10 minute read

Amorphis

Next Article
Bad Taste

Bad Taste

Granica to stan umysłu

Advertisement

Amorphis to po kilkakroć zespół-fenomen. Mają tak charakterystyczny styl, że ciężko ich z kimkolwiek pomylić, niezależnie od tego w jakim gatunku tworzą (a sięgali po niejeden). Są tytanami pracy: po 32 latach działalności mają na koncie 15 albumów. Mimo upływu lat, daleko im do wypalenia twórczego, bo nagrywają obecnie najlepsze płyty w swojej karierze. Koronnym dowodem niech będzie właśnie ukazujący się "Halo". Zaproszenie do rozmowy o nim oraz bogatej historii zespołu przyjął Esa Holopainen - gitarzysta, główny kompozytor i jeden z założycieli Amorphis. Okazał się wygadanym i przewesołym człowiekiem. Miłej lektury!

Esa Holopainen: Cześć, Adam! Jak się masz? Jak tam żyjecie w Polsce z koronawirusem?

HMP: Cześć, Esa! W porządku. Mam wrażenie, że temat hiperinflacji kompletnie przyćmił pandemię. Przechodząc jednak do kwestii weselszych, cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Twoja muzyka dużo dla mnie znaczy. Do tego stopnia, że tytuł mojej książki, "W Kraju Tysiąca Jezior " , jest ukłonem nie tyle w stronę Finlandii, co konkretnie Amorphis. No proszę! (śmiech)

No a przechodząc już do meritum… Wasz najnowszy album, "Halo " , ukazuje się prałem. Z powodu restrykcji nagrania trwały dłużej niż zwykle. Mimo że nasz producent Jens (Bogren - przyp. red.) mieszka w Szwecji, czyli niedaleko od nas, kontakt z nim był mocno utrudniony. Długo nie mogliśmy do niego polecieć, dlatego perkusję i gitary rytmiczne nagraliśmy w Sonic Pump Studios w Helsinkach. To było rok temu, chyba nawet w styczniu (rozmawialiśmy 12 stycznia 2022 roku - przyp.red.). Jens wykonał swoją pracę zdalnie. Dopiero później udało mi się dotrzeć do Szwecji i nagrać tam partie gitary prowadzącej. Powoli wszystko wracało do normy. Prace nad "Halo" dobiegły końca jakoś w połowie roku. Masz rację, nigdy nie mieliśmy tak długiej przerwy między albumami, ale cieszę się,

że tak wyszło. Przynajmniej wydając go właśnie teraz możemy mieć nadzieję, że będziemy mogli promować go na koncertach. Trzymam za to kciuki (śmiech).

Foto:Amorphis

wie cztery lata po znakomitym poprzedniku. Dużo to i niedużo, bo wiele zespołów tyle każe na siebie czekać, dla was jednak to najdłuższa przerwa w karierze. Czy spowodowała ją pandemia, czy też wasze zaangażowanie w inne projekty? Nie, prawdę mówiąc pandemia nie miała na to wpływu. Na 2020 rok mieliśmy zaplanowaną miesięczną trasę koncertową, żeby uczcić trzydziestolecie istnienia zespołu, ale oczywiście nic z niej nie wyszło. Zdecydowaliśmy się na live streaming paru występów zagranych bez publiczności, lecz osobiście nie nazwałbym ich koncertami z prawdziwego zdarzenia (śmiech). Nim się obejrzeliśmy nastał 2021 rok i weszliśmy do studia z nowym materiaNa "Halo " uświadczymy orkiestracji, partii chóru i innych ciekawych ozdobników, które pojawiły się już na "Queen of Time " . Skąd biorą się w waszej muzyce te wpływy? Orkiestracje i aranżacje chóru to przeważnie zasługa Jensa. Jest w tym świetny! Choć przyznam ci się, że początkowo, kiedy zaproponował te bombastyczne elementy na "Queen of Time", miałem spore obawy. Przecież jesteśmy sześcioosobowym zespołem metalowym! Nie chciałem, żebyśmy brzmieli jak "Amorphis: The Musical" albo "Walt Disney przedstawia: Amorphis" (śmiech). Szczęśliwie nic takiego się nie stało. Nowe elementy tylko wzbogaciły naszą muzykę. Jako gitarzysta szczególnie cieszę się z tego, że nasze podstawowe rockowe instrumentarium pozostało dobrze wyeksponowane i w ogóle nie straciło na znaczeniu.

Co więcej, widziałem was na żywo w Krakowie w styczniu 2019 roku i mogę potwierdzić, że nie macie również najmniejszych problemów z wiernym odegraniem tych utworów na scenie. Zdecydowanie! Nasz klawiszowiec, Santeri (Kallio - przyp. red.), trzyma nad wszystkim pieczę i dba, żeby orkiestracje nie zgubiły się na żywo. Inaczej to by nie miało sensu, bo po co nagrywać kawałki, których nie jest się potem w stanie zagrać na koncertach (śmiech)?

A propos nowych elementów w waszej muzyce, podziwiam Amorphis między innymi za to, że jesteście zespołem o setce twarzy. Czerpiecie z bardzo różnych gatunków, co idealnie współgra z waszą nazwą, która znaczy z greckiego tyle co " pozbawiony kształtu, formy " . Wiele zespołów przyjmuje nazwę, która fajnie brzmi, a tymczasem wasza może wręcz zakrawać na manifest twórczy. Jak to więc było: czy już w 1990 roku zakładaliście, że nie będziecie się kurczowo trzymać death metalu, czy też dorabiam wam ideologię? Naszą nazwę określiłbym jako szczęśliwy przypadek (śmiech). Miała dla nas osobiste znaczenie i dobrze się prezentowała, ale świeżo po nagraniu pierwszych demówek, które zawierały death metal dosyć typowy dla wczesnych lat 90., nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas nasza muzyczna droga. Bardzo się cieszę, że po 30 latach wciąż możemy być dumni z naszej nazwy. A mogło być gorzej! Spójrz tylko na naszych kolegów z Anal Cunt (śmiech).

To doprawdy niezwykły zbieg okoliczności, skoro tak krótko trzymaliście się ram gatunkowych death metalu! Racja, już na naszym debiucie, "The Karelian Isthmus", eksperymentowaliśmy z nietypowymi melodiami. W tamtych czasach słuchaliśmy nie tylko death metalu, ale też dużo klasycznego Black Sabbath i Jethro Tull. Te zespoły dużo dla nas znaczyły, dlatego pod ich wpływem zapragnęliśmy wprowadzić na "Tales from the Thousand Lakes" partie klawiszy. Wówczas dołączył do nas klawiszowiec (Kasper Martenson - przyp. red.), który przyniósł ze sobą dużo świetnych, oryginalnych pomysłów. A wiesz, w połowie lat 90. zespół death metalowy z klawiszowcem i czysto śpiewającym wokalistą był nie lada ewenementem! Tak oto, krok po kroku, stawaliśmy się zespołem, którym jesteśmy obecnie.

Zawsze zdumiewa mnie, po dziś dzień prezentujecie na scenie nie tylko swoje bardzo melodyjne oblicze, ale również to brutalne, grając choćby "Sign from the North Side " z debiutu. Tak! Śmieszne, że ten kawałek nieszczególnie odbiega od innych, zupełne współczesnych, które gramy na żywo. Oczywiście nie znaczy to, że nic się nie zmieniło przez te wszystkie lata. Nasz debiut był miejscami naiwny, niedopracowany i zachowawczy. A mimo to ka-

Można by więc powiedzieć, że esencja Amorphis pozostaje niezmieniona mimo waszych różnych muzycznych eskapad. Absolutnie, zgadza się!

A propos, nie uwierzysz, ale jedno z moich ulubionych wydawnictw Amorphis to… "An Evening with Friends at Huvila "! A więc koncertówka zawierająca jazzujące, akustyczne wariacje na temat waszych klasyków, okraszone kapitalnymi partiami saksofonu. Powiedz, to było jednorazowe wydarzenie, czy okazjonalnie grywacie takie koncerty? Koncert, o którym mówisz, zagraliśmy w ramach Helsinki Festival w 2017 roku (największe wydarzenie plenerowe w Finlandii, gromadzące setki tysięcy uczestników - przyp. red.). Organizatorzy poprosili nas o przygotowanie czegoś wyjątkowego. Wymyliśmy, że zagramy dwie setlisty: jedną zwykłą i drugą akustyczną. W efekcie zgromadziliśmy bardzo różnorodną publiczność: starsze, dystyngowane pary oraz młodych metalowców w koszulkach z logiem Amorphis (śmiech). To był magiczny wieczór, dlatego chcieliśmy go upamiętnić wydawnictwem. Wracając do twojego pytania, nie był to nasz pierwszy tego rodzaju występ. Parę lat wcześniej zorganizowaliśmy nawet trasę, na której graliśmy jazzujące aranżacje naszych utworów, w tym "Sign from the North Side" (śmiech). Osobiście zresztą lubię grać koncerty akustyczne. To zupełnie inne doświadczenie, pozwalające wybrzmieć odmiennym emocjom. Na pewno też wymaga od nas większej koncentracji na muzycznym rzemiośle (śmiech).

Ważnym elementem waszej muzyki zawsze były teksty inspirowane "Kalevalą " (fińskim eposem narodowym - przyp. red.). Czy pamiętasz, skąd wziął się ten pomysł? Tak, nawet pamiętam moment, gdy on się narodził. Działo się to na promie kursującym między Sztokholmem a Helsinkami. Wracaliśmy ze Szwecji, gdzie właśnie nagraliśmy nasz debiut. Już wówczas byliśmy fanami fińskich zespołów progresywnych z lat 70., a to one jako pierwsze wplatały do swojej twórczości muzykę folkową. Postanowiliśmy pójść w ich ślady. Gdy w naszej muzyce pojawiły się melodie ludowe, to zaistniało zapotrzebowa-

nie na korespondujące teksty. Wymyśliliśmy więc, że zaczerpniemy je z "Kalevali", opisującej dawne fińskie wierzenia i tradycje. Nagle wszystko kliknęło! To było bezbłędne połączenie. Obecnie nie korzystamy już z tekstów wziętych bezpośrednio z "Kalevali". Pisze je nasz tekściarz, Pekka Kainulainen, który jednak inspiruje się fińską twórczością ludową, więc ta dalej jest obecna w muzyce Amorphis.

Na "Kalevalę " złożyły się pieśni przekazywane z pokolenia na pokolenie. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale czy widzicie w sobie kontynuatorów tej tradycji ludowej? Rozumiem i popieram. Po prostu jako biograf Mannerheima nie mogłem o niego nie zapytać (śmiech). A wiesz, że mój dziadek znał Mannerheima? Za życia był sędzią tu, w Helsinkach, także w czasie wojny, więc widywał się z nim regularnie. Moja mama nadal przechowuje medale, którymi został przez niego nagrodzony.

Super! Przejdźmy do innych kwestii. Na początku wywiadu pytałem, czy może dłuższa

Tradycja wędrownych pieśniarzy jest w Finlandii bardzo stara, bogata i wciąż żywa. Nadal spotyka się u nas poetów, którzy swoje utwory wyśpiewują, tak jak stulecia temu. W jakimś sensie wpisujemy się w tę tradycję. Jesteśmy zespołem, mamy swoje instrumenty, jeździmy od miasta do miasta. Przy czym dzięki technologii możemy swoje utwory nagrywać (śmiech).

A czy myśleliście, żeby przemycić do swoich tekstów bardziej współczesną historię Finlandii? Może poświęcić utwór osobie Gustafa Mannerheima? Nie, raczej nie (śmiech). Chyba Sabaton ma kawałek o Mannerheimie. Oni piszą o wojnie, a nas raczej interesuje mitologia, starodawne wierzenia. Dużo tekstów na "Halo" opowiada o dawnych dziejach Północy: jak się tu żyło, z czym na co dzień zmagali się miesz-

Foto:Amorphis

niż zwykle przerwa pomiędzy albumami wynikała z waszego zaangażowania w różne projekty. Miałem na myśli między innymi "Silver Lake " , czyli twój album solowy. Okazał się on nie lada sukcesem, także komercyjnym. Czy spodziewałeś się tak znakomitego przyjęcia? Nie, absolutnie nie! Tak w ogóle pomysł na album solowy wziął się stąd, że chciałem spożytkować nadwyżkę czasu spowodowaną przez pandemię. Znajomy, który prowadzi studio w Helsinkach, zasugerował mi to, skoro nasza trasa koncertowa została anulowana. Tak się zaczęło - bez wielkiej wizji czy planów. Potem zaprosiłem do udziału znajomych wokalistów. Nim się obejrzałem miałem gotowych parę utworów: z Einarem Solbergiem z Leprous, Björnem Stridem z Soilwork, Jonasem Renkse z Katatonii… Wyszły świetnie, więc postanowiłem pociągnąć ten wózek dalej, mimo że nawet nie miałem podpisanego kontraktu z wytwórnią! Kiedy ludzie z Nuclear Blast, a potem Atomic Fire zaoferowali wzięcie mnie pod swoje skrzydła, wiedziałem, że już nie ma odwrotu i muszę skończyć ten album (śmiech). Poświęciłem mu większość 2020 roku. Na pewno pomógł mi nie postradać zmysłów w czasie pandemii (śmiech).

Gratuluję, bo to bardzo dobra płyta! Czy możemy się spodziewać kontynuacji? Dziękuję. Tak, zdecydowanie! To było tak pozytywne doświadczenie, że będę chciał je powtórzyć. Już nawet mam gotowych parę utworów. Nie wiem tylko, jak to będzie z czasem, bo trasa z Amorphis pochłonie go bardzo A czy myślałeś kiedyś nad wspólnym projektem z Tuomasem Holopainenem z Nightwish? Wiem, że nie jesteście spokrewnieni, ale pytam, bo czytałem, że Ian Anderson z Jethro Tull miał niegdyś zabawny pomysł na nagranie albumu z Jonem Andersonem z Yes tylko z uwagi na zbieżność nazwisk. (śmiech) Pamiętam, że kiedyś rozmawialiśmy po pijaku o projekcie Podwójny Holopainen. Czemu nie? Jeteśmy z Tuomasem przyjaciółmi. Na pewno wyszłoby super!

Jeśli się nie mylę, to w 2022 roku skończysz pięćdziesiąt lat. Opowiesz nam, które momenty w swojej muzycznej karierze uważasz za przełomowe? Dzięki, że mi przypomniałeś (śmiech). Wiesz, nadal jestem dumny z naszych pierwszych albumów. To było tak dawno temu, ale wciąż pamiętam ekscytację towarzyszącą ich nagrywaniu, a potem trasie z Entombed w 1994 roku. Piękne czasy! Kiedy Tomi (Joutsen, wokalista - przyp. red.) dołączył do nas w 2004 roku i nagraliśmy "Eclipse" - to był kolejny przełomowy moment. Wówczas znowu nabraliśmy wiatru w żagle. Poprzednie albumy, "Am Universum" i "Far from the Sun", nie spotkały się z dobrym przyjęciem, a w dodatku nasz wokalista, Pasi (Koskinen - przyp. red.), odszedł z zespołu. To był trudny czas dla Amorphis, ale dołączenie Tomiego wszystko odmieniło. Od tamtej pory nadal pniemy się w górę. Jestem niesłychanie dumny z tego, że po przeszło trzydziestu latach zespół nadal istnieje i ma się bardzo dobrze.

Czy byłbyś skory przypisać część swojego sukcesu, a także sukcesu innych fińskich muzyków, temu, co nazywacie " sisu " (fiński charakter zbiorowy, na który składają się: wytrzymałość, odwaga, duma, pozwalający powstawać po kolejnych porażkach hart ducha oraz zawziętość w walce z przeciwnościami losu - przyp. red.)? Tak, umiejętność powstawania z kolan w obliczu porażki zdecydowanie jest cechą, która umożliwia odniesienie w życiu sukcesu. Zawód muzyka nie należy do łatwych: nie pozwala na wzięcie dnia wolnego, wymaga niekończących się poświęceń, jeżdżenia po świecie, częstej nieobecności w domu. Mam wielkie szczęście, że moja rodzina mnie wspiera, rozumie i widzi wartość tego, co robię. Co się tyczy fińskiej sceny muzycznej, to naszym zespołom na pewno zawsze pomagało także dążenie do oryginalności. Wiesz, wszystkie zespoły z Göteborga czy Sztokholmu kiedyś brzmiały tak samo. Tymczasem Finowie chcieli się wyróżniać, grać po swojemu.

Czego Amorphis jest koronnym dowodem! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na trasie, mam nadzieję! Dziękuję! Jak wszystko pójdzie dobrze, to zobaczymy się w Krakowie. Na razie!

Adam Nowakowski

This article is from: