przede wszys tkim wydać? Jeszcze w tym roku, czy bardziej prawdopodobny jest początek przyszłego? P.J. La Griffe: Jest już nagrana i jest teraz masterowana. Prawdopodobnie będą to cztery utwory... Miejmy nadzieję, że stanie się to wcześniej, niż później! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Przemysław Doktór
SANDSTORM
155
Zapomniany klasyk z "Titanica" Magick Touch mogli liczyć, że ich najnowsza, trzecia już płyta stanie się "Heads Have Got To Rock 'N' Roll" stanie się dla nich przełomem, ale podobnie jak setki innych wydawnictw trafiła pod gilotynę koronawirusa. Można mieć jednak nadzieję, że nie przepadnie, bo to kawał siarczystego, melodyjnego hard'n' heavy, bez dwóch zdań wartego uwagi, chociaż wokalista i bsista Christer nie jest co do tego szczególnym optymistą. HMP: Szybko uwijacie się z kolejnymi płytami, nie mitrężycie czasu - tworzenie kolejnych utworów przychodzi wam bez trudu, nie chcecie więc nadmiernie przedłużać przerw między kolejnymi płytami? Christer Ottesen: Starzejemy się, ale nadal chcemy dawać czadu, co oznacza, że musimy pracować ciężko i szybko! Nie jest to wcale łatwe, ale wszyscy trzej piszemy muzykę, więc nie jest też tak źle. Nadal myślimy kategoriami całych albumów z dziesięcioma ka-
pomysły, aby stanowiły "gorące tematy" na trasę koncertową. Obecnie jest mało prawdopodobne, aby produkt przynosił ci pieniądze. Całkiem beznadziejne, jeśli się nad tym zastanowić. Ale koniec końców, jeśli to oznacza, że możemy od czasu do czasu koncertować, to wszystko jest tego warte. I fajnie jest nagrywać. "Heads Have Got To Rock 'N' Roll" to wasz trzeci album studyjny, ponoć ten prze-
Was to na szczęście nie dotyczy, bo z każdą kolejną płytą podnosicie poprzeczkę coraz wyżej: nie tylko sobie, ale i potencjalnym konkurentom? Dzięki! Staramy się nie powtarzać się i szukamy najszybszych rozwiązań. Może to zająć trochę czasu i sięgać granic demokracji wewnątrz kapeli. Ale jak dotąd zawsze w końcu udawało nam się dojść do porozumienia. Na tym ostatnim albumie producent Per Borten popchnął nas jeszcze dalej i musieliśmy podjąć pewne decyzje na miejscu po tym, jak zasugerował zmiany w niektórych kompozycjach. Rozumiem, co masz na myśli mówiąc o konkurencji, ale nie wiem, czy rock 'n' roll to konkurencja. Wszyscy chcemy być najgorętszym zespołem w kraju, ale wiąże się to z wieloma czynnikami - niektórych z nich nie możesz kontrolować, bez względu na to, jak bardzo się starasz. Ciekawe jest to, że zaczynaliście od mocniejszych, nawet blackowych dźwięków. Kiedy połknęliście bakcyla hard'n'heavy, postanowiliście założyć zespół grający trady cyjny heavy metal? Przeszliśmy przez thrash, black, death, a nawet pop… Ale jakimś cudem powróciliśmy do tego, czego słuchaliśmy w pierwszej kolejności, stało się to nieuniknione. Hard rock naprawdę wyszedł z mody i przez jakiś czas był niemal żenujący, ale w pewnym sensie cofnął się, wrócił do dawnej świetności. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale jest w tym pewien rodzaj nieodpartej ponadczasowości, tak jak na przykładzie mięsa i ziemniaków, które nigdy nie wychodzą z mody. Pięć lat temu nie było to chyba zbyt trudne, tym bardziej, że takie dźwięki znowu zaczęły cieszyć się popularnością; może nie taką co w latach 1980-85, ale jednak klasy czny metal znowu zaczął rosnąć w siłę, podobnie jak nurt klasycznego hard/retro rocka - to była tak zwana woda na wasz młyn, uznaliście, że jak nie teraz, to nigdy i nowy twór Magick Touch stał się faktem? Wahadło się kołysze, więc nie możemy brać pod uwagę tego, co jest modne, a co nie. Po prostu tworzymy najlepszą muzykę, jaką potrafimy.
Foto: Magick Touch
wałkami, które - jak sądzę - są staroświeckie, ale tak nam się podoba. Ma to również znaczenie w tym kontekście, że kiedyś zespoły wydawały płyty regularnie, bo był to również biznes, a muzyka była towarem, który trzeba było podsuwać fanom w miarę regularnie: jeśli nie kolejny album studyjny, to przynajmniej materiał koncer towy bądź kompilację the best of. Teraz trzeba być aktywnym, żeby słuchacze nie zapomnieli o danym zespole, szczególnie jeśli jest on jeszcze niezbyt popularny i dopiero zaczyna karierę? Szczerze mówiąc, to jest trochę męczące, gdy musisz cały czas wymyślać "treści" dla mediów społecznościowych i wypuszczać nowe
156
MAGICK TOUCH
łomowy dla każdego zespołu. Nie uważasz, że to w pewnym sensie mit, wynikający po części z tego, że każda kapela ma zwykle więcej czasu na przygotowanie debiutu; drugi album powstaje już w większym poś piechu i niekiedy muzycy nie mają już tyle wartościowego materiału co przy pierwszej płycie, a przy trzeciej stają pod ścianą, bo trzeba coś nagrać, a dobrych numerów brakuje? To wszystko prawda. Masz całe życie, żeby napisać pierwszą płytę, a na drugiej wyczerpujesz wszystkie pozostałe riffy, które do tej pory oszczędziłeś. Na trzecim albumie, jeśli jeszcze się nie poddałeś, naprawdę musisz sięgnąć głębiej!
Od początku założyliście, że będziecie grać w trzech, czy tak po prostu wyszło, a skoro takie rozwiązanie sprawdziło się to nie było sensu go zmieniać? Tak nam wyszło. Po prostu spróbowaliśmy i pasowało. Byliśmy w innym zespole, ale "straciliśmy" wokalistę, więc nasza trójka zachwyciła się kontynuacją tej działalności już jako trio. Czasami w nocy przed snem marzę o drugiej gitarze. Ale nie mów nikomu. Po prostu bardziej mi się podobało, gdy Robbo i Scott Gorham współtworzyli Lizzy... aby stworzyć kolejną analogię do Thin Lizzy. Niespełna rok działalności i ukazuje się debiutancki "Electrick Sorcery", który nieźle zaskoczył fanów starego, dobrego grania. Mieliście pewnie sporą frajdę czytając recenzje i obserwując reakcje na waszą muzykę podczas koncertów, dlatego po raptem niecałych dwóch latach zaatakowaliście płytą "Blades, Chains, Whips & Fire", żeby kuć żelazo póki jest gorące? Chcieliśmy być zauważeni i poczuliśmy wenę,
więc od razu zabraliśmy się do napisania albumu numer dwa. W "złotych czasach" zespoły bez problemu nagrywały dwa albumy rocznie, więc myślę, że powinniśmy być w stanie zrobić dwa w ciągu dwóch lat! Na przykład Kiss wydał "Destroyer" w marcu 1976 a "Rock And Roll Over" w listopadzie tego samego roku. Imponujące. Tamten album miał trochę więcej akcentów amerykańskiego heavy/AOR lat 80. Wciąż słychać te wpływy w waszej muzyce, choć by w przebojowym "Daggers Dance", ale jednak na "Heads Have Got To Rock'N Roll" słyszę więcej wpływów klasycznego hard rocka, bluesa czy nawet surowego doom metalu? Znowu masz rację. Tym razem poszliśmy po prostu tam, gdzie zaprowadziła nas piosenka, jak lubią mawiać kompozytorzy. Na przykład kawałek "To The Limit"… wydaje mi się, że jest raczej przebojowy, z "całonocnym" refrenem, ale przyszło to naturalnie i utknęliśmy w tym. A "Bad Decisions" było zbyt popowe, jak myśleliśmy, ale okazało się całkiem fajne. A kiedy przyszedł czas na ciężki utwór "Doomsday I Am In Love"... cóż, nie powstrzymaliśmy się również od tego kierunku i skończyło się to białym szumem. Zdajecie się też bardzo cenić brytyjskie zespoły: nie tylko te dawniejsze, pokroju Thin Lizzy czy Deep Purple, ale też z nurtu NWOBHM? Na pewno tym razem w naszym muzycznym miksie jest więcej Priest i Saxon. Kupiłem program trasy koncertowej Saxon z około 1980 roku na eBay, który był dla nas inspiracją zarówno na próbach, jak i w studiu. Biff w tych srebrnych spodniach, Steve Dawson w bandanie… to po prostu czysta klasyka! Wciąż nie unikacie też wpływów starego, dobrego rock'n'rolla, tak jak choćby w sin glowym, wspomnianym już "To The Limit" od pewnych wpływów nie da się uciec, a poza tym nie ma najmniejszego sensu, skoro mogą wzbogacić dany utwór czymś niepow tarzalnym, wręcz ponadczasowym? Tak, rozmawialiśmy o tym wcześniej, jeśli coś nie jest zepsute to, po co to naprawiać. Cherry Coke jest być może bardziej ekscytującym pomysłem niż zwykła Cola... ale czy ktoś przy zdrowych zmysłach może powiedzieć, że smakuje lepiej? Staraliśmy się nie myśleć o wszystkim na tym albumie, zanim nie spróbowaliśmy być bardziej sprytnymi. (śmiech) Chyba zbyt wiele zespołów na własne życzenie zamyka się w takim gatunkowym gettcie, na czym traci nie tylko ich muzyka, ale też słuchacze, bo w końcu ile można słuchać tego samego, w dodatku średniej jakości? To jest możliwe, ale nie chcemy być takim zespołem. Edged Circle Productions to niezbyt duża firma, ale zdaje się, że macie z nią bardzo komfortowy układ, bo wspiera was od początku istnienia, co jest nie do przece nienia? Stian, główny menedżer w Edged Circle Productions, grał na basie w Immortal, więc zna biznes pod każdym względem, a to do-
brze. Jesteśmy wdzięczni, że zdecydowali się z nami współpracować. Myślę, że to nie zawsze jest łatwe. (śmiech) Scena to wasze środowisko naturalne. Dlatego po koncertach promujących "Blades, Chains, Whips & Fire" weszliście do studia NRK w Bergen, żeby nagrać kilka utworów live, pokazać koncertowe wcielenie zespołu tym, którzy nie mogli doświadczyć go na żywo? Zastanawialiśmy się, jak by to brzmiało przy stu procentowym autentycznym nagraniu na żywo. Po trasie wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy wystarczająco dobrze przygotowani, aby dokonać takiego wyczynu. Myślę, że wszystko poszło dobrze. Wolę scenę lub prawdziwy album studyjny, ale było to fajne doświadczenie. Trudne, ale ekscytujące: dwa podejścia i wybierasz najlepsze, bez dogrywania. "Inside The Cage" ukazał się wyłącznie w wersji cyfrowej - to taki materiał dopełniający waszą dyskografię, oficjalny bootleg dla największych fanów? To coś tylko dla najbardziej szalonych ludzi! Możesz nawet dostać go za darmo, jeśli zamówisz naszywki w naszym sklepie na Bandcamp. Szczególnie "Lost With All Hands" wypadło o wiele lepiej na żywo niż na albumie "Blades, Chains, Whips & Fire", więc chcielibyśmy to udokumentować. Ciekawostką jest tu cover "Got To Give It Up" Thin Lizzy, wybór niezbyt oczywisty, bo chociaż ten utwór ukazał się kiedyś w USA na singlu, to jednak przepadł, nie stał się tak popularny jak inne numery z LP "Black Rose", to jest "Do Anything You Want To" czy "Waiting For An Alibi" chcieliście nagrać coś mniej ogranego? Te utwory, o których wspomniałeś, byłyby zbyt oczywiste, podobnie jak "Don't Believe A Word", który również graliśmy na żywo. Od pięciu lat lobbowałem, że powinniśmy zrobić "Genocide" z "Chinatown", więc uważaj na ten numer w następnej kolejności! Pracując nad "Heads Have Got To Rock 'N' Roll" zakładaliście pewnie, że promocja koncertowa tego materiału będzie dość intensywna, bo to zróżnicowane, wymarzone do grania na żywo utwory, ale w połowie marca sytuacja zmieniła się tak diametral nie, że musieliście nawet przerwać niemiecką trasę i nie zdołaliście jej ukończyć, bo trzy ostatnie koncerty przepadły? Tak, tak. Przez minutę byliśmy na scenie w Norymberdze, a już kolejne trzy koncerty zostały odwołane i jechaliśmy już na lotnisko z chłopakami z Audrey Horne. To oczywiście kopniak prosto w zęby, że nie możemy koncertować z tym albumem. Nie wiem, jak to na nas wpłynie. Może to będzie nasz zaginiony klasyk. (śmiech)
mu. Nie obawiacie się, że ta sytuacja z brakiem koncertów może potrwać dłużej, a wtedy nie będziecie mieli już czego promować, bo słuchacze mogą zapomnieć o Magick Touch? Dotąd sytuacja była jasna: nowy album był pretekstem do ruszenia w trasę, był merch na sprzedaż, niektórzy kupowali też płyty, również winylowe, ale ten schemat po 10. marca runął niczym domek z kart? Miejmy nadzieję, że znajdą się sposoby na przyciągnięcie uwagi słuchaczy. Transmisje na żywo, spotkania internetowe, teleturnieje (!), Takie jak Kvelertak. To otworzy nowe drogi dla najbardziej kreatywnych zespołów. Zobaczmy co się stanie. Może być również tak, że wywołany pande mią koronawirusa kryzys odbije się negaty wnie na dochodach słuchaczy, dlatego wiele zespołów po prostu go nie przetrwa, bo ludzie zaczną staranniej wybierać koncerty na które chodzą bądź płyty, które kupują? Od teraz konkurencja będzie jeszcze mocniejsza i na każdym kroku. Jak ktoś może sobie pozwolić na cokolwiek, gdy wszystko zostało przełożone na to całe lato i następne? Nie wiem. Jesteście więc, z powodów od was nieza leżnych, w momencie dla zespołu przełomowym: zdajecie sobie sprawę, że wasza muzy ka ma wszelkie dane ku temu by się obronić, ale ogólna sytuacja może sprawić, że przepadnie, bądź trafi tylko do największych maniaków - nie jest to frustrujące, kiedy czeka się na premierę płyty i do myśli jak zostanie ona przyjęta dochodzą też takie czarne scenariusze? To wymyka się nam z rąk. Nie możemy narzekać, to sytuacja trudna dla każdego. Tak więc optymizm to podstawa - co ma być to będzie, nie ma co martwić się na zapas? Wszyscy jesteśmy tutaj na "Titanicu", zespół będzie grał do samego końca! Dzięki za wywiad i ciekawe pytania! Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
Mieliście jednak przedsmak tego, jak nowe utwory przyjmowane są przez publiczność tym bardziej żal wam tego, że musicie teraz siedzieć w domu, kiedy premiera albumu tuż-tuż i aż korci, żeby grać jak najczęściej? Nie każ mi myśleć o tym za dużo! Niektóre z utworów trafiły "prosto do domu" jeszcze przed ich wydaniem, więc oczywiście chcielibyśmy je zagrać po wydaniu nowego albu-
MAGICK TOUCH
157
Nie tylko hołd dla przeszłości Szwecja to kraina obfitości co do zespołów grających klasycznego rocka czy tradycyjne odmiany hard'n'heavy, a Horisont jawi się jako jeden z liderów tego nurtu, wydając sześć albumów w 11 lat. W dodatku nie jest to w żadnym razie tylko powielanie zgranych schematów, bowiem ten zespół naprawdę ma pomysł na to, żeby ciężki czy progresywny rock uczynić muzyką ciekawą dla młodej publiczności. Na "Sudden Death" też nie brakuje na to dowodów, mogę więc tylko powtórzyć za recenzją - to mus dla fanów takiego grania! HMP: November, Energy, Heavy Load, Silver Mountain, Gotham City, Torch, Glory Bells, Crystal Pride, Overdrive, Syron Vanes czy Madison - to tylko pier wsze z brzegu nazwy świetnych szwedzkich zespołów z lat 70. i 80., które przyszły mi do głowy, kiedy zacząłem zastanawiać się nad przyczynami tego niesamowitego boomu takiego grania w waszej ojczyźnie w ostatnich latach. Wygląda na to, że jeśli ktoś nie chce iść w ślady Abby lub Roxette, bądź deathmetalowych klasyków, których też wam nie brakuje, pozostaje już grać tylko tradycyjnego rocka? Charles Van Loo: (śmiech)... Tak. Myślę, że
Myślę, że nigdy nie myśleliśmy o tym w ten sposób, próbowaliśmy za to stworzyć muzykę, której sami chcieliśmy słuchać. Zdarzały się okazje, kiedy spotykaliśmy w trasie kogoś, kogo fanami sami jesteśmy jak Uli John Roth ze Scorpions, albo Nicke Andersson z Hellacopters. Czuję się surrealistycznie, będąc na tej samej scenie co te legendy. Często, kiedy zdarzają się takie spotkania odbywają się w oparach piwa i specyfiki życia na trasie, więc nie pamiętam czy kiedykolwiek dyskutowaliśmy o tym, o czym wspominasz. Pojawiło się nawet określenie Scandinavian retro rock revival. Czujecie, że wasza scena
Często zadaję to pytanie, ale wydaje mi się, że jest ono niezwykle istotne: jak można określać mianem retro coś, co od kilkudziesięciu lat jest wciąż aktualne, nie zes tarzało się i nadal wywołuje zainteresowanie młodych ludzi? Cóż, dla mnie to tylko pojęcie, niekoniecznie wiedzę w tym coś złego. Kiedy ludzie klasyfikują naszą muzykę jako retro, nie odbiegają daleko od prawdy. Mam na myśli, że nie stworzyliśmy tego stylu. Ja rozpatruję nasz typ muzyki bardziej jako hołd dla przeszłości. Może ma to związek z modą, że jakieś dźwięki przestają być trendy, ale wciąż trwają w podziemiu, aż do momentu, kiedy znowu przypomną sobie o nich media i odkryje je szersza publiczność? Oczywiście! Pieniądze i reklama rządzą, ale kiedy ludzie odkryją pewien rodzaj dźwięków, który był wcześniej raczej undergroundowy, on wynurzy się dzięki mediom. Publika ma skłonność do odkrywania nowości. Każde zwiększanie zainteresowania muzyką - nieważne w jakim stylu - jest dobre. Miejmy nadzieję, że przyniesie nowych słuchaczy zespołom, aby mogły sobie dalej pozwolić na tworzenie muzyki. Kiedy zaczynaliście w roku 2006 byliście zespołem undergroundowym i jeszcze nie było mowy o boomie na takie dźwięki. Owszem, istniał już i wydawał pierwsze płyty Witchcraft, praktycznie w tym samym czasie powstał Graveyard, za granicą też się coś już działo, ale jednak prawdziwa eksplozja nastąpiła po roku 2010. Można powiedzieć, że byliście swego rodzaju prekur sorami tego odrodzenia, bo przecież pier wszy album wydaliście w roku 2009, a po nim regularnie ukazywały się kolejne? Tak, być może. Nie myśleliśmy o tym w ten sposób. Chcieliśmy tylko tworzyć dobrą muzykę i okazało się, że ludzie na prawdę ją polubili, więc graliśmy dalej.
Foto: Anders Bergstedt
masz co do tego rację. Wiele muzyków wsłuchiwało się w kolekcje nagrań swoich rodziców, żeby znaleźć dobry materiał, a później zaczynało grać podobnie. Czujecie się swoistymi sukcesorami tych legend sprzed lat? Niektóre z tych zespołów są jeszcze lub znowu aktywne - bywa, że spotykacie się z ich muzykami, którzy w jakiś sposób komentują, bądź oceniają to co dzieje się obecnie w Szwecji w kontekście niesamowitej popularności hard'n'heavy czy progesywnego rocka?
158
HORISONT
jest obecnie tak mocna i ma tyle do zapro ponowania, co choćby brytyjska przełomu lat 60. i 70. czy z czasów eksplozji popularności nurtu NWOBHM na przełomie kolejnej dekady? Nasz scena jest zdecydowanie mocna oraz niezłomna. Nasi towarzysze i towarzyszki broni są spragnieni grania. Myślę, że zawsze jest nowa generacja takich ludzi, którzy odkrywają wspaniałą muzykę z przeszłości, którzy chcą grać takie same rzeczy. Tylko z nową energią.
Nie jest to dziwne, że robi się coś z pasji już od jakiegoś czasu i nagle okazuje się, że jest się na topie, wywołuje zainteresowanie nie tylko niszowych fanzinów czy najbardziej zakręconych na punkcie klasycznego rocka fanów? Nie wiem, myślę, że to faktycznie nieco dziwne. Ale jednocześnie nie moglibyśmy być bardziej usatysfakcjonowani. Im więcej ludzi czerpie przyjemność z naszej muzyki, tym lepiej. Nie dyskryminujemy tego... Dziwne jest również to, że akurat ta retromania trwa już z 10 lat i nie widać jej końca,
co wcześniej było nie do pomyślenia, bo apogeum progresywnego rocka lat 70. trwało może z pięć lat, nurtu NWOBHM jakieś 34 lata, grunge podobnie - czyżby ludzie mieli już dość plastikowej papki i prawdziwa, żywa muzyka wróciła na dobre, co potwierdzają sukcesy takich zespołów jak Kadavar, Lucifer czy Blues Pills? Mam nadzieję, że to się szybko nie skończy. Ale powtarzam, że nigdy nie wiadomo. Jednego dnia jesteś na topie, następnego nie. Albo może ludzie odkryli prawdziwe oblicze muzyki i to nie minie w najbliższym czasie, z czego można się tylko cieszyć. Gothenburg to prawdziwe zagłębie muzyków, tak więc pewnie nie mieliście kłopotów ze skompletowaniem składu? Zgadza się. Kiedy jesteś w tym biznesie, starasz się znać, cóż... wszystkich. Będziesz się starał wypróbować kogoś i mieć nadzieję na najlepsze. Czasami to się świetnie sprawdza, innym razem nie. Ale my mieliśmy większość składu od początku. To co tworzycie w Horisont jest pewnie wypadkową waszych muzycznych zaintere sowań, obejmujących różne odmiany rocka, co pozwala wam unikać schematów - uzna jecie, że warto wykorzystać w aranżacji saksofon i nie ma z tym problemu? Tak! Muzyka powinna dawać radość i rozwijać. Jeśli nie odważysz się próbować nowych rzeczy, równie dobrze możesz dać sobie spokój z graniem.
Foto: Anders Bergstedt
czenie niż normalny występ live, ale chcąc promować płytę musicie uciekać się do nowych rozwiązań, nie ma innej możliwości? Yeah, musieliśmy coś zrobić i chętnie znowu zagraliśmy na żywo. To była kolejna świetna sprawa. Na prawdę. Takie granie nie jest porównywalne z występem przed publicznością, ale na razie będzie jedyną opcją, wiec można się tym tylko cieszyć. Po tej przymusowej przerwie od muzyki na żywo fani pewnie będą jej spragnieni, więc
takie zespoły jak wasz tylko na tym zyskają, bo scena to wasze środowisko naturalne, dające zupełnie inne możliwości niż praca studyjna? Nie możemy się doczekać powrotu w trasę i grania koncertów. Nie wiem czy to przyniesie nam korzyści, przyszłość pokaże. Wielkie dzięki za rozmowę, do zobaczenia na trasie! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Małgorzata Marcinkiewicz
Preferujecie angielskie teksty, ale na ich tle wyjątkiem jest "Gr?a Dagar" - to wasz ukłon w stronę rodzimych fanów? Odkąd powstaliśmy, pisaliśmy zarówno po szwedzku jak i angielsku. Czasami jest po prostu łatwiej wyrazić siebie we własnym języku. Z Rise Above Records przeszliście trzy lata temu do Century Media - to niezły awans dla jeszcze niedawno podziemnego zespołu? To zdecydowanie pomogło nam zdobyć większą publikę oraz otworzyło nam drogę do większych imprez i festiwali. Wydaje mi się, że to idealna wytwórnia dla takiego zespołu jak wasz: już ukształtowanego, rozpoznawalnego, ale mogącego i chcącego pójść dalej? Yeah, mamy takie poczucie, że razem idzie nam dobrze. Century Media ma mnóstwo doświadczeń i wie za które sznurki pociągnąć, aby stworzyć niezłą trasę. My wnosimy całkiem niezłą i lojalną bazę fanów No i całkiem niezłą muzykę, co jest tu chyba najważniejsze (śmiech). Macie poczucie, że dzięki "Sudden Death"stoicie przed wyjątkową szansą osiągnięcia czegoś spektaku larnego, dysponujecie bowiem wszystkim, by tak się stało i nawet koronawirus wam w tym nie przeszkodzi? Koronawirus zdecydowanie utrudnił promocję albumu, od momentu kiedy wszystkie trasy zostały odwołane. Wybrany termin nie był dobry... ale wszystkie zespoły mają tak samo, będziemy walczyć o powrót do gry, kiedy to szaleństwo już się skończy. Koncert w sieci to zupełnie inne doświad -
HORISONT
159
Muzyka na żywo nigdy nie umrze! Wishing Well wciąż grają tak, jakby lata 70. jeszcze się nie skończyły, ale do tego jeszcze bardziej stylowo. W ich najnowszych utworach wciąż słychać echa twórczości hardrockowych gigantów jak Deep Purple czy Rainbow oraz wczesny, surowy metal spod znaku nurtu NWOBHM, co w efekcie daje mieszankę iście piorunującą. "Do Or Die" to ich trzeci i bez dwóch zdań najlepszy album, a lider grupy Anssi Korkiakoski już zapowiada, że ma pomysły na kolejne kompozycje. HMP: Ani się obejrzeliście, a tu proszę, wydajecie trzeci już album. Kiedy muzyka jest prawdziwą pasją, a coś takiego jak blokada twórcza zna się tylko ze słyszenia, nie może być inaczej? Anssi Korkiakoski: Myślę, że to była pasja, a nawet obsesja, ponieważ spędziłem dużo czasu na pisaniu kawałków i myśleniu o ich aranżacjach. Nigdy tak naprawdę nie miałem problemu z pisaniem lub wymyślaniem nowych pomysłów. Do tej pory mogłem na naszych albumach używać zarówno starego, jak i nowego materiału. W przypadku kolejnego albumu - gdzieś w przyszłości - znów będę czuł zakłopotanie bogactwem i trudno będzie mi zdecydować się co robić. Jeszcze wczoraj
Peter James Goodman, krótko Pekka Montin, w końcu Rafael Castillo - udało wam się wreszcie pozyskać odpowiedniego wokalistę, z którym Wishing Well zdecydowanie stać na więcej? Mieliśmy szczęście do wokalistów, ponieważ wszyscy byli niesamowitymi śpiewakami, każdy na swój sposób. Jestem bardzo szczęśliwy, że miałem okazję z nimi pracować i wszyscy odegrali bardzo ważną rolę w rozwoju Wishing Well. Wokalista jest chyba najważniejszym składnikiem metalowego zespołu, dlatego tak bardzo cenię sobie pracę z utalentowanymi wokalistami. Po dwóch albumach z Rafą dowiaduję się, co potrafi, a czego nie, i to ułatwia wspólne aranżowanie i na-
utworów, metody były mniej istotne? Metodą dla nas najlepszą jest pisanie i aranżowanie utworów przed wejściem do studia, głównie dlatego, że jako producent chcę być skupiony podczas nagrywania tylko na tym procesie, a poza tym naprawdę nie mamy dużo dodatkowego czasu i pieniędzy do wydania w studio, to fakt. Gdybyśmy mieli więcej czasu i pieniędzy, chciałbym trochę więcej improwizować w studiu, to mogłoby i prawdopodobnie uczyniłoby wszelkie kwestie lepszymi lub ciekawszymi. Inną rzeczą byłoby zatrudnienie zewnętrznego producenta i wyjazd w nowe miejsce, ale musimy szanować nasze ograniczenia i robić, co w naszej mocy, najlepiej jak potrafimy. Presja trzeciej, ponoć przełomowej dla każdego zespołu, płyty dawała o sobie znać, czy niekoniecznie? Tak, szczerze mówiąc, była pewna presja, ponieważ pierwsze dwa albumy zostały przyjęte całkiem nieźle i otrzymaliśmy wiele dobrych opinii w mediach i od fanów. Pojawiło się uczucie, że nie możemy teraz spieprzyć i to sprawiło, że zwróciliśmy szczególną uwagę na wybór odpowiednich kompozycji i upewnienie się, że produkcja jest dobra. Nie chciałbym przyznać, że graliśmy trochę bezpiecznie, ale myślę, że tak właśnie zrobiliśmy.
Foto: Wishing Well
pomyślałem, że może powinniśmy wydać podwójny LP, ponieważ jest tego materiału tak dużo, ale w dzisiejszych czasach nikt tego nie robi! Przygotowujecie kolejne albumy w regularnych, dwuletnich odstępach czasu - ta regu larność działania jest chyba bardzo ważna, bo nie traci się wtedy werwy, zespół jest cały czas w uderzeniu? Cóż, dwa lata to w końcu niezbyt długo, a przy codziennych pracach, rodzinach i innych zajęciach musisz być bardzo skoncentrowany, aby coś się wydarzyło. Pisanie, aranżowanie, próbowanie i testowanie, próby jeden na jednego i jako zespół, nagrywanie demówek, przebywanie w studiu, granie koncertów... Dwa lata między albumami właśnie się dla nas wydarzyły, a ponieważ wydaje się to naturalne, może to utrzymamy!
160
WISHING WELL
grywanie. Bycie śpiewakiem metalowym jest pod wieloma względami bardzo wymagające i nie każdy może to robić! Mam więc szacunek do tych gości i naprawdę lubię pracować z wokalistami w studiu, tak aby jak najlepiej wykorzystać potencjał danego utworu. Rafa ma świetną metodę pracy w studiu i świetnie się bawiliśmy nagrywając album, bardzo mi się to podobało. Muszę powiedzieć, że dla mnie bardzo ważna jest dobra chemia między członkami zespołu, jestem za stary żeby pracować z ludźmi, których nie lubię. Przy obecnym składzie w zespole panuje świetne zrozumienie. Pracując nad "Do Or Die" wprowadziliście jakieś zmiany, czy też wszystko odbywało się tak jak przy "Chasing Rainbows" i "Rat Race", a jedyne co was interesowało to stworzenie jak najlepszych na dany moment
Muzycy klasyczni często podkreślają, że czas jest niezwykle ważny podczas opracowywania jakiejś kompozycji, dając możliwość wydobycia z niej każdego niuansu czy odpowiedniej głębi. W rocku jest zupełnie inaczej, bo często pierwsze wersje są najlep sze, liczy się spontaniczność, świeżość podejścia, nawet jeśli warstwa instrumentacyjno-aranżacyjna jest całkiem urozmaicona i wcześniej przemyślana? To właśnie miałem na myśli, w mojej poprzedniej odpowiedzi, że moglibyśmy więcej improwizować w studio. Ale to zależy od kawałka, zespołu i muzyka oraz rozmachu. A czas i pieniądze... To trudne! Czasami myślę, że byłoby bardzej interesujące wydać album nagrany na żywo, zawierający tylko nowe utwory! Bez pracy w studio, bez jego kosztów, bez nerwów! To jest pomysł! Działacie tu i teraz, jesteś cie współczesnym zespołem, ale wasze brzmienie jest na wskroś klasyczne, pozbawione sztuczności, tego cyfrowego posmaku nowoczesnej produkcji, podcinającej skrzydła wielu innym, nawet niezłym, grupom daje tu o sobie znać owo rockowe DNA, o którym zdarza się wam mówić w wywiadach? Po prostu tacy jesteśmy i nic na to nie pora-
dzimy. Celowo nie staramy się brzmieć "klasycznie" czy "staroświecko", po prostu mamy te utwory i to brzmienie, a następnie to miksujemy. Surowy Marshall lub zniekształcone organy Hammonda wciąż brzmią w naszych uszach bardzo dobrze i świeżo, więc po co zmieniać? Jedną z kwestii jest to, że nie jesteśmy najlepszymi muzykami w okolicy, więc musimy bardziej skupić się na kompozycjach i groove'ach, zamiast na hipertechnicznych patentach z samplami kontrabasu lub szalonymi, najnowszymi efektami. Sztuką jest chyba też umiejętne łączenie przeszłości ze zdobyczami nowoczesnej techniki, żeby nie stać się jakimś kuriozum, zapatrzonym tylko w to, co było kiedyś, bo byłoby to wtórne, a dla was po prostu nudne, bo za bardzo schematyczne? To najprawdziwsza prawda i oczywiście mamy oczy i uszy otwarte na wszelkie świetne pomysły. Nawet najmniejsze niuanse mogą czasami wnieść coś więcej i sprawić, że wszystko będzie brzmiało świeżo. Z pewnością nie chcemy, aby brzmiały przestarzale lub nieaktualne. Niemniej pod koniec dnia chcemy brzmieć jak Wishing Well! To dlatego nie unikacie na nowej płycie eksperymentów, bo w finałowej, klimaty cznej balladzie "Cosmic Ocean" wykorzystaliście klasyczną gitarę i flet, co jest dla was pewnym novum? "Cosmic Ocean" był w pewnym sensie dość trudnym przypadkiem, ponieważ ta kompozycja mogła być naprawdę wszystkim. Sprawdziłaby się dobrze jako siedmiominutowy, hipisowski jam, klasyczna power ballada czy coś innego. Ale zamiast tego zdecydowaliśmy się zachować prostotę i jej "inność", po prostu eksperymentować. Jestem wielkim fanem bardzo prostych rzeczy w muzyce i często zastanawiam się, czy powinienem nagrać coś naprawdę okrojonego, ale jednocześnie potężnego. Jak hymn z samym wokalem, bez instrumentów! Podstawą jest jednak siarczysty, całkiem przy tym melodyjny, hard'n'heavy - chyba zbyt wiele zespołów zapomina, że niezależnie od stylistyki to melodia powinna być podstawą kompozycji, jako jej najbardziej charakterystyczny wyróżnik?
Foto: Wishing Well
Amen. Chciałbym, aby ludzie mogli śpiewać nasze kawałki i słuchać historii, które opowiadają melodie i teksty, przy odrobinie pomocy harmonii i rytmu. W tym sensie myślę, że jestem staroświeckim gościem. Zawsze podkreślaliście, że siłą Wishing Well jest różnorodność i to się nie zmieniło, bo nawet w ramach jednego stylu można być twórczym? Możemy być kreatywni w naszym małym świecie i jak dotąd to nam wystarczało. Teraz, po trzech albumach, czuję, że mamy również możliwość nieco poszerzyć nasze granice, jeśli mamy na to ochotę. Albo jeśli możemy. Wszyscy kreatywni ludzie muszą szanować swoje możliwości i ograniczenia, bo jeśli zbytnio się spinasz, wyniki niekoniecznie będą dobre lub tym, czego ludzie lubią słuchać. Sporo tu potencjalnych, koncertowych killerów, ale z oczywistych względów, przynajmniej przez jakiś czas, nie będziecie mogli grać ich na żywo. Dla takiego zespołu jak Wishing Well to poważny cios, duże rozczarowanie, kiedy pewnie aż palicie się, żeby zaprezentować "Do Or Die" na żywo? To bardzo niefortunna sytuacja dla wielu muzyków, zespołów i całej branży muzycznej na całym świecie i przykro mi z powodu tych
wszystkich ludzi, którzy stracili pracę i mają teraz duże kłopoty. Nasz mały zespół to tylko kropla wody w bezkresnym morzu i cieszymy się, że mogliśmy to zrobić. Ten kryzys pokazuje nam, jakie rzeczy są naprawdę ważne, a nasz zespół nie jest najważniejszy, więc nie narzekamy. Dla mnie pisanie i nagrywanie muzyki jest ważniejsze niż granie na żywo. Pewnego dnia to się skończy, a potem wszyscy wrócimy do tego samego wyścigu muzycznych szczurów, co poprzednio, więc proszę bardzo. Koronawirus szczególnie mocno dotknął branżę muzyczną. Wiele zespołów przekłada premiery nowych albumów, obawiając się, że bez możliwości koncertowej promocji płyty te przepadną na rynku. Wy nie mieliś cie takich obaw, licząc na to, że macie lojalnych fanów, a muzyki można słuchać w każdych okolicznościach, pandemii również? Jesteśmy małym zespołem znikąd i praktycznie niezależnym, bez zaangażowania dużych pieniędzy, więc nie robi to nam żadnej różnicy. Teraz album wymknął się nam z rąk i jest tym, czym jest. Czas mógłby być lepszy, ale nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Nasza muzyka jest teraz dostępna z miliardem innych utworów i to jest w porządku. Może też być i tak, że za krótszy czy dłuższy czas nie będzie już gdzie wracać, bo kluby też mogą nie przetrwać, więc może paradoksalnie wygrani będą ci, którzy teraz nie odpuścili: wciąż wydając płyty, promując swoją muzykę w sieci, licząc na to, że w końcu sytuacja jakoś się unormuje? Wszystko wróci do normy, nie martwię się o to. Muzyka na żywo nigdy nie umrze. Mamy nadzieję, że ludzie słuchają Wishing Well i wspaniale, że nas lubią. Ale najważniejsze jest dla mnie pisanie muzyki, czucie jej i życie z nią każdego dnia. Wszystko inne jest ekstra, za co jestem wdzięczny i dzięki czemu jestem szczęśliwy. Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk, Kinga Dombek
Foto: Wishing Well
WISHING WELL
161
POLIS Naprawiacze świata Tytuł do tego wywiadu "pożyczyłem" z jednego z portali niemieckich, czyli kraju, z którego pochodzi zespół Polis, gdzie muzyków grupy obdarzono mianem "Weltverbesser", tak rozumianym w języku polskim, jak powyżej zaznaczono w tytule. Taki atrybut wziął się z faktu, że członkowie zespołu nie unikają w swoich wypowiedziach wyrażania opinii na tematy globalne z zakresu polityki, życia społecznego, kwestii środkowiskowych, wskazując przy tym wiele błędów ludzkości oraz proponując drogi wyjścia z kryzysu głównie społecznego, chcąc zasugerować, dokąd zmierzamy i jak spróbować naprawić współczesny świat. Można by kontynuować te rozważania znacznie dłużej, ponieważ członkowie Polis nie wahają się poruszać w krytycznym tonie zagadnień postrzeganych niekiedy w kategoriach tematów tabu. Ale najważniejsza dla nas jest w tym momencie muzyka. Kwintet Polis działa w rockowym świecie od dekady, mając na fonograficznym koncie trzy pełnowymiarowe albumy studyjne. Ostatni, zatytułowany "Weltklang" zachwyca w wielu elementach sztuki muzycznej, od naturalnego brzmienia, tworzącego zwarty konglomerat nowoczesności i rockowej tradycji retro z lat 60- i 70tych, przez doskonałe melodie, profesjonalizm instrumentalny, brzmieniową przestrzeń aż do bogatego katalogu indywidualnych umiejętności instrumentalnych wraz z tekstami śpiewanymi w języku niemieckim. W tej muzyce jest power zaprzyjaźniony z rockową delikatnością, akustyka flirtująca z kapitalnym, klasycznym rockowym soundem, minimalizm i oszczędność utworu "Abendlied" i dostojność i epickość hymnu "Leben". Ważnym jest także fakt, że ta muzyka jest niesamowicie uniwersalna, ponieważ na ścieżkach albumu "Weltklang" swoje ulubione frazy znajdą zarówno sympatycy klasycznego hard rocka, zwolennicy rockowego proga, słuchacze poszukujący klimatów psychodelii, koneserzy wpływów muzyki klasycznej, czy wyznawcy stylistyki bluesowej. Ten specyficzny, stylistyczny eklektyzm stanowi siłę tej muzyki, ośmiu kompozycji tworzących program tego longplaya. I nie zawaham się napisać, że oto Szanowni Państwo mamy do czynienia z muzyką rockową "podniesioną do rangi sztuki". Sądzę, że zachętą do poznania zawartości płyty "Weltklang", może być, taką mam nadzieję, wywiad z jednym z twórców muzyki, producentem, kompozytorem i klawiszowcem Mariusem Leichtem, który udzielił Heavy Metal Pages bardzo obszernego wywiadu, prezentując swoje stanowisko w najróżniejszych kwestiach, od stricte muzycznych po osobiste. Nasza rozmowa wykroczyła daleko poza granice biznesowego traktowania słuchaczy, przypominając przyjacielską i bardzo szczerą rozmowę dwóch kumpli przy kufelku piwa, o czym można przeczytać na zakończenie wywiadu. Czeka Państwa obfita lektura przez meandry "wczoraj i dziś", pochodzącego z niemieckiego Plauen zespołu Polis. Marius Leicht: Hallo Włodek, dziękuję za to, że to do mnie trafiłeś z pytaniami. Chętnie na nie odpowiem. HMP: Mam nadzieję, że nie masz nic prze ciwko temu, ale chciałbym rozpocząć od kilku pytań, które odnoszą się do Twojej biografii i kariery muzycznej. W Twoim życio rysie przeczytałem, że jesteś doskonale wykształconym muzykiem z dyplomem magis terskim, co stanowi rzadkość w kręgu muzyków rockowych. Dlaczego podjąłeś decyzję o takim właśnie kierunku swojej edukacji? Studia muzyczne wpłynęły pozytywnie na Twój rozwój?
162
POLIS
Wszystko się zgadza. Studiowałem grę na fortepianie, kierunek jazz/rock/pop w Akademii Muzycznej Carl-Maria-von-Weber w Dreźnie w klasie Matthiasa Bätzela i Jensa Wagnera. W ostatnich latach mojej edukacji szkolnej myślałem sporo jaką wybrać dalszą drogę życiową. W tamtym czasie grałem już w kilku zespołach i muzyka odgrywała dużą rolę w moim życiu. Dosyć szybko uświadomiłem sobie, że dalej powinienem kroczyć tą drogą. Na szczęście moją decyzję wsparli moi rodzice i nigdy nie powiedzieli czegoś w stylu "naucz się czegoś konkretnego…". A studia interesowały mnie z jednego powodu, mianowicie dawały mi możliwość i uzasadnienie do zajmowania się całymi dniami wyłącznie muzyką oraz pozwalały na próby z muzykami najróżniejszych zespołów i ćwiczenia umiejętności w różnych stylistykach. Udając się na studia do Drezna miałem jeszcze jeden, ukryty zamiar: znałem profesora z uczelni Matthiasa Bätzela z różnych koncertów z Manfredem Krugiem jako znakomitego hammondzisty i miałem nadzieję, że udzieli mi lekcji gry na tym instrumencie. W tamtym czasie stało się dla mnie jasne, że nie byłem dostatecznie dobry, żeby zdać egzamin wstępny na studia w klasie fortepianu, dlatego wziąłem kilka lekcji fortepianu jazzowego u Stefana Nobisa, który kiedyś studiował razem z Matthiasem Bätzelem w Weimarze i
po ukończeniu szkoły ćwiczyłem uporczywie przez cały rok, po kilka godzin dziennie w czasie trwania wojskowej służby zastępczej (kiedyś w czasach obowiązkowej służby wojskowej, także w Niemczech, każdy mężczyzna, który ukończył 18 rok życia, musiał odbyć służbę wojskową w armii niemieckiej Bundeswehr, a jeżeli chciał tego uniknąć zgłaszał się do tzw, służby cywilnej, formy zastępczej dla służby wojskowej i wtedy kierowany był do pracy np. w służbach ratowniczych, domach dla seniorów, szpitalach czy domach poprawczych - przyp. red. ). Po tych wszystkich przygotowaniach zdałem wreszcie egzamin wstępny i mogłem rozpocząć studia w Dreźnie. W wieku 10 lat rozpocząłeś już edukację w szkole muzycznej. Czy w tym wieku byłeś już przekonany, że chcesz się zajmować pro fesjonalnie muzyką? Jesteś uzależniony od muzyki? W czasie wolnym słuchasz rocka, jazzu czy klasyki? Najpierw uczestniczyłem w zajęciach szkoły muzycznej Yamaha w klasie instrumentów klawiszowych z wykorzystaniem klawiatur arranger keyboards oraz jednogłosowymi melodiami. Mój nauczyciel Wolfgang Ritter, trębacz jazzowy, szybko zorientował się, że moje zainteresowania wykraczają poza ten zakres, dlatego równolegle do schematów zajęciowych pozwolił mi grać równocześnie w stylu bachowskim. W tamtym czasie, w moim wieku, muzyka była dla mnie już czymś bardzo ważnym, ale nie miałem jeszcze pomysłu, co chciałbym robić zawodowo w przyszłości. A ponieważ wtedy dużo czasu spędzałem także jeżdżąc na deskorolce, ciągle brakowało mi czasu na ćwiczenia… Moje preferencje muzyczne są bardzo różnorodne, nigdy nie były one uzależnione od konkretnego kierunku muzycznego, raczej bardziej od tego, żeby w muzyce odnaleźć tę nie do opisania, wewnętrzną siłę, potrzebę grania, z której czerpie także nasza muzyka w zespole Polis. W każdym stylu muzycznym i epoce muzyki istnieje muzyka, która jest błaha, powierzchowna i banalna, i taka, która do głębi mnie "dotyka", "trafia" w mój temperament, charakter. Przykładowo u Mozarta, chociaż za ten pogląd niektórzy uznaliby mnie za heretyka. Niektóre tańce, menuety Mozarta traktuję jak nudną komercję w rozumieniu dzisiejszej muzyki pop. Natomiast jego muzyka religijna, przede wszystkim Requiem d-moll porusza mnie do łez, ponieważ wydaje się, że wypływa z samego jądra wszechświata. Podobne tendencje można zaobserwować w jazzie. Trywialna, sącząca się muzyka tła (tzw. muzak, muzyka marketingowa, muzyka z windy), sportowa rywalizacja instrumentalistów w partiach solowych na targach muzycznych, kompletnie mnie nie rusza. Przeciwieństwem tego są na przykład improwizacje fortepianowe Keitha Jarretta, albo wyznaczające, definiujące trendy stylistyczne płyty Johna Coltrane'a "A Love Supreme" albo Milesa Davisa "Kind Of Blue", kilka albumów Mahavishnu Orchestra, albo odnosząc się do Polski, wspaniały album "Księga Chmur" grupy Ossian (Osjan), czerpiące z wewnętrznej siły tworzenia, wynikającej z geniuszu Wielkich Mistrzów muzyki klasycznej. Także w muzyce pop pojawia się ten fenomen, przykładowo porównując wczesne i późniejsze dzieła the Beatles. Mógłbym kontynuować takie
porównania w wielu innych kategoriach. I to właśnie takiej pierwotnej siły tworzenia poszukuję zarówno w czasie słuchania, jak też w procesie tworzenia. Co albo kto miał największy wpływ na Twoją decyzję, żeby grać akurat na fortepianie i innych instrumentach klawiszowych? Przyczyna, dla której mój wybór padł na instrumenty klawiszowe, wydaje się być dziecinnie naiwna. Chciałem się uczyć gry na keyboardzie, ponieważ przy jego pomocy mogłem grać na różnych instrumentach, których brzmienie wygenerować mógł keyboard: fortepian, smyczki, gitara, bas, nawet perkusja! I zasadniczo to moje marzenie w jakiś tam sposób się ziściło. Fortepian dał mi, poprzez swój ambitus (interwałowa rozpiętość między najwyższym i najniższym dźwiękiem melodii), szeroki zakres dynamiki i polifonię, możliwość wyobrażania sobie podczas komponowania i aranżowania także innych instrumentów, naśladowania ich i dzięki temu uzyskałem także stosunkowo prosty dostęp do podglądu, kontroli przebiegu procesów muzycznych w ramach utworu. Jest jeszcze jeden aspekt, mianowicie w trakcie pracy z syntezatorami postrzegam związek pomiędzy różnymi instrumentami jak swoistą orkiestrę o różnych głosach, którymi "dyryguję". Których z muzyków, klasyków, jazzmanów czy rockmanów zaliczyłbyś do grona swoich idoli. Któremu z nich zawdzięczasz najwięcej pod względem artystycznym? W tym miejscu wymienić należy przede wszystkim Jona Lorda. Zawsze lubiłem wracać do czasów, gdy miałem 12 lat i mój tata sam muzyk z zawodu i wielbiciel muzyki przyniósł do domu legendarny album "Made in Japan" Deep Purple i włączył ten longplay "live". Przy drugim kawałku "Child in Time" wpadłem po uszy. Zapytałem, co to za instrument, który mnie dosłownie zaczarował, a tata wyjaśnił mi, że chodzi o Hammonda B3. Od tego czasu stało się dla mnie jasne, że kiedyś koniecznie muszę na nim zagrać. Początkowo korzystałem z brzmienia organów mojego keyboardu, słuchałem do znudzenia wszystkich partii solowych tego albumu na Hammondzie i próbowałem później je odtworzyć. Potem pojawiło się oprogramowanie i specjalistyczne keyboardy o brzmieniu organów Hammonda. Na samym końcu spełniło się moje największe marzenie i po studiach kupiłem sobie oryginalnego Hammonda. Mojemu ojcu zawdzięczam miłość do muzyki the Beatles. Gdy upadła Żelazna Kurtyna i moi rodzice mogli pojechać do Niemiec Zachodnich, to za pieniądze otrzymane w ramach akcji "Pieniądze powitalne" ("Begrüssungsgeld", każdy obywatel nie tylko NRD, także innych państw zza tzw. Żelaznej Kurtyny przejeżdżając przed rokiem 1989 do RFN otrzymywał kilkadziesiąt marek zachodnich na tzw. powitanie, które mógł wydać na drobne zakupy w RFN - przyp. red.), rodzice kupili odtwarzacz CD oraz dyskografię The Beatles. Ta muzyka ukształtowała mnie w czasie dzieciństwa, a fascynacja pozostała do dzisiaj, także fascynacja ówczesnymi eksperymentalnymi technikami produkcji pod kluczowym dla ich jakości kierownictwem George'a Martina na późniejszych płytach. Natomiast klawiszowe partie solowe Billa Prestona stały się impulsem późniejszych eksplo-
racji w świecie jazzu i muzyki gospel. Oczywistym jest, że dorastanie w takiej atmosferze nie byłoby możliwe w żadnym wypadku bez muzyki Pink Floyd. Zresztą nieco później mieliśmy wraz z moim tatą tribute band Pink Floyd, pod nazwą Inside Out i w tamtym czasie zajmowałem się głównie bardzo dogłębnie analizą umiejętności i kompetencji muzycznych oraz sposobem kreowania dźwięków przez Ricka Wrighta. W czasie studiów poświęcałem sporo uwagi dokonaniom Herbie Hancocka, Chicka Corei, Oscara Petersona, Keitha Jarretta, Billa Evansa, Jimmy'ego Smitha, Larry Younga, Larry Goldingsa, Jona Medeski'ego, ale także Jordana Rudessa, Dereka Sheriniana, również Keitha Emersona. Często byli to także muzycy grający na innych instrumentach, którzy wywarli na mnie wpływ, na przykład solowe partie Davida Gilmoura, Milesa Davisa, Wayne Shortera, żeby wymienić tylko kilku z nich. Jak aktualnie mają się sprawy z twoim kana-
Czy uczestniczyłeś w procesie powstawania Polis? Przypominasz sobie, kto wpadł na pomysł założenia zespołu rockowego? Z wyjątkiem jednej zmiany, na stanowisku perkusisty, około roku po założeniu zespołu, Polis występuje w składzie niezmienionym od daty założenia. Wcześniej znaliśmy się już ze sobą, gitarzysta z wokalistą mieli już własny zespół, a wokalista z dawnym perkusistą działali w jeszcze innym zespole, a ja współpracowałem z basistą nad projektem studyjnym. Wszystko to się połączyło, a głównym powodem był fakt poszukiwania przez basistę muzyków do jeszcze innego projektu, który realizowałby jego własne pomysły muzyczne. I w czasie jednego z koncertów swojego zespołu zobaczył na scenie po raz pierwszy Christiana, który zachwycił go mocą swojego głosu. Christian zgodził się uczestniczyć w nowym projekcie, ale pod jednym warunkiem, wokal w języku niemieckim. Początkowo brzmiało to niezwykle, dziwnie, przyzwyczailiśmy się do tego, a dzisiaj nie potrafilibyśmy wyobrazić sobie innego rozwiązania.
Foto: Polis
łem video "Klangteppich" ("Muzyczne tło"). Czy to w pewnym sensie punkt wyjścia dla komponowanej przez Ciebie muzyki tanecznej i teatralnej? Projekt "Klangteppich" powstał z chęci podzielenia się ze słuchaczami brzmieniem licznych instrumentów klawiszowych, których partie kolekcjonowałem przez wiele lat z czystej pasji do tej muzyki. W taki sposób wystartował na youtube kanał, w którym przedstawiałem brzmienie kolejnych instrumentów. W trakcie trwania tego programu rozwinęło się coś w rodzaju muzycznego języka, w którym połączyłem miłość do swobodnej improwizacji, którą wykonywałem od lat, z elementami będącymi rezultatem procesu kompozycji oraz specyficznym brzmieniem syntezatorów. Przez długi czas te zdarzenia muzyczne przebiegały niezależnie od zespołu Polis, ale z czasem moi koledzy zachęcali mnie coraz bardziej do wprowadzania niektórych komponentów tego programu do brzmienia muzyki zespołu. I ta tendencja będzie również obecna na naszym następnym albumie.
Od razu zagrało także wszystko pomiędzy muzykami nowego składu, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znaleźli się "we własnym domu", doszło do świetnego zrozumienia zarówno w kwestiach muzycznych, jak również mentalnie, duchowo. Graliśmy przedtem w wielu składach, grających po części naszą własną muzykę, częściowo covery. Także granie coverów może sprawiać satysfakcję. Jednak zawsze gdzieś tam w tle istniało poczucie konieczności stworzenia czegoś własnego. Wszyscy w Polis intuicyjnie czuliśmy, że narodziła się nowa jakość, ta już wcześniej wspomniana wewnętrzna siła tworzenia. Nie było już odwrotu, rozpoczęliśmy prace nad naszym pierwszym albumem. O ile wiem, wszyscy członkowie kwintetu pochodzą z Plauen i okolic, czyli z byłego NRD. Czy interesowaliście się kiedykolwiek dorobkiem muzycznym kapel z byłego NRD, Stern-Combo Meissen, Pudhys, Karat czy Electra z Drezna? Tak, wychowywaliśmy się w byłym NRD. Z tego też naturalnego powodu mieliśmy kon-
POLIS
163
takt z muzyką tych wymienionych i wielu innych zespołów z NRD. Andreas (Sittig) i ja staliśmy z niektórymi z nich wspólnie na scenie, Reinhard Fissler (Stern-Combo Meissen), Thomas Kurzhals (Stern-Combo Meissen, Karat), Dirk Zöllner, Jäcki Reznicek (Silly, Pankow) czy Uschi Brüning. Jednak ze zrozumiałych względów tzw. rock ze Wschodu nie stał się naszym wzorcem. To, że czasami jesteśmy z nimi porównywani, wynika z tego, że niektóre z wymienionych grup znajdowały się pod wpływem podobnych wzorców muzycznych, które można odnaleźć także wśród naszych inspiracji (Emerson, Lake & Palmer, Pink Floyd, a także ukierunkowanie w stronę dzieł orkiestralnych romantyzmu, co szczególnie słychać w utworach Electry i Stern-Combo Meissen). Paralele można znaleźć także w instrumentacji (przykładowo częste stosowanie organów Hammonda i Minimooga). Śmiało można także myśleć o wielu epokach wstecz i przywołać starego ducha muzycznego miejsc, z których wywodzi się ta muzyka i z których przeniknęli artyści.
Pojęcie "polis" odnosi sie do formy państwa w starożytnej Grecji, także pierwotnej formy demokracji. Jest jakiś dobry powód, dla którego tak nazwana została grupa rock owa? Chcieliśmy, żeby nasza muzyka rozumiana była także jako rodzaj deklaracji politycznej. Także w przypadku, gdy w centrum zainteresowania pozostaje duchowość, ponieważ chodziło nam kiedyś i chodzi także obecnie o wspólnotę i współistnienie. Do tego dążymy wykorzystując moc drzemiącą w muzyce. Ona jest naszą wewnętrzną wolnością. Wychodzimy z założenia, że muzyka manifestuje naszą wewnętrzną, a czasami demonstrowaną na zewnątrz wolność. Naprawiacze świata", takie określenie Waszego zespołu znalazłem w jednej z recenzji. Co dolega społeczeństwu, ludziom, interne towi i jak możecie Wy "naprawić " dzisiejszy świat? Człowiek oddala się od siebie. Rozum - kiedyś narzędzie na służbie własnego Ja - rozwi-
Foto: Polis
Przecież wielu wielkich kompozytorów i pisarzy minionych epok swoje wielkie dzieła stworzyło na Wschodzie Niemiec: Johann Sebastian Bach, Georg Friedrich Händel, Felix Mendelssohn Bartholdy, Robert Schumann, Johann Pachelbel, Heinrich Schütz, Carl-Maria von Weber, Franz Liszt, Johann Wolfgang von Goethe, Friedrich Schiller i wielu innych. Poruszając tylko trochę fantazję, w dziełach tych artystów rozpoznać można wspólnego im ducha tworzenia, z którego czerpała także muzyka niektórych zespołów rocka ze Wschodu, w tym także muzyka Polis. Ponieważ zespół Polis nie jest powszechnie znany w Polsce, możesz krótko przedstawić skład grupy? Aktualny skład Polis wygląda następująco: Christian Roscher, wokal Christoph Kästner, gitara Marius Leicht, instrumenty klawiszowe Andreas Sittig, bas Sascha Bormann, perkusja.
164
POLIS
nął życie prywatne i odgrywa przed innymi ludźmi iluzję w formie swojego Ja jednostki ludzkiej, pokazując, że myślenie jest istotą jego jestestwa, istnienia. Wyraża to w pełni pomyłka stanowiąca konkluzję wywodu Rene Descartesa "Myślę, więc jestem". Największe religie świata odwołują się w swojej istocie do tego samego przekonania: Jeżeli władza/panowanie myśli/idei (a wraz z nią iluzji przeszłości i przyszłości, jak również iluzja Ja, panowania jednostki ludzkiej) zostanie przezwyciężone/pokonane, wtedy człowiek dostrzeże własne pierwotne, czyste istnienie, od którego tak się oddalił, z którego tak bardzo się wyobcował. Coś takiego może się zdarzyć tylko na chwilę, na przykład wtedy, gdy słuchamy lub tworzymy muzykę, możemy to poczuć, gdy otworzymy się całkowicie w swojej doczesności. Jeżeli psychoanalityczne pojęcie projekcji - w rozumieniu Carla Gustava Junga - przywołamy do analizy naszego środowiska, a całość historii świata postrzegamy jako rozwój naszej własnej podświadomości, cienia naszego Ja, to nic dziwnego, że chaos naszego świata przeżyć wewnętrznych znajduje swoje
odzwierciedlenie na zewnątrz, tak, że staje się to dla nas widoczne. To jednak w konsekwencji oznacza, że stajemy się "naprawiaczami/ ulepszaczami świata", jeżeli zagłębimy się w siebie i spojrzymy uważnie w naszą duszę, możemy się oczyścić, dojść do ładu z samym z sobą. Jak to sugeruje nam inskrypcja "Poznaj siebie samego" nad wejściem do świątyni Apollina w Delfach. Może to również posłużyć jako rekapitulacja, podsumowanie naszych tekstów i muzyki. Wróćmy do muzyki! Piosenki Polis , Christian Roscher śpiewa po niemiecku. Nie po angielsku! Z jednej strony, przynajmniej dla mnie logiczna i właściwa decyzja, niemieccy muzycy śpiewają w języku ojczystym ,ale z drugiej strony wyraźna jest ten dencja używania języka globalnego, czyli angielskiego? Gdzie leży przyczyna Waszego wyboru? Śpiewanie w języku angielskim zawiera pewien paradoks: z jednej strony daje możliwość wielu ludziom zrozumienia treści. Jednak z drugiej strony wielu artystów chowa się za powierzchownymi frazami "ubranymi" w angielskie słowa, ponieważ przecież to brzmi tak cool, także wtedy gdy ktoś w rzeczywistości nie ma wiele do przekazania (w tym miejscu jako wielki fan zespołu pozwalam sobie przywołać tekst utworu "Highway Star" Deep Purple, żeby nie zagubić się w tyradach na temat przeraźliwie nudnych tekstów współczesnego mainstreamu). Czy to ma sens, używać znanego wszystkim ogólnoświatowego języka, nie mając nic do przekazania? A ponieważ my mamy jednak coś do powiedzenia, używamy języka ojczystego, w którym naturalnie potrafimy się wysłowić najlepiej, a także dlatego, że język niemiecki, podobnie do polskiego, jest językiem o wielu odcieniach, dysponującym bardzo bogatym zasobem słownictwa. Ale ponieważ w ostatnim czasie rośnie zainteresowanie międzynarodowej publiczności naszą muzyką, niebawem zmienimy nasz sposób komunikacji na język angielski. Jednakże językiem naszej sztuki pozostanie dalej język niemiecki. Album "Weltklang" został zmiksowany i poddany masteringowi w Real World Studios Petera Gabriela. Muzyka Gabriela, wcześniej Genesis, Pink Floyd, Johna Coltrane'a, Gustava Mahlera, a więc szerokie spektrum inspiracji. W jaki sposób znajdujecie inspiracje do tworzenia pochodzące od tak różnych twórców? Zanim doszło do miksu nagrań z naszego albumu potrzebowaliśmy czasu, żeby nabrać pewnego dystansu do zawartości naszego albumu. A ponieważ zarówno Andreas, Christian, jak i ja jesteśmy od wielu lat fanami Petera Gabriela i niezwykle wysoko cenimy sobie niezwykłe brzmienie jego płyt, wybór padł na jego Real World Studio, gdzie w osobie Olivera Jacobsa znaleźliśmy wyśmienitego eksperta, który potrafił nadać poddawanemu mixowi materiałowi niezwykłej, spektakularnej charyzmy i głębi jednocześnie. On bardzo szybko zidentyfikował się z naszym spojrzeniem na estetykę brzmienia i potrafił świadomie zrealizować nasz często bardzo specyficzne wyobrażenia w tym zakresie. A jeśli chodzi o wpływy innych artystów, to w mniejszym stopniu inspirowaliśmy się konkretnymi riffami czy sekwencjami harmon-
icznymi, bardziej natomiast abstrakcyjną jakością wynikającą z dewizy Pink Floyd "Dajmy sobie trochę czasu", ze sposobu dosyć płynnego korzystania z harmonii u Mahlera, albo z podejścia Motorpsycho, rozbudowywania na scenie struktury songów swobodnymi improwizacjami. Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka o wysokiej jakości brzmienia, z jednej strony przestrzenna i spójna, z drugiej ciepła i nastrojowa. Przykładacie dużą wagę do szczegółów technicznych? No tak, szczegóły techniczne są dla nas - cały czas w służbie harmonijnego, profesjonalnego brzmienia - bardzo ważne. Przykładowo, żeby zarejestrować partie wokalne, dużo eksperymentowaliśmy z najróżniejszymi mikrofonami, które oddał nam do dyspozycji pewien kolekcjoner. Spektrum częstotliwości powinno pasować tak dobrze jak to możliwe do głosu Christiana. A mieliśmy już w głowach to specjalne brzmienie wokalu, które często określane jest jako "In-your-face". Po licznych eksperymentach i nieudanych testach, wylądowaliśmy ostatecznie na brzmieniowym terytorium klasyka na tym polu, mianowicie Neumann U47, starym mikrofonie rurowym z lat 40-tych. A ponieważ nie mieliśmy jeszcze dosyć, eksperymentowaliśmy w dalszym ciągu , tym razem przy wyborze przedwzmacniacza. Jak brzmi mikrofon z przedwzmacniaczem rurkowym, a jak z różnymi urządzeniami tranzystorowymi? Stare urządzenie z zasobów radia NRD, czy może nowocześniejsze? Nie spoczęliśmy do momentu, aż nie osiągnęliśmy na tę chwilę perfekcyjnego brzmienia i ta drobiazgowość, skrupulatność ciągnęła się z nami przez cały proces rejestracji nagrań. Przy okazji dużo się nauczyliśmy i z końcowego rezultatu jesteśmy bardzo zadowoleni. Przeczytałem gdzieś tezę, że za dużo techni ki, a zbyt mało uczuć zakłóca odbiór muzyki. Jak dalece proces produkcji w studio może oddziaływać na recepcję samej muzyki? Dlaczego zdecydowaliście się nagrywać album nie w swoim studio , przebudowanym ze starego wnętrza fabryki, lecz przyjęliście ofertę Real World Studios? Tak do końca to się nie zgadza. Nagrywaliśmy album w naszym Weltklang Studio, któ-
Foto: Polis
Foto: Polis
re zbudowaliśmy własnymi siłami właśnie w tym celu. Jedynie do masteringu i miksu gotowych już nagrań udaliśmy się do Real World Studios. Sposób produkcji muzyki wywiera znaczący wpływ na jej recepcję. Przykładowo pojawia się w przypadku nagrań studyjnych zasadnicze pytanie: czy poszczególne instrumenty nagrywane będą oddzielnie, jeden po drugim czy gramy wspólnie, zespołowo? Pierwszy wariant oferuje więcej możliwości artystycznych i pozwala na szersze spektrum poszczególnych dźwięków. Jednakże rezultat może wywołać u słuchacza wrażenie produktu sztucznie stworzonego z niepowiązanych ze sobą komponentów. Nagrywanie przez wszystkich współpracujących w czasie rzeczywistym muzyków pozwala z kolei na znacznie mniej ingerencji w brzmienie i warstwę wykonawczą, ale wtedy u słuchacza wywołuje natychmiastowe wrażenie naturalności przekazu. Tak jakby w momencie odsłuchu ta muzyka została stworzona specjalnie dla niego. Oba warianty mają swoje zalety i nie potrafiłbym powiedzieć, że jeden z nich jest generalnie lepszy od drugiego. Jednak w przypadku muzyki Polis preferowaliśmy granie i rejestrację nagrań wspólnie, całego zespołu, żeby uzyskać opisany wyżej efekt czy sposób odbioru przez słuchacza. Na scenie jako zespół
stanowimy jedność i możliwie dużo z tego wrażenia chcielibyśmy przenieść do naszych albumów studyjnych. Zresztą nagrywając "Weltklang" kroczyliśmy wieloma ścieżkami, które w tym momencie były dla nas samych nowością. Ponieważ tym razem nie mieliśmy producenta z zewnątrz, dysponowaliśmy wystarczającą ilością czasu i mogliśmy pozwolić sobie na eksperymentowanie, na przykład na stworzenie utworu "Mantra" już podczas samej rejestracji, gdy doszło do zintegrowania wyżej opisanych procesów. Dodatkowo, w przypadku tego kawałka najpierw nagraliśmy zespołowo drugą część kompozycji, a nieco później uzupełniliśmy ją o część początkową, nagrywaną etapami, gdy mogliśmy wypróbować różne brzmienia. Także zagęszczenie wokali osiągnęliśmy poprzez overdubs (dogranie) naszych głosów, jak również późniejszą rejestrację partii chóru, złożonego z naszych rodzin i bliskich przyjaciół. Następna sprawa, o którą muszę wręcz zapytać, zamiłowanie do brzmienia lat 70tych, ponieważ najnowszy album został nagrany przy użyciu analogowego instru mentarium, Hammonda B3, syntezatorów z dawnych lat, wzmacniaczy gitarowych z minionych epok. Skąd u Was, stosunkowo młodych ludzi ta tęsknota za brzmieniem retro? Brzmienie organów Hammonda, Feder Rhodes Piano i syntezatory analogowe właściwie nie jest dla mnie retro. Podobnie jak fortepian czy organy kościelne są dla mnie instrumentami ponadczasowymi. Brzmienie tych instrumentów powszechnie stosowano w latach 70-tych, a nieco później sukcesywnie wypierane było przez brzmienia cyfrowe. Dlatego potrafię zrozumieć, jak doszło do tego, że dostajemy częściej niż inni etykietkę retro. My nie mamy zamiaru naśladować brzmienia minionych epok stylistycznych. Raczej wykorzystujemy instrumenty, które oferują nam najbardziej organiczne możliwości wyrazu. Które w pewnym sensie stanowią odpowiedź, reakcję na nasz sposób gry, oferują nam coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Prawdziwe organy Hammonda "żyją" pod palcami muzyka, w czasie grania powstaje coś w rodzaju więzi z instrumentem. Te instrumenty mają też swoje "nastroje". Wzmacniacze Christopha brzmią z dnia na dzień, z miejsca na
POLIS
165
miejsce inaczej i to jest także częścią tej magii. Wirtualne symulatory wzmacniacza czy pluginsy nie potrafią tego zaoferować. I gdy te wszystkie elementy pojawiają się w brzmieniu, uważam, że sound Polis, a szczególnie albumu "Weltklang" jest bardzo nowoczesny i autonomiczny. "Weltklang" jest eklektyczny, w muzyce odnaleźć można wpływy licznych elementów stylistycznych, między innymi hard-heavyspace-psychedelic-prog rocka. Silne kon trasty można zaobserwać także pomiędzy poszczególnymi utworami, od delikatnie zaśpiewanego i instrumentalnie minimalistycznego "Abendlied", przez dynamiczny i mocarny "Gedanken" aż do hymnicznego, epickiego "Leben". Zgadzasz sie z taką opinią? Skąd się bierze taka różnorodność? Zgadza się. My wszyscy mamy bardzo różnorodne gusta muzyczne, które poszerzają się poprzez związek pięciu osobowości. W ten sposób wiele różnych elementów znajduje swoje ujście w naszej muzyce, a my wskazujemy sobie ciągle wzajemnie nową, interesującą muzykę. My jako zespół nie wyznaczyliśmy sobie żadnych granic stylistycznych i nie postrzegamy siebie jako "Prog Rock" band czy "Psychedelic Rock" band, albo coś podobne-
niu muzyki, jak pozornie stabilne dzieło muzyczne ulega ciągłym przemianom w zależności od jego postrzegania- od słuchacza do słuchacza, różnie pojmowane, wydobywa na światło dzienne u tego samego słuchacza skrajnie różne emocje. Co było źródłem Waszej inspiracji w kreatywnej pracy na tym albumem? W jednym z artykułów prasy niemieckiej znalazłem takie wskazania: miłość, nadzieja, ludzkość, poli tyka. Oprócz ciągłego słuchania różnej stylistycznie muzyki największą inspiracją do kreatywnej pracy zespołu jest nasza wspólna duchowa podróż. Gdy spotykamy się na próby albo, żeby komponować, wymieniamy się ciągle naszymi spostrzeżeniami w kwestii aktualnych wydarzeń, kwestiach poznania samych siebie oraz osobistych uczuć w sprawach, które nas akurat poruszają. Bez tej płaszczyzny, perspektywy związanej także z muzyką zespół nie mógłby normalnie funkcjonować. Po tym jak pierwszy raz przesłuchałem wszystkie kompozycje ze słuchawkami na uszach (przywykłem już do tego), pomyślałem: O kurde, ale brzmienie, pasaże organowe, riffy gitarowe, melodie, dynamika, ener-
Foto: Polis
go. To przyporządkowanie, klasyfikację pozostawiamy słuchaczom, a te granice będą ulegały przesunięciu, wraz z naszym rozwojem, od jednego albumu do kolejnego. Płyta "Weltklang" zachwyca chwytliwymi melodiami, z jednej strony podniosłymi , z drugiej zaś melancholijnymi i emocjonalny mi pasażami z akcentami heavy rockowymi. Jesteś świadomy tego, jak wielkie wrażenie robi muzyka Polis na słuchaczach, jaki potencjał emocjonalny zawiera w sobie? Jesteśmy świadomi, jakie emocje tkwią w naszej muzyce, albo raczej pod wypływem jakich emocji rozwinęła się ta muzyka. Ale co z tego wynika u każdego słuchacza, jakie części tego rozległego spektrum uczuć wchodzą w rezonans z jego osobowością, z tym bywa różnie. To też jest jeden z tych interesujących czynników zaskoczenia przy słucha-
166
POLIS
gia, emocjonalność i entuzjazm, jednym słowem: Gęsia skórka! Czy zgadzasz się z opinią (Bez fałszywej skromności!), że wymienione komponenty odnaleźć można w przestrzeni "Weltklang"? Skromność nie należy do mocnych stron Polis (śmiech). W tym względzie powiedziałbym, że, jeżeli w naszej muzyce nie można byłoby odnaleźć tych wymienionych elementów, to musielibyśmy zaczynać od początku. Aż sześć lat trwał proces przygotowywania tego albumu. Między innymi dlatego, że tak bardzo samokrytyczni jesteśmy, tak długo "dłubiemy" przy poszczególnych kawałkach, aż dojdziemy do kompromisu. Jak każdy słuchacz mam swoich faworytów. Totalny highlight to dla mnie song "Leben". Ten rockowy poemat rozwija się zgodnie z maksymą światowej sławy reżysera Alfreda
Hitchcocka: "Najpierw nadchodzi trzęsienie ziemi, a później napięcie tylko rośnie". Poetycka recytacja Christiana Roschera, klawiszowe intro, po kilku sekundach uderzenie gitar i perkusji, śliczna melodia i kilka spacerockowych dźwięków w części środkowej kształtuje tą epicką pieśń. Jesteście dumni z efektu końcowego? A może poprawiłbyś coś w tym utworze? To jest naturalne, że wraz z upływem czasu zmienia się nastawienie do kompozycji, sposób postrzegania własnej pracy, rosną ustawicznie oczekiwania wobec efektów własnej działalności. Istnieją na poprzednich albumach rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy zrobilibyśmy inaczej. Ale akurat muzyka z płyty "Weltklang" jest świeża w naszym umyśle, a ponieważ nie poszliśmy na żadne kompromisy, pracowaliśmy, dopóki nie byliśmy w pełni zadowoleni z rezultatu tej pracy, więc nie potrafię w tej chwili znaleźć czegokolwiek, co chciałbym zmienić. Tak, jesteśmy dumni z końcowego rezultatu, a także z tego, że tak pozytywnie oceniani jesteśmy przez krytykę. Problem polega na tym, że utwór "Leben" nie ma szans popularyzacji w mediach. Ponad siedem minut, ciągle zmieniającą się strukturą rytmu i brzmienia, wymaga od słuchacza koncentracji i cierpliwości w odbiorze, a to stanowi sprzeczność z charakterem dzisiejszego pokolenia internetu. A więc do kogo kierowana jest ta muzyczna i inteligentna strawa dla duszy i ciała? Docelowo nie ma realnego adresata naszej muzyki. To nie jest tak, że w trakcie komponowania skupiamy się na konkretnej publiczności, a nasze utwory dostosowywane są do określonego celu. Częściej pojawia się poczucie, że ta muzyka wypływa z nas, przekazywana jest przez nas. Konstruujemy ją zgodnie z naszym osobistym gustem, smakiem. Ale jeżeli ten gust "krzyczy" o partię solową gitary, budowaną dynamicznie od zera, to poddajemy się temu impulsowi i nie myślimy przykładowo o "kompatybilności z radiowością" tego kawałka. Naturalnie życzylibyśmy sobie największej publiczności, ale to życzenie, przynajmniej naszym zdaniem, nie ma kompletnie żadnego wpływu na proces komponowania. Numer dwa na mojej liście to subtelna piosenka "Abendlied", w klimacie kołysanki, tytuł adekwatny do nastrojowości, minimalistyczna instrumentalnie. Sądzę, że song ten pełni rolę pomostu między trzema pier wszymi, bardzo intensywnymi brzmieniowo kawałkami a czterema następnymi utwora mi, taki środek uspokajający emocje. A jak wygląda to z Twojego punktu widzenia? Tak, "Abendlied" to cezura, moment przełomowy albumu. Specjalnie umieściliśmy ten utwór w takim miejscu płyty, żeby zamykał stronę "A" winyla, zanim odwróci się płytę na drugą stronę i wraz z perkusyjną burzą można będzie doświadczyć tęsknoty za nowym początkiem. Jednakże "Weltklang" nie powstał z zamiarem stworzenia albumu koncepcyjnego, pisaliśmy poszczególne kawałki niezależnie od siebie i przez bardzo długi okres, a dopiero na końcu szukaliśmy pomysłu, jak płynnie scalić ten materiał w jeden spójny organizm. Ostateczna decyzja w sprawie kolejności utworów na płycie zapadła dopiero w naszym busie, w czasie powrotu z Anglii z
sesji w Real World Studio, w momencie, gdy mogliśmy posłuchać gotowych utworów logicznie uporządkowanych. Tekst i melodię "Abendlied" napisał Christian krótko przed narodzinami jego pierwszej córki, ponieważ dręczyło go poczucie, że te narodziny to pewien rodzaj zaproszenia do tego zepsutego świata. Przedstawił mi nagrany wokal jako formę szkicu kompozycji Polis. Podłożyłem pod ten szkic akordy fortepianu, uzupełniłem wstawiając preludium i interludium, a następnie przedstawiliśmy z Christianem tę koncepcję pozostałym członkom zespołu, z sugestią stworzenia obszernej aranżacji zespołowej. Jednakże pojawiło się u wszystkich także życzenie poprzestania na tej minimalistycznej wersji z akompaniamentem wyłącznie fortepianu. Także tutaj kierowało nami dążenie do optymalnego brzmienia. Miałem w głowie dla ścieżki wokalnej i akompaniamentu fortepianu stosownie intymne brzmienie, przypominające kołysankę dla dzieci, bardzo dyskretną i delikatną. Pierwsze nagrania z wykorzystaniem wielkiego gabarytowo fortepianu Steinway i dodatkowo nieco później zarejestrowany wokal brzmiały niezwykle profesjonalnie, ale nie pozwalały, nie potrafiły przekazać tych uczuć, wydawały się za głośne, zbyt donośne. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z tej wersji i nagraliśmy ten kawałek zupełnie od początku, tym razem nie w studio, a na naszym osiedlu, gdzie wieczorem w sąsiednich pokojach spały dzieci, dlatego musieliśmy grać bardzo ostrożnie, żeby ich nie obudzić. Ja wytłumiłem fortepian przygotowaną specjalnie według mojego pomysłu listwą filcową, tak żeby fortepian brzmiał ciszej i bardziej mrocznie. Z osiągniętego brzmienia byliśmy bardzo zadowoleni, a dzieci spały bez przeszkód do samego rana. Na miejscu trzecim widzę utwór "Mantra", który brzmi jak psalm, wokal jak chór rycerzy, nastrój, tempo, zaśpiewy, wszystko to kojarzy mi się z niektórymi scenami z filmu "Braveheart", a tytuł jest odpowiedni do treści. Przypominasz sobie, jak powstał ten temat? Także w przypadku tego utworu na początku mieliśmy melodię i szkic tekstu stworzony przez Christiana. Na wstępie eksperymentowaliśmy z sitarem jako tłem dla wokalu, ale dla utworu o tytule "Mantra" wydawał się zbyt banalny, nieoryginalny, dlatego poszliśmy jeszcze dalej w stronę eksperymentu. Ja grałem rytm w tonacji podstawowej utworu, w ten sposób, że plektronem do gry na gitarze poruszałem strunę fortepianu. Ten rytm powstaje ze zmiany różnych metrum, pozostając jednocześnie płynnym oraz sam w sobie tajemniczym i intrygującym. W późniejszym procesie, przy nagrywaniu chóru utrudniało to znacząco koordynację wszystkich fragmentów, do tego stopnia, że musiałem wejść w rolę dyrygenta. Po mantrycznym zaśpiewie punktem kulminacyjnym utworu miała być partia solowa na perkusji, gdyż odgłosy bębnów mają w muzyce taką etniczną powagę i siłę, a przecież przeważnie spełniają funkcję towarzyszącą, akompaniamentu. Akurat ten fragment zagraliśmy ponownie kompletnym zespołem, a Sascha podczas nagrania poprzez liczne repetycje, powtórzenia stworzył nam możliwość wczucia się w nietypowe metrum 7/4. Następnie fenomenalnie zagrał ostatnią część przyczyniając się do tego, że
eksperyment, na który się odważyliśmy, zakończył się powodzeniem. Jak wygląda Was kalendarz? Jak duża jest publiczność Waszych koncertów? Czy graliście już gdzieś poza Niemcami? Czy w bliskiej perspektywie istnieje szansa organi zacji tournee po Europie, z występem także w Polsce? Od czasu założenia zespołu gramy "na żywo" dosyć regularnie, zarówno na wiejskich festynach, jak też dużych festiwalach, aż po występ open air w czasie trzaskającego mrozu, bez jakiejkolwiek publiczności, gdy jedynym obiektem, dla którego graliśmy, była wielka góra. Jednak z pewnego dystansu mogę powiedzieć, że najdziwniejszym koncertem był ten, który odbył się przed kilkoma dniami i związany był z edycją naszych nagrań. Ponieważ corona-kryzys spowodował, że wiele imprez zostało odwołanych, musieliśmy dokonać przekształcenia zaplanowanego koncertu na imprezę Live-Stream, gdy zagraliśmy w kompletnie pustej sali, wyłączywszy ekipę rejestrującą nagrania, tylko przed znajdującymi się tam kamerami. To było specyficzne od-
waliśmy w Polsce w Saraswati Studio i bardzo się zaprzyjaźniliśmy z właścicielem studia Ranjitem Prasadem. On pokazał nam kraj i mieliśmy doskonałą okazję poznania wspaniałych ludzi i zagrania w kilku występach przed znakomitą publicznością. Podczas każdej z naszych podróży do Polski odczuwamy, że przyjechaliśmy do domu i czujemy związek daleko wykraczający poza zwykłą gościnność, z którą byliśmy wszędzie przyjmowani. I ostatnie pytanie, które nie ma nic wspólnego z muzyką. Lubisz piwo? A Radeberger czy Sternquell (regionalne piwo z Plauen)? A co byś sam polecił? W tej sprawie mógłbym przedstawić tylko własną opinię. Nie lubię ani Radebergera , ani Sternquella. Istnieje całe mnóstwo małych browarów, przede wszystkim we Frankonii (kraina historyczna, stanowiąca obecnie część Bawarii) w Bawarii, naturalnie także u nas w Vogtland (kraina geograficzna, w której leży miasto Plauen), które warzą wyśmienite piwo, w którego smaku można także wyczuć to zamiłowanie i pasję zaangażowane w jego
Foto: Polis
czucie, grać bez obecności publiczności, wiedząc jednocześnie, że oglądają nas tysiące ludzi na całym świecie, a my nie możemy tego usłyszeć. Naturalnie życzylibyśmy sobie, żeby po wydaniu albumu zagrać turę koncertową, ale niestety zakaz takich występów stał się kolejna ofiarą wirusa i nikt nie ma pojęcia, jak długo to jeszcze potrwa. Ta sytuacja jest dla wielu zespołów i niezależnych artystów zagrożeniem ich egzystencji, ale mamy nadzieję, że wkrótce powróci normalność. Wiele grup zawodowych doznaje wielkiego rozczarowania i w związku z tym należy zadać sobie pytanie, czy szkody związane z podjętymi środkami profilaktycznymi przeciwko rozprzestrzenianiu się wirusa nie przyniosą gorszych konsekwencji, aniżeli te związane bezpośrednio z zachorowaniami. W każdym bądź razie życzymy sobie z całego serca, żeby móc wkrótce zagrać "live" dla publiczności, a zagralibyśmy także bardzo chętnie w Polsce, ponieważ mamy szczególne związki z tym krajem. Nasz poprzedni album "Sein" nagry-
produkcję. Ale muszę także powiedzieć, że również w Polsce piliśmy zawsze wyjątkowo smaczne piwo. Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Tobie i Kolegom spełnienia marzeń i życzeń! Mam nadzieję spotkać Was na polskich koncertach? Wszystkiego Dobrego dla polskich fanów. Dziękuję! Włodek Kucharek
POLIS
167
ci i zintegrowania czynników muzycznych kwestią dyskusyjną jest odpowiedź na pytanie, czy korzystanie z tych wpływów traktować można w kategoriach kreatywnej nowości, czy jako kreatywną odskocznię.
Na tropie australijskich kangurów Opowieść rozpocząć należy w roku 41 naszej ery, gdy cesarz Rzymu, Caligula zaplanował stworzenie honorowego miejsca w Senacie Rzymu dla swojego ulubionego konia wyścigowego o imieniu Incitatus. Żart? Wcale nie! "Najprawdziwsza" prawda! Niespełna 2000 lat później, w zupełnie innej historycznie rzeczywistości, dwóch australijskich rockmanów, wokalista Jim Grey oraz gitarzysta Sam Vallen pracowali wspólnie nad nowym projektem muzycznym, a ponieważ duet interesował się historią czasów rzymskich, obaj panowie postanowili nazwać przedsięwzięcie Caligula's Horse. I tak rozpoczęła się trwająca już blisko 10 lat kariera australijskiego kwintetu. Posiadając w fonograficznym dorobku pięć pełnowymiarowych albumów studyjnych zespół wyrósł na jednego z prominentnych przedstawicieli w kategorii szeroko rozumianego progressive-metal-rock. Choć ta etykietka ma zbyt wąskie ramy, żeby rzetelnie zdefiniować stylistyczne wędrówki Kangurów tworzących skład Caligula's Horse. Nie wchodząc w szczegóły napiszę, że artystom udaje się od prawie dekady sprawnie balansować na terytorium multistylistycznej muzyki rockowej, z łatwością znajdując równowagę pomiędzy pięknymi, chwytliwymi melodiami, dynamiką przekazu, mocą i subtelnością brzmienia, dźwiękami akustycznymi i elektrycznymi, pomiędzy kompozycyjną, momentami nawet przebojową prostotą a złożonością struktury, w której scaleniu ulega wiele różnych komponentów rytmicznych, aranżacyjnych czy instrumentalnych. Rezultatem tej pracy i ustawicznego rozwoju jest znakomita, urozmaicona muzyka, pełna rockowego ognia, jak trzeba to także intymności, muzyka o bogatej palecie muzycznych barw i tonów. Dowód? Ostatni album zatytułowany "Rise Radiant" z roku 2020, którego edycja stała się pretekstem do rozmowy z Samem Vallenem, współzałożycielem grupy. Poniżej, moim zdaniem, interesująca lektura jego wypowiedzi o muzyce i zespole. Zapraszamy! HMP: Czy Australia to aktualnie dobre miejsce do tworzenia i grania muzyki rockowej? Jak wygląda kwestia odbioru Waszej muzyki przez australijską publiczność i media? Sam Vallen: Australia wyrobiła sobie ostatnio interesującą reputację, głównie bazującą na niezwykłej muzycznej różnorodności, której powstawanie obserwowaliśmy przez około ostatnią dekadę - z wykonawcami takimi jak Karnivool, Plini, Ne Obliviscaris, Twelve Foot Ninja i tak dalej. Wszystkie te zespoły (i inne) osiągnęły globalną rozpoznawalność z bardzo zróżnicowanym podejściem do muzyki metalowej. Nasze media powoli nadążały za tymi trendami i nawet jeśli współcześnie niektóre mainstreamowe media w Australii są nadal nieco zamknięte na różnorodność naszego brzmienia, bardziej niszowe media i fani muzyki wciąż zgłaszają swoje zainteresowanie naszą twórczością i udzielają nam wsparcia. Ktoś, kto pierwszy raz trafi, na przykład w Internecie na Waszą muzykę, otrzymuje in-
168
CALIGULA’S HORSE
formację "progressive metal band". Akceptujesz taką etykietkę w przypadku Caligula's Horse? Myślę o tym jak o najbardziej stosownym oznaczeniu, które definiuje naszą muzykę! W przeszłości miałem dosyć krytyczne nastawienie wobec określenia "progresywny" w kontekście metalu i muzyki rockowej w ogóle oraz kwestii, w jakim zakresie ta muzyka może spoglądać wstecz. Pomimo wszelkich zastrzeżeń, jeżeli przyjmiemy założenie, że ten termin oznacza po prostu "metalową muzykę, która może wykazywać szersze spektrum wpływów, większą mozaikę koncepcji kompozycyjnych, barw, tonów etc", to uważam, że pasuje to też do nas. Zawsze szukamy sposobów, by rozszerzyć naszą paletę kompozycyjną. Wśród Waszych inspiracji rozpiętość stylistyczna jest znaczna, od Opeth i Pain of Salvation, przez Muse i Steely Dan, aż po The Beatles i Frank Zappa, a to oznacza progrock, progmetal, ale także AOR, jazz, blues, pop rock, jazz rock czy muzyka poważna (Frank Zappa). Jak udaje się znaleźć kompromis dla tak różnorodnych inspiracji? To trudne zadanie, czy radzicie sobie z tym wyzwaniem z łatwością? Reprezentujemy bardzo szeroką gamę muzycznych i artystycznych wpływów, inspiracji, ale nie staramy się "wcisnąć" ich wszystkich razem w nienaturalny sposób, żeby coś udowodnić. Nasza muzyka to raczej naturalny rezultat bycia jak najbardziej otwartym muzycznie oraz rezultat naszych twórczych eksploracji i poszukiwań. Ci, którzy uważnie słuchają naszej muzyki z pewnością znajdą odniesienia do wszystkich wymienionych, ale "ukrytych" artystów. Staramy się w tym postępowaniu utrzymać pewną dozę subtelnoś-
Interesuje mnie jeszcze jedna sprawa, powiedzmy niemuzyczna. Co ma wspólnego z rockowym zespołem koń cesarza Caliguli, Incitatus i jak narodziła się ta intrygująca nazwa? Żartując zapytam, czy jako członkowie zespołu rockowego także żyjecie w takich luksusowych warunkach jak przed 2000 lat Incitatus na dworze Caliguli? (Śmiech!) Nie mogę powiedzieć, że żyjemy rozpieszczonym życiem Incitatus! Ale nie, nazwa zespołu nie ma konkretnie głębokiego znaczenia. Jim i ja zawsze interesowaliśmy się historią rzymską, a opowieść o Incitatusie była wyjątkowo ciekawa, nawet jeśli była najprawdopodobniej apokryficzna. Wracając do muzyki, w bieżącym roku świętujecie mały jubileusz, 10-lecia istnienia na scenie muzycznej. W Waszej dyskografii znależć można pięć pełnowymiarowych płyt studyjnych. Ta regularność publikacji to zamierzone czy czysto spontaniczne działanie? To pytanie wynika z faktu, że istnieje pewna liczba zespołów rock owych, które już na starcie planują strategię edycji kilku płyt w określonym czasie , inne przeciwnie, nie przywiązują do tego żadnej wagi. To świetna obserwacja i masz rację, zawsze wierzyliśmy w utrzymywanie jak najbardziej konsekwentnej rozpiski edycji wydawnictw płytowych. Przez większość czasu staraliśmy się wydawać album co dwa lata (mimo, że mieliśmy małe zacięcie przy "Rise Radiant"). Punktem leżącym u podstaw było to, że my jako artyści musimy pozostać aktywni i zachować to wyzwanie, jakim jest tworzenie nowego wydania albumu fonograficznego. To też powód dla którego każdy album ma bardzo odmienny koncept i estetykę, zawsze musimy zmierzać do przodu, ku rozwojowym celom. Jeśli będziemy mieć dużą przerwę między płytami, ten moment zniknie. Forpocztę longplaya "Rise Radiant" stanowią aż trzy single "The Tempest", ""Slow Violence" oraz "Valkyrie"? To rzadki wśród zespołów rockowych przypadek polityki wydawniczej, ponieważ wielu słuchaczy zadaje sobie pytanie, jaki jest cel takiego działania? Tylko promocja nowego materiału? Współcześnie single nie należą przecież do najbardziej poszukiwanych wydawnictw fonograficznych. Single są zdecydowanie przeznaczone do promocji: chcemy, by ludzie je usłyszeli i byli podekscytowani naszymi nagraniami i wydaje mi się, że spełniają taką funkcję. Oczywiście grając ten rodzaj muzyki single nigdy nie będą kompleksowym wprowadzeniem do płyty, ale to nie ma dla nas dużego znaczenia - wiemy, że nasi fani zdają sobie z tego sprawę! Każdy z singlowych utworów to rockowy dynamit, wypełniony dynamicznymi, przebojowymi riffami. Ale czy, poprzez te trzy rockowe killery, nie rodzi się fałszywa sugestia, że zawartość całego albumu jest
podobna? A taka teza jest nieprawdziwa, zbyt jednostronna. Dokładnie! Kompozycje wydane jako single muszą robić wrażenie i być łatwiejsze do przetrawienia. Nie piszemy utworów w celu tworzenia singli, to bardziej kwestia powiedzenia później, gdy mamy już cały materiał, "ten kawałek pasowałoby na singiel". Co do problemu nieadekwatnej reprezentacji albumu, myślę, że mamy luksus - w byciu nominalnie progresywnym, metalowym zespołem - bo ta definicja powoduje, że nasi fani nie oczekują, by reszta albumu brzmiała dokładnie tak, jak single. Pozostałe kompozycje są dużo bardziej różnorodne i tak jest rozmyślnie! Nie potrafię wyobrazić sobie czegoś bardziej nudnego artystycznie niż album z krótkimi, jednostajnie mocno brzmiącymi utworami. Zawsze zmierzamy w stronę balansu właśnie z tego powodu.
ku tematu melodycznego, utwór rozwija się w tak potężne, epickie dzieło? Główne podejście do kompozycji, jakie preferuję, to rozwój motywacyjny. Lubię dysponować grupą prostych pomysłów - na krótszą kompozycję, mogą to być dwa lub trzy, w przypadku dłuższej musi być ich dużo więcej - i potem badam, jak mogą być zaaranżowane wybierając różne sposoby. Te motywy stają się potem twórczą podstawą, bazą większości utworów, oferując także pewien komfort i poczucie artystycznej kontynuacji, pomimo długości songów czy stopnia ich złożoności. Nasze wczesne kawałki jak "Alone in the World" mają przebłyski tego podejścia, ale myślę, że utwory jak "Graves", "Dream the
tamte rozwiązania się po prostu nie sprawdziły i nie odpowiadają Waszemu charakterowi muzycznemu? Masz rację mówiąc, że "Rise Radiant" to bardziej surowa prezentacja rockowego zespołu - to było coś, o czym dyskutowaliśmy projektując album. Potwierdzając tę tezę, jestem przekonany, że w przyszłości na pewno będziemy badać możliwość wykorzystania innych opcji instrumentacyjnych i aranżacyjnych Słuchając nowej muzyki Caligula's Horse najbardziej podoba mi się, że potraficie z wielkim wyczuciem operować pomiędzy różnymi odcieniami ciszy i rockowego hała-
Znam treść wszystkich pięciu wydawnictw fonograficznych Caligula's Horse i wydaje mi się, że najnowszy album należy do najbardziej ostrych, z grzmiącymi, często na drugim planie gitarami heavy, energety cznych i riffowych w Waszym życiorysie artystycznym. Błędne wrażenie? Tak właśnie i my to widzimy. Po naszym ostatnim nagraniu, "In Contact", chcieliśmy czegoś, co miałoby wyższy poziom wrażliwości i bezpośredniości. Oczywiście, cały album nie jest ciężki - jak mówiłem byłoby to zbyt nudne dla nas - ale zawiera poczucie większego autentyzmu, naturalności. Większość kawałków została nagrana z myślą o graniu ich przede wszystkim "live", a to naturalnie przyciąga cięższe i bardziej intensywne podejście. Przyznaję, że jak pierwszy raz usłyszałem "The Tempest", zadziorny riff, gitarowy "hałas" na dwie gitary, potężne beaty perkusji, pomyślałem, że porzuciliście strefę "progressive", wkraczając na ścieżki heavy metalu. Przy "Salt" porzuciłem tę myśl, a dźwięki "Resonate" spowodowały, że wpadłem w intymny, romantyczny nastrój. Skąd ten, można powiedzieć, rockowy eklektyzm? Artystyczny niepokój. Lubię muzykę metalową, ale tylko tak bardzo jak lubię cały szereg innych stylów, od muzyki elektronicznej i jazzu, poprzez klasyczny progres i tak dalej. Kocham pisać muzykę jak takie utwory jak przykładowo "The Tempest". Jednak ja (czy też my) nie mogłem po prostu robić tylko tego w takim stylu, potrzebujemy szerszego pola, większej perspektywy dostępnej dla nas, tak, byśmy w dużym stopniu czuli się artystycznie spełnieni. Na szczęście Caligula's Horse stał się na przestrzeni lat takim organizmem muzycznym, że nasi fani oczekują od nas tego eklektyzmu, co nam bardzo odpowiada! Caligula's Horse ma w swoim repertuarze liczne przykłady kompozycji wielowątkowych, zmiennych brzmieniowo i rytmicznie, od debiutanckiego "Alone In The World" (ponad11 minut), przez utwór "Graves" (15:31) z płyty "In Contact" z roku 2017, aż po "The Ascent" z premierowego albumu. Powiedz, bo zawsze mnie to fascynowało, jak to jest, że niekiedy z prostego riffu, zacząt-
Foto: Caligula’s Horse
Dead", "Salt" i "The Ascent", które naprawdę odzwierciedlają to podejście, ukazują to w ekstremalnym wymiarze. To powód, dla którego jestem z nich bardzo dumny. Waszą rockową osobowość lepiej oddają utwory te, krótsze, tętniące energią, prostsze formy, czy lepiej czujecie się tworząc wielowymiarowy hymn, który wymaga od słuchacza kilkukrotnego przesłuchania, żeby w pełni zrozumieć przekaz? W pewnym sensie uważam, że obydwie wymienione cechy są ważnymi elementami tego, kim jesteśmy, naszej muzycznej tożsamości. Ale dla mnie taki utwór jak "The Ascent" demonstruje nasze brzmienie niemal w pełni. Mógłbym przedstawić komuś tylko ten kawałek i czuję że, być może nie do końca, ale zrozumiałby kim jesteśmy artystycznie. Porównując Waszą muzykę z przeszłości z zawartością albumu współczesnego "Rise Radiant" dochodzę do wniosku , że obecnie preferujecie bardziej organiczne rockowo, surowe, bez ozdobników, brzmienie, funkcjonując w systemie dwie gitary-basperkusja. A bywało już tak, na przykład na albumie "The Tide, The Thief & River's End", że korzystaliście z partii fletu, skrzypiec, klarnetu, na kolejnej płycie saksofonu. Czy bieżące ograniczenie składu instru mentarium to zamierzone działanie, czy
su, rezygnując z rozwiązań ekstremalnych, na przykład growls, albo agresji czy metalcore riffs, a zachowując nowoczesność brzmienia, z oszczędną elektroniką . Taka analiza słuchacza-amatora. Jaka jest Twoja opinia? Masz w pełni rację i określenie "operować z wielkim wyczuciem" to tutaj kluczowe słowa. Właściwie nigdy nie lubiłem eklektyzmu dla własnego dobra - łatwo jest rzucać pomysły jeden obok drugiego, by wykazać pewien kontrast. Trudno jest jednakże sprawić, by ten kontrast faktycznie znaczył coś artystycznie. Spędzamy dużo czasu starając upewnić się, że cała wartość naszej muzycznej osobowości ma znaczenie i jest ekspresywna, pomimo jej różnorodności. To trudny balans i oczywiście nie sugeruję, że zawsze udaje nam się to perfekcyjnie osiągnąć, ale to aspiracja, którą ja (my) bierzemy naprawdę na poważnie. Melodie to silna strona "Rise Radiant", trafiają słuchacza celnie i pozostają w umyśle na dłużej. Praktycznie każdy z ośmiu songów posiada własny, rozpoznawalny motyw melodyczny. Czy ten aspekt procesu tworzenia, to efekt pracy zespołowej, czy może w zespole funkcjonuje ktoś, kto wyróżnia się wyjątkowym talentem na tym polu? Dzięki! Jim i ja jesteśmy za to odpowiedzialni. Obaj uważamy melodię za najważniejszą
CALIGULA’S HORSE
169
część naszej muzyki. Pracujemy z myślą, że kompozycja powinna dawać możliwość rozłożenia jej na melodię i akordy - na przykład w formie interakcji na linii wokalista i akustyczna gitara - i to powinno działać przez cały czas. I jeżeli w danym utworze tak jest i dobrze funkcjonuje, to dodanie kolejno wszystkich zaaranżowanych detali, powinno ten utwór tylko wzmocnić. Ale gdy w melodii czegoś brakuje, to nie jest dla nas zbyt dużo warta. Brzmienie Caligula's Horse to moc na dwie gitary. Czy funkcję lead guitar pełnisz od początku do końca Ty, czy to rola wymienna z Twoim zespołowym partnerem Adrian Goleby? Jestem gitarzystą prowadzącym w sensie aranżacyjnym i gram zdecydowaną większość solówek i melodii. Niemniej, Adrian gra gitarowe solo w "Valkyrie" - to swego rodzaju pojedynek na partie solowe między nim a mną. Jest świetnym muzykiem i kocham patrzeć na to, jak jego osobowość artystyczna coraz bardziej błyszczy. Przeczytałem w jednym z tekstów fajne określenie muzyki z albumu "Rise Radiant", prog-metal-cinema. Chodzi o to, że jak zaczniesz jej słuchać, to tak , jak w kinie filmowi, także tutaj poświęcasz uwagę wyłącznie muzyce, ignorując bodźce zewnętrzne, a wtedy żyjesz jej radością, smutkiem, pasją, emocjami, bo takie uczucia potrafi generować. Podoba się Tobie taki punkt widzenia? Kocham to. Mówi o idei, o tym, że wszystkie kontrasty i eklektyzm dodają wyższej wartości całej koncepcji kompozycyjnej, w jej ramach jeden kawałek obciążony jest dramatem i dynamiką, a drugi skupia się wokół innych tematów i symboliki. Myślę, że to wspaniały sposób myślenia o tym i zdecydowanie aspiruję do tego, by nasza muzyka była jeszcze bardziej kinowa. Z "przykrością" muszę stwierdzić, że największym deficytem muzyki z płyty "Rise Radiant" jest… brak słabych punktów. Jest tutaj wszystko, czego poszukuje wyrobiony słuchacz, urozmaicona nastrojowość, akustyczna delikatność i rockowa żywiołowość,
Foto: Caligula’s Horse
harmonie wokalne i mistrzowskie, solowe partie instrumentalne. Wszystkie wymienione komponenty skupia jak w pigułce epi log albumu czyli "The Ascent". Po takim utworze można zapytać: quo vadis Caligula's Horse? A jaka będzie odpowiedź? Dzięki, to uroczy komplement. To również bardzo dobre pytanie i prawda jest taka, że jeszcze nie wiemy! Za każdym razem, gdy zbliżamy się do pisania nowego albumu, zaczynamy dokładnie z tym samym pytaniem jak wyjść poza ostatnie nagranie. Czasem to kwestia zmiany tematu materiału, czasem chodzi o usprawnienie czy skupienie się na czymś kosztem innych rzeczy. Wystarczy powiedzieć, że dokądkolwiek pójdziemy, będzie to w pewien sposób kontrastowało z "Rise Radiant". Czy kryzys związany z corona virusem spowodował, że odwołano Wasze koncerty w maju i czerwcu w USA i Kanadzie? Jak znajdujecie się w tej nowej, nietypowej rzeczywistości, z jednej strony jako zwykli obywatele świata, z drugiej zaś strony jako artyści, muzycy, uzależnieni niejako od spotkań z publicznością? To zdecydowanie bardzo dziwna i trudna sytuacja. Ale widzieliśmy, jak bardzo dotknięta
została większość świata i jako Australijczycy uważamy siebie za szczęściarzy. Może i straciliśmy olbrzymią sumę pieniędzy i okazję, przekładając naszą trasę po Ameryce Północnej, ale wszyscy jesteśmy zdrowi i bezpieczni, a to jest najważniejsze dla zespołu. Na zakończenie chciałbym zapytać, jak rozwiązujecie kwestię koncertów poza Australią, bo wydaje mi się, że logistyka i koszty w tym wypadku, to potężne wyzwanie, chociażby ze względu na odległości czy środek transportu? Wasze występy wraz z Shining w 2015 roku były do tej pory jedynymi w Polsce. Macie jakieś fajne wspomnienia z tego polskiego epizodu? Bycie obywatelami Australii oznacza, że jesteśmy tak daleko od każdego innego miejsca, jak tylko się da i to utrudnia wszelkie sprawy, ale tam gdzie są chęci jest i sposób. Mam niezwykle pozytywne wspomnienia z Polski - był to właściwie najlepszy moment tej trasy i od kilku lat pragniemy tam wrócić. To kwestia szansy - popytajcie swoich organizatorów i w miejscach, gdzie gra się koncerty! Polacy to jedni z najbardziej namiętnych i zagorzałych ludzi, dla jakich mieliśmy przyjemność grać i jakich mieliśmy okazję poznać, więc im szybciej wrócimy, tym lepiej. Dziękując za wywiad dla rockowego magazynu z Polski, życzę udanej kontynuacji rozpoczętego przed dziesięciu laty dzieła i powodzenia w wytyczaniu nowych, rockowych ścieżek. Dzięki, przyjemność po mojej stronie! Włodek Kucharek, Kinga Dombek, Paweł Gorgol
Foto: Caligula’s Horse
170
CALIGULA’S HORSE
życiu, a w trudnych czasach robieniu wszystkiego co w naszej mocy.
Pieśni o bohaterstwie W pierwszej chwili można dać się złapać, że Wolftooth to kolejna epic metalowa kapela ze Stanów. Sugeruje to tytuł, okładka i tematyka. Tymczasem Wolftooth to heavy doom siedzący jedną nogą w stonerze, a drugą w epic metalu. Nade wszystko jednak zaskakują wokale przywołujace na myśl raczej Ozzy'ego niż bitewne zawołania Omen czy Visigoth. O pomyśle na Wolftooth rozmawialiśmy z gitarzystą zespołu. HMP: Znacie się nawzajem od wielu lat, część z Was miała nawet małą przygodę z graniem w mniejszych death metalowych zespołach. Dlaczego tak późno zdecydowaliście się na założenie zespołu? Jeff Cole: Przez ostatnie 20 lat wszyscy działaliśmy w zespołach lokalnej sceny w Indianie. Przez lata każdy z każdym grał w jakiejś kapeli, z różnymi muzykami i w różnych konfiguracjach. Łatwo więc było podjąć decyzję o wspólnym jammowaniu, z czego wyszedł nam Wolftooth. Wszyscy kontytnuujemy granie od czasów, kiedy byliśmy dzieciakami.
melodii, a do tego kocha mitologię i historię. Na drugiej płycie tematyka mitologii nordyckiej wydaje się myślą przewodnią - jest nie tylko w tytule płyty, ale też na dwóch kawałkach, "The Lamentation of Frigg" i "Valhalla". Ponieważ to bardzo wyczerpany temat, na pewno zastanawialiście się jak do niego podejść, żeby nie kopiować innych zespołów. To naprawdę nie było trudne. Brzmimy odmiennie od kapel, które zazwyczaj zajmują się taką tematyką. Wydaje mi się, że możemy
Innym greckim, choć mniej mitycznym wątkiem jest "Molon Labe". Utwór pod tym tytułem to odniesienie do Leonidasa czy po prostu fascynacja tym pełnym odwagi i mocy zwrotem? Tak, z pewnością. Kawałek jest luźno oparty na bohaterskich czynach Spartan. Ale to też świadectwo uczciwego życia i uczciwej śmierci. To po prostu fajny kawałek o odwadze na polu bitwy. Któż tego nie lubi? (śmiech) Ostatni utwór na płycie jest zainspirowany historią braci Sullivan, który zginęli na statku Junaeu. Wasz tekst, podobnie jak pozos tałe teksty na Waszej płycie, po prostu opisuje pewne historie, bez oceniania ich. Tak sobie myślę, że komentarzem do wielu kawałków o ludziach ginących w bitwach "Juneau" czy "Molon Labe" jest intro i tytuł płyty. Frigg ich opłakuje, ale przecież i tak wszyscy pójdą do Walhalli. Doskonała teoria! Podoba mi się! Jak na żywo sprawdza się dwóch wokalistów? Śpiewający perkusiści z reguły mają
Poznałam Was dopiero przy drugiej płycie, "Valhalla". Kiedy tylko włączyłam muzykę, od razu nasunęło mi się skojarzenie, jakbym słuchała Visigoth lub Grand Magus z wokalem inspirowanym wokalem Ozzy'ego. Rzeczywiście te zespoły były dla Was inspiracją? Czy moje skojarzenie jest totalnie nietrafione? Niezupełnie. Myślę, że Chris, nasz wokalista i zarazem gitarzysta czerpie z inspiracji zakorzenionych w klasycznym heavy metalu. To był nasz punkt wyjścia, gdy byliśmy nastolatkami - takie zespoły jak Iron Maiden, Black Sabbath czy Judas Priest. Jestem fanem zarówno Grand Magus, jak i Visigoth czy Ozzy'ego, Powiedziałbym nawet, że Ozzy miał na mnie największy wpływ, zwyczajnie dlatego, że jestem jego fanem od lat dziecięcych. Kiedy włączyłam pierwszą płytę, "Wolftooth" zorientowałam się, że pierwotnie Wasza muzyka była dużo bliższa klasyczne mu doom i stoner metalowi (i pewnie dlatego jej nie znałam). Co sprawiło, że Wolftooth skręcił mocniej w kierunku heavy metalu? Wydaje mi się, że był to dla nas naturalny rozwój. Tak naprawdę nie staraliśmy się być bardziej metalowymi. Chcieliśmy jednak, żeby "Valhalla" brzmiała inaczej niż nasz debiut. Z produkcją włącznie. Bezspornie kochamy NWoBHM, ono zawsze będzie wchodziło w skład naszego brzmienia. Chyba to mnie najbardziej inspiruje, jeśli chodzi o muzykę. Widzisz, a zastanawiałam się, czy zmiana kierunku muzycznego nie była podyktowana pomysłem na tematykę mitologiczną. W świecie heavy metalu tematyka mitologii nordyckiej jest bardzo popularna. Pisząc płytę "Valhalla", co pojawiło się pierwsze? Mitologiczne teksty czy bardziej klasycznie heavymetalowa muzyka? U nas zawsze najpierw jest muzyka, a potem teksty. Muzyka inspiruje tematykę tekstów, którą wymyśla Chris. Ma świetnie wyczucie
Foto: Wolftooth
zaprezentować to za pomocą naszego brzmienia. Czy tytuł płyty jest też wspólnym mianownikiem utworów na płycie? Kilka kawałków opowiada o bohaterskich czynach lub śmierci na polu bitwy... Tak, kilka kawałków na pewno ma wspólny mianownik. Pisanie numerów o bitwach i bohaterstwie sprawia nam przyjemność. Niektóre z nich można interpretować również jako utwory o wewnętrznej walce, pokonywaniu trudności i przeszkód, które napotykamy w życiu. Poza mitologią nordycką pojawia się też wątek mitologio greckiej. Co Was zainspirowało do napisania kawałka o kreaturach, które niszczyły statki? Cóż, to działka Chrisa, ale dodam, że "Scylla and Charybdis" jest nie tylko o poemacie, ale także o stawaniu przed trudnymi wyborami w
problem z widocznością na koncertach. Głównym wokalistą jest Chris, a Johnny robi tylko chórki. Johnny od lat śpiewa i gra na perkusji. Na żywo nie ma z tym problemu, bo głównym wokalistą jest Chris. Rola Johnny' ego to dodawanie smaczków do tego, co śpiewa Chris. Na Waszym fanpage'u zamieszczanie filmi ki z nałożonym efektem taśmy VHS. Skąd taki retro pomysł? To wszystko sprawka Johnny'ego. Wszyscy jesteśmy dziećmi lat 80. I czerpiemy z tego okresu inspiracje, które wydaje mi się, bardzo do nas pasują. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
WOLFTOOTH
171
Nagrałbym "Phantom Of The Opera" po swojemu Dennisa Strattona chyba żadnemu z naszych czytelników specjalnie przedstawiać nie trzeba. Tak, to ten co grał na pierwszym albumie Iron Maiden. Ale po odejściu z tego zespołu w roku 1981 jego kariera muzyczna wcale się nie skończyła, chociaż co by nie mówić, wszystko co robił potem i tak pozostaje w cieniu debiutu Iron Maiden. Nie mniej jednak Dennis wydaje się nic sobie z tego faktu nie robić. Gra to co lubi i ma z tego kupę radości. Obecnie jego głównym projektem jest Lionheart. Zespół powstały jeszcze w latach 80-tych, a obecnie przeżywający swe odrodzenie. HMP: Witaj. Od ponad czterdziestu lat grasz w różnych zespołach, jednak nie jest chyba dla nikogo dziwne, że najbardziej jesteś znany jako gitarzysta pierwszego składu Iron Maden. Składu, który nagrał kultowy dziś debiutancki album tej formacji. Dennis Stratton: Cześć. Tu Dennis. Przede wszystkim chciałbym Wam wszystkim podziękować za wsparcie. Przechodząc jednak do pierwszego pytania, zacząłem grać w Maiden gdzieś w roku 1976-77. Iron Maiden jest zespołem, który miał ogromny wpływ nie tylko na scenę metalową, ale całą współczesną popkulturę. Steve Harris, Dave Murray i Paul Di'Anno byli wówczas jedynymi członkami grupy, zatem zapytali mnie, czy bym do nich nie dołączył, gdyż miałem pewne doświadczenie zarówno jeśli chodzi o pracę w studio, jak i granie koncertów. Miałem doświadczenie również w grze na dwie gitary, a wówczas jedynym gitarzystą Maidenów był Dave, a Steve'owi zależało bardzo na drugim gitarzyście, by mieć pełniejsze brzmienie. Graliśmy wówczas bez perkusisty. Nie były to dla nas łatwe czasy, ponieważ musieliśmy się na wielu rzeczach koncentrować jednocześnie. Aż w końcu nadszedł czas by wejść do studia. Wytwórnia dała nam bardzo mało czasu na nagranie, więc musieliśmy się z tym sprężać jak w ukropie. Plus tej sytuacji był taki, że grywaliśmy wszystkie te utwory wiele razy i mieliśmy je właściwie w jednym palcu. W artykule na temat historii Iron Maiden, który ukazał się w jednym z polskich maga zynów muzycznych przeczytałem, że zostałeś wykluczony z zespołu po tym, jak chciałeś przerobić "Phantom Of The Opera" na utwór w stylu Queen. Nie spodobało się to ponoć Steve'owi Harrisowi, który dbał o heavy metalowy wizerunek grupy. Czy to
prawda? Nie. Autor tego artykułu trochę przeinaczył fakty. To nie do końca było tak. Podczas nagrywania pierwszego albumu sporo czasu spędzałem sam na sam w studio z naszym ówczesnym inżynierem dźwięku. Chciałem, żeby moje partie oraz gitarowe harmonie brzmiały naprawdę perfekcyjnie. Pewnego popołudnia pracowałem w studio na własną rękę i razem z inżynierem trochę pobawiliśmy się kawałkiem "Phantom Of The Opera". Poprawiliśmy brzmienie harmonii gitarowych, dodaliśmy więcej wokali itp. Miałem pomysł, by dać tam trochę więcej gitar. Poza tym to zakończenie wydawało mi się jakieś takie nijakie. Paul kończy śpiewać i nagle wszystko cichnie. Przyłapał nas wtedy Rod Smallwood, słyszał efekty naszej pracy i zapytał "co wy tu do cholery odwalacie?!" Po przesłuchaniu stwierdził "dajcie sobie spokój, to brzmi jak Queen". Prawdą jest, że chętnie nagrałbym "Phantom Of The Opera" po swojemu. Bardziej przestrzennie i symfonicznie. Może w stylu Queen, może w stylu Nightwish… Tak, żeby ten utwór brzmiał, jak moim brzmieć powinien, by wykrzesać cały swój potencjał. Czy kiedyś się na to odważę? Tego na tą chwilę nie wiem. Według niektórych źródeł w połowie lat 90tych podjąłeś współpracę z Paulem Di' Anno. Chcieliście stworzyć coś nowego, czy odtwarzać wczesne utwory Maiden na sce nie? Jeżeli chodzi o późniejszą współprace z Paulem to miała ona miejsce w ramach grupy Praying Mantis. Nagraliśmy razem album "Live At Last" w 1990 roku. Nagranie tej koncertówki uważam za naprawdę świetny pomysł. Ale pewnie słyszałeś jaki jest Paul i kontynuacja współpracy z nim wydawała się czymś niemożliwym. Ja osobiście byłem członkiem Praying Mantis aż do 2005-ego
roku. To dla mnie naprawdę wspaniałe doświadczenie, przepiękne 15 lat. Uwielbiam Praying Mantis. Ich styl bardzo przypomina to, co robię w Lionheart. Mnóstwo harmonii gitarowych, mnóstwo świetnych partii wokalnych. To jest coś co naprawdę lubię. W sumie rozmawiając z Tobą ciężko uniknąć tematu Iron Maiden. Chyba wszyscy w wywiadach poruszają ten wątek. Nie denerwuje Cię to czasem? Nie, wcale nie mam takich odczuć. Szczerze mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadza. Rzeczywiście motyw Iron Maiden pojawia się praktycznie w każdym wywiadzie. Nieważne czy to dla mediów japońskich, europejskich czy amerykańskich. Nie ma się tu co dziwić, ponieważ jestem oryginalnym gitarzystą tej grupy, członkiem jej oryginalnego składu. Jestem z tego cholernie dumny. Jestem też dumny z tego, że album, przy nagraniu którego brałem udział, przetrwał próbę czasu. Bardzo chętnie o tym rozmawiam przy każdej nadarzającej się okazji. Nieco dłuższy epizod zaliczyłeś w innej legendzie, o której sam zresztą wspomniałeś mianowicie Praying Mantis. Jak się zaczęła Twoja przygoda z tamtą kapelą i dlaczego zdecydowałeś się ją zakończyć? Lionheart ruszył w trasę po Ameryce w 1984 roku po wydaniu albumu "Hot Tonight". Niestety poprzez złe i nieudolne zarządzanie nie udało się nam zdobyć jakiejś znaczącej rozpoznawalności. Mniej więcej w 1987r. stwierdziliśmy, że nie ma większego sensu dalej się w to bawić. Mniej więcej około 1989 roku zadzwonił do mnie Chris Troy z Praying Mantis i spytał, czy nie chciałbym wziąć udziału w ich jubileuszowym koncercie. Nie przypuszczałem wówczas, że w konsekwencji zmieni się to w przygodę, która będzie trwać kolejnych 15 lat. Mniej więcej w roku 2005 firma fonograficzna, która wydawała albumy Praying Mantis przestala istnieć i zostaliśmy na lodzie. Nastąpiła stagnacja. Zespół przestał nagrywać, przestał grać na żywo, więc uznałem, że nie ma tam dla mnie miejsca. NWOBHM to scena, która powstała na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Czy wracając pamięcią do tamtych czasów, już wów czas czułeś, że jesteś częścią czegoś, co trwale zapisze się w historii muzyki rockowej? Była to przede wszystkim dobra odpowiedź na ruch punkowy. Często zespoły NWOB HM były zakładane przez gości bez grosza Foto: Henrik Hildebrandt
172
LIONHEART
przy duszy. Iron Maiden był jednym z głównych prekursorów tego gatunku, jeśli można to w ten sposób nazwać. Stworzyliśmy nową energię zostawiając z tyłu całą punkową scenę. W końcu zainteresowała się nami taka wytwórnia jak EMI, a to już coś znaczyło. Głównym tematem naszej rozmowy miała być działalność grupy Lionheart, którą również już zdążyłeś tu przywołać. Powołałeś ją do życia zaraz po tym jak opuściłeś Iron Maiden. Ciężko było Ci zebrać odpowiedni skład? Nie, nie było to wcale trudne. Jess Cox właśnie opuścił Tygers Of Pan Tang, ja właśnie opuściłem Iron Maiden, więc świetnie żeśmy się w tym wszystkim zgrali. Jednak nasza współpraca nie trwała długo, gdyż jego głos kompletnie nie pasował do konwencji obranej prze Lionheart. Znalezienie odpowiedniego wokalisty było więc kolejnym krokiem, który musieliśmy podjąć. Próbowaliśmy kilku gości aż trafiliśmy na Reubena Archera. W sumie zebranie pełnego składu zajęło nam ok. 3-4 lat. I były to lata naprawdę intensywnej pracy. Udało nam się wydać album, ale z powodu kiepskiego management nie było nam dane ruszyć w trasę. Obecnie w Lionheart gra czterech oryginal nych członków tej grupy. Czy przez te długie lata przerwy utrzymywaliście ze sobą stały kontakt? Tak. Przez ten okres każdy z nas kontynuował działalność muzyczną w różnych zespołach. Zrestą co zabawne nawet teraz każdy gra przynajmniej w jednym innym zespole. Lionheart to mój projekt, którego jestem liderem i dla mnie to on jest nadrzędny.
rozumiem coś dobrego, co niespodziewanie przychodzi w sytuacji, która wydaje się beznadziejna. Coś, co nagle pozwala Ci się wydostać z gówna. Cudem dla nas jest poniekąd wydanie tej płyty w tych warunkach. Niektóre teksty, np. "Planet Earth" można odnieść do tego całego wariactwa, które przyszło nam przeżyć, ale powstały one wcześniej i mają o wiele szersze znaczenie. Kiedy w ogóle zaczęliście pisać muzykę na ten album? Zaczęliśmy go tworzyć dwa lata temu. Mniej więcej tyle czasu zajęło nam doprowadzenie wszystkiego do szczęśliwego finału. Podczas słuchania albumu szczególne wrażenie robi nagromadze nie różnych chórków. Nagraliście je sami czy może korzystaliście z usług dodatkowych okalistów? Wszystkie partie wokalne są nagrane przez nas. W "Still It Rains On Planeth Earth" możesz znaleźć pewne sample zaczerpnięte ze znanego musicalu. To akurat był pomysł Steve'a, który spotkał się z naszą aprobatą. Zwróciłem szczególną uwagę na kawałek "Outlaws of The Western World". Kim są owi wyjęci spod prawa? To pytanie bardziej do Lee niż do mnie (śmiech), ale mimo wszystko spróbuję odpowiedzieć. Jest to generalnie kawałek, przynajmniej tak mi się wydaje o ludziach żyjących na pustkowiu. Są oni częścią zachodniego świata, ale z pewnych powodów nie mogą korzystać w pełni z jego dóbr. Hm… wiesz co? Jak chcesz bardziej rozkminiać teksty, to może się umów na osobny wywiad z Lee. Da się załatwić (śmiech).
Nowym nabytkiem w Waszych szeregach jest za to wokalista Lee Small. W jaki sposób został on członkiem Lionheart? Gdy zdecydowaliśmy się reaktywować, chcieliśmy od razu zagrać przynajmniej kilka koncertów. W tym miejscu pojawiło się pytanie kto będzie wokalistą. Doświadczenie nas nauczyło by w tej kwestii nie podejmować zbyt pochopnych decyzji. Potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie rozumiał nasz styl, a jego warunki głosowe pozwolą mu się do niego dostosować. Kogoś, kto ma naprawdę mocny głos i nie bałby się wysokich partii. Kogoś jak Ronnie James Dio albo Bruce Dickinson (śmiech). Wypróbowaliśmy kilku wokalistów. Lee wydawał się wręcz idealny do naszego zespołu, zatem dostał angaż od razu. Poza tym, że jest świetnym wokalistą ma jeszcze jeden talent. Pisze także mądre i głębokie teksty. To nasz kolejny atut.
Album kończy wspominany już przez Ciebie przepiękny "Still It Rains On Planeth Earth". Co Was tknęło do napisania tak kli matycznego utworu. To znowu pytanie nie do mnie (śmiech). Ale masz rację. To piękny i wyjątkowy utwór. Kiedy go słucham naprawdę cieszę się, że udało nam się zdążyć ze wszystkim przed lockdownem. O czym to jest? Myślę, że ten tekst jest na tyle wieloznaczny i metaforyczny, że każdy mu przypisze inne znaczenie. A jeśli chcesz wiedzieć, co faktycznie poeta miał na myśli, to po raz drugi odsyłam do Lee (śmiech).
Wasz najnowszy album nosi tytuł "The Reality of Miracles". Czy zatem wierzysz, że w naszym życiu mogą mieć miejsce cuda? Dobre pytanie! Co do tytułu, to jeśli posłuchasz uważnie tego albumu, wsłuchasz się w teksty, to dostrzeżesz co dokładnie mieliśmy na myśli. Spójrz na to, co się działo na świecie w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Coś, z czym nikt z nas w ciągu całego swojego życia nie musiał się mierzyć. Gdybyśmy zwlekali z dokończeniem tego albumu, prawdopodobnie z powodu lockdownu do dziś nie byłby gotowy. Każdy z nas w momencie ogłoszenia wszystkich ograniczeń przebywał w zupełnie innej części globu. Osobiście poprzez cuda
Słuchając "The Reality of Miracles" mam wrażenie, że niektóre z tych numerów mogłyby być prawdziwymi hitami w latach 80tych. Chyba intuicja mnie nie myli, że to właśnie ten okres uważasz za najlepszy w historii muzyki rockowej. Tak. Szczególnie w Ameryce. Mam tu na myśli klimaty AOR. Popatrz na kapele typu Bon Jovi itp. Jednak pamiętajmy, że historia zatacza koło. Lata 80-te to okres długich natapirowanych włosów, melodyjnego grania pokroju wspomnianej już ekipy z New Jersey czy szwedzkiego Europe. Później gdzieś to się zatraciło. Dla mnie muzyka tamtych czasów to przede wszystkim AOR. Widzę, że dzisiaj co-
raz więcej ludzi, zwłaszcza tych młodych do tego wraca. Lata 80-te to również rozwój cięższego grania, a konkretnie thrash metalu. Lubię kapele typu Metallica, jednak moje serce bije bardziej dla lżejszego i bardziej melodyjnego grania. Głównie tego rodem z USA. Jaki to odbiło wpływ na dzisiejszą muzykę? Posłuchaj sobie na przykład Within Temptation. To nie jest ciężki heavy metal. To nie ciężar jest głównym atutem tego zespołu. To właśnie melodie i harmonie czynią ich muzykę wyjątkową. Podobnie jak u wielu amerykańskich zespołów sprzed trzech dekad. Planujecie gdzieś wystąpić w najbliższym czasie na żywo, czy póki co wstrzymujecie się z tymi zamiarami? Nie mamy póki co żadnych konkretnych planów. Jeśli management nie zawiedzie, to może latem przyszłego roku uda się nam zagrać jakieś koncerty. Ale na razie zero konkretów. Jako młody chłopak trenowałeś piłkę nożną i to nie w byle jakim klubie, bo w West Ham United. Zastanawiałeś się może jakby wyglądało Twoje życie, gdyby zamiast kariery muzycznej wybrał sport? Nigdy nie byłem jakimś wybitnym talentem piłkarskim. Grałem jako nastolatek w młodzieżówce West Ham United. Właściwie w wieku szesnastu lat zakończyłem swą "karierę" piłkarską. Nigdy nie rozważałem kwestii aby zostać zawodowym piłkarzem. Wiesz, w tej części Londynu, w której mieszkałem młody chłopak miał do wyboru cztery drogi. Mianowicie trenować boks, kraść, grać w piłkę, albo gać na instrumencie. Myślę, że dobrze wybrałem. Miałem masę kumpli, którzy wybrali inaczej. Niektórzy przez długi czas oglądali przez to świat zza kratek. Dzięki za poświęcony czas. Również dziękuję. Drodzy czytelnicy Heavy Metal Pages. Być może starsi z Was pamiętają mnie z występu w Sopocie w 1990 lub w 1991. To było coś niesamowitego. Dziękuję za wsparcie dla Lionheart. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy! Bartek Kuczak
LIONHEART
173
Heavy metal w niepełnym wymiarze godzin Lubię gaduły, ale Ingo trochę przesadził. Niemniej warto przebrnąć przez te "epickie" wypowiedzi, bo niekiedy gitarzysta Headless Beast ciekawie mówi. Niemniej najważniejszy jest sam zespół i jego muzyka, której raczej tak łatwo nie uslyszycie, a to ze względu, że muzycy go tworzący wybrali taką a nie inną drogę. Przez co, nie jest tak łatwo na nich natrafić. A szkoda, bo ich oba albumy "Forced to Kill" i "Phantom Fury" zawierają dobry tradycyjny heavy metal, który może wielu sprawić radość. Także jak nie przebrniecie prez wywiad to koniecznie poszukajcie muzyki Headless Beast. Moim zdaniem warto! HMP: Headless Beast istnieje od roku 1999, to ponad 20 lat już minęło, a na koncie ma tylko dwa pełne albumy. W ten sposób nie zawojujecie sceny, nie mówiąc o zdobyciu wielu fanów. Z jakich powodów tak rzadko wydajecie swoje płyty? Ingo Neuber: Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta: od początku nie jest to zespół na cały etat, robimy to też bez wsparcia, więc zawsze zajmuje nam to trochę więcej czasu niż formacjom, które zajmują się muzyką na
napięcie poprzez całą jego długość i nie nudził się po czwartym utworze. To może być osiągnięte jedynie poprzez błyskotliwą aranżację, zmienne tonacje i tempa. Nasze kompozycje w dodatku mają różną strukturę. Wracając do sedna, heavy metal nie powstaje na skutek naciśnięcia guzika. Niektóre rzeczy po prostu same wylatują spod twojej dłoni, inne wymagają więcej czasu i inspiracji. Jak już wspomniałem, prowadzimy zespół w niepełnym wymiarze godzin. Wszyscy mamy
Foto: Headless Beast
pełen etat. Bywają też nie zaplanowane, ale niestety nieuniknione zmiany w składzie. Gdyby zależało to od nas, nowy album Headless Beast pojawiałby się co najmniej co trzy lata. Jednak różne czynniki wpływają na tworzenie nowego albumu. Najpierw, nowe kompozycje muszą zostać napisane. Ale to najmniejszy problem. Zawsze mamy wystarczająco dużo pomysłów. Ale to, co pochłania bardzo dużo czasu to selekcja odpowiednich gitarowych riiffów, melodii i refrenów, które pasowałyby do Headless Beast i jest to najważniejsze kryterium, w dodatku muszą wymiatać. W mojej opinii jest to też ważne przy kreowaniu dobrego nagrania, by mieć ogólny koncept, co do tonacji, tempa i stylu. Nasze albumy zawsze zawierają dwanaście utworów. Z tego powodu album musi być skomponowany w taki sposób, by utrzymywał określone
174
HEADLESS BEAST
długi i męczący dzień w pracy, więc jedynie wieczory, noce czy weekendy pozostają nam na tworzenie nowej muzyki. Ale nawet wtedy często ma się inne zobowiązania. To ważne, by nie zaniedbywać swojego otoczenia na rzecz heavy metalu. Mamy też żony, dziewczyny, przyjaciół, rodziny. Do tego sami jesteśmy fanami i często chodzimy na koncerty innych zespołów. Następny istotny punkt to czas. Jak wspomniałem zawsze są zmiany w składzie, przez co dużo czasu zajmuje nam wzajemne zaznajomienie się. Głównie mieliśmy zmiany na stanowisku wokalisty, co też kosztowało nas duzo czasu. Jeśli spojrzysz na line-up od "Never Too Late", możesz zobaczyć, że nie było żadnych zmian oprócz tych, za mikrofonem. Jeżeli chodzi o nagranie płyty. Mieliśmy też zmianę w składzie pomiędzy płytami. Nasz wokalista, którego można usły-
szeć na "Never Too Late", zostawił nas krótko przed nagraniem studyjnego albumu "Forced to Kill", bo nie czuł się na siłach, co do nadchodzącej produkcji. Instrumenty nagraliśmy już na przełomie lat 2008/2009. Jednak by ukończyć nagrania musieliśmy poszukać nowego wokalisty. Znaleźliśmy go - Jürgena pod koniec 2009 roku. Jednakże on też wymagał odpowiedniego czasu na przygotowanie się do studia i dlatego mógł dokończyć nagrania dopiero w 2010 roku. Potem przyszedł mix i mastering, ukończenie grafiki do bookletu i potem ponowne zaprojektowanie głównej okładki. W ten sposób "Forced to Kill" nie mogło zostać wydane wcześniej niż przed styczniem 2011r. W roku 2012 z powodów zawodowych Jürgen nie miał już czasu dla zespołu. Potem mieliśmy godnego następcę wczasie występów na żywo, Dietera Kicka. Dużo z nim graliśmy. Jednak Dieter nie miał czasu na zaangażowanie się w realizację nowej płyty. Pierwsze utwory na "Phantom Fury" były już gotowe w roku 2014. Potem nastało pytanie, kto powinien zająć się nowymi tekstami. Z "Forced to Kill" było tak, że Jürgen Lugerth - przyjaciel i fan zespołu - napisał część tekstów. Resztą została napisana przeze mnie i naszego basistę. Teraz przy tworzeniu "Phantom Fury" ponownie zostaliśmy postawieni przed tym samym pytaniem. Jednak z racji, że teraz miałem możliwość napisania tekstów i zaaranżowania szkiców linii wokalnych jako gitarzysta, większość tekstów na obecnym albumie wyszła ode mnie. Kosztowało nas to dodatkowy czas poza instrumentalnymi aranżacjami utworów. Było to ważne dla mnie, by zaprojektować spójny, interesujący i bieżący koncept tekstowy, jak na "Forced to Kill". Jürgen Lugerth ponownie mnie wsparł i tak daliśmy radę stworzyć teksty bez wokalisty. W roku 2016 Jürgen ponownie był dostępny dla Headless Beast. Byl też moim ulubionym wokalistą, bo jego głos po prostu pasuje idealnie do naszych kompozycji. W 2016r. wszystko zostalo ukończone, z wyjątkiem solówek. W 2017r. nagrałem solówki w studio a Jürgen zaśpiewał teksty na nową płytę. Z racji, że nie byliśmy zadowoleni z pierwszego mixu w 2017 roku, pozwoliłem naszemu producentowi Vagelisowi Maranisowi zmiksować i zmasteringować album ponownie w 2018 roku. Oczywiście to spowodowało też opóźnienie, bo studio nie było od razu dostępne, ale dla nas było to warte. Dobrze, że zmiksowaliśmy go jeszcze raz, w przeciwnym wypadku nie miałby brzmienia jakie ma obecnie. Po tym zdecydowaliśmy się wdrożyć nowy koncept sprzedaży. Dotychczas pracowaliśmy z zamówieniami pocztowymi i mieliśmy też kontrakty z wybranymi dystrybutorami. Od początku sami zajmowaliśmy się sprzedażą, co też okazało się być dobrą decyzją. Jesteśmy niezależni, mamy pełne prawa oraz kontrolę nad naszymi utworamii i najważniejsze, że przychody ze sprzedaży zostają z nami. To umożliwia nam pokryć koszty studia i produkcji albumu. Większość grup, która gra w naszej lidze i ma kontrakt płytowy zazwyczaj płaci dodatkowo, poza tym musiała pozbyć się wszystkich praw i nie ma żadnej kontroli nad swoimi kompozycjami. W dodatku grupy, które wybierają tą ścieżkę nie mają takiej samej artystycznej wolności jak my i wytwórnie wpływają na ich kompozycje oraz projekty konceptów. To coś, czego nigdy nie
chciałem. Możemy robić to, co chcemy i nie jesteśmy przywiązani do nikogo. To jest wolność! Zebranie wszystkiego razem i zawarcie kontraktów również zajęło dużo czasu. Musisz zaznajomić się z wieloma prawnymi sprawami i też zrozumieć biznes. Właściwie zajmuję się sprawami, którymi zazwyczaj zajmują się ludzie od sprzedaży w wytwórni. To także obejmuje promocję i tłoczenie. Też zajmuje to sporo czasu. Tak to są wszystkie powody, dla których wydanie nowego albumu zajmuje nam więcej czasu niż innym grupom. Myślę, że to zrozumiałe dla każdego. Jest to na tyle dziwne, bo wasza muzyka jest konkretna, świetnie wymyślona, wyśmienicie zagrana, brzmi świeżo oraz wpada w ucho. Wiele zespołów z gorszymi pomysłami z powodzeniem od lat prosperuje na scenie. Czego Wam zabrakło aby zaistnieć na tej scenie, nie mówcie, że tylko szczęścia... Zgadza się. Z naszymi płytami i muzyką nie musimy wstydzić się przed nikim. Oczy-wiście, trochę szczęścia też jest tego częścią, ale przede wszystkim był to zawsze problem czasowy, bo jak już wspomniałem, zespół to dla nas jedynie hobby i nie zarabiamy nim na życie. By zrobić progres, tak jak było to sformuowane w twoim pytaniu, nie można prowadzić zespołu w niepełnym wymiarze godzin, ale przejść na profesjonalny tryb. Jednakże, oznacza to, że zmieniasz bezpieczeństwo stabilnej i dobrze płatnej pracy na ryzyko ewentualnego skończenia na ulicy. Myślę, że 30 czy 40 lat temu było łatwiej, bo były to inne czasy i większe prawdopodobieństwo na ustawienie się. Zespoły popularne dzisiaj zrobiły to wiele lat temu. To działa jedynie w przypadku młodych zespołów, jeśli są one sponsorowane, czy to przez ich rodziców, czy w inny sposób. Nie chodzi tu o potencjał czy muzykę, ale o ekonomiczne powody. Muzycznie bezpośrednio nawiązujecie do dokonań Judas Priest i ogólnie brytyjskiego grania z pod znaku NWOBHM, ale jest też klimat niemieckiego grania, coś w rodza ju dokonań Accept, U.D.O. czy Stormwarrior. Jakie faktyczne są wasze inspiracje? Zespoły jak Accept, Judas Priest i AC/DC są oczywiście ogromnymi inspiracjami w naszej muzyce. Nasz wokalista jest pod dużym wpływem Ronniego Jamesa Dio i Steve'a Lee z Gotthard. To były zespoły, które wymiatały. Jest wiele aktów, które technicznie są idealne, ale brakuje im wymiatającego elementu. Potem są zespoły, które docierają do sedna i po prostu wymiatają. To są nasze wpływy. Moją muzyczną inspiracją jest głównie hard rock i heavy metalowe zespoły z lat 80. Zwłaszcza angielskie zespoły z ery NW OBHM, czy klasyczni przedstawiciele Teutonic Steel. To, co ma na mnie mniejszy wpływ to amerykańskie formacje. Bardzo lubię to, że europejskie kapele kładą większy nacisk na czyste struktury utworów i chwytliwe refreny. Amerykańskie zespoły są czasami zbyt techniczne i zagmatwane. Nie staracie się na nowo wymyśleć koła, gracie według przyjętych zasad w trady cyjnym heavy metalu. Wasze kompozycje są typowe z wyraźnym wykorzystaniem zwrotek, refrenów, bridge'u, itd. Sama muzyka
Foto: Headless Beast
jest w sumie też prosta. Za to każdy z utworów ma swój indywidualny atrakcyjny i cięty riff, wyśmienitą melodię oraz konkretne i intrygujące solo. W czym tkwi sekret waszego pomysłu na muzykę? Jestem wciąż bardzo old schoolowy jeżeli chodzi o proces tworzenia nowych kompozycji. Gitarowy riff jest dla mnie dobry, jeśli wymiata. Innym słowami, gdy gram riff, moja głowa i stopa muszą się bujać a w mojej głowie musi być uczucie agresji, rebelii i rock'nrolla. Jeśli tak nie jest, riff nie jest dobry. Kawałki Headless Beast są tworzone przez wewnętrzne przekonanie, a nie przez rozum. Nie jesteśmy technicznym zespołem, ale wciąż pozostajemy w tradycji tego, czym heavy metal był na początku ery NWOBHM. To oznacza, że chcę używać moich gitarowych riffów, by przekazywać złość, agresję i rebelię, które poruszają również mną. Kiedy to osiągam, wciąż ważne jest, by dla utworu znaleźć chwytliwy i uderzający refren. Myślę, że to istotne, gdy słuchacz słyszy refren i wie jaki tytuł ma kawałek i jak leci sam refren. To zawsze sprawia mi kłopot, gdy słucham utworów innych zespołów, gdzie najpierw trzeba szukać prawdziwego refrenu i tytułu. W mojej opinii musisz przejść do sedna sprawy w refrenie. Muzycznie krąży to też wokół riffów i zwrotek. Całość jest poźniej dopracowana jedną czy dwiema melodycznymi solówkami. Ważne jest dla mnie, by kompozycja miała wyrażny główny temat. To jego ważna atrakcja muzyczna, można powiedzieć. Aranżacja może być udekorowana poprzez intro czy outro i odpowiednie środkowe części. To była mała wyprawa w głąb procesu tworzenia kompozycji. Chciałbym powiedzieć, że jeśli obchodzisz się odpowiednio z tematem, jest to dość czasochłonne, by znaleźć odpowiednią kompozycję. Moje przekonanie jest takie, że każdy kawałek może funkcjonować samodzielnie i jest od razu rozpoznawalny poprzez intro czy riffy. By to osiągnąć, musisz ciągle nad nim pracować. Riffy i części utworu wyrzucasz albo ponownie dokładasz, aż powstanie spójne brzmienie. W dodatku możesz zawsze włączyć nowe wpływy i techniki gry, by uniknąć powtarzalności.
fana tradycyjnego heavy metalu porywa i uwodzi... Gramy klasyczny heavy metal, taki jak był zdefiniowany w latach 80. Z uderzającymi gitarowymi riffami, chwytliwymi refrenami i melodjnymi solówkami. Nie ma wielu grup, które grają ten rodzaj muzyki. Wszyscy lubimy heavy metal z lat 80. i zawsze pozostaliśmy wierni temu stylowi, nawet w czasach, gdy ten rodzaj muzyki był kompletnie zapomniany. Gdy przyszło do pisania muzyki, nie byliśmy pod wpływem żadnych trendów i nie przywiązywaliśmy uwagi do tego, co jest w modzie, a co nie jest. W naszej muzyce możesz usłyszeć rock'n'roll, rebelię i brud ulicy. Wszyscy dorastaliśmy w zwykłych warunkach i nic nie było nam dane. Wyraża się to również w pisaniu utworów. Kawałki Headless Beast muszą cię ruszyć. Tylko wtedy, gdy głowa zaczyna się kiwać a stopa przytupuje i czujesz bunt, jest naprawdę dobra. Jednakże staramy się zaoferować naszym słuchaczom określony muzyczny i tekstowy poziom. To odróżnia nas od wielu obecnie odnoszących sukcesy grup, które nie mają znaczenia. Przez kilka lat już rozprzestrzenia się trend sztucznie nadmuchanego pop metalu, który brzmi jak muzyka pop. Nadaje się to tylko do celów rozrywkowych i imprezowych. Muzyka jest płaska i łatwa do skonsumowania, ale nie ma już tego buntowniczego elementu, który charakteryzuje oryginalny heavy metal. Heavy metal był pierwotnie ruchem przeciwko mieszczaństwu i establishmentowi. Wiele grup zagubiło ten sens, lub muzycy przeszli do środowiska, które jest dalekie od rzeczywistości. Jest to odzwierciedlo-
Mimo prostoty wasze kawałki szybko wpadają w ucho, głowa sama chodzi, a na nóżka przytupuje. Po prostu mają coś, co każdego
HEADLESS BEAST
175
ne w nieistotnych tekstach tych grup. Headless Beast zapewnia, że nie daje ludziom śmieci, tylko łączy ciężką muzykę ze znaczącymi i prawdziwymi konceptami z życia, co powinno zainspirować słuchacza do myślenia. Dla waszej muzyki charakterystyczny jest też głos Jürgena Witzlera, jest mocny, szorstki ale Jürgen potrafi zaśpiewać również wysoko oraz subtelnie... Oj, potrafi! Choć gracie tradycyjny heavy metal to nie staracie się na siłę brzmieć oldschoolowo, po prostu korzystacie z tego co współczesne studio wam daje. Z jakich powodów uważacie, że takie podejście do nagrywania jest lepsze? Myślę, że to podejście jest najlepsze, bo łączy ono dwie sprawy - tradycję i nowoczesność. Nasze komponowanie kawałków jest klasyczne, ale to nie oznacza, że nasze brzmienie musi być staroświeckie. Są zespoły, które tak robią. Piszą klasycznie, ale również nagrywają
nowa. Były to produkcje, o których mówiono, że brzmią jak plastik. We wczesnych latach 2000, wiele nowych zespołów metalowych celowo próbowało brzmieć w ten sposób, ale to była przelotna moda. Headless Beast zawsze działał niezależnie od wszelkich fanaberii czy trendów, oczywiście, coś takiego nie odnosi się też do naszego brzmienia. Staramy się nagrywać klasyczny heavy metal - wolny od trendów - w jego współczesnym brzmieniu. Poprzez współczesy mamy na myśli, że używamy nowoczesnej technologii, by stworzyć jak najlepsze nagranie klasycznych instrumentów. Potem jest ta czysta i pełna energii produkcja, która jest transparentna, byś mógł usłyszeć każdy instrument i wokale. Jednym z sekretów takiego nagrywania jest to, że masz doświadczonego i zdolnego faceta za konsolą, który zna się odpowiednio na technologii. "Forced To Kill" i "Phantom Fury" dzieli dziewięć lat różnicy, lecz w muzyce czy strukturach utworów nie wyczuwa się różnicy,
wszym wydawnictwem pod nazwą Headless Beast. Nagraliśmy ją w małym studiu blisko naszego rodzinnego miasta Ulm. Wtedy sami przeprowadziliśmy cały proces produkcji i zatrudniliśmy tylko inżyniera dźwięku do nagrań. EPka ta zawiera sześć utworów, wszystkie to oryginalne kompozycje. Od początku graliśmy nasze własne kompozycje, bo nie chcieliśmy robić coverów i mieliśmy wystarczająco pomysłów na swoje kawałki. Są one miksem hard rocka i heavy metalu, co wynika oczywiście z różnych muzycznych inspiracji członków zespołu. Na EPce "Never to Late" śpiewa nasz wcześniejszy wokalista Chris, który w przeciwieństwie do jego następcy, miał ostrzejszy głos. Więc Chris był bardziej rock'n'rollowym wokalistą, ale nie metalowym piosenkarzem. Jako kontrast podam, że nasz perkusista wtedy był zagorzałym fanem powermetalu. W tamtym czasie nie znaleźliśmy jeszcze naszego stylu. W kompozycjach wszystko działo się bardziej lub mniej na wyczucie. Wtedy nie przejmowałem się tak naprawdę różnorodnością tonacji i temp. Co do solówek, były one znacznie bardziej melodyjne i chwytliwe niż w późniejszych nagraniach. Wszystko było proste i na widoku. Ale te kawałki wciąż fajnie się gra. "Born in Darkness" nadal jest integalną częścią naszej setlisty. Jest to już wydawnictwo niedostępne. Macie w planach jego reedycję? To prawda. Latem 2019 roku sprzedałem ostatnie kopie "Never to Late". To była już druga edycja tej EPki. Co ciekawe, po wydaniu naszego albumu "Forced to Kill" sprzedaliśmy więcej kopii "Never to Late" niż wcześniej. To dlatego, że wiele fanów kupiło EPkę przy okazji zakupu albumu "Forced to Kill". Zauważyłem podobne zachowanie po wydaniu "Phantom Fury". Sprzedaż "Forced to Kill" również wzrosła. Na ten moment nie planuję trzeciej edycji "Never to Late". To znaczy, że każdy kto posiada kopię, ma szansę na to, że posiada bardzo poszukiwany kolekcjonerski produkt!
Foto: Headless Beast
w klasyczny sposób, używając technik sprzed 30 lub 40 lat. Jednakże w mojej opinii te produkcje brzmią starodawnie. Brak im presji, transparentności siły, którą nagranie heavy metalowe musi obecnie mieć, by się wyróżnić. Ale nie ma to nic wspólnego z użytym sprzętem. My również używamy tradycyjnego sprzętu. Na przykład, nagrałem gitary klasycznymi modelami Gibsona. Dokładniej mówiąc, za pomocą Gibsona Les Paul, bo ma dużo mocy wynikającej z jego natury, Natomiast solówki nagrałem za pomocą Gibsona SG. Wzmacniacz, którego użyłem to Engl Savage 120 z 1990 roku. To bardzo tradycyjny i klasyczny sprzęt. Ale do nagrania dźwięku z głośników wzmacniacza użyliśmy supernowoczesnych mikrofonów. Jeden do wyższych, drugi do średnich i jeden do basu. Inne technologie z miksera były również nowoczesne. Nagrywaliśmy też w Pro Tools, oczywiście, bo jeśli chciałeś nagrać produkcję, która zawiera 12 utworów używając tradycyjnego magnetofonu szpulowego, nie byłeś w stanie już za nią zapłacić. W dodatku dzisiejsza technologia jest zaawansowana do tego stopnia, że różnica pomiędzy analogiem a cyfrówką (jak np w nagraniach z lat 1990) jest niesłyszalna. W tamtym czasie, ta technologia była wciąż dość
176
HEADLESS BEAST
tak jakby dzieliły je co najwyżej rok różnicy. Świadczy to o tym, że jesteście w pełnik ukształtowanymi muzykami z konkretnym spojrzeniem na heavy metal... "Phantom Fury" reprezentuje dalszy rozwój i kontynuację drogi, która była rozpoczęta na poprzednim albumie "Forced to Kill". Główną różnicą w porównaiu do poprzedniego wydania jest to, że struktury kawałków są bardziej zawiłe i złożone. Ale zawsze upewniałem się, żeby kawałki miały charakterystyczny gitarowy riff i dość chwytliwy refren. W dodatku gitarowe solówki stały się bardziej interesujące, dłuższe i bardziej metodyjne. Linię wokalne obejmują również szersze spektrum i stały się bardziej wymagające. Przy tempach i tonacjach zwróciłem też większą uwagę na różnorodność. Generalnie można powiedzieć, że "Phantom Fury" brzmi dojrzalej niż poprzedniczka. Moim celem było kontynuowanie kierunku "Forced to Kill", ale również pokazanie rozwoju naszej muzyki. Nic nie wiem na temat waszej debiutanckiej EPki "Never to Late", co możecie o niej powiedzieć? EPka "Never to Late" była naszym pier-
Macie świetnie wymyślony image, mam na myśli postać bezgłowego jeźdźca, takie gadżety zwracają uwagę w heavy metalowych kręgach i ułatwiają zdobycie popularności... By odpowiedzieć na to pytanie muszę zagłębić się nieco w historię zespołu. Do roku 2004 nazywaliśmy się Beasts of Bourbon. Krótko przed tym, jak chcieliśmy wydać naszą EPkę "Never Too Late", odkryliśmy, że w Australii działa już zespół o takiej samej nazwie. Grali oni przed The Rolling Stones i Pink Floyd, więc koniecznie musieliśmy nadać naszemu zespołowi nową nazwę. Z tego powodu usiedliśmy i zrobiliśmy burzę mózgów, której rezultatem było około stu dwudziestu sugerowanych nazw. Po zawężeniu ilości propozycji, wreszcie nazwa Headless Beast została wybrana jako nowa nazwa zespołu. Wszyscy wierzyliśmy, że nazwa jest dobra, bo z jednej strony słowo "Beast" było używane przez innych, a z drugiej strony było łatwe do skandowania na koncercie. Po raz pierwszy spotkałem się z historią bezgłowego jeźdźca, gdy obejrzałem film "Sleepy Hollow". Postać bezgłowego jeźdźca w filmie była idealną wizualizacją naszej nazwy. Od razu mnie to zelektryzowało. To dlatego od tamtego czasu bezgłowy jeździec jest na naszych okładkach.
Obie okładki wyglądają świetnie, opowiedz cie o ich autorach oraz o samych pomysłach na te okladki? To, co wyróżnia nas od innych grup to graficzny zamysł naszych ilustracji. W kontraście do większości zespołów, mamy prawdziwe, ręcznie malowane okładki, które zostały wykonane indywidualnie według naszych idei co do tematyki albumu i również istnieją jako prawdziwe akrylowe malowidła na płótnach o wymiarach 40 na 40. Specjalną cechą naszych szat graficznych jest to, że każda kompozycja jest odzwierciedlona w formie postaci, przedmiotów czy symboli na okładce. Tak było już z naszym albumem "Forced to Kill" i tak samo jest z "Phantom Fury". Centralny motyw naszych okładek to zawsze nasza maskotka, bezgłowy jeździec, który reprezentuje nazwę zespołu. Było to dla nas ważne, by nasze okładki miały bezpośrednie połączenie z zespołem i tekstami naszych kawałków. Bezgłowy jeździec pojawia się na okładce "Forced to Kill" po raz pierwszy. Z racji, że "Forced to Kill" to nasza debiutancka płyta, okładka powinna wyjaśniać nazwę Headless Beast. Bezgłowy jeździec jest teraz naszą maskotką i znajduje się na naszych obecnych koszulkach. W dodatku, wszyscy lubimy ręcznie malowane okładki z lat 80., jak te Iron Maiden. Zawsze fascynowało nas to, gdy słuchasz płyty czy winylu i możesz też spojrzeć na interesującą okładkę, gdzie zawsze możesz znaleźć nowe szczegóły. Naszym pierwszym wyborem był artysta Markus Vesper z Bremy, bo uważamy, że jego prace są świetne. Jest jednym z niewielu artystów, którzy wciąż tworzą ręcznie malowane okładki, które później istnieją jako prawdziwe malowidła na płótnach. Markus stworzył okładkę według moich pomysłów i specyfikacji. Było to dla mnie ważne, by zawartość utworów mogła być znaleziona na okładce. Markus zrobił świetną robotę. Markus jest wielkim fanem metalu i polubił też historię bezgłowego jeźdźca i od razu entuzjastycznie przyjął mój koncept. Okładka "Forced to Kill" jest monochromatyczna, czarno-czerwona. Co jest powodem, że jest tak ciemna? Czerwony to jedyny kolor, jaki był użyty. Ale to jest właśnie interesujące. W tamtym czasie nie było żadnego innego zespołu, który użył okładki w tych kolorach. Wyróżnia się z tłumu i ma wysoką wartość jeśli chodzi o rozpoznawalności. Pasuje ró-
Foto: Headless Beast
wnież idealnie do naszego stylu muzycznego. Bo przecież jakie inne kolory niż czerwony i czarny pasują lepiej do heavy metalowego zespołu? Bezgłowy jeździec otrzymał aktualizację na okładce "Phantom Fury". Stał się bardziej nowoczesny w zgodzie z tematem albumu i ma elementy cyborga. Dodatkowo nie jest już kontrolowany przez wiedźmę z jego odciętą czaszką, ale poprzez bezprzewodową transmisję danych. Kolor okladki "Phantom Fury" jest ponownie monochromatyczny, ale tym razem w kolorze niebieskim i żółtym. Jednym wyjątkem jest świecący na zielono smartphone małego chłopca na tylnej okładce. Podkreśla to, że jesteśmy komtrolowani zdalnie przez nasze smartphony. Ta scena jest wizualnie powiązana z kawałkiem "Virtual Abyss". Bezrozumna ludzkość ponownie uderza niemiłosiernie w innych tematach przedstawionych na "Phantom Fury". Dlatego bezgłowa bestia czy bezgłowy jeździec jest wciąż aktualnym i idealnym symbolem dla rzeczy, które dziś nas poruszają, a także pomagają nam określić naszą przyszłość. Ludzkość nadal zachowuje się nierozumnie. Jak w kompozycji "Headless Beast": żniwiarz zbiera swój plon! Czy wasze teksty dotyczą również bezpo-
średnio jeźdźca bez głowy i podobnych tematów? Temat historii bezgłowego jeźdźca jest przedstawiony w dwóch utworach na "Forced to Kill". To z jednej strony kawałek "Black Rider", który opisuje niebezpieczeństwo płynące z bezgłowego jeźdźca, a z drugiej strony tytułowy utwór "Forced to Kill". Tekst "Forced to Kill" opowiada o fakcie, że bezgłowy jeździec działa zdalnie i jest zmuszony każdej nocy jechać, by obcinać głowy złym ludziom. By zrozumieć tekstową zawartość tych dwóch kawałków, powinieneś obejrzeć film "Sleepy Hollow". Wtedy zrozumiesz o czym jest mowa i jak idealnie ta postać wizualizuje Headless Beast. Co ciekawe, historia bezgłowego jeźdźca jest również najstarszą baśnią w Stanach Zjednoczonych, którą irlandcy imigranci przynieśli do Ameryki w XVII wieku. Dlatego ta historia jest tam bardzo rozpowszechniona. Dodatkowo, nazwa Headless Beast może być interpretowana jako symbol często bezmyślnie zachowującego się społeczeństwa (bez głowy). Bezgłowy jeździec jest tego idealnym symbolem. Inspiracją dla tytułu albumu "Phantom Fury" była operacja Phantom Fury, która była ofensywą amerykańskich i irakijskich żołnierzy przeciwko miastu Fallujah. W rezultacie wojny, miasto wyrosła jako buntownicza twierdza w czasie amerykańskiej okupacji. Operacja rozpoczęła się 8 listopada 2004r. Amerykańskie wojsko ogłosiło po bitwie, że była to najcięższa walka domowa od bitwy o Hue w Wietnamie, która miała miejsce w 1968r. Tak ciężko prowadzona walka jest często również naszą codzienna bitwą w normalnym cywilnym życiu. Często to te same środki, które są używane na wojnie, jedynie w cywilny sposób. Każdego dnia mamy własną wojnę domową. Czy to w pracy, na ulicy, w sąsiedztwie czy życiu publicznym. Społeczny konsensus z lat 80. czy 90. nie jest już dostępny w tej formie. Zamiast tego społeczeństwo jest podzielone i istnieje czarnobiały sposób myślenia. W dodatku, jest teraz określona podstawowa agresja w społeczeństwie, która jeszcze kilka lat temu nie istniała w tej formie. Zwrot Phantom Fury opisuje ten stan bardzo dobrze. To dlatego nadałem taki tytuł albumowi i głównemu utworowi. Jego tekst nie jest jednoznaczny. Z jednej strony odnosi się do bitwy i walki podczas wojny, z
Foto: Headless Beast
HEADLESS BEAST
177
Foto: Headless Beast
drugiej do naszej codziennej walki, którą musimy prowadzć w naszym cywilnym życiu. Uważam słowo Fury za interesujące w kontekście naszej nazwy. Większość naszej generacji dorastała jako dziecci z serią telewizyjną "Fury". Gdzie główną rolę grał koń, który często myśli i zachowuje się jak człowiek. Z racji, że maskotka Headless Beast to bezgłowy jeździec noszony przez konia, to powiązanie jest dodatkowo interesujące. Więc w kontekście zawartości poprzedniego albumu "Forced to Kill", most pomiędzy bezgłowym człowieczeństwem a zespołem Headless Beast został zniszczony. "Phantom Fury" nie jest koncepcyjnym albumem a każda kompozycja może istnieć samodzielnie. Jednak jest coś takiego jak czerwona nić, która tematycznie wiąże utwory ze sobą. Do tej pory żadna z wytwórni nie wyraziła zainteresowania wami? Czy też należycie do formacji, które chcą mieć wszystko pod swoja kontrolą? W przeszłości mieliśmy kilka propozycji od małych i średnich wytwórni. Jednakże, my wydajemy sami swoje albumy tylko dlatego, że warunki oferowane podziemnym zespołom przez większość wytwórni są bardzo jednostronne i niewystarczające. Głownie jest to spowodowane faktem, że zespoły zazwyczaj mają za mały budżet na nagrania, mix i mastering. Kapela musi potem podjąć decyzję czy zamknąć się w tym budżecie, poświęcając jakość, czy też jej członkowie finansują resztę kosztów z własnych kieszeni. Wiele formacji w ten sposób nawet zadłuża się. Z drugiej strony formuje to współpracę, niemniej wszystkie prawa do nagrań należą do wytwórni. Jeśli wytwórnia potem na przykład zdecyduje, że nie wyda nagrania czy nie będzie go wspierać, bo nie wierzy w jego sukces,
178
HEADLESS BEAST
zespół nie może nic z tym zrobić. Praca, energia i czas, który zespół wkłada w nagrania nie jest brany pod uwagę. Kolejnym aspektem jest to, że bandy nie otrzymują prawie nic ze sprzedaży nagrań. Jedynym sposobem na to, by coś zyskać z powrotem są występy na żywo. Ale tutaj też często jest brak wsparcia ze strony wytwórni, więc w gruncie rzeczy zespoły muszą radzić sobie same. To dlatego z Headless Beast podjęliśmy inną drogę. Z racji tego, że wszyscy pracujemy, byliśmy w stanie zapłacić za nagrania w studio, mix i mastering niezależnie od wsparcia wytwórni. Byliśmy również w stanie zrealizować grafikę, tak by odzwierciedlała nasze pomysły i bez ograniczeń. Mamy też wszystkie prawa do nagrań. Możemy zrobić z nimi co chcemy i nie jesteśmy zależni od nikogo. Obecnie Internet oferuje możliwość sprzedawać płyty samemu. Generalnie polegamy na czterech filarach własnej sprzedaży: sklep internetowy na naszej głównej stronie, cyfrowe sprzedaże, sprzedaże na koncertach i poprzez wybranych dealerów. Nasz nowy album "Phantom Fury" jest dostępny wszędzie jako płyta CD i jest cyfrowo do pobrania, a także na znanych serwisach streamingowych. Płyta może być zamówiona przez Amazon lub nasz sklep internetowy. Co do cyfrowego pobrania, album czy poszczególne kawałki można pobrać indywidualnie na iTunes lub Amazon music. Nasze utwory można streamować na wszystkich portalach takich jak Spotify, Deezer, Apple Music czy Google Play Music. Praca z renomowaną wytwórnią może być bardzo pomocna, ale jak mówiłem, zawsze zależy to od proponowanych warunków. Uważacie, że Internet i inne platformy społecznościowe wystarczą aby samemu odpowiednio wypromować zespół?
Pytanie zawsze brzmi, co chcesz osiągnąć i co jesteś w stanie poświęcić. Generalnie możliwości, jakie daje Internet są błogosławieństwem dla podziemnych zespołów czy kapel bez kontraktu. Internet umożliwia promocję i dystrybucję nośników muzycznych i merchandise'u. Plusem jest też rosnąca cyfrowa dystrybucja poprzez serwisy streamingowe czy strony z pobraniami. Możesz zajmować się tym sam dość niedrogo i łatwo. Posiadanie własnego sklepu internetowego jest też dość łatwe do operowania i fani z całego świata mogą zamawiać bezpośrednio od zespołu. Większość zamówień obecnie i tak jest przetwarzana internetowo. Nie jest ważne, czy kupujący zamawia od wytwórni w sklepie internetowym czy od zespołu. Myślę, że radzimy sobie całkiem nieźle z tym koncepcie sprzedaży. Dane sprzedażowe i zapotrzebowanie światowe to potwierdzają. To jedna z zalet ery internetowej, możesz teraz zrobić wiele rzeczy samemu, które kiedyś wymagały posiadania wytwórni. Dzięki naszemu sklepów internetowemu, ludzie z calego świata mogą kupić nasze płyty, koszulki czy naszywki. Nieważne, czy ktoś ze Stanów, Australii, Japonii interesuje się nami, wszyscy mogą zamówić te rzeczy bezpośrednio od nas. Różnica dla kapeli jest jednak taka, że jeśli masz swój sklep internetowy, cały przychód idzie do zespołu i jest wartościową częścią pokrywania kosztów studia, produkcji nagrań i wszystkiego innego. Gdy sprzedajesz poprzez wytwórnię, przeciętnie około dziesięciu procent przychodów ze sprzedaży otrzymuje zespół. Reszta zasila wytwórnię albo jest przeznaczana na koszty czy opłaty. W dodatku zespół nie ma wtedy żadnego wpływu na ceny. Zadaję więc pytanie: z jakiego powodu nie mielibyśmy kontrolować naszej sprzedaży? Nawet jeśli gdzieś możesz wciąż kupić fizyczne nośniki w mieście. W Niemczech są trzy olbrzymie sieci handlu detalicznego jak Media Markt, Saturn czy Müller. Ale nawet one mają na miejscu jedynie nagrania, które są na listach przebojów czy popularnych grup, które i tak się sprzedadzą. Jeśli chcesz kupić album średniej wielkości bądź małego zespołu, dealer musi zamówić je online.W tym wypadku kupujący oszczędza sobie kłopotu i zamawia bezpośrednio ze sklepu internetowego czy Amazonu. To wygodniejsze i zazwyczaj też tańsze. Dlatego nie potrzeba już wytwórni do fizycznej dystrybucji nośników muzyki. Wytwórnia jest bardziej przydatna pod względem kontaktów i sieci dystrybucyjnej, czy też w momencie, gdy mniej znany zespół może zagrać jako support przed tą bardziej znaną. Ale nawet tutaj zasada "pay to play" utrwaliła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Oznacza to, że wytwórnia organizuje miejsce na wsparcie trasy koncertowej dla mniejszego zespołu, ale zespół też musi za to zapłacić. Z reguły są to pięciocyfrowe kwoty w euro. Więc nie ma miejsca na ceregiele. W zamian support ma możliwość zaprezentowania się szerszej publiczności. Nie mają jednak wpływu na terminy. Innymi słowy, jeśli robisz coś takiego, kapela musi być cały czas czujna i być w stanie elastycznie reagować na opóźnienia. Jeśli masz stałą pracę, nie da się tego pogodzić. W związku z tym pojawia się następujące pytanie: Na czym się skupić, na pracy, która daje Ci środki do życia, czy wyjechać na trasę, za którą musisz zapłacić? Jedyną nadzieją może być to, że sprzedasz tyle towaru,
że pokryje to część kosztów. Możesz zrobić coś takiego, gdy jesteś bardzo młody i nadal mieszkasz z rodzicami. Jeśli jednak masz więcej niż 25 lat i nie odniosłeś jeszcze sukcesu, z którego możesz zarabiać na życie, musisz zadać sobie pytanie, czy to warte jest takiego ryzyka. W latach 70. i 80. o wiele łatwiej było zdobyc pozycję, bo nie było tak, jak dzisiaj. Gdybyś był zaradny, stosunkowo szybko mógłbyś odnieść sukces. Dziś jednak wszystko jest nasycone, rozproszone i ustrukturyzowane, tak, że artyści mają stosunkowo niewielką swobodę rozwoju, jak na przykład 30 lat temu. Dlatego każdy musi zadecydować sam, jaka droga jest dla niego odpowiednia. My zdecydowaliśmy, że zarabiamy na życie za sprawą naszych zwykłych posad i zajmujemy się zespołem jako hobby, od którego nie jesteśmy zależni finansowo. W temacie social mediów, mogę powiedzieć co następuje: jest to obustronne ostrze. Z jednej strony łatwo jest dotrzeć to wielu ludzi, ale ma to swoją cenę. Pytanie brzmi czy korzyści ją przewyższają. Większość komentarzy jest nieistotna i nie wnoszą one nic do zespołu. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie, którzy piszą najwięcej, nie są fanami, którzy kupują nasze płyty lub chodzą na koncerty. W związku z tym pojawia się pytanie, ile czasu można zainwestować w komunikację w sieciach społecznościowych. Możesz dotrzeć do wielu ludzi przez krótki czas, ale masz czas, a przede wszystkim ciekawe wiadomości, aby wzbudzić zainteresowanie użytkowników. Jeśli chcesz prowadzić to profesjonalnie, jest to faktycznie praca na pełen etat. Jednakże rolą i celem zespołu jest, by skupić się na kompozycjach i muzyce. Możliwości wytwórni wydawniczych znacznie zmalały. Ogólnie rynek muzyczny mocno zubożał. Mimo wszystko uważam, że wytwórnie dają większe możliwości dla pro mocji zespołu czy sprzedaży płyt. Tak, zgadza się. Jednak, jak już wspomniałem, pytanie brzmi co przynosi korzyści i dodaje wartości zespołowi. W dzisiejszych czasach bardzo ważne jest koncertowanie, to bezpośredni sposób na promocję a także możliwość sprzedaży płyt i innych gadżetów. Jak przed pandemią koronawirusa dawaliście sobie z tym radę? Foto: Headless Beast
Foto: Headless Beast
Graliśmy na żywo tak często, jak tylko nasza profesjonalna i rodzinna sytuacja na to pozwalała. Jak mówiłem, prowadzimy zespół nie na pełen etat. To oznacza, że jest nam trudno, na przykład zorganizować czterotygodniową trasę. Raczej gramy okazjonalnie występy w wybranych lokalizacjach czy na festiwalach. Oczywiście, ważne jest, czy wydarzenia są kompatybilne z naszą rozpiską i czy warunki są poprawne. Jak jesteśmy przy koronawirusie, to na okładce "Phantom Fury" jest wybuch kuli ognia, który trochę przypomina tego virusa. Przyznajcie się maczaliście palce w tej pan demii... (śmiech) Ale nie mów nikomu. To był faktycznie nasz sekretny plan, chcieliśmy zainfekować światową populację koronawirusem, który jest tak naprawdę wirusem Headless Beast. Gdy jesteś już zarażony, nie możesz się go pozbyć. Pandemia bardzo mocna dala się we znaki całej gospodarce, w tym show biznesowi. Jak myślicie jakie trwałe zmiany przyniesie ta sytuacja dla branży muzycznej i czy szy bko uda się jej wyjść z zaistniałego kryzysu? Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Spróbuję w ten sposób. Generalnie uważam, że środki bezpieczeństwa, które zostały podjęte w Niemczech były trochę zbyt surowe. Po czterech miesiącach kwarantanny dowiedziałem się, że nikt z mijego grona przyjaciół
czy w mojej firmie nie został zakażony covid19. Temat znaliśmy jedynie z telewizji i wiadomości. Głównie starsi ludzie w domach spokojnej starości zostali tym dotknięci. Ci, którzy zmarli prawdopodobnie zmarli z powodu innych chorób. Dlatego w Niemczech mówiono "zmarł mając koronę", a nie "zmarł z powodu korony". Cała ta sprawa nie została odpowiednio przebadana z powodów finansowych. Praktycznie nikt nie jest w stanie powiedzieć, kto jest zakażony, kto choruje, kto jest jedynie nosicielem i jak naprawdę ta choroba jest niebezpieczna. Jest tak dlatego, że ludzie mogą zrobić test tylko, gdy władze podejrzewają koronę. Dlatego prawdopodobnie wciąż jest bardzo wysoka liczba nie zgłoszonych przypadków a statystyki wcale nie są poprawne. Myślę, że psychologiczne konsekwencje, którymi będziemy się martwić po kryzysie będą miały zdecydowanie szerzej siegające konsekwencje. Pytanie brzmi: Po zakończeniu pandemii czy kiedykolwiek będziemy tak beztrosko i żywiołowo znów wspólnie celebrować koncerty? Czy też pewien strach pozostanie i każdy będzie trzymał dystans? Czy ponownie będzie ta spójność podczas metalowych koncertów i festiwali czy też wszyscy odsuną się od siebie ze strachu przed możliwością zakażenia. Co do przemysłu muzycznego, covid-19 popycha nas w stronę digitalizacji. Nie może istnieć żaden mistrzowski plan wyrwania się z kryzysu w przemyśle muzycznym jeśli chodzi o wydarzenia na żywo, bo wszystko jest ponownie klasyfikowane przez obecne regulacje prawne. Mimo tego, digitalizacja nigdy nie zastąpi doświadczenia na żywo koncertu czy festiwalu. Dlatego pragnieniem ludzi i fanów żeby móc cieszyć sie heavy metalem tak jak przed kryzysem spowodowanym koronawirusem. Na koniec wywiadu krótkie pytanie. Wasz kolejny album będzie też za kolejne dziesięć lat? Może. Dziewiątka jest uważana za liczbę doskonałą, ponieważ jest trzykrotnością liczby trzy, która jest uważana za "boską" w wielu kulturach. Licząc systemem dziesiętnym, dziewięć to najwyższa, inaczej kompletna jednocyfrowa liczba. Michał Mazur, Tłumaczenie: Kinga Dombek, Kacper Hawryluk
HEADLESS BEAST
179
nie decyzje, więc może tak miało być?
Rock hard ride free! Tak się składa, że coraz mniej mam możliwości aby przesłuchać wszystkie wydawnicze nowości, które docierają do naszego magazynu. Jeszcze jakiś czas temu było to nie do pomyślenia. Nowa - wtedy - płyta Crystal Eyes, "Starbourne Traveler" miała być przeze mnie odłożona do późniejszego odsłuchu, co prawdopodobnie miało już nigdy nie dojść do skutku. Niemniej przeczytałem recenzję w naszym magazynie - autorstwa Wojtka Chamryka - i stwierdziłem, że trzeba odpalić nowe nagrania Crystal Eyes. Nie żałuje tej decyzji, bo "Starbourne Traveler" okazała sie wyjątkowo dobra. Mało tego, spowodowała, że postanowiłem przypomnieć sobie całość muzyki tej formacji, a to z kolei doprowadziło do niniejszego wywiadu. Do przeczytania którego namawiam, tak jak do zapoznania się albo przypomnienia sobie dokonań tej szwedzkiej kapeli. Crystal Eyes, to band który nie należy do czołówki tradycyjnego metalu ale prezentuje solidną muzykę oldschoolowego melodyjnego speed power metalu w stylu Gamma Ray, Helloween czy Running Wild. No może ciut bardziej melodyjnego ale za to w pełni opartego na gitarach. Warto o nim pamiętać. HMP: Na scenie jesteś blisko trzydzieści lat, co przez te lata najbardziej utkwiło w Twojej pamięci a dotyczyło się Crystal Eyes? Mikael Dahl: To dużo czasu i dużo wspomnień. Świetnie było po latach borykania się ze składem zespołu i taśmami demo wreszcie dostać kontrakt w 1998r. Powstanie naszego własnego studia w 2001r., gdzie od czasu "Vengeance Descending" nagraliśmy każdy nasz album, to kolejne świetne wspomnienie. Dwa Sweden Rock Festival w latach 2003 i
się też wokalistą w drugim, tylko dlatego, że nikt inny nie chciał tego robić. Mój trzeci zespół nosił nazwę Painted Skies i gdy się rozpadł, w roku 1992 wraz z Niclasem Karlssonem założyłem Crystal Eyes. Ten zespół to praca mojego życia! Napisałem każdy jeden kawałek na nasze albumy, więc znaczy to dla mnie wszystko. Może nie jest tak, jak wymarzyłem to sobie będąc nastolatkiem, ale nie mogę narzekać. Czy żałujesz czegokolwiek, co wydarzyło się
Zanim wypuściłeś swój pierwszy album wydawałeś demówki. Czy było wtedy jakieś zainteresowanie Crystal Eyes, czy raczej wszyscy stukali się w czoło i mówili Ci, że takiego heavy metalu nikt nie słucha? W pierwszych latach istnienia Crystal Eyes czuliśmy się, jakbyśmy sami w wielkim świecie grali heavy metal taki jak w latach 80. Pomiędzy latami 1992 i 1998 nie było zainteresowania tym rodzajem muzyki, liczyło się tylko grunge, Pantera, death i black metal gdzie nie było żadnych melodii. Mieliśmy swego rodzaju podziemną grupę fanów i wśród nich rozprowadzaliśmy taśmy demo, ale nasza muzyka była uznawana za coś z przeszłości. Niemniej nigdy nie zmieniłem mojej wizji i nigdy nie chciałem zmienić tej muzyki na coś innego, co było w tym momencie popularne. Tkwię w heavy metalu z lat 80. i to nigdy się nie zmieniło. Wystartowałeś z "World of Black and Silver" (1999), gdy dzięki Hammerfall heavy metal na nowo zaczął wracać do łask. Jak myślisz, czy bez tego, co wtedy wydarzyło się wokół Hamerfall, Ty i zespół w ogóle zaistnielibyście na oficjalnej scenie? Prawdziwa muzyka zawsze powróci. Tak, Hammerfall otworzył furtkę, ale gdyby tego nie zrobili za rogiem i tak czekał powrót Iron Maiden z Brucem, a także powrót Judas Priest z Robem. To była tylko kwestia czasu, bo bez melodii muzyka jest niczym. Od samego początku w muzyce Crystal Eyes było słychać Twoją fascynację dokona niami ekipą Rock'n'Rolfa. Co takiego było w Running Wild, co na zawsze zostawiło ślad w Twojej muzycznej osobowości? Nie jestem pewien, ale jestem w jednej czwartej Niemcem, więc może to ma z tym coś wspólnego. Gdy po raz pierwszy usłyszałem "Under Jolly Roger" byłem pod jego wielkim wrażeniem i od tamtego dnia zostałem ogromnym fanem Running Wild. To jakby riffy i melodie Rock'n'Rolfa utkwiły w mojej krwi. Zdecydowanie nie staram się go kopiować i często muszę się hamować, gdy coś zaczyna brzmieć zbyt podobnie. Po prostu piszę muzykę z serca i zgaduję, że Rock'n'Rolf ma takie same wpływy jak ja.
Foto: Erik Harald
2005 wciąż tkwią w mojej pamięci, tak samo jak występ, gdy graliśmy przed Blind Guardian w roku 1996. Nagrywanie naszego pierwszego teledysku w zeszłym roku też było świetną zabawą i dla mnie był to najlepszy czas dla Crystal Eyes z ostatnim składem. Czy, jak rozpoczynałeś swoją przygodę jako muzyk liczyłeś, że dojdziesz z kapelą do momentu, w którym aktualnie jesteś? Zanim dostałem moją pierwszą gitarę marzyłem już o byciu w zespole. Zaczynałem jako gitarzysta w moim pierwszym zespole i stałem
180
CRYSTAL EYES
w Crystal Eyes przez te lata? Kiedy teraz na to patrzysz, wiele rzeczy mogło być załatwione inaczej, a wiele decyzji było kompletnie złych, ale co się stało to się nie odstanie. Złą decyzją było to, że zrezygnowałem z funkcji prowadzącego wokalisty w 2005 roku, ale w tamtym czasie czułem, że nie miałem wyboru. Prawdopodobnie powinniśmy szukać nowego perkusisty znacznie wcześniej. Z powodu tremy Stefana (Svantessona - pryp. red.) poprzedni skład był skazany na rozpad od pierwszej chwili. Ale w gruncie rzeczy nowy skład nie istniałby, gdyby nie te poprzed-
Teraz wiele młodych kapel sięga do dokonań Rock'n'Rolfa - przykładem niech będzie Blazon Stone - dzięki czemu szybko zyskują zainteresowanie. Tobie, chyba tak łatwo nie było? Cóż Blazon Stone jest po prostu kopią Running Wild, podczas gdy Crystal Eyes uważa go za jeden z wielu wpływów. Blazon Stone robi to dobrze, ale nie interesuje mnie tworzenie kopii. Chcę, by wszystko brzmiało jak Crystal Eyes, co oznacza miks moich ulubionych zespołów z lat 80. Na każdym albumie Crystal Eyes mieliśmy przynajmniej jedną kompozycję z tym pirackim brzmieniem i nie było to planowane, ale jestem pewien, że w przyszłości ta tradycja będzie kontynuowana. Innym słyszalnym i równie mocnym wpływem na Ciebie są dokonania Kaia Hansena (w obydwu kapelach Helloween i Gamma Ray). Jest coś, czego zazdrościsz Kaiowi? Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy po raz pierwszy usłyszałem "Ride the Sky". Szybkość
i melodie były wyjątkowe i gdy wyszło "Keeper of the Seven Keys", Kai Hansen stał się moją religią. Obydwie części "Keepera..." są na mojej liście pięciu najlepszych albumów wszechczasów. Jeśli posłuchasz debiutanckiego albumu Crystal Eyes, jest dość jasne jak bardzo Kai Hansen na mnie wpłynął. Przy okazji, co sądzisz o powrocie Hansena i Kiske do Helloween? Powrót Kaia i Kiske to moje wielkie marzenie. Miałem bilet na Iron Maiden i Helloween jako support w 1988r., ale dzień przed koncertem złamałem mój lewy obojczyk, więc nie mogłem tam być. Na zeszłorocznym Sweden Rock Festival zobaczyłem Helloween zaraz przed Iron Maiden, więc czekałem na ten dzień ponad trzydzieści lat. To była pełnia szczęścia. W muzyce Crystal Eyes jest też sporo inspiracji takimi klasykami jak, Iron Maiden, Judas Priest czy Accept, ale od tego chyba żadna współcześnie grająca kapela heavy metalowa nie jest wstanie uwolnić się? Pierwszy heavy metalowy album jaki kiedykolwiek usłyszałem to Iron Maiden, "The Number Of The Beast" i to nadal mój ulubiony album wszechczasów. Drugi to Judas Priest, "Defenders Of The Faith", a trzeci Accept, "Balls To The Wall". Te płyty są ponadczasowe i myślę, że żaden zespół nie zbliżył się nawet do tego typu kompozycji po zakończeniu lat 80. Wiele zespołów w swojej muzyce ma dziś ślady dobrych, dawnych dni, ale magii i melodii już nie ma. To nie wszystko jeśli chodzi o muzykę Crystal Eyes, chociażby na Twojej ostatniej płycie "Starbourne Traveler" są momenty, w których zwracasz się w kierunku amerykańskiego komercyjnego heavy metalu z lat 80. typu, Mötley Crue, Twisted Sister i W.A.S.P. Często te kapele określane są przez fanów metalu ekstremalnego przedstawicielami fałszywego metalu. Jak myślisz, słusznie? Kawałek, o którym myślisz to otwierający track "Gods Of Disorder". Ten utwór to mój hołd w stronę Mötley Crüe, Twisted Sister czy W.A.S.P, takim jacy byli w 1984r., kiedy byłem kompletnie sparaliżowany oglądając ich teledyski i miałem zapełniony pokój ich plakatami. Byli wszystkim, czym ja wtedy chciałem być i wciąż kocham te albumy. Absolutnie nie obchodzi mnie, co myślą inni ludzie, bo to dla mnie był heavy metal. Nie ma nic sztucznego w robieniu wielkiego show czy posiadaniu skandalicznego wizerunku tak długo, jak muzyka jest świetna. Debiutanckie płyty "Shout At The Devil", "Stay Hungry" i "W.A.S.P" to jedne z moich ulubionych albumów po dziś dzień. Wróćmy ponownie do "World of Black and Silver", mimo, że muzyczną bazą tej płyty jest klasyczny niemiecki power metal, to jest on podany w bardziej melodyjny sposób, tak jak pierwsze płyty zespołu Freedom Call (zresztą w tym samym czasie startowaliście). Czy nie uważasz, że to zaważyło, że Crystal Eyes zaczęto zaliczać się do tego bardziej melodyjnego europejskiego power metalu, niż do tego bardziej klasycznego? W połowie lat 1990 interesowałem się melodyjnymi i speed metalowymi niemieckimi kapelami jak Helloween, Gamma Ray, Blind
Guardian, Scanner, Rage, Chroming Rose, Heavens Gate etc. i odzwierciedlenie tego znajdziesz w naszych kompozycjach na debiutanckim albumie. Mieliśmy około pięćdziesięciu kawałków do wyboru, ale zdecydowaliśmy się na te szybsze i pewnie dlatego ludzie określili nas jako power metal. Właściwie nienawidzę tego określenia, bo to opis wszystkich złych kopii Helloween i to nie jest to, co reprezentuje Crystal Eyes. Crystal Eyes to dla mnie heavy metal i nie uważam, że brzmieliśmy jak inne zespoły typu Freedom Call etc. A może to kwestia waszych tekstów, które były nakierowane na historie fantazy? Na pierwszych pięciu albumach mój dobry przyjaciel Andreas Götesson napisał połowę tekstów i był w tym świetny. Zawsze czytał książki fantasy i miał super wyczucie w wymyślaniu fantastycznych historii. Te rodzaje tekstów istniały od początku i było w nich coś, co po prostu pasowało do moich kompozycji. Nigdy nie obchodziły nas tematy związane z polityką czy religią, bo nie mają nic wspólnego z muzyką. Może niektórzy określają nas jako power metal z powodu tekstów fantasy, ale wtedy Dio i Manowar byłyby też power metalem. Od początku używacie też klawiszy, jest ich bardzo mało i przeważnie tworzą one dodatkowe elementy aranżacyjne. Nie kusiło Was aby użyć je w sposób jak robiły to symfoniczne power metalowe kapele? Wtedy to było bardzo modne... Nigdy nie lubiłem brzmienia zespołów speed metalowych używających keyboardów do aranżacji elementów symfonicznych i orkiestracji. To jest wielki bałagan dla moich uszu. My użyliśmy ich tylko w krótkich fragmentach w studio, by akustyczna część była bardziej klimatyczna czy też by uwypuklić gitarową melodię tu czy tam. Nie mamy mowy żebyśmy kiedykolwiek użyli keyboardu czy sampli na żywo. Nie mam nic przeciwko keyboardom jako część muzyki w zespołach jak Whitesnakes, Europe, Bon Jovi etc ale nie przynależy to do heavy metalu. Natomiast Ty i Crystal Eyes od samego początku byliście wierni obranej stylistyce. Nie wiele jest takich kapel, bowiem więk szość ma na koncie spore odejście od początkowych założeń. Wy, co najwyżej macie lekkie odskoki, w stylu wspomnianego glam metalu, ale to są przeważnie dodatkowe atrakcyjne elementy waszej muzyki niż sprzeniewierzenie się swoim ideałom... Nigdy nie myślę o tym, jak powinienem pisać muzykę, bo zawsze musi to przyjść naturalnie. Gama moich wpływów waha się od Judas Priest, Iron Maiden, Accept, Helloween, Running Wild etc. do zespołów jak White Lion, Def Leppard, Whitesnake. Zawsze można usłyszeć ślady moich ulubionych zespołów z lat 80., ale utwory i tak zawsze będą brzmiały jak Crystal Eyes. Według mnie mamy dość wyjątkowe brzmienie. Staram się nie myśleć za dużo o tym, jak powinniśmy brzmieć i obecnie nie boimy się wydawać kawałków jak "Midnight Radio" czy "Paradise Powerlord". Myślę, że nie rozważylibyśmy nagrania takich utworów na naszym debiutanckim albumie. Elementem, który wyróżnia Crystal Eyes to intensywne i zsynchronizowane melodyjne
gitarowe granie często prowadzone na pełnej szybkości. Czy w tym wypadku inspiracją jest para Hansen - Weikath, czy może jakiś inny duet? Powiedziałbym, że gitarowe duety z Iron Maiden, Judas Priest i Helloween miały na mnie największy wpływ. Zawsze lubiłem duże, harmoniczne melodie na gitarach, zarówno szybkie jak i te wolniejsze, przy których można śpiewać. Kolejną świetną rzeczą są klasyczne gitarowe pojedynki w utworach jak "The Sentinel" Judas Priest. Lubię koncept obu gitarzystów dzielących solowe części w tej kompozycji, ale czasem jest miejsce tylko na jedną solówkę i zazwyczaj okazywało się, że na moją, z racji, że ja piszę całą muzykę. W muzyce Crystal Eyes lubisz także wyko rzystywać akustyczne partie gitary... O ile się nie mylę, na każdym albumie Crystal Eyes jest jedna ballada, a akustyczne gitary zawsze brzmią w nich najlepiej. W utworach jak "Witch Hunter", "Hail The Fallen", "The Fire Of Hades" etc. w środku kompozycji znajdziesz wolny bridge z samymi wokalami i akustycznymi gitarami i jest to w stu procentach inspirowane Manowar. Wszystkie te części sprawdzają się na elektrycznych gitarach w sytuacji na żywo, ale bardziej podoba mi się dźwięk akustycznych gitar w studiu. Ciężko jest mi znaleźć porównanie do Twojego głosu. Do kogo jesteś najczęściej porównywany? Jakie zestawienie było najtrafniejsze, a jakie najbardziej odjechane? Od pierwszego dnia ludzie porównywali mój głos do Kaia Hansesa i zgaduję, że jest w tym trochę prawdy. I z racji, że od 1993r. jestem wokalistą tribute bandu Judas Priest, nierzadko słyszę, że mój głos ma trochę podobieństwa do Roba Halforda. Czasem jestem porównywany do Ronnie Atkinsa z Pretty Maids, gdy śpiewam nieco ostrzej i w wyższym rejestrze. Nie uważam siebie za dobrego wokalistę, ale nauczyłem się żyć ze swoim głosem i nie przeszkadza mi, gdy słucham naszych płyt. Najgłupszym porównaniem jakie usłyszałem, było porównanie do Kinga Diamonda, ja zupełnie tego nie słyszę. Jeżeli ustalenie do jakiego innego głosu Twój głos jest podobny sprawia mi problem, to natomiast styl śpiewania kojarzy mi się już z tym co robili Rock'n'Rolfem, Kai Hansenem, a nawet Ralf Scheepers. Kto konkretnie był twoim mistrzem jeśli chodzi o Twoje śpiewanie? Rock'n'Rolf i Kai Hansen nie są nawet blisko moich ulubieńców takich jak Rob Halford, Tony Martin, Ralf Sheepers, Ronnie James Dio, Thomas Rettke, Geoff Tate, Eric
CRYSTAL EYES
181
okazał się być Hammerfall. Nigdy nie mieliśmy szczęścia z naszymi małymi wytwórniami i nigdy nie mieliśmy żadnej promocji czy nawet szansy na trasę. Jest wiele zespołów, które w moim przekonaniu powinny być dużo bardziej popularne, ale bez odpowiedniej wytwórni nie ma znaczenia, jak wspaniała jest twoja muzyka czy jak fantastycznie potrafisz grać na swoim instrumencie.
Foto: Crystal Eyes
Adams, Michael Kiske, Bruce Dickinson, Midnight, Ray Gillen, David Coverdale, Mark Boals, Jörn Lande, Todd La Torre, Carl Albert czy Jeff Scott Soto. W mojej głowie chcę być miksem Halforda, Dio i Kiske, ale chyba jestem skazany na głos, który mam. Ćwiczyłem ciężko przez lata, by utrzymywać mój głos w dobrej kondycji, ale zgaduję, że to dobra rzecz mieć wyjątkowy głos, bo od razu można poznać, że to ja. Na "Confessions of the Maker" głównym wokalistą był Daniel Heiman. Natomiast na "Dead City Dreaming" i "Chained" był Soren "Nico" Adamsen. Czy teraz jesteś zadowolony z tego co obaj zrobili na wspomnianych płytach? A może żałujesz, że wtedy podjąłeś z nimi współpracę? Gdy nagrywaliśmy "Vengeance Descending" czułem, że mam za dużo obowiązków w Crystal Eyes... pełnoetatowa praca, rodzina z małymi dziećmi, bycie tekściarzem, wokalistą, gitarzystą, producentem, i inżynierem od miksów, a jednocześnie śpiewać w dwóch innych zespołach. Wydawało się dobrym pomysłem, by zrezygnować z funkcji wokalisty, tym bardziej, że Daniel dopiero co odszedł z Lost Horizon i zrobił świetną robotę śpiewając "The Wizard's Apprentice" na "Vengeance Descending", dlatego poprosiłem go, aby śpiewał w Crystal Eyes. Był też starym przyjacielem, od 1991 roku we dwóch graliśmy razem w tribute bandzie Accept. Daniel zgodził się zaśpiewać na "Confessions of the Maker", na następnych albumach i na żywo, ale nie chciał być oficjalnym członkiem zespołu. Niestety jak tylko "Confession of the Maker" zostało wydane, powiedział nam, że może wystąpić tylko na Sweden Rock Festival, który był już zaplanowany i absolutnie nigdzie więcej. Był to olbrzymi zawód dla zespołu i żałuję, że w ogóle poprosiłem go o śpiewanie. Poza tym nagranie z Danielem nie brzmi jak prawdziwy Crystal Eyes. Za to Nico był zdecydowanie lepszym wyborem, bo jego głos jest bardziej podobny do mojego. Wokale na "Dead City Dreaming" i "Chained" są świetne, ale gdy Nico został ojcem nie miał czasu na podróżowanie pomiędzy Danią a Szwecją, więc zdecydowaliśmy się zakończyć to jako przyjaciele. I tak na próbach i wszystkich nagraniach demo to ja wciąż śpiewałem, więc było to dla mnie naturalne, że stałem sie znowu głównym wokalistą.
182
CRYSTAL EYES
Czemu nigdy więcej nie zaprosiłeś innego wokalisty do stałej współpracy? Ja i reszta zespołu stwierdziliśmy, że mój głos to jedyny głos Crystal Eyes i już nigdy nie będzie innego wiodącego wokalisty. Głos wokalisty to największy znak towarowy dla każdego zespołu i to szalone, by go ciągle zmieniać. W czasach z Danielem i Nico nie czułem, że to prawdziwy zespół, bo nigdy nie przychodzili na próby, wiec ja musiałem za nich śpiewać. Teraz na próbach zawsze jesteśmy w pełnym składzie i to jest coś, czego brakowało przez lata. Crystal Eyes ma czterech muzyków ze mną na wokalu i tak już zawsze będzie. Przez Crystal Eyes przewinęło się sporo muzyków. Jak myślisz Twój zespół to bezpieczna przystań dla innych muzyków? Zmiany personalne w Crystal Eyes to był cyrk i borykałem się z tym przez lata usiłując znaleźć ludzi, którzy naprawdę będą chcieli się zaangażować. Wczesne lata to był bałagan, bowiem muzycy myśleli, że wszystko jest ważne z wyjątkiem samej muzyki. W tamtych czasach trudno było znaleźć ludzi, którzy tak naprawdę interesują się tradycyjnym heavy metalem. 28 lat to szmat czasu, ludzie zakładają rodziny, rodzą się dzieci i niektórzy nie mają czasu czy nawet nie chcą już tego robić. Nigdy nie dostaliśmy szansy na trasę czy też na przejście na wyższy poziom przez co, niektórzy muzycy po prostu się poddawali. Cieszę się, że spotkałem Claesa Wikandera, który jest ze mną od 1997r., więc połowa składu Crystal Eyes pozostała w nienaruszonym stanie od czasu debiutanckiej płyty. Ostatni skład został dopełniony trzy lata temu i po raz pierwszy czuję, że cała czwórka jest na tym samym poziomie i oddana muzyce w stu procentach. Przez te wszystkie lata zdobyliście stałe i wierne grono fanów. Są zespoły, które mogą Wam tego zazdrościć. Ale czy Ty nie zaz drościsz takiemu Hammerfall? Nie chciałbyś aby Crystal Eyes zdobył taki status jak oni? Oczywiście chciałbym, by status Crystal Eyes był na tym samym poziomie co Hammerfall. Mieli sporo szczęścia w tym, że Nuclear Blast nagle zdecydowali się przeznaczyć całą promocję na band, który w późnych latach 1990 grał tradycyjny heavy metal i tym zespołem
Dzięki "Starbourne Traveler" na nowo zacząłem słuchać całego repertuaru Crystal Eyes. Myślę, że inni podobnie odbierają Wasz najnowszy album. Czy masz podobne odczucia? Jakie recenzje tego albumu dochodzą do Ciebie? Recenzje są niesamowite i wielu ludzi zgadza się, że to dotychczas najlepszy album Crystal Eyes. Dla mnie ulubionym od czasu wydania był "Dead City Dreaming", ale teraz "Starbourne Traveler" jest moim ulubieńcem. Ci, którzy odkryli nas z tym albumem i zaczęli słuchać naszej dyskografii mają prawdziwe skarby do znalezienia przed sobą. Czytam o tym cały czas i jestem dumny z każdego albumu, który stworzyliśmy. Wszystkie różnią się od siebie, ale mają coś wyjątkowego w sobie i zawsze jesteś w stanie powiedzieć, że to brzmienie Crystal Eyes. Myślę, że covid-19 zniweczył Wasze plany aby dobrze wypromować "Starbourne Traveler". Myślisz, że jest to jeszcze do nadrobi enia? Nikt się tego nie spodziewał i pokrzyżowało to plany zespołów na całym świecie. W naszym przypadku dopiero co wydaliśmy album i chcieliśmy grać jak najwięcej, by go promować, ale niestety każdy występ został odwołany. Wszystko zostało przesunięte co najmniej na następny rok i nie mam pojęcia jak bardzo wpłynie to na nas i przemysł muzyczny, ale jestem pewien, że nie będzie już tak samo, gdy życie koncertowe zacznie znów działać. Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by grać na żywo w 2021 roku, by promować "Starbourne Traveler" i mam nadzieję, że nie będzie za późno. Jak pandemia wpłynie na działalność show bussinesu, czy wprowadzi ona na stale jakieś zmiany w funkcjonowaniu przemysłu rozry wkowego? Jak szybko ten przemysł wróci do normalności? Jestem pewien, że nie będzie jak wcześniej. Myślę, że większość mniejszych klubów, w których planowaliśmy zagrać nie przetrwa tego kryzysu. Zespoły, które faktycznie przedtem mogłyby zarabiać na życie grając na żywo są teraz prawdopodobnie skazane na porażkę i wiele z nich prawdopodobnie nie przetrwa. Naprawdę nie mam pojęcia jaka będzie przyszłość ale nie przestanę robić muzyki, a Crystal Eyes będzie wciąż przynosić światu heavy metal w taki czy inny sposób. Życzę Tobie i ogólnie wszystkim aby sytu acja wróciła do normalności oraz aby kariera Crystal Eyes nabrała jeszcze większego rozpędu... Dzięki wielkie i miejmy nadzieję, że coś dobrego z tego wyniknie. Może właśnie w tej chwili nagrywane są tony nowych klasyków. Rock hard ride free! Michał Mazur, Tłumaczenie: Kinga Dombek, Kacper Hawryluk
Zelazna Klasyka
UFO - No Heavy Petting 1976 Chrysalis
Muszę przyznać, że wybranie jednej płyty spośród niezwykle ciekawej dyskografii UFO było zadaniem dość ciężkim. Każdy okres działania tej formacji przyniósł całą masę soczyście rockowych dźwięków i odcisnął swoje piętno - czy to na słuchaczach, czy też inspirując wiele zespołów, których kariera miała dopiero eksplodować. Już początek podróży jest wyjątkowy. Dwa pierwsze albumy, jeszcze z aurą space rocka i niesamowitych wizji, kusiły mocno. Zwłaszcza "UFO2: Flying" z kapitalnym odlotem w postaci długiej kompozycji "Flying". Tu jeszcze na gitarze Mick Bolton, ale trzon grupy ukształtowany jasno. To oni będą nadawać bieg wydarzeń - basista Pete Way, perkusista Andy Parker i charyzmatyczny wokalista Phil Mogg. Po trzech latach kariera UFO nabrała potężnego rozpędu. Dzięki wydanej w 1974 roku płycie "Phenomenon" stali się rozpoznawalni. Muzycznie grupa znacząco się zmieniła. Wizjonerski i narkotyczny space rock zastąpił soczysty hard rock. Do wspomnianej trójki muzyków dołączył, po odejściu ze Scorpions, młody Michael Schenker, gitarzysta o wiele większym potencjale i technice niż poprzednik. To właśnie z nim w składzie UFO wzniosło się na wysoki, nie pobity nawet przez siebie później, poziom. Ten czas obfitował w kilka naprawdę solidnych albumów, momentami skłaniających się ku heavy metalowi. Pięć lat, jakie Schenker spędził na pokładzie angielskiej grupy, dało jej niesamowicie dużo. To "Phenomenon" często zostaje wymieniany jako ten najbardziej znaczący. Być może to zasługa przeboju "Doctor, Doctor" czy "Rock Bottom", ale u mnie zawsze zwycięża sentyment. Pamiętam, jak pierwszy raz ojciec przyniósł do domu pożyczoną od wujka "No Heavy Petting" z 1976 roku. Ta okładka z małpką… Szczerze - nie rozumiem jej do końca nawet do dziś. Zresztą UFO mogło sobie podać rękę ze Scorpions właśnie w tej dziedzinie. Lubili mieć dziwne koperty. Z jakimś podtekstem, z jakąś tajemnicą, albo po prostu zwyczajnie odjechane. Wybór był naprawdę trudny, bo
zarówno poprzednia "Force It", jak i później "Lights Out", czy nawet "Obsession" zamykające okres grania z Michaelem to kopalnia świetnych numerów. Nie bez kozery wydano w 1979 roku prze-słynną koncertówkę "Strangers In The Night" podsumowując niejako ten czas. Stała się też ona takim nieoficjalnym "best of", koncertowym zbiorem tych najsolidniejszych strzałów. Jednak jestem człowiekiem przekornym i postanowiłem przybliżyć album, który dla mnie stał się jednym z pionierskich jeśli chodzi o UFO. Będzie to wspomniane już wyżej "No Heavy Petting". Ten liczący sobie trzydzieści pięć minut album to spójny portret grupy. Pokazuje wszechstronność muzyków i ich możliwości kompozytorskie. W UFO podoba mi się zmyślne łączenie szorstkości z miękkością, i to, że utwory nie zawsze prowadzone są w taki sposób, by uparcie kreować hard rockowy sznyt. To wychodzi raczej samo z siebie a dodatkowo ich płyty obfitują w ciekawe rozwiązania aranżacyjne czy też dość niecodzienną rytmikę. Są również dowody na wrażliwość w postaci poruszających ballad. Można by powiedzieć, że UFO miało wszystkie cechy, by stać się i trwać jako zespół-gigant. Niestety, nie do końca tak się stało, ale na pewno "No Heavy Petting" można zaliczyć do zbioru płyt ponadczasowych. Album jest swoistą sinusoidą emocji. Utwory poukładane są tak, żeby każda minuta została dobrze wykorzystana. Żeby odbiór płyty od początku do końca był wyjątkowy. Zresztą już od pierwszych sekund dźwięk porywa. Taki mocny, rockowy start. Świetny riff i motoryka. Wpadający w ucho refren. Prawdziwy hit. Kolejny, po "Natural Thing" to pół-akustyczny utwór "I'm A Loser". Sympatyczny, dający trochę wytchnienia bowiem zaraz atakuje mocny duet gitary i klawiszy (gra na nich Danny Peyronel) w postaci "Can You Roll Her". Żwawe tempo, wyrazisty wokal Mogga, daje nam kolejny już hard rockowy dynamit. W tej słodkiej przekładance przychodzi pora na prawdziwe, liryczne wyciszenie. Jedna z bardziej wzruszających i pięknie napisanych, ballad z lat 70. Tajemnicza "Belladonna". Ależ to musiało bujać na dancingach w tamtym czasie! Z letargu wyrywają "Reasons Love" i "Highway Lady" fundujące szybką przejażdżkę wagonikiem na kolejce zwanej UFO. Zbliżając się do końca albumu zachwycić powinien kapitalny riff "On With The Action" oraz przyjemny, klasycznie rockowo brzmiący "A Fool In Love". Finał "No Heavy Petting" to kolejny liryczny popis - natchniony, z uwypukloną partią klawiszy, "Martial Landscape". Być może dla niektórych taka twórczość okaże się nijaka i zaczną się zastanawiać w jaki sposób UFO miało wywrzeć wpływ na kapele heavy metalowe. Trzeba
spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Dziś muzyka ekstremalna, heavy metalowa, wyewoluowała. Grupy starają się grać ciężej, mocniej i bić rekordy w stawianiu ściany dźwięku. W latach 80. brzmiało to inaczej. Przede wszystkim utwory miały przestrzeń, instrumenty selektywność i mimo, że kompozycje były szybkie i brutalne (jak na tamte czasy) to nie stawały się męczące. Sądzę, że najwięcej wpływu UFO zawdzięczają wszystkie vintage rockowe czy też metalowe grupy. Słychać w nich kombinowanie z aranżacjami czy stawianie na wysokim miejscu umiejętności. Warto posłuchać "No Heavy Petting" z uwagą. Raz, drugi, trzeci, a nawet piąty i piętnasty. Za każdym razem spróbować rozłożyć album na czynniki pierwsze. Rozdzielić od siebie instrumenty i starać się skupić na jednym z nich. Założę się, że najmocniejsze wrażenie wywrze gra Michaela Schenkera. Ten sympatyczny blondyn zachwycał nie tylko w szybkich i szorstkich kawałkach jak "Can You Roll Her" czy "Natural Thing". Umiał dostosować swoje umiejętności do atmosfery utworu i, co ważne, sam był dobrym kompozytorem. Wszakże jego nazwisko widnieje przy pięciu z dziewięciu zawartych na krążku. Więc delikatnie, ale znacząco ozdobił "Belladonna" jak i "On With The Action". Kolejnym członkiem grupy, którego gra zapada w pamięć, to Pete Way. Być może nie był basistą wszechczasów, ale do UFO pasował idealnie. Zarówno stylem gry, jak i hulaszczym trybem życia. Bo, trzeba powiedzieć, że każdy z muzyków lubił wypić. Niestety przełożyło się to na poziom późniejszych relacji i treści muzycznych. Co jeszcze można dodać? Na pewno to, że współcześnie nie odczuwa się, żeby te utwory straciły cokolwiek ze swojej siły. Nadal mogą porwać. Brzmienie też nie zostało obdarte ze swoich walorów. Jeśli jest okazja to warto sięgnąć po czarną płytę, bo smakuje z niej jeszcze lepiej niż z kompaktu. To tylko raptem półgodziny z małym hakiem a zawiera tyle pomysłów, że ciągle powoduje gęsią skórkę. Te wszystkie harmonie wokali, refreny, riffy i kaskaderskie solówki. Cementowane przez sekcję rytmiczną. Nawet w takim, wydawałoby się nijakim, "A Fool In Love", znajdziemy masę smaczków. I, naturalnie, te wyrwane z kontekstu dźwięki w najmniej oczekiwanej sytuacji sprawią psikusa, pojawiając się podczas obcowania z zespołem z zupełnie innego przedziału czasowego. Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA
183
Reminiscencje NWOBHM W dzisiejszym odcinku przedstawię krótkie biografie trzech zespołów. O ile Devil's Chariot nagrali tylko jedno dmo, to pozostałym dwóm - Dead On Arrival i China Doll udało się nagrać single, które obecnie są bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów. Wielka szkoda, że tym zespołom nie udało się wydać więcej swoich materiałów. Mam nadzieje, że może kiedyś się to uda. Na pocieszenie pozostają płyty tych zespołów, których muzyka pozostawała przez wiele lat w zapomnieniu. Ostatnio ukazało się lub wkrótce ukaże wiele ciekawych albumów z muzyką NWOB HM: Zenith z Weston-super-Mare, Zenith z Newtownabbey, Random Black, Bloodshot Eyes, Traitors Gate z Weston-super-Mare, Reincarnate, Overdrive z Birmingham, Axe Victims czy Blaque Jaque Shallaque zespół założony przez byłych członków Angel Witch. Miłego czytania i... słuchania. Foto: Devil's Chariot
1981 roku 4-utworowe demo w Mount Pleasant Studios w Londynie, a wszystkie nagrania i miksowanie wykonano jednego dnia na 8-ścieżkowej maszynie analogowej. Piosenki na demie to: "Night Of The Demon", "White Lady", "Werewolf" i "Ghost Squadron". Niestety po nagraniu taśmy, na stopie Boba rozwinęły się kurzajki, co uniemożliwiało mu granie na perkusji przez kilka tygodni. W tej sytuacji, aby nie blokować rozwoju zespołu postanowił go opuścić. Po kilku przesłuchaniach Devil's Chariot zrekrutował młodego perkusistę Paula Margolisa. Ten perkusista może wam się kojarzyć z poprzedniego odcinka reminiscencji, kiedy opisywałem zespół Savage. Niektórzy z was mogą go pamiętać również z zespołu Tangent oraz z punkowego zespołu Vice Squad. Kilka miesięcy później, z powodu zbyt małej ilości grania koncertów, basista zaczął tracić zainteresowanie, co ostatecznie doprowadziło go do opuszczenia Devil's Chariot. Styl Kevina był integralną częścią zespołu, jak również był on dobrym przyjacielem Paul Lewisa. Paul nie wyobrażał sobie Devil's Chariot z innym basistą i z ogromnym żalem powiedział pozostałej dwójce o rozwiązaniu zespołu. W 1982 roku Devil's Chariot przeszedł do historii. Paul Lewis do dnia dzisiejszego pozostaje bardzo aktywny na scenie metalowej, a jego CV obejmuje grę w takich zespołach jak: Flight 19, Satan's Empire, Sweet Revenge, VHF, Thunderstick, Belladonna, One Track Mind, D-Tox. Od 2015 roku ponownie jest częścią odrodzonego Satan's Empire. Dead On Arrival
Devil's Chariot Po opuszczeniu zespołu Silverhawk, Paul Lewis nosił się z myślą założenia nowego zespołu. Paul w tym czasie pracowal w biurze firmy BT znajdującej się w The Barbican w centrum Londynu. W tym samym biurze młody chłopak, Brian Gibbs zajmował się myciem okien. Oprócz tego uczył się gry na perkusji u samego Carla Palmera z Emerson, Lake & Palmer. To zaimponowało Paulowi i razem postanowili założyć zespół. Rozpoczeli próby w studio Allan Gordona znajdującym się w Leyton, jednocześnie dając ogłoszenie w Melody Maker o poszukiwaniu muzyków do nowego zespołu. W ten sposób zrekrutowali Kevina oraz Mitcha. Teraz kiedy skład był już kompletny: Mitch Taylor vocals, Paul Lewis - guitars, Kevin Manning - bass, Brian Gibbs - drums, zaczęli pisać własne piosenki z myślą o wydaniu taśmy demo. Niestety podczas prób okazało się, że styl gry Briana nie pasuje do zespołu. Brian był pod wpływem muzyki jazz, funk, a Devil's Chariot chciał iść bardziej w kierunku Iron Maiden, Angel Witch czy Black Sabbath. Podjęto polubowną decyzję i Brian opuścił szeregi zespołu. Jego następcą został Bob Brewster, który znany był z bębnienia w Salem's Witness. Ten skład nagrał 9 maja
184
Artykuł ten dedykuję pamięci Donalda Quirie (4 Jan 1955 - 17 Mar 2020), którego miałem przyjemność poznać i okazję kilkakrotnie porozmawiać. Dead on Arrival utworzyli Donald Quirie (gitara prowadząca i wokal) oraz Grant Clark (bas i wokal prowadzący) po rozpadzie The Charge w 1980 roku. Oryginalny skład uzupełnił Ray Mc Riner (gitara i wokal, ex Bardot), Gary Millar (perkusja) i klawiszowiec, którego imienia zespół nie pamięta. W 1981 roku Gary Millar odszedł, a zespół zwerbował Billy'ego Bowesa (perkusja) i Georgiosa Kournavosa (bas). Grant Clark skoncentrował się na swoim wokalu. Kilka tygodni przed tą zmianą Ray wyjechał w trasę koncertową jako drugi gitarzysta z Journey, Neal Schona. W 1982 roku zespół nagrał swój jedyny podwójny singiel "A-side" "Blow By Blow" i "Devil On My Shoulder" który został wydany tylko w Szkocji. Był szeroko odtwarzany przez lokalne komercyjne stacje radiowe i pozostawał na hardrockowej liście przebojów Radio Forth przez 27 tygodni (numer 1 przez 9 tygodni). Dwa inne utwory z tej samej sesji były przeznaczone do wydania: "Lost Soul" (Donald) i "Dead on Arrival" (Ray), ale nigdy nie zostały wydane. Zespół został zmuszony do porzucenia tego planu, gdy Ray sprzedał prawa do "Dead on Arrival" dla Davida Coverdale'a z
REMINISCENCJE NWOBHM
Foto: Dead On Arrival
Whitesnake. Ray został zastąpiony przez Dougie Patterson'a, który pozostał w zespole do 1984 roku. Przez następne trzy lata zespół koncertował w całej Szkocji i północnej Anglii, występując jako headliner lub wspierając wielkie zespoły, takie jak The Scorpions i Diamond Head. Po sukcesie koncertów, zorganizowali podobną (ale oczywiście znacznie mniejszą) imprezę w Edynburgu 1986r. Dziewięć lokalnych zespołów oraz Nazareth w roli headliner pomogło zebrać kilka tysięcy funtów dla zaangażowanych organizacji charytatywnych. W tym samym roku zespół się rozpadł. Off-shootowy skład Lazy (zainspirowany utworem Deep Purple) składający się z Donalda, Georgiosa i Billy'ego grał przez kolejne dwa lata, aż Donald został zwerbowany do The Great Junction Street Band. Ray McRiner był późnej również znany ze współpracy z zespołem Sweet. Występował również jako gitarzysta koncertowy zespołu. China Doll Cofnijmy się do roku 1974. To w tym roku zostaje założona grupa Purple Phoenix. Założyli ją uczniowie selektywnej szkoły i akademii dla chłopców Poole Grammar School, mieście Poole w hrabstwie Dorset na południowym wybrzeżu Anglii. Skład: Simona King (wokal, gitara), Gary Gahan (bas, wokal) i John Lister (perkusja, wokal). Oferując mieszankę oryginalnego materiału i coverów zespołów progresywnego rocka, zespół grał w małych klubach na południowym wybrzeżu do 1977 roku, kiedy to założyciel i główny autor piosenek Simon King opuścił zespół i wyjechał z Poole. Przez kolejne sześć miesięcy skład został poszerzony o byłego szkolnego przyjaciela Nicka Williamsa (gitara, wokal). Williams, Lister i Gahan zwerbowali Tony'ego Courta (wokal) i George'a Cooka (gitara). I tak pod koniec 1977 roku narodziła się China Doll. Podczas gdy Purple Phoenix był pod wpływem zespołów progresywnych, takich jak Jethro Tull, Wishbone Ash i Genesis, China Doll przyjęło bardziej klasyczne podejście rockowe, zarówno w swoich samodzielnie napisanych numerach, jak i coverach takich zespołów jak Lynyrd Skynyrd, Boston, Golden Earring czy
Foto: China Doll
Status Quo. Po samofinansowanym debiucie pokazowym w Poole Grammar School późną wiosną 1978 roku China Doll intensywnie koncertował w pubach, klubach i małych teatrach na południu Anglii, a najważniejsze wydarzenia miały miejsce na festiwalach rockowych w Poole, Bournemouth i Weymouth. To pierwsze wcielenie China Doll trwało do świąt Bożego Narodzenia 1978r., kiedy Cook, Court otaz Williams odeszli z zespołu. Gahan i Lister zebrali nowy skład z Graham Jones (wokal), Pete Fitch (gitara) i Barney White (gitara). Ten skład (China Doll II) trwał około sześciu miesięcy, ale spór o drogę muzyczna coraz bardziej się nasilał. White, a w szczególności Jones chciał poprowadzić zespół w bardziej funkowym kierunku - Fitch, Gahan i Lister chcieli grać cięższy materiał. Wczesnym latem 1979 roku do tej trójki ponownie dołącza Nick Williams. Zespół był z nim w stałym kontakcie i kiedy dowiedzieli się, że Nick rozwiązał swoje problemy osobiste i zawodowe poprosili go aby dołączył do China Doll jako wokalista. Ten skład przyjął cięższe rockowe podejście niż poprzednie wcielenia, grając covery Thin Lizzy, Judas Priest, UFO i Black Sabbath, a także około pięćdziesięciu procent numerów napisanych przez siebie. Spośród nich pięć piosenek zostało nagranych w małym lokalnym studiu pod koniec 79 roku - "Heavy Air", "I Don't Know", "Mission", "Oysters & Wine" i "Past Tense". Z tych utworów dwie ostatnie wybrano do nagrania na 7-calowy winyl. Zespół udał się do Telecoms, 16-ścieżkowego studia w Portsmouth, aby nagrać utwory w jeden dzień w lutym 1980 roku, a kilka dni później powrócił, aby dokończyć mastering. China Doll regularnie występował w pubach i klubach na południowym zachodzie. W dniu 24 sierpnia 1980 byli główną gwiazdą Dorset Nomads Festival w Corfe Castle odbywającym się w święto państwowe tzw. Bank Holiday. Koncert odbył się w dużym namiocie, zespół grał 2,5 godziny, a ich inżynier Neil Thomas przygotował taśmy szpulowe do nagrania koncertu. Około 1/3 zestawu nigdy nie została nagrana, ponieważ skończyła się taśma i nikt tego nie zauważył. Na szczęście pozostałe piosenki przetrwały do dnia dzisiejszego i wpadły w moje łapy. We wrześniu zagrali swój ostatni koncert w pubie Chequers Inn w Lytchett Matravers. Czterej członkowie zespołu nigdy nie grali razem od tamtego czasu, chociaż Fitch, Gahan i Williams wykonali kilka kawałków na imprezie z okazji 30-tych urodzin Gahana w 1988 roku. Fitch i Gahan utworzyli Silent Attack, a Lister dołączył do Diamond Rox. Z
Oldschool Metal Maniac XIX/2020 Hellavenger, Hellion, Atrophy, Sodom, Violent Dirge, Hellhammer, Celtic Frost, Triptykon, Destruction, Hell-Born, Cult Of Horror, Schismatic, Onslaught, At War, Vulcano, Ancestor, Rage, Axe Crazy, Kommand, Promiscuity, Death Angel, Mgła, Gladiator. Plakaty: Razor/Morbid Angel, Slayer/Hellhammer, Carnivore/Celtic Frost Gdyby ktoś nie miał dotąd styczności z "Oldschool Metal Maniac" nazwy widniejące wyżej bez pudła pozwolą mu na identyfikację profilu tego pisma: tylko prawdziwy metal, od tradycyjnego do ekstremalnego. Wydaje mi się to świetnym rozwiązaniem, szczególnie, że mamy XXI wiek i jakieś sztuczne podziały na ziny wyłącznie z black metalem czy innym straciły już rację bytu. "Oldschool Metal Maniac" wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom, podsuwając zarówno starym wyjadaczom, jak też dopiero zaczynającym swą przygodę z ciężkim graniem, same smakowite kąski, wyselekcjonowane perełki sceny podziemnej i do tego sporo znanych nazw. Tak zwanym gwoździem tego anglojęzycznego numeru bez wątpienia jest blok materiałów poświęconych działalności Thomasa Gabriela Fischera, kojarzonego powszechnie jako Tom G. Warrior. Hellhammer, Celtic Frost i Triptykon poświęcono aż 15 stron, co daje multum bardzo interesujących materiałów, z długą rozmową z głównym bohaterem włącznie. Fani thrashu nie mogą przegapić wywiadów z Sodom, Destruction, Death Angel czy Onslaught, chociaż nie porywają one niczym szczególnym; zwłaszcza ten ostatni materiał, króciutka, zdawkowa rozmowa na pół strony. Pogawędki z Brianem Zimmermanem z
Atrophy oraz Paulem Arnoldem z At War to już jednak zupełnie inny poziom, podobnie jak rozmowa z liderem brazyliskich mi-strzów jeszcze ostrzejszego łojenia Vulcano, samym Zhemą Rodero. Bardziej klasyczny nurt heavy reprezentuje w tym numerze niemiecki Rage - Peavy staje w tej krótkiej rozmowie na wysokości zadania, chociaż autor nie zaprzątał już sobie głowy poprawianiem oczywistych błędów, jak festiwal Metal Mania. Z podziemiem jest zdecydowanie lepiej. Hellavenger z Chile gra black, niedawno wydał debiutanckie demo, a Rodrigo nie dość, że maczał palce w niedawnym wznowieniu "Scarlet Slaughterer" Magnus na kasecie, to jest wielkim maniakiem polskiej sceny podziemnej: nie tylko metalowej, ale też punk i hardcore. Hellion (dość popularna nazwa, jak widać) pochodzi z Kolumbii, ale spełnia się w teutońskim, olscholowym thrashu. Jego amerykańską odmianę, zgodnie ze swych pochodzeniem, preferuje z kolei Kommand, a chiński Ancestor łączy wpływy europejskie i z USA - liczę, że chłopaki pracują już nad następcą "Lords Of Destiny". Są też reprezentanci black/ speed metalu: Cult Of Horror z Brazylii, można rzec jednej z kolebek takiego bezkomompromisowego grania oraz Promiscuity z Izraela, co może być, chociaż wcale nie musi, pewną niespodzianką. Scena polska też nie została pominięta. Z materiałów dotyczących przeszłości mamy więc Violent Dirge, Gladiator i Schismatic wciąż warte uwagi zespoły, których materiały już ukazały się, bądź niebawem pojawią się nakładem Thrashing Madness. Nurt współczesny mamy zaś bardzo urozmaicony, bowiem w przypadku Hell-Born, Mgły i Axe Crazy trudno o jakiś wspólny mianownik, ale jedno jest pewne: wszystkie grają metal i to na najwyższym, światowym poziomie. Nie zabrakło też koncertowych relacji oraz licznych recenzji płyt i demówek oraz zinów; jeśli więc ktoś przegapił poprzedni numer, a językiem angielskim posługuje się tak biegle jak ojczystym, to zakup nowego "Oldschool Metal Maniac" wydaje się obowiązkowy. Kontakt: oldschool_metal_maniac@ wp.pl Wojciech Chamryk
RECENZJE
185
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
3000AD - The Void 2020 Total Metal
Nieźle grają ci Nowozelandczycy. Pod względem techniczym czy warsztatowym nie można im niczego zarzucić. Dobrze też brzmią, mocno i surowo, ale jak miksuje się album w słynnym Sterling Sound, a odpowiada za to sam Clint Murphy, to o dźwiękowych niedoróbkach nie może być mowy. Gorzej jednak z muzyką, bo 3000AD proponują sztampowy, zgrany już na 3000 sposobów, crossover/thrash metal. Może w Nowej Zelandii jest to coś nowego i odkrywczego, ale na szerszą skalę zainteresować może tylko największych zapaleńców gatunku i maniakalnych fanów akurat tego zespołu. Atutem są na pewno rozbudowane chórki w wykonaniu wszystkich muzyków tria (główne partie śpiewa, i to nieźle, perkusista Hellmore Bones), ale w kolejnych utworach nie ma niczego oryginalnego - zespół gra solidnie i nic ponadto. Fakt, że najciekawszy na płycie jest zamykający ją, ciut progresywny w formie instrumental "Born Under A Black Sun", też o czymś świadczy. (2)
rockową naturę i jej bardziej melancholijny klimat, ewidentnie związana jest z dokonaniami takich kapel jak Riverside, Porcupine Tree, Haken czy Opeth. Oczywiście podana jest przez pryzmat talentów muzyków Alizarin. Tak jak wspomniałem w muzyce Amerykanów jest cała masa zadumy i można się zdziwić ile może mieć ona odcieniów. W gradacji stanu apatii, smutku, rzewności, tęsknoty sceptycyzmu itd. są bardzo bliscy dokonaniom mistrzów z Fates Warning. Świetnie żonglują w niej melodiami, harmoniami i dysonansami. Potrafią też nieźle technicznie zamieszać. Natomiast aby nas nie uśpić od czasu do czasu grają z metalowym przytupem. Ogólnie muzyka płynie dość płynnie a nawet interesująco. Niestety elementem, który zaburza muzyczny efekt jest wokal Josha. Owszem trzyma tonacje itd. ale jest po prostu przeciętny, zwykły, jednostajny i bez siły wyrazu, i jak już, to on wprowadza elementy nudy i znużenia. I chyba jest najpoważniejszy zarzut dla tej płyty, bo reszta jest w jak najlepszym stanie włącznie z wykonaniem, brzmieniami i produkcją. Jeśli ktoś lubi właśnie takie klimaty powinien zahaczyć o ten krążek. Inni lubujący się w bardziej ekspresyjnej muzyce raczej powinni sobie darować. (3,5)
rozpoznawalne, a Victor Smolski's Almanac od razu nader dobitnie sygnalizuje, kto stoi za tym zespołem. Były gitarzysta Rage wciąż najlepiej czuje się w konwencji power metalu z epickimi i symfonicznymi naleciałościami, proponując efektowne, urozmaicone kompozycje. Co ważne potrafi uniknąć epatowania, niebagatelnymi przecież, umiejętnościami: solówki są więc wyważone, trwają tyle ile trzeba i nie przytłaczają poszczególnych utworów zbytecznymi popisami - wystarczy posłuchać choćby "Satisfied" z iście fenomenalną partią czy "Like A Machine" z motywami flamenco. Sporo tu też chwytliwych melodii i zapadających w pamięć refrenów ("Rush Of Death"!), ale mnie najbardziej cieszą liczne odniesienia do tradycyjnego, mocno brzmiącego heavy lat 80., dzięki którym "Predator" czy "Blink Of An Eye" nad wyraz zyskują. Darowałbym sobie tylko nawiązania do black metalu w "Soiled Existence", ale i tak "Rush Of Death" jako całość zasługuje na: (5) Wojciech Chamryk
\m/\m/
Wojciech Chamryk
Amorphia - Arms to Death 2018 Self-Released
Almanac - Rush Of Death 2020 Nuclear Blast
Alizarin - The Last Semblance 2020 Self-Releases
Alizarin został założony w Los Angeles w roku 2017 przez Josha Kaya, obecnie wokalistę i gitarzystę zespołu. Skład uzupełniają perkusista Jona Damona, basista Terran Fernandez oraz klawiszowiec Avelino Ramirez. W 2018 roku formacja wydaje debiutancki album "Cast Zenith", który zawiera muzykę instrumentalną. Na najnowszym "The Last Semblance" śpiewa już lider i gitarzysta Josh Kay. Za to muzyka to pochodna rocka i metalu progresywnego, której źródłem jest Dream Theater lecz ze względu na przeważającą
186
RECENZJE
Victor Smolski poświęcił trzeciemu albumowi swego zespołu znacznie więcej czasu, bowiem od premiery "Kingslayer" minęło 2,5 roku. Mogło być również tak, że to zmiany składu opóźniły nieco premierę "Rush Of Death", bo nie usłyszymy już na niej Andy'ego B. Francka (Brainstorm) i Davida Readmana (Pink Cream 69). Z dawnego wokalnego składu ostała się tylko Jeannette Marchewka (Linqua Mortis Orchestra), ale słychać ją niezbyt często - prym za mikrofonami wiodą Patrick Sühl i Frank Beck. Kolejna nowość to dopełnienie nazwy grupy personaliami gitarzysty - najwidoczniej samo Almanac było zbyt mało
Amorphia to thrashowe i oldschoolowe trio z Indii, które jest zapatrzone w starego Slayera. Słychać to w każdej nutce, riffie i zagrywce z debiutu "Arms to Death". Od czasu do czasu przeleci coś z Kreatora, a może nawet Coronera. Jednak to Slayer tu niepodzielnie włada. Każdy z kawałków jest rewelacyjnie skrojony, zaaranżowany i zagrany. Oczywiście według tego co mistrzowie nauczali. Może to dla niektórych będzie powodem do skreślenia tej kapeli, jako kopia Slayera. Niemniej od samego początku do końca albumu muzycy Amorphii grają z takim zapałem i zaangażowaniem, że trudno jest oderwać uszu od głośników. Myślę, że jak dacie szanse tej płytce, to już nie wciśniecie jej gdzieś w kąt, a ustawicie na półce, żeby czasami po nią sięgnąć. Tak w ogóle myślę sobie, że jak muzycy Amorphii będą kontynuować tę drogę, to z czasem wspólnie okrzepniemy i nie będziemy zwracać
uwagi na tę oczywistą inspirację, tylko automatycznie będziemy machać łbami. (4) \m/\m/
Ancient Curse - The New Prophecy 2020 Pure Steel
Historia Ancient Curse rozpoczęła się w 1985 roku w Bremie. W pierwszym etapie przetrwał gdzieś do 1997 roku. Przez ten czas nagrał kilka dem, EPkę "Thirsty Fields" (1995) oraz dwa albumy "The Landing" i "Thirsty Fields" wydane w 1997 roku. Słyszał ktoś je? Ja na pewno nie! Co mnie zupełnie nie cieszy. Nieoczekiwanie po 23 latach od ostatniego albumu na rynek wraca ten niemiecki zespół wraz z nowym studyjnym albumem "The New Prophecy". A na nim znakomita muzyka z pogranicza ambitnego power metalu i progresywnego metalu, czyli progresywny power metal, choć do końca nie oddaje to charakteru muzyki tej formacji. Bo to z pewnością nic z rzeczy takich jak Angra czy Kamelot. Nie wiem czy pamiętacie ale w latach osiemdziesiątych w Niemczech istniała kapela Mania. Dopiero pod koniec tamtej dekady wydali swoje płyty. Niestety równie szybko zakończyli swoją działalność. Natomiast muzyka, która znalazła się na płytach to wyśmienity speed/power w starym stylu wzorowanym na niemieckich grupach. Owszem melodie były ale miały one swoja klasę, no i w takiej muzyce rządziły gitary. W tym samym czasie, co Mania startował inny niemiecki zespół Heavens Gate, ci grali bardziej klasycznie (czyli heavy/power) ale równie z ambitnym zacięciem. I właśnie z tymi formacjami kojarzy się mi aktualna propozycja Ancient Curse, choć oczywiście odcisnęła ona swoje piętno na granej przez siebie muzyce. Brzmi ona również nowocześniej, w sensie, że Niemcy znakomicie wykorzystali możliwości współczesnego studia. Jednak to nie wszystkie składowe krążka "The New Prophecy". W tej muzyce jest bowiem też sporo z progresywnego metalu, choć nie stanowi on muzycznego szkieletu grupy. W tym wypadku skojarzenia mam z Ivanhoe, Vanden Plas
oraz Sieges Even. To, co wyróżnia Ancient Curse to - to, że wręcz zaraża energią swojej muzyki. Przychodzi jej to z łatwością, pomimo, że muzyka jest w takim wypadku, złożona, gęsta i wielowarstwowa, a kompozycje są raczej długaśne. Rządzą tu niepodzielnie gitary, które czarują, mocą, ale też subtelnością, melodyjnością, techniką, wyobraźnią oraz emocjami. Wtóruje im sekcja, która uwija się aby dotrzymać kroku pomysłowości gitar. Muzyka Ancient Curse jest głównie szybka i energiczna, owszem korzysta też z dysonansów i kontrastów, ale też trafiły się im utwory, które są zdecydowanie wolniejsze od innych, "One Moment of Fortune" oraz prawie balladowy "Mind Chaos". Po za tym próbuje nas zaskoczyć i taki "Forever Young" napisany jest w miarę prosty sposób. W miarę, bo swojej natury jednak nie potrafili oszukać. Na koniec zostawiam głos Petera Pietrzinskiego, który dopełnia ale również przewodzi znakomitej muzyce tego kwartetu. I w tym wypadku można jedynie pisać same superlatywy. Sumując, "The New Prophecy" smakuje znakomicie w całości. I tym większy żal, że nie słyszałem pierwszych płyt bremeńczyków. Rekomendacja dla fanów oldschoolowego niemieckiego power metalu oraz progresywnych maniaków. (5,5) \m/\m/
Ancillotti - Hell On Earth 2020 Pure Steel
We wrześniu 2016 roku wydali udaną płytę "Strike Back". Później przyszła pora na kolejny album Strana Officina, w którym to zespole również udziela się wokalnie Daniele "Bud" Ancillotti, ale po "Law Of The Jungle" zaktywizował ponownie swój rodzinny zespół (gra w nim z bratem, synem i starym kumplem). Efektem jest trzeci w dyskografii Ancillotti długogrający materiał "Hell On Earth", płyta-marzenie każdego fana tradycyjnego metalu. O "Strike Back" pisałem, że to "klasyczny pod każdym względem, czerpiący pełnymi garściami z lat 80., tradycyjny metal" i do jego następcy te słowa również odnoszą się bez żadnego pudła. Włosi czują się w tej stylistyce niczym ryba w wodzie, a do ogromnego doświadczenia dodają też mnóstwo werwy - słychać, że metal w takiej właśnie postaci wciąż bardzo ich kręci. Przekłada się to jakość muzyki - surowej, archetypowej, mocnej na dawną mo-
dłę, ale i bardzo nośnej - jeśli ktoś lubi stary Accept, Judas Priest czy inne zespoły tego typu, na pewno nie pogardzi rozpędzonym openerem "Fighting Man", równie dynamicznym "Revolution", mocarnym "We Are Coming" czy singlowym "Till The End", kolejnym utworem, który mógłby wyjść spod palców duetu Tipton/Downing. Świetny jest też "Broken Arrow", numer z orientalnymi naleciałościami w stylu Led Zeppelin, mroczny "Frankenstein" - wyszła im ta płyta, nie ma co! Cieszy też wysoka dyspozycja Buda, bo w końcu nie jest już młodzieniaszkiem, a głos to niezwykle czuły instrument i z wiekiem nie każdy wokalista utrzymuje taką formę, ale on nie ma żadnych problemów. Ja w sumie również: (6). Wojciech Chamryk
Anonymus - La Bestia 2020 Bam & Co. Heavy
U nas Anonymus jest faktycznie formacją raczej anomimową, mimo robiącego wrażenie stażu (start w 1989 roku) i bogatego, fonograficznego dorobku. W ojczystej Kanadzie są jednak zespołem kultowym - na pewno zaś w jego francuskojęzycznej części, bowiem preferują teksty w języku Moliera, Diderota czy Camusa. Tym razem zaczęli jednak eksperymentować, bo najnowszy, już jedensty w dyskografii, album "La Bestia" opatrzyli tekstami w języku... hiszpańskim. Brzmi to może zaskakująco, ale jak sami podkreślają: w składzie mają Chilijczyka, a dwóch z nich jest potomkami hiszpańskich emigrantów, więc dla nich to język może nie ojczysty, ale na pewno bliski. Jak wypada w siarczystym, brutalnym thrashu? Tak jak w bardziej tradycyjnych odmianach metalu hiszpański dodaje muzyce pewnej śpiewności, to tutaj nie ma o tym mowy: Oscar Souto ryczy niczym wściekły, ugodzony ilomaś strzałami bizon czy inny bawół, a jego partie nierzadko są nieodległe od growlingu czy skrzeku. Muzycznie też bywa ekstremalnie: szybkie kostkowanie, opętańcze blasty, brutalność brzmienia - jest naprawdę mocno, bez żadnego oszczędzania się. Tak jak w openerze "Bajo Presión", singlowym "Sobrevivir" czy "Terremoto", ultraszybkich strzałach na najwyższych obrotach, bliskich niekiedy black/thrash metalu. Są tu też jednak i aranżacyjne ciekawostki, bo "Tierra" to mroczna ballada z wtrętami po włosku, a akustyczne intro "La Be-
Airforce - Judgement Day 2016 WachOut
Jak już wspominałem jednym z założycieli Airforce jest były muzyk Iron Maiden, perkusista Doug Sampson. Kapela istnieje od końca lat 80. ale swój pierwszy album wydała w 2016 roku. Jest nim "Judgement Day". Nie jest to typowy debiutancki krążek, albowiem stanowi on kompilację utworów z różnych lat istnienia kapel. Najstarsze kawałki pochodzą z sesji z 1987 roku, najświeższe, z roku wydania samego "Judgement Day". Z tego powodu płyta jest nie zbyt spójna, przynajmniej brzmieniowo. Jednak największe różnice wynikają ze zmian w obsadzie stanowiska wokalisty i jest to bardzo wyczuwalne. Muzycznie to w prostej linii odniesienie do NWOB HM, ale kawałki różnią się wpływami, jedne są bardziej heavy metalowe, inne hard rockowe, a bywają takie, które odnoszą się do AORu. W sumie dało to bardzo ciekawy, a zarazem bardzo intrygujący rezultat. Wielobarwność tej muzyki z pewnością mocno przyciąga, choć nie niesie z sobą najwyższej renomy i bardziej przypomina kronikę dokumentującą to, co działo się w Airforce na przestrzeni lat jej istnienia. Najlepiej wypadają najświeższe kompozycje "Heroes", "Get Me A Doctor" oraz tytułowy "Judgement Day", są bezpośrednie i płynie w nich klasyczny heavy metal wywodzący się wprost z serca NWOBHM. Ba, "Heroes" gada wręcz jak ostry radiowy hicior z lat 80. Płytka ta to nic innego jak ciekawostka, podsustia" ma w sobie sporo z bluesa. Dlatego, chociaż z tekstów nie zrozumiałem nawet jednego słowa, z czystym sumieniem daję (5) za konkretną muzykę. Wojciech Chamryk
AnVision - Love & Hate 2020 Empire 18
AnVision to istniejąca od 2007 grupa grająca muzykę z pogranicza progresywnego rocka i metalu. "Love & Hate" to ich czwarty album, który zawiera osiem kompo-
mowująca karierę Airforce do 2016 roku. Płyta jedynie dla fanów NWOBHM oraz dla przyszłych fanów Anglików. (3,5) Airforce - The Black Box Recordings: Volume 1. 2019 Dead Seb/WachOut
Rok po wydaniu "Judgement Day" na rynku ukazuje się EPka "The Black Box Recordings: Volume 1.". Na niej znalazły się trzy kawałki "Fight", "Life Turns To Dust" i "Heroes". Utrzymane są w konwencji, którą muzycy aktualnie sobie wypracowali. A jest to bezpośredni heavy metal, który swoje źródła ma w NWOBHM. Ponownie bryluje tu przebojowy "Heroes", ale pozostałe dwa nie są gorsze, szczególnie drugi w kolejności, z pewnym epickim posmakiem, "Life Turns To Dust". Niemniej utwory brzmią trochę lepiej i mam wrażenie, że z tą sesją muzycy odnajdują swoje brzmienie, które choć oldschoolowe to nawiązuje do współczesnej techniki. Instrumentaliści wywiązują się ze swoich obowiązków perfekcyjnie. Nie odnajdziemy tu wirtuozerii ale solidność, klasę, luz i wyczucie. Znowu dochodzi do zmiany wokalisty. Dilian Arnaudov brzmi naprawdę rasowo. Także dzięki tej EPce wiemy do czego muzycy Airforce dążą. Choć EPka jest krótka ale brzmi rasowo i zapowiada, że wraz dużym debiutanckim krążkiem fani tradycyjnego heavy metalu mogą dostać to na co oczekują. (4) \m/\m/
zycji i ponad 40 minut przebogatej muzyki. Ta pochodzi w prostej linii od dokonań amerykańskiego Dream Theater. Jednak w muzyce AnVision jest więcej wpływów brzmień nowoczesnego metalu, melodii oraz w odróżnieniu od swojego autorytetu, nie stawia na różnego rodzaju instrumentalne pojedynki. Ba, w tej materii, solówki gitarzysty Grega, czy też gra klawiszowca Valdiego mogą służyć za wzór piękna, wyrafinowania i umiarkowania. Tytuł albumu bardzo udanie podkreśla to co w takiej muzyce, a szczególnie muzyce An Vision, jest bardzo ważne. A mianowicie chodzi o wszelkiego rodzaju, dwuznaczności, dysonanse, kontrasty, zmiany temp, nastrojów i ogólnie klimatu. Co na "Love & Hate" wyraziście wydarzyło się w utworze tytułowym, gdzie normalny wokal Marqusa wspiera growl basisty Karaluza. Pomysł nie no-
RECENZJE
187
wy ale w tym wypadku "zagadał" nadzwyczajnie. Muzycy AnVision po mistrzowsku wykorzystują również swój naturalny talent do przeplatania potężnych riffów z delikatnymi i uwodzącymi melodiami. Te ostatnie, na "Love & Hate" są wręcz wyśmienite, i właśnie dzięki nim tak bardzo dobrze słucha się całości albumu. Aby jednak była jasność, muzycy nie rezygnują z wyrafinowanego i technicznego grania czy też wymyślania i łączenia wielu różnych znakomitych muzycznych tematów w karkołomne konfiguracje. Zbytnio nie zależy im na zwyczajności, choć wspomniane melodie sprytnie to ukrywają. Większość kompozycji na tym krążku utrzymana jest w średnich tempach, każda z nich ma swój temat przewodni, pod którym kotłują się wszystkie muzyczne kompozytorskie rozterki. W tym gronie, prawdopodobnie najbardziej wpadający w ucho temat ma "Lovely Day to Die", natomiast najpotężniejszy riff znajdziemy w rozpoczynającym "Love & Hate". Niemniej najszybszym, wręcz wściekłym jest "Riders from Hell". Natomiast koniec płyty wieńczy piękny, wolny i balladowy "Good Night". W tym o to utworze głos Marqusa pięknie wspiera głos Pauliny Ostrowskiej. Nie sili się ona na jakąś a la operową stylizacje ale właśnie doskonale po kobiecemu śpiewa wraz z męskim głosem. Mimo, że kompozycje choć indywidualnie stanowią coś wyjątkowego, to w całości prezentują się najciekawiej i wyraziście. Zresztą w progresywnym graniu właśnie na tym to polega aby wciągnąć słuchacza w całość muzyki, a to AnVision znakomicie się udaje. Nie wymieniłem do tej pory wszystkich instrumentalistów tego krążka, ale każdy z nich indywidualnie na to zasługuje, ich umiejętności i kultura gry jest na najwyższym poziomie. Każdy kto będzie chciał, może wsłuchać się w poszczególny instrument i w pełni będzie mógł docenić jego kunszt. Niewątpliwie na to ma wpływ praca muzyków i realizatora wykonana w studio, a także miks całego albumu. Całe szczęście dożyliśmy czasów, gdzie nagrywanie i produkcja płyt nie stanowi większego problemu. Na koniec powrócę tematu albumu. Muzycy z progresywny mają to do siebie, że potrafią na świat dzienny wyciągnąć ciekawy temat i ambitnie przedstawić go swoim słuchaczom. Tym razem przedstawiona została moc obydwu emocji - tytułowych miłość i nienawiść - oraz skrajności jakie mogą w nas wywołać. Myślę, że temat bardzo bliski każdemu z nas. Współgra on nie tylko z muzyką ale także z okładką "Love & Hate". AnVision ma na koncie kolejny udany album i rekomenduje go każdemu progresywnemu maniakowi. Na prawdę warto po niego sięgnąć, ze względu na temat, świetną muzykę, wybor-
188
RECENZJE
ne melodie oraz zawodowe wykonanie. (5,5) \m/\m/
Archon Angel - Fallen 2020 Frontiers Music
Jeśli muzycy znani choćby z Savatage, Circle II Circle, Secret Sphere czy Nightmare zakładają nowy zespół trudno nie mówić o supergrupie, a do tego można też spodziewać się czegoś znacznie odstającego od metalowej przeciętnej. "Fallen" Archon Angel spełnia te oczekiwania, ale skoro odpowiadają za nią Zak Stevens, Aldo Lonobile, Yves Campion i Marco Lazzarini to raczej nie mogło być inaczej. Nazwiska niby nie grają, nie tylko na boisku, ale tutaj ten międzynarodowy skład pokazuje się z jak najlepszej strony, proponując urozmaicony, progresywny metal na wysokim poziomie. Już singlowy utwór tytułowy pokazuje, że formacja w żadnym razie nie zamierza kostnieć w neoprogresywnej formule, stawia bowiem na wyraziste melodie i nośne refreny, gdzie symfoniczne tła i wyśrubowany poziom stanową drugi, świetnie dopłeniający je plan. Zespół czerpie też pełnymi garściami z mocniejszego, tradycjniej brzmiącego heavy lat 80. ("Rise", "Under The Spell"), nie unika też nawiązań do lżejszego rocka (kojarzący się z U2 wstęp "Who's In The Mirror"), a i ballady ("Brought To The Edge") to również klasa sama w sobie, numery z najwyższej półki, gdzie Stevens może pokazać pełnię swego głosu. Sporo tu również szybkich, dynamicznych utworów pokroju "Twilight" czy "Return Of The Storm" - na pozór niewyróżniających się niczym szczególnym, ale takich, które chętnie odpala się po raz kolejny. Mocny debiut, oby poszły za nim kolejne płyty! (5)
dała im szansę na pełniejsze zaistnienie. Aria wykorzystała ją w pełni, jeszcze w latach 80. wydając trzy longplaye i z każdą kolejną płytą ugruntowując swą pozycję. Zespołowi nie zaszkodziła nawet zmiana wokalisty, kiedy w 2001 roku Walerija Kipiełowa zastąpił ostatecznie Artur Berkut, bo w końcu był to również ktoś o statusie legendy, śpiewak znany z Awtograf (występ na festiwalu sopockim w roku 1987) czy Master. Jednak w roku 2011 zespół stanął na rozdrożu, ale młody wokalista Michaił Żitiakow okazał się godnym następcą legendarnych poprzedników. "Curse Of The Seas" to już trzeci album Arii powstały z jego udziałem, materiał w każdym calu klasyczny i niczym nieustępujący wcześniejszym płytom grupy. Malkontenci będą pewnie podkreślać, że za dużo tu wpływów Maiden, ale to w końcu jeden z wyznaczników stylu Arii, obecny w jej muzyce od samego początku, poza tym trudno nie docenić tak porywających utworów jak "Race For Glory", "Everything Begins Where The Night Ends" czy "Alive". Są też rzecz jasna i nieco odmienne patenty, jak choćby miarowy, mroczny "The Lucifer Era", a i w balladach zespół ponownie potwierdza swą klasę, szczególnie w "So Be It" i w finałowej "Curse Of The Seas". Wszystkie są śpiewane rzecz jasna w języku rosyjskim, co tylko przydaje im śpiewności - jeśli ktoś lubi tradycyjny heavy i nie ogranicza się tylko do grup anglojęzycznych powinien sprawdzić płyty Arii, nie tylko te najnowsze. (5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk Aria - Curse Of The Seas 2018 M2BA
Aria to prawdziwa legenda rosyjskiego metalu, zespół nie bez powodu określany mianem tamtejszego Iron Maiden. Akurat u nas w latach 80. niezbyt ceniono metalowe grupy z ówczesnych demoludów, ale na tle zespołów z innych krajów te radzieckie wyróżniały się poziomem, bo w większości tworzyli je absolwenci szkół muzycznych. Inny aspekt ich działalności to fakt, że miały zdecydowanie pod górkę w komunistycznych realiach ZSRR, dopiero pieriestrojka
Aria - Guest From The Shadow Kingdom 2019 M2BA
Pierwszy koncertowy album "Made in Russia" Aria wydała w roku 1996. Kolejne ukazywały się sukcesywnie: przekrojowe i jubileuszowe, jak choćby "Hero Of Asphalt: 20 Years", a najnowszy to DVD/2CD "Guest From The Shadow Kingdom". W wersji audio ten materiał też robi ogromne wrażenie, bo zespół na żywo to maszyneria precyzyjna w każdym
szczególe, złożona ze swietnych muzyków i z wybornym wokalistą Michaiłem Żitiakowem. Dopiero jednak na DVD - całość do obejrzenia na YouTube - można docenić rozmach rosyjskiej formacji, prawdziwych carów rosyjskiego metalu: ogromna, kilkupoziomowa scena, rozbudowana scenografia z żaglowcem i nie tylko, ekrany, świetne nagłośnienie, a do tego samo miejsce, wypełniony fanami stadion Dynama Moskwa - są w ojczyźnie wielcy, bez dwóch zdań. Promowali wtedy, wydany jesienią 2018 roku, świeżutki album "Curse Of The Seas", tak więc wśród 18 zagranych tego wieczoru utworów nie brakowało pochodzących zeń utworów, bo zabrzmiały niemal wszystkie. Do tego zespołowa klasyka z trzech pierwszych albumów, numery tak popularne jak choćby: "Hero Of Asphalt", "Torero" czy "Street Of Roses". Akurat zawsze lubiłem ten zespół, mam sporo jego płyt, tak więc dla mnie "Guest From The Shadow Kingdom" to świetny prezent, perfekcyjne połączenie starszych utworów z nowszymi. Fani Iron Maiden czy Running Wild, o ile nie znali dotąd Arii i nie odstraszy ich język rosyjski w tekstach, też powinni zainteresować się wydawnictwami Rosjan - ta koncertówka będzie na początek idealna. (5,5) Wojciech Chamryk
Assignment - Reflections 2020 Massacre
Assignment to Niemiecki zespół, który istnieje od 1994 roku. Na początku grał death/thrash metal aby ostatecznie skupić się na progresywnym metalu. "Reflections" to ich już piąty album studyjny, wydany po czteroletniej przerwie. Generalnie punktem wyjścia muzyki Assignment jest Dream Theater. Niemniej odniesień jest znacznie więcej, począwszy od Rush, Savatage, Jacobs Dream, Vanden Plas, ale także Dio czy do niedawno omawianego Ancient Curse. Ten ostatni głównie dla tego, że muzycy Assignment również zdecydowanie lepiej czują się gdy to gitary i moc heavy metalu przewodzą muzyce. Ta cecha może wynikać także z wcześniejszych zainteresowań muzyków, wspomnianego death/thrash metalu. Poza tym w ich muzyce jest sporo z klimatu i piętna niemieckich kapel heavy metalowych, co w szerszym kontekście jest bardzo istotne. Dio również nie wymieniłem bez przyczyny, a to głównie ze względu na
wokalistę Diego Valdeza, który przemyca w swoim głosie ducha tego wielkiego mistrza. Oczywiście muzycy na szali stawiają swoje umiejętności i talent oraz wszystko to, co do tej pory osiągnął progresywny metal. Dało to muzyczną mieszankę, która przypisana jest tylko tej formacji a przyciąga fanów tego nurtu. Bez wątpienia ich muzyka ma też cechy, które są punktami orientacyjnymi dla progresywnych zwolenników i dzięki którym czują się w niej jak u siebie w domu. Każda z kompozycji jest rozbudowana, składająca się z wielu wątków, eksponująca dysonanse, przeróżny klimat oraz emocje. Muzycy nie zapominają o melodiach, które mają niepodważalną klasę. Niemniej te melodie dość mocno osadzone są w treści. Większość utworów utrzymana jest w średnich tempach ale zespól potrafi, i przyśpieszyć, i zwolnić. Tak jak wspomniałem na pierwszej linii są gitary ale klawisze odgrywają też ważną rolę, choć głównie stanowią tło i dodatek aranżacyjny. Poszczególne partie instrumentów gitary, klawisze, sekcja rytmiczna a także sam głos wokalisty są znakomite i stanowią wartość samą w sobie. Diego Valdezma bardzo wiele pomysłów na doskonałe linie melodyczne, niemniej w jednym z utworów wspomaga go głos kobiecy. Ogólnie mamy do czynienia z kolejną dobrą płytą, inną od pozostałych z tego nurtu ale jest tylko następną wśród wielu. Co powoduje, że coraz częściej zastanawiam się, czy ten wysoki poziom oraz znakomitość tych wszystkich albumów jest czymś zwykłym i naturalnym dla tej sceny, a tym samy zupełnie czymś przeciętnym. Tak czy siak, progresywnym maniakom polecam Assignment i ich najnowszy album. No i sami decydujcie, która z tych wszystkich progresywnych propozycji jest najlepsza. (4) \m/\m/
Astharoth - Resurrection - Beginning Of The End 2020 Self-Released
Niespodzianka roku: Astharoth wrócił! Początkowo myślałem, że to jakiś inny zespół o tej nazwie, ale nie, "Resurrection - Beginning Of The End" jest dziełem Jarosława Tatarka, lidera i gitarzysty naszej thrashowej sensacji przełomu lat 80. i 90. Kto już wtedy był fanem metalu nie mogł przegapić świetnego albumu "Gloomy Experiments", płyty do dziś robiącej
ogromne wrażenie. Niestety okazała się ona jedynym studyjnym albumem formacji, która po przeprowadzce do USA i nagraniu serii kaset demo dokonała żywota w roku 1994. 30-lecie premiery "Gloomy Experiments" Jarosław Tatarek uczcił jednak nowym albumem z premierowym materiałem. To jego w pełni autorskie dzieło, zrealizował je bowiem samodzielnie, trudno więc mówić o pełnej reaktywacji zespołu. Fani techno thrashu też nie znajdą na "Resurrection Beginning Of The End" zbyt wiele dla siebie, bo to nowoczesny, mroczny i atmosferyczny dark metal z thrashowymi naleciałościami. W swojej kategorii jest to jednak całkiem niezły materiał, będący chyba rezultatem obecnych fascynacji muzycznych lidera Astharoth. Osobiście wolałbym coś bliższego "Gloomy Experiments", ale czas ani nikt nie stoją w miejscu, a mocarny, mający w sobie coś z heavy/doom "Awaiting A Miracle", ekstremalny "Denial And Hate" czy bardziej jednak thrashowe, mimo odniesień do Rammstein, "Perfect Butchery" i "Mothman" nie pozwalają przejść obojętnie obok tego odmiennego niż dawny Astharoth, ale jednak udanego albumu. (4,5) Wojciech Chamryk
wypisz, wymaluj, "Kill The King" Rainbow, co było jednak ponoć zamierzone i zostało zainspirowane przez perkusistę Bobby'ego Rondinelli, który w latach 80. grał przecież w zespole Człowieka w Czerni. Jest też mroczny, zainspirowany z kolei Black Sabbath ery Ronnigo Jamesa Dio "Sign Of The Times", jakby wariacja grupy Pella na temat przepotężnego "The Sign Of The Southern Cross", ale w żadnym razie nie znaczy to, że ogranicza się ona tylko do kopiowania. Mamy tu bowiem przecież świetny "The End Of The Line" czy równie udany "Waiting For Your Call". Prawdziwą perełką jest też "Wings Of The Storm", miarowy numer oparty na współbrzmieniu gitary i Hammondów Ferdy'ego Doernberga, równie ciekawie brzmi finałowy "Into The Fire", potwierdzający, że Pell jak mało kto potrafi podejść twórczo do orientalizujących dokonań Rainbow czy Led Zeppelin. I last, but not least: nawet jeśli trafiają się tu bardziej schematyczne utwory w rodzaju "Bad Reputation", to w niezrównany sposób śpiewa je Johnny Gioeli. Pewnie zapytani o najlepszych wokalistów współczesnej sceny hard'n'heavy fani wymieniliby wiele nazwisk, ale akurat nie jego. Tymczasem to śpiewak niezrównany, bez którego zepół Pella-wirtuoza wiele by stracił - posłuchajcie choćby ballady "As Blind As A Fool Can Be" i wszystko będzie jasne. Całość na mocne: (4), a dla fanów nawet (4,5). Wojciech Chamryk
Axel Rudi Pell - Sign Of The Times 2020 Steamhammer/SPV
"Sign Of The Times" to 18 (sic!) studyjny album tego wyśmienitego gitarzysty, który po rozstaniu ze Steeler w roku 1989 jest nad wyraz aktywny. Co istotne pracuje z iście niemiecką solidnością, dlatego w jego tak już obszernej dyskografii nie brakuje świetnych płyt, a do tego nie ma też dowodów na jakieś koniunkturalne kroki czy znaczące spadki formy. "Sign Of The Times" Axel może więc spokojnie odznaczyć po stronie plusów, bo to udany, trzymający poziom materiał. Niby typowy dla jego dokonań, bez spektakularnych zaskoczeń, ale zarazem dość świeży, potwierdzający, że panowie wciąż bawią się muzyką i jej granie dostarcza im sporo frajdy. Największą niespodzianką jest tu na pewno początek "Living In A Dream", utrzymany w stylistyce... reggae, ale nie trwa to zbyt długo, przechodząc w siarczyste hard'n'heavy, a poza tym te rozbujane rytmy bardziej pasowałyby jednak na "Lovedrive" Scorpions niż jakikolwiek album Boba Marleya. Ciekawostką jest też początek "Gunfire", bo
Biest - Stirb Oder Friss 2020 MetalVille
Biest to niemiecki zespół, chciałoby się powiedzieć, grający siarczystego hard rocka w lekko nowoczesnej oprawie, za to we współczesnym brzmieniu. Nie mylić z heavy metalowym Biest, który w latach 1985 - 1999 - działał również w Niemczech. Ten Biest za mikrofonem ma znakomitą wokalistkę, Jen Sanusi. Jej głos z pewnością podnosi wartość tej kapeli o jeden level. Kobita ma kawał niezłego głosu. Ciekawostką jest, że Jen śpiewa w języku niemieckim. "Stirb Oder Friss" to duży debiut tego zespołu. Wcześniej wypuścili jedynie EPkę "Alphatier" (2016). Album zaczyna się znakomicie, pierwsze cztery kawałki wręcz porywają słuchacza swoją witalnością i hard rockową zadziornością. Przewodzi im singlowy "Kamikaze". Jednak wraz z wolniejszym
"Anders" przychodzi wahnięcie formy, a raczej w muzyce kapeli pojawia się więcej wolniejszych i bardziej rockowych kawałków, jak "Stillstand", "Hier Bei Mir" czy "Wenn Alles Gesagt Ist". Przypomina mi to taką kapelę z lat 80. o nazwie Nena. Natomiast, jak któryś nabierają animuszu jest w nich więcej alternatywno-nowoczesnych brzmień, tak jak w tytułowym "Stirb Oder Friss". W tym zestawie jedynie "Steelenrauber" może doszlusować do otwierającej czwórki. Także Biest jest rozdarty między swoją rockową i hard rockową tożsamością. Oczywiście mnie bardziej odpowiada ta ostrzejsza identyfikacja. (3,5) \m/\m/
Bitterness - Dead World Order 2020 G.U.C.
Po wydaniu "Resurrexodus" przycichli, ale w żadnym razie nie zrezygnowali - thrashowe komando Bitterness wróciło z nowym albumem "Dead World Order". Łoją na nim z taką werwą, jakby właśnie debiutowali, a nie wydawali siódmy już album, a do tego było ich co najmniej pięciu, a nie tylko trzech. To granie w klimacie wczesnych dokonań Sodom, Kreator czy Destruction: ostra, bezkompromisowa naparzanka na najwyższych obrotach. Klimatyczne intro "The Last Sunrise" to klasyczna zmyłka, utrzymany w podobnej stylistyce, mroczny instrumental "Darkest Times" również, bo pozostała siódemka to soczysty, germański thrash. Czasem bardziej urozmaicony, tak jak w utworze tytułowym czy w "Idiocracy", czasem czerpiący też z tradycyjnego heavy ("None More Black"), ale zwykle pędzący naprzód bez żadnego zmiłowania, tak jak w "A Bullet A Day" czy "Let God Sort´Em Out", który brzmi tak, jakby napisali go chłopaki z Destruction, i to nie teraz, ale przed wielu, wielu laty. Słucha się tego nieźle, dają Niemcy radę, ale "Dead World Order" nie ma jednak żadnego startu do płytpomników w rodzaju "Endless Pain", "Obsessed By Cruelty" czy "Infernal Overkill" ich największych mistrzów. (3) Wojciech Chamryk Black Phantom - Zero Hour is Now 2020 Punishment 18
Panie i Panowie, godzina zero właśnie wybiła. Przynajmniej taki obrót zdarzeń swą drugą płytą wie-
RECENZJE
189
szczy włoski band Black Phantom dowodzony przez Andreę Tito znanego z grupy Mesmerize. Muzycznie Włosi są bardzo zainspirowani twórczością ekipy Steve'a Harrisa, z czym zresztą specjalnie się nie kryją. Inspiracje te są wyrażane w bardzo wielu aspektach. Po pierwsze wokal Manuela Maliniego. Zarówno jego barwa, jak i skala głosu do złudzenia przypominają Bruce'a Dickinsona. Ciężko to oczywiście traktować w kategorii zarzutu, bo przecież wyciąganie tych wszystkich "górek" wymaga nie lada zdolności oraz wysiłku, a Manuel świetnie sobie z tym radzi (w przeciwieństwie do wielu biedaklonów Bruce'a, u których nawet w nagraniach studyjnych słychać zadyszkę). Słuchając takich utworów, jak "Hordes Of Destruction" czy "Begone!" nawet będąc długoletnim fanem Dziewicy naprawdę można się pomylić. Cóż, lata doświadczenia zebrane w różnych tribune bandach się przydały. Druga sprawa, to same utwory. Spójrzmy na przykład na najdłuższy na tym albumie "The Road". Szczerze mówiąc mógłby się on znaleźć na maidenowym "A Matter of Life and Death". Podobnie zresztą jak dynamiczny "Schattenjager". Pewną odskocznią od typowo heavy metalowych hymnów jest wspomniany kawałek "Begone!". Utwór zdecydowanie bardziej nawiązujący do hard rocka z lat siedemdziesiątych, niż jakiegokolwiek metalu. Chociaż tutaj w refrenie Bruce… sorry, Manuel również daje popis swych ogromnych możliwości wokalnych i zdawałoby się nieograniczonej skali. Mogą w tym miejscu posypać się zarzuty o kopiowanie starych legendarnych kapel, brak oryginalności itp., ale… pieprzyć to! Słychać, że chłopakom heavy metal gra w duszy, a to co robią jest w 100% autentyczne. W najbliższym czasie na nowy studyjny album Iron Maiden (koncertówek pewnie parę się urodzi, bo Covid, odwołanie trasy itp., a kasa na koncie zgadzać się musi) się nie zanosi. Warto zatem sięgnąć po propozycję Black Phantom i przekonać się, że sytuacje, gdy uczeń dorównuje mistrzowi, czasem się zdarzają (4,5) Bartek Kuczak
Beach (gitara), Jeff Pilson (bas) i Matt Starr (perkusja), to wiedz, że coś się dzieje! Black Swan 14 lutego br. wydał swój pierwszy album pt.: "Shake The World" składający się z 11 utworów. Najmocniejsze utwory na płycie to pierwsze dwa single: tytułowy "Shake The World" z szalonym tempem, głośnym i wyraźnym basem, a także charakterystyczną solówką Reba Beacha, który ma swój własny, niepowtarzalny styl i świetnie komponuje się z wokalem Robina McAuleya oraz bardzo rytmiczny, napędzany ciężkim uderzeniem perkusji "Big Disaster". Mnie szczególnie przypadł do gustu czwarty utwór na płycie pt.: "Immortal Souls" opowiadający o wampirach. Jest to bardziej energetyczna ballada, w której głos Robina McAuleya idealnie odzwierciedla emocjonalne przesłanie utworu, a dzięki perkusji nadającej całości tempo, nogi same podrygują w rytm muzyki. Na uwagę zasługuje również "Long Road To Nowhere", gdzie gitarowe riffy naturalnie harmonizują z pozostałymi instrumentami, ustalają tempo wkroczenia perkusji i basu, zanim do całości dołączy bezbłędny wokal. Wszystko pasuje do siebie idealnie i jako całość stanowi coś więcej niż jedynie sumę poszczególnych części. Pozostałe utwory trochę zacierają się w pamięci przy pierwszym odsłuchu, przy kolejnych płyta znacznie zyskuje. Oprócz przyjemnej dla ucha nuty, w utworach możemy doszukać się również czegoś więcej, głębszej refleksji, czego przykładem jest: "When Johnny Came Marching", który mówi o żołnierzach cierpiących na syndrom stresu pourazowego (PTSD). W moim odczuciu płyta nie wstrząsnęła światem, ale stanowi całkiem solidną porcję melodyjnego hard rocka, która z powiewem świeżości przenosi nas do lat 80-tych. Fani Winger, Whitesnake, Foreigner czy McAuley Schenker Group na pewno znajdą tu jakieś "smaczki" dla siebie. Jak dla mnie, największym atutem albumu jest wspaniały głos Robina McAuleya, który pomimo lat, nie traci na jakości swojego brzmienia, nadal jest mocny i wibrujący. Już dla samego głosu Robina warto posłuchać "Shake The World". (5)
Black Swan - Shake The World
Simona Dwoska
2020 Frontiers
Kiedy do nowego projektu zabierają się tak utalentowani muzycy, co więcej ekstraklasowi weterani, jak: Robin McAuley (wokal), Reb
190
RECENZJE
Blackballed - Elephant In The Room 2020 Metalville
Czytałem już wcześniej o tym trio,
słyszałem też piosenkę czy dwie z jego poprzedniego albumu "Fultons Point". Kiedy więc dostałem do recenzji najnowszy album grupy Marshalla Gilla, na co dzień gitarzysty New Model Army, miałem wobec niego spore oczekiwania, spodziewając się czegoś naprawdę ciekawego. I przeżyłem może nie rozczarowanie, bo "Elephant In The Room" to materiał na poziomie, ale liczyłem na coś zdecydowanie więcej niż tylko poprawne granie, utrzymane w stylistyce klasycznego rocka lat 60. i 70. To chyba największy problem tej płyty: wszystko jest na niej przewidywalne, Gill niczym nie zaskakuje, potrafi tylko czerpać od wielkich poprzedników. Oczywiście to też sztuka nie lada, stworzyć materiał w tak udatny sposób nawiązujący do czasów największej chwały rocka w najbardziej archetypowej postaci, ale "Elephant In The Room" może zaciekawić tylko tych najmłodszych, nieosłuchanych zwolenników takich dźwięków, którzy dopiero odkrywają nurt retro. Ja mogę docenić ogólny poziom, sprawne wykonanie, posłuchać kilka razy hard/bluesowego "When The Devil Calls", klimatycznej ballady "Flesh And Bone" czy mocnego finału "Mother Earth", ale są tu też słabsze momenty (chociażby "Another Lonely Day" to wypisz-wymaluj Chris Rea, podszyty rock'n'rollem "The Lion" to też typowy wypełniacz), więc więcej jak: (3) nie będzie. Wojciech Chamryk
wa, które by ją opisały? Tyle tytułem wstępu, przejdźmy zatem do muzycznej zawartości tego krążka. A ta również wywołala u mnie pewną dygresję (sorry, naprawdę nic na to nie poradzę). Otóż fajnie, że powstało coś takiego, jak ruch potocznie określany New Wave of Traditional Heavy Metal. Fajnie, że młodzi muzycy zakładają kapele, które próbują grać tak, jak ich sporo starsi koledzy robili to w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Tak, to wszystko jest zajebiste. Nie mnie jednak, należy pamiętać, że każda sytuacja ma swoje zady i walety (czy jakoś tak). Skutkiem ubocznym tego masowego powstawania młodych kapel heavy metalowych, jest fakt, że wiele z nich poza pasją, zaangażowaniem i niewątpliwą miłością do muzyki, której nawet nie śmiałbym kwestionować, tak naprawdę nie mają zbyt wiele do zaoferowania słuchaczowi. Czy takim zespołem jest Blizzen? Nie. W ich przypadku taka opinia byłaby wręcz krzywdząca. Czy zatem "World in Chains" to zła płyta? Ależ brońcie wszyscy bogowie wzięci zusammen do kupy! Blizzen to kapela, która ma na siebie jakiś pomysł, wizję i kierunek, w którym chce podążać. To pewnie teraz zapytacie, po co ja się tak produkowałem powyżej. Spokojnie, już mówię (piszę). "World in Chains" to płyta dobra. Muzycznie jest tam sporo nawiązań do speed metalu, niemieckiego heavy, sporo "motorheadowania"… Czyli jednym słowem wszystko to, co Tygryski lubią najbardziej. Owszem, słucha się tego całkiem przyjemnie, ale brakuje tej iskry, która każe krążek włączyć jeszcze raz (nawet wówczas, gdy dziesięć innych czeka w kolejce). Brakuje tu wyróżniających się utworów, jakichś motywów zapadających w pamięć, czegoś, co pozwoliłoby odróżnić ten album od setek podobnych tworów. "World in Chains" nie jest płytą złą, ale też nie jakoś szczególnie wybitną. Pamiętajmy, że chłopaki są stosunkowo młodzi, jeszcze sporo przed nimi i w przyszłości mogą nas jeszcze zaskoczyć. Na tą chwilę myślę, że ocena (3,75) będzie całkiem uczciwa. Bartek Kuczak
Blizzen - World in Chains 2020 Pure Steel
Drugiego albumu naszych zachodnich sąsiadów z Blizzen po raz pierwszy słuchałem w okresie wprowadzenia największych ograniczeń (które ostatecznie gówno dały, ale to nie miejsce i nie czas na tego typu rozkminy) i ogólnie największej paniki związanej za całym tym Covid-19. Widząc tytuł "World in Chains" od razu miałem skojarzenia z sytuacją, jaka zapanowała na niemalże na całym naszym pięknym świecie. Czyż można sobie wyobrazić lepsze sło-
Blood Star - The Fear 2020 Shadow Kingdom
Dawne czasy wróciły nie tylko w kontekście mody na prawdziwego rocka czy renesansu analogowych nośników dźwięku, ale też co do formy debiutu młodych zespołów.
Kiedyś zaczynały one swe kariery od singli, a dopiero potem okazywało się czy pójdzie za nimi coś dalej: kontrakt, pierwszy album, etc. Podobną drogę obrał amerykański Blood Star; zespół założony przed trzema laty przez gitarzystę Visigoth Jamisona Palmera. Wokalistka Madeline Smith nagrywała chórki na ich płytę "The Reverant King", basista Noah Hadnutt wspierał Visigoth gościnnie na koncertach, a skład dopełnił perkusista Spell Daniel Alexander. "The Fear" to ich 7" debiut: żadna EP-ka, jak można przeczytać w sieci, singiel z dwoma utworami, wydany również na kasecie. Takie oldschoolowe nośniki pasują do muzyki Blood Star doskonale, jest to bowiem archetypowy heavy z przełomu lat 70. i 80., surowy, mocny, ale zarazem melodyjny. "The Fear" bliżej do nurtu NWOBHM, "Tortured Earth" brzmi mocniej i bardziej surowo, ale i tak słuchając go po raz pierwszy zapisałem sobie "staroć?", bo naprawdę brzmi jakby powstał w latach 80. Świetny debiut, oby szybko wydali coś dłuższego! (5) Wojciech Chamryk
Bloodbound - Bloodheads United 2020 AFM
Szwedzi wydali w ubiegłym roku ósmy album "Rise Of The Dragon Emperor", ale czasy mamy takie, że trzeba wciąż przypominać fanom o sobie. Stąd EP "Bloodheads United", nawiasem mówiąc pierwsza w już ponad 15-letniej historii grupy, wydana na 10" winylu. Otwierający ją "Bloodheads United" to nowy utwór studyjny, całkiem solidny kawałek utrzymany w powermetalowej stylistyce: miarowy, patetyczny, nawet z odrobiną symfonicznego patosu i świetnym głosem Patrika J. Selleby'ego. Utwory live też brzmią całkiem nieźle, zresztą Bloodbound czują się na scenie nader naturalnie, czo słychać choćby na koncertowym wydawnictwie "One Night In Blood", zarejestrowanym na "Masters Of Rock 2015". Trochę szkoda, że za wyjątkiem "Battle In The Sky" są one powtórzone za tym właśnie albumem, ale "In The Name Of Metal" i "Moria" są wykonane nad wyraz energetycznie, publiczność jest nad wyraz aktywna, a Selleby jeszcze bardziej ją podkręca - fani na pewno zafundują sobie ten krążek do dopełnienia kolekcji. (4) Wojciech Chamryk
Bonfire - Fistful Of Fire 2020 AFM
Bonfire miewał perypetie z wokalistami (Claus Lessmann, David Reece), ale najwyraźniej to już przeszłość. Kiedy Hans Ziller zwerbował Alexxa Stahla (Viron, Masters Of Disguise, etc.) miałem obawy czy jego typowo metalowy styl sprawdzi się w bardziej komercyjnej formacji, nigdy nie brzmiącej zbyt mocno. A tu proszę, nowy frontman wpasował się doskonale i "Fistful Of Fire" jest już trzecim albumem Bonfire powstałym z jego udziałem. Niemcy złapali więc drugi oddech, co przekład się też na jakość ich kolejnych płyt. Nie przypuszczam by najnowsza okazała się takim sukcesem jak te z lat 80., ale zdecydowanie trzyma poziom - dawni fani na pewno nie będą rozczarowani, a kto wie, może dotrze też do młodszych zwolenników melodyjnego hard'n'heavy? Potencjalnych przebojów bowiem tu nie brakuje: "Gotta Get Away", "The Devil Made Me Do It", singlowy "Rock'N'Roll Survivors", "Warrior" czy "Fire And Ice" to tylko niektóre z nich: nośne, dynamiczne, piekielnie chwytliwe, z popisowym śpiewem Stahla i gitarowymi popisami lidera. Bonfire niemal od zawsze mieli też w zanadrzu klimatyczne ballady i "When An Old Man Cries" również nie zawodzi, bo to numer nie gorszy od żelaznej kalsyki takich Scorpions - szkoda tylko, że płytę zamyka druga, znacznie słabsza wersja akustyczna. W końcówce płyty nie brakuje też mocniejszych, surowiej brzmiących utworów, z "Breaking Out", tytułowym czy "Gloryland" na czele, tak więc zwolennicy dyskretnego szczęku blach z lat 80. też powinni sprawdzić "Fistful Of Fire". (4,5)
własnym nazwiskiem. Czasami się zastanawiam, skąd w tych ludziach tyle chęci, by zakładać Swoją drogą bardzo rzadko się zdarza, aby to perkusista pełnił w swej kapeli kluczową rolę. Ale mniejsza z tym. Spójrzmy zatem, czego możemy się spodziewać po zawartości muzycznej owego dzieła. Carl i spółka grają coś, co jest dość ciekawym i osobliwym połączeniem hard rocka i heavy metalu. Duża w tym zasługa wokalisty Mike'a Santasiero, któremu zdecydowanie bliżej do klasycznych rockowych wokalistów niż heavy metalowych krzykaczy. "Warrior" zawiera też trochę czysto eksperymentalnych momentów. Przykładem niech będzie utwór "Lies" z dość ciekawą partią gitary w tle, która przynosi mi na myśl… hmm… reggae… Kawałek ten jest ubarwiony także fajną chwytliwą solówką. Warto też zwrócić uwagę na mroczne, niepokojące wprowadzenie do utworu "Hellride", które gładko przechodzi w tytułową piekielną jazdę. To zdecydowanie najmocniejszy numer na tym albumie. Potwierdza to także typowo maidenowa solówka. Słuchając utworu tytułowego odniosłem za to wrażenie, że Carl przypomniał sobie, że kiedyś tam pogrywał sobie w Manowar. Czymś zupełnie odmiennym jest za to zakończenie tej płyty, mianowicie utwór "Attia". To czysty AOR, ale taki w najlepszym wydaniu. Wbrew pozorom utwór ten mimo swej lekkości i przebojowości, posiada odpowiedniego kopa. Ogólnie "Warrior" to całkiem sympatyczna płyta, mimo pewnego braku spójności. Ale nawet pomimo tego warto posłuchać. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem The Rods czy wczesnego Manowar. (4) Bartek Kuczak
Wojciech Chamryk
phony X, The Ark czy Communic. W każdym razie poziom muzyki Tunezyjczyków jest wysoki i przyciąga uwagę od samego początku, swoją niesamowitą energią, potężnymi riffami i brzmieniem oraz bogactwem swojej muzyki. W wypadku muzyki progresywnej normalnym jest, że kompozycje są urozmaicone, bogate w tematy muzyczne, wszelkie kontrasty, niuanse i emocje. Nie inaczej jest z muzyką Carthagods. Jednak w ich wypadku słuchacz od początku czuje, że ma do czynienia z czymś wyjątkowym. Nie tylko chodzi o utwory, czy ich melodyjność, ale także o znakomite wykonanie. Gitarzysta Artak jest niesamowity, jeśli chodzi o partie rytmiczne jaki i popisy solowe. To one zawsze są na pierwszym planie. Nie inaczej można napisać o klawiszach, które w odróżnieniu od gitar nie pchają się przed szereg, ale są bardzo ważne. Tym bardziej, że równie chętnie wcielają do użytku różne aranżacje symfoniczne i inne orkiestracje. Ma to finał w postaci wręcz filmowej instrumentalnej kompozycji "The Rebirth II". Sekcja rytmiczna nad wyraz potężna, intrygująco buduje przestrzeń dla gitary, klawiszy i wokalu. Lecz podobnie jak muzyka potrafi też operować subtelnościami. Śpiew Mehdi Khema jest niebywały, człowiek ma mocny wyrazisty głos i z gracją przemieszcza się po muzyce wykowanej przez kolegów. Przypomina mi on kilu wokalistów ale najbardziej Jorna Lande. Czasami wspomagają go goście, są to głównie okazjonalne growle, które dodatkowo wzbogacają i tak obfite aranżacje. Brzmienie albumu jest współczesne i bardzo mocne, być może stąd moje skojarzenia z Communic. Niemniej mimo tego brzmienia muzyka zachowuje również tradycyjne brzmienia, dzięki czemu "The Monster In Me" słucha się jak progresywnego klasyka. Ogółem to doskonały album, którego każdy moment jest ważny i znakomity. Myślę, że zwolennicy progresywnego grania powinni zainteresować się Carthagods i ich muzyką. (5,5)
Carthagods - The Monster In Me
\m/\m/
2020 Metalville
Canedy - Warrior 2020 Sleaszy Rider
Carl Canedy dla fanów heavy metalu nie jest osobą anonimową. Znany jest głównie z formacji The Rods, ale grał też na demo grupy Manowar i w wielu różnych projektach. Postanowił on jednak rozruszać zespół sygnowany jego
Carthagods powstał Kartaginie w 1997 roku, jednak pierwsza płytę "Carthagods" wydali w 2015 roku, natomiast drugą "The Monster In Me" w zeszłym. Zupełnie nic bym o tym nie wiedział, gdyby w Metalville nie zdecydowali się wydać ponownie drugi album tej formacji. Tunezyjski zespół prezentuje nurt progresywnego metalu, a nawet progresywnego power metalu. Wywodzi się wprost z dokonań Dream Theater ale więcej słychać w nim grania w stylu Pagan's Mind. Innych odnośników jest również sporo, chociażby Sym-
Chaos Over Cosmos - The Ultimate Multiverse 2020 Narcoleptica Productions
"Określiłbym to jako progresywny melodeath z technicznym zacięciem i klimatem s-f, który jest obecny cały czas, począwszy od mojego pseudonimu, skończywszy na
RECENZJE
191
CETI - Oczy martwych miast 2020 MetalMind
Niejako na moich oczach doszło do powrotu łask dla płyty winylowej. Niestety ja do tego wariactwa nie przyłączyłem się, choć nie powiem zazdrościłem i zazdroszczę znajomym, którzy ponownie ustawili czarne placki na piedestale. Niemniej ciągle zachodzę w głowę jak im udaje się je przechowywać, przynajmniej tym co mieszkają w blokach. Mam trochę płyt CD, na pewno nie tak dużo jak inni, a mam spory problem aby nimi rozsądnie zagospodarować przestrzeń w domu. Co by nie mówić, zazdroszczę i rozumiem, kiedyś sam zbierałem LP, ba nawet parę sztuk zachowało się. Samo trzymanie winyla w rękach, oglądanie okładki, to wrażenia nie do podrobienia. Sam się łapę na tym, że nawet w Biedronce, jak akurat sprzedają płyty winylowe, przechodząc obok nich musze je dotknąć, a nawet zatrzymuję się i wertuje z ciekawością, co oni tam próbują wcisnąć współczesnym gospodyniom. Natomiast, gdy znajdę znajomy tytuł, okładkę, od razu przypominają mi się pierwsze spotkania z nimi na dawnym "Wolumenie", chwile, które na zawsze zostaną ze mną. CETI od dawna dba o swoich fanów i oprócz wydawania swojej muzyki na nośnikach CD stara się wydawać też winyle. Tak samo stało się z ich ostatnia płytą "Oczy martwych miast". Ci tematyce utworów i dość robotycznym brzmieniu muzyki". Tyle Rafał Bowman, gitarzysta i lider projektu Chaos Over Cosmos. Kiedy przeczytałem te słowa zaciekawiony nimi szybko sięgnąłem po "The Ultimate Multiverse" i o rozczarowaniu nie było mowy. Więcej: okazało się, że to pod każdym względem dopracowany, wielowymiarowy materiał. Faktycznie progresywny, chociaż obecnie ten termin jest już chyba nieodwołalnie pozbawiony dawnego znaczenia, a przypięcie jakiemuś zespołowi takiej łatki wcale nie oznacza, że wytycza on w muzyce nowe szlaki, eksperymentując i zadziwiając słuchaczy efektem końcowym owych poszukiwań. Chaos
192
RECENZJE
najwięksi szaleńcy mogą delektować się nie tylko samą muzyką ale również szumem igły i innymi trzaskami. No ale dla nich to dodatkowy atut, bo jakby nie było brzmienia płyty winylowej nic nie podrobi. Tym bardziej, że płyta jest wyjątkowo udana. Tak należę do tych, którym muzyka z tego krążka bardzo się podoba i niech to wystarczy. Zresztą myślę, że recenzję w magazynie oraz na portalu już wszyscy czytali, więc wiadomo z czym mamy do czynienia. Ekipa Grzegorza Kupczyka od dłuższego czasu stara się przedstawiać swoim fanom bardzo dobrą muzykę, jednak za każdym razem ta propozycja jest trochę inna. Dla mnie teraz, mogliby na dwa-trzy kolejne albumy pozostać przy podobnej ekspresji. Kontynuując, CETI zawsze zbiera dobre recenzje, czasami ktoś, coś skrytykuje, ale są to raczej sprawy marginalne. Jednak nie przekłada się to na sprzedaż ich płyt i biletów na koncerty. Mam nadzieję, że "Oczy martwych miast" to zmienią, że większy ogół przejrzy na oczy, a raczej na uszy. CETI zasłużyło na to. Oby tylko życie wróciło do normalności. A teraz każdy, co czyta i uważa się za fana tradycyjnego hard'n'heavy, a nie ma tego albumu, portfel w rękę i do sklepu po CD albo longplay. Nie może być inaczej! \m/\m/ Over Cosmos też nie są żadnymi nowatorami, ale nie ograniczają się do powielania zgranych do bólu schematów, przedstawiając własną wizję futurystycznego metalu w progresywnej odsłonie. Szkielet tych sześciu kompozycji jest stricte metalowy, nie brakuje w nich więc mocarnych, a czasem wręcz ekstremalnych partii (inna sprawa, że blasty z perkusyjnego automatu w "We Will Not Fall" brzmią totalnie cyfrowo, nad wyraz płasko i bez mocy, odzierajając utwór z całej energii, tak więc udział dobrego perkusisty w nagraniach kolejnej płyty wydaje się koniecznością) oraz świetnych riffów i dopracowanych solówek. W tych długich, rozbudowanych utworach jest też
jednak drugie dno, jak dla mnie nawet ciekawsze od tego metalowego sztafażu, bowiem Bowman sięga w nich po patenty typowe dla space rocka (syntezatorowe brzmienia w "Cascading Darkness"), elektronicznego rocka lat 70. ("One Hundred", "We Will Not Fall") czy post-rocka ("Worlds Apart", "Consumed"). Zaskoczył mnie też jazzującą partią gitary w klimatycznym instrumentalu "Asimov", potwierdzając, że czasem warto poszukać mniej oczywistego rozwiązania, co jeszcze bardziej ubarwia całość. No i last, but not least: Josh Ratcliff, uniwersalny wokalista (ostry, czysty głos, ale też partie ekstremalne, od ryku do skrzeku), autor tekstów i oprawy graficznej płyty. Aż nie chce się wierzyć, że obaj muzycy stworzyli ten materiał wyłącznie korespondencyjnie - widocznie łącząca ich nić muzycznego porozumienia okazała się nad wyraz silna. "The Ultimate Multiverse" jest więc płytą interesującą i wartą uwagi; dla nas tym ciekawszą, że z tak aktywnym udziałem rodaka. (5)
zwraca niesamowita praca gitar rytmicznych, robią w wypadku tego zespołu praktycznie całą robotę. Sola za to można powiedzieć, że są typowe. Sekcja rytmiczna swoja grą dodaje jeszcze odrobinę chaosu i dzikości. Sporo szaleństwa dokłada również wrzask wokalisty. Całość zagrana jest na niezłym poziomie, muzycy nie mają czego się wstydzić. Podobnie jest z brzmieniami i produkcją tego materiału. Jednak na miejscu muzyków więcej czasu poświęcił bym samej perkusji oraz brzmieniu basu, którego trzeba się domyślać. Lepsza selektywność tych instrumentów dodałaby muzyce Amerykanów jeszcze większej brutalności. Tak przynajmniej przypuszczam. Nie ma co się zastanawiać, nazwa Chemicaust powinna zapaść się w pamięci wszystkich zwolenników brutalnego thrash metalu. (3,7) \m/\m/
Wojciech Chamryk
Cirith Ungol - Forever Black 2020Metal Blade 2020
Chemicaust - Unleashed Upon This World 2018 Dark Rituals
Amerykanie powołali tę kapele w Dallas w 2013 roku i są pełną gębą oldschoolowcami. Odnoszą się głównie do brutalnej odmiany thrash metalu z pewnymi wpływami death metalu. "Unleashed Upon This World" to ich duży debiut, który wydali w 2018 roku. Wcześniej była jeszcze EPka "As Empires Fall" z 2015 roku. To co znalazło się na "Unleashed..." najbardziej kojarzy mi się z Kreatorem ale jest też sporo z amerykańskiego thrashu, w postaci inspiracji Exodusem, Dark Angel czy Exhorder. Co potwierdza moją obserwację, że większość formacji z tej nowej fali thrashu buduje taką dziwną mieszankę, będącą zlepkiem wpływów amerykańskiej i europejskiej szkoły grania thrashu. W sumie nie ma tego złego, bo w rezultacie mamy cała masę dobrych młodych grup wycinających niezły thrash metal. Niewątpliwie do tego grona można zaliczyć Chemicaust. Wszystkie kawałki z "Unleashed Upon This World", są gęste, intensywne oraz brutalne, ale co najważniejsze są zagrane z wielką pasją. Na tyle są ciekawe, że niepotrzebnym się wydaje wykorzystanie coveru "A Lesson In Vioelence", Exodusa. Na uwagę
Założę się że o tej płycie przeczytaliście już mnóstwo zachwytów, ochów i achów, triumfów i peanów. Więc za chwilę przeczytacie jeszcze jeden, bo piątka amerykanów powróciła w glorii chwały, z mieczami gniewnie uniesionymi ku złowieszczym, czarnym chmurom. Tak serio? Nowe Cirith Ungol brzmi jakby zrobili sobie przerwę "na kiepa" po zarejestrowaniu "Paradise Lost", po czym wrócili żeby nagrywać dalej. Jak to możliwe, że zamiast nowoczesnej, nikomu nie potrzebnej płyty powrotnej, nagrali muzyczną wersję metalowej machiny czasu, album który spokojnie i bez jakiegokolwiek cienia wstydu można postawić obok ich poprzednich płyt? W ciemno obstawiam, że za kilka czy kilkanaście lat fani będą toczyć boje na internetowych forach o to, czy "Forever Black" przebija debiut, albo kładzie na łopatki wspomniany "Paradise Lost". Otwierający album "Legions Arise" to pędzący niczym wściekłe stado (a może legion) numer, który niszczy wszystko na swojej drodze. Tim Baker śpiewa fantastycznie, jego głos wciąż jest mocny i tak samo charakterystyczny jak był w latach 80tych. Na tle kapitalnych, gitarowych riffów i perkusyjno-basowej kanonady, prezentuje się wręcz monumentalnie. Cholera, nie jestem nawet w stanie wskazać na tej płycie swojej ulubionej kompozycji, bo album jest jak jeden, wielki, metalowy monolit wobec którego
pozostaje jedynie klękać i oddać mu należną cześć. "Fire Divine" powala efektownym refrenem, "Frost Monstreme" z kolei urzeka kapitalnymi riffami. "Stormbringer" przynosi nam potężną dawkę ciężaru, a wieńczący krążek, tytułowy "Forever Black", jest ciosem ostatecznym, po którym naprawdę ciężko się otrząsnąć. Cirith Ungol zaliczyło jeden z najbardziej powalających powrotów w dziejach heavy metalu. Nagrało płytę której ciężko się było spodziewać a mam wrażenie, że nawet najwierniejsi fani grupy nie mieli aż tak wygórowanych oczekiwań w związku z tym albumem. Życzyłbym sobie i Wam, żeby "Forever Black" był jedynie introdukcją do kolejnego, pełnego kapitalnej muzyki rozdziału w karierze amerykańskiego kwintetu. (6)
pa, podbijana przez pulsujący nerwowo bas, gitary, raz ostro cięte a raz szalenie melodyjne, malują kolejne pejzaże, wsparte orkeistracyjnymi i ciepłymi, klawiszowymi tłami. Masa jest tu przebojowych, harmonicznych partii wokalnych, dużo wybuchających, wielogłosowych refrenów. "Touch The Rainbow" z miejsca jest największym hiciorem na płycie, ale zaraz za nim dumnie kroczą "Judas" i zamykający płytę numer tytułowy. Całości dopełnia nowoczesna, "przejrzysta", cyfrowa produkcja - jak na "Epokę Stali" przystało. Cloven Hoof A.D. 2020 to zespół, który idzie do przodu niespecjalnie oglądając się na swoją przeszłość. Być może nie wszyscy fani są z takiego obrotu sprawy zadowoleni, ale zespołowi przyznać trzeba, że już kolejny raz udało im się nagrać naprawdę solidny album. (5)
Marcin Jakub Marcin Jakub
Cloven Hoof - Age of Steel Pure Steel Records
Coffeinne - Requiem
Cloven Hoof obecnie przypomina swoim formatem nieco Riot V - z dawnych lat ostał się jedynie basista Lee Payne, który jest jednak w zespole od początku jego istnienia. Reszta muzyków to goście którzy zasilili grupę w ostatnim dziesięcioleciu. Przyznam, że wydawnictwa Cloven Hoof z lat 80-tych łykam bez popity. Większy problem mam z płytami wydanymi po reunion. Ostatni ich krążek, "Who Mourns For The Morning Star?", wydany w 2017 roku miał jednak to do siebie, że mimo niezbyt wielu punktów stycznych z klasycznymi płytami, sprawiał że ciężko było się od niego oderwać. Z "Age of Steel" jest bardzo podobnie. Aktualnemu wcieleniu Brytyjczyków zdecydowanie bliżej do brzmień pokroju Edguy czy Blind Guardian niż do nurtu NWOBHM z którego się wywodzą. Surowe riffy i proste struktury zastąpiły zaaranżowane z rozmachem orkiestracje i wielogłosowe partie wokalne. O ile te pierwsze mogą przyprawić ortodoksyjnego fana oldschoolowego grania o torsje, tak wokale na "Age of Steel" to bardzo jasna strona wydawnictwa. Zwłaszcza, że George Call uderza w tony nieobce fanom chociażby Iron Maiden. Niekiedy, zwłaszcza w charakterystycznych górkach, jego barwa przypomina do złudzenia popisy Dickinsona, choć w ogólnym rozrachunku, bliżej mu do klimatów Tobiasa Sammeta z Edguy. Zresztą, muzyka jest również "Edguyowa" - nader często pobrzmiewa podwójna sto-
2020 Art Gates
Kofeina to stymulujący alkaloid wiedzą coś o tym ci wszyscy, dla których początek dnia bez porannej kawy jest gwarancją późniejszej ospałości, użytkownicy wszelkiej maści napojów erngetyzujących również. Z Coffeinne sprawa ma się zupełnie inaczej, bo ten hiszpański zespół (założony w roku 2015, mający na koncie dwa albumy) gra power metal tak nudny i pozbawiony energii, że przyjęta przezeń nazwa zakrawa na ponury żart. W recenzjach ich płyt przewijają się nazwy takich zespołów jak H.E.A.T czy Firewind, ale daleko Hiszpanom do tego poziomu, daleko. Świetny wokalista Inaki Lazcano (mocny, szponiasty głos) niewiele może zmienić, gdy podstawą są błahe melodyjki, mechaniczne, syntetyczne brzmienie, elektroniczne, nowomodne wtręty i iście popowe akcenty, w dodatku w najgorszym, współczesnym wydaniu. Czasem w tym zalewie przeciętności błyśnie coś ciekawszego ("Crash And Burn"), a w surowiej brzmiącym utworze tytułowym gościnne solo wymiata Timo Tolkki, ale jako całość Coffeinne to taki metal, jak ze mnie baletnica, kolejny przykład nijakiej muzyki skrojonej pod preferencje użytkowników Spotify. (1) i do kosza, chociaż wokalisty szkoda, ale z drugiej strony wie chyba do czego śpiewa... Wojciech Chamryk
Commando - Rites Of Damnation 2020 High Roller
Czterech młodziaków ze Szwecji debiutuje niniejszym MLP, firmowanym przez nie lada wydawcę, zasłużoną dla metalu firmę High Roller. Stało się tak nie bez powodu, bowiem sześć składających się na "Rites Of Damnation" utworów to siarczysty heavy metal z elementami thrashu i blacku starej szkoły, granie na wysokim już poziomie. Chłopaki deklarują uwielbienie dla zespołów sprzed lat i faktycznie słychać, że poza licznymi reprezentantami skandynawskiej sceny przełomu lat 80. i 90. nasłuchali się też płyt starej Metalliki, Mercyful Fate czy Venom. Weźmy singlowy "Final Judgement": niespełna trzy minuty niepohamowanej agresji, numer mogący być wzorcem dynamiki, mroczny i złowieszczy, z histerycznymi wokalami w manierze Cronosa. Z kolei w "Burn The Sky" Robin Bidgoli brzmi już niczym młodszy brat frontmana Venom, co dopełnia ostry, ale melodyjny metal na modłę lat 80. Świetny jest też dynamiczny opener "The Sacrament", klasyczny heavy z domieszką blacku oraz "Slumbering Death", rzecz z proporcjami przesuniętymi bardziej w kierunku czarnego metalu, ale nadal do przyjęcia przez zwolenników klasycznego grania. "Sinners Soul" daje zaś momenty wytchnienia, podobnie jak instrumentalny "Djävulsmaskopi", numer długi (pięć i pół minuty), dynamiczny i najbardziej w tym zestawie melodyjny. Nie pozostaje więc nic innego jak czekać na debiutancki album Commando, skoro "Rites Of Damnation" tak zaostrza nań apetyt. (4,5) Wojciech Chamryk Crimson Dawn - Inverno 2020 Punishment 18
Koronawirus dotknął mnóstwo ludzi, ale Włochów nad wyraz boleśnie. Crimson Dawn są w samym epicentrum pandemii, pochodzą bowiem z Mediolanu, stolicy Lombardii. I tak się akurat złożyło, że pod koniec marca wydali trzeci album, można więc sobie wyobrazić kogo to tam wtedy obeszło - muzyka zeszła na dalszy plan w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia. Liczę jednak, że kiedy już sytuacja wróci do normy fani metalu pochylą się nad "Inverno" z należytą uwagą, bo to album nad wyraz udany: nie tylko najlepszy w dorobku zespołu, ale robiący też wrażenie w szer-
szym aspekcie. To doom metal w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych, pełnymi garściami czerpiący jeszcze od prekursorów takiego grania z przełomu lat 70. i 80. Mamy tu więc sporo odniesień do grup nurtu NWOBHM z Pagan Altar na czele ("Thulsa Doom"), są nawiązania do hard rocka ("Return To Agarthi" chyba jednak za bardzo przypomina "Stargazer" Rainbow), a i tradyjnie metalowych akcentów w stylu wczesnych lat 80. również nie brakuje ("From Beyond"). Świetny jest też otwierający płytę, długi i podniosły numer "The House On The Lake", epicki, podniosły i monumentalny - mało kto poważyłby się zaczynać nową płytę takim kolosem, ale skoro utwór jest dobry, to i o rozczarowaniu nie ma mowy. Ciekawostką jest też kompozycja tytułowa: surowa, majestatyczna, śpiewana po włosku przez obecnego i dawnego wokalistę grupy, to jest duet Antonio Pecere/Emanuele Rastelli. Świetna płyta, warta: (5,5). Wojciech Chamryk
Damnation Angels - Fiber Of Our Being 2020 Self-Released
Damnation Angels to Angielski zespół, który egzystuje od 2006 roku. "Fiber Of Our Being" to ich trzeci album studyjny wydany po pięcioletniej przerwie. Muzycznie to melodyjny power metal, zagrany dość ambitnie oraz ze sporą dawką orkiestracji. Przypomina to trochę Kamelot, lecz muzyka Damnation Angels jest zdecydowanie bardziej płynna i z łatwością wpada w ucho. Niewątpliwie bardzo dużą rolę odgrywa tu wokalista Ignacio Rodríguez z niesamowitym, emocjonalnym, plastycznym ale również mocnym wokalem. Ma talent do bardzo melodyjnych tematów ale wymyślonych z głową i klasą. Tej klasy nie brakuje również samym kompozycjom. Niosą one znamiona bardzo bezpośrednich i przyjaznych dla odbiorcy. Przez co niekiedy wydają się bardzo proste. Niemniej jak rzuci się uchem chociażby na aranżacje, człowiek zdaje sobie sprawę z pra-
RECENZJE
193
cy jaką włożyli muzycy w ich napisanie. Prawdopodobnie dlatego kawałki nie nudzą się mimo, że nie trwają tyle co radiowe piosenki. A jest też blisko trzynasto-minutowy kolos. Tak to jest jak kogoś gnębią ambicje. Muzycy Damnation Angels nie stawiają na przebojowość poszczególnych kawałków ale jak artyści o wysokich aspiracjach starali się aby stanowiły one spójną całość. Co według mnie udało się im idealnie, bowiem "Fiber Of Our Being" słucha się z nieukrywaną przyjemnością, od pierwszej do ostatniej nutki. Choć album podporządkowany jest melodyjnym harmoniom, gitary zbytnio nie uciekają do tyłu a wręcz zaznaczają swoją obecność dość mocnym i chwytliwym riffowaniem czy też niezłymi solówkami. Muzycy sprawdzili się przy nagrywaniu znakomicie, swoje partie odegrali bardzo profesjonalnie. Brzmi to także z klasą, ogólnie formacja stanęła na wysokości zadania. Zdaję sobie sprawę, że są takie zespoły, co podeszły do swojej muzyki z jeszcze większą ambicją i potrafiły przygotować materiał z większą ilością niuansów i dodatków, nadając mu więcej charyzmy i plasując go na wyższym poziomie. Mimo wszystko pomysł na muzyczny świat Damnation Angels w niczym im nie ustępuje i nie daje powodów do wstydu. Nie ma niczego złego w melodyjności. (3,7) \m/\m/
Dark Forest - Oak, Ash and Thorn 2020 Cruz Del Sur Music
Jeśli lubisz Skyclad, Elvenking oraz klasyczny heavy metal, Dark Forest powinien Ci się spodobać. Zespół łączy folkowe melodie - zarówno w sferze riffów, harmonii jak i linii wokalnych - z tradycyjnym heavy metalem. Nie ma tam miejsca na dodatkowe instrumenty takie jak skrzypce czy flet, tak często kojarzone z tzw. folk metalem. Wszystkie ludowe ozdobniki przeniesione są na ciężar gitar. Na korzyść metalowej strony przemawia też wokalista, który świetnie poradziłby sobie wyjęty z tej estetyki (co wcale nie jest takie oczywiste w przypadku typowych folkmetalowych zespołów, których wokaliści lubują się w "punkowej" manierze śpiewania). Mimo tego w muzyce Dark Forest można odnaleźć celtycki czy ogólnie mityczny klimat. Podkreślają go nie tylko same melodie, ale też teksty - od "świętych drzew" w tytule płyty, po Avalon
194
RECENZJE
czy postacie Eadrica i Aelfscyne w tekstach. Płyta jest bardzo dynamiczna i w wielu momentach chwytliwa. Energiczne, folkujące melodie przeplatają się z "metalowym dziedzictwem" Brytyjczyków, czyli harmoniami w stylu Iron Maiden. Można doszukać się na niej też galopad wspieranych leadami zaczerpniętymi z Running Wild. Nie ma na "Oak, Ash and Thorn" cienia kiczu czy ludyczności. Dark Forest świetnie wyważa melodie tak, żeby zachowały swoją dynamikę bez popadania w stronę skoczności lub w stronę filmowego patosu. Receptą na ten balans jest zapewne właśnie mocne zakorzenienie w tradycyjnym heavy metalu. (4,5)
carnych riffów przenoszących nas na pole bitwy, ani też zawrotnych prędkości na połamanie karku. Same utwory owszem są melodyjne, słucha się ich całkiem przyjemnie, jednak brakuje w nich jakiejś wyrazistości. Czegoś, co by pozwoliło naprawdę wbić się w głowę i pozostać tam chociażby na tą chwilę dłużej. Przez to "The Legacy Of Blood" tonie w morzu podobnych płyt. Za parę miesięcy pewnie nie będę pamiętał, że miałem z tym albumem kiedykolwiek do czynienia (3,5). Bartek Kuczak
Strati
Deathstorm - For Dread Shall Reign 2020 Dying Victims
Dark Passage - The Legacy Of Blood 2020 Rockshots
Dark Passage to włoska kapela pochodząca z Turynu. Omawiany krążek jest ich pierwszym albumem długogrającym (zespół ma jeszcze na koncie wydaną w 2015 roku EP zatytułowaną "Sounds From The Passage"). Jeżeli chodzi o samą muzykę, to Włosi poruszają się w rejonach gdzieś pomiędzy Blind Guardian a wczesnym, jeszcze nie przelukrowanym Helloween. "The Legacy Of Blood" zawiera aż szesnaście kawałków. Niech Was jednak ta ilość nie przeraża. Połowa utworów zawartych na tym albumie to trwające 1,5-2 minuty przerywniki, które mają za zadanie wprowadzić nas w klimat następującego po nich kawałka. A są one naprawdę różne. Przejawiają się w nich takie motywy, jak rozmowa w karczmie, pieśni barda, podmuchy wichru, odgłosy walki i tak dalej. Zabieg ten jest szczególnie pomocny dla ludzi, którzy z językiem angielskim są trochę na bakier, gdyz pomaga on zrozum ieć, o czym będzie kolejny kawałek. Co do samych utworów… No cóż mogę powiedzieć. Jest całkiem poprawnie. Są oczywiście momenty z aspiracjami "na dobrze", jednak ja bezpiecznie zostanę przy "poprawnie". "The Legacy Of Blood" zawiera muzykę, którą można określić jako taki "heavy metal środka". Z jednej strony nie idzie on w kierunku złagodzonego wygładzonego i przesłodzone brzmienia, klawiszy też tu nie uświadczymy (chociaż w sumie dobrze wykorzystane w niektórych momentach mogłyby dodać twórczości Dark Passage odpowiedniego uroku). Z drugiej zaś strony nie uświadczymy tutaj mo-
Taki thrash to ja rozumiem: ostry, surowy, o typowo podziemnej proweniencji. Tak grały w pierwszej połowie lat 80. Slayer, Kreator, Sodom, Carrion czy Destruction i tak też gra go austriackie trio. Słychać też echa podejścia zespołów mocniejszych jak Possessed czy tych bardziej poszukujących jak Hellhammer/Celtic Frost. W dodatku to już czwarty album Deathstorm i kto wie czy nie najlepszy - dla mnie na pewno ciekawszy od poprzedniego "Reaping What Is Left", bo jeszcze bardziej agresywny, w dodatku brzmiący surowo i naturalnie, bez cyfrowego posmaku w partiach perkusji. Mamy tu więc totalny old school, płytę, która równie dobrze mogłaby ukazać się w 1985 roku, chociaż niekiedy znacznie ostrzejszą, kiedy Mani zapodaje nader konkretne blasty, tak jak w "The Mourning". Energia tych utworów jest wręcz porywająca, przy "Bloodlusted" czy "Human Individual Metamorphosis" aż trudno usiedzieć w miejscu. Wyobrażam sobie jakiego kopa mają te utwory na żywo, ale i w wersji studyjnej sieją niezgorsze spustoszenie. (5) Wojciech Chamryk Demonhead - Black Devil Lies 2020 FastBall Music
Demonhead to australijski zespół heavy metalowy działający od 2007 roku, a "Black Devil Lies" to ich drugi długogrający album. Zespół charakteryzuje się, świetnymi riffami, niezłymi kompozycjami oraz współczesnym brzmieniem. Choć muzycznie nawiązuje do tradycyjnego heavy metalu to bardzo wiele w niej odniesień do Metalliki z czasu "czarnego albumu". Słowem jest też spora fascynacja
początkiem lat 90-tych.Tak jak wspomniałem, riffy wymyślone przez muzyków, jak ogólnie praca gitar jest na niezłym poziomie. Wokal mocny, wrzaskliwy i skandujący, w sumie nieźle pasuje do dźwiękowych propozycji zespołu. Kompozycje klasyczne, dynamiczne i przeważnie w średnim tempie, choć są też udane przyśpieszenia czy też zwolnienia. Niemniej bywa, że chłopaki zbyt mocno lecą schematami, ale ogólnie sprawiają dobre wrażenie. Być może z tego powodu wśród kawałków nie ma żadnego, który by się wyróżniał i można byłoby powiedzieć o nim, że to heavy metalowy hymn. Co gorsza wraz z kolejnymi odsłuchami płyta się nuży. Także najlepsze określenie dla Demonhead i ich albumu "Black Devil Lies", to bardzo rzetelny heavy metal. I tego się trzymajmy. (3,5) \m/\m/
Dennis DeYoung - 26 East 2020 Frontiers
Dennis DeYoung nie rozpieszcza zbytnio swoich fanów. Mam jednak w końcu dla nich dobre wieści, bo najnowszy album byłego wokalisty Styx to płyta nad wyraz udana, album-marzenie dla wszystkich fanów AOR/prog/pomp rocka lat 70. i 80. Nie wiem nawet czy nie lepsza od ostatniego albumu "The Mission" jego macierzystego zespołu, ale na pewno utrzymana w typowej dla Styx stylistyce. Potwierdza to już przebojowy opener "East Of Midnight" z hitowym refrenem, numer niczym z LP "Cornerstone", a dalej jest wcale nie gorzej. Zresztą nie może to dziwić, bo DeYoung zawsze miał rękę do przebojowych melodii, choćby słynne "Babe" jest jego autorstwa, a do tego do pracy nad "26 East" zwerbował Jima Peterika z Survivor (mającego udział w megaprzeboju "Eye Of The Tiger"), nie tylko współautora większości utworów, ale też i multiinstrumentalistę. Dlatego "A Kingdom Ablaze" byłby ozdobą każdego z albumów Styx z lat 80., podobnie jak bardziej popowy "Unbroken", a "Run For The Roses" i "Damn That
Dream" są ostrzejsze, bardziej dynamiczne. Nie brakuje tu też fajnych nawiązań do klasycznego rocka lat 60.: "With All Due Respect" ma w sobie coś z surowości The Kinks, a ballada "To The Good Old Days" z dokonań The Beatles, co nie dziwi jednak, skoro jest współautorem i współwykonawcą jest Julian Lennon, syn Johna. Ballady, zwłaszcza "You My Love", potwierdzają zresztą, że zbliżający się do 73 urodzin DeYoung jest wciąż w wokalnej formie, co cieszy. Szkoda tylko, że "The Promise Of This Land" z chóralnym, gospelowym refrenem brzmi tak plastikowo - w latach 80. pewnie by nie raził, teraz trąci jednak myszką. I na koniec najważniejsze: to część pierwsza, tak więc pewnie niebawem doczekamy się kontynuacji. (4,5) Wojciech Chamryk
Destruction - Born To Thrash Live In Germany 2020 Nuclear Blast
Lato 2020 zapewne zostanie w naszej pamięci jako okres totalnego pustkowia jeśli chodzi o koncerty. Nie tylko te wielkie, ale także te klubowe. Rzekomo panująca na świecie pandemia wymusiła sporo restrykcji (czy one coś dały i czy mają w ogóle jakikolwiek sens, to zupełnie osobny temat). Zespoły różnie zaczęły sobie z tą sytuacją radzić. Jedne robiły różne streamingi występów live, inne w tym omawiany Destruction wydały albumy koncertowe. "Born To Thrash - Live In Germany" to materiał zarejestrowany w 2019 roku podczas występu zespołu na niemieckim Party San Festival. Jak zapewne wszyscy wiedzą tego typu festiwale rządzą się swoimi prawami, więc Schmier i ekipa mieli dość ograniczony czas na występ, co skutkuje nieco okrojoną setlistą. Z promowanego wówczas albumu "Born To Perish" mamy tylko dwa utwory, mianowicie tytułowy oraz "Betrayal". Innym nowum jest fakt, że jest to pierwsza koncertówka Destruction nagrana w czteroosobowym w skaładzie. Druga gitara zdecydowanie dała starszym utworom nowe życie. Szczególnie słychać to w "Nailed To The Cross" czy kultowym "Mad Butcher" (ta podwójna solówka po prostu zabija). Schmier również brzmi jakby przez te wszystkie lata w ogóle się nie zestarzał (mom oczywiście tu na myśli głos, a nie wygląd). W czasach, gdy nie bardzo wiadomo kiedy w ogóle będzie
dane nam zobaczyć i usłyszeć Destruction na żywo, warto sięgnąć po "Born To Thrash" i mieć nadzieję, że niedługo wszystko do normy. (4) Bartek Kuczak
Devastruction - Space Force One 2019 Self-Released
Devastruction to niemiecki zespół z Dortmund, który działa od 2016 roku. W 2017 roku wydali EPkę "Alien Thrash Force Attack" aby w zeszłym roku debiutować pełnym albumem, omawianym właśnie "Space Force One". Niemcy niczego nowego nie wymyślają i opierają się na tym, co wymyślono w latach osiemdziesiątych w Europie i w Stanach. Chociaż wpływy amerykańskie, a szczególnie dokonań Exodus i Testament zdecydowanie przeważają. Oczywiście grają to po swojemu, w sposób odpowiadający ich umiejętnościom, a także wyobraźni. I trzeba przyznać, że oba atrybuty są nienajgorsze. A w zderzeniu z niesamowitą pasją, energią i zaangażowaniem przynosi to całkiem dobre efekty. Te osiem kawałków cały czas prą do przodu, atakując nas swoją intensywnością, riffy tną niemiłosiernie, solówki wwiercają się w głowy, a sekcja miażdży wszystko, co napotka po drodze. Za to wrzask wokalu cały czas rozdziera naszą jaźń. O dziwo sporo w tym melodyjności, są to niektóre chwytliwe motywy, solówki i riffy, które wtedy brzmią, jak te kojarzące się z NWOBHM. Brzmi to całkiem nieźle, bardziej nowocześnie, a zarazem typowo dla młodych z nurtu NWOTM. Zwraca uwagę również niezły warsztat muzyków oraz ich techniczne umiejętności. Także fani thrash metalu mogą dodać kolejną młodą kapelę, na którą warto mieć oko. A jak z tej obfitości wybiorą te najlepsze kapele, to dla mnie wielka tajemnica. Nie będzie im łatwo. Tymczasem dla "Space Force One" i Devastruction. (4) \m/\m/ Dilemma - Random Acts Of Liberation 2018 Butler
Debiutancki album zespołu Dilemma ukazał się w 1995 roku, niestety sama kapela nie przetrwała zbyt długo. Rozpadła się podczas pracy nad drugą, nigdy niewydaną płytą. Wydawało się, że formacja przepadła już na zawsze. Tymczasem nieoczekiwanie zespół
pojawił się ponownie w 2018 roku. Ze starego składu pozostał jedynie klawiszowiec Robin Zuiderveld, a nowymi muzykami zostali perkusista Colin Leijenaar (Kayak, The Neal Morse Band), wokalista Declan Burke (Frost, Darwin's Radio), gitarzysta Paul Crezee oraz basista Erik van der Vlies. W takim zestawieniu personalnym nagrano potężny materiał "Random Acts Of Liberation", który trwa ponad siedemdziesiąt minut. Większość muzyki, która znalazła się tym krążku, to zwiewny i melancholijny ale jednocześnie techniczny progresywny rock z neoprogresywnym posmakiem. Często ta zaduma przeistacza się w zgoła inne emocje, bliższe radości i szczęścia. Ogólnie jest to bardzo pozytywna płyta. Być może wpływ ma na to kwestia, że muzycy równie chętnie sięgają po rozwiązania melodyczne rodem z muzyki popularnej czy też pop rocka. Najjaskrawszym tego przykładem jest najbardziej popowy utwór "Prodigal Son". Niekiedy dla kontrastu grupa potrafi dość mocno przyłożyć, chociażby w takim "Pseudocomaphobia", który rozpoczyna się potężnym riffowaniem, zaś "Amsterdam (The City)" ma wręcz hard rockowy drive. Niemniej sednem muzyki Dilemma na tym krążku jest takie granie, jak w epickim, dwunastominutowym kolosie "The Inner Darkness". Ogólnie kompozycje, nie zależnie czy długie czy krótkie, są świetnie napisane, wielowątkowe, melodyjne, z chwytliwymi refrenami, z wieloma odcieniami emocji ale przeważnie z pozytywnymi. W dodatku wykonane są po mistrzowsku, ale wcześniej wymienione nazwy kapel, jak Kayak, The Neal Morse Band czy Frost są gwarantem wysokiej klasy muzyków. Bardzo dobry album i cieszę się, że w końcu wpadł w moje ręce. Mimo bardzo obszernej zawartości krążka nie ma mowy o nudzie czy znużeniu, a wręcz po jego zakończeniu ma się wrażenie niedosytu. Nie wielu takim płytom to się udaje. Mam jedynie nadzieję, że na następny krążek Holendrów nie będziemy czekać kolejnych dwudziestu lat. "Random Acts Of Liberation" ma moją rekomendację. (5,5) \m /\m/ Divine Weep - The Omega Man 2020 Ossuary Records
Prawie pięć lat trzeba było czekać na kolejny album Divine Weep, pierwszy z nowym wokalistą Ma-
teuszem Drzewiczem. Debiutancki CD "Tears Of The Ages" był wydarzeniem, ukazał się też na rynkach zagranicznych. Na "The Omega Man" białostocka grupa wciąż porusza się w stylistyce tradycyjnego/power metalu, wprowadziła też jednak do niego nowe elementy. Najbardziej zauważalna zmiana to słyszalne w niektórych utworach wpływy black czy death metalu: blasty, skrzek, growling; pojawia się też iście thrashowa intensywność, coś na styku siarczystego power i thrash metalu. Można to powiązać z początkami zespołu, grającego przecież w początkach istnienia black metal, a i Mateusz w Hellhaim i w Subterfuge bez kompleksów wykorzystuje pełnię możliwości swego głosu. W Divine Weep również stosuje różne rozwiązania, co bardzo urozmaica warstwę wokalną poszczególnych kompozycji, choćby "Firestone" czy "Walking (Through Debris Of Nations)". Puryści będą pewnie kręcić nosem na te ekstremalne wtręty, ale wystarczy posłuchać świetnego "The Screaming Skull Of Silence" czy mrocznego, rozwijającego się stopniowo "Mirdea Lake", gdzie surowe, dynamiczne granie spod znaku wczesnego Running Wild pięknie dopełnia blackowy finał, by przyznać, że ma to sens. Bardziej tradycyjnie jest w czadowym openerze "Cold As Metal" spod znaku wczesnego Iron Maiden, w uderzającym zaraz po nim, równie dynamicznym "Journeyman" i w wieńczącym płytę, zróżnicowanym utworze tytułowym, ze szponiastym, pełnym mocy wokalem. Jest też typowa ballada, nagrana ponownie "Riders Of Navia" z EP "Age Of The Immortal", a program tej bardzo udanej płyty dopełnia miniatura "Die Gelassenheit" z nośnym basowym pochodem i fortepianową partią. Jest więc może jest trochę inaczej niż na "Tears Of The Ages", ale to wciąż metal najwyższej próby. (5) Wojciech Chamryk Dreams Of Avalon - Beyond The Dream 2020 Metalville
Dreams Of Avalon to projekt gitarzysty zespołu Astral Doors, Joachima Nordlunda. Tym razem muzyk postanowił sprawdzić się w czymś, co przypomina kapele z pogranicza melodyjnego rocka, AORu i hard rocka, z lat osiemdziesiątych. No i eksperyment Joachimowi jak najbardziej się udał. Stworzył on jedenaście dynami-
RECENZJE
195
cznych i świetnie skrojonych acz miłych dla ucha utworów, z nośnymi tematami, takimi do wspólnego śpiewania. Kawałki są proste ale mają świetne aranżacje, które nadają im smaku i zmysłu. Fani Journey, Europe, Bon Jovi czy takiego Bad English powinni być zachwyceni. Do tego dochodzi wysoka kultura gry na instrumentach oraz śpiewania. Szczególnie uwagę zwracają solowe popisy gitarowe, zagrane ze klasą i finezją, choć riffowanie też nie jest najgorsze. Jeżeli ktoś chciałby się upewnić, to tak, są klawisze, które spełniają ważną rolę, tworzą klimat i dodają szyku w aranżacjach. Nie do końca podoba mi się ich syntezatorowe brzmienie, jednak nie są tak natarczywa jak w niektórych produkcjach z melodyjnym power metalem. Materiał na płycie jest bardzo wyrównany, także mamy mini listę samych przebojów. Taka muzyka jest nadal popularna. Wystarczy spojrzeć na intensywność działań włoskiej wytworni Frontiers, specjalizującej się w takich klimatach. Dlatego przy odrobinie szczęścia Dreams Of Avalon może znaleźć swoje miejsce na rynku. Czego im w sumie życzę, choć to w zasadzie nie moja bajka. Ot, od czasu do czasu posłucham. Dla fanów dawnej epoki, zdecydowanie łagodniejszych dźwięków oraz zdecydowanie bardziej przyjaznych klimatów. (4)
"Rose of Kowloon" to koncertowy pewniak, który bez ogródek atakuje melodyjnymi harmoniami, wiedzionymi konkretnym, hard rockowym drivem. Duże uznanie należy się wokaliście - Ce Yang, bo o nim mowa, dysponuje pewnym, mocnym głosem, głęboko osadzonym w klimatach lat 80-tych. Jest to też głos dość wszechstronny, kiedy trzeba śpiewa drapieżnie a kiedy indziej wchodzi na bardzo wysokie i wymagające górki - polecam wsłuchać się w nieco King Diamondowski "Welcome To My Carnival", który pozwala w pełni docenić kunszt wokalisty. Rzecz jasna nie tylko wokalista stanowi o sile chińskiej ekipy - bardzo sprawnie pracują gitarzyści, często wtrącając wiele klimatycznych "smaczków", sekcja rytmiczna trzyma wszystko w ryzach i sprawia wrażenie bardzo solidnie naoliwionej, rytmicznej maszyny. W zalewie wielu wydawnictw spod znaku NWOTHM, Dressed to Kill wyróżnia się zdecydowanie z szeregu, nie tylko dlatego że pochodzą z tak nieoczywistego kraju, jak Chiny. Warto zadać sobie trudu i odnaleźć ten krążek, gwarantuje Wam że "Midnight Impulsion" zagości w Waszych odtwarzaczach na dłużej! (6) Marcin Jakub
Driven Under - Hello Mr.Defeat 2018 Self-Released
\m/\m/
Dressed To Kill - Midnight Impulsion 2019 Area Death Productions
Lubię czasem poszukać heavy metalu tam gdzie nikt by się go nie spodziewał. No i czasem znajduje rzeczy takie jak Dressed To Kill. Kwintet z Pekinu przyładował bardzo konkretnie - heavy metal ze speed metalowym zacięciem, z bardzo dobrymi riffami i masą chwytliwych refrenów. Wszystko jest na miejscu! Klimatyczne, synth-wave' owe intro przerywa nagle mistrzowskie riffowanie otwierające "Midnight Comes Around", który przez 4 najbliższe minuty pędzi w stylu Judas Priest z okresu "Defenders of the Faith". Kolejny na płycie,
196
RECENZJE
Ten szwajcarski zespół to niewątpliwie przedstawiciel heavy metalu. Prezentuje ten bardziej współczesny wariant, choć oczywiście odnosi się do takich tuzów jak Judas Priest i ogólnie korzeni tradycyjnego heavy metalu. Niemniej w ich muzyce odnajdziemy pewne odnośniki do thrash metalu ale także do rocka i metalu alternatywnego (niekiedy nachalnych). Bez wątpienia ubarwia to dodatkowo muzykę Driven Under, aczkolwiek niekoniecznie zadowoli to tradycjonalistów. Poza tym Szwajcarzy zadbali aby każdy z kawałków różnił się od siebie, więc w żaden sposób nie można nudzić się przy tym krążku. Muzycy nie zapominają o melodiach i nośnych tematach. Po raz kolejny podbija to atrakcyjność ich muzyki, choć w wypadku kawałka "Yolith" przesadzili. Moim zdaniem, zbyt mocno przypomina zwykły rockowo alternatywny hit radiowy. Z drugiej strony, raczej o to chodzi muzykom Driven Under aby ich fani bardziej kierowali się przebojowością ich utworów niż ambicjonalny-
mi przesłankami. Do cech charakterystycznych kapeli zaliczyć należy także głos wokalisty, mocny, świetnie odnajdujący się w muzyce. Bywa, że przypomina Dickinsona. Rzadko ale zawsze. Płyta brzmi dobrze i dość nowocześnie. Nagrywali ją u siebie, niemniej miks i mastering powierzyli fachowcom ze Studio Fredman. "Hello Mr.Defeat" to całkiem niezła płyta ale bardziej skierowana do tych, co nie trzymają się do końca preferowanych przez siebie kanonów. (3,5) \m/\m/
Dynazty - The Dark Delight 2020 AFM
Modern melodic metal i wszystko jasne. Wydanej w roku 2018 "Firesign" dałem (1), określając ją mianem płyty jednorazowego użytku. Dla nas, pokolenia 50+, takie dźwięki nie mają z metalem, nawet w tym najszerszym ujęciu, nic wspólnego. Owszem, doceniam warsztat i umiejętności instrumentalistów oraz świetnego wokalistę Nilsa Molina. Również fakt, że muzycy Dynazty udzielają się w wielu innych zespołach, albo towarzyszą tak znanym artystom jak Dee Snider czy Joe Lynn Turner też o czymś świadczy, ale nic się nie zmieniło i "The Dark Delight" również do mnie nie przemawia. To długa - prawie 56 minut, z bonusowym aż 13 utworów - płyta, która może zachwycić ewentualnie kogoś z młodego pokolenia, wyłapującego na portalach streamingowych co bardziej chwytliwe kawałki. Nie brakuje ich tutaj, tak więc pewnie jakiś sukces to wydawnictwo odniesie, ale fani prawdziwego metalu powinni omijać je szerokim łukiem. (1,5)
sądzę aby moja opinia o nowym krążku McCormack zrobiła na kimś jakiekolwiek ważenie. Być może pochodzenie Eamonna spowodowało, że muzycznie najbardziej kojarzy mi się z Gary Moorem. Kompozycyjnie, klimatycznie oraz przede wszystkim dzięki feelingowi gry na gitarze, właśnie do niego najbliżej McCormackowi. Jednak w tych wolniejszych, uczuciowych kawałkach znajdziemy też coś z Erica Claptona, Marka Knopflera, a nawet innego Irlandczyka, Rory'ego Gallaghera. Wśród nich bardzo dobrze wypadają pełny kojącej nostalgii "The Great Famine" oraz zabarwiony nutką goryczy i żalu "Help Me Understand". Choć sporą część repertuaru Eamonna McCormacka wypełniają właśnie nastrojowe i emocjonalne utwory, to na "Storyteller" natkniemy się na kilka niezłych dynamicznych kawałków. Do nich na pewno należą, rześki, kojarzący się z Georgia Satellites "Tie One On", oparty na boogie "Cold Cold Heart" (czytelna inspiracja ZZ Top), oraz z akcentem Molly Hatchet, sounthern rockowy "Cowboy Blues". Także ta płyta to bardzo dobra mieszanka, różnorodnych i o wielu odcieniach emocji blues rockowych kompozycji. Wiarygodności, oprócz gitarowego warsztatu, nadają również szorstki głos Eamonna, a także jego naturalna i wrodzona umiejętność snucia opowieści. Właśnie owa naturalność to jeden z niepodważalnych atutów muzyki McCormacka. Przecież w bluesie ciężko teraz o jakąkolwiek oryginalność, wręcz nie o to chodzi, a właśnie o spontaniczne i indywidualne zinterpretowanie doskonale znanej wszystkim muzyki. W tym wypadku ten Irlandzi muzyk sprawdza się w stu procentach. Jak dla mnie "Storyteller" to kawał rzetelnej muzy godny polecenia fanom bluesa. (4) \m/\m/
Wojciech Chamryk
Eisenhauer - Blessed Be The Hunter 2020 Rafchild Records
Eamonn McCormack - Storyteller 2020 BEM/Saol
Eamonn McCormack, to irlandzki gitarzysta z bardzo dużym bagażem doświadczenia, a jego domena to "białe" blues-rockowe granie. Ogólnie za mało słuchałem bluesa, a ostatnio wręcz wcale, więc nie
Eisenhauer to kolejny z niezliczonej rzeszy niemieckich zespołów spod znaku tradycyjnego heavy metalu. Można chyba śmiało mówić o jego teutońskiej odmianie: surowej, mocno brzmiącej, ale i melodyjnej. Akurat ten kwartet gra w drugiej lidze, proponując dość siermiężny heavy o typowo podziemnej proweniencji, ale słucha się go nieźle. Black Sabbath, Manowar, Grand Magus, Danzig,
Grave Digger - zespoły młodsze i klasyczne, europejskie i amerykańskie, a zainspirowana nimi muzyka Eisenhauer jest równie surowa i bezkompromisowa. Świetny, dynami-czny opener "Priestess Of Delight", mroczny "Gods Of Pain", zróżnicowany "Release The Beast" z balladowymi partiami, miarowy "Ghost Warrior", całkiem nośny, a w końcówce fajnie rozpędzony "Ode To The Hammer" czy mający w sobie sporo doomowego ciężaru "Tyrannus" na pewno nie będą przebojami, nawet w jakiejś zawężonej miniskali, ale fani takiego grania pokochają je od pierwszego przesłuchania, to pewne. (4)
o nowe grono odbiorców. Solidna produkcja i bezdyskusyjny warsztat techniczny muzyków to jednak trochę za mało. (4) Marcin Jakub
Euphoria Omega - Nanoteh 2019 Self-Released
Etherius - Chaos. Order. Renewal. 2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
Elixir - Voyage of the Eagle Disonance Productions
Elixir ma już swoje miejsce w historii brytyjskiego metalu. Choć nigdy nie był to zespół z rodzaju tych najważniejszych, to jednak w ciągu tych 37 lat swojego istnienia, zdołał dorobić się pokaźnej grupy fanów. Sentymenty jednak na bok, bo oto wjeżdża najnowsze wydawnictwo grupy, zatytułowane "Voyage of the Eagle", które jest zarazem ich siódmym, studyjnym albumem. Okładka i tytuły kawałków zdradzają, że tym razem mamy do czynienia z klimatem a'la morskie opowieści: bitwy morskie, żegluga po bezkresnym oceanie, potężne sztormy, uogólniając opowieści od twardzieli dla twardzieli. Jeśli jednak ktoś spodziewa się pirackich riffów ze starej szkoły Running Wild czy szantowych zaśpiewów to od razu uprzedzam nic tu takiego nie znajdzie. Elixir gra wciąż oldschoolowy, klasyczny, brytolski heavy metal z melodyjnymi riffami, świdrującymi solówkami i wielogłosowymi refrenami. Płytę otwiera bardzo solidny i chwytliwy "Drink To The Devil" refren serio wpada w ucho! Niestety, dobre wrażenie zostaje szybko zatarte przez dość nijakie "Horizons" czy "Siren's Song", utrzymane w wolnych, nieco rozwleczonych tempach, z topornymi, walcowatymi riffami. W zasadzie dobre riffowanie i pełne polotu zaśpiewy pojawiają się dopiero pod koniec albumu - jego finał, w postaci balladowego "Whisper on the Breeze" oraz wielowątkowego, okraszonego świetnymi solówkami "Evermore", przypomina, że zespół wciąż potrafi zagrać z charakterem. "Voyage of the Eagle" fanom grupy na pewno przysporzy wiele uciechy, ale raczej będzie ciężko nim zawalczyć
Niewiele wiem o tej kapeli. W roku 2018 wydali EPkę "Thread of Life", więc długo raczej nie istnieją. Natomiast "Chaos. Order. Renewal" to ich duży debiut, na którym znalazł się progresywny metal głównego nurtu. Rush, Queensryche, Fates Warning, Dream Theater itd. Choć mnie Etherius najbardziej kojarzy się z Symphony X, Marty Friedman i Joe Satriani. A to dlatego, że formacja jest tworem li tylko instrumentalnym. Choć muzyka jest z kręgu metalu progresywnego, więc z natury jest wielowątkowa, wielobarwna, różnorodna, o całej masie tematów, melodii, klimatów i emocji, to dodatkowo jest niesamowicie zagęszczona, mocna i szybka. Te wszystkie wymienione elementy plus dysonanse, kontrasty wręcz potykają się o siebie. Stanowi to spore wyzwaniem dla słuchacza. Choć jestem obsłuchany z taką muzyką to miałem dość spore trudności z utrzymaniem skupienia przez całą płytę. Całe szczęście album składa się z siedmiu kompozycji, które zamykają się w niecałych 25 minutach. Utwory nie pozbawione są melodii, ale, że nie ma wokalu, to zastępują go niejako gitary. Przez co często muzyka Etherius kojarzy się z dokonaniami gitarzystów. Stąd Marty Friedman i Joe Satriani. Niemniej muzyczne bogactwo Amerykanów wciąga, a to dlatego, że za każdym razem, jak odpali się na nowo dysk to, odkrywa się kolejne i kolejne szczegóły. Myślę, że do tej pory wszystkiego nie wyłapałem. Żeby nie było, aby w tak krótkim czasie zapodać słuchaczom tak zmasowaną ilość różnorodnych wątków, to muzycy muszą zwijać się jak w ukropie. Przez co, większość muzyki zagrana jest bardzo technicznie. Nie wszyscy przepadają za takim graniem. Niemniej za formacją przemawia to, że zawsze chodzi o muzykę a nie tylko o puste popisywanie sie instrumentalistów. Oczywiście brzmi to świetnie, tak jak większość współczesnych produkcji. Mimo wszystko polecam wszystkim pasjonatom progresywnej muzyki, bo po prostu jest czego słuchać. I słuchać w całości! (4) \m/\m/
"Nanoteh" to ubiegłoroczny album amerykańskiej formacji Euphoria (Omega) - drugi w jej dyskografii i kto wie czy nie ostatni z racji niedawnego zawieszenia działalności. Pięć lat istnienia, dwie płyty, zmiana nazwy, problemy personalne to w największym skrócie historia tego zespołu. Mającego najwyraźniej pecha, bo thrash w jego wydaniu jawi się nad wyraz atrakcyjnie. Euphoria? preferują jego techniczną, aranżacyjnie bardzo dopracowaną odmianę, tę techno-progresywną na modłę końca lat 80./początku 90. To od razu wyjaśnia podziemny status formacji i brak zainteresowania wydawców, bo nie jest to obecnie nurt zbyt modny, docierając tylko do garstki największych zapaleńców. Znajdą oni na tej krótkiej płycie (raptem pół godziny z niewielkim okładem) mnóstwo muzycznego dobra: rozbudowane, energetyczne kompozycje ze świetną pracą sekcji, spacerockowe akcenty, mnóstwo przestrzeni i rozmachu w gitarowych partiach. No i wokalista Justin Kelter, facet z mocnym, histeryczno-wściekłym głosem, kolejny mocny punkt Euphoria Omega. Najbardziej przypadły mi do gustu te najdłuższe utwory w rodzaju "Neon Dreams" czy "Brainstorm", ale i te krótkie, pełne energii strzały typu "Respawn" też robią wrażenie. Oby się więc panowie pozbierali, bo szkoda zaprzepaścić taki potencjał. (5) Wojciech Chamryk
Exomnia - Aftermath 2019 Alcyone
Exomnia pochodzi z Grecji, a swoja działalność rozpoczęła w roku 2018. "Aftermath" jest ich debiutancką EPką, która składa się z pięciu kompozycji. Czy dobrych? Trudno mi powiedzieć, bowiem Grecy grają nowoczesny melodyjny death metal z tradycyjnym growlem i innymi pochrząkiwaniami. A to nie moja bajka. Kawałki brzmią na pewno świetnie, mają też mocne, a zarazem ciekawe melodie. Wiele pomysłów składających się na kompozycje jest na prawdę
intrygujących. Instrumenty grają zawodowo. Wśród nich mamy też klawisze, które sprawdziłyby się w dobrym melodyjnym power metalu. To podkreśla, że wiele gatunków w heavy metalu nie tyle przenika się ale także jest bardzo blisko siebie. Jestem pewien, że zwolennicy bardziej ekstremalnych brzmień przyjmą Exomnie z otwartymi ramionami. Mimo, że nie przepadam za taka muzyką wyczuwam w niej potencjał i profesjonalizm. Jak ktoś lubi ten rodzaj metalu to polecam sprawdzić "Aftermath", pierwszą EPkę Greków z Exomnia. Myślę, że się nie zawiedziecie. (-) \m/\m/
Fallen Arise - Enigma 2020 ROAR!
Mają farta, nie ma co! Ogólnie nie przepadam za melodyjnym symfonicznym power metalem z wokalistką za mikrofonem. A tu proszę, przesłuchałem najnowszą płytę greckiego Fallen Arise bez większego problemu. Greccy muzycy nie wymyślają prochu, ich kompozycje trzymają się kanonu i ogólnie przyjętego fasonu, eksponując melodie tak aby przykuć uwagę większego gremium słuchaczy. Wszelkie inne aspekty to elementy, które maja to ułatwić, czyli wszelkie mniejsze i większe orkiestracje, męski growl, pojawiające się potężne gitary czy też jej ekscytujące sola. To wszystko po to aby wyeksponować nośny temat oraz piękny głos wokalistki o imieniu Spyla. O dziwo jest w tym elegancja, szyk, dystynkcja ale także brawura. Może dzięki tej ostatniej mogłem przesłuchać "Enigmy" bez żachnięcia czy innej irytacji. W całości materiału jest też sporo fragmentów, które też przyciągają uwagę, chociażby wspomniane momenty mocnych partii gitar ("Reborn"), ciekawego sola, wysmakowanych wstawek progresywnych ("Enigma"), podniosłego i epickiego opracowania orkiestry ("Forever Winter"). Są też piękne momenty liryczne, głównie skumulowane w postaci niesamowitego utworu "Horizon". Jedynie nie do końca odpowiada mi kończący płytę "The Storm Inside", ale czy po takim "Horizon" ma szanse cokolwiek dobrze zabrzmieć? Do tego wysmakowane i na wysokim poziomie wykonanie muzyków, a także profesjonalna produkcja, domyka wysokiej kultury i klasy aktualną propozycję Greków z Fallen Arise. Fani melodyjnego grania, śpiewających Pań powinni zainteresować
RECENZJE
197
się tą płytą, myślę, że "Enigmę" wysłuchają z przyjemnością. (4) \m/\m/
Fer de Lance - Colossus 2020Cruz Del Sur Music
Epicko, poetycko, potężnie i do wspólnego śpiewania hymnów ze wzniesioną pięścią. Nie, to nie Atlanten Kodex. Choć amerykański Fer de Lance wymienia Kodeksów wśród swoich inspiracji, nie jest to kopia niemieckiej ekipy. Wszystkie kawałki uderzają w majestatyczne, pełne mocy tony, podbite pełnym rozmachu wokalem. Poprzetykane są zmianami tempa (choć przeważają te powolne, doomowe) i wprowadzającymi "renesansowy" klimat akustycznymi ozdobnikami gitarowymi. Słychać, że koncepcja na zespół opiera się bazie tego, co stworzyły Bathory, Solstice i Atlantean Kodex, a poetycki charakter muzyki podkreśla tekst napisany przez romantyka Edgara Allana Poe (ciekawe co on na to?). Słucha się tego naprawdę dobrze i widać, że w trio drzemie duży potencjał spod znaku "tym panom naprawdę o coś chodzi". Niech Was nie zmyli blackmetalowa okładka. Fanów wyżej wymienionych kapel zdecydowanie zachęcam. (-) Strati
Firewind - Firewind 2020 AFM
Firewind to grecka power/heavy metalowa grupa założona w 1998 roku przez jednego z najbardziej utalentowanych gitarzystów - Gusa G. (właściwie Kostasa Karamitrudisa) znanego m.in z występów z Ozzym Osbournem, Arch Enemy i Dream Evil. Rok 2020 rozpoczął się dla zespołu dużymi zmianami - w marcu ogłosił, iż po wielu latach współpracy rozstaje się z klawiszowcem Bobem Katsionisem, a także wokalistą (od 2015 roku) Henningiem Bassem. Pomimo tego, przezwyciężając trudności, Firewind w wielkim stylu objawia się z nowym (dziewiątym w karierze) albumem. Data premiery płyty zatytułowanej po pros-
198
RECENZJE
tu "Firewind" wyznaczona została na 15 maja br. Po raz kolejny grupa w pełni wykorzystała swój potencjał tworząc jedenaście wspaniałych melodyjnych metalowych kompozycji. Sam Gus G. mówi, iż album stanowi powrót do korzeni zespołu i jego pierwszych dwóch wydań - "Between Heaven and Hell" (2002r.) i "Burning Earth" (2003r.). Na płycie możemy znaleźć to, co najbardziej charakterystyczne i najlepsze w Firewind, czyli m.in. górnolotne, ekstrawaganckie solówki Gusa oraz chwytliwe refreny. Płyta jest bardzo zróżnicowana pod względem tempa, wibracji, oscyluje pomiędzy klasycznym heavy metalem i bardziej świeżym, nowoczesnym brzmieniem. Lekko zachrypnięty głos Herbiego Langhansa (Avantasia, Radiant, ex-Seventh Avenue, exSinbreed), który został nowym wokalistą, doskonale wpasował się w klimat zespołu dodając mu drapieżności i emanując ogromną energią. Dzięki niemu każdy utwór jest wyjątkowo ekspresyjny. Ognista, przypominająca lawę okładka płyty stworzona przez Gustavo Sazesa rzeczywiście dobrze oddaje jej atmosferę. Pierwsze trzy utwory: "Welcome To The Empire", "Devour", "Rising Fire" to ogień! Ciężkie i ostre brzmienie gitar elektryzuje słuchacza. Wspomniany "Rising Fire", mówiący o przezwyciężaniu trudności i sytuacjach, z których możemy mieć problem się wydostać, został pierwszym upublicznionym singlem. Szybkie melodie, mocne riffy i wspaniałe solówki - w tym Gus jest mistrzem. Na płycie pojawia się również jedna, dopracowana w każdym szczególe, przyjemna dla ucha ballada "Longing To Know You", która tematycznie połączona jest z dwoma innymi utworami - "Orbitual Sunrise" i "Space Cowboy", i opowiada o nadmiernej eksploatacji natury z perspektywy samotnego astronauty orbitującego wokół Ziemi w kosmicznej kapsule. Chwytliwy "All My Life", czyli utwór o podążaniu za marzeniami, utrzymany w średnim tempie, z genialną solówką Gusa, muzycznie pasowałby również do albumu "The Premonition" (2008r.). W "Overdrive" możemy doszukać się inspiracji Dio i Black Sabbath. Talent, moc oraz pasja - w moim odczuciu jest to album roku i nie sądzę, żeby jakikolwiek inny był w stanie go przebić. Firewind przywodzi na myśl prawdziwy żywioł! Wszystkie utwory mają w sobie "to coś", co sprawia, że muzyka Cię porywa, prowokuje do zarzucenia włosami, a nogi same podrygują w jej rytm. Zdecydowanie polecam! (6) Simona Dworska Force Of Progress - A Secret Place 2020 Progressive Promotion
Force Of Progress to niemiecka
formacja, która została powołana w 2016 roku przez doświadczonych muzyków, współpracujących lub mających na koncie współpracę z innymi formacjami progresywnymi. "A Secret Place" to instrumentalne dynamiczne, intensywne oraz techniczne progresywne metalowe granie o lekkim indrustialnym posmaku, przeplecione wpływami neoprogesywnego i progresywnego rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych. Grupa czerpie też chętnie z innych inspiracji, wymieńmy chociażby jazz, funky, fusion itd. Instrumentarium muzyków jest głównie elektryczne ale w tych bardziej stonowanych fragmentach z chęcią sięgają po instrumenty akustyczne, czyli gitary akustyczne, fortepian, flet, czy instrumenty smyczkowe, itd. Ze względu, że mamy do czynienia z kompozycjami instrumentalnymi, wyobraźnia muzyczna muzyków i odbiorców musi chodzić na najwyższych obrotach. Oba współczynniki muszą się ze sobą zgrać a nawet scalić. Znakomicie Niemcom to wychodzi. Nie wiem jak innym słuchaczom ale mnie ten świat Force Of Progress bardzo mocno wciągnął. Muzyka oprócz swojej dynamiki, wielowarstwowości, złożoności, niesie dużo melodii, delikatnych wtrąceń, kontrastów, dysonansów, zmian nastrojów i klimatów, a przede wszystkim dotyka najczulszych emocji i wrażliwości każdego słuchacza. Dla mnie każdy fragment tej płyty jest na równi ekscytujący, więc nie bardzo chciałbym tu wyróżniać którąś z kompozycji. Radzę słuchać całość "A Secret Place", co da pełną satysfakcję i zrozumienie muzyki zawartej na tym krążku. Zdecydowanie wolę gdy w muzyce jest narracja wokalna, ale tym razem Niemcom brak tego waloru nie przeszkodził w wykreowaniu znakomitej muzyki i płyty. (5) \m/\m/
& Ravens" wspomagają ich perkusista Wes Anderson (ex Blind Illusion) oraz basista Stephen Goodwin (ex-Vicious Rumors). Sam zespół rożni klasyfikują różnie. Czytałem o nich jako przedstawicielach horror metalu, death/thrash metalu oraz black/thrash metalu. Niewątpliwie wyróżniają się atmosferą, teksty to bardzo mroczny koncept utrzymany w stylistyce horroru. Na "Rats & Ravens" dotyczy on wymyślonej historii o wiedźmach i czarach oraz ich zwyrodniałych praktykach. Może to kojarzyć się poniekąd z Kingiem Diamondem (Mercyfull Fate też). Jednak muzycznie jest to bliższe Nevermore czyli mieszanki power/ thrash metalu i klimatycznej metalowej progresji, są też pomniejsze wpływy od tradycyjnego heavy metalu po ślady wspominanych black i death metalu (tego bardziej melodyjnego). W muzyce jest też trochę nowoczesności. Aleister Sinn śpiewa w dość specyficzny sposób, jest to wrzask, który zmierza w kierunku black metalowego skrzeku. Niestety jest to dość irytujące, choć zdarzają się przebłyski. Pod względem muzycznym nie będziemy się nudzić. Bardzo wiele dzieje się w przekroju całego materiału, głównie za sprawą gitarowych tyrad, ich solowych pomysłów oraz rozszalałej sekcji rytmicznej. Ogólnie na krążku znajdziemy bardzo wiele technicznego grania wymagającego skupienia. Z drugiej strony muzycy udanie podjęli się wyzwania utrzymania witalności i bezpośredniości muzyki. Niemniej najlepsze wyniki uzyskali tam, gdzie kawałki stawały się bardziej tradycyjne, chociażby w "Room For One". Brzmienie i produkcja dopasowała się ogólnie do wydźwięku albumu. Niby black, death i nowoczesność ale przeważa power/thrash metal oraz progresja i ogólnie dobrze słucha się "Rats & Ravens" nawet takiemu stylistycznemu puryście jak ja. (4,5)
From Hell - Rats & Ravens
\m/\m/
2020 Scourge
From Hell powstał w 2010 roku w San Francisco. Głównymi postaciami tej kapeli są gitarzysta i wokalista George Anderson, który ukrywa się pod pseudonimem Aleister Sinn oraz drugi gitarzysta, Steve Smyth. Najbardziej utytułowany i doświadczony to Smyth, który do tej pory odwiedził bardzo wiele formacji, a najważniejsze to Testament, Nevermore, Forbidden, Vicious Rumors czy Dragonlord. Na "Rats
Gates Of Paradox - Gates Of Paradox 2019 Self-Released
Ten amerykański zespół to trochę nietypowy przedstawiciel amerykańskiego heavy metalu. Muzycznie to swoisty odnośnik do Armored Saint, Helstar i innych podobnych zespołów. Tu we własny sposób pełną gębą prezentują to, co najlepsze i najciekawsze w US metalu. Jednak sporo w niej jest wpływów metalu progresy-
Greydon Fields - Room with a View 2013 Roll The Bones
wnego i neoklasycznego. To ostatnie często objawia się rozbudowanymi i rozbuchanymi solowymi popisami gitary, ale bez przesadyzmu. Do tego z rzadka pojawia się coś na kształt black metalowych ozdobników. Podobnie jak klawiszowe tła. Także dzieje się na debiucie Gates Of Paradox wiele i to w bardzo ciekawy sposób. Dodatkowym wyróżnikiem tego zespołu jest techniczny styl gry instrumentalistów. Niestety czasami mam wrażenie, że są oni zbyt skupieni na tej technicznego stronie grania, co lekko podcina im muzyczną swobodę a nawet luz. Całe szczęście nie wpływa to na ogólny wyraz i przekaz muzyki. Jest on po prostu znakomity. Każdy wielbiciel amerykańskiej odmiany tradycyjnego heavy metalu będzie zachwycony tą płytą. Do tego mamy też świetny mocny wokal, który od czasu do czasu, przechodzi w wysoki i świdrujący wrzask. Mam nadzieję, że ten wrzask należy do wokalisty prowadzącego, bo ma on jeszcze pomagierów, jeden czasami skrzeczy inny wspomaga go normalnym śpiewem, więc można się łatwo pomylić. Brzmienie i produkcja wydają się również odpowiednie co pozwala pozytywnie opiniować o tym krążku. Fani US metalu powinni zainteresować się nim, a nuż stanie się dla nich odkryciem. (4,5) \m/\m/
Goblins Blade - Of Angels And Snakes 2020 Massacre
Goblins Blade debiutują pod tą nazwą, ale zespołu nie tworzą jakieś żółtodzioby, lecz bez wyjątku doświadczeni muzycy, obecni na metalowej scenie od wielu lat, większość dobrze już po 40. W takich sytuacjach często bywa, że para idzie w przysłowiowy gwizdek i kończy się nijaką, nikomu niepotrzebą płytą, ale o "Of Angels And Snakes" w żadnym razie czegoś takiego powiedzieć nie można. Niemcy łoją bowiem power metal starej szkoły z lat 80., połączenie dokonań zespołów europejskich i amerykańskich, a do tego z domieszką równie oldschoolowego, kla-
Historia niemieckiego Greydon Fields rozpoczyna się w roku 2011. Natomiast ich debiutancka EPka, albo jak kto woli mini-album, zawiera już ukształtowaną muzykę, którą można określić jako power-thrash z elementami tradycyjnego heavy metalu. Rozpoczynający "Letters" jest bardzo rytmiczny i żwawy, oraz ma świetny klimat, przez co przypomina mi amerykańskich thrasherów z Sacred Reich. Następny utwór "He Is Me" jest równie dziarski ale ma więcej w sobie tradycyjnego heavy metalu, w ten sposób bardziej kojarzy mi się z Metal Church. Trzeci w kolejności, "Firefight" ma połączenie witalności z rytmicznością, dzięki czemu nóżka sama sobie przytupuje. Ten z kolei przywodzi na myśl Helstar. Czwarty w kolejności "To the Sea" choć ma kilka energicznych elementów to wolne fragmenty przeważają. Niestety w niczym to nie uatrakcyjnia propozycji Niemców, a wręcz sprawia słabe ważenie. Dziwna sprawa, bo w późniejszych propozycjach takie kawałki wypadają całkiem nieźle i bronią się zawsze niezłym klimatem. W wypadku tej płytki ten element nie zadziałał. Następne dwa utwory - "Leave This Planet" i "Cathedrals" - to zderzenie wszystkich tych elementów, które mięliśmy do tej pory na "Room with a View". Na dodatek jest to mieszanka ekspresji i energicznych temp z tymi bardziej średnimi, które z późniejszej perspektywy wydają się najbardziej typowe dla Greydon Fields. Do tych dwóch kompozycji wkradają się również elementy bardziej znane z dokonań europejskich heavy metalowych zespołów. Natomiast do amerykańskich wzorców nawiązuje śpiew Patricka "Teda" Donatha. Jak dla mnie jego wokal jest mieszanką takich głosów jak David Wayne czy James Rivera i im podobnych. Całość dość fajnie brzmi, tradycyjnie ale z nutka nowoczesności. Lecz brzmienie Greydon Fields ma dopiero nadejść. A teraz można chwalić go za selektywność poszczególnych instrumentów. Ogółem całkiem niezły debiut. (3,7)
Greydon Fields - The God Machine 2015 Roll The Bones
Wraz z "The God Machine" nadeszły zmiany. Po pierwsze za mikrofonem stanął Volker Mostert, który swoim głosem mocno przy-
pomina Peavy'a z Rage. W ten sposób muzyka Greydon Fields również skręciła w techniczny heavy/power/thrash z cechami nawiązującymi do Rage. Amerykańskie naleciałości pozostały ale nie stanowią one już drogowskazów dla kierunku obranego przez kapelę. Brzmienie zespołu stało się bardziej współczesne oraz pikantne, a zarazem soczyste z nastawieniem na dobrą selektywność każdego instrumentu, co akurat było znane już z debiutanckiej EPki. Szczególną uwagę zwracają gęsto siekające gitary. Utwory na "The God Machine" w zdecydowanej mierze utrzymane są w średnich tempach, co znakomicie uwypukliło cechy, które stanowią o nowym obliczu muzyki zespołu. Oczywiście muzycy potrafią zmieniać tempa, więc są też, i te wolniejsze, i te szybsze momenty. Jednak nie są one na tle całości jakoś mocno odczuwalne. Wyraźny akcent padł również na melodie, które przy Volkerze nabrały wigoru. Niestety, gdy pojedyncze utwory bardzo fajnie się słucha, to już w całości tworzą jednostajny blok ciężki do zdzierżenia. Niemniej jest coś, co można nazwać próbą nadania każdej kompozycji swoistego klimatu. Najlepiej wyszło to w wypadku chyba najwolniejszego utworu, ale z uchwytną mroczną atmosferą "Us or Them" oraz w "Hellfire", który lekko nabiera tempa oraz wydaje się tym najbardziej bezpośrednim na całym albumie. Im dłużej słucha się "The God Machine" tym łatwiej wyłapuje się ten klimat poszczególnych utworów. Niemniej nie zmienia to faktu, że album to jedynie zbiór bardzo solidnego repertuaru. (3,5)
Greydon Fields - Tunguska 2018 Roll The Bones
"Tunguska" również przynosi zmiany. Wymianie uległa cała sekcja rytmiczna. Nowym perkusistą zostaje Marco Vanga a basistą Patrick Sondermann. Niemniej nie odczuwam jakiejś wielkiej zmiany w tej sferze, nowy muzycy równie udanie łoją na instrumentach stwarzając solidne podstawy dla gitary i wokalu. Wszystko inne pozostaje bez zmiany. Techniczny heavy/power/thrash, z gęstymi gitarami, mocnym i melodyjnym wokalem oraz solidnymi kompozycjami oraz melodiami. Mimo wszystko na tym albumie zaczyna działać wszystko, co muzycy Greydon Fields wymyślili sobie na "The God Machine". Wtedy coś nie wypaliło, a na "Tunguska" jak najbardziej. Po
pierwsze w muzyce jest więcej powietrza i przestrzeni, a instrumenty grają z większą swoboda i swadą. Oprócz melodii, wyeksponowane są szybsze partie, choć wszelkie zwolnienia brzmią równie ekscytująco. Po prostu w muzyce na tym krążku jest więcej życia. Całości albumu słucha się z wypiekami, a każdego następnego kawałka wyczekuje się z niecierpliwością. I tak jest nie tylko za pierwszy czy drugim odsłuchem, "Tunguska" brzmi świeżo jako całość za każdym razem, gdy odpala się "play". Na pewno pomaga też wielobarwność poszczególnych kompozycji, które na tej płycie wydają się zdecydowanie bardziej wyraziste. Specjalnie nie wymieniam żadnego z utworów, bowiem każdy ma swój charakter i jest równie dobry co pozostałe. Myślę, że fani dobrego heavy/power/thrash nie będą wstydzili się, eksponując ten album na swojej półce. (4)
Greydon Fields - Warbird 2020 Roll The Bones
Na "Warbird" w końcu nie ma zmian. Skład osobowy jest ten sam co na poprzednim albumie. Jest za to więcej zrozumienia i współpracy, co daje wyśmienite rezultaty na samym krążku. Bowiem jeżeli "Tunguska" była dobra to "Warbird" jest jeszcze lepszy. Znakomite, ciekawe i wciągające kompozycje. Każda inna, z własnym charakterem i klimatem. Świetna sekcja rytmiczna i nie gorsze partie gitary, a nad wszystkim pełen emocji i melodii wokal Volkera Mosterta. Niemcom udało się stworzyć niesamowitą maszynę do grania wyśmienitego technicznego i energicznego heavy/power/thrashu, który łączy te europejskie jak i amerykańskie cechy. Jest w nim moc, ale też wszelkie subtelności, scalone wyśmienitą melodyką oraz emocjami. "Warbird" skupia w sobie dziesięć kompozycji, które tworzą poszczególne elementy całości, dzięki czemu czynią niepodrabialny klimat tego krążka. Jest to dość szczególne, tym bardziej, że wieńczący płytę utwór "Cathedrals" pochodzi z debiutanckiej EPki i jest na nowo adoptowany na potrzeby "Warbird". Zadziwia też świeżość tej muzyki, bo przecież takie granie to żadna nowość. Niemcy albumem "Warbird" poczynili kolejny udany krok w swojej karierze, teraz czas aby to zauważyła szersza rzesza fanów. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie. (4,5) \m/\m/
RECENZJE
199
okładka z charakterystyczną postacią bezgłowego jeźdźca. "Forced To Kill" to naprawdę kawał solidnego tradycyjnego grania i aż dziwne, że Headless Beast do tej pory nie zdobył dobrego kontraktu i nie bryluje na oficjalnej scenie. (4) Headless Beast - Phantom Fury Headless Beast - Forced To Kill 2010 Self-Released
Ten niemiecki zespół powstał w 1999 roku i przez pierwszych pięć lat działał pod szyldem Beasts of Bourbon. W 2004 roku wydał swoją debiutancką EPkę "Never Too Late", a sześć lat później wydali dużą debiutancką płytę, omawianą "Forced To Kill". Nie przypominam sobie aby ten krążek wtedy dotarł do naszej redakcji. To trochę dziwne i wielka szkoda, bo Niemcy przygotowali wyśmienity materiał, który zadowoli każdego maniaka tradycyjnego heavy metalu. Ich muzyka nawiązuje bezpośrednio do tego co robi Judas Priest oraz do całego nurtu zwanego NWOBHM. Jest też w tym sporo niemieckich wpływów słyszanych wcześniej w dokonaniach Accept, U.D.O. czy Stormwarrior. Muzyka Headless Beast jest stosunkowo prosta, za to pełna energii, zadziorności, motoryczności, a przede wszystkim melodyjności. Każdy z kawałków w pada ucho i powoduje, że kiwa nam się głowa a stopa rytmicznie przytupuje. Dowolnie wybrany utwór ma świetny cięty riffy, świetną melodię, stylowe solo, a sekcja łoi aż miło. Kompozycje zbudowane są w tradycyjny sposób, zwrotki, refreny i bridge, także bezpośredniość muzyki aż kuje uszy. Niemniej każda różni się i ma swój indywidualny charakter. Muzycy Headless Beast mają sporo wyobraźni, żeby nie powielać swoich pomysłów. W zasadzie każdy kawałek potrafi mnie ruszyć, choć do walcowatego nagrania tytułowego "Forced To Kill" musiałem trochę się przyzwyczajać. Duża rolę w zdobyciu przychylności słuchacza ma również wokalista Jürgen Witzler. Gdyby kapela miała więcej szczęścia z pewnością Jürgen zaliczany byłby do grona klasycznych heavy metalowych krzykaczy. Dobrą robotę robi również brzmienie, które wykorzystuje to co daje współczesne studio. Kapela nie szukała na siłę oldschoolowego brzmienia. Całości domyka znakomita
sycznego heavy. Efekt to w większości szybkie, dynamiczne i surowe, chociaż całkiem też melodyjne utwory, wypadkowa dokonań wczesnego Helloween, Metal Church, Savage Grace, Omen i Judas Priest na okrasę. Ręczę, że jeśli ktoś odpali otwierający płytę "Snakes From Above", to już się od niej nie oderwie, bo pozostała ósemka w niczym mu nie ustępuje. No i wokalista: Florian Reimann śpiewał kiedyś w Destillery, w którym to już na przełomie wieków dał się poznać z jak najlepszej stro-
200
RECENZJE
2019 Self-Released
Niestety Niemcy nie poszli za ciosem. Na następcę "Forced To Kill" czekaliśmy aż dziewięć lat. Niemniej "Phantom Fury" brzmi jakby ledwie wyszła kilka miesięcy po swojej poprzedniczce. I tak, album zawiera również dwanaście kawałków, prostych, ciętych, chwytliwych i nawiązujących do tradycyjnych wzorców, którymi w wypadku Headless Beast jest Judas Priest i cały NWOBHM. Wprawdzie w wydatku tej płyty, więcej pojawia się nawiązań do hard'n'heavy w stylu Scorpions czy nawet amerykańskiego hard rocka, które kojarzą mi się z Hardline. Świetnie pracują gitary, gitarzyści nadal mają znakomite pomysły na ostre jak brzytwa riffy oraz konkretne i wyróżniające się sola. Sekcja gwarantuje ciężko pulsujący rytmy i nieustannie prze do przodu. Nad całością górują chwytliwe melodie, którym przewodzi mocny, szorstki i wrzaskliwy glos Witzlera. Nadal każdy z kawałków ma swój charakter, także Niemieckim muzykom ciągle nie brakuje wyobraźni. W zasadzie "Phantom Fury" to jakby zbiór samych hitów. Przynajmniej dla mnie. Co do produkcji i brzmienia to formacja nadal pozostała przy współczesnym brzmieniu dzięki któremu "stare" granie brzmi jeszcze bardziej świeżo. Zresztą mam wrażenie, że tym razem pod tym względem spisali się jeszcze lepiej. "Phantom Fury" to po prostu dobry album dla wszelkich fanów tradycyjnego ostrego grania i właśnie do nich jest skierowany. (4,5) \m/\m/
ny, a na "Of Angels And Snakes" nader dobitnie potwierdza, że wciąż jest w formie. Dobry debiut, wart: (4,5) mimo takiej sobie okładki. Wojciech Chamryk Gomorra - Divine Judgement 2020 Noble Demon
Niby debiutancka płyta, ale Gomorra tak naprawdę funkcjonuje od pierwszej połowy lat 90., a pod nazwami The Gonorrheas i Gonoreas wydał ileś płyt, ostatnią
"Minotaur" w 2017 roku. Pisałem wtedy, że fani Iron Maiden, Iced Earth czy Sanctuary mogą brać ją w ciemno i to samo mogę powtórzyć w przypadku "Divine Judgement". Nie wiem czemu zmienili nazwę, może z powodu konfliktu z innymi muzykami, ale nie ma to w sumie większego znaczenia, skoro grają tak dobrze. Tradycyjny heavy metal lat 80. jest szkieletem większości kompozycji, dopełniony przy tym solidną tkanką mięśniową z odniesień do speed/thrash metalu. I zdaje to egzamin wyśmienicie, zwłaszcza w "Gomorra", singlowym "Flames Of Death", "The City Must Fall" czy "Cleansing Fire". Klasyczny metal też wychodzi im niezgorzej ("Brother We're Damned" z chóralnie skandowanym refrenem, Judasowy "Never Look Back") - również dlatego, że wokalista Jonas Ambühl okazał się godnym następcą Leandro Pacheco. Konkret: (5). Wojciech Chamryk
wyraz przeciętnych "Every Time I Die", "Rescue Me" czy flirtującego z orientalnymi brzmieniami "Missteria". Eksperymenty mamy też w "10.000 Faces" (funk) czy "Man On A Mission" (blues), ale wypada to tak sobie, niczym szczególnym nie porywa. Generalnie mam wrażenie, że zespół starał się stworzyć na siłę coś jak najbardziej urozmaiconego i efektownego, ale przedobrzył, stawiając się w jednym szeregu z epigonami nie tylko samych siebie, ale też choćby Def Leppard. Potwierdza to również cover "S.O.S" - w wykonaniu Abby petarda, tu jakieś rozlazłe pitolenie z przydługim, fortepianowym wstępem. Momenty owszem są ("Better Than Love", rasowy AOR/hard z lat 80., ballada "Marry You"), ale jak na zespół z takim stażem i dorobkiem to zdecydowanie za mało. (2,5) Wojciech Chamryk
Grave Digger - Fields of Blood 2020 Napalm
Gotthard - #13 2020 Nuclear Blast
Szwajcarzy nie muszą już niczego nikomu udowadniać, będąc nie tylko gwiazdą w ojczystym kraju, ale też swego rodzaju ikoną melodyjnego metalu/hard rocka. Tragiczna śmierć fenomenalnego wokalisty Steve'a Lee postawiła co prawda pod znakiem zapytania dalsze losy zespołu, ale Nic Maeder okazał się godnym sukcesorem - "#13" to już czwarty krążek Gotthard powstały z jego udziałem. Tytuł nie jest przypadkowy, to rzeczywiście trzynasty studyjny album grupy. Z każdym kolejnym odsłuchem utwierdzam się jednak w przekonaniu, że powstał zbyt szybko, w czym utwierdza mnie zbyt duży odsetek zwykłych wypełniaczy, dla których w normalnej sytuacji powinno zabraknąć na płycie Gotthard miejsca. Pomijam już wersję demo "No Time To Cry" czy piano version "I Can Say I'm Sorry", bo są to bonusowe dodatki dla najwierniejszych fanów, ale w programie podstawowym - 13 utworów - wcale nie jest lepiej. Gdyby nie zadziorny głos Maedera nic nie uratowałoby nad
"Tunes of War" zrobiła Kopogrobowi wielką przysługę. Po pierwsze Tomi Göttlich zaszczepił w Chrisie tematykę historii, która przyjęła się doskonale, po drugie mimo niepopularności heavy metalu, w samym sercu lat 90. MTV intensywnie emitowało "Rebellion". Płyta stała się osią twórczości Grave Digger - nic dziwnego, że Grave Digger wraca do swojej złotej ery... i to już drugi raz. Jednak o ile pierwowzór z 1996 roku opisywał wydarzenia z przeszłości, a riffy siekały niemiłosiernie, o tyle "Fields of Blood" opisuje Szkocję z bardziej osobistej, duchowej perspektywy Chrisa, a muzyka zalicza riffowy rollercoaster. Na szczytach sinusoidy plasują się solidne heavymetalowe petardy takie jak wzbogacony o podniosłe melodie "All for the Kingdom", rozpędzony "Freedom", czy zaskakujący dynamicznym refrenem "Gathering of thr Clans". W dołkach... cóż, są dołki. Od mniejszego, jak na przykład banalnego "Lions of the Sea" z żeglarską, wesołkowatą przyśpiewką po te większe, takie jak metal rodem z Oktoberfestu - "My Final Fight". Niezależnie od grzbietów fali, trzeba przyznać, że płyta dobrze brzmi, Axel Ritt mimo hard rockowych korzeni, świetnie wpasowuje się w toporną konwencję Kopogroba, a całość łączą pojawiające się w wielu miejscach grane na prawdziwych dudach ozdobniki. Choć wiele osób zarzuca Grave Diggerowi pewną rutynę, warto
pamiętać, że w przypadku tematyki szkockiej, naprawdę nie można posądzać zespołu o brak szczerości. Szkocja zajmuje ważne miejsce w sercu Chrisa Boltendahla i autentycznie napędza muzykę. Co nie zmienia faktu, że najchętniej słuchałabym połowy "Fields of Blood". (3,7) Strati
Grindpad - Violence 2020 Iron Shield
Uśmiechnąłem się widząc okładkę tej płyty. Dlaczego? Otóż na krótko, zanim trafiła ona w moje ręce oglądałem którąś tam część "Rekinado" oraz film o iluś-tam-głowym rekinie. Jak ktoś szuka czegoś, co naprawdę potrafi mocno zryć beret, to zdecydowanie polecam. Dobrze, ale może skupmy się na muzycznej zawartości opisywanej pozycji. Holenderski Grindpad zazwyczaj jest szufladkowany jako zespół grający muzykę z pogranicza death i thrash metalu. Cóż, pierwszym dwóm utworom na "Violence", mianowicie "My Name is Violence" oraz "Burn The Rapist" zdecydowanie bliżej do hardcore'u niż jakiegokolwiek metalu. Są one przepełnione agresją, jednak zupełnie inną niż metalowa. Nieco bardziej thrashowo robi się w następującym po nich "Toxic Terror". Ten riff brzmi trochę jak ten ze slayerowego "Reign In Blood", tylko troszeczkę zmodyfikowany… Ach inspiracje Panie, inspiracje. Jednakże odnoszę wrażenie, że nawet w tym kawałku to metalowe elementy są dodatkiem do hardcore'owego trzonu muzyki Grindpad, a nie na odwrót. Rasowego thrashu na "Violence" jednak wcale jednak nie brakuje. Najwięcej go w utworze "Justice Part 2: Penalty", którego nie powstydziłby się Exodus czy wczesny Testament. Taki "The Knife Is Sharper Than Ever" czy "Reuveulta" powinny zaś bez większych problemów spodobać się fanom Wolfbrigade i innych tego typu tworów. Grindpad zdecydowanie nie kieruje swej propozycji do tych, którzy w muzyce metalowej szukają ładnych melodii, harmonii itp. Za to ci, których interesuje konkretna sieczka z "Violence" będą zadowoleni. (4) Bartek Kuczak Havok - V 2020 Century Media
Trochę zwlekali z wydaniem następcy "Conformicide", ale koniec końców "V" ujrzał światło dzienne.
Piąta płyta to już nie przelewki, ale Amerykanie znowu dali radę. W składzie nie ma już wirtuoza basu Nicka Schendzielosa, ale jego następca Brandon Bruce daje radę, będąc z perkusistą Pete Webberem prawdziwym filarem grupy, szczególnie w tych ultraszybkich partiach, albo w urozmaiconym "Panpsychism". Siarczystego łojenia na "V" nie brakuje, zresztą utwory stały się zdecydowanie krótsze, bardziej intensywne, oscylując zwykle między trzema a czterema minutami. Dlatego nowa płyta trwa trzy kwadranse z okładem, nie ponad godzinę jak poprzednia, co jest niewątpliwym plusem, chociaż dwa kolosy trwające 6-8 minut i tak na nią trafiły. Muzycznie chłopaki nie wymyślają niczego nowego, proponując miks wczesnej Metalliki, Megadeth i Anthrax, ale to nad wyraz zgrabne, stylowe połączenie, w dodatku zagrane z ogromnym serduchem. Dla wielu będzie to pewnie deprecjonujący zespół argument na "nie", ale po kilku przesłuchaniach tego materiału uważam, że warto dać mu szansę, a tak udane utwory jak: "Post-Truth Era", "Ritual Of The Mind" czy finałowy "Don't Do It" bronią się same. (5) Wojciech Chamryk
Hellride - Goodbyes To Forever 2020 FastBall Music
Hellride gra akustyczny metal. No i już... Dwóch gitarzystów z dużym doświadczeniem, którzy aktualnie wspólnie wspierają również formację Terrible Old Man, Kai Passemann i Stefan Gassner, wpadli na pomysł akustycznego gitarowego duetu, który podpięli pod dziwaczny slogan. Nie ma co ukrywać, muzycznie jest to bajka, świetnie wymyślona, zagrana i brzmiąca. Całe mnóstwo wyśmienitych melodii, zagrywek, pomysłów i przekozackich aranżacji. Ale jakby nie grali, to po prostu rockowa muzyka, a dzięki swoistemu bogactwu - mimo tylko dwóch akustycznych gitar - niekiedy popadająca w progresywne rockowe czy też folkowe granie. Owszem sporo jest też klimatu hard rocka i heavy metalu ale
to bardziej dzięki świetnemu, mocnemu, klasycznemu rockowemu śpiewaniu przez trzeciego muzyka Toma Klosseka. Ale nie tylko Tom śpiewa, koledzy też go wspierają, nie raz budując ciekawe melodyjne harmonie, które współgrają z tymi gitarowymi. O bogactwie muzyki tego trio niech świadczy cover "Young Turks" z repertuaru Rod Stewarta. Co prawda jest to świetny wpadający w ucho rockowy hit ale pod względem innych kompozycji tria Hellride wypada dość blado. "Goodbyes To Forever" to ciekawostka w dodatku zajefajnie
wykonana. Myślę, że taki antrakt dla wszystkim metal maniaków będzie sympatycznym oddechem. Jak płytka wpadnie w wasze ręce dajcie jej szansę. (4,5) \m/\m/ Horisont - Sudden Death 2020 Century Media
Horisont to prawdziwi stachanowcy nowej fali retro rocka, nie tylko w ojczystej Szwecji. Sześć albumów w 11 lat to naprawdę dobry wynik, tym bardziej godny podkreślenia, że zespół w żadnym raznamiona trzydziestu lat i nie wypaść śmiesznie. Ja jestem na tak. (4)
Hitten - First Strike With The Devil 2019/2014 Dying Victims
Początek czerwca a żar z nieba jakby był środek wakacji i to nie w Polsce. Taki czas, że ciężko mówić o jakimkolwiek ruchu a co dopiero przeżywaniu muzyki. No właśnie… Ciężko jednak o wstrzemięźliwość, kiedy z głośników dobiega "First Strike With The Devil" hiszpańskiego Hitten. Ich debiutancki krążek został wznowiony przez Dying Victims Productions w zeszłym roku w bardzo ładnych, nowych edycjach. Limitowane wersje zawierały przypinkę i naklejkę, a całość opakowana była w odświeżoną szatę graficzną. Na szczęście zbyt dużo poprawek przy okładce nie było poczynionych, bo ma świetny klimat. Jest totalnie oldschoolowa, rysowana i ma kilka smaczków, zdradzających inspirację muzyków. Te młode chłopaki oddają hołd między innymi staremu Saxon czy Iron Maiden i to nie tylko za pomocą paru kresek zdobiących krążek. Inspiracja inspiracją, ale Hitten dodają dużo od siebie. W żadnym wypadku nie można mówić o jakimś bezczelnym kopiowaniu. Debiutancki album to krótki ale intensywny materiał. Żwawy i zachęcający do machania głową. Fajnie zachowany klimat lat 80. czyni z niego pozycję, na którą warto spojrzeć przychylnym okiem. Co prawda prochu Hiszpanie na "First Stike With The Devil" nie odkryli, ale przyrządzili dość smaczny posiłek. Chwytliwe melodie, solidna sekcja rytmiczna i energetyczna praca gitar łączą się z charakternym wokalem. Mimo, że w Hitten płynie gorąca iberyjska krew to czuć w ich kompozycjach raczej brytyjską szkołę i niemiecką solidność. Krótko mówiąc "First Strike With Devil" to dowód jak w 2014 roku można było napisać muzykę noszącą
Hitten - State Of Shock 2019/2016 Dying Victims
Debiut hiszpańskiego Hitten "First Strike With The Devil" okazał się dla mnie miłą niespodzianką i zawierał bardzo energetyczną muzykę inspirowaną złotymi czasami heavy metalu. Pokazał, że współcześnie również pojawiają się albumy, jakie z powodzeniem mogłyby narobić szumu lata temu. A jak wypada drugie dzieło? Album "State Of Shock" wydali dwa lata później. Zawiera on już materiał dłuższy i od pierwszego odsłuchu mocniejszy. Na swojej drugiej płycie Hitten nabrało muskułów, co niekoniecznie musiało dobrze odbić się na kompozycjach. Muzyka zagrana jest również energetycznie, ale brakuje już elementu zaskoczenia. Niejako wiadomo, czego można się spodziewać, bo też hiszpańscy metalowcy nie zmienili drastycznie swojej drogi. To nadal jest dobry heavy metal, chociaż jak dla mnie momentami nabierający niepotrzebnie sporej prędkości. Debiut mnie ujął, a "State Of Shock" okazał się dobrym krążkiem choć nie posłał mnie na deski. Naturalnie hiszpański zespół to wybór warty uwagi. Nie śledzę aż tak współczesnej sceny, ale z tych tworów, jakie ostatnimi czasy dobiegają moich uszu, Hitten okazał się jednym z ciekawszych. W dużej mierze dzięki pierwszej płycie, ale "State Of Shock" posiada również swoje momenty. Nie żałuję absolutnie odsłuchów obu z nich. Warto sięgnąć po jedną jak i drugą a teraz jest to dość łatwe, bo zaledwie w zeszłym roku Dying Victims Productions poddało je ładnej reedycji. (3,5 ) Adam Widełka
RECENZJE
201
zie nie spoczywa na laurach, wciąż nagrywając świetne płyty. Najnowsza "Sudden Death" nie jest tu żadnym wyjątkiem, ponownie przenosząc nas do czasów największej świetności ostrego, progresywnego i AOR rocka, muzyki z lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Sporo tu też nawiązań do rockowej klasyki lat 60., choćby w melodyjnym openerze "Revolution", co jest w przypadku tego zespołu nowością czy kojarzącymi się z dokonaniami The Who "Free Riding" i "Hold On", ale to dźwięki z kolejnej dekady są podstawą stylu Horisont. Czasem są to utwory prostsze, bardziej przebojowe (kojarzący się z Abbą "Runaway", "Sail On"), ale nie brakuje wśród nich również rozbudowanych, progresywnych kompozycji w stylu King Crimson czy Yes ("Archaeopteryx In Flight") czy klasycznego hard/progrockowego uderzenia ("Standing Here", "Pushin' The Line"). Zespół nie unika też eksperymentów, proponując nie tylko balladę w ojczystym języku ("Graa Dagar"), ale też numer kojarzący się z elektronicznym rockiem ("Breaking The Chain") czy oparty na brzmieniach fortepianu i saksofonu ("Into The Night"). Całość brzmi nad wyraz stylowo i po prostu klasycznie, mimo tego, że powstała niedawno mus dla fanów takiego grania! (6) Wojciech Chamryk
Hyperion - Into The Maelstrom 2020 Fighter
"Into The Maelstrom" to drugi album włoskiego Hyperion, tego grającego ostrzej od Hyperiona sprzed lat. Grupa z Bolonii łoi naprawdę konkretnie, nie unikając też odniesień do speed/thrash metalu, co tylko dodaje jej muzyce mocy. Weźmy tytułowy opener, opatrzony teledyskiem: szybki, dynamiczny, z wartką pracą perkusji, melodyjnym refrenem, dwiema solówkami i ostrym, wysokim głosem Michelangelo Carano - aż chce się tego słuchać raz po raz. Takich mocnych utworów jest tu więcej, choćby "Driller Killer", "Bad Karma" czy "Bridge Of Death". Również w tej nieco lżejszej konwencji power/tradycyjnego heavy zespół
202
RECENZJE
ma się czym pochwalić, dzięki "Ninja Will Strike", "The Maze Of Polybius" i "The Ride Of Heroes", chociaż akurat ten utwór zyskałby po skróceniu, trwa bowiem ponad dziewięć minut, co jest zdecydowaną przesadą. Ale i tak zwolennicy klasycznego metalu w dobrym wydaniu nie będą "Into The Maelstrom" rozczarowani. (4,5) Wojciech Chamryk
Intense - Songs Of a Broken Future 2020 Pure Steele
Brytyjski Intense istnieje na scenie już prawie trzydzieści lat, jednakże "Songs Of a Broken Future" to dopiero ich czwarta płyta długogrająca. Cóż częsta przypadłość wśród amatorskich kapel. Muzykę ekipy z Hampshire można w skrócie scharakteryzować jako melodyjny heavy metal z niewielkimi elementami doomu oraz gotyku (objawiają się one głównie w wokalach Seana Hatheringtona). "Songs Of a Broken Future" zawiera dwanaście utworów z jednej strony zainspirowanych ewidentnie brytyjskimi legendami takimi, jak Judas Priest czy Diamod Head z drugiej strony słuchając całej płyty, co rusz miałem skojarzenia z Nevermore. Cóż, jak na zespół pochodzący z Wysp Brytyjskich, Intense brzmi bardzo amerykańsko. Gdybym nie znał tej formacji wcześniej byłbym wręcz przekonany, że to grupa z USA. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną to zdecydowanie wyróżnia się tu utwór "Head Above Water". Jeżeli miałbym komuś na przykładzie przedstawić czym jest heavy metalowy hit, to powiem, że ten utwór świetnie się do tego nadaje. Drugi utwór, który przykuwa uwagę to kawałek tytułowy. Rozpoczyna się on partią pianina i spokojnym śpiewem, by nagle przerodzić się w dość wolny, ciężki (chociaż akurat w tym miejscu wcale skojarzeń z doom metalem nie miałem). Ponadto utwór ten posiada bardzo melodyjny, wpadający w ucho refren, co zdecydowanie dodaje mu smaku. Tego smaku jednak brakuje całości, która w ostatecznym rozrachunku sprawia wrażenie dość monotonne. I to jest niestety największy grzech "Songs Of a Broken Future", który sprawia, że nie mogę dać temu albumowi wyższej oceny, jak (3,5). Bartek Kuczak Kenziner - Phoenix 2020 Pure Steele
Gdy zobaczyłem okładkę tej płyty
i przeczytałem list promocyjny dołączony do albumu, od razu miałem przeczucie, że będzie to jedna z tych płyt, które muszę przesłuchać z obowiązku. I niestety tym razem moja męska intuicja po raz kolejny okazała się niezawodna. Ale może zamiast tego "pitu-pitu" pomówmy może o szczegółach. Otóż Kenziner gra power metal. Ten taki europejski z klawiszkami. I moja skromna osoba takowy power metal lubi. Lubię epickie jak nie wiem co granie Rhapsody we wszystkich możliwych wcieleniach tego bandu, lubię hiciarskość Stratovarius i tą beztroską wesołkowatość Freedom Call. Zadam pytanie retoryczne. Co jest siłą napędową tego gatunku? Tak, brawo! Wpadające w ucho melodie. Nawet jeśli trącą one wiochą na 100 kilometrów, to można je włożyć do szuflady z napisem "tak wieśniackie, że aż zajebiste". Co zatem prezentuje Kenziner? Spójrzmy na pierwszy utwór zatytułowany "Eye Of Horus". Jest on po prostu nijaki, ani ładnych melodii, ani chwytliwych solówek, po prostu nic. Ponad cztery minuty , w których nic się nie dzieje. Kompletnie nic. Riffy z czapy, mdławy wokal... Dobra, może później będzie lepiej. I znów mnie mój wrodzony optymizm zawiódł. "Listen To The Devil" to jest jeden z tych utworów, które chciałbym ode słyszeć, gdyby tylko się dało. Jest tu jednak jeden dobry kawałek. Mam tu na myśli zamykający utwór "Phoenix Rising", w który nie tylko ma świetny refren, ale chłopaki udowadniają w nim, że mają naprawdę świetny warsztat instrumentalny. Nawet wokalista, który w pozostałych kawałkach nie pokazuje nic ciekawego, tutaj naprawdę wznosi się na wyżyny swych możliwości, które jak się okazuje wcale takie małe nie są. Da się? No da! Niestety to jedyna perełka a resztę albumu podsumowałbym cytatem klasyka, mianowicie "nudy na pudy, flaki z olejem, makaron". Wyższej oceny jak (2) temu albumowi dać nie mogę.
doświadczony wyjadacz, zaangażowany w podziemną scenę od lat, a do tego to kawał głosu: ostry, drapieżny, świetny zarówno w wyższych, jak i niższych, mrocznych rejestrach. Chalice potwierdza więc swą klasę już w openerze singlowym "Rest In Pain", a do tego partie wokalne są zaaranżowane na więcej głosów, więc od razu popisuje się wszechstronnością, unikając przy tym powtórzeń. Do poziomu frontmana dostosowali się też instrumentaliści, proponując siarczysty, wysokooktanowy thrash na amerykańską modłę. Numery są więc długie, rozbudowane i zaawansowane technicznie, ale też nieźle dają łupnia - nawet jak w "World Gone Mad" mamy klimatyczną wstawkę z anielskim śpiewem to i tak tylko na chwilę, bo zaraz robi się ponownie znacznie bardziej dynamicznie. "King Of Fools" z solówką samego Andy'ego La Rocque jest jeszcze lepszy, klasą samą w sobie są też "The Veil Of The Betrayer" z popisami kolejnego gościa Joey'a Concepcion (m.in. Michael Vescera, Sanctuary) oraz mroczny, miarowy "Dead God" z chóralnym refrenem i balladową zwrotką - od razu przypomniały mi się czasy kiedy thrash miał komercyjny potencjał bez żadnych wątpliwych kompromisów na rzecz przebojowości czy lżejszego, typowo komercyjnego brzmienia. Świetny jest również "Touch The Dark", kolejny bardzo dynamiczny, czerpiący również z tradycyjnego metalu, a lider grupy Steve Rice (Imagika) też wycina solówki jak natchniony. Jak wiadomo zmiany wokalistów nie zawsze są dobre, ale z nowym śpiewakiem Kill Ritual najwyraźniej odżył. (5) Wojciech Chamryk
Bartek Kuczak Kill Ritual - The Opaque And The Divine 2020 Headless Corpse
Kill Ritual już od momentu startu byli niezłym zespołem, wydającym kolejne, udane płyty - mają ich na koncie już pięć - ale wraz z kolejną zmianą wokalisty weszli na zdecydowanie wyższy poziom. Brian "Chalice" Betterton to bowiem
Knight Area - D-Day 2019 Butler
Na zeszłorocznym "D-Day", Knight Area jawi się jak klasyczna prog-metalowa formacja. A muzyka, jako bardzo emocjonalna, spójna i dojrzała. Można ją porównać do większości kapel z głównego nurtu europejskiego progresywnego metalu, czyli Vanden Plas, Threshold, Pagan's Mind, itd..
Choć na wcześniejszych krążkach tego zespołu muzyka nawiązywała do takiego grania to, sporo było w niej również rocka progresywnego. Tym razem na "D-Day" dominuje ostrzejsza odmiana progresu i nie powiem, do twarzy Holendrom w takim rynsztunku. Być może taki muzyczny retusz zrodził się ze zmiany wokalisty. Aktualnie jest nim Jan Willem Ketelaers, który ma mocniejszy i bardziej ekspresyjny głos od poprzednika, przez co, bardziej pasuje do ostrej i dynamicznej estetyki. Jednocześnie nie unika on wszelakich wokalnych subtelności. Niemniej przy komponowaniu muzyki zmieniły się również proporcje i aktualnie pracuje nad nią większa ilość muzyków, w tym gitarzysta, Mark Bogert. No i prawdopodobnie dzięki temu na "D-Day" słyszymy zdecydowanie więcej gitary. Żeby nie było, muzycy nie zrezygnowali zupełnie z tych wolniejszych, bardziej rockowych czy symfonicznych brzmień. Nadal bardzo chętnie korzystają z wszelakich kontrastów, a tym samym, skwapliwie wykorzystują również wymienione co elementy. Muzyka, jak to w progresie jest niezwykle bogata i plastyczna, przez co, szalenie wpływa na wyobraźnie odbiorców. Oczywiście pod warunkiem, że przynajmniej lubi się taki pomysł na ostre granie. Muzycy mają ku temu zdolności, talent oraz wyobraźnię. Także muzycznie Knight Area stoi na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z warsztatem instrumentalistów. "DDay" jest również koncept albumem. Dotyczy ona lądowania wojsk w Normandii i rozpoczęcia operacji Overlord w dniu 6 czerwca 1944 roku, która nosiła również nazwę D-Day. Przez co muzyka często popada w nastrój patetyczny, podniosły czy też pełny zadumy. Holendrzy przekazali nam kawał wyśmienitej i ambitnej muzyki i myślę, że dla fana takiego grania, słuchanie "D-Day" będzie jak ważne wydarzenie pełne wielu emocji. (5) \m/\m/
Lady Beast - The Vulture´s Amulet 2020 Reaper Metal
Amerykanie nie zwalniają - "The Vulture´s Amulet" to już ich czwarty album wydany w niecałe dziewięć lat, kolejne wydawnictwo wypełnione porywającym metalem starej szkoły. O tym, że dla Lady Beast muzycznie czas zatrzymał się w połowie lat 80. ubiegłego wieku wiadomo nie od dziś, ale teraz
Klynt - Of Klynt And Man 2012 Self-Released
Stosunkowo niedawno w nasze ręce wpadła płytka "This is Revenge" (2019) austriackiego zespołu Klynt. I nie powiem, spodobała się nam. Z tego powodu postanowiłem rozejrzeć się za ich wcześniejszymi wydawnictwami. Austriacy debiutowali EPką "Epic as Fuck" (2011). Niestety mimo starań nie udało się na nią natrafić. Niemniej trzy kawałki z niej znalazły się na pierwszej dużej płycie - która okazała się dostępna - co daje jako takie wyobrażenie o wspomnianej EPce. Na "Of Klynt And Man" znalazło się dziesięć kompozycji, które choć rozbudowane i ciekawe oraz o power/thrashowym zacięciu, dość często ciążą w stronę doomowego ciężaru. Sporo w nich jest też epickiej, acz mrocznej atmosfery. Niemniej kompozycje nie są aż tak dobre jak to było na wspomnianej EPce "This is Revenge". W stosunku do niej przede wszystkim brakuje im luzu i swady. Poza tym mocny, głęboki i przejmujący głos Sir Dadukleasa Prime, wspomagany jest przez histeryczne, skrzekliwe wrzaski oraz grolowanie, co akcentują ten fakt tak dobitnie, że bardziej już chyba nie można. Z racji charyzmatycznej wokalistki Deborah Levine skojarzenia z Chastain, Hellion, Acid czy Bitch są jak najbardziej na miejscu, wciąż też słyszalne są inspiracje tuzami brytyjskiego i amerykańskiego heavy, od Priest i Maiden do Omen czy Attacker. Efekt to 40 minut muzyki na najwyższym poziomie, zgodnie z tytułem rozpędzonego openera "Metal Machine", potężna i działająca na najwyższych obrotach. Co ważne zespół jest równie przekonujący w krótkich strzałach jak "Betrayer" (raptem 3:29, ani się człowiek obejrzał, a utwór już przemknął przez głośniki), jak też tych dłuższych, ponad pięciominutowych, spośród których wyróżniają się mroczny "Sacrifice To The Unseen" i kompozycja tytułowa. Lady Beast z powodzeniem kontynuują też, zapoczątkowaną na poprzedniej płycie, tradycję zamieszczania utworów instrumentalnych, a "Transcend The Blade" też jest mocnym punktem tej, niezwykle udanej, płyty. W 1984 roku pewnie byliby już dzięki niej w metalowej ekstraklasie, w roku 2020 wciąż tkwią w podziemiu, ale kto zechce, na pewno do nich dotrze - naprawdę warto! (6) Wojciech Chamryk
niestety, nie uatrakcyjnia tej płyty. Niemniej gdzieś od połowy albumu, utwory coraz bardziej przypominają te, które tak nam przypadły do gustu. A "They Called Him Klynt" to w pełni objawienie możliwości, którymi zachwycili nas Austriacy. Może przez te heavy metalowe naleciałości? Z czasem odbiór albumu jest coraz lepszy, jednak do wrażenia z "This is Revenge" ciągle mu brakuje. Oczywiście instrumenty brzmią świetnie i współcześnie, co w tym wypadku nie jest ujmą. Niema co, mimo pewnych minusów "Of Klynt And Man" to udany początek z muzyką Klynt, bardzo solidny krążek. (4) Klynt - Faustbreaker 2017 Self-Released
Wraz z tą płytą w muzyce Klynt pojawiło się więcej przestrzeni, luzu oraz wigoru. Nie ma też przytłaczających doomowych naleciałości. Myślę, że fani tradycyjnego US metalu oraz power/thrashu z domieszką epickiej atmosfery powinni być usatysfakcjonowani. Tym bardziej, że kompozycje na "Faustbreaker" są jeszcze ciekawsze, bardziej wielowymiarowe choć zarazem tradycyjnie, a przede wszystkim więcej jest w nich melodii. Znakomicie wypadają również gitary, współbrzmią niczym w najlepszych heavymetalowych duetach, no i te wyśmienite sola. Niesamowita robota. Sekcja też nader klasycznie prze do przodu, acz w cha-
Lionheart - The Reality Of Miracles 2020 Metalville
Dennisa Srattona chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Tak dokładnie, to ten, który grał na pierwszej płycie Iron Maiden. Nie od dziś jednak wiadomo, że jego serce bije dla nieco innych niż klasyczny heavy metal dźwięków. Bliżej mu zdecydowanie do klimatów w stylu AOR czy rocka progresywnego. Swoją drogą ciekawe, jak w czasach Iron Maiden dogadywał się z Paulem Di'Anno, który preferuje proste konkretne punkowe granie. Ale mniejsza z tym. Pomówmy o nowej propozycji Lionheart, którego to Dennis jest liderem i głównym twórcą muzyki. Cóż mogę powiedzieć. Jest to płyta, której można się naprawdę myślami przenieść do Ameryki lat osiemdziesiątych. Do czasów, gdy AOR był naprawdę na topie. Ja jestem za młody, by pamiętać te czasy, ale myślę, że niejednemu czterdziesto parolatkowi łezka się może w oku zakręcić. Ma-
rakterystyczny gęsty sposób dla power/thrashowych formacji. Głos wokalisty i ten jego głęboki tembr, w końcu wybrzmiewa w najlepszy i naturalny sposób. Nie ma histerycznych, skrzekliwych wrzasków czy też typowego growlu, za to jest klasyczny, heavy metalowy wrzask, który niekiedy popada w zaśpiewy a la David DeFeis. "Faustbreaker" wypełnia dziesięć kompozycji, które ponad pięćdziesiąt minut, chwytają za serce i w żaden sposób nie chcą odpuścić. Ciężko jest wyróżnić którąś z kompozycji, każda jest inna, każda ma swój indywidualny charakter, ale chyba najbardziej przykuł moją uwagę wolny, emocjonalny balladowy i przyprawiający o dreszcze "To Absent Friends". Znakomita pozycja dla fanów amerykańskiej odmiany grania heavy metalu. Jedyny szkopuł, który mnie trochę dręczył podczas słuchania "Faustbreaker", jest taki, że tym razem brzmienie nie jest takie soczyste, jak na "This is Revenge". Niemniej to tylko moje wrażenie. Tak czy siak, bardzo dobry krążek. (5) \m/\m/ my ładne melodie, więcej polotu, niż ciężaru, sporo klawiszy, chórków. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Jestem w stanie się założyć, że utwory takie, jak "Thine Is The Kingdom" czy niesamowita ballada "Behind The Wall" jakieś trzydzieści pięć lat temu byłyby hitami. Więcej? Proszę bardzo. Jestem przekonany, że jak raz posłuchacie "All I Want Is You", to nie będziecie się mogli od tego utworu uwolnić. Również wstęp do "Overdrive" wryję się wam w pamięć. W estetyce zespołu świetnie odnajduje się jego nowy nabytek, mianowicie wokalista Lee Small. Kiedyś jeden z dziennikarzy pewnego poczytnego periodyku napisał, że żeby śpiewać ten gatunek, nie trzeba mieć wielkiego talentu, co moim skromnym zdaniem jest wierutną bzdurą. Mimo, że liderem Lionheart jest Dennis Stratton, "The Reality Of Miracles" nie jest raczej płytą dla fanów Iron Maiden. O wiele bardziej będą z niej zadowolone osoby zasłuchane w Journey, Asia czy ostatnich dokonań Praying Mantis, zespołu, w którym Dennis również się udzielał. (4,5) Bartek Kuczak
RECENZJE
203
Lost Legacy - In The Name Of Fire 2020 Pure Steel
"In The Name Of Fire" to drugi krążek nowojorskich heavy metalowców z Lost Legacy. Wydany został jedenaście lat po debiutanckim "The Aftermath". Nigdy nie słyszałem debiutu, nie mniej jednak jeśli trzyma on podobny poziom, to raczej prędko po niego nie sięgnę, gdyż na brak ciekawych płyt do słuchania ostatnio nie narzekam (a nawet mam ich nadmiar). Lost Legacy uprawia taki heavy metal, z jakim ostatnio mam problem. Jest to granie nadzwyczaj poprawne. Nie mam się w przypadku tej płyty do czego doczepić. A jak to w takich sytuacjach bywa, skoro nie ma się człowiek czego czepiać, to chwalić też za bardzo nie ma czego. Tak też jest w tym przypadku. Fajerwerków tu nie ma. Jakby to opisać… Po prostu jeden z tysięcy współczesnych zespołów zainspirowanych z jednej strony kapelami nurtu NWOB HM, z drugiej zaś swoimi rodakami na przykład z Iced Earth. Dobrze, żeby nie było, że się zrobiłem marudny czy coś, to może znajdziemy tu jakieś pozytywy. Znajdziemy? No jakieś na pewno. Chociażby wpadający w ucho refren "Front Line", czy dość podniosłe klawiszowe intro zatytułowane "Rise To Glory". Jednak niespecjalnie poprawiają one odbiór tego albumu jako całości. Ten krążek powinien być sprzedawany z naklejką z napisem "generic heavy metal". Wówczas trafi on do właściwego grona odbiorców (3). Bartek Kuczak
żeńskiego kwintetu Lovebites. Dziewczyny debiutowały w 2017 czteroutworową EPką i od tamtego czasu udało im się wypuścić jeszcze dwa pełne albumy studyjne, kolejną EP, dwupłytową koncertówkę oraz zagrać masę koncertów, w tym europejską trasę! Nieźle, co? Nowa płyta to postawienie kropki nad "i" i świadectwo potężnej mocy siedzącej w tych pięciu, drobnych dziewczynach. Lovebites grają nietuzinkową hybrydę klasycznego heavy metalu z power metalem wspartym rozsądnie zaaranżowanymi orkiestracjami. Od razu powiem, że ich propozycja daleka jest od cukierkowej, włoskiej szkoły poweru - riffy są ostre, a rytmy szybkie, niekiedy przywodzące na myśl popisy mistrzów thrashowej jazdy. Jeśli ktoś sądzi, że dziewczyna na wokalu = delikatne wokale, ten dawno nie był w tak dużym błędzie. Głos Asami idealnie dopełnia formę - piękna wokalistka bardzo mądrze operuje swoimi możliwościami, kiedy trzeba daje po całości, ale też potrafi zagrać emocjami i zaśpiewać bardziej lirycznie. Wielką mocą dziewczyn na tej płycie są chwytliwe kompozycje, które wręcz wyskakują z głośników - tendencje ową zdradza już otwierający płytę numer "Thunder Vengeance". Po nim dostajemy trzy zabójcze ciosy w postaci numerów "Holy War", "Golden Destination" i "Raise Some Hell", które jeden po drugim, niosą ze sobą potężny ładunek energii. Co znamienne, poziom tej płyty nie spada ani na chwilę, a jeśli pojawiają się fragmenty spokojniejsze, to tylko po to, żeby potem znowu zespół mógł uderzyć ze zdwojoną siłą. W zasadzie nie ma tu słabego momentu: singlowy "When Destinies Align" znów kosi refrenem, "Signs of Deliverance" z kolei urzeka harmoniami i szybkostrzelnymi solówkami. Zamykające krążek "Unbroken" i "Swan Song" to natomiast bardziej rozbudowane w swojej formie, epickie kompozycje które idealnie pasują na finał tego zabójczego dzieła. Kropką nad "i" bardzo dobra produkcja, jak na japończyków przystało. Nad całością unosi się opiekuńczy duch klasycznych płyt Anthem i Loudness. Przyznam szczerze, że lubiłem Lovebites za pierwsze dwie płyty, ale swoim nowym dziełem japonki mnie po prostu w sobie rozkochały. (6) Marcin Jakub
Lovebites - Electric Pentagram 2020 JPU
Znacie takie powiedzenie, że jeśli coś robisz dobrze, to na pewno gdzieś na świecie jest azjata, który robi to lepiej? No więc chciałem tu wszem i wobec obwieścić, że sprawdziłem ową tezę i ku mojemu zdumieniu, to nie jeden azjata a pięć, i to ślicznych, azjatek. I faktycznie, robią to lepiej. Ba, mało powiedziane! Robią to po prostu zajebiście! "Electric Pentagram" to trzeci długograj od japońskiego,
204
RECENZJE
Lycanthro - Four Horsemen Of The Apocalypse 2018 Alone
"Four Horsemen Of The Apocalypse" nie jest materiałem premierowym, ale to taka stylistyka, że jest aktualna niezależnie od daty wydania: w 2018, w 2020 czy w 1984 roku. Dokładnie, trafnie to odczytujecie, bo ci młodzi Kanadyjczycy - lider liczy raptem 21 wiosen - grają tradycyjny, klasy-
czny w każdej nucie metal. Surowy i podziemny, bez żadnych błyskotek, zakorzeniony w brzmieniu przełomu lat 70. i 80., a do tego całkiem też melodyjny. Najkrótszy, niespełna czterominutowy i bardzo dynamiczny "Fog Of War" jest z nich najbardziej chwytliwy. Dłuższe numery "Conquest" i połączony "Plague The Lad"/"King Of Decay" oparte są na mocarnych, miarowych riffach, chociaż ten ostatni na wysokości drugiej solówki nieźle przyspiesza. No i finałowy, majestatyczny "Pale Rider", ale znowu z szybką końcówką: prawie 14 minut surowego, epickiego metalu, połączonego z patentami NW OBHM i power metalem lat 80., amerykańskim i europejskim. Słychać w nim również Jacquesa Bélangera, znanego z Exciter i Assassin's Blade, a wykorzystanie syntezatorów oraz fortepianu jest naprawdę pomysłowe. Panowie, pora na dużą płytę, bo cztery utwory to zdecydowanie zbyt mało! (4,5) Wojciech Chamryk
Macbeth - Gedankenwächter 2020 Massacre
Mam sentyment do tego niemieckiego zespołu. Nawet nie z racji dokonań muzycznych, chociaż jego archiwalne nagrania z wydanej w roku 2006 kompilacji "Zeit der Zeiten (1985-1989)" cenię - chociaż bardziej z racji tego, że przyszło grać im heavy metal w Niemieckiej Republice Demokratycznej drugiej połowy lat 80. U nas panowało już wtedy pewne rozprężenie, dawało się odczuć słabnącą siłę komunistycznej władzy, ale NRD wciąż trzymała swych obywateli za gardło, nie gorzej niż Związek Radziecki czy Rumunia. Macbeth reaktywował się po raz pierwszy jeszcze w latach 90., a od roku 2002, działa już nad wyraz regularnie, mając na koncie sporo wydawnictw. Najnowsza, piąta już produkcja studyjna to "Gedankenwächter". Tak, teksty są po niemiecku, ale akurat mnie to nie odstrasza, bo muzyka towarzyszy im zacna: archetypowy, oldschholowy metal. Czasem typowy, na modłę lat 80. ("Krieger"), częściej ociera-
jący się o speed/thrash ("Friedenstaube", "Neue Welt", "Demmin"), a czasem nowocześniejszy ("In seinem Namen") ale w każdej z tych odsłon równie przekonujący. Oliver Hippauf nie jest oryginalnym wokalistą grupy, śpiewa w niej od pierwszej płyty studyjnej z roku 2006, ale jego niski, mocarny głos pasuje do tych surowych, osadzonych numerów. W na poły mroczno-balladowym "Hexenhammer" wspiera go delikatnym głosem, chóralnie zdublowanym, Patrick W. Engel - nie tylko producent tego albumu, ale i były perkusista Macbeth. Dobra to płyta, chociaż nie dla każdego. (4,5). Wojciech Chamryk
Madhouse - Braindead 2020 Iron Shield
Pamiętam, że poprzedni album Madhouse, wydany dwa lata temu "Metal Or Die" wzbudził we mnie może nie zachwyt, ale dość pozytywne uczucia, które sprawiły, że wracałem do niego często nawet po napisaniu recenzji. Byłem bardzo ciekaw, czy tym razem Madhouse poszedł za ciosem, czy może jednak nie umiał się wznieść do wysokości poprzeczki, którą sam sobie ustawił. Na szczęście pierwsza opcja okazała się bliższa prawdy. No może poza wpadką, którą jest otwierający całość "Break The Ice", który sprawia wrażenie nagranego na siłę. Dalej jest już tylko lepiej. "Never Say Die" i "Who Made Your God" spokojnie mogłyby się znaleźć na "Metal Or Die". Chociaż miałem wrażenie, że tamta płyta była nieco bardziej melodyjna, tym razem zespół jednak postawił na ciężar, skandowane refreny i inne thrashowe element. O tym, że thrash nie jest dla nich czymś obcym może świadczyć chociażby początek utworu "Poisoned Blood". No taki Megadeth to im naprawdę tego riffu może pozazdrościć. Co do samych nawiązań do debiutu, to znajdziemy tu nową znacznie lepszą od oryginału wersję, utworu "Psycho God", chyba najlepszego kawałka na "Metal Or Die". Cóż, pozostaje mi mieć nadzieje, że Panowie mimo, iż swoje lata na karku mają, to nie spuszczą w najbliższych latach z tonu. Zarówno jeśli chodzi o poziom muzyczny, jak i tempo wydawania kolejnych albumów (4,5). Bartek Kuczak
MaelstroM - Of Gods And Men 2020 Self-Released
MaelstroM to zespół z Nowego Jorku, który działał w latach 1988 - 1992. Grał thrash metal i wydał dwa dema, "Demo 1989" oraz "This Battle to Make History, Yet History Never Comes" (1991). Ponoć zdobył też lokalną popularność. Zespół powrócił do żywych w 2007 roku za sprawą oryginalnych muzyków, gitarzysty Joe'a Lodespoto oraz wokalisty Gary Vosganiana. W 2008 roku wypuścili EPkę, "It Was Predestined" i w tym roku pełny album "Of Gods And Men". Ponoć materiał ten powstał na bazie kompozycji z owych demówek, po latach zmienionych i na nowo zaaranżowanych. Niemniej jakby ktoś spodziewał się soczystego thrash metalu to przeżyje rozczarowanie. Bowiem pierwsze dźwięki utworu "Arise" od razu nakierowują nas na neoklasykę oraz gitarowy shreding. Brzmi to tak jakby oprawić muzykę Yngwie Malmsteena w dziwną mieszankę melodyjnego europejskiego power metal z tym z Ameryki. Jednak od trzeciej kompozycji "The Mirror Calls" w muzykę wkrada się więcej speed metalu, US metalu oraz thrash metalu. W ten sposób muzycy MaelstroM stworzyli wybuchową mieszankę wielu stylów często połączonych ze sobą karkołomnie, w dodatku nieraz zagraną w różnych tempach oraz techniczny i wirtuozerski sposób. Niemniej neoklasyka i gitarowe popisy stanowią podstawę całości. Może to niekiedy kojarzyć się z progresywnym metalem. Taki "Thief of Light" wręcz zahacza o progresywny/techniczny thrash metal. Z natłoku pomysłów oraz samej muzyki kompozycje są raczej długie, z czego najdłuższy jest utwór kończący krążek, ponad dwunastominutowy "SonRise". Moc muzyki podkreśla również ostry wokal Gary Vosganiana, który stosuje różne techniki od normalnego mocnego rockowego śpiewu po thrashowe wrzaski. Bywa też coś co można porównać do black metalowego skrzeku. Poza tym brzmienie jest klarowne i mocne, co zbliża muzykę do US power metalu. Ogólnie Amerykanie przygotowali dość interesujący i intrygujący materiał, lecz połączenie niektórych pomysłów nie wszystkim się spodoba. Nie sądzę też aby każdemu ta płyta od razu gładko "weszła" i trzeba dać jej więcej szans niż kilka razy. Album dla odważnych. (4) \m/\m/
Magick Touch - Heads Have Got To Rock 'N' Roll 2020 Edged Circle
Trzeci album Norwegów zapowiadał przebojowy singel "To The Limit" i była to wizytówka jak najbardziej udana, bowiem to nośny, motoryczny numer, zainspirowany rock'n'rollem, po prostu archetypowy dla tradycyjnego metalu starej szkoły. "Heads Have Got To Rock 'N' Roll" jako całość również jest taka, pod każdym względem klasyczna i szlachetna, w dodatku wzbogacona innymi elementami. Magick Touch już wcześniej nie unikali odniesień do amerykańskiego hard'n'heavy/ AOR lat 80., a ponieważ dodawało to ich numerom nie tylko przebojowości, ale też komercyjnego sznytu, to na nowej płycie również mamy takie chwytliwe, melodyjne numery, niczym z radia w USA, z "Daggers Dance" na czele. Nie brakuje też odniesień do Thin Lizzy ("Bad Decisions", również wybrany do promocji "Watchman's Requiem"), a siarczysty opener "(This Isn't) Your First Rodeo" łączy wpływy zespołu Phila Lynnota z dynamiką tych bardziej przebojowych utworów Motörhead. Świetny jest również "Ready For The Quake", miarowy, korzenny utwór utrzymany w duchu nagrań Led Zeppelin, z kolei "Phantom Friend" ma w sobie coś z bluesa, ale przefiltrowanego przez wczesne dokonania Whitesnake. W stronę bluesowej/ hard rockowej stylistyki zespół skręca też w miarowym, surowiej brzmiącym "Waiting For The Parasites", ale najmocniejszy jest tu bez dwóch zdań "Doomsday I'm In Love", mroczny, majestatyczny utwór faktycznie mogący kojarzyć się z doom metalem. (5,5) Wojciech Chamryk Magoria - JTR 1888 - Jack The Ripper Rockopera 2019 Butler
Magoria to pomysł muzyków Knight Area (Peter Vink - bas i Mark Bogert - gitara) oraz Ex Libris (Harmen Kieboom - perkusja i Koen Stam - klawisze). Wspomagali ich jeszcze Matthijs Kieboom (orkiestracje) i Cleem Determeijer (pianino). Stworzyli oni rockoperę, która oparta jest na muzyce klasycznej, symfonicznej i filmowej przez co "JTR 1888" naszpikowane jest całą masą orkiestracji, oraz innych elementów neoklasycznych. W te detale wtłoczony jest bogaty w melodie rock i metal progresywny, który zaraża swoją deli-
Malefistum - Enemy
katnością i ulotnością promiennej zadumy albo rockową dynamiką, bezwzględnością i mocą. Oczywiście to nie jedyne muzyczne inspiracje zawarte w tym projekcie. Przy takich okazjach korzysta się z wielu ozdobników wyjętych z innych stylów, chociażby hard rocka, melodyjnego power metalu, muzyki orientalnej, kabaretowej, jazzu itd. Kompozycje, w ilości dwudziestu jeden, są świetnie wymyślone i zaaranżowane, zachwycają bogactwem pomysłów, melodii, kontrastów, nastroju oraz emocji. Mimo ogromu materiału, który jest podzielony na dwie części (pierwsza ma prawie 50 minut, druga ponad 45 minut), całość słucha się z łatwością i pewnym zainteresowaniem. Niestety bardzo łatwo wypaść ze skupienia nad "JTR 1888", a to dla tego, że muzyka nie bardzo radzi sobie z pełnym wciągnięciem słuchacza do zabawy. Jest fajna, dobrze wymyślona, niekiedy zaskakuje, ale moje wzmożone zainteresowanie budzi się jedynie przy okazji dwóch kompozycji "Queen Victoria" oraz "From Hell". W trakcie reszty materiału tej rockopery trzeźwieje tylko przy kilku fragmentach. I jest to składowa, która decyduje o odbiorze całości tego projektu. Nie pomaga wyśmienite wykonanie. Zresztą, jakie miało by być, gdy za instrumenty odpowiadają muzycy doświadczeni, posiadający wiedzę o muzyce i graniu na najwyższym poziomie. Nie pomaga cała plejada znakomitych wokalistek i śpiewaków. Mimo, że większość jest mało znana, no oprócz Petera Strykesa i Jana Willema Ketelaersa, przygotowali nam znakomite popisy w swojej dziedzinie. Trzeba mieć niezłą wyobraźnię aby wymyśleć takie linie wokalne i w dodatku zsynchronizować je. Tym bardziej, że czasami wspierane jest przez epickie klasyczne chóry. Co do pań, dodam jeszcze, że śpiewają z mocą i wysoko ale całe szczęście nie próbują a la operowej stylistyki. Stworzenie takiej rockopery to niesamowite wyzwanie. Wymyśleć pomysł, rozpisać je na głosy, wymyśleć do tego muzykę, zaangażować odpowiednich muzyków i śpiewaków, to wręcz tytaniczna praca. Mimo wszystko Holendrom udało się, choć do takiego Arjena Anthony Lucassena im daleko, i dlatego pasjonatom oper w konwencji rocka, polecam "JTR 1888 - Jack The Ripper Rockopera". (4)
Malefistum to niemiecki projekt, który istnieje od zeszłego roku, a już prezentuje nam debiutancki album. Prowadzi go multiinstrumentalista i kompozytor Jens Feber, który korzysta z usług zaproszonych gości. Jeśli chodzi o instrumenty to wspiera go jedynie perkusista John S. Gdyby za mikrofonem rządził jedynie damski wokal, można byłoby mówić o melodyjnym i symfonicznym power metalu, ale obok żeńskiego wokalu, na równych prawach działa charczący męski wokal. Ten głos prowadzi nas w inne rejony, takie jak chociażby melodyjny symfoniczny black metal czy też melodyjny death metal. Niemniej to nie jedyne odniesienia muzyczne, którymi operuje Jens Feber. Równie ważnym jest chociażby ambitny melodyjny power metal czy też progresywny power metal. Główną wokalistką na tym albumie jest Melisa Bonny, ze swym czystym, wysokim, ciepłym oraz a la operowym głosem. Niemniej w jednym z utworów bierze udział inna wokalistka Federica Lanna. Prawdopodobnie ten charczący wokal należy do samego Febera. Jednak na płycie nie tylko słyszymy konkurowanie wspomnianych głosów, bo w takim "The Answer" jest też zwykły mocny męski wokal (Eric Down), a także rasowy death metalowy growl, oraz wszystkie te głosy współgrające wraz z tymi dominującymi. Także kwestie partii wokalnych opracowane są naprawdę bardzo ciekawie. Niczego nie można zarzucić również kompozycjom, są wielobarwne, zróżnicowane, wielowątkowe, świetnie zaaranżowane, głównie dynamiczne ale sięgając równie udanie po inne klimaty i odczucia. W dodatku wszystko brzmi wybornie. Zwolennicy melodyjnego, mocnego i symfonicznego grania znajdą na "Enemy" prawdziwą ucztę dla swoich uszu. Jedyny problem w odsłuchu tego albumu był taki, że nie trafił na mój dzień i mimo ambitnego podejścia ludzi zaangażowanych w ten projekt, to za każdym razem słuchałem go bez większej uwagi. Jednakże w tym wszystkim chodzi także o to, aby zdobyć to zainteresowanie. Także oceniam "Enemy" na (3,5) ale mam też świadomość, że zwolennicy takich dźwięków będą obierać "Enemy" ze znacznie większą przyjemnością.
\m/\m/
\m/\m/
2020 FastBall Music
RECENZJE
205
Martial Law - Blatant Disregard For Human Life 2015 Self-Released Debiutancki album tego kanadyjskiego trio właściwie niczym nie zaskakuje. Panowie grają bowiem surowy, podziemny thrash, coś na styku starego Venom, Slayer i Warfare, ale czynią to z niesamowitą zadziornością i porywającą energią. Odniesienia do punka/ crossover też tu pasują, podobnie jak sprawnie zagrany cover Sick Of It All "Injustice System!" oraz mocarny, archaiczny sound - syntetycznej cyfry tu nie uświadczymy. I dobrze, bo spłyciłaby straszliwie i odarła z mocy bezkompromisowy pęd "Thick Skull" czy "The Agenda", albo bardziej tradycyjnie metalowy "Transparency", kolejny dobry utwór na tym albumie. Mamy tu jeszcze niezłą ciekawostkę w postaci "Data Master", bo jego początek brzmi tak, jakby panowie Iommi, Butler i Ward wsparli Martial Law gościnnie w studio, grając jeden ze swych klasycznych, mocarnych numerów z wczesnych lat 70. Ale bez obaw, utwór szybko rozpędza się do płytowej średniej. Dziwi mnie tylko, że to w sumie dość stary materiał - może doczekał się właśnie wznowienia? Można posłuchać w w wolnej chwili. (4) Wojciech Chamryk
Mekong Delta - Tales Of Future Past 2020 Butler
Sześć długich lat musieliśmy czekać na premierowy materiał niemieckich przedstawicieli progresywnego thrash metalu. Właśnie tyle minęło od ostatniego dzieła Mekong Delta - "In A Mirror Darkly". Najnowszy krążek został napisany w całości przez basistę Ralpha Huberta, jedynego członka łączącego stare dzieje grupy z współczesnością, a zagrany w składzie, którzy zdążył już trochę okrzepnąć - śpiewa Martin Le Mar, na perkusji obecny Alex Landenburg, a na gitarze powracający po dłuższej przerwie Peter Sjoberg. Sześć lat to sporo. Po takim czasie może wyjść płyta wybitna
206
RECENZJE
lub całkowita klapa. Mekong Delta przyzwyczaiła nas do równej formy a "Tales Of Future Past" zdaje się podtrzymywać poziom. Już po pierwszym odsłuchu album zaciekawia i daje jasno do zrozumienia, że aby poznać go dobrze, trzeba będzie przysiąść dobrych kilka razy. Co ważne "Tales Of Future Past" chce się słuchać. Można odnieść wrażenie, że grupa eksploruje trochę nowych terenów, ale całość jest dobrze zakorzeniona w przeszłości. Zresztą trochę czuć tu starą Mekong Deltę. To ładny ukłon ze strony Ralpha Huberta, że ma zamiaru zapominać o tym co było. W sumie każdy poprzedni album usypywał ten kopczyk, na którym dziś staje dumnie "Tales Of Future Past". To muzyka połamana, niełatwa i pełna nagromadzonych pomysłów. Jednocześnie przestrzenna, bez słabych punktów i gry na czas. Kompozycje są długie, ale potrafią przyciągnąć, zainteresować i skłonić do powrotu. Chyba od momentu krążka Voivod "The Wake" nie siedziałem przy głośnikach aż tak skupiony. Album podzielony jest na trzy części a każdą z nich otwiera instrumentalny utwór "Landscape". Każdy z tych fragmentów krążka idealnie współgra z kolejnym, przynosząc sporo frapujących dźwięków i dąży do finałowej refleksji. Koniec płyty jest zaskakujący, jednakże w dalszym ciągu niezwykle spójny z tym, czego doświadczamy kilkanaście minut wcześniej. Myślę, że premierowy materiał Mekong Delta po sześciu długich latach to wystarczający powód, by sięgnąć po tenże album. Są tacy, których do tego w ogóle zachęcać nie trzeba. Jest pewnie też jakaś grupa słuchaczy, którzy być może nieufnie podchodzą do utworów powstających po tak długim czasie. Bez obaw jednak - ten zespół to solidna marka, którą wypracowywali przez lata. Zapewniam, że po włączeniu "Tales Of Future Past" wszelkie lęki znikną a pozostanie tylko szczera radość z kontemplowania na temat tej muzyki. To propozycja dla wszystkich, którzy nie lubią chodzić na skróty i kochają stary, dobry, techniczny thrash metal. (5) Adam Wideka
thrash metalowi, ale są w nim ozdobniki innymi wpływami, chociażby doom, djent, grind, a nawet muzyką etniczną. Nie jest to moja bajka ale muzyka tego zespołu przykuła moją uwagę swoją klasą i profesjonalizmem. Od rozpoczynającego kawałka "Sucha" wiemy, że mamy do czynienia ze znakomitym, gęstym i technicznie zagranym death-thrashem. Czasami nawet mam wrażenie, że death metal przeważa. Partie gitary od początku nas miażdżą i siekają, sekcja również nas druzgoce, a potężny bas jedynie to akcentuje. Imponujący i monumentalny wokal nieustannie kąsa i szarpie nasze doznania. I tak niezmiennie przez ponad czterdzieści minut jesteśmy masakrowani. A najlepszym momentem tej rzezi jest najdłuższy i chyba najpotężniejszy, a zarazem bardzo mroczny "Sin Tu Dios". Jedynie w połowie albumu mamy uspokojenie w postaci akustycznego instrumentala "La Chucua", nawiązującego do regionalnej muzyki etnicznej i folkloru oraz przed ostatnim numerem mamy szeptaną introdukcję "Delay De Las Indians" z pewnym podkładem muzycznym. Owszem bywają momenty melodyjne i klimatyczne ale to też są smaczki, a nie główne muzyczne przesłanie. Ogółem każdy utwór różni się od siebie ale wspólnie stanowią nierozerwalną całość. Trzeba też wspomnieć, że na końcu krążka znalazł się cover "Metalero" kapeli Darkness. Słowem, "XVA" to bardzo solidna dawka świetnej muzy. Ciekawostką Misticia jest to, że wokalista na zmianę używa języka hiszpańskiego i angielskiego. Bywają też momenty, gdzie sięga po rdzenne języki z rejonu i okolic Kolumbi, keczua, quichua, náhuatl, muisca, aymara, mapudro itd. To ostatnie z pewnością związane jest to z faktem, że zespół na swoich krążkach sięga po tematykę wierzeń i legend regionu. Nie inaczej jest z "XVA", który w sumie jest albumem koncepcyjnym, a tytuł płyty nawiązuje do boga słońca Muiscas (Czibcza-Muiscas). Tak jak pisałem nie przepadam za death-thrash metalem, czy inną muzyką ekstremalną, w sumie Misticia to muza dla maniaków takiego grania, ale "XVA" w wykonaniu Kolumbijczyków powinien przypaść do gustu również słuchającym innych odmian heavy metalu. (4) \m/\m/ Moonlight Haze - Lunaris 2020 Scarlet
Misticia - XVA 2018 Sylphorium
Misticia to zespół z Kolumbii, który powstał w roku 1999, a "XVA" to ich trzeci długograj. Formacja w pełni oddana jest death-
Moonlight Haze to włoska formacja, która powstała w 2018 roku. Składa się z doświadczonych muzyków, więc nie powinniśmy się dziwić, że mają już na koncie dwa duże studyjne albumy. Kapela skupia się na melodyjnym power metalu z mocnymi symfonicznymi aranżacjami. Oczywiście innych
elementów jest też sporo, bo włosi podchodzą do tematu ambitnie. Wychodzi to im wyśmienicie, i mogę się założyć, że fanów takich brzmień ich muzyka wciągnie od pierwszych taktów. Niestety dla mnie to już jedna z wielu podobnych kapel, ale fakt, muzyka jest na dobrym/wysokim poziomie, tylko trzeba być jej zwolennikiem. Na "Lunaris" jest jedenaście znakomitych kompozycji, przeważnie utrzymanych w szybkich tempach, choć muzycy nie omijają wszelkich innych szybkości. Bardzo łatwo im też przychodzą wszelkie zwroty, chociażby z wolnych części w te szybsze. Ogólnie płynność to słowo klucz jeśli chodzi o Moonlight Haze. Utwory choć są złożone to ze swadą żonglują połączonymi ze sobą tematami. Nie ma też w nich natłoku, raczej wszystko jest czytelnie poskładane, na dużym luzie i z ogromną swobodą. Nie inaczej jest z melodiami, klimatem czy też dysonansami. Znakomicie przygotowane są orkiestracje, ich rozmach jest spory ale harmonijnie egzystują z samą muzyką. Niesamowitą pracę włożono w aranżacje. Może tylko ja tak zareagowałem, ale muzyka Moonlight Haze zostawiała w mojej pamięci wiele niuansów i smaczków. Kropką nad i jest wokalistka Chiara Tricarico. To ona przebojowo oprowadza nas po muzyce zespołu. Ma silny ale kobiecy głos, którym głównie operuje, ale z łatwością przechodzi w a la operowy śpiew, rzadziej w black metalowy skrzek. I w żadnym calu nie jest to żałosne. Od dawna z taka przyjemnością nie słuchałem kobiecego głosu. Wspomagają ją inne glosy ale raczej w formie chórów, czy to normalnych rodem z rockowej ornamentyki czy też bardziej klasycznych (z rzadka ale są). Jakby było wam mało niektóre teksy Chiara śpiewa po włosku. Całość materiału jest bardzo dobrze napisana, nie inaczej jest z jego odegraniem. Profesjonalizm ale zarazem swada i luz. Brzmi to także znakomicie. Każdy instrument to brzmieniowe cacuszko. Oczywiście jeśli chodzi o konwencję, którą sobie wybrał zespół. Całość zawartości "Lunaris" wchodzi bardzo gładko i z przyjemnością. Każdy jego element daje słuchaczowi satysfakcję, pod warunkiem, że jest się fanem takiego grania. Dla zwolenników ostrzejszych brzmień Moonlight Haze będzie za słodkie. Znajdą też setki innych powodów aby obrzydzić sobie taką muzykę, więc ich nie namawiam do słuchania Włochów. Wielbicieli dobrego i
ambitniejszego symfonicznego power metalu z kobietą za mikrofonem, to i owszem. (4) \m/\m/
Mortician - Titans 2020 Pure Underground
Mortician są z Austrii i zaczynali grać jeszcze w latach 80.; recenzowaliśmy ich niektóre płyty, choćby wspominkową "No War & More" z roku 2009, zawierającą między innymi debiutancką EP "No War" z roku 1987. Po reaktywacji w roku 2009 zespół (w składzie są wciąż współzałożyciele, basista Patrick Lercher i gitarzysta Thomas Metzler) nie daje za wygraną, regularnie wydając kolejne albumy. Od poprzedniego "Shout For Heavy Metal" upłynęło co prawda blisko sześć lat, ale zmiana wokalisty to nie przelewki, nawet kiedy nie jest się światową gwiazdą. Twain Cooper zdecydowanie daje radę: w tych najniższych rejestrach blisko mu do samego Chrisa Boltendahla, wyżej też jest OK. Muzycznie też zhardzieli, często gęsto idąc w stronę speed/thrash metalu, tak jak w szaleńczym openerze "Inmates" bądź "Hell Raiders". Tradycjonaliści również znajdą tu coś dla siebie, bowiem "Titans Of Rock" ma w sobie coś ze starych numerów Accept, "Screamer" Saxon, póki nie zaczynają łoić na potęgę, a "Blood Sucking Industry" Dio. Z kolei "Rebel Heart" to totalny archetyp heavy lat 80., a "Can't Stop Rock'N'Roll" faktycznie ma w sobie coś z dynamiki rocka lat 50. Tylko singlowy "Spiral Of Death" tak średnio im wyszedł, po zmianie tempa puszczają w nim bowiem oczko do fanów popu, ale i tak "Titans" to kawał solidnego grania. (4) Wojciech Chamryk
My Heavy Memory - Clarity 2020 Self-Released/Pure Steel
Amerykanie proponują na swym debiutanckim albumie miks tradycyjnego hard'n'heavy z nowocześniej brzmiącymi elementami. Czerpią przede wszystkim z klasycznych dokonań Rainbow czy
Deep Purple ("Truth In Lies") oraz Black Sabbath ("Made Of Thorns"). Nie unikają też nawiązań do bardziej melodyjnej sceny metalowej lat 80. ("Bleed The Way") i późniejszych produkcji Europe ("Council Fire"), ale chociaż grają na poziomie, to nie ma w ich muzyce żadnego haczyka, czegoś wyróżniającego ich na tle setek/ tysięcy innych zespołów. No i te odniesienia do grunge w "Keep Coming Back" albo wysilona przebojowość "This Might Be" - sorry, nie wyszło. Kiedyś takie płyty nagrywano seryjnie, ale do większości z nich wciąż chce się wracać. Do "Clarity" niekoniecznie, to produkcja co najwyżej poprawna, typowy średniak bez polotu. (2) Wojciech Chamryk
Myrath - Live In Carthage 2020 earMusic
Tego tunezyjskiego zespołu nie muszę przedstawiać. Ci co są zorientowani doskonale wiedzą z czym mamy do czynienia. Innych śpieszę poinformować, że Myrath jest przedstawicielem melodyjnego prog-poweru, który do swoich celów wykorzystuje orientalną, etniczną i bliskowschodnią muzykę. Jak dla mnie przyniosło to wyśmienite rezultaty, w postaci kilku znakomitych albumów studyjnych. Niemniej takie spojrzenie na muzykę w Polsce nie wzbudziło większego zainteresowania. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Mimo swojej opozycji nie zamierzam przestać promować tej formacji, przynajmniej dopóki będą proponowali nam wydawnictwa trzymające dobry poziom. Jak sam tytuł informuje, tym razem mamy do czynienia z zarejestrowanym koncertem w tunezyjskim mieście Kartagina. Zespół zaprezentował w czasie jego trwania bardzo obszerny kawałek swojej twórczości. Można powiedzieć, że jest to pewien zbiór ich hitów, choć przy tak bogatej i intensywnej muzyce dość trudno zdefiniować słowo przebój. Na ten zestaw składają się w większości kompozycje z albumów "Tales Of The Sands" oraz "Legacy". Za to nie mamy nic z debiutu "Hope", czyli generalnie cała muzyka zagrana na tym show jest od momentu, gdy w kapeli pojawił się wokalista Zaher Zorgati. Kilku słowy, zebrano tu najciekawszą reprezentację tego, co kryje się w muzycznej wyobraźni tych sympatycznych tunezyjskich muzyków. "Live In Carthage" to wydawnictwo, które składa się z dwóch dys-
ków. Na jednym mamy wersję audio, na drugim mamy już żywe obrazki z dźwiękiem. Jednak obie wersje nieznacznie różnią się między sobą. Wydanie CD rozpoczyna się od studyjnej wersji utworu "Believer", w której partie Hammondów zagrał Don Airey, a na DVD oprócz tzw. "making of" mamy też dodatkowo solo na perkusji. Czyli typowego elementu rockowego show. Tych detalów w czasie występu Myrath jest znacznie więcej, oprócz typowych zabaw z przekrzykiwaniem się lub wspólnym śpiewaniem z publicznością, mamy inne atrakcje wizualne w postaci powabnej orientalnej tancerki czy też grupy wykorzystującej flagi. Sama muzyka ze względu na jej folklorystyczne bogactwo wymaga większego instrumentarium. Oczywiście muzycy w tym wypadku wykorzystują dobrodziejstwo sprzętu elektronicznego, z tego powodu na scenie dodatkowo był drugi klawiszowiec Kevin Codfert (oraz nadworny producent Myrath). Ale są też muzycy wywijający na różnych bębenkach. Wszystko zaś odbywa się w scenerii wzorowanej na bliskowschodniej sztuce wystroju wnętrz, co nadaje i podkreśla atmosferę całego koncertu, chociaż sam amfiteatr oraz jego architektura sama w sobie też dodaje klimatu. A domykają to rozstawione w tyle migające telebimy. Z tego powodu lepiej jest obejrzeć DVD zdecydowanie bardziej wciąga, choć wersji audio niczego nie brakuje. Samo wykonanie i brzmienie nie ustępuję studyjnym propozycjom Myrath, z tego powodu przypuszczam, że muzycy w studio trochę popracowali nad tym materiałem, aczkolwiek nie koniecznie. Ich umiejętności i doświadczenie w tym wypadku mogło zaprocentować. "Live In Carthage" to obowiązkowe uzupełnienie dyskografii wszystkich fanów Myrath. \m/\m/
Nightwish - Human. :||: Nature 2020 Nuclear Blast
10 kwietnia 2020r. nakładem Nuclear Blast Records ukazał się dziewiąty studyjny album zespołu Nightwish zatytułowany "Human. :||: Nature.". Dzieło składa się z dwóch części: muzycznej refleksji na temat ludzkości w postaci "Human" i "listu miłosnego do świata" w postaci "Nature" z ośmioczęściową symfonią "All The Works Of Nature Which Adorn The World". Nie od dziś wiadomo,
że Nightwish jest jednym z najlepszych zespołów grających metal symfoniczny, ale tym albumem zdecydowanie utwierdzili swoją pozycję lidera. Pierwszym utworem z krążka "Human" jest refleksja o dziejach muzyki w postaci "Music". Od początku dostrzegamy najważniejszy element albumu, jakim jest nastawienie na harmonie. Wokal Floor Jansen jest wspierany przez głos Marko Hietali, tworząc niesamowity muzyczny efekt. Słychać też, że zespół postanowił w końcu wykorzystać pełen potencjał głosu Floor, która z lekkością wykonuje w tym kawałku skomplikowane partie wokalne. Refleksja o muzyce przechodzi następnie w refleksję na temat wszechobecnego hałasu i nadmiaru technologii, bowiem numer dwa to chwytliwy i dynamiczny "Noise". Tuomas Holopainen i jego ekipa dokonali znakomitego wyboru singla, w którym słyszymy ostre gitarowe riffy, mocną pracę perkusji i wszechstronny wokal Jansen. Całość przywodzi na myśl klimat albumu "Imaginaerum", przypominając w brzmieniu choćby "Storytime". Perełką na krążku jest jednak "Shoemaker", gdzie pozytywnym zaskoczeniem jest Troy Donockley. Refren, w którym Troy odpowiada za główny wokal, a Floor wykonuje harmonie, jest po prostu genialny. Przede wszystkim należy jednak należy docenić końcową partię operową Jansen - kolejny raz udowadnia, że w muzyce nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. W utworze poświęconym astronomowi Eugene'owi Shoemakerowi pojawia się też znakomicie współgrający z całością cytat z "Romea i Julii" Szekspira. "Harvest" to z kolei przede wszystkim popis wokalnych umiejętności Troya, lecz w tle możemy usłyszeć również partie Floor. Utwór ten różni się od pozostałych folkowym klimatem i średnio podoba się fanom zespołu, lecz w moim przekonaniu pokazuje, że Nightwish to zespół wszechstronny i nie bojący się eksperymentowania z różnymi gatunkami muzycznymi. Poza tym refren bardzo szybko wpada w ucho… Z kolei "Pan" umiejętnie łączy ze sobą delikatne brzmienie keyboardu z mocnymi uderzeniami perkusji i ostrym basem, tworząc ciekawy, lecz wysmakowany kontrast. Floor znakomicie przechodzi od pełnego lekkości wokalu do ostrego metalowego brzmienia. Wplecione są też w utwór partie chóru, lecz całość nie stwarza wrażenia nadmiernej ciężkości. "How's the Heart" to przyjemny dla ucha utwór o empatii i zwracaniu większej uwagi na otaczających nas ludzi, bardziej nastawiony na warstwę liryczną niż efekty dźwiękowe. Niemniej jednak partie wokalne Jansen jak zwykle zostały starannie dopracowane, a w refrenie znów słyszymy piękne harmonie w wykonaniu Troya i Marko. "Procession" to z
RECENZJE
207
kolei niezwykła ballada, w której klimat obok keyboardu i perkusji budują przede wszystkim oryginalne instrumenty takie jak bodhrán, buzuki i dudy. Kolejny raz Nightwish udowadnia nam, że Troy Donockley i jego celtycka dusza stanowią znakomite uzupełnienie zespołu. Dwa ostatnie kawałki z części "Human" to "Tribal" i "Endlessness", w których do głosu mocniej dochodzi Marko Hietala. Są one najbliższe ostremu brzmieniu zespołu, które znamy z "Dark Passion Play" czy "Endless Forms Most Beautiful". W dzikim i żywiołowym "Tribal" Floor i Marko tworzą wspólnie znakomity duet, słyszymy też solidne gitarowe uderzenie i znakomite perkusyjne popisy Kaia Hahto. "Endlessness" należy niemal zaś w całości do Marko, który jak zwykle nie zawodzi nas swoim ostrym jak brzytwa wokalem. Pod koniec możemy jednak usłyszeć również znakomitą jak zawsze Floor Jansen. Warto w tym miejscu wspomnieć o znakomitych partiach gitarowych Emppu Vuorinena, który tym albumem zdecydowanie utwierdził swoją pozycję jednego z najzdolniejszych gitarzystów w metalu symfonicznym. Symfonii dźwięków w postaci "All The Works Of Nature Which Adorn The World" należałoby właściwie poświęcić osobną recenzję. Każda z ośmiu części tego przepięknego utworu to osobne arcydzieło, a przy tym stanowi on spójną i nierozerwalnie ze sobą związaną całość. Obok warstwy instrumentalnej możemy tu usłyszeć cytaty z George'a Gordona Byrona i Carla Sagana dwa zupełnie różne światy złączone w jednym utworze. Chociaż "All The Works Of Nature Which Adorn The World" to przede wszystkim symfonia instrumentów, możemy w nim usłyszeć także wokalizę Floor, która wybrzmiewa szczególnie doniośle w wieńczącym album utworze "Ad Astra". Albumem "Human. :||: Nature." Tuomas Holopainen ponownie pokazał, że jest mistrzem słowa i melodii, a cały zespół udowodnił, że cały czas potrafi zaserwować fanom świeży materiał z inteligentnym przesłaniem. Utwory na tym krążku są dopracowane w każdym calu, a Floor Jansen w końcu w pełni zaprezentowała swój wokalny kunszt. Trudno się do czegokolwiek przyczepić, chociaż żałuję trochę, że część "Human" ma tylko dziewięć utworów. Dzięki temu mamy jednak apetyt na więcej i liczę na to, że Nightwish jeszcze nieraz nas zaskoczy. (6) Mark Teler
zatytułowany "Mythology". Płytka ta szybko zyskała status stałego gościa mojego odtwarzacza, a takie utwory jak "Medea" czy "Stop, Sisyphus Stop" często zdarzało mi się nucić pod nosem. Tamta płytka była bardzo ciekawą fuzją melodyjnego hard rocka oraz klasycznego heavy metalu z lekką domieszką AOR. Tymczasem trzydzieści trzy lata po wydaniu "Mythology" Northwind wraca ze swym trzecim w dyskografii pełnym wydawnictwem zatytułowanym "History". Na tej płycie zespół gra tak, jakby w ogóle nie zauważył upływu czasu. Ich trzecie dzieło brzmi jakby było wydane rok po "Mythology". Dobra, może już odpuśćmy porównania, a skupmy się stricte na omawianym wydawnictwie. "History" zawiera dziesięć utworów utrzymanych w konwencji klasycznego hard rocka, które powinny przypaść do gustu wszystkim osobom zasłuchanym w Rainbow, Uriah Heep czy Deep Purple. Album ten rozpoczyna z początku podniosły, późnie jednak radosny "The Wooden Walls", który brzmi dość… hmm… amerykańsko. Jak ktoś lubi klimaty z gatunku AOR, to jest to kawałek zdecydowanie dla niego. Nieco bardziej heavy metalowo robi się w "King Alexander The Third". Głównie za sprawą riffu w klimacie Iron Maiden. Wspominałem tu jednak o klasycznym hard rocku. I taki jak najbardziej na "History" znajdziemy. Dobrym przykładem mogą być tu "The Soldier's Pray"(nie ma to jak lekko bluesowe solówki) oraz "My Dying Day". W tym drugim wokaliście nieźle wychodzi naśladowanie wokalnej maniery Ronniego Jamesa Dio. "First Shot" spokojnie trafi do tych, którzy kochają takie albumy, jak "In Rock" czy "Machine Head" Deep Purple. W "Pyrrhos The Eagle" zaś mamy delikatne echa Led Zeppelin Największą perełką jest tu jednak niezwykle przebojowy "Marrathon March". Mamy tutaj spotkanie grania spod znaku Uriah Heep z heavy metalem w stylu wczesnego Iron Maiden. Jak dla mnie "History" to jedna z kandydatek na płytę roku. Serdecznie polecam wszystkim, którzy tęskną za dobrym gitarowym a niekoniecznie stricte metalowym graniem. (5) Bartek Kuczak
Northwind - History 2020 No Remorse
Objector - Social In Tolerance
Jakieś plus minus dziesięć lat temu zupełnym przypadkiem w moje ręce wpadł wydany w 1987 roku drugi album greckiego Northwind
208
RECENZJE
2018 Self-Released
Belgijski Objector działa na scenie od 2007 roku i gra oldschoolowy
thrash metal. Zanim wydał duży debiut "Social In Tolerance" popełnili demo "Stand Your Ground" (2013). Na debiucie znalazł się bezpośredni wściekły i dziki thrash w stylu Slayer i Exodus. Po króciutkim "gadanym" intro następuje siedem konkretnych ciosów w pysk. Owszem jest kilka zwolnień, bardziej motorycznych tyrad ale w sumie Belgowie cały czas napieprzają. Na pewno żadne z tego wyrafinowanie. Znakomicie pracują gitary, partie rytmicznie są wręcz wyśmienite, za to sola w stylu duetu Hanneman/King. Sekcja gna na złamanie karku, a wokal drze ryja wybornie. Krążek nie przekracza trzydziestu minut, więc człowiek nie zdąży się spocić od machania łbem, ani znudzić. Dlatego spokojnie "Social In Tolerance" można przesłuchać kilka razy z rzędu. Nie ma sensu też roztrząsać, który z kawałów jest najlepszy, czy najciekawiej ułożony, bo po prostu cały album jest wyborny. W dodatku wszystko brzmi jak należy, więc muzyka Belgów wchodzi bardzo gładko. Oczywiście choć muzycy Objector inspirują się innymi wykonawcami, to swoim, talentem umiejętnościami, a przede wszystkim zaangażowaniem, ustawili swój zespól na własnych torach. I oby nie schodzili z niego jak najdłużej, serwując nam, co jakiś czas podobnie udane krążki, co "Social In Tolerance". (4) \m/\m/
Operus - Score Of Nightmares 2020 Pride & Joy
Do wykorzystania muzyki symfonicznej w melodyjnym power metalu już się przyzwyczailiśmy. Choć niektórzy nie nawykali do tej pory, innym zapał i ekscytacja tą tendencją już minęła. Jednak co by nie mówić, pomysł ma ciągle spore grono odbiorców a także kolejnych wykonawców, którzy chcieliby zabłysnąć na tej scenie. Tak też jest z kanadyjskim Operus. Początki tej formacji sięgają roku 2005. Jednak skondensowane działania nastąpiły dość niedawno. Na początku w roku 2015 wypuścili EPkę "Opus I" a w 2017 debiutancki album "Cenotaph". Tworzą go muzycy
doświadczeni, ze sporym stażem na estradzie, niektórzy z nich liznęli popularności np. gitarzysta Dean Arnold w Vital Remains. Stąd też bardzo profesjonalne podejście do wszystkiego, począwszy od kompozycji, które trafiły na "Score Of Nightmares", po przez orkiestracje oraz wykonanie po brzmienia instrumentów i całego albumu. Z tego powodu ich propozycji jeszcze znośnie się słucha. Kompozycje bardzo dobrze skrojone z ciekawymi tematami, znakomicie uzupełnione orkiestracjami, które swoim klimatem nawiązują do opery ale także do operetki, a czasami nawet do wodewilu. W tych symfonicznych fragmentach ciekawie wyróżniona jest wiolonczela, ale to z powodu, że ten instrument jest na stałe przypisany do instrumentarium formacji. Choć muzycznie muzycy związali się z melodyjnym power metalem, to jednak sporo w nim tradycyjnego heavy metalu. Wynika to też z faktu, że instrumentaliści wolą raczej ostre i dosadne brzmienia instrumentów. Także muzycy w Operusie nie przesadzają ze "słodyczą", choć oczywiście nie rezygnują z niej całkowicie. Dodatkowo w utwory dość sprytnie wplatane są patenty progresywne czy też znane z wydawnictw gitarowych shrederów. Muzyka jest bogata niczym w produkcjach progresywnych, obfita w kontrasty, emocje oraz nastroje. Muzycy odrobili też lekcję co do obsady stanowiska wokalisty. Przy takich okazjach bardzo często zaprasza się panią, która śpiewa pięknie i ma a la operowy głos. Kanadyjczycy jednak postąpili jak rasowi metalmaniacy i postawili na męski głos. Jego właścicielem jest David Michael Moote i jest mocny, ekspresyjny oraz plastyczny. Dzięki czemu muzyczna podróż z Operus jest naprawdę emocjonująca. "Score Of Nightmares" to dość spory materiał, trwa gdzieś 50 minut, ale zupełnie tego się nie odczuwa. Słuchanie go w całości daje odbiorcy najbardziej pełny wachlarz doznań. Jeżeli ktoś lubi takie granie nie będzie to dla niego aż tak dużym wyzwaniem. Ogólnie słuchając tego dysku miałem wrażenie jakby Trans-Syberian Orchestra połączyła swoje siły z Powerwolf oraz z takim Pyramaze. Także fani takiego grania powinni zainteresować się Operus. Niestety ja zaczynam obojętnieć na takie propozycje, po prostu jak dla mnie za dużo tego dobrego. (3,7) \m/\m/ Osyron - Foundations 2020 SAOL
Tak jak kiedyś pisałem, człowiek nie jest wstanie ogarnąć wszystkiego, co dzieje się na rynku. Zawsze, wcześniej czy później, okazuje się, że w pewnym okresie działał zespół, o którym nie miało się po-
jęcia. Podobnie mam z Osyron, który działa od 2012 roku, a ja dopiero usłyszałem tegoroczne "Foundations", ich trzecie wydawnictwo. Wcześniej wydali dwie studyjne płyty "Harbinger" (2013) i "Kingsbane" (2017). Niestety nie były to bardzo popularne krążki i ciężko je teraz zdobyć. Żal tym większy, bowiem zawartość EPki "Foundations" zaprezentowała kapelę w znakomitej formie, a owe krążki mogą skrywać podobne muzyczne skarby. Może kiedyś o tym się przekonam. Natomiast Kanadyjczycy wywodzą się z głównego nurtu progresywnego metalu, który zapoczątkował Dream Theater. Niemniej bardziej kojarzy się z tym co robi Threshold, Vanden Plas i Pagan's Mind. Oprócz podobieństw muzyki analogie dotyczą również emocji, wrażliwości i klimatu. Oczywiście muzycy Osyron zrobili to po swojemu, według swojego gustu, talentu i umiejętności. Prawdę mówiąc każda kapela z tej sceny działa w ten sam sposób, dzięki czemu na rynku pojawia się tak wiele dobrych propozycji. No cóż, za progresywny metal biorą się muzycy, którzy mają coś do powiedzenia i znają swoją wartość. Wróćmy do "Foundations". To co wyróżnia Kanadyjczyków na tej płycie to znakomite melodie oraz dość nowoczesne, mocne i soczyste brzmienie. Kompozycje są złożone i wielowątkowe, ale bez nadmiernego ich forsowania i z zachowaniem proporcji przyjaznych doznań dla ucha odbiorcy. Sporo jest również kontrastów, mocy i subtelności ale atmosfera i sama muzyka zmienia się bardzo płynnie. Dzięki czemu bardzo fajnie eksponowane są melodie. Dwie pierwsze utwory "The Cross" i "Ignite" to ciekawe, złożone i zarazem mocne i melodyjne kompozycje. Przewijają się w nich motywy, które kojarzą się z orkiestracjami. Przynajmniej ja tak bym to ujął. Są to fragmenty słyszalne ale nie rzucające się nadmiernie słuchaczowi. Trzeci w kolejności utwór "Battle of the Thames", sam w sobie wolniejszy jednak nie wykorzystuje elementów symfoniki ale coś, co można uznać za wpływy bliżej nieokreślonego folkloru (tak pomiędzy celtyckim a irlandzkim folkiem). Z kolei "The Ones Below" na tle innych brzmi jak zwykły rockowy kawałek. Natomiast finał tej EPki jest godny, jest to klimatyczna, acz nie pozbawiona mocnych fragmentów ponad ośmiominutowa kompozycja. Muzyka nie zabrzmiałaby tak dobrze gdyby nie umiejętności muzyków, a te są wy-
Oath - Legion 2018 Underground Power
Oath to solowy projekt gitarzysty Tantrum, Steve'a Waddella. Muzycznie plasuje się on w NWOB HM (Angelwitch), oraz tego mniej znanego, jeszcze bardziej podziemnego (Ritual, Legend), plus w dokonaniach Wishbone Ash i Thin Lizzy. Utwory na tej EPce są napisane w tradycyjny, prosty sposób, zawierają chwytliwe riffy, wpadający w ucho nośny temat i znakomite sola. Nie rozpędzają się a raczej trzymają się średnich temp. Niemniej każdy kawałek różni się od siebie i o dziwo brzmi to bardzo świeżo. W uszy rzuca się przede wszystkim brzmienie, które bezpośrednio nawiązuje do tego z przed czterdziestu lat. Być może wynika to z jakości sprzętu nagrywającego jakim dysponuje Waddell, ale w tym wypadku sprawdza się ono w stu procentach. Poza tym nie słychać sztuczności chociażby w brzmieniu perkusji, a tym śmienite. Jednak wyróżnię wokalistę, który ukrywa sie pod pseudonimem Reed. Po prostu jest wyśmienity. "Foundations" choć to EPka to znakomicie zaprezentowała zespół. Dzięki niej na pewno sięgnę po następny album Osyron ale też będę szukał ich wcześniejszych wydawnictw. Prog-maniacy odhaczcie kolejny zespól do poznania. (4) \m/\m/
Oxidize - Dark Confessions 2020 WormHoleDeath
Oxidize to Szwedzki zespół założony w 2017 roku przez dość doświadczonych muzyków. Zanim skupili się na Oxidize współpracowali m.in. z Hardcore Superstar, Mrs. Hippie, Zonata, Crystal Eyes, Freternia czy Arctic Void. Natomiast wokalista Anton Darusso pochodzi z Kostaryki gdzie nadal współpracuje z Wings of Destiny. Oxidize zaliczany jest do sceny heavy metalowej. Jednak nie jest to takie oczywiste, bowiem w ich muzyce oprócz dynamicznego, tradycyjnego heavy metalu jest też sporo power metalu. Niedawno omawiałem płytę zespołu Ancient
samym każdy instrument żyje własnym życiem. Do nie dawno ciężko było uzyskać taki efekt jednemu muzykowi, który przeważnie obarczony jest własnymi ograniczeniami. Tego nie uświadczymy na EPce "Legion". Dla fanów starego grania oraz NWOBHM, te cztery kawałki będą miodem na uszy i właśnie oni powinni sięgnąć po tę płytkę. (4) Oath - Legacy 2019 Solitude
Po wydaniu EPki "Legion" Steve Waddell posunął się o kolejny krok do przodu. Tym razem przygotował dużą płytę, czyli osiem utworów o czasie trwania około 40 minut. Co do budowy kawałków i jej materii Steve niczego nie zmienił. No może niektóre trochę podrasował i przyśpieszył. Ciągle są tradycyjnie skonstruowane, z postawieniem na wyraziste riffy, melodyjne tematy i ciekawe oraz wciągające gitarowe sola. Steve zadbał również aby każdy niósł ze sobą coś innego i swoistego. Ci co znają już Oath będą zadowoleni. Częściowo nie zmienia się też brzmienie. Przynajmniej jeśli chodzi o instrumenty, ciągle nawiązuje do tego starego undergroundowego brzmienia z epoki NWOBHM. Pewna zmiana jest przy wokalu/woCurse, który w pewnym momencie zestawiłem z niemiecką Manią. Także Szwedzi również maja sporo nawiązań do takiego oldschoolowego power metalu. Z tym że, grają zdecydowanie prościej i bezpośrednio niż wspomniana Mania. Nie unikają też tego bardziej współczesnego melodyjnego power metalu. Ogólnie melodie i harmonie używane przez nich są mocno wyeksponowane ale powodują również skojarzenia z melodyjnym progresywnym metalem. I to nie wszystko jeśli chodzi o muzykę Szwedów, bowiem wykorzystują oni współczesne brzmienie, dzięki czemu ich muzyka brzmi mocno i bardzo soczyście. Szczególnie słyszymy to w partiach gitar, choć sekcja też nie odpuszcza. Ogólnie ten sound nadaje muzyce Oxidize atrakcyjności i solidności. Jak wspominałem muzycy tej formacji stawiają na muzyczną bezpośredniość ale w utworach też trochę się dzieje i jest sporo emocji. Wrażenie muzycznej różnorodności wzmagają również ciekawe aranżacje. Także utwory są dynamiczne, motoryczne, płyną do przodu ale o ich komunikatywności decydują wyśmienite melodie. Ich efekt wzmacnia znakomity i wielobarwny głos Antona Darusso, który potrafi zaśpiewać subtelnie i bardzo mocno. Czasami przypomina to zderzenie Lande, Khana i Boltendahla. Ogólnie na "Dark Confessions" jest dwanaście bardzo solidnych kawałków, które zadowolą miłośników melodii, mocy,
kalach, mają one jakby więcej pogłosu, prze co nie tylko są lekko przytłumione (tak jak na EPce) ale i rozmyte. Ten malutki szczegół popsuł odbiór całkiem niezłego materiału. Już tak łatwo nie da się go przesłuchać, choć z czasem człowiek przyzwyczaja się do tej kancery. Szkoda, bo muzycznie to nadal wciągająca historia. A może to inna kwestia? "Legacy" w odróżnieniu od EPki to tylko drukowany cd-r, który mógł dołożyć od siebie tę niedoskonałość. Nie ważne. Przesłuchując obie płyty dręczyło mnie pytanie, jak Oath dałby sobie radę, gdyby ewoluował do normalnie funkcjonującego zespołu oraz nagrał swoją muzykę w normalnym studio. Czy efekty zadowoliłyby fanów? Ogólnie formacja prowadzona przez Steve'a Waddella ma potencjał. Gdyby się udało, myślę, że biłaby się o miejsce w czołówce NWOTHM. (3,5) \m/\m/ heavy i power metalu. Mnie spodobała się jako całość, co raczej działa na jej korzyść. Choć inni spokojnie mogą wybrać sobie poszczególne kompozycje jako te ulubione. To tylko kwestia gustu. Generalnie warto zainteresować się Oxidize i ich debiutem "Dark Confessions". (4) \m/\m/
Oz - Forced Commandments 2020 Massacre
Fiński, choć przez większość działalności raczej szwedzki Oz to kawał historii heavy metalu. Przypadkiem udało mu się przeczekać lata 90. żeby reaktywować się w 2011 roku, w częściowo oryginalnym składzie. Powiodło mu się w dotrwaniu do współczesności, choć obecnie jedynym dawnym członkiem kapeli został perkusista (i jeden z założycieli Oz) Mark Ruffneck. Sygnuje Oz swoim nazwiskiem, zarysowuje wizje zespołu, ale pałeczkę kompozytora przekazał młodej ekipie. Wydawać by się mogło, że Oz ma wszystko, czego potrzeba: młodość i bagaż tradycji. Wszak wiele młodych szwedzkich
RECENZJE
209
Omen Searcher - First Contact 2013 Self-Released
Omen Searcher powstał w 1981 roku w Anglii i prezentuje NWO BHM. W pierwszej fazie istniał do 1985 roku. Pozostawił po sobie singla "Too Much" (1982) oraz dwa dema (kolejno z 1981 i 1983 roku). Reaktywowali się w 1995 roku i w tym czasie wydali kolejne trzy dema, "New Frontiers" (1995), "Alive!" (1996) oraz "Sweet Rappa" (1998). I w sumie nie wiadomo czy później nadal istnieli czy zawiesili działalność. Wiadomo, że kolejne demo "The Year of the Flying" pojawiło się w 2006 roku. Natomiast pierwszy duży album Omen Searcher opublikowano w 2013 roku. Jest to właśnie omawiany "First Contact". Zawiera on dziesięć kompozycji i trwa około 47 minut. Muzycznie to dość ciężki rock z korzeniami w NWOBHM. Pierwsze dwa utwory, skądinąd sympatyczne kawałki "Obviously" i "Dark Before The Dawn", źródło mają w muzyce podobnej do tej, co kiedyś grały The Who, Free i Led Zeppelin. Jest też w niej duch epoki, z której sami się wywodzą. I to jest sedno muzyki Omen Searcher. Większość kawałków na tej płycie to właśnie dynamiczny rock, z lekkimi aranżacjami kojarzącymi się z hard rockiem i NWOBHM. A w takim "So Cold" słyszymy nawet dość wyraźnie inspiracje Wishmuzyków zakłada zespoły z myślą o odtworzeniu klimatu i brzmienia lat 80. W tym przypadku chłopaki mają okazję nie tylko odtworzyć, ale wręcz nadać nowy kształt oryginalnemu, staremu zespołowi z lat 80. To zderzenie tradycji z zupełnie świeżym składem zaowocowało klasycznie heavymetalową, energiczną płytą. Choć witalność jest zaletą płyty, można zarzucić Markowi dwie rzeczy. Po pierwsze pchnął zespół na banalne wody nagrywając zupełnie zwykłą, tradycyjną heavymetalową płytę. Po drugie odebrał Ozowi dawną wściekłość i klimat grozy. Rzeczywiście to, co słyszymy na "Forced Commandments" to naprawdę standardowe granie, klasyczny heavy metal z nutą hard'n'heavy. Sęk w tym, że Oz u progu kariery pod koniec lat 70. współtworzył gatunek, jakim jest heavy metal. Komu, jeśli nie jemu przysługuje największe prawo tak właśnie "typowo" grać? W końcu na początku lat 80. byli w Szwecji synonimem heavy metalu. Druga sprawa, czyli
210
RECENZJE
bone Ash. Jak jesteśmy przy tej ikonie brytyjskiego grania, to pozostała część "First Contact" stanowią kompozycje, których bazą jest folk rock. I w takim "When Will It Ever End" odnajdziemy akustyczne wpływy Led Zeppelin i Wishbone Ash. Natomiast w "Big Sky" pozostają jedynie inspiracje folkowo-bluesowym Led Zeppelin. Z tej grupy chyba najciekawszy jest jednak bardziej balladowy "The Darkness And The Light". A ogólnie najfajniej słucha się ostatniego utworu, który mocno akcentuje fascynację elektrycznym i ostrym wcieleniem Led Zeppelin. To nasuwa mi pewna myśl odnośnie Omen Searcher. Ogólnie chłopaki mają potencjał ale brakuje ich w muzyce charakteru. Innym brakiem to brzmienie. Jak na te czasy jest bardzo surowe ale selektywne, co niby daje to stare, oldschoolowe brzmienie, ale jak dla mnie jest to przesada. "First Contact" jest po prostu niezły i nic poza tym. (3,5) Omen Searcher - Born In The Eyes Of House 2020 Self-Released
Nieoczekiwanie dotarł do mnie też świeżutki krążek Omen Searcher zatytułowany "Born In The Eyes Of House". Tym razem to dziewięć kompozycji i niespełna 40 minut muzyki. Nie wiele zmieniła się sama muzyka, to nadal dość ciężki rock z klimatem NWOB HM oraz ze słyszalnymi inspiracjami The Who, Free, Led Zeppeli czy Wishbone Ash. Niemniej mam wrażenie, że ogólnie jest bardziej rockowo, a nawet jest więcej ozdobników rodem z AORu. Żeby nie być gołosłownym wystarczy posłuchać "Chase The Wind", który kojarzy się z najlżejszymi zmiana stylistyki też formowała się stopniowo, już od początku reunionu. Teraz przyśpieszyła wraz z zupełnie nowym składem, który przejął wodze komponowania. Ten Oz to zupełnie nowy Oz, ale warto pamiętać, że istnieje tylko dzięki Markowi Ruffneckowi. Sam Mark mówi, że Oz będzie żył, póki on mu to życie będzie dawał. Na razie, dostajemy niezłą pełną witalności płytę z powiewem feelingu lat 80. (3,8) Strati
Pantaleon - Virus 2017 Saol
Pantaleon to niemiecki zespół z Kolonii, który powstał w 2007 ro-
przedstawicielami NWOBHM i okolic, czyli Heavy Pettin', Shy czy Girl. Natomiast w takim "(No Place Like) No Man's Land" idzie usłyszeć naleciałości Van Halen z okresu z Sammy Hagarem. Niemniej najciekawiej jest, gdy zespół gra w swoim stylu, czego najlepszym efektem jest "Three People". Myślę, że Roger Daltrey z kolegami byłby dumny z takiego kawałka. Pojawił się też czysty blues rockowy temat w postaci niezłego utworu "Don't Know Why". Zdecydowanie mniej jest wolnych kompozycji wykorzystujących folkowe i balladowe wpływy. Jedynym takim trakiem jest wolny i balladowy "You Said I Know", bowiem "Like A Bird", choć wykorzystuję taką formę przekazu to ma w sobie również mocny rokowy przytup. Muzycznie ciągle jest nieźle. Anglicy mają dość świeże pomysły, jak na tak mocno skostniały styl. Niestety pod względem brzmienia ciągle jest dość słabo, a bywa, że gitara brzmi irytująco, chociażby w rozpoczynającym "Dying From The Inside" czy w "We're Gonna Groove". Myślę, że gdyby Omen Searcher wpadli w łapy dobrego producenta to byliby jedną z ozdób katalogu Frontiers Records, a tak jest tak sobie. "Born In The Eyes Of House" jest wyłącznie dla oddanych fanów hard rocka, rocka i AORu. (3) \m/\m/ ku. Przed albumem "Virus" (2917), wydali demo "Sign of Life" (2009) oraz EPkę "Inner Impact" (2010). Na debiutanckim albumie Niemców znalazł się progresywny metal, typowy dla niemieckiej i europejskiej sceny. Generalnie jej większość, w tym i Panteleon, wyruszyła drogą wyznaczoną przez Dream Theater, ale każdy - wcześniej czy później zaczął przecierać swoje własne ścieżki. Nie inaczej jest z muzykami Panteleon, którzy po swojemu zinterpretowali świat swojej ulubionej muzyki. Od samego początku słyszymy, że Niemcy lubią ostro zagrać i skupiają się głównie na technicznych kreacjach gitary i sekcji, przy okazji budują całą masę znakomitych muzycznych tematów oraz przeróżnych konstrukcji utworów. O dziwo w instrumentarium kapeli nie ma etatu dla klawiszowca, niemniej ten instrument wyraźnie słyszymy. Przeważnie jest w tle ale praktycznie cały czas towarzyszy partiom gitary. Czasami wychodzą na plan pier-
wszy ale cały czas jedynie dodają aranżacyjnego smaku. Mamy też do czynienia z orkiestracjami, które wprowadzają w ten stechnologizowany świat pewien powiew patetyczności muzyki klasycznej. Zresztą muzycy Panteleon lubią też wykorzystać neoklasykę w stylu Symphony X, co słyszymy głównie w rozpoczynającym płytę utworze tytułowym, "Virus" i kończącym "Recovery". W muzyce tego zespołu nie brakuje również melodii. W jej eksponowaniu prym wiedzie wokalista Patrick Sühl, który posiada bardzo mocny i wyrazisty głos. Mam wrażenie, że to właśnie on nadaje ostatecznego sznytu muzyce Pantaleon. "Virus" to bardzo dobry album, aż dziwne, że dopiero teraz wpadł w moje ręce. Myślę, że gdyby to stało się w dniu wydania albumu, zrobiłby on na mnie jeszcze większe wrażenie. Wtedy była posucha z takim graniem, a teraz, co chwila coś fajnego "wyskoczy". Generalnie czas na kolejny album Pantaleon, debiut rozbudził mój apetyt i po prostu chcę więcej muzyki tych Niemców (4,5) \m/\m/
Paralydium - Worlds Beyond 2020 Frontiers
Paralydium to formacja personalnie związana ze szwedzkim Dynazty, i choć również grają melodyjnie i przebojowo, to tym razem robią to z większym rozmachem, bardziej intensywnie, wyrafinowanie i technicznie. Po porostu swoją muzykę osadzili w nurcie progresywnego metalu, który swoje źródło ma w albumie Dream Theater "Images And Words". A to dlatego, że Szwedzi również zestawili, melodyjność, technikę i moc w niesamowicie zgodnej harmonii. Innym z kolei ich muzyka może skojarzyć się z Kamelot. Też nieźle. Intro i osiem kompozycji, mimo swojej złożoności i wielobarwności mija w okamgnieniu i pozostawia nam ciągły niedosyt, który zmusza nas do odpalania płyty jeszcze raz i jeszcze raz... Melodyjność i płynność kompozycji jest niebywała, a tak jak wspominałem, zbudowane są one z wielu wątków, które są bardzo technicznie zagrane. Niosą one w sobie wiele emocji, ekspresji i doznań. Różnorodność muzycznych motywów i odwołań również powala, ale to standard w progresywnym metalu. Jedynie pozazdrościć muzykom wyobraźni i talentu. Na pewno połechcą próżność jednostek chełpiących się swoim wyrobionym gustem i sma-
kiem. Jak w większości wypadków progresywnych albumów, "Worlds Beyond" słucha się w całości, a każdy utwór jest równie ważny i tyleż samo interesujący. Sporą rolę odgrywają również aranżacje, ich szczegółowość i bogactwo podświadomie zostawia w pamięci wiele drobiazgów, które z czasem stają się bardziej wyraziste niż główne tematy. Instrumenty grają i brzmią perfekcyjnie. Bas oraz perkusja choć są tylko tłem do popisu dla gitar i klawiszy, to żyją własnym życiem, współgrają ze sobą, czasami zaś zaznaczając swoje indywidualne fanaberie. Gitary i klawisze wysuwają się na plan pierwszy, budują praktycznie wszystko co najważniejsze w muzyce Paralydium, współbrzmią ale także stają ze sobą w szranki. O dziwo, klawisze choć słyszalne i znaczące, brzmią tak, że nie traktuje się ich, jak ten znienawidzony instrument. Bardzo ciekawy efekt. Całości natomiast przewodzi głos Mikaela Sehlina, melodyjny a zarazem szorstki i zadziorny. Ogólnie dano nie słyszałem tak dobrego wokalu. "Worlds Beyond" to tzw. album koncepcyjny. Traktuje o mężczyźnie, który szuka swoich wyższych celów w życiu. Finalnie, gdy je osiąga, okazuje się, że są dalekie od wyobrażeń bohatera, przez co ów mężczyzna musi na nowo zastanowić się nad własnym życiem. Generalnie bardzo dobrze słucha mi się tej płyty i jestem pod jej wrażeniem. Trochę przeraża mnie obfitość dobrych wydawnictw z progresywnym metalem, ale lepiej nie roztrząsać tego tematu tylko cieszyć sie kolejnym dobrym krążkiem. (5) \m/\m/
Pessimist - Holdout 2020 MDD
Trochę ich nie było - poprzedni album Pessimist "Death From Above" ukazał się ponad siedem lat temu - ale jak już wrócili, to z tarczą. Nie wiem czy to skutek dość długiej przerwy, czy aż w 3/5 odmłodzonego składu, ale Pessimist łoją teraz jakby jeszcze ostrzej niż kiedyś. Thrash w ich wydaniu zawsze był surowy, bezkompromisowy i piekielnie dynamiczny, ale teraz to już wersja 2.0 czy jeszcze bardziej udoskonalona, aż chce się słuchać. Niby to totalny old school, ale ktoś lubujący się w ekstremalnych odmianach metalu również nie powinien być zawiedziony zawartością "Holdout", tyle tu agresji, brutalności mocnego uderzenia. Poszczególne utwory są przy tym dopracowane aranżacyj-
nie i dość długie, bo z dwoma wyjątkami trwają średnio 5-7 minut, a finałowy "7:28" znacznie przekracza minut dziesięć. Może to komuś wydawać się przesadą w przypadku thrashowej stylistyki, ale Niemcy dopracowali tu każdy, nawet najdrobniejszy element, więc o nudzie czy monotonii nie ma mowy. Przeciwnie, wszystko zazębia się perfekcyjnie, zwłaszcza w "Death Awaits" i "The King Of Slaughter", a poza robiącą duże wrażenie warstwą instrumentalną nie można też nie docenić wokalnego wkładu Michaela "TZ" Schweitzera - ma chłop parę w płucach, bez dwóch zdań. (5) Wojciech Chamryk
Polis - Weltklang 2020 Progressive Promotion
Zespół Polis istnieje już 10 lat, ale w naszym kraju nie zdobył jeszcze większej popularności. Pochodzący z miasta Plauen leżącego w Saksonii, w kraju naszych zachodnich sąsiadów, kwintet ma na swoim fonograficznym koncie trzy pełnowymiarowe albumy studyjne: w roku 2011 ukazała się płyta "Eins", trzy lata później "Sein", a następnie po sześcioletniej przerwie premierowy "Weltklang". Kto nie słyszał do tej pory muzyki z tego longplaya, powinien jak najszybciej nadrobić braki i jestem przekonany, że żaden słuchacz poszukujący wartościowego rocka nie poczuje się rozczarowany. Muzyka grupy Polis posiada liczne walory, które pozwalają na bardzo wysoką ocenę zawartości najnowszego wydawnictwa, nieco ponad 40 minut muzyki, obejmującej osiem utworów. Zwróciłbym uwagę na teksty śpiewane przez Christiana Roschera w języku ojczystym wykonawców, czyli niemieckim, ale trudno ten czynnik traktować w kategoriach sensacji, gdyż w historii rocka istniało i działa także współcześnie spora liczba grup, dla których wokalnym punktem wyjścia jest "Deutsch" (pierwszy przykład z brzegu, lubiany w Polsce przez szerokie grono słuchaczy Tilo Wolff i jego Lacrimosa). Polis wyróżnia się także pewną nostalgią do analogowego instrumentarium, korzystając z niego na ścieżkach płyty i prezentując rewelacyjne umiejętności i brzmienie vintage. Każda partia organów Hammonda, syntezatorów czy gitar z wykorzystaniem wzmacniaczy vintage przywołuje najlepsze wspomnienia brzmień z lat 70-tych. Ale w tym miejscu chciałbym rozwiać jakiekolwiek
wątpliwości w kwestii oryginalności muzycznych kreacji Polis, gdyż atencja i szacunek wobec dorobku artystów znanych z historii rocka, nie prowadzą w żaden sposób w ich przypadku do naśladownictwa, każda cząstka kompozycji zawiera autorską pieczęć członków kwintetu. Muzyka wyróżnia się niesamowitą energią, powerem i nośnymi tematami melodycznymi. Każdy może się o tym przekonać zaczynając swoją "przygodę" z twórczością Polis od kawałka z numerem jeden, zatytułowanego "Tropfen", który wręcz poraża hard rockową potęgą, gęstym i jednocześnie selektywnym brzmieniem, mocarnym riffem, dynamiką sekcji rytmicznej, partią organów wywołującą "gęsią skórkę" i wokalem o wyrazistej barwie. W kolejnych muzycznych akapitach albumu zespół nie spuszcza ani na milimetr z tonu, nie idzie na żadne ustępstwa, oferując wszechstronny i wielowymiarowy spektakl, a przyklejanie twórczości Polis jakiejkolwiek etykietki stylistycznej to zwyczajne nieporozumienie, gdyż utwory z albumu "Weltklang" tworzą w sumie niezwykle eklektyczną mieszankę, wymykając się prostym klasyfikacjom i nie pozwalając się zamknąć w jakiejś "kapsule" z nazwą rockowego kierunku. W muzyce formacji, już przy pierwszym odsłuchu, odkryjemy zapewne inspiracje "Purpurowym" hard rockiem, inteligentne, odrobinę "Floydowe" odjazdy psychodeliczne ("Mantra"), wyraziste ślady klasycznego progrocka "Leben"), akcenty art i space rockowe (kłania się Hawkwind), mikro ślady jazzu oraz wpływy muzyki klasycznej. Wszystkie te komponenty spójnego dzieła Polis stanowią wypadkową zainteresowań i inspiracji muzycznych piątki świetnych muzyków, dysponujących szerokim, bogatem katalogiem indywidualnych umiejętności i skrystalizowaną wizją celu, do którego dążą w swojej twórczości. Każdy słuchacz znajdzie w repertuarze "Weltklang" znakomite, tętniące hard rockową energią hiciory, m.in. "Tropfen" czy "Gedanken", porywający epickim klimatem i wielowymiarowym kształtem progresywny kolos "Leben", a dla równowagi i wyciszenia emocji zachwycimy się zapewne minimalistyczną kołysanką "Abendlied", w której głównymi bohaterami są Marius Leicht grający na fortepianie oraz śpiewający Christian Roscher. Zachęcam gorąco do poznania tego, nie zawaham się użyć pojęcia, zjawiska na rockowej scenie, z dala od medialnego zgiełku, którego ta prawdziwa, pełna estetycznej wartości muzyka, unika jak ognia, broniąc się swoją artystyczną tożsamością. Wspaniała płyta! (5) Włodek Kucharek
Poltergeist - Feather Of Truth 2020 Massacre
Ten szwajcarski zespół nie bez powodu określany jest mianem thrashowej legendy. Zaczynał jako Carrion jeszcze w latach 80. (klasyczny LP "Evil Is Here!"), po czym w latach 1989-1993 wydał trzy dobre albumy. Wiadomo jednak co było wtedy na muzycznym topie w rockowym i metalowym świecie, zespół grający speed/thrash mógł co najwyżej być archaicznym reliktem niedawnej przeszłości. Stąd przerwa w latach 1994-2013, ale jak już wrócili, to solidnie zabrali się do pracy. Uderzyli powrotnym "Back To Haunt" przed czterema laty, a teraz też sieją pożogę równie udanym "Feather Of Truth". Z nowym perkusistą nabrali najwyraźniej jeszcze większej werwy - Reto Crola dwoi i troi się za swym zestawem, dzięki czemu warstwa rytmiczna poszczególnych utworów jest jeszcze bardziej urozmaicona. Nie brakuje w nich również soczystych riffów, porywających solówek, z pojedynkami obu gitarzystów włącznie, a i André Grieder (tak ten gość z LP "Cracked Brain" Destruction) zadbał nie tylko o wokalny wyziew, ale też bardziej zróżnicowane partie i sporo fajnych linii wokalnych, na przykład w "Time At Hand" czy "Phantom Army". Ciekawym urozmaiceniem thrashowej stylistyki jest, mający w sobie coś z rock'n'rolla, "Saturday Night's Alright For Rockin'", ale to jednorazowa wycieczka, bo w takich "The Attention Trap" i "The Culling" zespół łoi tak szaleńczo, jakby właśnie debiutował, a nie zaczynał grać w 1983 roku. Polecam, nie tylko fanom klasycznego thrashu. (5) Wojciech Chamryk
Processor - Heliopolis 2018 Self-Realised
Processor to niemiecki kwartet, który powstał na gruzach kapeli Godmachine w 2018 roku. Grają speed/thrash metal z wrzaskliwoskrzekliwym wokalem, choć różne pohukiwania też są. Pierwsze wrażenie jest takie, że thrash Bawarczyków jest bezpośredni i łatwo
RECENZJE
211
przyswajalny, coś a la Exodus(?). Jednak z czasem człowiek łapie się, że kawałki są świetnie technicznie skrojone i zagrane oraz niosą klimaty znane chociażby z albumów VoiVod i Vector. Przy czym gitary pracują wyśmienicie, a sekcja też nie odpuszcza. Ogólnie te osiem kawałków to wyborny thrash, w jakości i stylu, którego dawno nie słyszałem. Niestety drażni mnie skrzeczenie wokalisty. Zdecydowanie wolę jak wrzeszczy. Jednak tego skrzeku jest zdecydowanie więcej i jest to jeden ze znaków szczególnych dla tej formacji. Musiałem trochę sobie posłuchać "Heliopolis", żeby się przyzwyczaić do sposobu śpiewu preferowanego przez ten zespół. Całe szczęście udało się, z bólem, ale się udało. Szkoda byłoby aby przez taki szczegół przepadł mi tak świetny thrash. No cóż thrash-maniacy macie swoją drogę krzyżową, bo Processor to kolejna młoda i znakomita thrashowa formacja. Z tej całej tej masy nowych kapel trzeba będzie wybrać te, które będzie się wspierać, no chyba, że postawi się na naturalną selekcję. Sumując "Heliopolis" to bardzo dobry debiut, a nazwa Processor do zapamiętania. (4,5) \m/\m/
Rawfoil - Tales From The Four Towers 2020 Buil2Kill
Niespełna dwa lata po debiutanckim, niezłym albumie "Evolution In Action" Rawfoil wydali EP z czterema utworami. Jeśli "Tales From The Four Towers" ma być zapowiedzią drugiego albumu Włochów to jestem jak najbardziej za, bo thrash w ich wydaniu zdecydowanie zyskał na intensywności, a i brzmi jakby ciekawiej. OK, tytułową deklarację z "People Who Not Drink Are Not People" można, a nawet trzeba, potraktować z przymrużeniem oka, ale muzycznie jest bardzo zacnie, a thrashowa jazda przeplata się z bardziej melodyjnymi, stonowanymi wręcz fragmentami. "Cult Of Ignorance" uderza z jeszcze większą mocą i agresją, co jeszcze uwypukla gniewnie skandowany refren, a finałowy "Thick Slices (As My Mother's Like)" to już wściekły, niczym niepohamowany, thrash/crossover, trzy minuty muzycznej agresji. Pomiędzy nimi mamy zaś "Braindead Diver"; numer spokojniejszy, zróżnicowany, świadczący o tym, że zespołu nie interesuje tylko bezkompromisowe łojenie i są w stanie sprokurować coś ambitniejszego. (4)
Raider - Guardian Of The Fire Wojciech Chamryk
2020 Self-Released
Raider fajnie grają, ale to zespół jakich wiele. Pięciu młodych Kanadyjczyków łoi death/thrash metal - sprawnie, ale w żadnym razie nie tak, by wywołać efekt "wow!" czy spowodować opad szczęki. Muzycy lubią podkreślać stylistyczne powinowactwo z Sepulturą czy Annihilator, ale gdy usłyszałem po raz pierwszy "Schizophrenia" czy "Alice In Hell" byłem pod ogromnym wrażeniem tych płyt, gdy "Guardian Of The Fire" wzbudza co najwyżej zaciekawienie, mijające jednak zaraz po wybrzmieniu ostatniego utworu. Dobre, mocne brzmienie, spore umiejętności czy sprawnie napisane utwory nie są bowiem w XXI wieku niczym szczególnym, obecnie bez nich nikt o zdrowych zmysłach nawet nie zaczyna grać. Jest więc solidnie i poprawnie, ale zważywszy na fakt, że to długogrający debiut istniejącego od niedawna zespołu z czasem może być już lepiej, szczególnie jeśli pójdą w kierunku blackened thrash metalu, tak jak w "Bound By No Fate" czy "Ravenous Hydra". Czas więc pokaże, na razie: (3) Wojciech Chamryk
212
RECENZJE
Razgate - After The Storm… The Fire 2020 Punishment 18
Łagodna gitara… odprężająca… pozwalająca na chwilę zapomnieć o wszystkim co nas otacza… człowiek odpływa… aż tu nagle łomot porównywalny do młota pneumatycznego zabija cały ten nastrój, za to wprowadza nas w zupełnie inny. Coś jak przejście ze stanu, gdy przestajesz się przejmować tym, że szef w pracy Cię czymś wkurwił, w stan, ze masz ochotę wziąć siekierę, iść do niego i zrobić z tego narzędzia odpowiedni użytek. Tak oto postanowiłem opisać moment, w którym intro zatytułowane "Lacrimosa Dies" przechodzi w "Risig Death". Cóż takiego Razgate prezentuje dalej? Cóż, zespół ten jest często porównywany do Slayera i słuchając ich trzeciego wydawnict-
wa każdy chyba stwierdzi, że te porównania nie sąś wyssane z palca. Weźmy taki "Broken By Fire". Spokojnie mógłby znaleźć się na slayerowym "Show No Mercy". Żeby było ciekawiej wokale Giacomo Jamesa Burgassi w niektórych momentach (np. w kawałku "After The Storm") do złudzenia przypominają wrzaski Toma Arayi. Wiele riffów brzmi zupełnie jakby wyszło spod palców Kerry'ego Kinga czy Jeffa Hannemana. Żeby jednak nie było, że Razgate to tylko taka zrzynka ze Sleyera, zdarza im się zagrać coś całkiem melodyjnie ("Behind The Walls Of Terror"), czy w przypominającym nieco megadethowe "Symphony Of Destruction" kawałku "Grinding Metal". Nie zapominają też o punkowych korzeniach thrash metalu "Shredding Praise". "After The Storm… The Fire" to pozycja niemnalże obowiązkowa dla każdego fana Slayera czy wczesnej Sepultury (4). Bartek Kuczak
Reactory - Collapse To Come 2020 Iron Shield
Muzyczna propozycja Reactory to oldschoolowy thrash w wielu miejscach odwołujący się do hardcore'u. Zaryzykowałbym nawet tu stwierdzenie, że "Collapse To Come" ma szansę zdecydowanie bardziej trafić do miłośników tego drugiego gatunku niż jakiegokolwiek metalu. Zresztą wystarczy spojrzeć z jakich środowisk i scen wywodzą się członkowie Reactory, a wszystko stanie się jasne i spójne. W dodatku przez długi czas ich wydawcą było FDA Records, wytwórnia dużo bardziej kojarzona z różnymi odmianami muzyki punk, niż z metalem. Trzecia pozycja w dyskografii Niemców zawiera dziewięć szybkich kawałków, w które stawiają na ciężar, prostotę, siłę rażenia i próżno w nich doszukiwać się jakichś ozdobników czy finezji. Reactory prezentuje dość punkowe podejście do swojego grania, więc chłopaki nie bawią się w rzeczy, o których wspomniałem powyżej. I w ich przypadku nie można tego przyjąć za wadę, gdyż słychać, że to właśnie taka muzyka gra im w sercu i właśnie z takich środków wyrazu potrafią zrobić najlepszy użytek. Jak ktoś lubi HC czy thrash spod znaku I.N.C., to "Collapse To Come" jest propozycją właśnie dla niego.(4) Bartek Kuczak
Rebel Priest - R'Lyeh Heavy 2019 Scrape
Nie słyszałem wcześniej o tym kanadyjskim zespole, ale to już nie te czasy, że można było mieć rękę na pulsie podziemnej sceny metalowej, bo rozrosła się ona nad wyraz. Rebel Priest trudno zresztą zakwalifikować do zespołów stricte metalowych. Owszem, słychać w ich muzyce echa heavy lat 70. i 80., ale równie dobrze można określić ją jako hard rock czy nawet heavy rock, coś od Blue Cheer do wczesnych Iron Maiden, a i szyld retro rock też byłby na rzeczy. To intro plus siedem właściwych kompozycji, materiał z jednej strony dość prosty, ale też robiący wrażenie. Nie tylko za sprawą rozbudowanych partii wokalnych - śpiewają wszyscy członkowie tria - ale też swobody w poruszaniu się po różnych odmianach ciężkiego rocka. I tak "Electric Lady" spodoba się fanom stonera, "Sleeping Like A Hangman" i "Snake Eyes" to bardziej melodyjny hard rock, a "Lighten The Load" typowe retro. Ostrzej robi się w "Dead End World" i zwłaszcza w "Elm St", którego nie powstydziliby się Black Sabbath, a początkowo spokojny "Emperor" ucieszy zwolenników NWOBHM w nieoczywistej postaci. Generalnie całość "R'Lyeh Heavy" jest warta uwagi. (5) Wojciech Chamryk
Rick Miller - Belief In The Machine 2020 Progressive Promotion
Rick Miller to kanadyjski muzyk, który na progresywnej rockowej scenie działa od lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Niestety jest to moja pierwsza styczność z tym kompozytorem. "Belief In The Machine" to zbiór muzyki, która wydaje się stworzona przez kogoś kto ma rozdwojenie jaźni, a to dlatego, że wyziera z niej fascynacja dwiema osobowościami, którymi niewątpliwie są David Gilmour i Roger Waters. W rezultacie przeważa charakter Gilmoura, ale może to tylko moje wrażenie. Żeby było dziwniej, przywołam jeszcze jednego artystę, który był związany z Pink Floyd, a słychać jego
wpływ na Ricka Millera, a mianowicie Snowy White. Artystyczna wyobraźnia Ricka Millera podróżuje głównie właśnie między tymi inspiracjami. Czasami bywa trochę bardziej przebojowo wtedy można wyczuć ukłon w stronę twórczości The Moody Blues czy Alan Parson Project. Bywają też fragmenty gdzie Rick bardziej penetruje rejony muzyki elektronicznej wywodzącej się z dokonań Tangerine Dream i J.M. Jarre'a. Zresztą sam Miller mówi, że jego progres pochodzi w prostej linii z tego, co robili muzycy formacji Genesis, The Moody Blues i Pink Floyd. Tę tak bogatą muzykę nagrał sam Rick Miller, choć miał też pomagierów takich, jak Sarah Young grającą na flecie, Mateusza Swobodę, ten z kolei grał na wiolonczeli, Barry Haggarty na gitarze, a niejaki Will na bębnach i instrumentach perkusyjnych. Niemniej te najważniejsze partie instrumentalne zagrał sam Rick. Całość "Belief In The Machine" to jak wspominałem, bardzo bogata i nastrojowa muzyka charakteryzująca się lekkością i melancholią. Te stonowane dźwięki przeważają ale bywa też dynamicznie. Najbardziej energicznie jest w rozpoczynającej mini suicie "Corect To The Core". W tej kompozycji skumulowało się wszystko, co najlepsze w wyobraźni i wrażliwości muzycznej Pana Millera. Pięknie łączy ona elementy dynamiczne z tymi rozmarzonymi i zadumanymi. Jest też w niej walka wewnętrzna Ricka poświęcona temu, kto miał większy wpływ na niego jako artystę, David czy Roger. Właśnie dzięki tej kompozycji wiem, że był to jednak Gilmour. Po niej jest pięknie, ciepło, pozytywnie, zwiewnie, marzycielsko, wzniośle... Tak na romantyczny, rozgwieżdżony i letni wieczór. Jednak "Belief In The Machine" to nie tylko pozytywne wrażenia. Niestety album ma to do siebie to, że jak słucha się go raz za razem muzyka się rozmywa i traci charakter, aż wręcz przestaje przyciągać słuchacza. Bardzo zła tendencja. Znacznie lepiej słucha się krążka gdy odłoży się go na dłużej, na dzień, może dwa. Wtedy muzyka Ricka oddziałuje równie intensywnie, co za pierwszym odsłuchem. O produkcji i brzmieniach nie będę się rozpisywał, bo te pozycje są na niezłym współczesnym poziomie. (4) ale z minusem... \m/\m/ Rivetskull - Trail Of Souls 2020 Self-Released
Rivetskull to niby debiutanci, ale zespołowe zdjęcie pokazuje czterech panów w średnim wieku, albo i starszych, udzielających się wcześniej w cover bandach Led Zeppelin i Rainbow. Dowodów na to, że nie grają od wczoraj mamy więc na "Trail Of Souls" sporo, ale z je-
Scorcher - Armageddon From The Sky 2012 Steel Gallery
Na grecki zespół Scorcher naprowadził mnie album "Systems Of Time". Znakomity album. Z tego powodu sięgnąłem po ich wcześniejsze wydawnictwa. Pierwszą płytę, którą wydał Vangelis "Tex" Tekas pod szyldem Scorcher to "Armageddon From The Sky". Nagrał ją sam, więc mamy do czynienia ze studyjnym projektem, a nie z regularną kapelą. W tym wypadku Tex nagrał wszystkie partie instrumentów oraz zaśpiewał. Niemniej przy takich zamysłach często wychodzą różnego rodzaju wpadki, wynikające głównie z ograniczeń danego muzyka. Rzadko takiemu grajkowi udaje się nadać indywidualne cechy innym instrumentom, niż jemu właściwy. Tekas jednak ma do tego smykałkę, i tak bas oraz perkusja naprawdę nieźle pomykają. Trochę słychać, że w wypadku bębnów Vangelisowi brakuje wyobraźni, ale tylko trochę. Za to w kwestii gitar to od samego początku słyszymy, że mamy do czynienia z mistrzem. Aby domknąć laurkę Texowi należy wspomnieć, że ma całkiem fajną barwę głosu oraz nieźle nim operuje. Niestety na "Armageddon From The Sky" są też minusy. Głównie chodzi o brzmienie. Nienajlepiej ma się w tym wypadku perkusja i niektóre partie gitar. Myślę, że Tekas nagrywając ten krążek nie miał jeszcze wystarcza-
dnym zastrzeżeniem: kompozycje autorskie nie są zbyt oryginalne. Słychać to zwłaszcza w konfrontacji z "Gates Of Babylon" Rainbow, bo to różnica kilku klas w porównaniu z niezłymi skądinąd "Forever" czy "It's Not Enough". Ot, panowie grają poprawny, całkiem melodyjny hard rock, czasem tylko bardziej surowy, na modłę metalu przełomu lat 70. i 80. (świetny, dynamiczny "Crash And Burn"). Zespół ma jednak coś więcej, dzięki czemu słucha się "Trail Of Souls" całkiem dobrze - to wokalista Chad McMurray, człowiek z głosem niczym sam Ronnie James Dio. To za jego sprawą "Gates Of
jących umiejętności przy nagrywaniu i realizacji płyt lub nie miał do dyspozycji w pełni wyposażonego studia. Nie wątpliwie są to minusy ale tragedii nie ma. Co do muzyki to na "Amagedon From The Sky" przewodzi tradycyjny heavy metal inspirowany europejskimi kapelami, acz już wtedy da się słyszeć, że Vangelis Tekas jest mocno zafascynowany amerykańskim sposobem grania tradycyjnego heavy metalu. Dużą ilość talentu i wyobraźni nasz grecki bohater też zdradza w budowaniu utworów i pisaniu muzyki. Kompozycje utrzymane są głównie w szybkich tempach, choć nie brakuje zwolnień czy innych dysonansów. Ogólnie Tex dba aby każdy utwór był na swój własny sposób intrygujący, przyciągał uwagę ciekawą strukturą, melodiami i wszelkimi patentami, aranżacjami czy emocjami. "Armageddon From The Sky" to dobry start, choć ma pewne braki. (3,7) Scorcher - Steal The Throne 2015 Steel Gallery
Opisując ostatni album Sorcher "Systems Of Time" byłem przekonany, że ich drugi krążek "Steal the Throne" nagrał już regularny zespół. Nic takiego jednak nie nastąpiło, bowiem na "Steal the Throne", Vangelis "Tex" Tekas zrobił znowu wszystko sam. W tym wypadku śpieszę od razu donieść, że pod względem produkcji i brzmienia to bardzo duży przeskok. Po prostu mamy do czynienia z wyśmienicie brzmiącym krążkiem, który wybornie eksponuje główną fascynacje Texa, a mianowicie US Metal. Nawet do perkusji nie ma co się czepiać. Wszystkie inne walory również są lepiej wyeksponowane. Gitar brzmią rewelacyjnie, i te akustyczne, i te elekBabylon" tak zyskuje, a ballada "Another Way To Heaven" czy dynamiczny "Narcissus" nabierają zupełnie nowego wymiaru. I chociaż "Trail Of Souls" pod względem artystycznym to nic nadzwyczajnego, to jednak z racji udziału tak znakomitego wokalisty powinni się nim zainteresować fani małego człowieka o wielkim głosie. (3,5) Wojciech Chamryk Road Warrior - Mach II 2020 Gates Of Hell
Wszyscy zwiedzeni retro okładką liczący na australijską wersję Travelera lub Riot City mogą poczuć się zaskoczeni. Oldskul oczywiście jest - od riffów, przez brzmienie po nagrywanie na setkę, ale nie znajdziecie na tej płycie ani szalenie chwytliwych refrenów, ani melodyjnych riffów. Płyta jest mroczna, brudna i wymaga wgryzienia się w nią. Te epitety nie pojawiają się
tryczne, jest ich pełno, wręcz gęsto, a riffy oraz sola nie dość, że techniczne, to i fantastyczne. Bardzo wyraziście prezentują się same kompozycje i ogólnie muzyka. W pełni słyszymy niesamowity talent greckiego instrumentalisty, co do pisania kompozycji. Każda z nich jest bardzo intensywna, naszpikowana różnymi tematami, melodiami oraz aranżacjami wzbudzając przy okazji przeróżne, choć w większości pozytywne i budujące emocje. Przy okazji nadając im klarowny podniosły i epicki posmak. Także Tekas osiągnął na "Steal the Throne" pułap, który powielił, a może nawet podbił na "Systems Of Time". Tak jak pisałem w recenzji ostatniej płyty Sorcher, kapela zasługuje na wszystko co najlepsze, więc Texowi przydali by się koledzy, którzy stworzyli regularny zespół. Pasowałby też wokalista o wyjątkowym głosie, który wciągnąłby muzykę tej formacji o kolejny level wyżej. Niemniej Tekas całkiem nieźle radzi sobie również ze śpiewaniem, ba na "Steal the Throne" jego głos brzmi najbardziej przyzwoicie z jego dotychczasowych wydawnictw. No cóż, wszyscy, co uwielbiają dokonania Helstar, Vicious Rumors, Liege Lord czy Jag Panzer powinni, jak najszybciej zapoznać się z "Steal the Throne" greckiej załogi Sorcher (tak samo jak z jego następcą "Systems Of Time"). (4,5) \m/\m/
zresztą bez kozery. Głową zespołu jest Denny "Denimal" Blake. Ten wokalista i basista przez lata grał w death i black metalowych zespołach, z których przemycił nieco mrocznych odcieni do Road Warrior. Co więcej, jest piewcą teorii nadciągającej wielkimi krokami technokracji, która stała się osią "Mach II". Teksty mają znaczenie, a w połączeniu z okładką rodem ze starej książki twardej SF i surowym heavy metalem tworzą spójną całość. Muzycznie "Mach II" to podróż do Stanów lat 80. i tamtejszego heavy, czy też "US power" metalu. Momentami jest dynamicznie i prawie speedowo, momentami riffy
RECENZJE
213
Stallion - Mounting The World 2020/2013 High Roller
Przycwałował do mnie ostatnio niemiecki ogier. Czystej, heavy metalowej krwi. Rocznik 2013. I od kilku dni mam w domu rodeo. Wspominałem kiedyś, że czasem EP są lepsze niż pełne albumy? Jeśli nie, to mówię (a w zasadzie piszę) to teraz. Ten materiał liczy sobie około dwudziestu dwóch minut, ale energią i pomysłami mógłby obdzielić kilka innych płyt. Zdziwić się można, że stworzyło te kawałki tak naprawdę dwóch młodzieńców. Axxl czyli Alexander Stocker, zagrał na wszystkich instrumentach. Wykazał się dużą sprawnością jeśli chodzi o realizację, bo "Mounting The World" brzmi naprawdę nieźle i sprawia wrażenie pełnego zespołu. Natomiast towarzyszył mu obdarzony typowo heavy metalową manierą wokalną Paul Ehrenhardt, w skrócie Pauly. Płytka zawiera sześć utworów nasyconych heavy/speed metalem wysokiej próby. Chłopaki czerpiąc z najlepszych wzorców wyrwanych z przeszłości, zbudowali własny, trudny do zdobycia, bastion. Jako podstawowego budulca użyli tutaj chwytliwych riffów i bardzo energetycznej sekcji. Naturalnie, Axel nagrywał to sam, ale cały czas nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w studio był ktoś jeszcze. Utwory nie rażą żadną karykaturą ani sztampą. Są też adresowane do sprecyzowanej grupy odsnują się wraz z niemal narracyjnym wokalem. Choć nie jest to łatwa płyta, z którą można się zaprzyjaźnić od pierwszego odsłuchu, myślę, że jeśli cenicie sobie takie kapele jak Omen czy SA Slayer, znajdziecie na tych Antypodach coś dla siebie. (4) Strati
Ross The Boss - Born Of Fire 2020 AFM
Nie wiem ile lat ma Ross The Boss, ale zważywszy, że już na początku lat 70. grał w The Dictators to pewnie dobija do 70. W tym wieku ludzie zwykle pragną
214
RECENZJE
biorców, dla których muzyka Stallion to miód na uszy. Kompozycyjnie Axel i Pauly składają swoisty hołd dla gatunku. Gitary prują powietrze niczym pocisk. Perkusja napędza utwory niczym paliwo rakietowe. Słychać, że inspiracje z przeszłości mieszają się na "Mounting The World" z młodzieńczą energią i żądzą heavy metalowej krwi. W żadnym też wypadku muzyka Stallion nie zestarzała się. A trzeba zaznaczyć, że minęło od jej ukazania się aż osiem lat. Właśnie też High Roller Records w maju tego roku wznowił ten materiał, po raz kolejny zresztą, na CD i winylu. Warto dosiąść. Polecam! Stallion - From The Dead 2020/2017 High Roller
Album "From The Dead" pochodzącego z Weingarten niemieckiego Stallion to druga pełna płyta w ich dyskografii. Właśnie ukazało się kolejne wznowienie przez High Roller Records. Ja, po niedawnym, pierwszym kontakcie z Ogierem przy okazji EP "Mounting The World", byłem dość ciekawy tego, jak grupa brzmi w pełnym wydaniu. Krążek zawiera dwa razy więcej muzyki niż wspomniana mała płytka. No i co bardzo ważne, Stallion stał się z duetu zespołem. Zresztą ta zmiana nastąpiła już wcześniej, w 2014 roku, czyli trzy lata wstecz. To sporo czasu. Skład powinien okrzepnąć i scementować się jeszcze mocniej. Zwłaszcza, że obie płyty nagrywał ten sam. Do znanych już Axxla i Pauly'ego dołączył perkusista Aaron, basista Niki, a skład dopełniał drugi wioślarz Oli G. W porównaniu z EP na pewno muzyka Stallion zyskała przestrzeń. Ścieżki nie są tak gęste i zbite w sobie. To duży plus, bo każdy z muzyków mógł skupić się na swoich parjuż ciszy i spokoju. Mr. Friedman przeciwnie: łoi coraz mocniej, odkręca wzmacniacze na maksa, a power metal wzbogaca elementami speed i thrash metalu. Czasem aż trudno uwierzyć, że te utwory wyszły spod palców muzyka Shakin' Street czy Manowar, tyle w nich bowiem agresji i wściekłości. Owszem, na ostatniej płycie Death Dealer "Hallowed Ground" Rossowi też zdarzało się docisnąć pedał gazu, uderzyć speed metalem na najwyższych obrotach, ale tutaj mamy to wszystko w podwójnej dawce. Do tego liderowi towarzyszy na "Born Of Fire" jego stały skład koncertowy, jeden w drugiego niezwykle doświadczeni, świetni muzycy: wokalista Marc Lopes, basista Mike LePond i perkusista Steve Bolognese, co pewnie również miało wpływ na ostateczny i właśnie taki kształt nowych utworów. Jest ich aż 12 i trudno mi któryś wyróżnić, a przy tym wskazać chociaż jeden czy dwa zdecydowanie słabsze, odsta-
jące in minus od całości, bo materiał jako całość jest bardzo wyrównany. "Maiden Of Shadows" ma symfoniczne tło, "Waking The Moon" czy "Undying" balladowe fragmenty, ale cała reszta to potężnie brzmiący, tradycyjny metal w kipiącej energią odsłonie - naprawdę nie trzeba ciągle katować staroci z lat 80., skoro i obecnie ukazują się płyty w tak dorym stylu odświeżające dawną stylistykę. (5)
za sprawą klawiszowca Niclasa Olssona (Alyson Avenue, Second Heat), który postanowił stworzyć muzyczny projekt z zaprzyjaźnionymi muzykami oraz z wieloma wokalistami, czego efektem był debiut "Sapphire Eyes" z 2012 roku. Eksperyment przebiegł na tyle ciekawie, że Niclas chciał kontynuować pomysł ale już ze stałymi muzykami. I tak w 2018 roku światło dzienne ujrzał album "Breath Of Ages". Nagrał go stały zespół ale w trakcie sesji udzielało się również spora gromadka gości. Tegoroczny "Magic Moments" przynosi zmianę na stanowisku drugiego gitarzysty, jego wakat zajął Patrik Svard. Gości praktycznie nie ma, bowiem w jednym momencie wokalistę wspomaga w chórkach Anette Olzon. I nie ma co się dziwić, muzycy tego zespołu są z najwyższej półki i najzwyczajniej w świecie dają sobie radę. Co prawda muzyka Sapphire Eyes nie należy do jakiejś skomplikowanej ale jakość gry daje jej smaku i klasy. Nie inaczej można napisać o śpiewaniu Kimmo Bloma, po prostu jest klasą dla samego siebie w tej konwencji. Muzyka nawiązuje do melodyjnego rocka i AORu z lat osiemdziesiątych z zeszłego wieku, ale tego jeszcze bardziej melodyjnego. Skojarzenia z Survivor, Night Ranger, REO Speedwagon, czy Bryanem Adamsem są raczej na miejscu. Jej jakości nadają znakomite aranżacje i wybornie zagrane smaczki. Większość materiału na płycie to dynamiczne kompozycje, bardzo melodyjne i nośne. Znakomicie słucha się ich, jako tło dla domowych obowiązków. Wszystkie są porównywalnej jakości i ogólnie brzmią jak zbiór samych przebojów. Chociaż tytułowy "Magic Moments" jakby przebijał się na lidera. Jedynie na zakończenie krążka mamy coś podobnego do ballady, jest nim song "All I Need is to Hold You". Myślę, że zwolennicy bardzo melodyjnego rocka będą zachwyceni, a ja chciałbym, żeby takie granie królowało w radio zamiast popowej papki. No cóż, marzenie ściętej głowy. Maniaków heavy metalu, a tym bardziej thrashu nie namawiam do zainteresowania się "Magic Moments". Wspominanych fanów wszelkiej rockowej melodyjności jak najbardziej. (4)
Wojciech Chamryk
\m/\m/
tiach i całość brzmi na pewno bardziej naturalnie. Okej - ale jak wygląda całokształt? Szczerze brak na "From The Dead" elementu zaskoczenia. Słuchałem tego materiału po debiutanckiej EP i w sumie nie dostrzegłem jakiejś gwałtownej ewolucji. Wszakże to też nie o to chodzi, bo w sumie Stallion to taki retro-band, hołdujący klasyce z przeszłości. Nadal jest prędkość, nadal sekcja napędza utwory niczym mała elektrownia. Pojawiają się drobne zwolnienia, jakieś urozmaicenia, ale nie mają one znaczącego wpływu na finalny kształt całości. Dla niewprawionych uszu muzyka zawarta na "From The Dead" może okazać się trochę męcząca. Trzeba też lubić takie, momentami, jednostajne "młócenie". Wykonawczo Stallion mogę ocenić dość wysoko. Słychać, że to sprawni muzycy, z łatwością strzelający ultraszybkimi dźwiękami, serdecznie się przy tym bawiąc. Na pewno oglądając tych sympatycznych i młodych Niemców na żywo mógłbym odnieść zgoła lepsze wrażenie o ich kompozycjach. Zamknięcie tych utworów na krążku spowodowało, że zlały się w jedną, szybką masę. Gdyby "From The Dead" był z dziesięć minut krótszy… Niestety na pewno chętniej wrócę do wczesnej EP - tam jest krócej i był ten szalenie ważny element zaskoczenia naprawdę intensywnym heavy/speed metalem. Adam Widełka
Sapphire Eyes - Magic Moments
Satan's Fall - Past Of
2020 Pride & Joy Music
2020 High Roller
Sapphire Eyes powstał 2011 roku
Zastanawiałem się, jak w ogóle po-
dejść do "Past Of". Wydawnictwo to jest zebraną zusammen do kupy całą dotychczasową dyskografią Satan's Fall. A konkretniej mamy tu materiał z wydanego w 2016 roku demo "Seven Nights", następnie z wydanej w tym samym roku EP-ki "Metal Of Satan" oraz wydanego dwa lata później singla "Forever Blind". Mimo, że wydawnictwa te pierwotnie były nagrane w różnych składach (jedynymi stałymi członkami grupy są basista Joni Petander oraz gitarzysta Tomi Maenpaa), to jednak owe zmiany nie wpłynęły jakoś w znaczący sposób na muzykę zespołu. Dominują tu klimaty w stylu Judas Priest ("Poisonhead"), Diamond Head ("Seven Nights") czy Mercyful Fate ("Metal Of Satan"). Słuchając tych Finów, mam wrażenie, że ta estetyka i ten klimat wyrywa się prosto z ich wnętrza. To taki heavy metal od fanów dla fanów. Chciałoby się rzec w tym miejscu, że heavy bez żadnych skoków w bok. Chociaż pewnie niektórzy za takowy skok uznają cover Kenny'ego Logginsa pt. "Danger Zone". Ale spokojnie, nie ma obaw chłopaki przerobili go w pełni na swoją modłę. Może teraz wreszcie czas na pełny album z całkowicie premierowym materiałem? (4,5) Bartek Kuczak
School of Rock - Hellblock 13 2020 Wings Of Destruction
Jajcarze z tych Rosjan: ich poprzednie wydawnictwo "Heavy Metal Monster" zawierało siedem utworów o czasie trwania 24 minuty z niewielkim hakiem i było albumem. Najnowsze "Hellblock 13" to o numer mniej, czas raptem o minutę krótszy, ale jest już EP-ką, wydaną na 10" czarnej płycie. Ale OK, nie ma to większego znaczenia, bo trio pod wodzą Tirana wciąż wymiata oldschoolowy metal z przełomu lat 70. i 80., surowy, dynamiczny i całkiem melodyjny. Nie dla nich rozbudowane aranżacje, popisy czy próby epatowania techniką: momentami grają nawet dość siermiężnie, ale z jakim serduchem! "This is rock!" to idealny opener, szybki i przebojowy. Utwór tytułowy rozkręca się stopniowo, aż do dynamicznego refrenu, pojawiają się też w nim staromodnie brzmiące klawisze. "The time has come" jest utrzymany w średnim tempie, ale tylko do czasu, a solówce tradycyjnie towarzyszy już tylko bas, nikt tu nie bawi się w dogrywanie jakichś gitar rytmicznych. Otwierający stronę B "We
rock" jest z kolei zróżnicowany, z miarowym, chóralnym refrenem, a po solówce gitary mamy też basowy popis. Są też dwa covery. "My Wild Love" The Doors został praktycznie odegrany 1 x 1, tak jak na LP "Waiting For The Sun". Jest więc niczym więcej jak tylko ciekawostką i swoistym wstępem do szalonej, surowej wersji "Bloody Countess" Sabbat - tu trzeba przyznać, że zagrali ten numer po swojemu, wiele do niego wnosząc. Całość na: (4,5).
sycznych śpiewaków, chociażby Minoru Niihara z Loudness. "Arc Of Infinity" ogólnie brzmi dobrze, ale dźwięk jest tak jakby lekko przytłumiony albo jakby czas już go lekko nadgryzł. Jest to jedyna słaba strona, którą znalazłem na tej płycie. Być może pozbawiając mnie entuzjazmu mógłbym coś jeszcze dostrzec, ale tak właśnie działa muzyka z tego krążka. Polecam! (5) \m/\m/
Wojciech Chamryk
Shock Proof - The Will The Reason And The Wire Seventh Son - Arc Of Infinity 2019 STF
Seventh Son to japoński zespół, który istnieje od 2000 roku. Do tej pory wydali EPkę "Judgment Bells" (2008), oraz dwa albumy "Fates for Destination" (2013) i "Arc Of Infinity" (2016). W zeszłym roku niemiecka wytwórnia STF Records zaryzykowała i ponownie wydała ostatnią z nich. Dla mnie jest to strzał w dziesiątkę. Niemniej obawiam się, że niewielu sięgnie po tę płytę, bo z pewnością muzyka, która znalazła się na niej nie jest z głównego nurtu, o którym się aktualnie pisze i promuje. Japończycy przede wszystkim brzmią, jak amerykański melodyjny progresywny power metal w stylu wczesnego Queensryche, Crimson Glory czy Dream Theater (ale tylko z okresu krążka "Images And Words"). W muzyce Seventh Son jest też sporo z Iron Maiden. Nie na darmo noszą taką nazwę, poza tym być może niektórzy pamiętają, jak przy pierwszych wydawnictwach Queensryche ("Queensryche" i "The Warning") dziennikarze muzyczni mocno zestawiali ich właśnie z Iron Maiden. Niemniej Japończycy mają w sobie na tyle siły, żeby całość przedstawić po swojemu. Każda kompozycja, która znalazła się na tym albumie to miód na moje serce, są one w pełni przemyślane, pięknie rozbudowane, znakomicie zaaranżowane, wielowątkowe, z wieloma, melodiami, tematami muzycznymi i kreacjami atmosfery. Przez co, te pięćdziesiąt minut przemija niezauważenie i ciągle pozostawia po sobie niedosyt. Ci, co uwielbiają taką muzę, będą mieli problem aby od niej się oderwać. Instrumentalnie "Arc Of Infinity" jest rewelacyjna, poza tym muzycy grają jak z nut. Mamy czym się zachwycać. Znakomity jest też głos Yasuhiro Yamazaki, przypomina on trochę, i Geoffa Tate i innych japońskich kla-
2020 Time To Kill
Nawet nie przypuszczałem, że niecałe trzy kwadranse mogą się tak dłużyć... Wszystko za sprawą trzeciej płyty włoskiego Shock Proof, bo to heavy/thrash nudny niczym flaki z olejem, tak wtórny i przewidywalny, że aż strach się bać. Łączą ponoć to co najlepsze z Anthrax, Motörhead i Voivod, ale figa, niczeg takiego w ich muzyce nie słychać. Są za to, aż za częste, wycieczki w rejony środkowej Metalliki, z naśladowaniem maniery wokalnej Hetfielda włącznie, gdzie "Raise" brzmi niczym jakiś odrzut z płyty Amerykanów, jakiś nieporadny thrash, rozmamłany heavy lat 80... W czasach powszechności kompaktowych krążków promocyjnych taki niewypał można było jeszcze jakoś wykorzystać, oddać choćby dzieciom jako materiał w konkursie plastycznym "Plastik to nie śmieć" czy coś. A z plikami, wiadomo: delete i po sprawie. (1) Wojciech Chamryk
Shok Paris - Full Metal Jacket 2020 No Remorse
Shok Paris to nie nowicjusze na heavy metalowej scenie. Grupa ta istnieje z przerwą od roku 1982, mimo iż z oryginalnego składu do dnia dzisiejszego w jej szeregach pozostał jedynie gitarzysta Ken Erb, a poza nim z obecnych członków w latach osiemdziesiątych w Shok Paris udzielał się jeszcze wokalista Vic Hix. Wróćmy jednak do czasów współczesnych i najnowszego albumu grupy
zatytułowanego "Full Metal Jacket". Szybkie spojrzenie na okładkę. Hmmm… skórzane wdzianko i dość subtelnie wyeksponowane kobiece walory. Oj coś czuję drogi Panie, że solidna porcja rockendrolla nam się tu szykuje. I rzeczywiście tak jest. Najnowsze wydawnictwo Shok Paris to gratka dla miłośników prostego heavy metalu bez uciekania w jakieś ozdobniki oraz przesadną epickość. W dodatku w partiach wokalnyc nie uświadczymy żadnych górek, dolin i innych dziwnych rzeczy Po prostu wesołe granie bez spiny, które powinno spodobać się wszystkim miłośnikom Anvil, Raven oraz wczesnego Twisted Sister. Jeżeli mam wskazać swoich faworytów spośród utworów zawartych na "Full Metal Jacket" to na pewno na pierwszym miejscu będzie przebojowy "Brothers In Arms" a w dalszej kolejności oparty na dość pokręconym riffie "Black Boots" oraz półballadowy "Nature Of The Beast" (te gitarowe harmonie na początku utworu naprawdę mogą robić niesamowite wrażenie). Nic, tylko założyć sobie skórzaną kurteczkę i pomachać włosami do rytmów takich hitów, jak "Metal On Metal" czy "Symphony Of The Sea" (4). Bartek Kuczak
Skanners - Temptation 2019 Self-Released
Skanners powstał w latach osiemdziesiątych i z tego powodu jego muzycy są z krwi i kości oldschoolowcami, a nie tylko starają się nimi być. Słychać to w każdym riffie, solówce, w ogóle pracy gitar oraz sekcji, a także w głosie wokalisty Claudio Pisoni. Claudio obok gitarzysty Fabio Tenca są od początków kariery zespołu, ale drugi gitarzysta Walther Unterhauser był już towarzyszem Fabio w 1987 roku choć na dobre współpracę rozpoczął w roku 1999. Stanowią oni naprawdę udany duet gitarzystów, coś na miarę Glenn Tipton i K.K. Downing czy też Dave Murray i Adrian Smith. Przynajmniej tak jest na omawianym albumie "Temptation", choć w głowie kołacze mi się, że na poprzednich albumach było podobnie. Nie ustępuje im ani na trochę wspomniany Claudio Pisoni z wyśmienitym głosem, w którym można wyłapać podobieństwa do Ralfa Scheepersa, choć po prawdzie, obaj startowali w podobnym czasie, więc trudno wskazywać kto kogo inspirował. Zdecydowana większość utworów na "Tempta-
RECENZJE
215
tion" to szybkie i kąśliwe kompozycje. Jednak muzycy zadbali aby były one, różnorodne, melodyjne i komunikatywne. Najbardziej wpadający w ucho motyw ma "Lost In Paradise", nie znaczy, że nie ma w tym kawałku mocy, a wręcz przeciwnie. Niemniej Włosi bardzo dbają o melodyjność swojej muzyki. Najbardziej jednak podobają mi się te najbardziej rozpędzone i ostre kompozycje, jak opener "In Flammen 666", "Demons Of Tomorrow" czy "Back To The Past". Jak za dobrych czasów na "Temptation" jest też ballada, a raczej power-ballada "Always Remember". Utwory są zbudowane i zagrane według starych i sprawdzonych patentów ale jest w nich tyle swobody i luzu, że ogóle tego nie odczuwamy. Muzyków stać też na żarciki, co świadczy, że bardzo dobrze czują się w tym co robią i że robią to od serca. Jest jeszcze jedna kwestia, która moim zdaniem ułatwia odbiór "Temptation". Muzyka mimo, że nawiązuje wprost do lat osiemdziesiątych to brzmi współcześnie. Bardzo lubię takie połączenie. Sumując, "Temptation" powinien zadowolić każdego maniaka tradycyjnego heavy metalu. (5) \m/\m/
Skyryder - Vol. 1 2020 High Roller
Kochacie Iron Maiden? Nie możecie się doczekać nowej płyty tej formacji (która tak na dobrą sprawę nie wiadomo kiedy będzie)? Albo zapytam inaczej. Lubicie Iron Maiden, ale ten z lat osiemdziesiątych, a ostatnie propozycje tej grupy Wam średnio "leżą"? Jeżeli na którekolwiek z powyższych pytań odpowiedzieliście "tak", to propozycja Skyryder jest skierowana do Was. "Vol. 1" to EP wydana pierwotnie w roku 2018, i jak się można łatwo domyśleć jest ona pierwszym wydawnictwem w karierze tego zespołu. To w gruncie rzeczy cztery (pomijając intro) utwory utrzymane w klimatach wyspiarskiego grania z czasów NWOBHM. "The Sentinel" (to nie cover Judas Priest) to kawałek bardzo klasycznie brzmiący oparty na tym charakterystycznym galopie, który znamy z utworów "Dziewicy". Dodatkowego smaczku dodaje mu to klimatyczne zwolnienie pod koniec. "Invaders" (a to nie cover Iron Maiden) zaczyna się klimatycznym, nastrojowym wstępem, który przechodzi w szybką jazdę również opartą na galopie.
216
RECENZJE
Tylko te solówki… Takie trochę… a nawet trochę bardzie niż trochę przypominające maidenową "Transylvanię"… A dobra tam, uznajmy, że się czepiam. "Call In The Night" i zamykający album "Elders" to również jakieś tam nawiązanie do pierwszych płyt Iron Maiden, ale też nie jest to jakieś małpowanie na potęgę, bo Skyryder pewien styl sobie wypracował. I co ciekawe, trzyma się go nadal. (4) Bartek Kuczak
Skyryder - Vol. 2 2020 High Roller
Skyryder postanowił zachować formułę przyjętą dwa lata temu i wydał koleją EP-kę o równie kreatywnym tytule, mianowicie "Vol 2" (chłopaki obiecali jednak, że kolejna pozycja w ich dyskografii nie będzie zatytułowane "Vol 3"). Drugie wydawnictwo Brytyjczyków, podobnie jak pierwsze zawiera pięć utworów. W odróżnieniu do poprzedniczki nie znajdziemy tu nic na kształt intro, no chyba, że akustyczny wstęp do utworu "Virtual Humanity" uznamy, jak to w przypadku Metallicy za wstęp do całości. Warto się zastanowić, czy na tym albumie widać (a raczej słychać) jakiś progres. Hmmm, z jednej jakiś na pewno, z drugiej zaś odnoszę wrażenie, że na przykład taki wspomniany "Virtual Humanity" jest w swej strukturze nieco prostszy niż utwory z "Vol 1". Nie zmienia to ozywiście faktu, że ten utwór to dalej jest to świetny heavy metal oparty na najlepszych tradycjach NWOBHM. Pewną ciekawostką może być charakterystyczny, połamany wstęp do utworu "Dead City", natomiast w dalszej części zmienia się on w jak najbardziej rasowe heavy. "Midnight Ryder" to kolejne bezpośrednie nawiązanie do wczesnej twórczości Iron Maiden. W kawałku tym nawet wokalista Luke Mills mniej lub bardziej świadomie naśladuje wokalną manierę Paula Di'Anno. Tak jak "jedynkę", "Vol 2" polecam wszystkim, którzy ciągle machają głową do winyli kapel NWOBHM (4,5). Bartek Kuczak Sölicitör - Spectral Devastation 2020 Gates Of Hell
Pierwsze skojarzenie - Exciter spotyka Chastain. I klops, bo wcale nie. Amy, wokalistka tej seattlowskiej speedowej formacji mówi, że kompletnie nie rozumie porównań do Exciter. Jeśli już, to Liege
Lord lub Mercyful Fate! Rzeczywiście, riffowanie Liege Lord i klimat Mercyful Fate przezierają przez "Spectral Devastation". Inna sprawa to Chastain, tutaj ani Amy, ani chyba żaden uważny słuchacz nie odmówi Sölicitörowi skojarzenia z potężnym jak dzwon głosem Leather Leone. Zarazem zadziorne i majestatyczne wokale Amy unoszą się nad rozpędzonymi riffami. Połączone z surowym, nawet nieco brudnym brzmieniem dają efekt istnej podróżny w czasie. Zespół zresztą wcale się tych podróżniczych koncepcji nie wypiera, bo estetykę z pogranicza heavy metalu, początków blacku i thrashu podkręca pełnym ćwieków, skór i łańcuchów imagem oraz oldskulowymi grafikami. Te elementy zresztą miały jasno podkreślić nowy kierunek muzyczny wokalistki oraz gitarzysty Matta Vogana, którzy razem wcześniej tworzyli bardziej klasycznie heavymetalowy zespół - Substratum. Sölicitör od muzyki po anturaż to speedmetalowa całość i jako całość należy go brać. (4,5) Strati
Sorcerer - Lamenting Of The Innocent 2020 Metal Blade
Szwedzki doomowy Sorcerer jest zespołem ciekawą historią, Jednocześnie, nie oznacza to, aby historia ta był obfita pod kątem dyskografii. Ponad trzydzieści lat na scenie (za datę zawarcia przymierza przez członków zespołu uznaje się rok 1988) i raptem trzy płyty długogrające, z czego pierwsza wydana dopiero pięć lat temu. Dla przejrzystości opowieści dodajmy, że u początków swego funkcjonowania, grupa, po wydaniu zaledwie dwóch materiałów demo, po prostu się rozpadła. Droga do względnej stabilności zajęła ekipie Johnny'ego Hagela i Andersa Engberga kawał czasu. "Lamenting Of The Innocent" jest więc trzecim pełnym albumem, który miałby, jeśli wierzyć branżowym standardom, przypieczętować dotychczasową pracę zespołu. Czymże jest więc najnowsze dokonanie Szwedów? Zaskoczeń nie ma - nadal słyszymy tu doom
metal, który stylistycznie bliski jest muzyce, jaką od ponad trzech dekad grają ich dużo bardziej popularni i wpływowi krajanie z Candlemass. Trop ten wydaje się tym bardziej właściwy, gdy porównamy sobie (wybaczcie taki tani zabieg) z ostatnim wydawnictwem wymienionej legendy. Podobieństwa w brzmieniu oraz strukturze kompozycji są wręcz uderzające, choć wokal Andersa Engberga jest wyższy niż Johana Längqvista (za to bliżej mu nieco do Messiaha Marcolina). Dodajmy do tego szczyptę klimatu Black Sabbath z Tonym Martinem, tak z okresu "Tyr" albo "Headless Cross" i mamy wypadkową stylu Sorcerer. Bynajmniej porównania te nie mają na celu zdyskredytowania Czarodzieja. Przeciwnie, nie ma obowiązku w takim graniu wykopywania otwartych drzwi, a legitność klasycznego grania wystarczy do obrania takiego kierunku rozwoju. Wracając już na domenę grupy, nowy materiał jest bliski temu, co grupa tworzyła na poprzedzającym wydawnictwie "The Crowning of the Fire King". Wyróżnia się może jeszcze większa ilustracyjność, wręcz filmowość niektórych utworów. Epickość, jeżeli przyjmiemy, że możemy w ten sposób charakteryzować muzykę, jest w tym albumie niemal w nadmiarze. Całość jest też trochę bardziej mroczna w wyrazie niż poprzednie dokonania. W kilku kawałkach pojawiają się growle, które wydają się jednak tylko niepotrzebnym rekwizytem. Dobre wrażenie robi gitarowa robota. Choć raczej nie zostaną uznane za ponadczasowe, jak te wychodzące spod ręki Iommiego, to są potężne i właśnie, epickie. Muszę jednak przyznać, że popisowe partie solowe Kristiana Niemanna (wcześniej w Therion czy Demonoid), gitarzysty zdecydowanie szybkostrzelnego, trochę odstają od doomowej przecież atmosfery muzyki. Trudno nie odnieść wrażenie, że jest to wydawnictwo trochę bardziej dopracowane pod względem produkcyjnym od poprzednich krążków. Podsumowując, najnowsze dokonanie Sorcerer to solidny kawał doom metalu w stylu poprzednich wydawnictw grupy (ze wzorca Candlemass), który zapewnia solidną rozrywkę. Jednocześnie, jest to album, który nie wytycza nowych granic dla takiego grania, ani nie stawia pytań o to, co gdzie one mogłyby leżeć. Czy to wystarczy? O tym przekonajcie się sami. (4) Igor Waniurski Speed Queen - Still On The Road 2020 High Roller
Lubię Speed Queen. Podoba mi się ta fuzja heavy metalu i amerykańskiego glam rocka z lat osiemdziesiątych. Okazuje się, że wbrew temu, co twierdzi wielu malkon-
więc warto mieć "Curse Of Conception" na fizycznym nośniku również ze względu na nią, najlepiej w 12", winylowym formacie. (5) Wojciech Chamryk
tentów takie połączenie może być całkiem sensowne. Omawiane tu wydawnictwo Belgów to zaledwie czterootworowa EPka zawierająca dwa nowe utwory i dwa nagrania koncertowe. Zacznijmy może od nowych rzeczy. "Church Avenue" to właśnie taki bardziej lawowy kawałek Speed Queen z dość zapamiętywanym riffem, wysokim wokalem i wpadającym w ucho refrenem. "Fire" to zaś speed metalowy killer ze skandowanym refrenem jakby pomyślanym w sam raz o koncertach. No właśnie, jak już padł temat koncertów, to całości dopełniają koncertowe wersje "Kids Of Rock'n'Roll" oraz "Live Hard". Cóż, na żywo mają o wiele większą moc, niż ich studyjne pierwowzory. Bartek Kuczak
Spirit Adrift - Curse Of Conception 2020/2017 Centtury Media
Nathan Garrett zdaje się być kolejnym pracoholikiem w metalowym światku: mija rok z niewielkim okładem, a kolejna płyta Spirit Adrift stała się faktem, a przecież jeszcze w tzw. międzyczasie ukazał się album Gatecreeper, w którym też się udziela. Ta spora aktywność nie wpłynęła jednak w żadnym razie na spadek artystycznej formy mózgu Spirit Adrift, bo to wciąż doom metal na najwyższym poziomie. Nowe utwory są nieco krótsze od tych z debiutu, nie ma już 10-minutowych kolosów, ale wciąż jest posępnie, surowo i piekielnie ciężko - zwolennicy ołowianych riffów Black Sabbath czy melancholijnych pasaży Candlemass czy znajdą tu sporo dla siebie, szczególnie w utworze tytułowym i "Spectral Savior". Więcej w nich też przestrzeni, specyficznego klimatu, znanego choćby z płyt Cathedral ("To Fly On Broken Wings"), pojawiają się też bardziej stonerowe patenty ("Onward, Inward"), tradycyjnie metalowe akcenty ("Starless Age (Enshrined)") oraz nawiązania do folku (instrumentalny "Wakien"). Tę ze wszech miar udaną płytę zdobi równie ciekawa okładka, dzieło samego Joe Petagno, tak
Spirit Adrift - Divided By Darkness 2020/2019 Century Media
Spirit Adrift niezmordowanie prą do przodu. Po bardzo udanym "Curse Of Conception" (2017) Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą płytę, wypadkową połączenia tradycyjnego i doom metalu. To kolejna z płyt, która śmiało mogłaby powstać w latach 80., jest tak klasyczna i odporna na jakiekolwiek nowinki - tylko totalnie surowy, oldschoolowy metal w najlepszym wydaniu. Garrett wciąż nader konsekwentnie odchodzi od długich, rozbudowanych utworów, które dominowały przecież jeszcze na debiucie Spirit Adrift, dlatego najnowsze utwory są krótsze, bardziej zwarte i bez dwóch zdań wyszło im to na zdrowie. Owszem, są też dłuższe, monumentalne kompozycje, ale instrumentalny "The Way Of Return" czy przyspieszający od balladowego wstępu "Angel & Abyss" przekraczają raptem sześć minut, co jak na doomowe standardy jest wręcz singlem. Zresztą taki utwór też mamy na "Divided By Darkness", bowiem "Hear Her" trwa niecałe cztery minuty, ukazując Spirit Adrift w mocnej, ale i całkiem melodyjnej odsłonie. O tym, że nośne refreny nie gryzą się z mocarnym riffowaniem przekonują też "Born Into Fire" czy "Living Light", kolejne mocne fragmenty tej świetnej płyty, z okładką autorstwa samego Joe Petagno (Motörhead, etc.) może faktycznie Garrett nagra kiedyś płytę, która wejdzie do kanonu nie tylko amerykańskiego, ale i światowego metalu, przechodząc tym samym do historii? (5) Wojciech Chamryk Steinbock - Till The Limit 2019 Art Gates
"Till The Limit" to debiutancki album hiszpańskiego kwartetu Steinbock, utrzymany w stylistyce tradycyjnego heavy/thrash metalu. Osiem utworów, 35 minut muzyki i totalne rozczarowanie, bo to nic więcej, jak marna podróbka Metalliki. Camilo Lladós żyje chyba w zupełnie innym świecie, przeświadczony o tym, że jest Jamesem Hetfieldem - imituje go na potęgę, nie jest w stanie zaproponować
niczego od siebie, co najpełniej obnaża fatalnie zaśpiewany "Keep It On". Na którymś z niemieckich portali przeczytałem, że to powerballada, ale ma się to nijak do rzeczywistości. Muzycznie jest równie przeciętnie, co najwyżej poprawnie, nie ma się nad czym rozwodzić. OK chłopaki, skoro tak lubicie "Beer", to idźcie na piwo, ale z graniem, przynajmniej popłuczyn po Metallice, dajcie sobie lepiej spokój. Szkoda czasu na takie płyty: (1) Wojciech Chamryk
Stygian Crown - Stygian Crown 2020 Cruz Del Sur Music
Stygian Crown to amerykańska kapela doom metalowa której trzon stanowią trzej członkowie grupy Gravehill. Mianowicie gitarzysta Jason Miranda, basista Jason Thomas oraz perkusista Rhett A. Davis. Cóż, widocznie chłopaki szukali odskoczni od tego, co grają na co dzień i akurat trafiło na doom metal. Sami główni zainteresowani swą twórczość określają jako połączenie stylistyki Candlemass i Bolt Thrower. No coś w tym jest, aczkolwiek zdecydowanie więcej jest tu tych pierwszych. Ich inspiracje widać w układzie kompozycji, charakterystycznych riffach i wszechobecnym dramatyzmie. Kompozycje są długie (wszystkie trwają ponad sześć minut), wolne i co w tym gatunku nie powinno dziwić dosyć rozbudowane. Wspominałem o inspiracjach Candlemass, jednak ten, kto na tej płycie oczekuje wokali w stylu Mesiaha Marcolina, może się srodze zawieść. Za mikrofonem w Stygian Crown stoi bowiem przedstawicielka płci pięknej Melissa Pinion (odpowiedzialna na płycie również za partię instrumentów klawiszowych). Trzeba przyznać, że jej głos idealnie pasuje do klimatu, którego stworzenie było celem tej kapeli. Jeżeli lubicie tego typu granie, to na debiucie Stygian Crown się nie zawiedziecie (4). Bartek Kuczak
Subsignal - A Song For The Homeless - Live In Russelsheim 2019 2020 Gentle Art Of Music
Subsignal ma za sobą kilka udanych albumów studyjnych, a na nich wiele doskonałej muzyki. Ten niemiecki zespół od zawsze proponuje znakomitą odmianę progresywnego rocka i metalu. Myślę, że fani takiego grania od dawna zasłuchują się albumami tej formacji. Subsignal ma już na koncie wydawnictwo koncertowe, jest nim DVD "Out There Must Be Something" (2012). Ten sam materiał ale w formie audio dołączony jest jako bonusowy dysk do niektórych egzemplarzy "Paraiso" i nosi tytuł "Live In Mannheim 2012". Także fani tej niemieckiej kapeli obeznani są z dokonaniami zarejestrowanymi na żywo i wiedzą, że warto po nie sięgnąć. Repertuar "A Song For The Homeless" w dużej części wypełniają utwory z ostatniego albumu Subsignal czyli "La Muerta". Jakby nie było formacja była w trakcie promocji tego krążka. Drugi w kolejności reprezentowany jest debiut "Beautiful & Monstrous". Ogólnie każde z dotychczasowych wydawnictw ma na tej płycie swojego reprezentanta. Jak już wspomniałem muzyka tego bandu ma niezaprzeczalne walory, które na koncertach doskonale można wyłapać, ale chyba najważniejszym z nich jest klimat. Coś nie do podrobienia dla tego zespołu. Aura koncertu nie zmienia wydźwięku muzyki a nawet go podkreśla. Może dlatego tak dobrze słucha się nagrań z "A Song For The Homeless - Live In Russelsheim 2019". Na przychylność odbioru tej rejestracji z pewnością ma wpływ samo wykonanie, bezwątpienia muzycy Subsignal mają patenty na granie. Jakość samych nagrań jest wysokiej próby, choć zachowują atmosferę występu na żywo. Dlatego wielbicieli Subsignal i ogólnie progresywnego grania nie muszę namawiać po sięgnięcie po ten tytuł. Jedynie potwierdzę, że warto. (4,5) \m/\m/ Subtype Zero - Ceremonious Extinction 2020 Seeing Red
Stan Ohio kojarzy się raczej z muzyką country, ale Subtype Zero są bardzo odlegli od tej stylistyki, łojąc surowy death/thrash metal. Wcześniej czynili to pod nazwą Cringe, a od niespełna dwóch lat korzystają z nowej, szybko i sprawnie wypuszczając kolejne płyty:
RECENZJE
217
studyjny debiut, koncertówkę, a do tego nie unikają też splitów. W tę typowo podziemną działalność świetne wpisuje się również idea wydania EP-ki z czterema nowymi utworami, pokazującymi aktualne oblicze formacji po niedawnej zmianie gitarzysty oraz perkusisty. Głównym utworem na tym dość krótkim (niespełna 12 minut) materiale wydaje się najdłuższy "Immortalized" - rozbudowany, zróżnicowany rytmicznie numer z odniesieniami w zwolnieniu do Slayera z czasów piątego albumu, ale też szybką, napędzaną blastami jazdą na najwyższych obrotach. Pozostałe utwory są zdecydowanie krótsze i bardziej jednowymiarowe, pełne pędu i nieokiełznanej agresji. Jak dla mnie najciekawszy z nich jest "Esoteric Illusion" z momentami zwolnień, ale i pozostałe powinny również przypaść do gustu zwolennikom surowego, podziemnego metalu. (4) Wojciech Chamryk
The Wizards - The Wizards 2019/ 2015 High Roller
Firma High Roller Records nie skupia się tylko i wyłącznie na wyciąganiu zespołów działających w zamierzchłej przeszłości. Dość często zdarza im się robić reedycji albumów wydawanych w miarę współcześnie. Niedawno na rynek wypuścili wznowienie dwóch płyt hiszpańskiego The Wizards, grupy dość młodej, bo powstałej raptem siedem lat temu. Album, o którym czytacie te parę zdań, ukazał się w roku 2015 i teraz został ozdobiony zmienioną okładką. Nie wnikam jaki był tego powód, pierwotna zła nie była, ale być może jakieś tematy praw autorskich lub inne perturbacje z byłym wydawcą - Gheea Music. Ja zająłem się więc tym co najważniejsze czyli muzyką. Stoner nie jest moim ulubionym gatunkiem i ciężko mi znaleźć też jakieś punkty odniesienia do innych zespołów reprezentujących ten odłam metalu. Twórczość The Wizards oparta jest również w dużej mierze na heavy rocku i zgrabnie się to wszystko u Basków łączy. Krążek jest dość krótki - liczy sobie trochę ponad pół godziny - ale zbity w sobie i brzmiący spójnie. Słucha się tego przy-
218
RECENZJE
Sylent Storm - Sylent Storm 2018 Stormspell
Sylent Storm powstał na początku 2013 roku w Medford w stanie Oregon i zaliczany jest do nurtu NWOTHM. W 2018 roku Stormspell Records wypuszcza, jak do tej pory ich jedyne wydawnictwo, EPkę "Sylent Storm" z sześcioma utworami. Z tego, co się zorientowałem są to nagrania demo z roku 2014 leciutko "podrasowane" w studio. Prawdopodobnie dlatego całość brzmi bardzo surowo. Niemniej taka produkcja od razu powoduje skojarzenia z dawną epoką, czyli z NWOBHM. Myślę, że Wy też znajdziecie na tej EPce muzyczne odniesienia do twórczości Angelwitch, Iron Maiden czy Tokyo Blade. Nie są to jedyne inspiracje na tej płytce, bo odnajdziemy analogie do europejskiego grania rodem z lat 80. ale także do amerykańskich odnośników muzycznych z tych samych czasów. Zresztą sami muzycy sięgnęli po jemnie. Obok motorycznych kawałków zdarzają się kwaśnie nasączone fragmenty, które mogą przywieść na myśl trochę The Cult albo wybiórczo Glenna Danziga (zresztą chłopaki nagrali później EP w hołdzie wokaliście Misfits). Debiut Czarnoksiężników jak dla mnie powalający nie jest, ale ma w sobie wystarczająco dużo niezłych pomysłów, żeby z ochotą dotrwać do końca. Być może kiedyś przyjdzie nawet czas na przypomnienie sobie tego materiału. Umówmy się - przychodzi taka chwila u każdego z nas, kiedy potrzebujemy muzyki mało odkrywczej. Wtedy taką rolę może pełnić "The Wizards", album poprawnie zagrany, z wyczuwalnym feelingiem i przynoszący znośne melodie. (3,5 ) The Wizards - Full Moon In Scorpio 2019/2017 High Roller
W związku z podjęciem współpracy z wydawcą w postaci High Roller Records, baskijska grupa The Wizards dostała możliwość odświeżenia katalogu. Tym sposobem reedycji poddano dwie z trzech płyt. W przypadku dwójki "Full Moon In Scorpio" otrzymujemy wznowienie bez ingerencji w szatę graficzną i bez, tak jak na debiucie, bonusów. Jeśli mam doszukiwać się różnic między pierwszym a drugim albumem, to na pewno "Full Moon In Scorpio" wydaje się bardziej dopracowany. Więcej na nim już czystego stoner rocka niż na debiucie. Całość brzmi gęściej i słychać więcej "mięsa". Nie jest to znów jakaś
cover Omen "The Axeman", co jednoznacznie kieruje nas do rejonów, które bezpośrednio wpływały na muzyków. Kompozycje choć korzystają z kanonu wypracowanego przez cały nurt tradycyjnego heavy metalu, to mają swoje indywidualne cechy oraz fajne autorskie pomysły. Także każdy fan tego gatunku spokojnie odnajdzie się w muzyce Sylent Storm bez udręki oglądania tych samych kliszy. Tym bardziej, że muzycy z łatwością absorbują słuchacza również swoją pasją i zaangażowaniem. Pewną ciekawostką jest to, że formacja to trio, przewodzi mu śpiewający perkusista Jym Harris, a towarzyszą mu gitarzysta James Lind oraz basista Matt Foster. W ogóle tego nie słychać, a wręcz ma się wrażenie, że to normalny pięcio-osobowy rockowy zestaw. Każdego z muzyków tego bandu można pochwalić za umiejętności, ja jednak dodatkowo chciałbym skomplementować Jyma Harrisa za głos. Podejrzewam, że człowiek ma szanse na kolegowanie się z najlepszymi amerykańskimi śpiewakami z tej sceny. Cztery całkiem niezłe własne kawałki, niestety nie najlepiej brzmiące, to za mało aby wróżyć komuś jakąkolwiek karierę. Niemniej Sylent Storm ma potencjał i warto było by aby spraw-
diametralna zmiana - choć odczuwalna. Materiał również jest o piętnaście minut dłuższy co daje troszkę więcej muzyki. Album "Full Moon In Scorpio" jest dla mnie ciekawszy. Wszedł w moją głowę łatwiej niż "jedynka" i znacząco poprawił ogólną ocenę The Wizards. Widać panowie potrzebowali tych dwóch lat przerwy, żeby poukładać swoje granie. A to jednak ważna sprawa odnaleźć dobry azymut w twórczości. Mimo, że nadal czuć inspirację Danzigiem i The Cult, to nie przysłaniają już muzykom szukania własnej tożsamości. Choć grają muzykę mało odkrywczą to na pewno nie można im odmówić zaangażowania - ich propozycja w postaci "Full Moon In Scorpio" jest w pełni przyzwoitym krą-żkiem. I nie tylko od wielkiego święta. Fajnie, że nikt nie musiał zmieniać okładki. Muszę przyznać, że intrygująco pokrywa się z dźwiękową zawartością. Tworzy ciekawy, duszny klimat i autentycznie zachęca, by dać tej płycie szansę. Ja nie żałuję. ( 4 ) Adam Widełka
dzili się w dobrym studio i w długogrającym repertuarze. Czas najwyższy! No i oby spełnili pokładane w nich nadzieje. (4) \m/\m/
The Hawkins - Silence Is A Bomb 2020 The Sign
No tak: Szwecja, retro rock... Ten trend zaczyna już chyba powoli zjadać własny ogon, ale drugi album The Hawkins potwierdza, że akurat tego zespołu syndrom twórczego wypalenia jeszcze nie dopadł. Co prawda to prawda: wielu malkontentów będzie miało rację, że to co proponują Johannes Carlsson i spółka grali już przed laty, i to o wiele lepiej, Queen na pierwszych albumach, Thin Lizzy czy The Darkness. Szwedzi mają jednak swój patent na klasykę owszem, inspirują się, ale grają przy tym z ogromną werwą, dzięki czemu faktycznie można poczuć się jakby była to płyta z wczesnych lat 70., a nie produkcja z roku 2020. Kompozycje są proste, zwarte i krótkie, a niekiedy nawet bardzo krótkie, tak jak choćby "Minuette", w którym zespół najwyraźniej puszcza do słuchacza oko. Są tu jednak utwory jeszcze ostrzejsze, coś na styku hard rocka/białego bluesa, gdzie siarczyste riffy zgodnie koegzystują z fajnymi melodiami i nośnymi refrenami ("Cut Moon Bleeds", "Fisherman Blues"), a perkusja jest nad wyraz dynamiczna. Carlsson momentami zbyt bardzo przypomina manierą Justina Hawkinsa, ale choćby w "Mynath" potrafił zaśpiewać ostrzej, po swojemu. Fajny jest też swobodny, rock'n'rollowy "Stones", skoczny "Black Gold" z folkowymi odniesieniami czy "All My Birds Are Dead" - dłuższy, w większej części balladowy i z partiami fortepianu. Tak więc może i "Silence Is A Bomb" nie oferuje jakichś artystycznych objawień, ale to udana, dająca wiele frajdy ze słuchania, płyta. (4,5) Wojciech Chamryk The Order - Supreme Hypocrisy 2020 Massacre
Nadmiar, natłok, nadprodukcja. Gdzie się nie obejrzymy wszystkiego jest multum, w świecie muzyki również. W sieci można znaleźć informacje dające dobry ogląd tej sytuacji, zestawienia ile metalowych płyt ukazywało się w latach 80., 90. czy ile wychodzi ich teraz i jest to przyrost iście lawinowy.
Ogarnięcie tego muzycznego przebogactwa wydaje się niepodobieństwem, a do tego znaczny procent tych zespołów i płyt jest na takim sobie poziomie, tracimy więc cenny czas na odsiewanie ziarna od plew. Do tej drugiej kategorii zaliczam też szwajcarski kwartet The Order. Grać panowie niewątpliwie potrafią, "Supreme Hypocrisy" to już ich szósty album, ale co z tego, kiedy oryginalności w tym za grosz? Opener "The Show" to żywcem "Immigrant Song", następujący zaraz po nim utwór tytułowy nad miarę zapożycza się u Judas Priest ("All Guns Blazing"), nawet Gianni Pontillo śpiewa niczym Halford - fakt, to sztuka, ale też tak dalece posunięte naśladownictwo nie jest niczym interesującym, przynajmniej dla mnie. "Back To Reality"... - zresztą nie będę psuł nikomu zabawy w samodzielne wyszukiwanie źródeł "inspiracji" w tym i w kolejnych utworach. Razi też niejednorodność stylistyczna tego materiału: od lekkiego heavy na amerykańską modłę lat 80. przechodzimy do surowego, nowocześniej brzmiącego metalu, zaraz potem jest bardziej hardrockowo totalny misz masz i pomieszanie z poplątaniem, chyba że podtytuł tej płyty brzmi "Streaming Hits". Na plus zapisuję The Order balladę na fortepian i głos "Sometimes" i finałowy, mroczny "Only The Good Die Young": utwór w klimacie Pagan Altar i Black Sabbath lat 80., ale mający swój klimat, odstający in plus od zaledwie poprawnej reszty. (2) Wojciech Chamryk
Thraz - Roll Of Dice 2019 Alcyone
Thraz to duet doświadczonych greckich muzyków, Davida Mano, który odpowiada za gitary bas i główny wokal oraz George Baltasa, który gra na perkusji oraz przyśpiewuje w chórkach. Ci bardziej dociekliwi mogą kojarzyć Mano z power metalowym Sarissa, a Baltasa z innym greckim powerowym bandem, Emerald Sun. Tym razem muzycy wzięli się za klasyczny, oldschoolowy thrash metal
Torment Tool - Dawn Of War 2010 Self-Released
Torment Tool to niemiecka formacja z południowych Niemiec, która istnieje od 2005 roku. Od tamtej pory śmiało kroczą drogą wyznaczoną przez thrash metal. W 2008 roku wydają trzy-utworowe demo "Fuel of Hate", a w 2010 roku możemy już słuchać pierwszej dużej płyty "Dawn Of War". Wspomniałem o demo, bowiem wszystkie jego kawałki znalazły się również na debiucie. Od samego początku kapela prezentuje dość dojrzały thrash metal, który oparty był i jest na amerykańskim odłamie tego stylu. W wypadku "Dawn Of War" głównie słyszymy odniesienia do Exodusa, Testamentu, Slayera, a nawet Metalliki. Choć w muzyce Torment Tool niepodzielnie króluje thrash metal, to od czasu do czasu przemknie jakaś inspiracja tradycyjnym heavy metalem. Niemcy kompozycyjnie przedstawiają się bardzo dobrze, potrafią przygotować różnorodny repertuar, zbudowany w bardzo fajny i ciekawy sposób. Mnie najprosto z Ameryki lat 80-tych. Skojarzenia z wczesnym Exodus, Testament, Megadeth czy Annihilator, jak najbardziej wskazane. Gitarowo jest bardziej niż wyśmienicie, a solówki mają wręcz "skolnikowy" charakter, zaś wokal Mano, to takie skrzyżowanie Zetro z Blitzem. Utwory mają odpowiednią dawkę energii i charakteru, a także chwytliwe refreny oraz świetne instrumentalne aranżacje. Wszyscy zafascynowani wspomnianą epoką będą wniebowzięci, bowiem nawiązanie jest wręcz namacalne. Kawałki są różnorodne wpadające w ucho, chociażby taki rytmiczny "Nothing from You" z gitarą w klimacie country, z pewnymi heavy metalowymi naleciałościami oraz bardziej surowy "Roll Of Dice", czy z pewną nutka nowoczesności "Get a Job". Zresztą każdy kawałek może być czyimś hitem, to zależy od gustu. Niemniej jestem pewny, że każdemu "micha" będzie cieszyła się przez cały czas trwania krążka. Kolejny niezły CD dysk wśród młodych thrasherów do wyboru. I w sumie, bardzo zazdroszczę tym, którzy stwierdzili, że ta cała nowa fala thrashu jest do bani, dzięki czemu nie mają problemu, który band i album umieścić w gronie tych najlepszych. (4) \m/\m/
bardziej pasują w tych najbardziej rozpędzonych kompozycjach, chociażby w takich, jak "Silent Death" czy "Dark Reckoning". Instrumentaliści od początku dają radę. Na uwagę zasługują gitarzyści, którzy pod początku atakują swoimi rytmicznymi tyradami, a także potrafią zabłysnąć niezłym solem. Całkiem nieźle wypada również perkusista, który ciągle uwija się jak w ukropie. Wrzask wokalisty jest również rasowy, także każdy wakat jest obsadzony odpowiednio. "Dawn Of War" brzmi nieźle, ale już czuć lekkie liźnięcie czasem. Teraz thrash nagrywa się bardziej soczyście. Jednak nie ma co utyskiwać nad tym tematem i na silę szukać problemów. Dobry start i już. (4) Torment Tool - Under Friendly Attack 2012 Gegentrend
Dwa lata po "Dawn Of War" pojawia się drugi album Niemców, "Under Friendly Attack". Muzycy prawie niczego nie zmieniają, ciągle jest to thrash o amerykańskich korzeniach, ale muzycznie jest już trochę bardziej wyrafinowanie oraz wokalista drze się jeszcze z większym przekonaniem. Dodatkowo, dotychczasowe tradycyjne heavymetalowe ornamenty, nie tylko gdzieś tam przemykają, ale przerodziły się w konkretny kawałek o "motorhedowskich" inklinacjach, a
Tokyo Blade - Dark Revolution 2020 Dissonance
Tokyo Blade nie próżnuje. Ledwie dwa lata minęły od ich ostatniego wydawnictwa pt. "Unbroken", a legendarni wojownicy wschodzącego słońca prosto z Wielkiej Brytanii raczą nas nowym albumem. "Dark Revolution" to płyta prosta, bez wielkich fajerwerków ale też bez żadnej większej wtopy. Słychać kunszt muzyków i masę świetnych melodii, czy to w otwierającym, ostrym "Story of a Nobody", czy w riffowanym "Fastest Gun In The Town" Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa takich hitów jak "Night of the Blade" czy "Heaven Is Hell", ale ten kto liczy na garść samurajskich opowieści podlanych Sake, raczej się rozczaruje. Z drugiej strony Alan Marsh i koledzy nie silą się na oryginalność, starając się przenieść własny, wypracowany przez lata heavy metalowy styl do nowożytności. Muszę przyznać, że nie zawsze ich brzmienie wydaje mi się być odpowiednie, ale to już chyba standard że stare zespoły z
jest nim "Partycrushers". Jest też na "Under Friendly Attack" więcej dostojności i... dyscypliny. To ostatnie odbija się na szaleństwie, które w thrashu musi być. Z tego powodu wydaje mi się, że ten album jest ciut gorszy od swojego poprzednika. Wykonanie ciągle jest na wysokim poziomie, choć brzmienie wciąż jest mało esencjonalne, w porównaniu do dzisiejszych produkcji. Niemniej ciągle umyka przeciętności. Zanim Niemcy wydadzą kolejny krążek, w między czasie, biorą udział w wypuszczeniu kompilacji "Southern Devastation" (2014), na której grupa znalazła się obok Total Annihilation i Traitor. Umieszczono na niej cztery nagrania, po dwa z dotychczas wydanych albumu, ale i tak nie zdołały umilić długiego, bo sześcioletniego czekania na kolejny krążek. Fani Torment Tool i tak kupią tę płytę, inni kolekcjonerzy nad jej zakupem już się zastanowią. Płyta bez większego szaleństwa, i to właśnie zaważyło. (3,7) \m/\m/ lat 80-tych starają się unowocześnić swoje albumy od strony produkcyjnej, a młode zespoły z kolei starają się zabrzmieć tak jak ich idole na swoich klasycznych płytach. "Dark Revolution" brzmi więc czysto i klarownie, choć mnie akurat ta "sterylność" i ciągnąca się za nią cyfra, miejscami trochę drażnią. Pomijając to, nowy album Tokyo Blade to solidny heavy metal, który na pewno zadowoli wszystkich fanów legendarnej brytyjskiej formacji. Marcin Jakub
Toledo Steel - The First Strike Of Steel 2020 Dissonance
Brytyjczycy z Toledo Steel grają tradycyjny heavy metal: chemicznie czysty, niczym nie skażony, taki jak we wczesnych latach 80. Są klasyfikowani jako reprezentant nurtu The New Wave Of Traditional Heavy Metal i pasują do tego szyldu doskonale, grając z werwą i niebywałym serduchem. "The Fir-
RECENZJE
219
st Strike Of Steel" jest ich drugim albumem, ale to tak naprawdę remanenty, przypomnienie EP-ek "Toledo Steel" i "Zero Hour" podtytuł "The Early Years Anthology" wyjaśnia wszystko. Nie ma jednak mowy o jakimś naprędce odgrzanym kotlecie wątpliwej świeżości, bowiem już na początku istnienia Toledo Steel cięła idealnie i z ogromną precyzją. Może czasem za bardzo są zapatrzeni Iron Maiden z czasów debiutu czy "Killers" ("Flames Arise" i "Black Widow" to najbardziej reprezentatywne przykłady), ale nadrabiają to z nawiązką w nośnym jak diabli openerze "Alcatrazz", jeszcze bardziej dynamicznym, a przy tym równie melodyjnym "Fallen Empire" czy surowym, mrocznym "Children Of The Sun". Świetny jest też "Speed Killer", istna petarda, a finałowy "Toledo Steel" to znowu maidenowa galopada - trzeba przyznać, że chłopaki są nad wyraz pojętnymi uczniami Steve'a Harrisa i spółki. Może to więc i archiwalna kompilacja, ale w żadnym razie nie jakaś zapchajdziura, dlatego: (4,5). Wojciech Chamryk
Torrefy - Life Is Bad 2020 Self-Released
Thrash metal? Nie do końca. Co prawda Kanadyjczycy z Torrefy faktycznie bazują na siarczystym łojeniu, ale na swym trzecim już albumie nader dobitnie pokazują, że stylistycznie czysty thrash nie jest ich jedyną fascynacją, a jedynie jednym z elementów ich stylistyki oraz brzmienia. Są więc zespołem thrashowym w bardzo szerokim ujęciu, gdzie w zależności od utworu można mówić o nich jako o grupie black/thrash, death/thrash, crossover/thrash czy nawet heavy/ thrashmetalowej. Najwięcej tu w sumie czarnego metalu: blasty, blackowa intensywność i opętańczy skrzek Johna Fergusona dodają poszczególnym utworom mnóstwa dynamiki, na czym takie "Sarcophony" czy singlowy "Plague Of Empires" zdecydowanie zyskują. Z death metalem już nie jest im tak po drodze (słabszy jako całość, chaotyczny "Torn Apart By Machinery"). Ale z kolei "Arborequiem" z mocarnym, surowym wstępem spod znaku doom metalu to już utwór zdecydowanie z wyższej półki, a punkowo-crossoverowo zadziorny "GFYD" też może się podobać. Mocna płyta, robiąca wrażenie. (5) Wojciech Chamryk
220
RECENZJE
Traumhaus - In Oculis Meis 2020 Progressive Promotion
Grubo ponad 20 lat temu Alexander Weyland, klawiszowiec, także producent, songwriter, aranżer, wraz z kilkoma szkolnymi kolegami założył rockowy zespół pod nazwą Zweeback. Jego repertuar, prezentowany na muzycznych imprezach "live" składał się głównie z coverów, chociaż grupa zdołała także zarejestrować własnymi siłami nagrania demo, które jednakże oficjalnie nie ujrzały światła dziennego. Po przesunięciach personalnych, dosyć radykalnym zmianom poddany został także styl wykonywanej muzy, wkraczając na tereny rocka progresywnego. Zrywając w pewnym sensie z przeszłością przekształcono także nazwę składu na Traumhaus, a takim muzycznym łącznikiem pomiędzy starym a nowym wcieleniem formacji pozostał album "Ausgeliefert", który w roku 2014 doczekał się profesjonalnej edycji pod szyldem Progressive Promotion Records. Jednak fonograficzna historia Traumhaus toczy się od roku 2001, obejmując cztery wydawnictwa studyjne, licząc z premierowym materiałem z kwietnia 2020, opatrzonym łacińskim tytułem "In Oculis Meis", którego oficjalne tłumaczenie na język polski brzmi "w moich oczach", ale autor muzyki, Alexander Weyland, skłania się raczej ku interpretacji "Otwórz oczy!" ("Bądź czujny/ baczny!"). Tytuł longplaya jest adekwatny do poruszonej w songach problematyki, gdyż Weyland na podstawie swoich doświadczeń z ostatnich lat, zdarzeń, które w skali globalnej miały miejsce na świecie, podjął wyzwanie wygłoszenia poglądów w ważnych kwestiach politycznych i społecznych, wśród nich tzw. kryzysu uchodźczego, głównie w państwach europejskich, zjawiska zwanego trumpizmem, czyli stylu rządzenia mocarstwem, rządów autokratycznych, braku więzi społecznych. Wszystkie te zjawiska mają charakter globalny, na pewno nie należą do łatwo akceptowalnych i nie sprzyjają ludzkości, wpływając raczej negatywnie na życie milionów ludzi. Stąd także muzyka wypełniająca album w wymiarze niespełna 50 minut zawiera wiele negatywnych emocji, wyrażanych między pewną agresją obserwowaną w przekazie muzycznym, surowym brzmieniem, ostrym i momentami wściekłym riffingiem. Z tego też między innymi powodu wiodącą rolę odgrywa gitara Tobiasa Hampla, zadziorna,
chwilami drapieżna, wojownicza i zawiadacka oraz dynamika i moc sekcji rytmicznej bas (Till Ottinger) - perkusja (Ray Gattner), która znacząco wpływa na posępny i pesymistyczny nastrój, przynajmniej ja tak odczytuję te zamiary. Tym razem, w odróżnieniu od poprzednich albumów Traumhaus lider zespołu Alexander Weyland usunął się nieco w cień z brzmieniem instrumentów klawiszowych, chociaż w utworach bez trudu znajdziemy także liczne fragmenty, gdy o kształcie przekazu decydują klawisze, często te analogowe, melotron, pięknie brzmiące organy czy fortepian. Muzyka wyróżnia się krótkimi, soczystymi partiami solowymi, kunsztownymi aranżacjami, przestrzennym brzmieniem, precyzją konstruowania struktur rytmicznych i kapitalnymi melodiami, obecnymi praktycznie w każdym utworze. Osiem utworów tworzących program albumu zaprojektowanych zostało w formie konceptu, zarówno w kontekście przekazywanych treści, jak też w zakresie priorytetów instrumentalnych, dlatego materiał należy traktować raczej całościowo, jako formę muzycznej "dyskusji" o ważnych dla ludzkości tematach. Żeby treść wypowiedzi w poszczególnych kompozycjach uczynić bardziej klarowną i zrozumiałą album wydano w dwóch wersjach językowych, niemieckiej i angielskiej. Zespół podostrzył także brzmienie, rezygnując, tak miał przedtem w zwyczaju, z dwucyfrowych kompozycji. Formy krótsze, "napakowane" często mrocznymi emocjami, łatwiej trafiają do słuchacza, czyniąc całą muzykę twardą, dosadną i mniej subtelną. "In Oculis Meis" zapewnia słuchaczom wiele przeżyć, epickich uniesień, wspaniałych rozwiązań melodycznych, dojrzałego i w pełni profesjonalnego warsztatu wykonawczego w sferze instrumentalnej, oraz sceptycznych argumentów, kontestatorskich poglądów w warstwie tekstowej. Świetna, klasowa płyta z przemyślanym konceptem muzycznym. (5) Włodek Kucharek
Trick Or Treat - The Legend Of The XII Saints 2020 Scarlet
Po słabiutkim "Rabbits Hill Pt. 2" i jajcarskim "Re-animated" z przeróbkami i udziałem licznych gości Trick Or Treat wracają z poważniejszą płytą, kolejnym albumem koncepcyjnym. "The Legend Of
The XII Saints" traktuje o znakach Zodiaku, co wydaje się niezgorszym tematem w kontekście metalowej płyty. Jest tylko jeden problem: Trick Or Treat to power metal we włoskim, typowo współczesnym wydaniu. Posłuchałem całości tylko ze względu na świetnego wokalistę Alessandro Conti (o ile zapomnimy, że Michael Kiske jest tylko jeden), ale cała reszta to niestrawny gniot. Owszem, lubię Helloween, Gamma Ray czy Masterplan, ale Włosi za bardzo przesadzają w nachalnym wręcz kopiowaniu stylu tych zespołów, nie proponując nic od siebie poza mdłymi melodyjkami. Rok 1998 minął już dawno, ale oni nadal tkwią w powermetalowym skansenie. Ożywiłem się przy czwartym z kolei "Gemini: Another Dimension", mocniejszym, z mocnym, drapieżnejszym śpiewem czyżby symptomy poprawy? Guzik, bo muzycznie Trick Or Treat szybko ponownie ugrzązł w koleinach przeciętności, a wokalistą okazał się Yannis z Beast In Black, co też o czymś świadczy. Może jakby poszli ciut zdecydowaniej w mocniejszym, typowo metalowym kierunku jak w "Cancer: Underworld Wave" coś by z nich było, a tak pozostaną już chyba powermetalowym reliktem... (2) Wojciech Chamryk
Tyrant - Hereafter 2020 Shadow Kingdom
Thomas Cole jest wziętym twórcą okładek. Widzieliście jego dzieło na pewnie na płytach Candlemass czy Exxplorer. Co prawda pewnie gdyby usłyszał muzykę, jaką dekoruje swoimi obrazami, odpadłyby mu uszy, ale trudno o bardziej kultowego XIX-wiecznego malarza w świecie heavy metalu. Tyrant na swojej reunionowej płycie także sięgnął po obraz Cole, przypuszczam, że nie bez kozery. Ten heavymetalowy zespół coraz chętniej skręcał na doomową ścieżkę, aż w końcu znalazł się na samym jej środku, a "Hereafter" przypieczętowała tę stylistykę wyborem wokalisty. Tak, "Hereafter" nie tylko brzmi jak mieszanka US heavy metalu i tradycyjnego doomu, ale też śpiewa na niej sam Robert Lowe, wokalista Solitude Aeternus i mający epizod w Candlemass. Co więcej, okładka nie tylko niemal bliźniaczo odzwierciedla "Nightfall" Candlemass, ale i nakierowuje słuchacza na odbiór płyty. Rzeczywiście, przez "Hereafter" przetaczają się wolniejsze
kawałki takie jak numer tytułowy czy "Fire Burns" lub "Until the Day". Jeśli nie mieliście okazji usłyszeć Roberta Lowe'a w heavymetalowej stylistyce, macie okazję. Takie utwory jak "Dancing on Graves" i "The Darkness Comes" nie tylko brzmią jak z nurtu amerykańskiego epic metalu lat 80., ale prezentują inny, właśnie heavymetalowy sposób śpiewania Lowe. Choć są na płycie także kawałki bliższe muzycznie heavymetalowi, ale wokalnie ubrane w typowe dla Solitude Aeternus snujące się, narracyjne wokale Lowe'a - słychać je w "Pieces of Mine" czy "Beacon the Light". Ta koncepcja na Tyrant wyszła Gregowi May'owi na dobre, bo płyta naprawdę dobrze brzmi. Docenią to zwłaszcza ci, którzy lubią muzykę Tyrant, ale nigdy nie byli fanami brzmienia tej amerykańskiej ekipy. (4,5) Strati
Tzimani - Tzimani 2020 Bonita Steel /Diabolic Might
Dobrze, że metalowy duch w amerykańskim narodzie nie ginie. Bracia Vazquez: perkusista Sebastian i odpowiadający za całą resztę Eddie, hołdują starej szkole metalu z przełomu lat 70. i 80. "Tzimani" to reedycja ich minialbumu sprzed dwóch lat, z nowymi utworami i bonusami, w tym coverami. Materiał podstawowy to sześć szybkich, ostrych i melodyjnych utworów, potwierdzających, że chłopaki uwielbiają Judas Priest, Iron Maiden czy Riot. Dobra robota gitarowe, zadziorne, wysokie wokale jest konkret, jest moc. Singlowy "Carry On", dostępny wcześniej na kasetowej kompilacji, pokazuje, że zespół idzie w jeszcze bardziej archetypowo-korzennym kierunku początków nurtu NWOBHM, co brzmi nader stylowo i jeszcze bardziej obiecująco. No i covery: w 100 % gitarowa, siarczysta wersja "Night People" Dio oraz równie udany "Doctor Rockter" W.A.S.P. - Eddie Vazquez to bardzo sprawny, uniwersalny wokalista. Trzy ostatnie utwory to zawartość demo 2017; nowe wersje są na pewno bardziej dopracowane, ale te surowsze też mają swój urok, zresztą w żadnym razie nie brzmią źle. (5) Wojciech Chamryk Vandenberg - 2020 2020 Mascot
Holenderski zespół hardrockowy Vandenberg nazwany na cześć gitarzysty Adriaana "Adje" van
Unscarred - Brutality 14 2014 Brutal
Unscarred to amerykański zespół thrash metalowy, który działał w Luizjanie w latach 1989-1995 bez większych sukcesów. W tym czasie, w 1994 wydali jedynie debiutancki album, "Brutality Thru Heaviness". Zdecydowanie za późno, wtedy thrash to już przebrzmiała pieśń. W 1995 roku próbowali działać jeszcze pod szyldem Atomic God, grając brutalniej, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Grunge rządziło niepodzielnie. W 2005 roku byli muzycy Unscarred, gitarzysta, Mike Deranger oraz drugi gitarzysta i wokalista Vinnie Bullara postanowili reaktywować formację. Wraz z nowymi muzykami Shadow Dugasem (bas) i Brianem Snellingiem (perkusja) ponownie pochylili się nad materiałem z "Brutality Thru Heaviness", wprowadzili zmiany w muzyce i tekstach a rezultat zarejestrowali w studio. Nowe adaptacje były dość poważne, przez co, w zasadzie powstał nowy materiał, dlatego albumowi nadali nowy
den Berga znanego również jako Adrian Vandenberg, był aktywny w latach 80-tych i wydał wówczas trzy albumy studyjne: "Vandenberg" (1982r.), "Heading for a Storm" (1983r.), "Alibi" (1985r.). Grupa milczała przez ostatnie 35 lat! W międzyczasie Adrian Vandenberg współpracował m.in. z Whitesnake, a także w 2013r. uformował zespół Vandenberg's MoonKings. 29 maja br. Vandenberg powrócił z nowym albumem zatytułowanym "2020" w zupełnie nowym składzie. Ze "starej" gwardii pozostał jedynie Adrian, który do współpracy zaprosił Ronalda Romero od 2015r. śpiewającego w Rainbow Ritchiego Blackmore'a oraz, tworzących sekcję rytmiczną, basistę Randy'ego van der Elsena (Tank) i perkusistę Koena Herfsta (Bobby Kimball, Epica, Doro). Ponadto pojawiają się również specjalni goście - na basie możemy usłyszeć Rudy'ego Sarzo (Quiet Riot, Ozzy Osbourne, Whitesnake, Dio, Blu Öyster
tytuł, "Brutality 14". Płytę wydali własnym sumptem na drukowanym CD-rze. Pod względem produkcji jest nieźle a nawet dobrze. Na pewno dużo lepiej niż na wspomnianym debiucie, bowiem jego słaba jakość, była główną przyczyną ponownego opracowania tego materiału. Muzycznie to nawiązanie do czołówki amerykańskiego thrash metalu z lat osiemdziesiątych, ale największe podobieństwo załogi z Luizjany jest do starszych kolegów z Sacred Reich. Przez cały czas słuchania "Brutality 14" miałem wrażenie, że trafiłem zagubiony krążek surferów z Arizony. Każdy z dziesięciu kawałków jest faktycznie dopracowany, obdarzony ciekawym i ciężkim riffem oraz niezłym tematem przewodnim, także fani thrashu nie będą nimi rozczarowani, ale z drugiej strony nie ma w nich czegoś porywającego. Po prostu bardzo rzetelny i solidny thrash. (3,7) Unscarred - Brutality Reborn 2019 Brutal
Pod koniec roku 2018 muzycy Unscarred już z nowym bębniarzem, niejakim Taskmasterem, przystąpili do pracy nad kolejnym studyjnym albumem. Efektem tego wysiłku jest świeżutki krążek "Brutality Reborn". Generalnie jest to ten sam thrash co na "Brutality 14" ale jeszcze w lepszym wydaniu, pod względem kompozycji, wykonania i brzmienia. Ciągle w nim Cult, Queensryche), a na perkusji Briana Tichy'ego (Whitesnake, Billy Idol, Foreigner, Ozzy Osbourne). Producentem "2020" został Bob Marlette (Black Sabbath, Alice Cooper, Marilyn Manson, Rob Zombie). Album, wbrew nazwie, utrzymany jest w klimacie lat 70-tych i 80-tych, mocno inspirowany twórczością Deep Purple z okresu, gdy ich wokalistą był David Coverdale, a także Whitesnake. Słuchając "Shadows Of The Night" od razu nasuwa nam się skojarzenie z "Burn" Deep Purple, natomiast riffy ze "Skyfall" przywodzą na myśl utwór "Stormbringer" Purpli. Zupełnie nietrafionym pomysłem było odświeżenie "Burning Heart" - hitu z pierwszej płyty zespołu. Nowa wersja tak naprawdę niczego nie wnosi, a wręcz psuje to, co wcześniej było dobrze zrobione. Ja zdecydowanie wolę "Burnig Heart", gdzie możemy usłyszeć Berta Heerinka. Najbardziej przypadły mi do gustu utwory: chwytliwy "Light Up The Sky", który rzeczywiście jest przyjemnym powiewem nowości, jak również szybszy i mocniejszy "Freight Train" ze świetnym gitarowym solo. Pomimo, iż "2020" jest dość przewidywalny i raczej mało oryginalny, ponieważ stanowi swego rodzaju mieszankę dźwięków Deep Purple, Whitesnake i Rainbow, to przyjemnie się go słucha i
sporo odniesień do Metalliki, Anthraxa, Megadeth, Exodusa i Sacred Reich. Jednak to lepsze brzmienie pozwala też na pewne skojarzenia z Panterą czy Exhorder. Poszczególne kawałki oparte są na miażdżących riffach, niezłych głównych pomysłach oraz mocarnej sekcji rytmicznej. Dodatkowo ozdobione są wysmakowanymi solami a przewodnikiem jest wrzaskliwy i skandowany wokal. Ogólnie są na tyle pomysłowe i bezpośrednie, że potrafią przykuć uwagę i utrzymać to skupienie przez cały album. W rezultacie dało to dość klasowy album. Także jak ktoś nie ma dość tych wszystkich niezłych i dobrych albumów starych i młodych kapel thrashowych, to może śmiało do nich dołożyć również "Brutality Reborn". Szkoda tylko, że nadal jest to wydrukowany CD-r, dobrze byłoby aby Unscarred trafił pod skrzydła jakiejś solidnej wytwórni wydawniczej. Tego im bardzo życzę. (4) \m/\m/
dobrze wpasowuje się w klasyczne hard rockowe granie. (4) Simona Dworska
Verbal Razors - By Thunder And Lightning 2020 Deadlight Entertainment
O takich płytach mawiało się kiedyś: krótko, konkretnie i na temat. Verbal Razors udowadniają, że crossover/thrash metal można również grać na poziomie będąc mieszkańcem Tours we Francji, niekoniecznie Nowego Jorku. "By Thunder And Lightning" to ich trzeci album i faktycznie grzmocą na nim bez litości. Od razu daje się zauważyć, że poza klasykami siarczystego grzania miały na nich wpływ również punkowe zespoły, co słychać nie tylko w aranżacjach, ale też śpiewie Simona - to crossover w najwcześniejszej, najbardziej surowej postaci z wczesnych lat 80. Surowo nie znaczy jednak na jedno kopyto: sporo tu również melodii, krótkich solówek, chwilowych
RECENZJE
221
zwolnień. Fakt, zespół najfajniej wypada w tych krótkich, intensywnych strzałach jak "Jump Into Dead End" lub "Lazer", ale nie można też nie docenić ich starań o urozmaicenie tej wściekle intensywnej całości (singlowy "We Are Rats", "Water Drop"). Tylko bonusowy "Alcohol" tak średnio im wyszedł, mogli bardziej dopracować to intro.... (4) Wojciech Chamryk
Victoria K - Essentia 2020 Rockshots
"Essentia" to album, który miał być solową płytą artystki kryjącej się pod pseudonimem Viktoria K. Jednak z czasem projekt rozwinął się i aktualnie stanowi kompletną formację. Muzycznie nawiązuje on do dokonań Evanescence, Within Temptation, Nightwish i Kamelot, czyli do melodyjnego power metalu z orkiestracjami i kobiecym głosem. Generalnie na "Essentia" jest melodyjnie, ambitnie oraz ciekawie. Z całą pewnością muzycy zostawili na niej serducho, zdrowie i talent. Niestety dla mnie brzmi to jak wiele innych zespołów z tej sceny. Raptem może trzy fragmenciki mnie jakoś ruszyły, orientalne motywy w "Surreal" oraz znakomite, bardzo subtelne orkiestracje w "Shroud of Solitude" i "Humanity". To za mało aby napisać coś dobrego o całości. Tak jak wspomniałem reszta, w większy lub mniejszy sposób, przypominała mi to co słyszałem w dziesiątkach innych kapel. Nie pomaga nawet kreatywność muzyków bowiem za blisko jest pomysłów innych. Nie wyróżniają się ani dynamiczne ani te bardziej subtelne fragmenty. Tak samo jak głos liderki Viktorii, który zlewa się z innymi podobnymi wokalami. No chyba, że ktoś kieruje się urodą. Niczym nowym jest wspomaganie głównego a la operowego głosu, growlem, nawet wykonanym przez inną kobietę (Sheri Vengeance). No cóż, żaden element, który miał być atutem, dla mnie nie jest nim. Mojego podejścia do tego albumu nie zmieniają również znakomite brzmienia i produkcja. Po prostu Viktoria K i ich duży debiut "Essentia" trafiły na moje złe dni. Zwolenników melodyjnych brzmień z mieszanką symfoniki i kobiecego wokalu niech nie zniechęca moja opinia. Posłuchajcie tego albumu, może w od różnieniu mojej osoby wam się spodoba. (3) \m/\m/
222
RECENZJE
Wallop - Alps On Fire 2020 Pure Steel
Wallop powrócił do życia i wydał kolejną płytę. Takiego ciągu zdarzeń pewnie jeszcze parę lat temu sami członkowie tej wesołej kapeli się nie spodziewali. A jednak czasem życie potrafi zaskoczyć. Większość utworów z "Alps On Fire" to nagrane na nowo kawałki z debiutanckiej i do niedawna jedynej w dyskografii Wallop płyty "Metallic Alps". Rozumiem jednak ten krok, gdyż tamta płyta nie jest obecnie zbytnio dostępna, a myślę, że sam zespół miał niezłą frajdę nagrywając jeszcze raz te kawałki. Jestem przekonany, że myślami cofnęli się do czasów młodości i momentu nagrywania swojego debiutu. Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną, to Wallop gra muzykę charakterystyczną dla ówczesnych niemieckich zespołów heavymetalowych. Melodyjną, ale nie pozbawioną zadziorności. Kiczowatą, ale dającą się słuchać bez zażenowania. Grupę tą można spokojnie postawić obok Stormwitch, Grave Digger (perkusista Wallop, Stefan Arnold później przez wiele lat udzielał się w tym zespole) czy Running Wild (co ciekawe taki jest też tytuł otwierającego kawałka). Czy znajdziemy tu jakieś niespodzianki? A owszem. Weźmy chociażby wstęp do kawałka "Metallic Alps", który najpierw brzmi bardzo jazzowo, potem przechodzi (a jakże) w jodłowanie, po którym nagle wchodzi ostry riff i dalej wiadomo co. Inną ciekawostką jest cover grupy Raven pod tytułem "Crash, Bang, Wallop", od którego to zespół zaczerpnął swoją nazwę. Cóż, jeśli jakiś laik zapyta Was jak powinien brzmieć prawdziwy "ejtisowy" niemiecki heavy, możecie mu z czystym sumieniem jako przykład włączyć "Alps On Fire" (4).
momencie premiery tego krążka. Nie muszę chyba tłumaczyć, że broń biologiczna, w tym rozmaite wirusy, jest nazywana bronią przyszłości. Czyżby skurczybyki miały jakąś moc do przewidywania przyszłości i wiedzieli w jakich okolicznościach się ten album ukaże? No dobra, nie odlatujmy za bardzo od rzeczywistości, skupmy się na zawartości "Weapons Of Tomorrow". A jest na czym, mimo iż Warbringer zdaje się być zespołem tak mocno zakorzenionym w swoim stylu i swojej niszy, że raczej nikt specjalnie od niego eksperymentów nie oczekuje. Powiem nawet więcej. Śmiem twierdzić, że gdyby chłopaki jakimś cudem się na takie eksperymenty odważyli, byłoby to w środowisku postrzegane jako zdrada, a sami główni zainteresowani zostaliby odarci z czci i wiary przez swoich własnych fanów. Zatem po nowym krążku Warbringer możemy spodziewać się mówiąc kolokwialnie młócki i konkretnego pierdolnięcia. Sugeruje to już otwierający album znany z singla "Firepower Burns". No możez tą młócką od początku do końca trochę przesadziłem, bo dostajemy też tu coś na kształt thrashowej ballady, mianowicie "Defiance Of Fate". Myślę, że Metallica mogłaby to swego czasu nagrać na swoją modłę i mogłoby to brzmieć naprawdę interesująco. Na "Weapons Of Tomorrow" słychać jednak też inne inspiracje. Posłuchajcie sobie riffu "Heart Of Darkness" i powiedzcie, że nie macie skojarzeń z black metalem, a konkretnie twórczością Immortal. Z black metalem (tyle, że bardziej z Darkthrone) kojarzy mi się także kawałek "Notre Dame (King Of Fools)". Mimo wszystko nawet w tych utworach, pomimo tego co napisałem nie da się zapomnieć, że mamy do czynienia z zespołem thrashowym. I chwała im za to. Życzyłbym sobie więcej takich krążków. (5) Bartek Kuczak
Bartek Kuczak
War Thrones - Conflict In Creation 2018 MVD
Warbringer - Weapons Of Tomorrow 2020 Napalm
Trzeba przyznać, że thrasherzy z Warbringer tytułem swej szóstej płyty idealnie trafili w sytuacje na świecie, która miała miejsce w
Dawno, bo w 2003 roku mieliśmy okazje przesłuchać płytę gitarzysty Ricka Renstroma "Until the Bitter End". Muzyka i styl grania Ricka oparty w był o to, co robił Yngwie Malmsteen. Nie byłoby w tym niczego nienaturalnego, gdyby nie okazało się, że Mr. Renstrom był człowiekiem chromym z niewykształconymi rękoma i dłońmi. Jego kalectwo nie było dla niego przeszkodą w opanowaniu instru-
mentu w stopniu mistrzowskim. Niemniej Rick nie postawił na solową działalność, zdecydowanie wolał pracować zespołowo. Próbował z Leash Law i w kapeli Roba Rocka oraz w kilku innych. Niestety z żadną z nich, jak do tej pory, nie udało mu się zaistnieć na dłużej. Trochę to dziwne, bo sam Rick gra na gitarze wyśmienicie, a grupy, z którymi grał raczej słabymi nie były. Bardzo fajna jest też płyta "Conflict In Creation" kapeli War Thrones. Na albumie znalazło się aż dwanaście kompozycji, czyli ponad pięćdziesiąt minut mocnego, motorycznego, mrocznego, klasycznego heavy metalu z domieszką amerykańskiego power metalu oraz neoklasyki. Większość kompozycja utrzymana jest w średnich tempach, choć muzycy potrafią przyśpieszyć (rozpędzony "Aftermath") czy też zwolnić (rozpoczynający, walcowaty "Ascending"). Są to udane, znakomicie zaaranżowane, różnorodne, ciekawe i melodyjne utwory, które mogą sprostać wymaganiom fanów takiego grania. Muzycy War Thrones potrafili wykreować też potencjalne przeboje, mowa tu o niezłym "Damnation" czy łatwo wpadającym w ucho "Creation". Oprócz niezgorszego repertuaru album charakteryzuje się niczego sobie grą muzyków. O Renstromie już coś nie coś wiemy, jedynie dodam, że do świetnych riffów i wysmakowanych popisów solowych na plus trzeba mu zaliczyć, że nie wybiega przed szereg, a jego udział w kapeli jest bardziej niż wywarzony. Wyśmienicie pracuje na tym krążku sekcja rytmiczna, bardzo pomysłowa, potrafiąca zaistnieć indywidualnie (szczególnie bas) i wyśmienicie brzmiąca. Od czasu do czasu przemknie gdzieś pasaż klawiszy, ale to instrument ledwie słyszalny i jedynie uzupełniający. Nad instrumentami panuje głos niejakiego Wade Blacka, znakomi-tego wokalisty, który współpracował z wieloma artystami i formacjami. Zresztą Wade już parę razy współpracował z Rickiem, chociażby we wspomnianym Leash Law. Cały album brzmi klasycznie choć z wyraźną nutą współczesności. Daje to obraz naprawdę udanej płyty. Jednak obawiam się, że podzieli ona losy innych ekip, w których brał udział Rick Renstrom. Obym, się mylił, bo udało się zebrać utalentowanych muzyków, którzy ewidentnie wspólnie potrafią wykreować kawał wyśmienitej muzy. Na pewno ucieszę się następcą "Conflict In Creation". (4,7) \m/\m/ Winter Owl - Cursed Sanctuary 2019 Self-Released
Winter Owl to projekt włoskiego multiinstrumentalisty Luigi Iamundo. "Cursed Sanctuary" powstawało w latach 2016 - 2017, a
jego premierę planowano na rok 2018, by w końcu światło dzienne ujrzało na początku roku 2019. Muzyka, która znalazła się na tej EPce to mieszanka muzyki progresywnej, rockowej i metalowej, melodyjnego power metalu oraz znacznych elementów znanych z solowych produkcji gitarzystów wirtuozów. Te pięć kawałków ogólnie zawierają niezłe pomysły, które zgrabnie koegzystują obok siebie i dość płynnie przechodzą jeden w drugi. W sumie przypomina to mieszankę wpływów Ayreon, Symphony X oraz Dream Theater z wpadającymi w ucho melodiami. Niemniej niekiedy sprawiają wrażenie nie do końca dopracowanych. Szczególnie słychać to w kwestii brzmień. Najbardziej jeśli chodzi o klawisze, które czasami traktują nas soundem od czapy. Generalnie czuć, że materiał powstał w domowym studio i, że Luigi nie do końca ogarniał kwestie produkcji, czy to z braku wiedzy o nagrywaniu czy też z braku odpowiedniego osprzętowania. Coś w tym wypadku nie zadziałało. Pan Luigi Iamundo zagrał na wszystkich instrumentach, na tyle sprawnie, że nie odnosi się wrażenia, iż gra to jeden człowiek. Wspomaga go jedynie wokalista Marco Vantini, z resztą całkiem niezły śpiewak. Jedynie w ostatnim utworze oddaje on pole uroczym paniom Alice Benedetti i Valentina Boscaini. "Cursed Sanctuary" jest niezłe, a raczej bardzo solidne, gdyby nie kwestie brzmień i produkcji, być może zrobiłoby lepsze wrażenie. W tej chwili jest na prawdę bardzo wiele dobrych progresywnych propozycji, więc panu Iamundo będzie ciężko wybić się z tą płytą. Czas pokazać się z czymś nowym i lepszym. (3) \m/\m/
już od wczesnych lat 80. różnie było z ich poziomem, ale nikt o zdrowych zmysłach nie zakwestionuje faktu, że cztery pierwsze z początku lat 70. i podwójny "Live Dates" to niezaprzeczalna klasyka rocka. Trwają co prawda dyskusje czy to rock progresywny, hard rock, a może jeszcze coś innego, ale takie teoretyczne rozważania wydają mi się pozbawione większego sensu - lepiej włączyć "Pilgrimage", "Argus" albo "There's The Rub", z tak uwielbianym u nas utworem "Persephone". Niestety, na premierowym "Coat Of Arms" o takim poziomie nie ma mowy, trudno tu też szukać utworów, które za 40-50 lat wciąż będą wzbudzać emocje fanów rocka. Album jest jednak solidny i na pewno ucieszy zwolenników zespołu. Niezły opener "We Stand As One" od razu pokazuje, że Andy Powell, jedyny członek oryginalnego składu Ash, jest w wokalnej formie, a co do gry wiadomo - wymiata. Zwłaszcza w przepięknym, typowym dla stylu grupy "It's Only You I See", z unisonami gitar, charakterystycznym klimatem i dostojeństwem, ale chyba z niepotrzebie wyciszoną solówką. Śliczny jest również balladowy "Empty Man" z akustycznym solem czy "Floreana", kolejna ballada, ale z organowym tłem, zresztą w tej dziedzinie zespół od zawsze był mistrzem. Są też akcenty bluesowe w utworze tytułowym, a "Too Cool For AC" jest już bardziej dynamiczny, hardrockowy. Są też niestety wypełniacze: nijaki "Back In The Day" oraz "Personal Halloween", popowo/funkowy numer z dęciakami, ale jako całość "Coat Of Arms" trzyma poziom. (4) Wojciech Chamryk
Wolftooth - Valhalla 2020 Ripple Music
Wishbone Ash - Coat Of Arms 2020 Steamhammer/SPV
Ponad 50 lat na scenie - coś takiego zdarza się nielicznym, tym bardziej, że Wishbone Ash nie zanotowali w tym czasie żadnej przerwy, regularnie wydając kolejne albumy. Nie ma co ukrywać, że
Okładka z wojownikiem w estetyce szlachetnych ilustracji do powieści Howarda, jednoznaczny tytuł i pierwsze zasłyszane riffy. Tyle mi wystarczyło, żeby napalić się na Wolftooth. Na płytę, która z pewnością będzie potężnym epic metalowym uderzeniem nawiązującym do Visigoth i Manowar. Oczekiwania spełzły na panewce, gdy posłuchałam nieco więcej. Wolftooth to zespół, który zdecydował się na epic metalowy anturaż, choć bazuje na silnym doom i stonerowym korzeniu. Odmienność potęguje fakt, że śpiew Chrisa uderza w tony Ozzy'ego Osbourna. Onieśmielona takim za-
skoczeniem słuchałam dalej, zrobiłam wywiad i wyszło, na to, że moje pierwotne oczekiwania rzeczywiście były zupełnie nietrafione. I Wasze pewnie też będą. Sami muzycy zdają sobie sprawę, że w ich muzycznej estetyce mitologiczna tematyka nie jest chlebem powszednim, więc na tym mogą śmiało zasadzić swoją oryginalność. Zwłaszcza że pod mityczną przykrywką czeka na Was garść kawałków o mocy i odwadze - zarówno tej z minionych wieków, jak i tej codziennej, która przydaje się do pokonywania zwykłych słabości (takim numerem łączącym obie tematyki jest choćby "Scylla & Charybdis"). Choć z pewnością znajdziecie na "Valhalli" znajomo brzmiące riffy kojarzące się z Visigoth i Grand Magus, będą one ubrane w inną, bardziej doom stonerową. To wrażenie potęguje fakt, że brzmienie płyty, choć mocne i soczyste, nie jest typową heavymetalową produkcją. Jest to jednak na tyle solidna i profesjonalna robota, że słuchanie "Valhalli" naprawdę sprawia przyjemność. (4) Strati
Xenos - Filthgrinder 2020 Club Inferno Entertainment
Ten włoski zespół równie dobrze mógłby nosić nazwę Xeros, bo thrash w jego wykonaniu nie ma w sobie niczego własnego. Aż dziwne, że doświadczonych przecież muzyków nie stać na nic lepszego niż zżynanie, bo inaczej tego określić nie można, od Slayera czy Megadeth (nawiasem mówiąc ich wersja "Peace Sells" to najsłabszy numer na tej debiutanckiej płycie, klasyczny przykład akcji pod tytułem "jak zamordować znany numer"). Oczywiście jeśli komuś nie przeszkadzają takie "drobiazgi", to znajdzie na "Filthgrinder" sporo nieźle wykonanej muzyki, w dodatku zaśpiewanej przez Ignazio Nicastro tak, jaby nazywał się Tom Araya. Już jednak fakt, że najciekawszy na "Filthgrinder" jest "Of Magma And War" z gościnnym udziałem Simona Cobba z Anihilated jest nader dobitnym potwierdzeniem tego, że oryginalność to podstawa, bo Amerykanin wychodzi z tej wokalnej konfrontacji niczym prawdziwy mistrz. Ciekawostką jest też "Birth Of A Tyrant" z solówką Mantasa, ale to tylko dodatki, gdy cała reszta jest po prostu przeciętna. (2)
Zatyr - Ornament Of Proposition 2020 Dying Victims
W ubiegłym roku opublikowali "Ornament Of Proposition" w sieci, ale zbyt dobry był to materiał, by trafić do nielicznych zainteresowanych i pozostać tylko na Bandcampie zespołu. Szybko położyła więc na nim ręce firma Dying Victims Productions, specjalizująca się ostatnio w krótszych wydawnictwach młodych, perspektywicznych grup. Zatyr pasuje do jej katalogu, bowiem młodzi Szwedzi grają heavy starej szkoły, żywcem przeniesiony w nasze czasy z początku lat 80. Fakt, czasem słychać, że wykonują go muzycy ukształtowani współcześnie, znający choćby black metal drugiej fali stąd blasty w "Forbidden Rites", ale już cała reszta mogłaby spokojnie trafić na którąś z płyt Venom, Mercyful Fate czy MLP "Evil's Message" duńskiego Evil. "Fire Prophecy" jest jeszcze bardziej archetypowy: to taki mocniejszy Venom z wrzaskliwo-skrzekliwym wokalem Seta, ale też sporą dozą melodii, do tego zwieńczony unisonem. "I Hear Her Calling" jest ciut lżejszy, ale i zarazem całkiem mroczny, a dopełniający całość, najnowszy "Heart And Vision" kojarzy mi się z Accept, tak więc z kolejnym, nader zacnym wzorem. Wyszedł im ten MLP, warto więc podtrzymać dobre wrażenie debiutanckim albumem - oby jak najszybciej. (4,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
RECENZJE
223
Crystal Eyes - World Of Black And Silver 1999 Heavy Fidelity Crystal Eyes przed debiutem istnieli około siedmiu lat i nagrali cztery dema. Zanim światło dzienne ujrzał ich debiutancki krążek "World Of Black And Silver", Hammerfall był już po wydaniu dwóch albumów. Co moim zdaniem otworzyło drogę do oficjalnej sceny wielu młodym kapelom, grającym w starym stylu, melodyjny heavy lub power metal. Ogólnie dzięki nim nastąpiła rewolta i stare, tradycyjne granie heavy metalu wróciło do łask. Skorzystali z tego właśnie Szwedzi z Crystal Eyes. Cały album muzycznie to nawiązanie do dokonań Running Wild, Helloween oraz Gamma Ray. Oprócz tego sporo jest odnośników do klasyki, czyli do tego, co grało Iron Maiden, Judas Priest czy Accept. W każdym razie ekipa dowodzona przez Mikaela Dahla przygotowała ją w sposób jeszcze bardziej melodyjny. Przypomina to debiutancki album Freedom Call, wydany w tym samym czasie, który nawiązywał do ekipy Kaia Hansena, Gamma Ray ale właśnie w stylu zdecydowanie bardziej melodyjnym. Niemniej w odróżnieniu do wymienionych kolegów, Crystal Eyes został wierny raz obranej estetyce i nie poszedł w bardziej komercyjne rejony. Większość kompozycji na "World Of Black And Silver" jest bardzo szybka i charakteryzuje się, wyśmienitymi szarżami dość mocnych rytmicznych gitar. Partie solowe też są solidne. Niemniej każdy kawałek ma swój temat i melodię przewodnią, bardzo śpiewną i mocno podkreśloną ale podaną na modę hymnicznych heavy metalowych refrenów, podobnych do tych, które wymyślał Rock'n'Rolf. Muzycy Crystal Eyes potrafią też lekko zwolnić, czy też stworzyć klimat. Dla przykładu znacznie zwalniają w "Victims of the Frozen Hate", który również ma klimat i dość mocny epicki rys. Owe epickie elementy pojawiają się również w innych utworach chociażby w "The Power Behind the Throne" i "World of Black and Silver". Ten ostatni jest oparty na gitarach akustycznych i klimacie nadawa-
224
RECENZJE
nym przez klawisze. Owszem syntezatory są wykorzystywane przez Mikaela ale są bardzo rzadko słyszane i stanowią jedynie aranżacyjny ozdobnik. W utworze tytułowym wykorzystano je w maksymalny sposób ale nie wyszły poza muzyczny podkład. Po prostu w muzyce Crystal Eyes rządzą gitary. Nie wspominałem jeszcze o sekcji rytmicznej i o wokalu. Pierwsza, daje pole do popisu wspomnianym gitarowym tyradom i solówkom, melodyjnym refrenom i śpiewnemu wokalowi. Mikael Dahl ma specyficzny głos niemniej bardzo swobodnie prześlizguje się po mknących melodiach. Sporo jest w nim wpływów Kaia Hansena i Rock'n' Rolfa. Aczkolwiek potrafi zakrzyknąć wrzaskliwie i wysoko, a także wykreować odpowiednią atmosferę, tak jak w wymienionym już tytułowym "World of Black and Silver", który w pewnym momencie przywołał na myśl Kinga Dimoinda. Mikael Dahl nie lubi tego porównania, ale w tym wypadku jest coś na rzeczy. Niestety, a może i stety, tematycznie kompozycje oparte są na opowiadaniach fantazy, co też jest charakterystyczne dla melodyjnego power metalu. Przez lata Crystal Eyes traktowałem właśnie jako przedstawiciela tego nurtu. Teraz jednak myślę, że powinni stać w szeregu z Running Wild, Helloween, Gamma Ray czy Blind Guardian. No, może ciut za nimi. No, może jeszcze trochę dalej... Z całą pewnością jest to melodyjna power metalowa grupa ale bazująca na ciężkich i rozbrykanych gitarach. Nie powiem, był to bardzo miły powrót do przeszłości i myślę, że warto pamiętać o tej ekipie ze Szwecji, a na pewno o ich debiucie "World of Black and Silver". (4,5)
inspiracjami od Running Wild po przez Helloween i Gamma Ray aż po Blind Guardian. Generalnie utwory są szybkie ale nie tak szybkie jak na debiucie. Dzięki temu, więcej słyszymy niuansów w melodiach oraz w aranżacjach, a także w muzykę wkrada się więcej klimatu. Z rzadka do wywołania odpowiedniej atmosfery Mikael wykorzystuje gitary akustyczne. Najwięcej jest ich w niespełna dwu minutowej miniaturze "The Undead King" i kilku atmosferycznych kompozycjach zawartych w drugiej części krążka. Niemniej utwory na "In Silence They March" nie są aż tak dobre jak na debiucie. Zawsze im troszkę brakuje. Jedynie "The Rising" i "Knights Of Prey" dorównują klasie songom ze wspomnianego co albumu. Niemniej pojawiają się dwie kompozycje w wolniejszych tempach, z mocnymi epickimi i klasycznymi sygnaturami, są to "Witch Hunter" oraz "Somewhere Over The Sun". Natomiast całość płyty wieńczy równie klimatyczny "Winternight", co ostatni utwór na "World of Black and Silver" (zresztą tytułowy). I właśnie te wyróżniające się kompozycje nadają charakterowi całej płycie. Niestety zespołowi przytrafiła się też wpadka, jest nią dla mnie pieśń "In Silence They March", której pod względem muzycznym rozmył się styl i charakter. Trochę to dziwne, tym bardziej, że to tytułowy kawałek, więc z pewnością każdy na niego zwróci uwagę. Za to cały czas mamy do czynienia, że świetną rytmiczną współpracą dwóch gitar, plus niezłe sola. Sekcja pracuje na chwałę owych wyczynów plus na podkład dla śpiewnych linii melodyjnych. A tu prym wiedzie śpiewny głos Mikaela Dahla, który zawsze stara się wyśpiewać porywający i melodyjny hymn. Także "In Silence They March" jest ciągle na poziomie, choć leciutko jakościowo odbiega od swojego pierwowzoru. (3,7) Crystal Eyes - Vengeance Descending 2003 Heavy Fidelity
Crystal Eyes - In Silence They March 2000 Heavy Fidelity
Mikael Dahl idzie za ciosem, po roku na rynku pojawia się krążek "In Silence They March". Jak już wspomniałem ten zespół w trakcie swej kariery z raz obranej drogi nie zszedł, więc ciągle mamy do czynienia z melodyjnym europejskim power metalem ale z jego wersją gitarową. Także kompozycje rozbijają się między
Utarło się, że trzeci krążek w dyskografii zespołu to płyta przełomowa. Dla mnie na "Vengeance Descending" żadnego przełamania nie zauważyłem, za to mogłem usłyszeć ponad godzinę bardzo solidnego melodyjnego power metalowego grania. Album otwierają trzy kompozycje, które wzorem z poprzedniej płyty są trochę wolniejsze, a przy okazji słyszymy w nich więcej elementów tradycyjnego heavy
metalu. Ogólnie brzmią bardziej klasowo i chyba przeważają w nich inspiracje Gamma Ray. Czwarty w kolejności "Mr. Failure" jest równie szybki i w miarę dobry co te z debiutu. Oprócz tempa wyróżnia się typową melodią, która zachęca do wspólnego śpiewania. Kolejnym podobnym utworem jest "The Wizard's Apprentice", choć jego struktura posiada też wolniejsze fragmenty, to jednak to co go wyróżnia, to wokal zaśpiewany tym razem przez Daniela Heimana. Nie ma co dywagować, jest to wzorcowa współpraca, która przyniosła dobre efekty. Mimo tych szybszych kawałów, pozostały utwory utrzymane są w wolniejszej formie, choć oczywiście muzycy wykorzystują też i zwolnienia i przyspieszenia. Za to głównie przemawiają do nas wyraźnymi akcentami heavy metalowymi. I chyba to jest sednem całego "Vengeance Descending", a jego zwieńczeniem jest praktycznie tradycyjnie heavy metalowy, przebojowy i hymniczny "Metal Crusade". Każdy z poprzednich krążków kończył specyficzny kawałek, głównie ze względu na jego klimat. Tym razem zespół postanowił zakończyć potężną i wolną kompozycją wręcz o balladowym charakterze "Oblivion In The Visionary World". Oczywiście w głównej roli jest też gitara akustyczna. Wykonanie tej płyty jest niewątpliwie wzorowe i utrzymane w konwencji. Jak zawsze zwraca uwagę praca gitar, ta zespołowa i indywidualna. Sekcja równie wzorcowa choć wydaje się, że jakby bas lekko próbuje swawolić indywidualnie, wymykając się czasami z narzuconej mu roli. Ogółem "Vengeance Descending" to bardzo solidny album. Jeszcze jedna uwaga. Mimo, że odnośniki w dokonaniach Crystal Eyes są czytelne to po raz pierwszy można napisać, że kapela na tyle okrzepła, że ta muzyka i ogólnie jej przekaz jest naprawdę tylko ich. I może to ten przełom, o którym wspominałem na początku. (4) Crystal Eyes - Confessions Of The Maker 2005 Heavy Fidelity Na poprzednim albumie swoje
miejsce znalazł kawałek "The Wizard's Apprentice". Śpiewał na nim Daniel Heiman. Ogólnie współpraca była udana i być może z tego powodu Mikael Dahl postanowił zaprosić Daniela do zespołu na stałe. Wspomniany utwór był tym szybszym oraz z pewnymi zwolnieniami ale za to troszkę bardziej melodyjny. Na "Confessions Of The Maker" kompozycje mają też ciut więcej melodii ale wzorcem ostatnich albumów muzyka jest wolniejsza i bardziej urozmaicona. Co nie znaczy, że zupełnie pozbyto się szybszych fragmentów. I jeszcze jedna rzecz, utwory są bardziej skondensowane czyli krótsze w porównaniu z tymi z poprzednich tytułów Crystal Eyes. Słowem tym razem fani z łatwością powinni przyswoić "Confessions Of The Maker". Jednak coś nie poszło tak jak trzeba. Przede wszystkim bardzo słabo wypadł Heiman. Ogólnie to znakomity wokalista ale na tej płycie nie sprawdził się. Śpiewa on bez przekonania i pasji. Być może, jak plotki niosą, linie wokale ułożył Dahl i to zaważyło, że Heineman tak słabo wypadł. Niemniej jakby go nie tłumaczyć trudno wyjaśnić jego brak zaangażowania. Przynajmniej tak jego głos dla mnie brzmi na tej płycie. To nie jedyna wpadka na tym wydawnictwie. Generalnie słabo wypadają tu wszystkie kompozycje, choć nie można odmówić Mikaelowi Dahlowi entuzjazmu. Wytoczył wszystko co miał w swoim arsenale, ale mimo wszystko nic z tego nie wypaliło. Niestety nie pomogło dobre wykonanie. Po prostu nic w pomyśle na "Confessions Of The Maker" nie zadziałało. No może poza kawałkiem "White Wolves", który wywołał u mnie jakąś reakcję. Resztę płyty słuchałem raczej bez zainteresowania. Słowem bardzo przeciętnie to wypadło. (3) Crystal Eyes - Dead City Dreaming 2006 Heavy Fidelity Nie wyszło z Danielem Heimanem to Mikael Dahl dogadał się z Sorenem "Nico" Adamsenem. Mikael ma charakterystyczny głos ale bardzo trudny do ulokowania go wśród innych wokalis-
tów. Za to śpiewa już w znany sposób, bo kojarzący się z tym co robił Rock'n'Rolf, Kai Hansen oraz Ralf Scheepers. Natomiast Niko ma znacznie mocniejszy i bardziej wyrazistszy głos. Dzięki czemu bardzo dobrze sprawdził się w muzyce, która znalazła się na "Dead City Dreaming". Przede wszystkim dodał muzyce i melodiom klasy. Ogólnie muzyka jakby zeszlachetniała. Wzorem wcześniejszych dokonań utrzymała trochę wolniejsze tempo, co nie znaczy, że kapela zrezygnowała w ogóle ze szybszych temp. Niemniej w wypadku tego albumu muzyka wyróżnia się słyszalnymi inspiracjami tradycyjnym heavy metalem. Jest też kilka odniesień do hard rocka. W sumie zachowuje swoją melodyjność ale także zaznacza swoją moc i ostrość. Przez co Crystal Eyes jeszcze bardziej zbliża się do niemieckich kapel typu Running Wild, Helloween i Gamma Ray. Świetnie "gadają" na tym krążku gitary, które potrafią też wysmażyć niezłe solo. Mikael jak zawsze chętnie korzysta też z gitar akustycznych, choć w wywarzony sposób. Po prostu lubi dobrze zaaranżować swoją muzykę. Sekcja jak zawsze służy gitarom i wokalowi do podkreślania ich walorów. Po prostu Mikaelowi i kolegom wyszedł dobry i solidny album, a każda jego kompozycja ma swoje miejsce i jest równie dobra co pozostałe.(4) \m/\m/
Bitches Sin - Predator 2016 Dissonance
Domowa izolacja sprzyja częstszemu sięganiu po muzykę. Jak wiadomo to właśnie muzyka łagodzi obyczaje. Także może dzięki dźwiękom to całe światowe zamieszanie troszkę szybciej się skończy. Niesiony więc takim pozytywnym przeświadczeniem spędziłem paręnaście dobrych chwil z reedycją debiutu Bitches Sin - "Predator". Wydany przez niezawodne Dissonance Productions zawiera oryginalny zestaw utworów i na szczęście nikogo nie kusiło, żeby grzebać przy okładce. Pierwotnie album został przedstawiony światu w 1982 roku a sama grupa zaliczała się do nurtu NWOBHM. Dziś w sumie może być traktowana w kontekście ciekawostki, bo "Predator" to po prostu jedna z tych przyjemnych i niekoniecznie rzucających na kolana płyt. Materiał, który trafił do publikacji oscyluje według jasno sprecyzowanego klimatu. Kompozycje zanurzone są dość głęboko w dość melodyjnym sosie. Takie klasyczne, można powiedzieć, brytyjskie podejście do grania heavy metalu. No bo mamy tutaj wpadające w ucho piosenki (jak choćby u Praying Mantis) czy też melodyjne, ale zagrane z pazurem utwory (niczym Diamond Head). Początek płyty może trochę zbić z tropu, bo zaserwowany jest nam taki niby-blues. Szczerze, to "Predator" rozkręca się gdzieś od trzeciego-czwartego numeru. Tak jak pisałem wcześniej, ten krążek to całkiem przyjemne pół godziny muzyki. Naturalnie nie jest to jakieś wiekopomne dzieło, ale znam sporo gorszych pozycji. Możliwe, że "Predator", dzięki swojej melodyjności, nie będzie ulubionym krążkiem spragnionych szybkich i motorycznych dźwięków fanów heavy metalu, ale każdy, kto choć trochę lubi specyficzne, brytyjskie granie z początku lat 80. powinien przynajmniej się z tym materiałem zapoznać. Adam Widełka Dark Arena - Alien Factor 2020/2006 Pure Steel
Co prawda powyżej widnieje rok jak najbardziej bieżący, ale "Alien Factor" to album sprzed kilkunastu lat, który dopiero teraz doczekał się pierwszej, oficjalnej edycji. W roku 2006 zespół wydał go samodzielnie i w niewielkim nakładzie, ale materiał zniósł próbę czasu. Może poza brzmieniem: cyfrowym, dziwnie zduszonym, wyraź-
nie niskobudżetowym. Muzycznie jest jednak naprawdę zacnie, bo Dark Arena, zespół pechowy, po licznych perturbacjach, tragediach i zmianach składu, grać potrafi. Jednak startując w pierwszej połowie lat 90. wybrali sobie nieszczególnie modną stylistykę, progresywny metal z powerowymi i thrashowymi naleciałościami, nie mając wtedy szans na cokolwiek - szerzej wydawniczo zaistnieli więc dopiero po kilkunastu latach, wypuszczając samodzielnie cztery albumy, w tym kompilację. Otwiera tę serię "Alien Factor" z roku 2006, materiał dynamiczny, urozmaicony i na pewno mający w sobie to coś - teraz brzmi klasycznie, wręcz ponadczasowo, wtedy przeszedł bez echa, poza amerykańskim podziemiem lokalnej sceny w Ohio. Tymczasem chłopaki i grająca na klawiszach Rhiannon Wisniewski nie są wcale gorsi od takich Fates Warning czy Lethal, a świetny wokalista Juan Ricardo sprawia, że można też porównać Dark Arena do jego macierzystego Ritual, poruszającego się przecież w podobnych rejonach muzycznych. Dlatego "Alien Factor" jest na pewno płytą wartą uwagi, chociaż nie można jej też w żadnym razie zakwalifikować do muzycznych obajawień. Wojciech Chamryk
Faust - Sen, Król Moru i Perła 2020 Narcoleptica Productions
Prawdopodobnie gdy piszę te słowa płytka ta nie jest już osiągalna. Została wydana w bardzo małym nakładzie i nie wiadomo czy ją ponownie wznowią. Ci, co śledzą polską scenę heavy i thrash z pewnością znają nazwę Faust, a część zna nawet zawartość ich albumów "Misantropic Supremacy" (2004) i zeszłorocznego "Wspólnota brudnych sumień". Pierwszy był bardziej heavy/thrashowy, drugi thrash/death metalowy ale to nie jedyne inspiracje wykorzystywane przez muzyków tego zespołu. Ich pochodzenie wyjaśniają właśnie demo "Sen" (1998) oraz pierwszy oficjalny album "Król Moru i Perła" (2000), które znalazły swoje
RECENZJE
225
miejsce na dysku CD wydanym przez małą niezależną wytwórnię Narcoleptica. Demo "Sen" to trzy utwory utrzymane w konwencji melodyjnego death metalu z elementami takiegoż black metalu. Nie jest to moja bajka ale tak tę muzykę odczytuję. Także wyjaśnia się skąd wzięły się ozdobniki black metalowe na wspominanych krążkach, "Misantropic Supremacy" i "Wspólnota brudnych sumień". Demo jest także wskazówką, gdzie zaczęła się fascynacja muzyków death metalem. "Król Moru i Perła" jest kontynuacją tego, co działo się we "Śnie", ale muzycy rozpoczynają już wędrówkę ku tradycyjnemu heavy metalu ale także dość znacznie zahaczają o neoklasykę, melodyjny power metal, coś co można nazwać gotycki metal, a także thrash metal. Przez to "mieszanie" wypada także wspomnieć o wpływach progresywnego grania. Czyli wszystko czego echa można było znaleźć na późniejszych wydawnictwach Fausta. Ciekawostką jest brzmienie i produkcja obu wydawnictw. Demo brzmi jak dobre demo ale klasy ewidentnie mu brakuje. Niemniej właśnie to brzmienie wyraziściej podkreśla styl, w którym poruszał się wtedy zespół. Jednak wręcz namacalna jest chęć uzyskania jak najlepszej jego wartości. Natomiast jakością "Król Moru i Perła" jestem zaskoczony. Trochę różni się od tego, co dzisiaj ogólnie obowiązuje, ale brzmi to ciągle znakomicie. Co ogólnie daje taki efekt, że tę część katowałem aż do bólu. Nie tylko ze względu na produkcje ale na muzykę, a w szczególnie dla partii gitar. Niesamowita robota. Te dwa przypomniane tytuły uzupełniają utwory bonusowe, instrumentalne wersje kawałków "Smak Zemsty", "Mirror" i "Horus Destroyers", zaś na koniec wylądowały covery "Króla Moru" i "MaddaS" w wykonaniu Intrate. "Sen, Król Moru i Perła" to znakomite uzupełnienie dyskografii Fausta i każdy ich fan powinien ją mieć. \m/\m/ Foghat - Family Joules 2020 Metalville
Foghat to grupa pochodząca z Anglii, dokładnie z Londynu, której początki datowane są na rok 1971. Znana była z tego, że z powodzeniem użyła w swojej muzyce gitary slide. Działalność fonograficzna rozpoczęła się rok po sformowaniu pierwszego składu. Niestety, współcześnie jedynym, który z oryginalnego składu został przy życiu
226
RECENZJE
ghat wychodzi z tego zadania obronną ręką, choć spod ich palców nie płyną tutaj żadne rewolucyjne dźwięki. Ot, po prostu bardzo pozytywna dawka dobrze zagranego i harmonicznie zaśpiewanego rocka z domieszką bluesa.
rycznego, ale także dający do zrozumienia, że śmiało może konkurować z współcześnie nagranymi krążkami. I nie jest na straconej pozycji. Adam Widełka
Adam Widełka i w Foghat, to perkusista Roger Earl. Reszty - w tym rozpoznawalnego wokalisty i gitarzysty Dave'a Peverett - już nie ma z nami od dobrych kilkunastu lat. Jednak nie jest tutaj miejsce do roztrząsania dość obszernej historii tej brytyjskiej grupy. Po bogaty zasób informacji odsyłam chociażby do angielskiej Wikipedii. Znaleźć można tam sporo faktów i szeroko rozpisaną dyskografię. Mnie natomiast przypadła do zrecenzowania płyta, która nosi numer czternaście i ukazała się w 2003 roku. Mowa tutaj o "Family Joules". Krążek ten był pierwszym po reaktywacji po śmierci wspomnianego założyciela trzy lata wcześniej. Złożyło się również tak, że Foghat nie był mi zespołem znanym. Wcześniej nie miałem przyjemności w jakikolwiek sposób zgłębić się w ich dokonania. Z taką czystą kartką więc postanowiłem wcisnąć przycisk "play". Dwanaście kompozycji jakie trafiły na "Family Joules" to brzmiący dość amerykańsko bluesrock. Słychać w tych piosenkach nawet trochę Roda Stewarda, a i panowie pozwalają sobie momentami pograć w klimacie AC/DC. Utwory cechuje duża dawka melodii i sympatycznie zaaranżowanych wokali. Co ciekawe, mimo prawie godziny materiału, album nie nuży, choć nie jest to jakaś wybitnie odkrywcza i intrygująca muzyka. Zachęca jednak do wycieczki w przeszłość i sprawdzenia poczynań Foghat chociażby z lat 70. Wtedy na pewno wyglądało to trochę inaczej. Na "Family Joules" słychać, że za Rogerem Earlem przemawia doświadczenie, a towarzyszący mu muzycy - Tony Stevens (bas), Bryan Bassett (gitara) i Charlie Huhn (wokal i gitara) zdecydowanie potrafią grać. Gdzieś w połowie krążka pojawiają się pierwsze ejsidisowskie rytmy. Żwawe rockowe kawałki o australijskim zabarwieniu traktowałem z dystansem i wyrozumiałością. Nie można porównywać ich do twórczości braci Young, natomiast mają w sobie dostatecznie dużo luzu, żeby nie wypaść komicznie. Można "Family Joules" stanowczo zaliczyć do tych płyt, które mają przynieść frajdę ze słuchania muzyki. W dużej mierze grupa Fo-
Helvetets Port - Exodus To Hell 2019/2009 High Roller
Hellhammer - Apocalyptic Raids 2020 BMG/Sanctuary/Noise
W tym roku światło dzienne ujrzała kolejna reedycja kultowego już materiału Hellhammer "Apocalyptic Raids" popełniona przez BMG. Bez zmienionej szaty graficznej i bez żadnych dodatkowych utworów poza tymi, które już wcześniej zostały przyklejone w 1990 roku przy okazji "Apocalyptic Raids 1990 A.D.". Bardzo dobrze, że nie kombinowano z tym tytułem za mocno bo też zwyczajnie nie ma to sensu. Ta mała płytka szwajcarskiej legendy thrash/ black metalu po trzydziestu sześciu latach nadal wywołuje ciarki na plecach. Słuchanie "Apocalyptic Raids" to jak chodzenie po spleśniałej piwnicy bez latarki. Smród zgnilizny, chropowatość ścian i wszechobecny niepokój. Tom G. Warrior, Martin E. Ain i Denial Fiend z iście szatańską precyzją nagrali kilka utworów, które ukształtowały tak naprawdę późniejsze oblicze ekstremalnego metalu. Sami czerpiąc z klasyki stworzyli solidny fundament dla, mającego dopiero nadejść, norweskiego black metalu. Ten mini album to oprócz absolutnie bezbłędnego klimatu jeszcze złowieszcze brzmienie podkreślające walory kompozycji. Bo na "Apocalyptic Raids" są właśnie kompozycje. To nie jest prostacka muzyka rodem z opętanej i opuszczonej katedry popełniona przez jakichś szaleńców. Hellhammer tworzyli muzycy mający wizję i orientację na przekaz. Wszystko było przemyślane i na pewno nie można powiedzieć, że zespół był dziurawy jak szwajcarski ser. Mimo, że Hellhammer nie nagrał nic więcej i na jego zgliszczach niedługo powstał niemniej znaczący Celtic Frost, to właśnie te kilka utworów z 1984 roku nie bez kozery określa się wpływowymi. To absolutnie ważny materiał, nie tylko z punktu histo-
Lista zespołów, które nie zmienią w sposób znaczący mojego życia właśnie wydłużyła się o kolejną nazwę. Złowieszczo brzmiąca Helvetets Port znacząca tyle co "brama piekła" kryje pod sobą szwedzki twór powołany do życia w 2001 roku. W zeszłym roku High Roller Records przygotował reedycję ich debiutanckiego materiału "Exodus To Hell" wzbogaconą o singiel "Metal Strike" oraz EP "Man With The Chains". No i to są właśnie takie piosenki, z którymi nie wiadomo do końca co począć. Brzmi to wszystko jakbyśmy obcowali z legendą węgierskiego metalu, na przykład Pokolgep, na co składa się pewnie akcent śpiewającego gitarzysty Tomasa Ericsona. Z ciekawszych postaci wspierających go w tym projekcie wymienić warto śpiewającego basistę Phillipa Svennefelta, który wcześniej z powodzeniem naśladował Diamentowego Króla w grupie Portrait. Natomiast skupia się on tutaj tylko na wspomaganiu, a po jego możliwościach wokalnych nie ma śladu. Helvetets Port to też zupełnie inne podejście do heavy metalu. Trochę bardziej "kwadratowe" niż mięsiste. Cały czas ma się wrażenie, że kawałki grane są dość wolno z nieznacznymi przyspieszeniami gitar. Bywają żwawsze fragmenty, ale całościowo "Exodus To Hell" nie należy do krążków mknących na złamanie karku. Absolutnie nie jest to zła płyta. Jednak po tym jak się skończy, ciężko przemóc się by włączyć ją raz jeszcze. Nie ma w niej nic porywającego, nic, po czym nasze serce zaczyna bić jak zwariowane. Takie rzeczy się czuje już od pierwszych sekund krążka. Często pierwsze wrażenie jest kluczowe. Dla mnie Helvetets Port to przyzwoite granie ale, niestety, nic ponadto. Proszę się jednak nie zniechęcać wszakże może komuś akurat "Exo-
dus To Hell" sprawi dużą radość. Adam Widełka
Hydra - Hydra-Land Of MoneyRock The World 2020 BGO
Hydra to amerykański zespół rockowy, założony pod koniec lat 60. zeszłego wieku. Jego założycielami byli muzycy Spencer Kirkpatrick (gitara), Wayne Bruce (wokal i gitara) oraz Steve Pace (perkusja). Wszyscy trzej wcześniej grali w różnych kapelach, a także wspólnie tworzyli kilka formacji, które były forpocztą dla Hydry. Ostatecznie w 1971 roku basistą grupy został Orville Davis. Panowie nagrali trzy albumy "Hydra" (1974), "Land of Money" (1975) oraz "Rock the World" (1977). Na krążkach znalazła się muzyka, która określa się jako southern rock. Generalnie to muzyka rockowa w amerykańskim odcieniu, czyli mieszanka bluesa, country, folku, rocka i hard rocka. Jednak mimo podobieństw do np. Allman Brothers Band to zdecydowanie bardziej Hydrze było bliżej do Molly Hatchet czy Blackfoot. Słuchając tych płyt jestem zdziwiony, że wcześniej ich nie słyszałem. Co prawda nie są tak dobrzy jak dopiero co wymienione formacje, ale nie wiele im ustępują. Kawałki są bardziej niż zgrabne, gra muzyków jest wyborna, z klimat nie do podrobienia. Na debiutanckiej płycie usłyszymy dęciaki (np. "Glitter Queen"), dość charakterystyczne dla ego stylu, w dodatku świetnie zaaranżowane. Niemniej, jak plotka niesie, ich ówczesny producent po kryjomu zaangażował kilku muzyków, którzy dograli mu wspomniane trąbki. Muzycy ponoć dowiedzieli się o fakcie dopiero, gdy odsłuchali swoje egzemplarze autorskie. Musi być coś na rzeczy, bowiem na kolejnych krążkach instrumentów dętych już nie było. Tak czy siak "Hydra" jawi się jako bardzo solidny start. Jak dla mnie na "Land of Money" następuje lekkie wahnięcie formy. Choć nadal jest wiele atutów, w tym duch rockowej muzy lat 70. Najlepszy z całej trójki albumów studyjnych wydaje się ten ostatni, trzeci w kolejności "Rock the World". Znalazły się na nim konkretne kompozycje w mocnej rockowej i hard rockowej oprawie. A taki "Shame" to wręcz hard rock w heavy metalowej oprawie. Fani rocka lat 70. southern rocka i hard rocka powinni znać ten zespół, a ich ostatni album po-
winien być w kolekcji każdego. Nie jest to łatwe, gdyż płyty tej kapeli są stosunkowo trudne do zdobycia. Teraz będzie ciut łatwiej, bowiem BGO Records wydała zbiór wszystkich trzech wydawnictw na podwójnym kompakcie. Z nieźle opisaną historią Hydry w książeczce tworzą takie małe kompendium o formacji. Amerykanie mimo znakomitego trzeciego albumu przetrwali tylko do 1977 roku. W 2005 roku skrzyknęli się jedynie na dwa koncerty. Z tego wydarzenia pozostała pamiątka w postaci dysku "Live After All These Years". Ponoć muzycy snuli plany o nagraniu kolejnego albumu. Niestety nic z tego nie wyszło. Mimo wszystko pozostawili nam sporo bardzo dobrej muzy.
utwierdzają w przekonaniu, że warto zostać z Markizem na dłużej. I nie będzie to żaden sadyzm. Muszę przyznać, że te numery trafiły w mój gust. Lubię taki sposób ekspresji i czerpania z klasycznego hard rocka, co, może nawet nieświadomie, Marquis De Sade do swoich utworów przemycali. Na pewno "Somewhere Up In The Mountains" spodoba się wielbicielom klasycznego grania, ale i ci, którzy wolą troszkę bardziej ekstremalne odmiany metalu, powinni być chociażby pozytywnie zaskoczeni. Adam Widełka
\m/\m/
nance Productions zawiera dodatkowo EP "Power Crazy". Materiał ten, liczący sobie cztery utwory, ukazał się dwa lata po pierwszym długograju. Można potraktować ten mały album jako swoiste uzupełnienie debiutu. Nagrany został w sumie w tym samym składzie (zmiana nastąpiła tylko na stanowisku garowego - nowym okazał się Lee Morris), więc brzmi dość spójnie i w dużej mierze nawiązuje do klimatu "Marshall Law". W sumie lubię takie albumy. Może nie mają w sobie aż takiej zawartości intelektu, ale są na tyle dobrze zagrane, że przynoszą sporo radości. Nawet jeśli jest cała moc lepszych i bardziej odkrywczych krążków od "Marshall Law" to i tak co jakiś czas chętnie do niego wrócę. Czasem potrzeba wpuścić do krwi trochę mało zobowiązującej muzyki. Adam Widełka
Marshall Law - Marshall Law 2017 Dissonance
Marquis De Sade - Somewhere Up In The Mountains 2020 High Roller
W zasadzie kiedy dostaję materiał do recenzji i widzę, że pochodzi on od High Roller Records, to już wiem, że będzie to ciekawych kilka dni z czymś nowym i ekscytującym. Wszakże wszystkich zespołów świata nie znam i, cytując klasyka, wciąż się uczę to z niekłamaną chęcią odpaliłem pierwsze z brzegu "Somewhere Up In The Mountains". Jest to kompilacja nagrań zapomnianego dziś w sumie zespołu, działającego w latach 1979-1982, a od 2019 reaktywowanego. Wydana została pierwotnie w 2012 roku przez HRR na winylu, potem trzy lata później na kompakcie. Teraz, pewnie w związku z ponownym działaniem grupy, firma postanowiła przypomnieć archiwalne nagrania. Zresztą Marquis De Sade potwierdzili swój występ na słynnym festiwalu Keep It True w następnym roku, więc okazja jest pierwszorzędna. Mamy sześć utworów i raptem około trzydziestu dwóch minut muzyki. Mało? Być może. Za to jednak bardzo treściwie. Od pierwszych sekund czuć, że grupa miała wielki potencjał. Utwory porywają i urzekają swoim unikalnym klimatem. Są dość rozbudowane i, jak na swój wiek, nieźle brzmiące. To typowe angielskie heavy metalowe granie, z harmoniami gitar i wyraźnym, bardzo melodyjnym wokalem. Gdzieniegdzie pojawiają się nawet klawiszowe pasaże, mające może więcej wspólnego z jakimś progrockiem, ale dublowane przez zadziorne solówki i cementowane przez motoryczną sekcję
Dzięki zwiększonej ilości wolnego czasu mogłem ostatnio przysiąść i odkurzyć trochę dawno nie słuchanych pozycji i poznać nowe. Zawsze świeża partia muzyki działa dobrze na układ krwionośny, więc ucieszyłem się, gdy redaktor naczelny przydzielił kolejne krążki do recenzji. Wśród nowej partii znalazł się między innymi, nie znany wcześniej przeze mnie, debiut Marshall Law w ciekawej reedycji. Ta angielska grupa widocznie dotychczas umknęła moim uszom. Nie powiem, żebym z tego powodu strasznie rozpaczał, ale jak pokazały godziny spędzone z "Marshall Law", krążek okazał się naprawdę rzetelny. Ukazał się w 1989 roku i oryginalnie zawierał jedenaście kompozycji dające równo czterdzieści minut energetycznego heavy/power metalu. Choć kapela pochodzi z robotniczego Birmingham, gdzie Rog Davis (bas), Andy Pike (wokal), Mick Donovan (perkusja), Dave Martin oraz Andy Southwell (gitary) oddychali tym samym powietrzem co niegdyś chociażby Black Sabbath czy Judas Priest, to brzmią na swoim debiucie bardzo amerykańsko. Można odnieść wrażenie, że dźwięk na "Marshall Law" jest dobrze wypolerowany i świeci się jak maska Cadillaca. To też nie znaczy, że mamy do czynienia z jakimś zniewieściałym hair metalem. Co to, to nie. Mimo, że pojawiają się na tym krążku znacznie melodyjne fragmenty, to całość utrzymana jest w odpowiednich ryzach. Jedne uszy lżejsze momenty mogą uwierać, dla innych będą doskonałą przeciwwagą dla ostrzejszych riffów, ale sumując wszelkie za i przeciw, "Marshall Law" to album przyzwoity i dający się lubić. Reedycja jaką wypuściło na rynek Disso-
Memory Garden - Forever 2020/1995 BlackBeard/Jolly Roger
Ciekawa i żwawa to płytka. Mini album a zawiera w sobie tyle mocy i energii, że naprawdę słucha się tego z wypiekami na twarzy. Nawet po dwudziestu pięciu latach od wydania. Ponadczasowość to domena nielicznych. Wszystko wskazuje, że Memory Garden jest do tego bardzo blisko. Materiał pierwotnie ukazał się w 1995 roku obok dwóch innych EP - jedną w tym samym roku i, liczącą sobie tylko dwa utwory, w poprzednim. Teraz dzięki najnowszej edycji winylowej BlackBeard możemy mieć dwa w jednym - kompozycje z "Blessed Are The Dead" zostały dołączone do oryginalnych czterech i jeszcze, żeby tego było mało, uzupełnione nagraniami demo. Ale spokojnie, całość nie jest przesadzona i dodatkowe kawałki są na stronie B, więc ortodoksi mogą odetchnąć. Zresztą słucha się tego dobrze. Nie ma co przesadzać. Też nie lubię zbędnych bonusów ale tutaj wszystko wyszło z głową. W sumie jest to ten sam okres Memory Garden także kierunek obrany przez Szwedów jest ten sam. Sam materiał przez to jest spójny - cztery numery z "Forever" to soczysty doom metal łączony momentami z nienarzucającym się power metalem. Gęste brzmienie, powolna narracja i będący jasnym punktem wokal to podstawa konstrukcji. Czasem jednak pojawia się przyspieszenie, wtrącone zostają w kontrze melodie, nadające całości kolorytu. Śmiało mogę po-
RECENZJE
227
Heavy Pettin' - zespół, który miał pecha... niedoceniony... z niewykorzystanym potencjałem... to określenia, które często można usłyszeć, gdy ktoś wspomina Heavy Pettin'. Czy aby na pewno?! Zespół należący do nurtu NWO BHM powstał w 1981 roku w Glasgow (Szkocja), a rozpadł się w 1988. Jego nazwa pochodzi od wydanego w 1976 roku albumu zespołu UFO zatytułowanego "No Heavy Petting". Do grupy należeli: Stephen "Hamie" Hayman (wokal), Gordon Bonnar (gitara), Punky Mendoza (gitara), Brian Waugh (bas), Gary Moat (perkusja). Działalność Heavy Pettin' zaowocowała trzema albumami studyjnymi "Lettin' Loose" (1983r.), "Rock Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big Bang" (1989r.). Od 2017 roku zespół znów jest aktywny - swój pierwszy występ po bardzo długiej przerwie dał na Festiwalu WinterStorm, a 14 lutego br. wydał minialbum pt. "4 Play". Z oryginalnego składu w grupie pozostali jedynie wokalista Stephen "Hamie" Hayman oraz gitarzysta Gordon Bonnar. Jednak powróćmy do Heavy Pettin' z lat 80-tych i przyjrzyjmy się ich albumom z tamtego okresu. "Lettin' Loose" to debiutancki album zespołu wydany w 1983 roku przez wytwórnię Polydor. Jego producentami byli Brian May (gitarzysta Queen) oraz Reinhold Mack. Album składa się z jedenastu nawiedzieć, że "Forever" to idealne preludium do "pełnej" twórczości Memory Garden. Być może nie pokazali tu jeszcze wszystkiego, ale wprowadzenie do LP "Tides" mającego ukazać się rok później zostało poczynione i na pewno mogło zaostrzyć apetyt na więcej. Adam Widełka
Memory Garden - Tides 2020/1996 BlackBeard/Jolly Roger
Raptem rok po obiecujących EP szwedzki Memory Garden ude-
228
RECENZJE
pędzanych dwiema gitarami melodyjnych, hard rockowych utworów. Większość z nich jest bardziej "delikatna", o glamowych refrenach i może kojarzyć się z wczesną twórczością Def Leppard. Natomiast głos wokalisty można porównać do brzmienia Petera Rodneya "Biffa" Byforda (wokalisty zespołu Saxon). Na wyróżnienie zasługuje "Love On The Run" i "Hell is Beautiful", czyli metalowe klasyki z ostrzejszymi gitarowymi riffami. Mnie osobiście spodobały się utwory: "Victims Of The Night" z mocnym intro oraz chwytliwy "Devil In Her Eyes". (3,5/6)
momentami być drażniące. Jedenaście utworów "Rock Ain't Dead" opiera się na tych samych atrakcyjnych chwytach i rytmicznych wzorach, które można znaleźć na albumie "Pyromania" Def Leppard, brzmienie bębna i gitary jest niemal identyczne. Tytułowy utwór "Rock Ain't Dead" jest utrzymany w średnim tempie, oferuje miłe dla ucha współdziałanie gitar. Tempo zostaje trochę podkręcone w "Heart Attack", które obok "Angel" (gdzie Heavy Pettin' wziął przykład z brytyjskich glam rockowców i połączył romantyzm ze sprośnym erotyzmem) podobają mi się najbardziej z całego albumu. Ogólnie płyta mnie nie przekonała. Większość utworów choć dobrze skomponowanych jest nieco nudna. (3/6)
"Big Bang" to trzeci, również AORowy album Heavy Pettin', który ukazał się w 1989 roku już po rozpadzie zespołu. "Rock Ain't Dead" - drugi album grupy wydany w 1985 roku możemy zaliczyć do formatu AOR. Co odróżnia to wydanie od "Lettin' Loose", to lepsza produkcja, utwory są bardziej dopracowane i "wygładzone", a Stephen "Hamie" Hayman zaczął śpiewać zdecydowanie wyżej, chociaż dla niektórych jego "wrzaski" mogą
Heavy Pettin' miał zupełnie inną wizję, jak powinien wyglądać ich kolejny album niż wytwórnia Polydor. Według Gordona Bonnara wytwórnia nie poparła ich pomysłów kierując grupę w bardziej komercyjną stronę, dodając do miksu klawisze i całkowicie zmieniając styl Heavy Pettin', czego konsekwencją był roz-
rzył z pełnym albumem "Tides". Właśnie mija mu dwadzieścia sześć lat i tę, cytując klasyka, okrągłą rocznicę postanowiło uhonorować BlackBeard wydając ten materiał na dostępnym w dwóch kolorach winylu. Bez zbędnych dodatków i zmian w grafice. Tylko to, co pierwotnie znalazło się na krążku osiem kompozycji i prawie 45 minut muzyki. Memory Garden na "Tides" postanowili iść za ciosem. Natomiast przygotowali dla słuchaczy dźwięki zdecydowanie mocniejsze w wyrazie. Brzmieniowo na pewno jest bardziej plastycznie, a numery odegrane są z, wydaje się, większą swobodą. Wiadomo - małe płytki to były takie, jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Właśnie "Tides" to pełny debiut Szwedów i, jeśli EP były dobre, to longplay pokazuje ich 110% możliwości na ówczesny okres.
Najważniejsze, że to wciąż ten sam zespół. Widać progres, ale nie tracą tutaj nic ze swojego charakteru. Starają się iść jasno wytyczoną ścieżką bez jakichkolwiek niekontrolowanych wychyleń. Pomogło temu na pewno to, że w szeregach Memory Garden nie odbyły się żadne roszady. Zarówno EPki jak i "Tides" nagrywali ci sami panowie: Tom Johansson (perkusja i pianino), Anders Loostrom (gitara), Rick Gustafsson (gitara), Ken Johansson (bas) oraz dysponujący hipnotyzującym śpiewem Stefan Berglund. Co ważne, materiał "Tides" w żaden sposób nie męczy. Ta iskierka energii jaką Szwedzi zaprószyli przy "Forever" rok później zmieniła się w żywy ogień. Naturalnie cały czas poruszamy się w doom metalu, ale jak na ten gatunek to muzyka Memory Garden posiada sporo przestrzeni.
pad zespołu. Duet Gordon Bonnar i Stephen "Hamie" Hayman nie stracił umiejętności pisania utworów, które mają potencjał, jednak zostały całkowicie pozbawione ostrości, gitarowe riffy po prostu nie potrafią wyjść poza produkcję, przez co pasują bardziej do konwencji popowo-rockowej. Płytę "otwiera", według mnie, najlepszy "Born To Burn". Na uwagę zasługują również: "Don't Call It Love", "Heaven Sent" oraz ballada "Two Hearts". Zdecydowanie najgorszym utworem na płycie jest "Romeo", który został zgłoszony do udziału w Konkursie Piosenki Eurowizji w 1987 roku i kojarzy mi się z jakimś tanim romansidłem. Na nieszczęście, jak wszystkie złe i kiczowate piosenki, najszybciej "zagnieżdża się" w mózgu i nie chce wyjść z głowy. (2,5/6) Podsumowując zespół rzeczywiście miał potencjał, pomimo, że jego twórczość raczej mnie nie zachwyciła, to znalazłam kilka naprawdę fajnych utworów. Heavy Pettin', choć uważany za grupę NWOBHM, prezentował brzmienie bardziej pasujące do amerykańskiego AOR i glam metalu niż brytyjskiego heavy metalu. Fanom melodyjnego brzmienia mogę polecić pierwszy album zespołu "Lettin' Loose", który najbardziej przypadł mi do gustu. Simona Dworska
Oczywiście - to specyficzne pole i tutaj esencją jest ślimacze tempo i dołujący klimat, ale na "Tides" znajdziemy sporo wycieczek w stronę chociażby zgrabnie włączonego power metalu. To dobry album. Po latach brzmi świeżo i nadal potrafi zaciekawić. Co ważne skupia uwagę również osób, dla których doom metal nie jest priorytetem. Tak jak dla autora tej recenzji. Adam Widełka Metal Inquisitor - Unconditional Absolution 2019/2010 Massacre
Są na świecie zespoły, które specjalnie nie kryją się ze swoimi inspiracjami. Hołdując swoim idolom z lat 80. grają muzykę jakby zatrzymaną w czasie. Działając według sprawdzonych wzorców
proponują podaną współcześnie porcję mało unikalnych dźwięków. Powstają więc dzieła skierowane do tych, którym absolutnie nie przeszkadza odgrzewanie w kółko tego samego kotleta. Zdarzają się jednak wyjątki. Takim jest chociażby niemiecki Metal Inquisitor. Słuchając dokonań tego pochodzącego z miasta Koblenz zespołu można dojść do wniosku, że brzmią bardzo świeżo. Godzinny materiał ich trzeciej płyty "Unconditional Absolution" w zeszłym roku poddany został reedycji przez Massacre Records. Duży plus za, po prostu, odświeżone wydawnictwo. Bez majstrowania, dodawania, cudowania. Mimo, że muzyka Metalowego Inkwizytora wręcz od razu nasuwa skojarzenia z najlepszymi latami dla Judas Priest czy Iron Maiden to, przynajmniej na początku, w żaden sposób do siebie nie zniechęca. Ich granie jest głęboko osadzone w klasyce i podane dość wyrafinowanie. Nie mamy wrażenia obcowania z marną kopią Gigantów, tylko z grupą zapaleńców, którzy postanowili walczyć w imię heavy metalu do ostatniej nuty. Jedną z ważniejszych postaci jest gitarzysta Blumi, który udzielał się również w słynnym japońskim bastionie Metalucifer. To być może jego zasługa, że Metal Inquisitor brzmi spójnie i przynosi sporo frajdy ze słuchania. Jednak "Unconditional Absolution" mogłoby być trochę krótsze. Szkoda, że krążek pod względem długości nie został przygotowany według czasu jaki obowiązywał w latach 80. kiedy twórców "ograniczała" pojemność płyty winylowej. Gdyby liczył sobie gdzieś czterdzieści minut, jego odbiór byłby zdecydowanie lepszy. Bo, niestety, pomijając wartość jaką Metal Inquisitor reprezentuje w warsztacie, to w tych dźwiękach mamy siłą rzeczy mało oryginalności, co prowadzi do lekkiego znużenia. Na początku danie jest gorące, lecz potem powoli stygnie, tracąc trochę smak i ogólne wrażenie.
karierę działali w podziemiu i wydali jedynie demo "Schizoid Nightmares" (1987), oficjalną EPkę "Beyond The Walls Of Sleep'" (1990) oraz dwa kawałki znalazły się na kompilacji "German Metal Fighters No. II" (1988). Wszystkie te nagrania, plus kilka innych umieszczono na tegorocznym wydaniu Golden Core Records, "Beyond The Walls Of Sleep - The Complete Work". A, że firmuje je Neudi to wiadomo, iż brzmieniowo jest przyzwoicie. Niemniej nie da się ukryć, że propozycje Poison Asp pod względem produkcji nie mają porównania do powyżej wspomnianych formacji. Szorstkie, surowe to słowa, które najbardziej pasują do pisania brzmienia tych nagrań. Niemniej wszystko słyszymy wyraźnie i selektywnie. Bardziej przypomina mi to, co działo się w polskim podziemiu w porównywalnym czasie. U nas wtedy nie było odpowiednich miejsc do nagrywania metalu, a i kapele nie było stać na te lepsze studia nagraniowe i dokonywały cudów aby ich nagrania brzmiały jako-tako. Niemniej muzyka Poison Asp jest bardzo przyzwoita, jest to thrash z odnośnikami do Destruction, Tankart, a czasami nawet do Vendetta. Sporo w tym jest też speed metalu. Kompozycje napisane są również z wyobraźnią, także przyciągają uwagę. Najbardziej w tym niemieckim zespole podoba się praca gitarzystów, ta z kolei kojarzy się trochę z polską parą gitarzystów z Pascala (Robert Wieczorek - Krzysiek Ostrowski). Trochę, bo wiadomo nasi są lepsi. Całkiem niezły jest też wokalista Tosse Basler. Także Niemcy mają swoją pierwszą i druga ligę thrashową, a także znakomite podziemie, do którego warto również zaglądać. "Beyond The Walls Of Sleep The Complete Work" oraz Poison Asp to propozycja dla oddanych fanów thrash i speed metalu oraz oldschoolowego muzycznego podziemia.
przyznać, że muzycy tworzący ten skład to prawdziwi zapaleńcy klasycznego heavy metalu i wspomnianego Kima Petersena. Słynny Duńczyk wywarł wielki wpływ nie tylko na tych młodych chłopaków ze Szwecji, więc przebicie się przez jakąś tam liczbę podobnie grających kapel wymagało niezłych umiejętności. I fakt, słucha się "Portrait" nieźle. Czasem wręcz zapomnieć można, że to, mimo wszystko, pewna kopia. Podobieństwa są ogromne, więc nie będę się silić na przekonywanie samego siebie, że Portrait gra w zupełnie innym stylu co Diamond. Nie. Mamy do czynienia z kopią ale zrealizowaną z dużą szczerością. Bije z tej muzyki spory entuzjazm. Złowieszczy klimat, jakiego nie powstydziłby się Król, budowany jest w sumie od pierwszych sekund krążka. No i współgrająca z dźwiękami okładka. Taka w starym stylu, rysowana, z naprawdę dobrym logo. Całość może się podobać. Muzycznie chłopaki pozwalają sobie na fajne rozwiązania i nie zawsze jest typowa galopada. Kilka niezłych solówek, w tym nawet perkusyjna, stawia instrumentalistów Portrait w jasnym świetle. Wokalnie płyta to w sumie imitacja Petersena. Phillip Svennefelt dysponuje, wydawałoby się, wręcz identycznym głosem ale obcując z tym materiałem wystarczającą ilość razy, jednak znajdziemy minimalne różnice. Ale to absolutnie nie zarzut. Mnie się tam śpiew na tym albumie podoba i nie ma co szukać na siłę jakichś haków. Można potraktować "Portrait" jako swego rodzaju aperitif przed słuchaniem nowego albumu Kinga Diamonda lub też postawić jako pewne uzupełnienie jego dyskografii o dźwięki, jakich po prostu nie nagrał. Zawsze to jakieś wyjście z sytuacji, bo Portrait grają solidny heavy metal i szkoda by było skreślać ich tak szybko. Trzeba mieć jednak na uwadze, że choć smaczny jest to kotlet, to odgrzewany, co nie każdy lubi.
\m/\m/ Adam Widełka
Adam Widełka Portrait - Portrait
Poison Asp - Beyond The Walls Of Sleep - The Complete Work 2020 Golden Core
Poison Asp to niemiecki zespół thrash metalowy, który istniał w latach 1984 - 1991. Niestety nigdy nie zdołał się przebić na oficjalny rynek tak, jak koledzy z Kreator, Sodom czy Destruction, a nawet, jak Tankard, Darkness, Deathrow, Exumer i inni. Przez swoją
2018/2008 High Roller
Ritual - Surrounded By Death
Jak jestem daleki od ekscytowania się jakąś kopią, to słuchanie szwedzkiego Portrait przyniosło trochę frajdy. Mimo, że momentami brzmi to naprawdę jak solowy King Diamond, a jak wiadomo Król jest tylko jeden. I kropka. Debiut tej założonej w 2005 roku kapeli - "Portrait" ujrzał światło dzienne trzy lata później. Trzeba
2020 High Roller
Firma High Roller Records tradycyjnie wychodzi naprzeciw poszukiwaczom i koneserom ciężkich brzmień. Poza dość znanymi nazwami stara się również wznawiać swego rodzaju muzyczne wykopaliska. I chwała im za to, bo dzięki ich uporowi można cieszyć się wspaniałymi, dawno niedostępny-
mi, publikacjami. Tak jak chociażby twórczością belgijskiej grupy Ritual. Ten pochodzący z Brukseli kwartet działał od roku 1982, w połowie lat osiemdziesiątych nagrał demo i EP pod tytułem "Ritual". Później powrócił już w zmienionym składzie (śmierć dwóch członków pierwotnego składu pod koniec lat 90.) dopiero w 2000 roku, wypuszczając demo, zatytułowane po raz kolejny po prostu nazwą zespołu. A dwadzieścia lat później, dzięki wspomnianej High Roller Records, w marcu 2020 roku możemy słuchać wszystkich oficjalnych i nieoficjalnych nagrań Ritual na kompilacji "Surrounded By Death". Materiał to jedenaście utworów ułożonych chronologicznie i poddanych oczyszczeniu. Tradycyjnie jednak HRR nie majstrowali zbyt dużo, więc całość brzmi świeżo, ale bez straty odpowiedniego klimatu. Muzycznie Ritual to doom metal w którym odnaleźć można bardzo duże wpływy wczesnego Black Sabbath. Wokal Alaina Vandenberghe potrafi momentami do złudzenia przypomnieć charakterystyczną barwę Ozzy' ego, a sekcja tłoczy dźwięk niczym złowieszcza fabryka. Gitara H.H. Del Rio, mimo, że wypuszcza posępne riffy, nie stara się być kopią Tony Iommiego. Muszę szczerze przyznać, że belgijski zespół zaliczę do jednego z ciekawszych odkryć ostatniego czasu. Ritual nie tylko skupia się na klimacie, ale też stara się równoważyć go z warstwą instrumentalną. Grają być może nie odkrywczo, ale przekonująco i co ważne - wypada to dobrze. Całość muzyki zawartej na "Surrounded By Death" liczy sobie blisko godzinę. W żadnym wypadku nie nuży ani nie wydaje się złożony na siłę. Tak jak wspomniałem, kompozycje ułożone są chronologiczne, co tylko ułatwia doświadczenie procesu jakim poddany był zespół. Można też porównać sobie pracę sekcji rytmicznej, która w roku 2000 była tworzona przez Xaviera D oraz Eddy De Logi, zastępujących zmarłych odpowiednio Raymonda Roobaerta (bas) i Erica De Boecka (perkusja). Dzięki dwóm muzykom z oryginalnego składu droga obrana przez grupę nie stała się zbytnio poskręcana, choć Ritual milczy i nie wiadomo czy w ogóle doczekamy się jakichś premierowych nagrań. Po przesłuchaniu "Surrounded By Death" zostawi nas z uczuciem zadowolenia i, nawet, niedosytu. Niestety to, czym dysponujemy w tej chwili, musi wy-
RECENZJE
229
starczyć… Adam Wideka
wych płyt. Oprócz właściwego materiału znajdziemy na niej moc nagrań live, demo i innych ciekawostek. Krótko mówiąc - solidna robota. Adam Widełka
Saints Anger - Danger Metal 2020/1985 Golden Core/ZYX
Muzykę powinniśmy dzielić na tę, którą poznaliśmy i na tę, której jeszcze z jakichś względów nie zdążyliśmy. Dopiero potem można iść dalej i zrobić podział na dobrą i złą. Bo - słuchając właśnie reedycji Saints Anger popełnionej przez Golden Core Records - takie wnioski nasuwają się same. Jedyna pozycja tej niemieckiej grupy doczekała się dwupłytowego wznowienia. Album "Danger Metal" to solidne heavy metalowe granie spod znaku Accept czy Tyran' Pace. I wcale, jak głosi tytuł, nie jest niebezpieczne. To pozycja bardzo miła dla każdego maniaka gatunku i w sumie dziś trochę zapomniana, co nie znaczy, że to zła płyta. Moim zdaniem muzyka tego niemieckiego kwartetu broni się po latach i brzmi świeżo. Spokojnie można postawić ją obok wspomnianych grup i nawet, poszedłbym o krok dalej, mogłaby nawiązać jakąś walkę z przedstawicielami wyspiarskiego metalu. Momentami taki Judas Priest, Saxon czy Raven mógłby poczuć gorący oddech Saints Anger. Te słowa nie są na wyrost. Dziewięć utworów, jakie w 1985 roku trafiły na "Danger Metal" to ociekające klasycznym sosem, mknące niczym pocisk heavy metalowe numery, na których po latach nie osiadł gram kurzu. Słychać, że chłopaki mocno inspirowali się tak zwaną czołówką, ale przemycają trochę swoich pomysłów. Heralt Reiter (perkusja), Joachim Walter (bas), Jurgen Knief (gitara) i towarzysz sześciu strun tego ostatniego, pełniący jeszcze obowiązki wokalisty Harald Piller stworzyli album, który swoją chwytliwością potrafi dość mocno chwycić słuchacza nie dając możliwości oswobodzenia. To ta klasyczna szkoła grania, opierająca się na energii, szczerości i bezpośredniości, niosąca za sobą moc, melodie i umiejętne nawiązania do konkurencji. Dla jednych "Danger Metal" to pewnie jedna z wielu średnich kopii tych "lepszych" kapel, dla innych znów może okazać się pozycją godną regularnego odsłuchu. Moim zdaniem "Danger Metal" nic nie brakuje. Tym bardziej teraz label Golden Core Records przygotował upchaną po brzegi dwóch dysków reedycję, która zadowoli nie tylko zagorzałego szperacza zakurzonych heavy metalo-
230
RECENZJE
Schismatic - Circle Of Evolution/ Egregor 2020 Thrashing Madness
W pierwszej połowie lat 90. winylowe longplaye odeszły już w Polsce do lamusa, a na kompaktach w żadnym razie nie ukazywało się wszystko - ten drogi jeszcze wówczas nośnik był zarezerwowany dla majorsów i największych gwiazd. Na rynku rządziły więc poczciwe kasety magnetofonowe i to na nich była dostępna większość metalowych produkcji. Schismatic nie był tu żadnym wyjątkiem, wydając dwa albumy wyłącznie w kasetowej wersji. Trzeba było poczekać ponad ćwierć wieku na ich kompaktowe odpowiedniki, a stało się tak dzięki niestrudzonemu Leszkowi Wojniczowi-Sianożęckiemu, człowiekowi, dzięki któremu perełki naszego podziemia zyskują po latach szansę na drugie życie. "Circle Of Evolution" (1993) to niby z jednej strony typowy debiut: surowy, klasyczny death metal, inspirowany dokonaniami Morbid Angel, Vader czy Pestilence z pierwszych płyt, ale już niejednoznaczny, sugerujący spory potencjał. Słychać to zwłaszcza w mocarnym "Spiritual Epilepsy", technicznym "Viva Apodistra" czy wspaniale napędzanym perfekcyjną sekcją Gerard NiemczykTomasz Cehak (ten klang basu!) "Inheritnace Of Hate". Więcej tu zresztą fragmentów świadczących o tym, że muzycy w żadnym razie nie chcieli tylko okopać się na bezpiecznych pozycjach wypracowanych już przez innych rozwiązań z perspektywy czasu można śmiało powiedzieć, że "Circle Of Evolution" była swoistym wstępem do "Egregor". Zanim jednak doszło do jej nagrania Schismatic zmienił wokalistę - Dariusza Biłosa zastąpił Sebastian Napora, znany z Necrobiosis, ale reszta składu pozostała bez zmian, w studio pojawili się też goście. Przypomnę, że to już rok 1994, tak więc eksperymentalne, jak na death metal, płyty wydali już Atheist, Cynic, Death, Pestilence czy Sadist. Tarnowianom było do nich bardzo blisko, ale też w obrębie deathmetalowej konwencji stworzyli nową jakość. Inna sprawa czy ówcześni słuchacze byli na taką pro-
pozycję gotowi: doskonale pamiętam jak co bardziej ortodoksyjni fani death metalu mówili o "Egregor" dość pogardliwie "jazz metal". Teraz takie połączenia nie szokują, jest post-rock, post-black i wiele innych muzycznych hybryd, ale w pierwszej połowie lat 90. kapela deathmetalowa miała przede wszystkim brutalnie łoić, twórcze eksperymenty nie były w cenie dla zwolenników surowizny były zbyt trudne i niezrozumiałe, z kolei dla fanów jazzu zbyt brutalne i nie do przyjęcia. W rezultacie za sprawą "Egregor" Schismatic trafił w próżnię, by rozpaść się wkrótce po wydaniu tej kasety - świetne recenzje niewiele tu pomogły. Tymczasem to fenomenalny, wciąż robiący ogromne wrażenie, materiał. Już "Emotions" pokazuje, że jazz stał się znaczącą składową kompozycji Schismatic, co znajduje rozwinięcie w "The State Of Doubt". Są też bardziej konwencjonalne utwory deathmetalowe, jak choćby tytułowy czy ultrabrutalny, chociaż z aranżacyjnymi smaczkami, "God Is An Atheist", ale zespół znowu szybko zaczyna kombinować. Perfekcyjnym przykładem takiego podejścia jest "Slippery Cheek", dla mnie najpiękniejszy utwór na tej płycie. Klimatyczne otwarcie z klawiszami, piękne, jazzowe solo Grzegorza Smołońskiego na tle klangującego basu i perkusyjnego tła - normalnie czystej wody fusion z lat 70., żaden death. Albo - jazzowy, później brutalny "The Shame", łączący klimatyczne, synkopowane partie z bezlitosnym wyziewem i rykiem wokalisty, ponad siedem minut muzycznej wyprawy w nieznane czy równie efektowny "Bad Apperiance" - w sumie każdemu z tych tych utworów można by poświęcić w recenzji więcej miejsca. No i cover, słynne "Summertime". Pamiętam, że gdy słuchałem go pierwszy raz byłem przekonany, że zespół zdoła się dzięki temu utworowi przebić, dotrzeć do fanów takiego Pata Metheny'ego. Myliłem się, ale i tak słucha się tej wersji wspaniale, bo to jazz czystej wody, z piękną solówką nie tylko gitary, ale też trębacza Tomasza Hernika. Dobrze więc, że te świetne płyty doczekały się w końcu kompaktowych, niezwykle starannie wydanych, wersji, bo to dwa oblicza Schismatic: każdy słuchacz musi już samodzielnie wybrać, które z nich jest dla niego ciekawsze.
Wojciech Chamryk Sir Lord Baltimore - The Complete Recordings 1970-2006 2020HNE
Mam z tym zespołem spory problem. Bowiem w ostatnich czasach - bardziej dekadach niż latach wskazuje się na nich, jako na pierwszą heavy metalową kapelę w
ogóle, co ciężko jest mi zaakceptować. Ale zacznijmy od początku. Sir Lord Baltimore to amerykańskie trio wywodzące się z kręgów rocka psychodelicznego. Formacja działała bez komercyjnego powodzenia od roku 1967 do 1976. W tych latach nagrali dwa albumy "Kingdom Come" (1970) oraz "Sir Lord Baltimore" (1971). Nieoczekiwana reaktywacja nastąpiła w roku 2006, prawdopodobnie pod wpływem opinii, którą zaznaczyłem na początku, co zaowocowało wydaniem krążka "III: Raw" (2006). Brzmienie zespołu na dwóch pierwszych płytach charakteryzują gitary inspirowane stylem Hendrixa oraz Claptona (z okresu supergrupy Cream), które wyróżniają się na tamte czasy ciężkimi riffami z użyciem przesteru, wymyślonymi przez Louisa Dambra, oraz szorstkim głosem perkusisty, Johna Garnera. Na basie towarzyszył obu panom Gary Justin. Teksty utworów to głównie mroczne i surrealistyczne przedstawienie odmiennych stanów świadomości przesycone antyczną symboliką. Jednak nie są to propozycje, które jakoś szczególnie wyróżniają się na tle ówczesnych krążków Hendrixa, Cream, Blue Cheer, Humble Pie, a nawet Mountain. Pod względem mocy również... przynajmniej dla mnie. Ba, płyty Hendrixa i Cream cenię sobie zdecydowanie bardziej niż pierwsze dwa albumy rzeczonego Sir Lord Baltimore. Poza tym istnieją wcześniejsze udokumentowane pisane materiały, gdzie po raz pierwszy użyto określenia "heavy metal" do opisania muzyki, a była to m.in. recenzja płyty "As Safe as Yesterday Is" Humble Pie z roku 1969 w magazynie Rolling Stone (''Here Humble Pie were a noisy, unmelodic, heavy metal-leaden shit-rock band, with the loud and noisy parts beyond doubt."). To sam spotkało "Kingdom Come" ale recenzja ukazała się w roku 1971 w innym cenionym magazynie nomen-omen Cream ("...Sir Lord Baltimore seems to have down pat most all the best heavy metal tricks in the book"). Ogólnie takich opisów jest chyba więcej i kiedyś trzeba byłoby je zebrać do kupy. Z pewnością stanowiłby niezłą ciekawostkę. Gremialnie teraz głosi się, że ojcami heavy metalu jest Black Sabbath. Mnie uczono, że były to Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. Jednak istnieje szersze grono grup, które przy okazji poruszania tematu początków heavy metalu są wywoły-
wane, należą do nich m.in wymienieni trochę wcześniej przeze mnie artyści. Niemniej są jeszcze mniej znane kapele podobnie do Sir Lord Baltimore typu Horse, Lucifer's Friend, Buffalo, czy Night Sun. Także jest to czubek, góry lodowej, której jak do tej pory w Polsce nie udało się ogarnąć. Może kiedyś znajdzie się jakiś odważny. Odcinając się od tego tematu powróćmy do tegorocznego wydania "The Complete Recordings 1970-2006", które zawiera wszystkie albumy Sir Lord Baltimore. Ich pierwszy album "Kingdom Come" kryje dziesięć kompozycji utrzymanych w typowym klimacie ówczesnych lat, czyli ciężkiego bluesa, psychodelicznego rocka i hard rocka. Każda z nich jest pocięta ostrymi i surowymi jak na tamte czasy gitarowymi riffami, poszarpana rozimprowizowanymi solami oraz wsparta dynamiczną i ciągle pulsującą sekcją rytmiczną. Zaś nad wszystkim bryluje szorstki, wrzaskliwy i nieco szalony wokal. Każda też ma swój indywidualny charakter. W tym rockowym hałasie i chaosie mamy też akustyczny przerywnik, jest nim "Lake Isle Of Innersfree". Aczkolwiek ogólnie na tym krążku brylują te gwałtowne i dynamiczne utwory, a wśród nich najbardziej wyróżnia się "Lady Of Fire". "Kingdom Come" to naprawdę udana propozycja, która nie przynosi wstydu tamtej epoce i warta jest wyeksponowania i ustawienia obok innych znaczących tytułów tej ery. Bardzo dobrze się stało, że wyciągnięto tę płytę z zapomnienia. Jak dla mnie wcale nie jest tak źle, że wśród ojców heavy metalu wymienia się też ten zespół. Kolejny album, zatytułowany po prostu "Sir Lord Baltimore" przynosi zmiany. Do zespołu dołączył drugi gitarzysta Joey Dambra. A krążek rozpoczyna kolos, ponad dziesięciominutowy "Man From Manhatan". Zajmuje on trzecią część całej płyty i jest utrzymany w konwencji psychodelicznego i progresywnego rocka. Niesie ze sobą bardzo mroczny i niepokojący klimat i jak dla mnie jest świetny w swoim rodzaju. Pozostałe kawałki to już rockowe wcielenie Sir Lord Baltimore. Pulsujące, żywe i niekiedy porywające, na wzór ówczesnej mody grania ciężkiego rocka, czyli jak już pisałem mieszanki ciężkiego bluesa, psychodelicznego rocka i hard rocka. Niemniej w porównaniu do debiutu ten rock jest zdecydowanie bardziej stonowany. Jednak jestem pewien, że dla fanów tamtej epoki każdy z tych pięciu kawałków jest równie ekscytujący. Tak jak w wypadku "Kingdom Come" tak samo teraz zaakcentuję, że dobrze się stało, że przypomniano ten amerykański zespół, bo jest on wart zapamiętania nie tylko pod kontem powstawania i rozwoju heavy metalu ale tak ogólnie pod względem dobrej muzyki. Tak przy okazji, o
Snowy White - Lucky Star - An Anthology 1983-1994 2020 Cherry Red Rec./Esoteric Recordings
Snowy White, brytyjski wirtuoz gitary, znany ze współpracy z Alem Stewartem, Thin Lizzy czy Pink Floyd, doczekał się przekrojowego wydawnictwa. Box "Lucky Star - An Anthology 1983-1994" zawiera sześć albumów studyjnych artysty: zremasterowanych, wzbogaconych 18 utworami dodatkowymi ze stron B singli i maksisingli oraz dotąd niepublikowanymi. Dla wielu magnesem będzie tu pewnie udział Davida Gilmoura, Gary'ego Moore'a czy Chrisa Rea, ale White broni się sam, nie tylko wirtuozerią, ale też poziomem autorskich kompozycji. Najsłynniejszą z nich "Bird Of Paradise", pochodzącą z debiutanckiej "White Flames" z roku 1983, znają chyba wszyscy, nawet jeśli nie dorastali na początku lat 80., bo to nieśmiertelny evergreen, utwór zbliżony stylistycznie do dokonań Pink Floyd. Nie jest to jednak w żadnym razie jedyny mocny punkt LP "White Flames", bo mamy tu jeszcze dwuczęściowy instrumental "The Journey", kojarzący się z Dire Straits "Don't Turn Back", fajny instrumental "Open Carefully" czy szlachetny pop w krótkich, przebojowych numerach "Lucky Star" i "It's No Secret". Bonusy to "Broken Promises", strona B singla "Peace On Earth" z 1984 roku, klimatyczny utwór kojarzący się ze stylem Gabora Szabo oraz koncertową wersję "For The Rest Of My Life", stronę B 12" EP "It's No Secret". "Snowy White" (1984) utrzymany jest w podobnej stylistyce. Wpływy Pink Floyd, Dire Straits mieszają się tu z większą dawką muzyki pop: pojawiły się kobiece chórki, a brzmienie jest typowe dla dekady 80. ("Long Summer Days", "So Breathless"). Na szczęście White solówki wymiata jak natchniony, proponując do tego piękny, Floydowy w klimacie "Land Of Freedom", ognisty instrumental w stylu fusion "Chinese Burn" czy bardziej klimatyczny "When I Arise". Bonusów jest aż siedem, ale wyróżniają się tylko niektóre: Floydowa strona B "Good Question", "Rush Hour", kolejny istru-
mental w stylu fusion czy "Muddy Fingers" z kliamtyczną solówką. Album "That Certain Thing" (1987) jest z tych trzech zdecydowanie najsłabszy. Pamiętam, że gdy ukazał się bardzo mnie rozczarował, bo to w większości słabiutki, schematyczny i totalnie komercyjny pop, taki znacznie słabszy Chris Rea. Kobiece chórki w niemal każdym utworze, a czasem nawet wokalistka na pierwszym planie ("Voices In The Rain"), mnóstwo lukru, tyle, że solówki wciąż wyśmienite - gitarowe i saksofonu, co jest nowością. Jest też próba napisania kolejnego "Bird Of Paradise", ale "This Heart Of Mine" nie ma do niego żadnego startu. Co gorsza pięć utworów bonusowych przebija poziomem materiał podstawowy! Większość tych utworów, z fenomenalnym "Snow Blues" - zwróćcie uwagę na długie, rozbudowane solo - na czele zapowiada już stylistyczny zwrot muzyka w kierunku bluesa: najwyraźniej White nie czuł się dobrze w charakterze gwiazdki pop music. Sformował więc Snowy White's Blues Agency i nagrał z tą grupą dwa albumy. Pierwszy to "Change My Life" (1988), wypełniony soczystym bluesem i blues rockiem - White zrobił to na dwa lata przed ogromnym sukcesem "Still Got The Blues" Gary'ego Moore'a, tyle, że nie odniósł takiego komercyjnego sukcesu co jego były kolega z Thin Lizzy. "Change My Life" to jednak świetna płyta: stylowa, bez zbędnych popisów. White zyskał tu świetne wsparcie wokalisty i harmonijkarza Grahama Bella, a materiał podzielił po połowie, nie tylko komponując porywające utwory w rodzaju "The Agency Blues" i "Judgement Day", ale sięgając też po bluesowe standardy "Woke Up This Morning" (B.B. King), "The Thrill Is Gone" (Hawkins), "Ooh-Wee Baby" (Dixon) czy tradycyjny "Another Man". Bonus jest tu tylko jeden, "No Place To Go", który w eopce nie zmieścił się na winylowy LP. Może gdyby wydawcą tej płyty była większa firma niż Bellaphon odniosła by większy sukces? W każdym razie w roku 1989 Snowy White's Blues Agency wydali kolejny album "Open For Business". To już w całości materiał autorski, komponowany oddzielnie przez Bella i White'a i nie tak porywający jak na wcześniejszej płycie. Słychać tu średnio udane próby stworzenia przeboju ("I Can't Help Myself" z kobiecym chórkiem) czy wzmocnienia bluesa solidniejszym riffowa-
niem ("Blues On Me"), co też nie wychodzi mu na zdrowie. Są tu też rzecz jasna udane utwory, jak choćby dynamiczny "Out Of Order" ze świetną harmonijką, stylowy "When You Broke Your Promise" czy "Out Of My Dreams" z dynamiczną solówką, ale całość - nawet mimo dwóch bonusów, "Twister" i "Cat Flea Jump", niczym szczególnym nie porywa. Na szczęście White odzyskał formę na solowym "Highway To The Sun" (1994). Ze składu Snowy White's Blues Agency ostał się tu tylko gitarzysta Kuma Harada, ale lider gości zwerbował znakomitych. Na Hammondach i syntezatorach gra więc John Rabbit Bundrick, w "Burning Love", którego jest współautorem, śpiewa Paul Carrack, a w utworze tytułowym, "Love, Pain And Sorrow" i "Keep On Working" słychać grę, odpowiednio: Chrisa Rea, Davida Gilmoura i Gary'ego Moore'a. Szczególnie ten ostatni gra jak natchniony, aż szkoda, że nie zdołali nagrać z White'm czegoś więcej, a jego ognsite solo zostało wyciszone. Materiał, poza wspomnianym już "Burning Love" i "I Loved Another Woman" Petera Greena (co za piękna wersja!) napisał w całości White i jest tu czego słuchać. Jest też utwór dodatkowy, "All My Money", przypominająca "Black Magic Woman" wisienka na torcie tej udanej płyty. Jak więc widać "Lucky Star - An Anthology 1983-1994" nie jest pozbawiona pewnym minusów, ale w 4/6 to materiał na bardzo wysokim poziomie, na pewno też wart posiadania z racji wartościowych dodatków. (5) Wojciech Chamryk
RECENZJE
231
muzyce Sir Lord Baltimore nie tylko mówi się w kontekście heavy metalu, bowiem co niektórzy reprezentują pogląd iż są również prekursorami stoner rocka. Za to zupełnie niewielu wskazuje na ich możliwy wpływ na rozwój epickiego metalu. Natomiast ja z łatwością mogę wyobrazić sobie zasłuchanego Marka Sheltona w obu albumach Sir Lord Baltimore. Na deser pozostaje nam album "III: Raw" z 2006 roku. Płyta pojawiła się niespodziewanie i bez większej promocji. Dlatego myślę, że niewielu zna także i tę płytę. John Garner i Louis Dambra dobrali sobie nowego basistę Tony Franklina, wygrzebali utwory z 1976 roku, które miały być podstawą ówczesnego nigdy nie wydanego trzeciego albumu i dali im nowe współczesne życie. Powiem szczerze, że na początku byłem mocno rozczarowany tym krążkiem. Atmosfery a tym bardziej takiej fantazji z dwóch pierwszych płytach nie odnalazłem. Niemniej te sześć kompozycji to muzyka początku lat 70. zaklęta we współczesnym pełnym i soczystym brzmieniu. Takie trochę przekleństwo ale pomysły na nie są naprawdę przednie. Teraz tak się nie myśli ani nie gra. Te wszystkie współczesne retro czy proto metalowe zespoliki jedynie mogą z zazdrością spoglądać na materiał z "III: Raw". Każdy kawałek ma na siebie pomysł, świetne riffy, prosto z tamtej epoki, bardzo dynamiczną i pulsującą sekcję oraz odjechane i świdrujące sola gitarowe, stawiające na improwizację a nie wydumaną wirtuozerię. John również znakomicie śpiewa, może nawet najlepiej jak do tej pory, ale nie ma w nim tego wrzasku i szaleństwa, które znamy z ich debiutanckiej płyty. Utwory niezłe ale i tak najbardziej przemówił do mnie "Wild White Horses", taki kawałek akustyczno - elektryczny w stylu najlepszych dokonań Led Zeppelin. Gdybym nie słyszał pierwszych krążków Amerykanów, to byłbym kupiony od razu "III: Raw", a tak dopadły mnie zwątpienia wspomniane na początku. Niestety już nigdy więcej nie usłyszymy muzyki z pod szyldu Sir Lord Baltimore, bowiem w 2015 roku zmarł wokalista i perkusista John Garner. Ogólnie rzecz biorąc "The Complete Recordings 1970-2006" to wydawnictwo dla fanów lat 70. zeszłego wieku, ciekawych korzeni heavy metalu i generalnie dobrej ciężkiej rockowej muzyki.
faktów z ich działalności nie jest jasnych, ale wiadomo, że pochodzili z Ameryki. Wydali dwa dema i album "Mass Persecution". Krążki te ukazały się na przełomie lat 80. i 90. Nakładem Divebomb Records w końcówce 2019 roku pojawiło się obszerne wznowienie zawierające również późniejsze demo - "Mainroom Wanna-be's". Proponowany przez Sloana Helepololei (bas), Matta i Mike'a Valle (perkusja i gitara, wokal) thrash metal zbudowany jest na szybkich riffach i sporych pokładach muzycznej agresji. Bliżej jest im do, powiedzmy, Slayera niż późnego Megadeth. Raczej trio inspirowało się mało technicznym graniem, choć i o "Mass Persecution" nie można powiedzieć, że panowie tłuką bezsensu. W gąszczu ekspresyjnego wyrazu instrumentów można wychwycić parę fajnych momentów. W sumie taki powinien być thrash - ostry, prędki i bezlitosny. State Of Mind to muzyka skierowana dla wszystkich tych, którzy wolą biegać w mosh pit niż kontemplować układ kompozycji. Albumy takie jak "Mass Persecution" są jak huragan. Kiedy jesteśmy na niego przygotowani, znosimy to zjawisko w miarę dobrze. Zaskoczeni jednak nie czujemy się komfortowo, ba, w popłochu szukamy jakiegoś schronienia. Przelatuje nam ta muzyka przez uszy, zostawiając w głowie spory rozgardiasz. Być może odpowiedź na pytanie o dalszą egzystencję zespołu jest bardzo prosta. Nie zawsze jednak musimy znać, a tym bardziej poszukiwać odpowiedzi. Wystarczy, że akurat w pewnym momencie mamy najzwyklejszą w świecie ochotę na takie dźwięki. Wtedy śmiało "Mass Persecution" może powędrować do odtwarzacza. Adam Widełka
\m/\m/ State Of Mind - Mass Persecution 2019 Divebomb
Historia takich zespołów jak State Of Mind pokazuje, jaki potencjał drzemał w wielu adeptach sztuki thrash metalu. Co prawda, wiele
232
RECENZJE
Stygian Shore - Stygian Shore 2020/1984 High Roller
Zetknąłem się w swoim życiu z kilkoma EP, które deklasowały niejeden pełny album. To fenomenalne zjawisko. Kilka utworów mających większe jaja niż parędziesiąt
minut lub nawet ponad godzina materiału. Co ciekawsze, słucha mi się ich zdecydowanie lepiej. Być może przez to, że przemawia za nimi spójność i jasne ukierunkowanie. Tak jak w przypadku debiutanckiego mini albumu Stygian Shore z 1984 roku. Cztery utwory i zaledwie kwadrans muzyki. Muzyki, która wyrywa z kapci. Stygian Shore to świetnie zagrany, klasyczny heavy metal. Bardzo energetyczny i nie pozbawiony melodii. Mimo, że zespół pochodzi z Wichita w Kansas, to momentami brzmi trochę po angielsku. Głównie jednak próbuje nas "nabrać" na podobieństwo do Manilla Road. I faktycznie, gdyby wokal brzmiał trochę inaczej, niejeden ze słuchaczy mógłby mieć problem czy to aby nie gra ekipa Marka Sheltona. Bo, tak jak ich bardziej znani koledzy z podwórka, Stygian Shore również tworzy trio. Dalej aktywni na polu heavy metalu pozostają Greg Marshall (bas i wokal), Peter Dawson (bębny) i śpiewający gitarzysta Mike Palmer. W żadnym wypadku jednak nie można mówić o jakichś plagiatach ale widać, że oddychanie tym samym powietrzem wpłynęło pozytywnie na Stygian Shore. Gorąco polecam "Stygian Shore" bo to naprawdę piętnaście minut czystego szaleństwa. Ciężko tutaj nawet cokolwiek więcej pisać, żeby nie silić się na jakieś dyrdymały. Mnie ta płytka kupiła od pierwszych sekund i trudno się od niej uwolnić. To strasznie zaraźliwa i szczera muzyka. Szkoda tylko, że pełny album grupa wydała dopiero w 2007 roku… Adam Widełka
ku, a więc już w momencie, kiedy po długim niebycie Troyen powrócił do, przynajmniej na razie, czynnego wydawania. Druga płytka to czasy współczesne. Mamy zebrane do "kupy" dwie EP z lat 2017 i 2019 - "Storm Child" oraz "A New Dawn" - i na deser kawałek koncertowy z 2015 roku. Tyle suchych faktów. Muzyka Troyen to do bólu klasyczny heavy metal. Ten typowy, angielski heavy, który charakteryzuje się zgrabnym połączeniem chwytliwych melodii i żrących riffów. Motoryczny, aczkolwiek niesamowicie czytelny, z górującym nad wszystkim charyzmatycznym wokalem. Ich demo z 1981 roku miało, według mnie, świetny potencjał. Muzycy pozwalali sobie nawet na drobny flirt z rock'n'rollem, co wypadło przekonująco. Krążek numer jeden to parędziesiąt minut podróży w czasie, kiedy NWOBHM było w natarciu a niemal każdy zespół obfitował w kapitalne pomysły. Troyen nie odstawał, powiem szczerze, od jakiegoś Saxon czy Angel Witch. Szkoda więc, że nie doczekali się, chociaż pełnego debiutu w latach 1981-1985. Być może ich kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Niejako kontynuacją poczynań grupy są małe krążki z lat 20172019. Materiał na obu z nich brzmi może współcześnie, lecz kompozycje utrzymane są w klimacie początku lat 80. W prostej linii można rzec grupa nie zamierzała składać broni i zaproponowała premierowe kawałki z nagranymi na nowo utworami z przeszłości. Słucha się tego nieźle i absolutnie nie powiedziałbym, że Troyen stracił coś ze swojej pierwotnej energii, mimo kilku zmian w składzie na przestrzeni lat. Wszystko jest poprawnie zrealizowane. Grzech byłoby się do czegoś przyczepić - natomiast namówić warto. Sięgnijcie po "Anthology 1981-2019" nie tylko z obowiązku. Przede wszystkim dla niekłamanej przyjemności. Adam Widełka
Troyen - Anthology 1981-2019 2019 Classic Metal
Najnowsze wydawnictwo Troyen zatytułowane wymownie "Anthology 1981-2019" to nic innego jak cała dyskografia w pigułce. Świetna sprawa dla nowych fanów NW OBHM, jak i starych wyjadaczy. Tym bardziej, że oprócz datowanego na 1981 rok nagrania demo, znajdziemy tutaj także obie wydawane współcześnie EPki. Ktoś pomyślał i zgrabnie podsumował twórczość jednego z bardziej zakurzonych zespołów brytyjskiej muzyki metalowej. Antologię podzielono na dwa dyski. Pierwszy zawiera wspomniane demo oraz jeden niepublikowany utwór z roku późniejszego. Dodatkowo możemy posłuchać materiału pod tytułem "Finish What You Started". Są to cztery utwory nagrane w 2014 ro-
Uncle Slam - Say Uncle 2020 Divebombe
Trzeba lubić taką muzykę. Crossover to dość specyficzne poletko. Jednak jeśli już uda nam się przekonać do tych dźwięków to jednego możemy być pewni - nasz tapczan jest w niebezpieczeństwie. Takie granie to multum energii. Od pierwszych sekund rytm nie daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy tą muzykę, tym bardziej chcemy być jej częścią. Pomijamy
analizy, nie rozkładamy zagrywek na części pierwsze - po prostu dajemy porwać się szaleńczemu tempu poszczególnych utworów. Wystarczy 35 minut z tym krążkiem, żeby upaść wyczerpanym na łóżko, o ile oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc z niego wyobrażając sobie, że uprawiamy stage diving. Album "Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego Uncle Slam. Po latach kopie dość mocno, więc można uznać, że czas obszedł się z tym materiałem łaskawie. Zresztą, jak zaznaczyłem na początku, trzeba lubić taki sposób wyrazu. Zakładając, że jest to nam bliskie, możemy poczuć się jak ryba w wodzie. To jedna z tych płyt, które mogą pomóc nawet zdefiniować ten odłam metalu. Również warto odnotować, że niektórzy muzycy działający w Uncle Slam mieli swoje epizody w jednej ze słynniejszych formacji crossoverowej jaką jest niewątpliwie Suicidal Tendencies. Już mniej więcej można sobie uzmysłowić, z czym mamy do czynienia. Todd Moyer (gitara, wokal), Simon Oliver (bas) i Amery AWOL Smith (perkusja) na "Say Uncle" starają się w bezkompromisowy i niezwykle żywiołowy sposób przekazać swoje pomysły. Sekcja pracuje szybko, wystukując nie tylko proste, ale i momentami ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy się w danym stylu, więc nie należy spodziewać się jakiejś wirtuozerii czy popisów instrumentalnych. Gitara szatkuje powietrze niczym wprawny kucharz marchewkę, nakładając porcję smakowitych riffów. Co prawda, nie są to jakieś motywy, które będzie łatwo zanucić, ale idealnie współgrają z całością i dają tej muzyce potężną moc. W sumie pisanie o takiej muzyce w sposób wyrafinowany jest dość trudne. To jest trochę jak tworzenie poematu o brutalnym bokserskim nokaucie. Pewne rzeczy powinny być nazywane po imieniu - bez zbędnych ceregieli. Krążek "Say Uncle" to dobry technicznie ale bardziej intrygujący szybkością zawodnik, który każdą kompozycją stara się wyprowadzić ten kończący cios. Adam Widełka
Venom - Sons Of Satan: Rare And Unreleased 2020 BMG
Venom to legenda. Bez Venom w muzyce metalowej nic nie byłoby takie samo. Można się zgodzić lub nie, ale wpływu na kształt heavy metalu tej pochodzącej z Newcas-
tle kapeli odmówić nie można. Mimo, że ich muzyka była dzika, wulgarna i, dla malkontentów zupełnie pozbawiona walorów artystycznych, to trio Cronos, Mantas i Abaddon zyskało rzesze fanów i do dziś popularność nie spada. W roku 2019 ukazał się na rynku limitowany boks "In Nomine Satanas" zawierający albumy grupy od "Welcome To Hell" z 1981 do koncertu "Eine kleine Nachtmusik" (1986) wzbogacony o "Bloodlust" oraz osobny zbiór samych rarytasów w postaci "Sons Of Satan". Właśnie ten ostatni krążek został wydany osobno, co, nie ukrywam, jest niemałym wydarzeniem. Na pewno jest taniej i powszechnie dostępny. Kompilacja "Sons Of Satan" to 70 minut podróży do samych początków Venom. Mamy więc okazję usłyszeć prehistoryczne nagrania z Church Hall datowane na 1979 rok, potem dwie sesje demo z Impulse Studios z 1980 roku oraz jeden kawałek z tego samego miejsca ale rejestrowany trzy lata później. Już samo to, że słuchamy czteroosobowego składu Venom, gdzie wokalistą był jeszcze Clive Archer posługujący się pseudonimem Jesus Christ, to sprawa przyprawiająca ciarki na ciele. Te wczesne numery o piwnicznej jakości ale zawierające potężną dawkę diabelstwa, zaśpiewane zupełnie inaczej niż parę lat później przez ówczesnego basistę Cronosa (Conrad Lant). Dema ze studia Impulse słucha się już jednak dużo przyjemniej. Przede wszystkim brzmienie jest czytelne i, jak na tamten czas, grupa brzmi soczyście. Naturalnie Ve-nom nie przestaje pachnieć siarką, ale też notuje duży progres. No i te smaczki w postaci rozmów pomiędzy muzykami. Jeśli Curch Hall można traktować wyłącznie jako sprawę historyczną, to sesje z Impulse Studios dają również przyjemność z słuchania brzmiącego jak stary spychacz basu Cronosa, pracującej jak piła tarczowa gitary Mantasa (Jeff Dunn) i dudniącej jak echo czeluści perkusji Abaddona (Tony Bray). To wielki zaszczyt móc uczestniczyć podczas tych, ważnych dla rozwoju Venom, wydarzeniach. To również niesamowita zabawa, kiedy porównujemy te taśmy z tym, jak ostatecznie wyglądały na albumach pojedyncze utwory. Z wypiekami na twarzy będziecie je śledzić, minuta po minucie, aż nie wybrzmi ostatni dźwięk. Wydawnictwo "Sons Of Satan" to zupełnie inna, bardzo mało znana, twarz Venom. W żadnym wypadku nie jest to jednak Venom mniej dziki i wulgarny niż ten, jaki kojarzymy z oficjalnych krążków. Powiedziałbym nawet, że to czteroosobowe, wczesne wcielenie grupy z Newcastle może spowodować momentami większą ekscytację… A dla kontrastu cztery ostatnie kawałki grają panowie w trzech, będąc o krok od sławy i piekielnych
płomieni palących się na wieczność. W imię kozła w katanie niosącego siatkę browarów - polecam!!! Adam Widełka
Witchfynde - Lords Of Sin - 35th Anniversary 2020 Golden Core
Wildfire - Brute Force And Ignorance /Summer Lightning 2020 Golden Core
Dwa w jednym. Magiczna formuła. Kupujesz dwa a płacisz raz. Nie, nie, to nie reklama proszku do prania a od lat znana działalność przemysłu muzycznego. I, szczerze mówiąc, czasem przynosi ona dużo dobrego. Nakładem Golden Core Records w maju ukazała się kompilacja dwóch albumów brytyjskiego Wildfire. Krążki "Brute Force And Ignorance" i "Summer Lightning" znalazły się w jednym opakowaniu, ale co ważne na osobnych nośnikach i bez zbędnych dodatków. Zważywszy na to, że nakład ostatniej reedycji (Mausoleum 2012) został już pewnie wyczerpany to nie ma się nad czym zastanawiać. A przynajmniej kontemplować za długo nie powinien ktoś, kto lubi melodyjny heavy metal. Muzycznie albumy są do siebie bardzo podobne. Na obu dominuje duża dawka pozytywnych melodii, połączonych z charakterystycznymi motywami gitar. Pełnymi garściami Wildfire czerpie też z klasyki hard rocka pokroju Thin Lizzy. Są takie momenty, gdzie grupa zahacza o bardzo rozśpiewany klimat. Wręcz, można powiedzieć, rozmarzony. Na pewno "Brute Force And Ignorance" i "Summer Lightning" to nie są pozycje dla kogoś, kto oczekuje agresji w heavy metalu. Nawet jeśli pojawia się motoryka to refren staje w opozycji i gdzieś umyka ta iskra, która mogłaby zmienić się w prawdziwy "dziki ogień". Raczej Wildfire kierowali swoją muzykę do fanów bardziej ułożonej formy tego gatunku. No i jeden album jest kontynuacją drugiego. Zmian stylistycznych nie uświadczymy, więc nie należy się nastawiać na jakieś niespodzianki. Wildfire to takie bezpieczne granie. Jest w tym jakiś ogień ale znacząco okiełznany. Nazwa grupy brzmi dość humorystycznie bo słuchając tych albumów czułem się bardziej jakbym siedział przed domowym kominkiem niżli oglądając gwałtowny pożar.
Jeszcze nie tak dawno miałem przyjemność napisać parę słów o wydawnictwie Hear No Evil, zawierającym trzy pierwsze albumy brytyjskiej grupy Witchfynde, a w moje ręce trafia rocznicowe wydanie kolejnego krążka - "Lords Of Sin". To już 35 lat! Jak z bicza strzelił! Tym razem jest troszkę skromniej. Firma Golden Core Records zafundowała nam w postaci bonusu tylko (albo i aż) cztery utwory pochodzące z mini trasy Witchfynde z roku 1984. Z uwagi na bardzo słabą dostępność (przynajmniej oficjalną) koncertówek Witchfynde to każdy materiał live zasługuje na uwagę. Może nawet przykuje ją mocniej niż "Lords Of Sin". To wszakże ostatnia płyta przez wieloletnim milczeniem grupy. I nie było to pożegnanie z przytupem. Naturalnie, że rozpadu zespołu nie można do końca przewidzieć. Jednak pewne przesłanki co do złagodzenia oblicza Witchfynde zawarło już na "Cloak And Dagger" z 1983 roku. Słuchając "Lords Of Sin" można odnieść wrażenie pewnej kontynuacji. Cały czas jest to muzyka na pewnym poziomie, chociaż spoglądając wstecz, nie sposób upewnić się, że najlepszy okres dla załogi z Mansfield to absolutnie dwa pierwsze albumy. Materiał jaki znalazł się na czwartym krążku okazał się być już bardzo melodyjny. Jeśli ktoś nastawiałby się na ostre i szybkie granie spod znaku NWOBHM to niestety Witchfynde na "Lords Of Sin" nie jest dobrym tropem. Nawet momentami ten złowieszczy klimat, z jakiego znana była formacja, ucieka gdzieś kosztem troszkę rozśpiewanych partii. Nawet ciężko mi się tutaj jakoś specjalnie nad tym pochylać. Trudno ten album zmieszać z błotem ale niewiele jest na nim dźwięków przyciągających na dłużej. Ot, po prostu kolejna pozycja z zakurzonych annałów NWOBHM. Warto - oczywiście sięgnąć po reedycję "Lords Of Sin". Chociażby z względu na to, że wspomniane utwory z poprzednich krążków w wersjach live są tutaj naprawdę mocnym punktem. Adam Widełka
Adam Widełka
RECENZJE
233