Herbasencja - Marzec 2015

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Dorota Czerwińska Nalot 5 Szymon Florczyk Pajęczynka 6 Malowidło 7 Jerzy Edmund Sobczak Poltergeist 8 Piotr Stpicki Opuszczonych 9 Anna Musiał *** (Jeff Widener pozuje ze zdjęciem) 10 I‘ll do anything in this godalmighty world (if you...) 11 Marcin Lenartowicz Kategoria Kłamstw. 12 Tęczówka. 13 Półton. 13

Proza

Radosław Dąbrowski Bariera lęku 14 Dobra Cobra Die Bajka 16 Barbara Mikulska Ogień Velevitki 21 Piotr Grochowski BIOB33. Oto, kim jesteśmy... 25 Mirosław Sądej Bar „Zacisze“ 36

PO-STO-SŁOWIE

Wyzwanie # 29 - Pamięć wody: Marianna Szygoń 38 Wyzwanie # 31 – Kredyt: Mariola Grabowska 38 Wyzwanie # 30 - Ostatni autobus: Anna Chudy 39 Wyzwanie # 32 – Czternasty jubileusz: Anna Chudy 39 Wyzwanie # 33 – Różowa landrynka: Ewa Grześkow 40 Wyzwanie # 34 – Równia pochyła: Jerzy Wiśniewski 40 Wyzwanie # 35 – Amazonka: Bartłomiej Dzik 41 Wyzwanie # 36 – Kolacja przy świecach: Elżbieta Dobkowska 41

Stopka Redakcyjna 43

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Pytanie za sto punktów: dlaczego zrobienie tak krótkiej Herbasencji zajęło mi tak dużo czasu? Właściwie nie wiem, za co te sto punktów, bo odpowiedź jest bajecznie prosta: bo to jest bardzo, ale to baaaardzo intensywny miesiąc. Na przykład od piątego marca jestem oficjalnie właścicielką Pracowni literacko-artystycznej „Herbatka u Heleny”. I jeszcze sporo ogarniania przede mną… Ale jak już ogarnę, to możecie się spodziewać realizacji kolejnych punktów zadeklarowanych we wstępniaku styczniowym, na przykład numeru ISSN na okładce przeglądanego przez Was właśnie miesięcznika. Na portalu też się dużo działo. Od początku marca testujemy nowy system recenzencki, co wymaga sporej cierpliwości, dużo tłumaczenia i mnóstwa odwagi tak mojej, jak i grona świeżo powołanych recenzentów. Mimo obaw efekty są bardzo zadowalające. Do tego wzrosła liczba komentarzy, co niezmiernie mnie cieszy, bo przecież to jeden z głównych celów Herbatki – pośredniczyć na linii autorzy-czytelnicy. A czego możecie się spodziewać po tym numerze Herbasencji? Bardzo mocną stroną jest poezja. Numer otwiera Dorota Czerwińska, po raz drugi na naszych łamach, za nią Herbasencjowy debiutant, Szymon Florczyk. Stałą poetycką ekipę Herbatki tym razem reprezentują Jerzy Edmund Sobczak oraz Piotr Stpicki. Nie zabrakło też laureatki Srebrnej Łyżeczki dla najlepszego wiersza 2014 r. – Anny Musiał. Wisienkę na torcie stanowi Marcin Lenartowicz, który recenzentów oczarował aż trzema utworami. W prozie poniekąd wracamy do fantastyki. „Poniekąd”, ponieważ jest to fantastyka dosyć mocno trzymająca się ziemi. W „Barierze lęku” Radosława Dąbrowskiego przeczytamy 666 słów o czymś, co zamieszkało pod piwnicą. „Die Bajka” to raczej nietypowe dla Dobrej Cobry opowiadanie w dosyć mrocznym klimacie. Kobiece pióro reprezentuje Barbara Mikulska, która tym razem sięga do demonologii słowiańskiej. Następnie zwrot o sto osiemdziesiąt stopni – druga część cybernetycznego cyklu „Biob” Piotra Grochowskiego. Na zakończenie chwila oddechu z Mirosławem Sądejem w „Barze „Zacisze””. No i deserek – duża porcja zwycięskich drabbli z naszego konkursu cyklicznego – „Po-sto-słowie”. Ponieważ zbliżamy się już do końca marca chciałabym obiecać, że ta skromna tym razem dawka tekstów wystarczy Wam akurat do rychłej premiery numeru kwietniowego. Jak to jednak będzie wyglądało w rzeczywistości - nie mam pojęcia. Chcąc uspokoić tych, którzy się niepokoili, mogę za to obiecać, że choćby Herbasencja miała się ukazywać ostatniego dnia miesiąca, to zastawię się a postawię się – ukazywać się będzie. Helena Chaos

Idzie sobie wiosna, słychać świergot ptaka ładna to piosenka, ale głupia taka

Marzec 2015

3


Pracownia literacko-artystyczna „Herbatka u Heleny“ Zapraszamy do naszych butików! http://pl.dawanda.com/shop/HerbatkauHeleny http://allegro.pl/listing/user/listing.php?us_id=38869078


Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

Nalot Do Apelu Poległych nigdy nie stawaj, Zośko, trwaj pod szarym kamieniem. Rozważania o sensie wpuszczenia stolicy w kanał zagłuszę „Snem o Warszawie”. Mam tak samo jak ty, miasto moje, a w nim… nie usłyszysz nalotów.

Rozważania o sensie wpuszczenia stolicy w kanał zagłuszę „Snem o Warszawie”.

Marzec 2015

5


Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.

Pajęczynka Bujany koł kołysze się fotel mój świat ja kulę się moszczę się w nim jak kłąb szmat paję pajęczyna co mnie a kąt ścian klej klej klei klej klei ja zaś w ten tan z białymi ustami zimnymi jak trup rob robótkę dziergam swą w rytm stuku stóp raz raz po raz raz raz po raz i raz wraz ścieg ścieg twardy za ściegiem z twarzą jak głaz gdy igła w mych palcach tak szybko ach gna pod skórą przemyka jak kość własna ma to dziury tej dziury dwie poły raz-dwa w mej piersi czerwonej wnet wnet zszyć się da i głuchnę i ślepnę w tej bajce o ćmach co w jęczych pajęczych pieleszą się snach i szyję i sznurzę dziergając mój trakt raz w skórę raz w mięso do skóry w ten takt bujany …

6

Herbasencja


Malowidło fala ciepłej ochry łagodnie rozchodzi się w żyłach wraz z łykiem twojego winnego oddechu płowieje sen barwy indygo na zmarszczonej tafli białego płótna pieszczonego złocistym włosiem pędzla wprawny malarz wyłania sylwetki w jednym mistrzowskim pociągnięciu wiążąc impresję chwili krakelura wokół twoich oczu żłobiona kroplami błękitnych pigmentów na ikonie o dwóch twarzach stopionych karminem łukiem ramienia zakreślasz kontur mojej skroni jak anioł stwarzający dawida pośród florenckich ogrodów i ich barokowych kaskad spływających strugą sepii pomiędzy wyspami deseni - puentylistycznymi kaprysami na mlecznym pejzażu kolaż z ciał moja mała monet w ramie z alabastru zamykasz obraz mężczyzny

wraz z łykiem twojego winnego oddechu płowieje sen barwy indygo

Marzec 2015

7


Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.

Poltergeist przebiegam nieskończoną amfiladę dwóch pokoi przede mną chichot łkanie za mną kroki zakrwawionymi paznokciami zdrapuję strupy tapet rysuję łzy na twarzach demonów aniołów bliskich zapomnianych malowanych zaciekami grzybni czas odmierza się niedopałkami z przepełnionej popielniczki w moim domu straszy potykając się o krzesła nie tu je stawiałem przez wytartą w dywanie dziurę prywatną windą zjeżdżam w objęcia piwnicznego mroku aby przytulić się do potwora z dzieciństwa J.E.S.

8

Herbasencja


Piotr Stpicki (potisz) Mówią na mnie Człowiek Zagadka. Pewnie dlatego, że moje wiersze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami. Urodziłem się na Saskiej Kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców. Oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. Zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspólnego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.

Opuszczonych do obozu przychodzą pielgrzymki by ujrzeć przybraną matkę żydów po objawieniu nie słychać nawet jednej modlitwy żaden wstyd w takim miejscu zapomnieć o jezusie

po objawieniu nie słychać nawet jednej modlitwy

Marzec 2015

9


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

*** (Jeff Widener pozuje ze zdjęciem) 1 chłopcy biegają po ulicach z plastikowymi gnatami. dziewczynki niosą na śniadanie bułki – dla taty, który zapomniał nastawić budzik. Jeff Widener pozuje ze zdjęciem, na którym mężczyzna staje przeciwko czołgom. trzyma reklamówkę. jestem teraz dziewczynką i mężczyzną, niosę bułki do domu, w którym na ścianach wiszą portrety przywódców. jednym jest kobieta, która nauczyła mnie miłości do wskazówek. drugi ma twarz wysuszonego ojca. 2 odkąd noszę w sobie wszystkie choroby świata rozpieszcza mnie ciepło domowego ogniska. odstawiam pigułki na wyższą półkę. w głowie jedno: jeśli wzrok nie sięga, ręce też nie sięgną.

Jeff Widener pozuje ze zdjęciem, na którym mężczyzna staje przeciwko czołgom. trzyma reklamówkę.

10

Herbasencja


I‘ll do anything in this godalmighty world (if you.. ) Pierwszym słowem jest zimno: zimne mieszkanie, nieszczelne okna. Twoja twarz stanowiąca alegorię świata – na zachodzie bez zmian, gorące południe i centrum, do którego próbuję się dostać objazdem. Mówisz, że nie zawiedziesz. Że trzaski w słuchawce to tylko kolejny objaw nieprzemijającej zimy, że lato przyjdzie niezapowiedziane. Zastąpi dziwne poranki przy obcym ciele, kiedy nie jesteś pewien, czy czas wyznacza granice oddechu czy to oddech ustał – bez pozwolenia skradam się wtedy do ciebie, jakby moja dłoń miała moc uzdrawiania. Jakby za oknem wcale nie padał śnieg. Pierwszym słowem zawsze jest zimno. Drugie zastępuje lęk o przyszłość: ja pochylona cicho nad zastawionym stołem i ty, który próbujesz spojrzeć przeze mnie na wiadomości. Organiczna masa ograniczona ilością miedzi, suchy zębodół, człowiek bez życiowego celu. Metaliczny posmak znika kiedy ładuję się na twoje kolana – odbieram wibracje. Ustawiam głośność na szept i szeptem zdradzam tajemnice: łóżka, które spłonęło; lepszego życia, które nigdy nie mogło zaistnieć.

Organiczna masa ograniczona ilością miedzi, suchy zębodół, człowiek bez życiowego celu. Metaliczny posmak znika kiedy ładuję się na twoje kolana –

Marzec 2015

11


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Kategoria Kłamstw. Oli Guzik. Z cyklu: Struktura Szkła. Zdążymy się jeszcze sobą nacieszyć, w końcu mamy przed sobą armię smug na szybach a przeciw jedynie przestrzeń. Tyle co wmówimy sobie i co opowiedzą persony które obdarzymy rzutem oka, o ile pozwolisz. To nawet nic, w czym materialność i traktowanie tego w ten sposób przysporzy nam zmór. Nie mam ci za złe. Skąd brać czas na dokarmianie duchów, skoro wiatr dmie we wszystkie framugi, równocześnie dopowiadasz sobie, zanim zdążę spytać. Tłumaczysz wszystko, w co wierzę życiem, kiedy mi potrzeba po prostu umrzeć na strach obok ciebie. Zamartwiać się o to, w co mamy się jutro przebrać, jak udawać, że to tylko myślnik w nazwiskach czy jego brak.

12

Herbasencja


Tęczówka. Doszło do tego, że przekręcam każdy zamek - nie po to, żeby zamknąć - bynajmniej. Kojarzę jeszcze co prawda kruki z kamieniami, ale to bardziej zaległość niż dług. Nie jestem ci krewny, przestałem nawlekać - a wszystkie próby zdławienia zagadnień są tylko wybrykiem natury - nie gorszym niż jazz, którym karmiłaś mnie przed potopem stulecia Powtarzam - nie mam ci za złe. Zatem wspinam się, wlekę, czołgam po kancie katedr, dla których przyszło nam zmarznąć. Z niewyjaśnionych przyczyn odgadłem, że smak plus cokolwiek, to tylko pusty wzór. I choć każdy błysk tłumaczę sobie fartem, wiesz znać w nim nas, tuż sprzed - grawitację to trudno.

Półton. Oli Guzik. z cyklu: Struktura Szkła. bo przecież można niechcianym ruchem strącić z półek książki czy całą gamę dźwięków - te są zdradliwe w najmniej oczekiwanych chwilach potrafią wkraść się między nas i tam pozostać nieprzestrzegane albo nie wiem nie podokręcać kranów w głowach tych mniej spokrewnionych - zalać tym samym supeł po sam brzeg i już nic nie móc - tak po prostu z odchyloną głową wyliczać zakręty i pochylone drzewa mijane po drodze aż strach

Marzec 2015

13


Radosław Dąbrowski (Ferdinand Bardamu) Rocznik 1977. Mieszka w Szczecinie, chronicznie nadużywa literatury, popkultury, rowerów szosowych, sarkazmu i litery „B”.

Bariera lęku

horror

Im bardziej usiłuję zasnąć, tym mniej jestem senny. Nie pomagają uspokajające herbatki, wietrzenie sypialni, spacery przed położeniem się do łóżka. Przecieram oczy zmęczone pełnieniem funkcji szpiegowskich kamer. Wcześniej nawet przez myśl by mi nie przeszło, iż mimowolnie zostanę tajnym agentem, bezterminowo służącym t e m u. Zwerbowało mnie nie proponując nic w zamian, wykorzystując chwilę słabości przerobiło dla własnych potrzeb. Jestem spokojnym, milczącym lokatorem mieszkania na parterze potężnego, starego budynku. Gdzieniegdzie na murach widnieją jeszcze ślady wykonanych szwabachą napisów, białych strzałek kierujących do przeciwlotniczych schronów. Po przeprowadzce snułem zainspirowane tymi pozostałościami, paranoiczne domysły: wyobrażałem sobie zwłoki zamurowane w zlikwidowanych drzwiach łączących niegdyś pokoje, zbrodnie wojenne popełnione w sypialni, salonie i kuchni. Prologiem wielu przerażających historii jest przecież wkroczenie nieświadomych zagrożenia intruzów na terytorium uśpionych, wygłodniałych, mrocznych sił. Na próżno jednak rzucałem wyzwania niemym ścianom, schodom, drzwiom - wszystko było w najlepszym porządku. Kamienica szybko spowszedniała, zżyłem się z grubymi, ceglanymi murami, szumem ukropu w grzejnikach, głuchym dudnieniem kroków na klatce schodowej. Minęło dziewięć lat. Zeszłej zimy, podczas ciężkiej choroby, gorączkując przez wiele dni, poczułem niepokojące wrażenie o b e c n o ś c i, którym zdawały się emanować wąskie kreski szparek między deskami podłogi. Nie mogąc zasnąć w przepoconej pościeli, przymknąłem powieki i zacząłem wyobrażać sobie wyprawę pod powierzchnię miękkiego, ciemnoczerwonego dywanu, desek i stropu. Przemierzałem w myślach ciemne, wąskie korytarze o pobielonych ścianach, wolny od pokusy przekręcenia z suchym trzaskiem wiekowych, ebonitowych włączników i zgubienia tropu w uspokajającym blasku zachlapanych wapnem lamp. Metodycznie odkrywałem nieznane przedtem zakamarki piwnicy, pochłonięty bez reszty delirycznym polowaniem. Dotychczas znałem jedynie pobazgrane markerem, spaczone drzwi, schody, korytarz, szereg zamykanych na kłódki małych klitek. Boks numer trzy był moim sekretnym warsztatem, prozaicznym składzikiem nieużywanych mebli, rowerów, zakurzonych słoików, narzędzi, kubłów z farbą, troskliwie opakowanych w plastikowe worki książek i czasopism. Podłogę na korytarzu stanowiły kruszejące z wolna, betonowe płyty. Zapewne dla wentylacji wywiercono w nich otwory o średnicy nie większej niż dwugroszowa moneta. Do owej feralnej

14

Herbasencja


nocy ignorowałem sączący się stamtąd, zimny powiew. Skąd mogłem wiedzieć o bezgłośnej, cierpliwej o b e c n o ś c i, której świadomość miesza w głowie, nie pozwala spać spokojnie? Majacząc w gorączce rozważałem z początku zagipsowanie otworków. Podczas kolejnej, nocnej wyprawy, przekroczywszy barierę lęku, wniknąłem przez jeden z nich do królestwa wilgotnej czerni zaczynającego się poniżej piwnicy i zrozumiałem, iż byłoby to barbarzyństwo. Nasze światy są od siebie zależne, muszą się uzupełniać. Odcięte od okruszków światła, ciepłego powietrza, t o mogłoby wpaść w szał, który zakończyłby kruche zawieszenie broni. Równie szalonym pomysłem byłoby składanie t e m u ofiar nie wiedząc, czego tak naprawdę łaknie. Zdobywszy tę wiedzę, przeklinałem codziennie moment, w którym ośmieliłem się spytać. Przypuszczam, że właśnie wtedy zostałem zwerbowany jako mobilna jednostka obserwacyjna. Przestałem śnić, bo czarne, nocne godziny to czas przekazywania t e m u zarejestrowanych na jawie obrazów. Leżąc czasem bezsennie boję się, iż prędzej czy później dosięgnie mnie kara za każdy opóźniony meldunek. Martwi brak jakichkolwiek wskazówek, nie wiem na co mam zwracać uwagę. Mam nadzieję, że rozdzielczość obrazu jest odpowiednia. Nie potrafię zrozumieć celu prac podejmowanych przez t o pod betonowymi ławami fundamentów. Mogę sobie jedynie wyobrażać rozmach z jakim odtwarza tam po swojemu nasz świat. Bezustannie, chaotycznie powiększa bezludne, odwrócone miasto w czerni: drogi, węzły komunikacyjne, linie kolejowe, fabryki, magazyny, osiedla. Sięgające dziesiątki, setki metrów pod powierzchnię, mrugające czarnymi lampkami kominy i maszty stacji przekaźnikowych. Czarne parkingi, stacje benzynowe, sklepy, których asortyment przekracza granice języka i wyobraźni. Sześćset sześćdziesiąt sześć odcieni czerni. Oddycham niespokojnie, serce łomocze, na czole pęcznieją kropelki lodowatego potu. Nie zasnę zanim ruszą pierwsze tramwaje. Mieszkańcy wyższych pięter mogą spać spokojnie. Sąsiedzi z parteru wzięliby mnie za wariata, gdybym podzielił się swoimi niejasnymi podejrzeniami, a potem spytał, czy je podzielają. Nie chcę zresztą nikogo straszyć, wszczynać bezcelowych alarmów, przyznając się jednocześnie do kolaboracji z t y m. Blednę, skóra mi cierpnie, gdy uświadamiam sobie, że t o żeruje poprzez moje oczy, pasie się przekazywanymi przeze mnie informacjami. Brutalna zagadka, na której rozwiązanie nigdy nie będę gotowy, puchnie w czerni.

Do owej feralnej nocy ignorowałem sączący się stamtąd, zimny powiew. Skąd mogłem wiedzieć o bezgłośnej, cierpliwej o b e c n o ś c i, której świadomość miesza w głowie, nie pozwala spać spokojnie?

Marzec 2015

15


Dobra Cobra

Biedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. Od tego czasu - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. Jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu. Uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu. Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem: https://www.youtube.com/channel/UCERjSgd5soEiRjZIxrt7NpA Swój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.

humoreska

Die Bajka

Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść dziwną i potworną zarazem, dziejącą się zarówno jasnym dniem jak i ciemną nocą, a na dodatek w Niemczech, pt. Die Bajka Mały byłem, dziesięć lat, gdy matka zmarła. Wie pan, bardzo chciałbym mieć mamusię. Mieć mamusię jest bardzo dobrze. Zygmunt Kałużyński

Rozdział pierwszy: Gen posłuszeństwa Johann przez dłuższy czas obserwował małą, złotowłosą dziewczynkę, chodzącą po plaży. Wydawało się, że przebywała tam bez opieki. Na dodatek wyglądała, jakby czegoś uważnie szukała pośród ziaren ciepłego piasku. Co pewien czas przykucała, sięgała rączką i uważnie zbierała coś do swoje garstki. Chłopak podrapał się po piwnym brzuchu, po czym rzekł do swojej dziewczyny: - Tamta mała jest na plaży całkiem sama. Natascha uniosła się z ręcznika, na którym opalała swoje chude ciało - hit ostatnich lat i spojrzała w stronę wskazaną przez partnera. Po chwili obserwacji odparła: Podejdźmy do niej. Może się zgubiła i potrzebuje pomocy. - Jak masz na imię, dziewczynko? - Aliona - Jesteś tu sama? - Tak. - A czego tak wytrwale szukasz w piasku? - Pięknych, szklanych koralików, które są w nim pochowane. - Koralików? - Sama zobacz - odpowiedziała dziewczynka, otwierając garść pełną, mieniących się różnymi barwami, okrągłych kulek.

16

Herbasencja


Johann i Natascha zdziwili się. Przychodzili na tę plażę od lat i nigdy nie widzieli czegoś podobnego. - Pochylcie się - poprosiła dziewczynka - a na pewno je zobaczycie. - Ja nic nie widzę. - Tutaj! - krzyknęła uradowana Aliona, wyciągając z piasku kolejny koralik. Chłopak bardzo się zdziwił. Jeszcze przed chwilą patrzył uważnie w to miejsce i dałby głowę, że widział tam tylko same drobne ziarenka piasku. Dziewczyna wyprostowała plecy i spytała dość naiwnie, jak na swój wiek: - Jesteś czarodziejką? - Nie, proszę pani. Ale wy jesteście Johann i Natascha, prawda? - ucieszyła się mała. - Szukałam was, abyście mi pomogli uratować moją babcię. - Znasz nas? Skąd... - Twoja babcię? - dziewczyna nie zwróciła uwagi na dociekania swojego chłopaka. - Jest tutaj z tobą? - Nie, została w domu. I bardzo potrzebuje pomocy. - Czy ktoś dorosły opiekuje się twoja babcią? - praktycznie spytał Johann. - Nie. Żyjemy w małym domku na wsi tylko we dwie. Natascha niespokojnie przesunęła ręką po końskim ogonie, w który zazwyczaj spinała swoje farbowane włosy: - Powiedz, co się stało z twoją babcią? - Poszła się kąpać, ale zatrzasnęły się drzwi do łazienki, a wody już było dużo, a babcia jest malutka i zawsze przychodzę, żeby zakręcić kran, jak wanna jest zapełniona do połowy, bo inaczej babcia by się utopiła. Johann i Natascha popatrzyli po sobie z dużym zdziwieniem na twarzach. - A ... kiedy twoja babcia się zatrzasnęła? - Wczoraj. Z ust dziewczyny szybko wyrwało się ciche niemieckie przekleństwo. - Gdzie mieszkasz? - spytał chłopak podniesionym z emocji głosem. - W pobliży Zemitz, niedaleko rzeki. - Trzeba szybko zadzwonić po służby ratownicze! Podaj adres waszego domu. Aliona schowała twarz w rączki, upuszczając pod nogi wszystkie kolorowe kulki, które dotychczas zebrała. - Nie wiem, jaki mamy adres - zapłakała. Jadąc we trójkę, mijali samochodem kolejne senne, poenerdowskie wioski. Johann nie przekraczał ograniczeń szybkości, miał bowiem dobrze wpojony szacunek do prawa. Ponadto trzeba było uważać na stary i nierówny bruk na ulicach. Jego dziewczyna nerwowo przygryzała kciuk, spodziewając się najgorszego. Mała Aliona, siedząca z tyłu, z wielką uwagą oglądała zebrane kolorowe koraliki. Gdy dojechali do Zemitz, słońce kończyło już swój codzienny cykl i na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda. - Zmierzcha - stwierdziła lekko zmartwiona dziewczynka. - O zmroku nigdy tam nie trafimy. - Mam silną latarkę! - powiedział głośno Johann, otwierając bagażnik - Ruszajmy. Głęboko wierzył w niemiecką myśl techniczną i do głowy mu nawet nie przyszło, że baterie mogą ulec wyczerpaniu w najmniej spodziewanym momencie. Droga przez ciemny las dłużyła się wszystkim. Natascha rozglądała się wokoło z coraz bardziej przerażoną miną. Gdy dotarli na skraj moczarów, chłopak nagle zgasił światło i usiadł na trawie. - Nie pójdę po bagnach nocą - oświadczył zrezygnowany. - Co więcej, nie wiem, czy pójdę po nich też za dnia. Dziewczyna zaczęła drżeć na całym ciele. Gdzieś huknęła nocna sowa. - Tutaj niedaleko ktoś mieszka - zawołała Aliona. - Chodźmy tam!

Marzec 2015

17


Istotnie, po pewnym czasie zza drzew wyłoniły się światła starego domu. Johann i Natascha spojrzeli po sobie zaniepokojeni. - Muszę zadzwonić - powiedział Johann, wyjmując komórkę. Kilkakrotne próby połączenia nie dały rezultatu. Brak zasięgu. Chłopak wystraszył się nie na żarty. Poczuł, że nogi wrosły mu w ziemię z przerażenia. Przecież w Niemczech nie było praktycznie miejsc, skąd nie można by zadzwonić. Złapał swoją dziewczynę za rękę i pociągnął ją za sobą w ciemny las. Rozdział drugi: Stęk przyjemności Aliona zapukała do drzwi swoją małą, niewinną rączką. Po długiej chwili usłyszała ciężkie kroki kogoś, kto miał zwyczaj chadzać w podkutych butach. Drzwi uchyliły się powoli z długim trzeszczeniem. W kręgu światła pojawił się zwalisty mężczyzna. - Dobry wieczór - zagaiła dziewczynka. - Dobry. - Jestem Aliona. Wracałam do domu z miłymi ludźmi i zrobiło się ciemno. Mężczyzna rozejrzał się wokoło, po czym zatrzymał wzrok na złotowłosej. - Ale tu nikogo nie ma. - Bo przestraszyli się pańskiego domu i uciekli w głęboki las. Gospodarz podrapał gęstą brodę po czym zrobił miejsce obok siebie: - Zapraszam, miła dziewczynko - ukłonił się nieznacznie. - Jestem Moritz. - Wiem. Ja jestem Aliona - zaszczebiotała. Mężczyzna, zdziwiony tak niespodziewanymi odwiedzinami, wpuścił ją do środka. - Napijesz się ciepłej herbaty? - spytał. - Z przyjemnością. - Co robisz nocą w lesie? - Idę uratować babcię! - zawołała. - Uratować? - zdziwił się Moritz. - Tak, uratować. Wczoraj moja babcia zrobiła wielki i szeroki szpagat, a jest już stara i nie może się podnieść ani nic. Jest przyssana do podłogi, a ja jestem za słaba i nie mogę jej odessać. Na dodatek babcia zażywa ważne lekarstwa i jak ich nie weźmie o czasie, to umrze, bo stanie jej serce. I szukam pomocy... - A gdzie twoja babcie mieszka? - zainteresował się mężczyzna. - Nad rzeką Pulowbach, proszę pana. Moritz zastanowił się chwilę. Istotnie, prowadząc roboty polowe kilka razy słyszał o samotnym domu nad rzeką, w którym podobno mieszkała starsza kobieta z wnuczką. - A kiedy przydarzyło się to, o czym opowiadasz? - Wczoraj, proszę pana. Moritz podrapał pierś w głębokim zamyśleniu. - Teraz jest noc, a po ciemku tam nie trafimy - oznajmił. - Nie mam też telefonu, aby zawiadomić odpowiednie służby ratownicze. Aliona zrobiła smutną minkę. - Wyruszymy jutro skoro świt - zdecydował Moritz. - A teraz czas do łóżek! Trzeba odpocząć przed podróżą. Było chwilę po północy, gdy drzwi sypialni Moritza uchyliły się z nieznacznie. Obudzony mężczyzna usiadł na łóżku i zapalił lampę. - Proszę pana, ja nie mogę zasnąć w tamtym pokoju - żaliła się dziewczynka. - Dom wydaje takie dziwne odgłosy i ten wielki zegar tak głośno tyka. Boję się. Czy mogę spać tu z panem? Moritz z nagłym świstem wciągnął powietrze do płuc. - Proszę - szepnęła.

18

Herbasencja


Rozdział trzeci: Nagroda gniewu Z nastaniem świtu Moritz powoli nastrajał duszę przed czekającą ich wędrówką. Był niewyspany. Większą część nocy leżał, wsłuchując się w niewinny oddech małej dziewczynki, leżącej u jego boku. Nie był nawykły do ludzi, z pewnością nie był nawykły do małych ludzi, a ta mała leżała od niego jedynie na wyciągnięcie ręki. Mężczyzna od dawna nie zaznał ciepła związanego z posiadaniem rodziny. Cała sytuacja była dla niego dość krępująca i nieobyczajna. Moritz wstał i powoli uprał dziewczynce majteczki, które zdjęła uprzedniego wieczora przed wejściem do łóżka. Gdy skończyli jeść jajecznicę, usmażoną z wielu kurzych jaj, wyruszyli w długą drogę do domu babci. Idąc w dół rzeki Pulowbach, spotkali na wzgórzu samotnego, ubranego w odświętny garnitur mężczyznę, który przywiązywał do gałęzi drzewa gruby sznur. - Co pan robi? - spytała Aliona. - Dzień dobry. Chcę się powiesić, moja droga dziewczynko. - A dlaczego? - Bo mam dość życia w Niemczech! - Niemcy to piękny kraj - mruknął Moritz. - Może i piękny, ale ja zdecydowałem się opuścić go na zawsze. - A dlaczego chce się pan powiesić? - intrygowało dziewczynkę. - Bo... - To niewystarczający powód, aby popełniać samobójstwo! - przerwała mu Aliona. - Proszę iść z nami, by ratować moją babcię! - A... co jej jest? - wykrztusił mężczyzna. - Być może w tej chwili umiera w męczarniach, bo upadła dwa dni temu na podłogę i nie mogła wstać. - Upadła? - zdziwił się Moritz. - Jak pan się nazywa? - spytała niedoszłego samobójcę. - Jestem Bruno. - A ja Aliona, a to jest Moritz. Ruszajmy! Gdy ostrożnie stąpali po zdradliwych mokradłach, Moritz - sapiąc co niemiara - zostawał coraz bardziej z tyłu. - Idźcie dalej sami! - krzyknął do Aliony i Bruna. - Jestem za ciężki i bagno chce mnie wciągnąć. Nie dam rady iść z wami. Było południe, gdy Bruno i Aliona dotarli wreszcie do małego, żółtego domku stojącego na uboczu. Powitała ich niczym nie zmącona cisza. Bruno z troską spojrzał na swój wymięty i ubrudzony garnitur. Dziewczynka zapłakała i szybkim krokiem podbiegła do drzwi. Otworzyła je na oścież, spodziewając się najgorszego. Za nią do wnętrza zajrzał zaciekawiony Bruno. W środku czekała babcia oraz listonosz z torbą pełną listów. Oboje gotowali obiad z jakiegoś ładnie pachnącego kawałka mięsa. - Babciu! - pisnęła dziewczynka i wpadła w jej ramiona. - Tak się martwiłam o ciebie, wnusiu... - A ja bałam się o ciebie! Naprawdę! Co się stało? - Zemdlałam na chwilę, moje drogie dziecko. Ty gdzieś pobiegłaś, ale na szczęście listonosz Zeruch przechodził niedaleko i zapukał, aby się wprosić na herbatkę - wyjaśniła babcia. - A gdzie ty się podziewałaś? - Chyba... - przed jej oczami przebiegły ostatnie godziny wyczerpującej podróży - pobiegłam po pomoc! Ale nastała noc i wróciliśmy dopiero dzisiaj. Jak się cieszę, że ci nic nie jest! Babcia ugotowała smaczny obiad i poczęstowała nim Alionę oraz Bruna i listonosza Zerucha. Po deserze Bruno niespodziewanie poczuł wielkie zmęczenie i został położony w sypialni na górze,

Marzec 2015

19


gdzie zasnął nadzwyczaj twardym snem. Pracownik poczty podziękował za posiłek i udał się do swoich dalszych zajęć. Musiał objechać rowerem jeszcze cały kwartał domów nad zatoką. *** Nocą babcia wyciągnęła z szafki laptopa. Sprawnie skasowała nagranie sprzed kilku dni, włączyła zapis i zaczęła cicho szeptać do mikrofonu. Po wszystkim - dzięki prostemu programowi w komputerze - starsza kobieta wielokrotnie przyśpieszyła nagranie - aby przekaz mocno wrył się w podświadomość dziewczynki. Następnie ściszyła plik, zapętliła świeżo nagrany rozkaz i ostrożne ustawiła głośniczek obok łóżka wnuczki. Cicho zamknęła drzwi i poszła do sypialni na górze, zabierając ze sobą duży, rzeźnicki hak. Słabe bodźce dźwiękowe trafiały do mózgu złotowłosej, nie powodując u niej żadnej świadomej refleksji. Aliona nie mogła się obronić przed zawartą w przekazie sugestią. Jej umysł chciwie chłonął podawaną treść, która została potraktowana przez mózg jako własna myśl. Podświadomość pracowała nad nią przez wiele godzin, analizując, dopasowując, układając i zapamiętując każdy jej fragment. Wreszcie nad ranem mózg dziewczynki zrozumiał treść zalążka pragnienia, któremu nieświadomie odda się w całości na wyraźnie dany znak. - Dobrze wykonałaś poprzednie zadanie… - zaczęła mówić staruszka. - Głupia babcia - szepnęła pod nosem Aliona. - Cały czas myśli, że jestem podatna na te jej niemądre gadki. Od dawna miała plan: uda się do dalekiego wujka mieszkającego w Goslar, którego dziadek - Gunther wynalazł ptasie mleczko i miał związany z tym pewien mroczny sekret, o którym prawie nikt nie wiedział. Dziewczynka wstała z łóżka, założyła wcześniej przygotowane ubranie, wyciągnęła z szafy spakowany plecak i ostrożnie wyszła z domu, przyświecając sobie latarką. Z pokoju na górze babcia obserwowała ostrożne wymykającą się wnuczkę. Zakrwawionym hakiem poprawiła niesforny kosmyk włosów, wchodzący jej do ust. - Z rana trzeba będzie odwiedzić listonosza Zerucha w jego domu - powiedziała z lekkim uśmiechem Jej wzrok spoczął na dwóch charakterystycznych literach, wytatuowanych pod pachą Bruna. Te dwa znaki tworzyły skrót od groźnej formacji - Schutzstaffel. W pokoju dziewczynki głośniczki laptopa nadal sączyły nagrany wcześniej przekaz: - Jak zobaczysz Zerucha - zdejmiesz majtki, a on będzie wiedział, co z tobą dalej robić. Będziesz leżeć nago z listonoszem. Będzie cię dotykał w miejsca intymne. Wejdzie w ciebie. To przyjemna rzecz i bardzo jej pragniesz, choć jeszcze nie znasz smaku mężczyzny w sobie. Nauczy cię robić piękne rzeczy, które są bardzo miłe i wcale nie będą później bolały. To twoje marzenie. - Wyjdziesz z domu, gdy tylko zobaczysz, że idę na górę z rzeźnickim hakiem. To będzie dla ciebie znak, abyś poszła do listonosza Zerucha. Pamiętaj, że to nagroda od ukochanej babci. A jak wrócisz upiekę twój ulubione strudel jabłkowy. - Trzeba się śpieszyć - mruknęła babcia. Oprawienie i popaczkowanie Bruna powinno zająć ze trzy godziny. A nad ranem wejdę cicho do pełnego zabezpieczeń domu listonosza Zerucha, gdy ten będzie całkowicie zajęty małą… Za oknem, nad pobliskimi mokradłami unosił się w zadumie półnagi mężczyzna, bardzo podobny do Moritza. Jego kalesony lśniły nienaturalnie biało w spowijającym okolicę bladym świetle księżyca. KoNiEc Dobra Cobra grudzień 2013

20

Herbasencja


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

fantastyka

Ogień Velevitki

Nie była gotowa na powrót. Jeszcze przed chwilą czuła jego gorący oddech na szyi, zbłąkane ręce krążyły po ciele, parząc dotykiem, sprawiając, że niemal traciła przytomność. Jeszcze przed momentem uszy pieścił słodkimi słowami, a teraz zrywał ją z trawy, trwożnym spojrzeniem omiatał okolicę, pospieszał bezdusznie. - Ruszże się prędzej! - Głos brzmiał zupełnie inaczej niż przed chwilą. To nie był jego głos. Podnieś się, ktoś idzie! - Cóż z tego – chciała zaprotestować – przecież kochamy się. To nic strasznego. Niejedna para zaczynała na łące pod lasem, a teraz siedzą przy wspólnym stole. My przecież też tak będziemy... Nie odważyła się jednak powiedzieć tego głośno i pozwoliła szarpnięciem pociągnąć się w krzaki. - Dlaczego? - spytała szeptem. - Wstydzisz się mnie? - Przecież wiesz, że nie – burknął, jednak przygarnął ją do siebie. - Ale wiesz, rodzice... - Miałeś z nimi porozmawiać. Obiecałeś... - Matka niedomaga, nie chciałem jej martwić. Za kilka dni powiem. Wiedziała, że nie powie. Wiedziała, że ją okłamuje. Czuła to całą sobą, ale nigdy nie przyznałaby tego otwarcie. *** Patrzyła na zaróżowione z emocji policzki, na czarne włosy ustrojone wiankiem, na białą bluzeczkę i gorsecik, na spódnicę szeroką, falbaniastą i wiedziała, że sama wyglądałaby jeszcze piękniej. Ale on omijał ją wzrokiem, patrzył tylko na Annę. Taki piękny jak młody dębczak, taki silny. - Ogłaszam was mężem i żoną. Jędrzeju, możesz pocałować pannę młodą – powiedział ksiądz. A Magda przymknęła oczy, by wspomnieć smak jego ust, słodką obietnicę, której nigdy nie dotrzymał, ale zamiast słodyczy poczuła gorycz i smutek, które zaraz zmieniły się w złość i gniew. A potem nienawiść. Bo do ostatniej chwili wierzyła; nawet jak prowadził Annę do ołtarza, jeszcze miała nadzieję, że się odwróci, zostawi tamtą i wyzna w kościele, wobec Boga i ludzi, że jej

Marzec 2015

21


pierwszej mówił słowa miłości, że oni już ślubowali sobie. I że przypieczętowali tę swoją przysięgę, mając na świadków księżyc i żaby rechoczące w stawie. *** - Dobrze, że nic z tych schadzek nie wynikło – powiedziała jej babka Sumitowa. - Bo byś ty, Magda, do końca życia za tę waszą miłość pokutowała. A tak ludzie trochę pogadają, pośmieją się i zapomną. Bo też głupia byłaś, jak myślałaś, że Kowalowy syn z taką bidą jak ty się zwiąże. Jędrzej Kowal i Magda Lipniak? Oj, głupiaś jak but, dziewucho. Ciesz się, że ci pamiątki nie zostawił. A Magda żałowała. Może by ludzie palcami wytykali, że ją zbrzuchacił. Ale i tak, choć bez brzucha, wytykają. Miałaby chociaż kogoś do kochania. Bo kochałaby bez opamiętania, tak jak Jędrzeja kochała. Teraz został tylko wstyd i smutek. I żadnej nadziei. Bo już nikt nie zechce raz zerwanego kwiatu do swojego ogródka przesadzić. Przyjdzie zwiędnąć, zeschnąć na badyl. A Anna szczęściem w oczy kłuła, śmiechem radosnym i śpiewaniem przy darciu pierza uszy raziła. Zaś Jędrzej przy ludziach bez krzty wstydu rękę na brzuchu żony kładł i z dumy pęczniał. *** - Wiesz, o co prosisz? - Starucha zaniosła się rzężącym kaszlem, a drobinki śliny opryskały twarz Magdy. - Wiesz, że nie odwrócisz tego? - Wiem. - Wiesz, że i twoja dusza na tym ucierpi? Że nie zaznasz zbawienia? - Wiem. - Wiesz, że i oni spokoju nie zaznają, po lasach przez wieczność włóczyć się będą? - Wiem, babko, wiem. *** Nie przeżegnała się, choć przerażenie zimnym zębem szarpnęło żołądek. Nie chwyciła w dłoń krucyfiksu, wręcz przeciwnie, rzemień zerwała i pozwoliła, by krzyż na ziemię upadł. Wciągnęła w płuca wilgotne, nocne powietrze i ruszyła w głąb lasu. Nie wiedziała, jak daleko między drzewa wejść musi, bo tego nikt nie wiedział. Babka rzekła, że to od samej Velevitki zależy. Jeśli uzna, że jej pragnienia mocne są, szybko sama miejsce wskaże. A jeśli na próbę dążenia wystawić zechce, to może kazać całą noc po lesie krążyć. Więc szła w ciemnościach, a strach ją otulał niczym pajęczy oprzęd muchę. Ale karmiła serce i myśli tym, co się stanie. I czuła w sobie siłę i dziką radość. Byleby Velevitka ją zechciała wysłuchać, byleby zrozumiała i pomogła. Czarny, płaski jak stół głaz wyrósł przed nią znienacka. Zbliżyła się i położyła obie dłonie na zimnej powierzchni, a wtedy wykwitł na niej ognisty znak. Nie mogła rozpoznać, co oznacza, bo bez przerwy zmieniał kształt. Ale wiedziała, że dobrze trafiła. Płomień dotknął palców i po ramionach pomknął ku piersiom. Zatrzymał się chwilę, jakby z wahaniem, a potem ścisnął serce tak mocno, że tchu jej zabrakło, a w głowie się zakręciło. Myślała, że Velevitka nie uwierzyła w dziewczyńskie pragnienia, że teraz samej jej przyjdzie umrzeć, ale demon cofnął się po chwili. Pozwolił, by oderwała ręce od kamiennego stołu i sięgnęła do tobołka po dary, które przyniosła. Wykładała rzeczy na blat i patrzyła z ulgą, jak ogień potężnieje. Skrawek wełnianej spódnicy, kawałek białego płótna na pieluchę, kołacz własnoręcznie upieczony, gorzałka i kawał ociekającej krwią wołowiny. I na koniec położyła korale z bursztynu, najcenniejszą rzecz, jaką posiadała. Płomień pochłaniał wszystko i ogromniał. A potem uniósł się nad głazem, zawirował jak w tańcu i spłynął na nią. Oblał żarem, ale nie spalił. Tylko przez chwilę się bała, a potem poczuła moc, jego moc i zrozumiała, że dary zostały przyjęte, a jej życzenie się spełni.

22

Herbasencja


*** Noc jeszcze mocowała się ze świtem, kiedy Magda stanęła na skraju wioski. Nawet koguty nie piały, a po obejściach nie szwendali się ludzie. W jednej tylko chacie okna świeciły się blaskiem lamp. Dziewczyna utkwiła w nich wzrok i czekała. Bez napięcia, z ufnością, jaką obdarowała ją Velevitka. I nagle drzwi z hukiem rozwarły się, wybiegł z nich Jędrzej i na kolana padł pośrodku podwórca. Zaskowyczał niczym pies, którego gospodarz w gniewie kopnął. A potem włosy rwał i wył niczym wilk, aż wreszcie padł na ziemię, zwinął się w kłębek i szlochał. Żal się go Magdzie zrobiło, miała ochotę podbiec i obiecać, że go ochroni, że w bólu utuli, ale wiedziała, że jest za wcześnie, że swojej pory czekać teraz musi. Obserwując Jędrzeja, ujrzała postać z mgły utkaną, z maleństwem na ręku. Płynęła do niej, nie tykając ziemi, a gdy się przed Magdą zatrzymała i dłoń ku niej wyciągnęła, dziewczyna zimno takowe poczuła jak jeszcze nigdy w życiu. Jakby ją kto rozgrzaną z przypiecka ściągnął i nagusieńką w zaspę wrzucił. Zadrżała, ale tylko przez moment. Zaraz ją velevitkowy żar ochronił i zjawę przegnał. Ale zdało się Magdzie, że łzy w tych mglistych oczach ujrzała, a potem dobiegł ją histeryczny śmiech. Wiedziała, że temu nieszczęściu to ona jest winna, ale nic jej to nie obchodziło. Bo Jędrzej był znowu wolny. Teraz będą mogli być razem. To nic, że zapłaciła za to ogromną cenę. Co ją obchodzi życie po śmierci, kiedy ona tylko życia za życia pragnęła, dotyku jędrzejowych rąk i ust. Tylko trochę poczekać trzeba, by ochłonął nieco i zrozumiał, że Magda obok niego jest. *** I czekała. Lato straciło swoją zieloną bujność, wiatr przywiał jesień i rozrzucił dywan kolorowych liści. Wreszcie i zima nadeszła niczym panna młoda w bieli. A Magda ciągle oczy wypatrywała i tylko w jedną stronę zwracała. Widziała, że Jędrzej sczerniał i zsechł się niczym kromka chleba w zapomnieniu gdzieś w kącie zostawiona. Zapadnięte policzki porastała czarna broda przetykana białymi pasmami, a przecie młody był jeszcze. I włosy całkiem mu posiwiały. Kiedy mijał Magdę, spojrzenie od niej odwracał, choć ona nieba by mu przychyliła. Zatrzymała go raz, za rękę schwyciła i w te oczy, co zwykle z takim żarem patrzyły, zajrzała. Ale suche były, jak studnia, w której wody zbrakło. Dłoń wyrwał i wzdrygnął się, jakby pomrownika dotknął. - Idź, Magda, zostaw. - Jędrzeju... - szepnęła tylko, ale głos jej w gardle uwiązł i więcej powiedzieć nie zdołała. Patrzyła za nim, jak odchodził. Na zgarbione plecy, na ramiona pochyłe. Chciała go przygarnąć, przytulić, powiedzieć, że tyle w niej uczucia, że za tamtych starczy, ale milczała. Widać jeszcze czasu trzeba. Aż wreszcie nadeszła wiosna. Głośna świergotem, radosna barwami, nabrzmiała miłością i pożądaniem. Magda zobaczyła go, jak pod wieczór samotnie na łąkę pod lasem zmierzał. Dokładnie tam, gdzie w blasku księżyca wykradali chwile szczęścia. Pobiegła za nim, unosząc w górę sukienkę, by rosą nie zmoczyć skraju. Stopami mokrą trawę roztrącała, a w piersiach jej radość rosła. Dobiegła, gdy na kolana pod ogromnym dębem padł. Widziała, że pięści do ust pakuje, by wycie stłumić. Klęknęła obok, objęła wstrząsane szlochem plecy, przywarła całym ciałem. - Chodź, Jędrzeju, ja łzy obetrę. Wymażę złe wspomnienia. Miłość... miłość ci swoją ofiaruję. Odepchnął ją gwałtownie, na nogi się zerwał i spojrzał tak, że zadrżała ze strachu. Tak się nawet Velevitki nie bała. - Odejdź! Idź precz! - Jędrzeju, coś ty? Już nie pamiętasz? Całowałeś mnie na tej łące, pieszczotami rozgrzewałeś zziębnięte od nocy ciało. I takie rzeczy mówiłeś, że żar … - Przestań! - krzyczał. - Przestań, Magda. Nie chcę tego słuchać. Ja już nawet tego nie pamiętam. Ani ciebie, ani żadnej innej. Ja tylko Anulkę moją... ja za nią... i za naszym synkiem tęsknię...

Marzec 2015

23


Nie słyszała niczego oprócz tego jednego: ani ciebie, ani żadnej innej. Jakiej innej? Przecież innych nie było! Tylko ona, Magda. Co on gada? A Jędrzej mówił coraz ciszej i słabiej: - Obiecałem, że ją ochronię... że razem... do końca... Nie dotrzymałem słowa... - A ja? - spytała. - A obietnice, które mnie składałeś? - Co ci miałem powiedzieć? Byłaś ładna i chętna, a ja cię na siłę na łąkę nie ciągnąłem. - W czym ona była lepsza ode mnie? Jędrzej wzruszył ramionami, ale w pustych dotychczas oczach zobaczyła tak wiele, że już tłumaczyć nie musiał. Objęła się ramionami, jakby nagle dotarł do niej chłód nocy. Odsunęła się od Jędrzeja, zostawiła samego. I poszła nad staw, tam, dokąd prowadził ją rechot żab. Otoczyła ją mgła, a lodowata taka była, jakby nagle zima wróciła. I szepty jakieś za nią się snuły. Ale nie chciała ich słyszeć, bo przypominały zbyt wiele. Patrzyła na stojącą, czarną wodę. Z tęsknotą wspomniała chwile, gdy tak bardzo wierzyła. Gdy gorączkowym oddechom przypisała moc przysiąg, kiedy sądziła, że jędrzejowe dłonie wypisują na jej ciele obietnice. I śmiech nią wstrząsnął, a potem łzy popłynęły. Nasłuchiwała poszczekiwań psów. Zerknęła na las, tam, gdzie zostawiła Jędrzeja. Jeszcze miała nadzieję, że ją zawoła. *** Noc i cisza otuliły ją szczelnym kokonem. Zabrały na chwilę czas. Nie było przeszłości i przyszłości. Nawet teraźniejszość przestała istnieć. Magda schwyciła w dłonie spódnicę i podciągnęła wysoko ponad kolana. Bose stopy zanurzyła w trawie; trącając kaczeńce, stokrotki i koniczynę, strząsała z nich krople rosy. Spadały na łąkę, a głos dzwonków rozchodził się drżącym echem nad darnią i biegł aż nad staw, by odbić się od ściany tataraku i z pluskiem wylądować wśród rzęsy wodnej. Zaśmiała się, zakręciła, aż jej sukienka zafurczała i nadęła się niczym balonik. Wirowała tak szybko, że księżycowy cień nie nadążał za nią i stał w miejscu, czekając aż ona powróci. Kwiaty z sukni odpadły i zmieniły się w motyle; wzniosły się nad jej głowę i uplotły kolorowy wianek. Opadły na włosy, jasne jak zboże w lecie, zsunęły się na kosy grube jak snopki i próbowały odpocząć. Ale nie dała im chwili wytchnienia, wirowała, a warkocze cięły powietrze niczym leszczynowe witki – giętkie i mocne. A śmiech brzęczał w uszach, zdobił usta, rozjaśniał spojrzenie. Rozrzucała go niczym płatki na procesji, rozdawała wokoło, nie żałowała nikomu. Śmiała się tak głośno, aż łzy wycisnęła z oczu. Zawisły na rzęsach, a potem pociekły po policzkach, podążyły szyją w dół, między piersi. I dotknęły lodem serca, sprawiły, że zadrżało, niemal stanęło. I zabrakło jej sił na taniec, nie starczyło na śmiech i za mało było na kolejne łzy. Nie starczyło nawet, by żyć. Puściła spódnicę i pozwoliła jej opaść do ziemi, przykryć bose stopy; otarła oczy i policzki, przygładziła włosy. Zanurzyła nogi w zimnej wodzie jeziora. Nie była gotowa na powrót.

Jędrzej Kowal i Magda Lipniak? Oj, głupiaś jak but, dziewucho.

24

Herbasencja


Piotr Grochowski (Szeptun) Rocznik ‘79, Urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej. Z pozostałymi opowiadaniami autora można zapoznać się na stronie: http://szeptun.blogspot.com

BIOB33. Oto, kim jesteśmy..

science fiction

„(…) Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Bio-Bękartem, półczłowiekiem, hybrydą… Islamscy radykałowie powiedzą o Tobie – Dziecko Szatana; Kościół Chrześcijański wyklnie cię, weterani Wojny Światów spluną ci pod nogi, bo ich towarzysze, bracia, ginęli zabijani przez technologię, która teraz jest częścią ciebie… Nie jest ważne, czy masz bio-oczy pierwszej generacji, kupione w ulicznej klinice, gdzieś na obrzeżach Sankt Petersburga lub na blokowisku Marsylii… Możesz wymienić sobie kręgosłup na niełamliwą substancję drugiej generacji, bo zawsze byłeś słabym chłopcem, a tata pracuje w Patta Biotechnology i może załatwić ci to poza oficjalnym rynkiem… Nie liczą się powody, motywacja, cena… Fakt pozostanie faktem… Na twoich tkankach, wewnątrz kości lub organów przyczaił się symbiont, dzieło Obcych, którzy dwie dekady temu próbowali unicestwić nas wszystkich… Jeśli nosisz w sobie zabójcę ludzi lub cząstkę zabójcy - kim jesteś? Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Ale zaraz… Przecież nikt nie powiedział, że z tego powodu masz płakać, że nie możesz się cieszyć… Nikt nie może ci zabronić tego uczucia. Jesteś szybszy, sprawniejszy, zwinniejszy, możesz być bardziej inteligentny, w szybkim tempie przyswoić sobie wiedzę, którą zwykły człowiek studiowałby wiele lat… A w tym świecie będzie ci po prostu łatwiej przeżyć… Powiedzmy to jeszcze raz… Jesteś Hybrydą, jesteś Nad-Człowiekiem. To brzmi lepiej. Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM…” „Manifest” znaleziony gdzieś w sieci.

/Paraisópolis, południowe São Paulo, 27 kwietnia 2033 roku./ W przeddzień Wojny Światów w tym miejscu znajdowała się jedna z największych faveli – płaski teren zamieszkiwało sto tysięcy ludzi żyjących w skrajnej biedzie. Dwie dekady później, całe południowe São Paulo zmieniło się w gigantyczną neo-favelę, zabudowaną różnorodnie, ale zaludnioną głównie przez tych, którym z jakichś przyczyn nie udało się zamieszkać wewnątrz murów

Marzec 2015

25


korporacyjnego centrum. Strefę walki zwano „Rajskim Miastem”, a władzę sprawowali najsilniejsi i najbogatsi spośród wszelkiej maści przestępców. Miejskie siły porządkowe zapuszczały się do Paraisópolis rzadko i tylko w wyjątkowych przypadkach – jak dziś. Dziś raj podlegał pacyfikacji. Benedict znajdował się trzy przecznice od celu, stał na balkonie, na piątym piętrze opuszczonego wieżowca; zatrzymał się tu na moment, by rzucić okiem na panoramę – domostwa na terenie, do którego zmierzał były niskie, jedno i dwu piętrowe, przeważnie brunatno-żółte, wszędzie unosił się pył, a niebo zasnuwał gęsty dym – lokalne, przestępcze milicje starały się utrudnić policyjny rajd. Wysoko w górze wisiały policyjne helikoptery i pojazdy AGV; od czasu do czasu któryś z nich zniżał swój pułap – wtedy ryk silników przetaczał się ponad budynkami. Słońce grzało niemiłosiernie, próżno było szukać nawet najdelikatniejszego podmuchu wiatru. „Raj, zaiste”. Benedict skanował sieć. Kiedyś w dzielnicach biedoty internet traktowany był jak luksus, teraz takie miejsca wypełniała zaawansowana elektronika i jej odpady, a bio-symplanty stały się powszechne i ogólnodostępne – czasem bogaci korpowie zapuszczali się właśnie w takie niebezpieczne miejsca w poszukiwaniu najdziwniejszych, gdzie indziej zakazanych, bio-modyfikacji. Siły porządkowe starały się zakłócić jak największą ilość łączy, ale zwykłego Bio-Netu nie dało się ograniczać – tak długo, jak na terenie neo-faveli znajdował się choć jeden nadajnik, łączność istniała. Benedict badał otwarte kanały, przeglądał informacje, zbierał dane. Dzięki wsparciu Theron posiadał dostęp do wewnętrznych kanałów karteli i pomniejszych organizacji przestępczych, ale i do łączy sił bezpieczeństwa. Szczęśliwie, główna akcja pacyfikacyjna przeprowadzana była w sporej odległości od celu jego misji. Zupełnie obok, na płaszczyznach informacyjnych, rozgrywały się wydarzenia równie istotne, choć nie tak dramatyczne, jak te w São Paulo. Transmisje najważniejszych światowych serwisów skupiały się na odbywającym się w Londynie uroczystym posiedzeniu ONZ. Wszystkie kamery skierowane były na Javeda Puriego-Lewisa reprezentującego grupę C-6. Bio-Net przypominał Benedictowi, że Puri-Lewis jest właściwie pracownikiem Patta Biotechnology, co mogłoby wskazywać, że aktualnie akurat ta korporacja wiodła prym pośród globalnych firm-gigantów. „Niewątpliwą przyjemnością będzie dla mnie podzielenie się ze społecznością międzynarodową wiedzą związaną z tak zwanymi Czerwonymi Tablicami”. Serwisy przekazywały słowa Puriego-Lewisa. „Nasze badania i analizy dobiegły końca i nareszcie wiemy, rozumiemy, kim byli wrogowie rodzaju ludzkiego. Chociaż, po zapoznaniu się z wiedzą, którą mam państwu do przekazania, sami zdecydujecie, jak mniemam, czy zasadne było, jest i będzie w przyszłości, używanie słowa wróg”. *** / Pułap – 1050 m., Helikopter snajperski Comando de Operações Táticas./ Strażnik trzeciej klasy Titus Almeida spojrzał na prawy ekran taktyczny wyświetlany poprzez Bio-Net; kokpit po stronie operatora wypełniały pół-przezroczyste ikony, znaczniki i obrazy generowane przez sieć. Drużyny PA-6 i PA-11 czekały na rozkazy i systematycznie przemieszczały się do celu, nie napotykając na opór. Almeida widział, co działo się bardziej na wschód, tam gdzie operowały siły korporacyjne i pozostałe drużyny „miejskich”, i bardzo się cieszył z ustaleń planu. Kartele rozumiały, że dzisiaj policja korporacyjna „wjeżdżała na poważnie” i nie zamierzały poddawać się bez walki – poniżej trwała regularna miejska bitwa. „Jego” podopieczni, póki co, zabezpieczali flankę – na razie byli w miarę bezpieczni. „Niech to”, Almeida zganił samego siebie w myślach. „Chyba przesadzam... Dwie trzydziestki uzbrojonych po zęby, napakowanych symplantami i mocno opancerzonych antyterrorystów, powinny dać sobie radę”. Ale odczuwał ten charakterystyczny niepokój zawsze, gdy koordynował wsparcie. Chłopaki na dole nie byli bezdusznymi najemnikami, nie posiadali bajecznych majątków, żelaznych ubezpieczeń społecznych i wymyślnych domów na korporacyjnych tarasach. Wielu z nich urodziło się na skraju

26

Herbasencja


Paraisópolis lub w samym „Raju”. To byli policjanci, jakkolwiek elitarni i doskonale wyszkoleni, ale jednak zwykli federalni pracownicy, otrzymujący marne, w porównaniu z korpami, pieniądze. Almeida miał nadzieję, że „jego” drużyny nie będą dziś zmuszone do udziału w otwartej wymianie ognia. W rogu ekranu taktycznego pojawiło się wezwanie. Porucznik aktywował połączenie. Centrala, głosem spokojnej operatorki, informowała: – Libe-siedem-siedem, zmiana rozkazów. Ustawcie się na 12-A-26 i czekajcie na dalsze rozkazy. W terenie operuje samodzielny agent, jego misja ma znaczenie priorytetowe. Będziecie wspierać. Almeida otworzył usta, nim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, kobiecy głos dodał: – Drużyny PA-6 i PA-11 przejmie Libe-siedem-zero. Właśnie zostały wam przekazane dodatkowe dane dotyczące aktualnego zadania. Powodzenia. Bez odbioru. Strażnik odetchnął i spojrzał na Eberta Batistę. Pilot kiwnął głową. Borges, Rocha i Socrates potwierdzili gotowość, nawet na ułamek sekundy nie odrywając oczu od systemów snajperskich. Helikopter opuścił dziób i przekrzywił się nieco, ruszając do wskazanego punktu. *** Benedict poruszał się szybko, ale rozsądnie, uważnie wybierając drogę. Dzięki Theron posiadał dostęp do przestrzennych planów budynków, choć plany te nie były kompletne – jak to w faveli – ktoś coś ciągle zmieniał i dobudowywał. Na szczęście w powietrzu aż roiło się od różnorodnych dronów, w terenie rozmieszczono także dużą ilość kamer. To wszystko, przeanalizowane, połączone i dopasowane, składało się na spójny obraz, przekazany do systemu Benedicta – wygenerowaną przez Bio-Net – Rozszerzoną Rzeczywistość. Gdy znalazł się dwa budynki od celu, do wykreowanej wizji dołączyły także dane ze specjalnych wielozakresowych systemów snajperskich; w górze, na wysokości trzech tysięcy pięćdziesięciu pięciu stóp zawisł helikopter policyjnego wsparcia. – Theron – Benedict odruchowo poruszył ustami, wysyłając wiadomość poprzez łącze bojowe. – Połącz mnie z dowódcą-operatorem śmigłowca. – Jesteś pewien? – W kobiecym głosie dało się wyczuć wątpliwość. – Czy powinni… – Połącz, proszę – przerwał jej Benedict. – To moja decyzja… Po sekundzie ciszy Theron odpowiedziała: – Masz ich na odseparowanym kanale. Przekazałam ci także dane personalne załogi. Mów… *** Agent o kryptonimie „Voz” połączył się z Almeidą na osobnym kanale audio. Miał spokojny, niski głos, a jego portugalski brzmiał zbyt idealnie. – Strażniku, chciałbym, żeby wszystko było jasne. Wiem, że rozmawiam z profesjonalistą, ale zależy mi na zaufaniu… Po sekundzie ciszy Almeida pokiwał głową i rzucił tylko krótkie: – Dziękuję. Może pan na nas liczyć. Voz milczał przez moment, po czym wyjaśnił: – Ludzie w budynku to członkowie międzynarodowej siatki terrorystycznej, przypisano im status „gotowych do zabicia”, ale ja potrzebuję co najmniej jednego z nich w opcji „zdolny do rozmowy”. Nie potrafię, na tym etapie, określić, który ma ocaleć, ale postaram się rozwiązać to jak najszybciej się da. Potrzebuję precyzji i szybkości. Strażniku? – Potwierdzam – szepnął Almeida. – I jeszcze jedno – dodał Voz, brzmiał twardo, ale niezwykle przekonująco. – Tak samo mocno, jak panu zależy mi na bezpieczeństwie funkcjonariuszy. Nie narażę was. Almeida zmrużył oczy, powiódł wzrokiem po płaszczyznach komunikacyjnych i wyjrzał za okno śmigłowca. Paraisópolis, zalane słońcem, wypełnione kurzem i dymem, wyglądało zarazem pięknie i upiornie. „Chciałbym w to wierzyć. Ach, jakże mocno bym chciał.” ***

Marzec 2015

27


„Dobry człowiek”. Benedict był pewien. Specjalna aplikacja rozłożyła życiorys, wyniki badań i testów osobowościowych Titusa Almeidy na najdrobniejsze cząsteczki, a później stworzyła dziesiątki modeli postępowania wobec Strażnika trzeciej klasy. „Zaufanie, sprecyzowany system wartości i nieustanna obawa o podwładnych”. Almeida był staromodnym gliniarzem, co skutecznie uniemożliwiało mu ambitniejszą karierę, ale i budowało szacunek u jego ludzi. „Zasługiwał na te kilka słów”. Benedict właściwie powiedział niewiele, ale tak należało uczynić. Nigdy nie powinno się przeceniać staromodnych wartości, szczególnie gdy można ich użyć w celu zwiększenia bezpieczeństwa. „Szkoda, że bycie dobrym człowiekiem, samo w sobie, nie gwarantuje owego bezpieczeństwa.” *** Voz znalazł się przy siedemnastym znaczniku; wirtualny kwadrat pulsował fioletem. Agent był zręczny i sprawny, jego jasny uniform współgrał kolorystycznie z barwami otoczenia. Socrates oddał strzał. Górna część głowy terrorysty zniknęła, zastąpiła ją krwawa mgiełka; w tym czasie agent pokonał dystans od narożnika sąsiedniego budynku do celu i stanął tuż pod balkonikiem. Ciało trafionego zwiotczało, i zniknęło za żółtawym murkiem. Voz podskoczył, złapał metalowy pręt i, używając go, wspiął się na górę. Tam przywarł do ściany, tuż obok zdobiącej ją krwawej plamy. Ekran taktyczny określał to miejsce jako znacznik o numerze osiemnastym. Od tego momentu miało być symultanicznie. Kamery i cały system ostrzegawczy atakowanych zostały kilka sekund wcześniej przejęte przez centrum operacyjne Voza; w kwestii sieciowej, terroryści byli de facto ślepi i głusi. Borges lustrował okoliczne zabudowania, poszukując ewentualnego oddziału wsparcia dla przeciwników – zameldował „czystość”. W tym samym momencie centrum Voza wydało rozkaz „wejścia”, a Almeida podał swoim strzelcom „zielone światło”. Rocha wyłączył chudzielca z ciężkim karabinem, stojącego na północno wschodnim rogu; Socrates zlikwidował cel na drugim balkonie – umierający wypuścił z dłoni jakiś przerabiany sprzęt – połączenie karabinu i ręcznego granatnika. Agent przestrzelił zamek i wykopał wzmocnione drzwi, wpadając do wnętrza. Almeida rejestrował to wszystko – barwy, znaczniki i ikony „żyły” w wirtualnej wizji, nakładającej się na trójwymiarowy przekaz z kamer i czujników; chociaż wisiał wysoko nad budynkiem, praktycznie czuł jakby tkwił pośrodku akcji. *** Pokonanie wąskiego, ciemnego korytarza zajęło Benedictowi półtorej sekundy, serce tłukło mu w piersi, działał na maksymalnych obrotach. Jego Rozszerzona Rzeczywistość generowała idealny obraz – postrzegał poprzez ściany – wiedział gdzie znajdują się interesujące go obiekty – czwórka ludzi i leżące, nieruchome ciało. Następne drzwi były zwyczajne, Benedict przebił się przez nie i wpadł do centralnego pokoju. Po lewej miał kobietę, właśnie sięgającą po ciężki pistolet, na wprost, pośrodku pomieszczenia, stało dwóch wyraźnie „rozszerzonych” solo –takich nazywano po prostu biobami. Ostatnie cele Benedict zlokalizował po prawej, chudzielec z widocznymi bio-wszczepami czaszki uniósł głowę znad quasi-szpitalnego stołu operacyjnego. Benedict zlikwidował kobietę nim zdążyła wystrzelić, pociski oderwały jej lewą stronę głowy. Biob w ciemnoszarym uniformie, uzbrojony w karabin szturmowy, wypalił krótką serią. Ściana, w miejscu gdzie sekundę wcześniej stał Benedict, eksplodowała feerią odłamków. Drugiego bioba, z widocznymi bio-wszczepami rąk, ubranego w taktyczną kamizelkę i czerwoną bejsbolówkę, sięgnął jeden ze snajperów – wielkokalibrowy pocisk przebił sufit. Czapeczka zawirowała w powietrzu głowa mężczyzny zniknęła, a reszta ciała zwinęła się w makabrycznym piruecie. „Ten ma żyć”, Benedict przesłał neuronalną wiadomość do Strażnika Almeidy, wskazując na „lekarza”.

28

Herbasencja


Jednocześnie, sunąc bokiem po ziemi, oddał kilka strzałów w kierunku bioba z karabinem. Trafił dwa razy, barwiąc uniform czerwienią, snajper zawtórował mu – ciężkie pociski oderwały lewe ramię celu. Benedict przymierzył i przestrzelił biobowi oko. Zaległa cisza, ale tylko w pomieszczeniu – bojowe płaszczyzny, łącza i ikony Rozszerzonej Rzeczywistości generowały niezliczone ilości informacji. „Lekarz” nie figurował w żadnej bazie danych. Wyglądał na Latynosa, a poza tymi umiejscowionymi w głowie, nie posiadał żadnych wszczepów. Uniósł ręce. Benedict sprzęgł się z „lekarzem” neuronalnie i w mgnieniu oka na otwartym kanale przesłał mu obraz łącza bojowego, by cel mógł zdać sobie sprawę ze swojego położenia. Taka „przesyłka” trafiała do adresata o wiele szybciej niż klasyczne: „Stój, nie ruszaj się, jesteś otoczony”. Jednocześnie, mierząc z broni, Benedict zbliżył się do stołu – ciało leżące nań, pozbawione było ramion i lewej nogi, nosiło ślady operacji, podłączono doń sporo symplantalnego sprzętu. Bez wątpienia, ciało miało tylko imitować ludzkie. „Biorobot”. – Nie zdołasz tego wyciszyć – wycharczał „lekarz”, jego głos wydobywał się ze ściśniętego gardła, Latynos brzmiał jak rodowity Brazylijczyk. – Mów – odparł Benedict. – Daję ci czas. „Lekarz” otworzył usta, a Benedict zmrużył oczy i odpiął łącze bojowe. *** – Co jest, kurwa? – warknął Socrates, najpewniej wyrażając uczucia całej załogi. – Odpiął nas? – Borges nie mógł uwierzyć. Almeida pokiwał głową. – Mamy tylko obraz z naszych wizjerów – potwierdził. – Centrum operacyjne jest odcięte, a Voz się nie zgłasza. – Za cholerę nie rozumiem – burczał Socrates. Almeida wzruszył ramionami. – To jego sprawa, widać pewne informacje mają pozostać poza naszą wiedzą – ocenił. – Agent Voz zmniejsza w ten sposób swoje bezpieczeństwo, ale my trzymamy się planu. Pełna gotowość. Pośrodku pomieszczenia Voz przytknął lufę pistoletu do czoła ostatniego z żyjących terrorystów. *** – Jak brzmi wasze przesłanie? – Benedict przekrzywił głowę, jednocześnie, korzystając ze wsparcia Theron, neuronalnie atakował zabezpieczone łącze „lekarza”. W Bio-Necie mężczyzna figurował jako Cyan-11. – Przecież właśnie tego chcesz… – Wiemy, co planujecie. – Aplikacje Benedicta zanalizowały drżenie głosu Cyana jako wynik mieszanki strachu i podniecenia. – Mamy was i za cholerę nie zdołacie tego wyciszyć… – Potrzebuję pewnych partii twojego ciała, mózgu – odparł Benedict. – Ty sam, żywy, niekoniecznie jesteś mi potrzebny. Przejdź, więc do rzeczy. Theron cierpliwie wspomagała atak. Łącze Cyana zostało osaczone przez „Watahę”, najpewniej potrzebne było kilka sekund, by malware zdołały wedrzeć się do wnętrza. Wtedy, niespodziewanie, biorobot się aktywował. Theron błyskawicznie określiła wysoki poziom zagrożenia. Bio-łącze Benedicta zawyło ostrzegawczo, notując gwałtowny wzrost emisji danych. Cyan-11 uśmiechnął się szeroko. Wewnątrz pokoju eksplodowała dziwaczna, hybrydalna bio-bomba. Programy ochronne Benedicta pracowały na najwyższych obrotach, ale nie były w stanie zablokować każdego bio-impulsu wdzierającego się w wewnętrzną sieć. To nie był zwykły atak, choć posiadał formę wirusa. Niemal natychmiast praktycznie każda zsymplantalizowana cząsteczka w ciele Benedicta aktywowała się z pełną mocą. Theron zamilkła.

Marzec 2015

29


Fizyczny ból został odcięty, ale system, wszystkie wewnętrzne kręgi wokół bio-procesora przeładowały się i wymusiły na sobie restart. Na pół sekundy Benedict stracił kontakt z rzeczywistością… *** W pierwszej chwili Almeida nie wiedział, z czym ma do czynienia. Voz zachwiał się, ciało leżące na stole poruszyło się nieznacznie, a ostatni z terrorystów po prostu stał w miejscu, z lufą agenta przytkniętą do czoła. Wtedy system śmigłowca odnotował pierwsze błędy – sypały się transmisje z kamer, snajperskich wizjerów i bazowe kanały komunikacyjne z centralą. Ekrany taktyczne zadrgały, pojawił się nieznany kod i cała masa pozornie bezsensownych i całkowicie przypadkowych obrazów. „Dobry Boże”. W następnej kolejności zaatakowane zostały systemy sprzęgające snajperów z helikopterem, Rocha wrzasnął, a Socrates odchylił się i z całej siły trzasnął czołem w metalową ściankę. Nim do Almeidy dotarł przerażający, fizyczny ból, pociemniało mu przed oczami. Czuł, że śmigłowiec przechylił się na prawy bok, ekran taktyczny zameldował mu głosowo, ze pilot przestał odpowiadać. W ostatniej sekundzie świadomości zanotował, że pakiet danych odpowiedzialny za zagładę dotarł poprzez bio-łaczność. „Za szybko. Nie mieliśmy żadnych szans”. *** – Zbyt szybko – szepnął Benedict. Splunął czarna śliną, a ta rozbryzgała się na gładkiej, kremowej posadzce. „Pierdolona Krypta”. Znajdował się wewnątrz, poza czasem. To miało zarówno złe, jak i dobre strony. – Całkowicie bez sensu – zawtórował mu Neill. Chłopiec także szeptał. Benedict uniósł głowę. Młodzieniec miał na sobie niby wojskowy, wściekle pomarańczowy uniform, z rękawami odprutymi na wysokości ramion. Włosy targał mu wiatr. Neill pokiwał głową. – Widzę twoje zaskoczenie. – Wydął wargi. – Ale muszę przyznać ci całkowitą rację. Nic nie zapowiadało takiego rozstrzygnięcia. Biorobot był całkowicie wyłączony. – Czasowy włącznik? – Być może. Albo mieli jakiś dodatkowy kanał, dojście, którego nie odkryłeś… – Theron nie pominęła by takiego szczegółu. – Benedict nerwowo tupnął bosą stopą. Posadzka emanowała chłodem. – Załatwili cię – przyznał Neill. – Co więcej, zdaje się, że załatwili nas… Benedict westchnął. – Jest źle? Chłopak wytrzeszczył oczy. – Żartujesz? – warknął. – Pytasz mnie? Ja tylko tkwię wewnątrz twojej Krypty… Nie rozwiążę tego za ciebie… Neill spojrzał na swoją rękę. Czarna ciecz rozlewała mu się pod skórą, pnąc się w górę, od nadgarstka po łokieć. Chłopak osłupiał. – Ja piórkuję… – Pobladł i załkał. – Jak? Przecież jesteśmy zamknięci. Poza wszystkim… Benedict poczuł ruch powietrza po swoje prawej. Ramię Neilla uderzyło o posadzkę. Zgrabna wysoka Azjatka odruchowo strzepnęła z długiego ostrza nieistniejącą krew. Odcięta kończyna nie uroniła nawet jednej kropli. Benedict mrugnął. – I-Ko? Blada twarz kobiety nie wyrażała żadnych uczuć. Jak zawsze piękna, jak zwykle tajemnicza.

30

Herbasencja


Neill wykrzywił twarz w grymasie bólu, zaczął krzyczeć, ale dźwięk pozostał przytłumiony, dochodził jakby z oddali. Azjatka poruszyła ustami. „Odejdź, czym prędzej”, Benedict odczytał z ruchów jej warg. „Tak musi się stać, byś miał do czego wracać w przyszłości”. Benedict opuścił powieki. Moment później stał przed zamkniętymi, spiżowymi wrotami, bijąc w nie pięściami. „Łączymy się z naszym specjalnym komentatorem w centrum Londynu, który dotarł ze swoją ekipą na miejsce ataku jako pierwszy… Gabrielu, jak mnie słyszysz?”. *** „To bezprecedensowy akt terroru, na niespotykaną dotąd skalę. Posiadamy, jak dotąd, śladowe ilości informacji, ale postaramy się państwu wyjaśnić, co wydarzyło się podczas uroczystego posiedzenia…” Benedict był w stanie utrzymać w górze tylko lewą powiekę, na siatkówce wyświetlała mu się informacyjna płaszczyzna. Był pewien, że zdołał pociągnąć za spust. Pełzł. Krew wyciekała z miliona ran na jego ciele. Czarna krew, smolista, lepka i śmierdząca. „Plugawa”, nie miał pojęcia dlaczego, ale tak właśnie o niej myślał. „Grzeszna krew”. Obrócił się na posłaniu, zawinął w koc. Pełzł. „Czy dotarłeś do wnętrza, Gabrielu?” „Jesteśmy w zewnętrznych salach, i mam nadzieję, że widzicie wszystko co rejestrujemy… Choć, muszę przyznać, wygląda to wyjątkowo odrażająco…” Gdzieś tam, Benedict dostrzegał resztki ludzkich ciał, porozrywanych od wewnątrz. Czarna substancja, kiedyś dająca swym nosicielom nadnaturalne możliwości, wyciekła… Wpełzła na ściany, pokryła posadzki pajęczo podobnymi wzorami … Na kanale audio niski męski głos obwieszczał: „Nie wiemy, na ten moment, kto stoi za atakiem, ale służby śledcze błyskawicznie rozpoczęły działania. Utworzyliśmy międzynarodową grupę, otrzymaliśmy zapewnienie od największych korporacji, że ich zasoby zostaną w pełni udostępnione. To na obecnym etapie najważniejsze – dowiedzieć się, kto sprowadził na nas to nieszczęście…” Benedict pełzł. „To broń biologiczna?”. „Jeszcze zbyt wcześnie, by o tym przesądzać, Marto, ale to wielce prawdopodobne”, analizował znajomy głos, współgrając ze statycznym obrazem ze studia informacyjnego. „Dopiero szacujemy potencjalną ilość zabitych i rannych”. „Jak to możliwe, że nie zachowały się żadne nagrania?”, dopytywał żeński głos, używając japońskiego. Benedict uniósł dłoń i przetarł powieki, dostrzegł brudne szmaty, którymi obwiązano mu nadgarstki. Uchem złowił charakterystyczny dźwięk – zgrzyt, jakby ktoś pocierał metalem o kamień. Znał to brzmienie – gdzieś nieopodal Gunnar ostrzył swój szeroki miecz. Benedict odszukał potężnego mężczyznę wzrokiem. Wiking uśmiechnął się szeroko i wypowiedział kilka niezrozumiałych słów. „Co to za język? Łacina… Czyżby poganin nawrócił się?”. Gunnar podniósł się z miejsca, w prawicy dzierżył rękojeść miecza. Zamiast skórzanej zbroi lub garnituru założył zniszczoną bluzę z kapturem, ozdobioną na piersi jakimś krzykliwym fos-foryzującym logo. „Férias todo o ano?”. Benedict próbował sobie przypomnieć, ale coś wydarło mu z głowy zdolność do zrozumienia. Wiking nachylił się i cały czas mówił. „To nie łacina…”. Pojedyncze słowa zaczynały układać się w zrozumiałe kwestie.

Marzec 2015

31


„Leż spokojnie. Musisz nabrać sił”. Benedict próbował pełzać… „Nic ci tu nie grozi, nie wydajemy bliźnich sługom diabła”. Naciągnął koc na głowę, ból wzmagał się i odchodził, naprzemiennie. „Jezus dał nam znak, czekaliśmy wiele lat, nie zawiedziemy…”. Nim twarz Gunnara, okolona płowymi warkoczykami, przemieniła się w ciemne, nieznajome oblicze, Benedict zrozumiał jeszcze jedno zdanie: „To nie Ragnarok, to ledwie sztorm, silniejsza burza, a takowe przychodzą i pierzchają. Przetrwasz”. Wtedy nareszcie stracił przytomność. *** / Szpital w dzielnicy korporacyjnej São Paulo, 11 maja 2033 roku / Goście przedstawili się jako „pracownicy firmy”, machnęli Almeidzie przed twarzą legitymacjami sił bezpieczeństwa i od razu przeszli do rzeczy. – Reprezentujemy grupę śledczą i badamy konkretne wątki akcji pacyfikacyjnej w Paraisópolis – zaczął młodszy, niejaki Boutinho. Miał niski, przyjemny głos, brzmiał jak prezenter kanału informacyjnego, ale jego portugalski nie był ojczystym językiem, Almeida był pewien. – Pracujecie dla Shorai? Starszy, ciemnoskóry Ramirez, uniósł brew. – Oczywiście – odparł. – Korporacja współorganizowała policyjną operację przeciwko zorganizowanej przestępczości. Teraz płaci za pańskie leczenie. – Proszę nie zrozumieć mnie źle – wyjaśnił Almeida, wodząc wzrokiem po gustownie urządzonej sali. – Jestem wam ogromnie wdzięczny, mam na myśli firmę, za opiekę i… to wszystko… – Rozumiemy – przerwał mu Boutinho. Nie będziemy panu przeszkadzać, postaramy się aby niedogodności spowodowane naszą wizytą u pana potrwały jak najkrócej… Mamy kilka pytań. – Proszę – szepnął Almeida. – Zrobię wszystko aby pomóc… Pobieżnie streścili raport, który strażnik złożył kilka dni po wypadku. Powróciły doń smutne wspomnienia i refleksje: śmierć Batisty, Rochy i Borgesa, trwałe kalectwo i śpiączka Socratesa. „Nie zdołałem zapewnić im bezpieczeństwa”. Almeida przypomniał sobie także własne, trzydobowe piekło – bio-procesor przestał funkcjonować prawidłowo i spowodował „wysmażenie” części hybrydalnego układu nerwowego… Ból, którego doświadczył, był nie do opisania. Mimowolnie skrzywił usta. – Staramy się zbadać wątek specjalnej operacji, do której rzekomo was przydzielono – rzekł Ramirez. – Rzekomo? Wszystko już wyjaśniałem… – Sęk w tym, strażniku, że wspominany przez pana „agent Voz” wydaje się być duchem… W żadnej z agend, czy publicznych, czy korporacyjnych, nie zachowały się jakiekolwiek dane na temat jego działań… – Niemożliwe, były rozkazy, zapisy transmisji… – Jeśli takowe istniały, przepadły – wyjaśnił Boutinho. – Wszystkie wasze łącza obsługiwane poprzez Bio-Net są niemożliwe do odtworzenia, płaskie. – To samo, co w Londynie? Ramirez zmrużył oczy i długo sondował Almeidę wzrokiem. – Nie zajmujemy się szerszym aspektem, podobieństwami – wyjaśnił. – Mamy ustalić, jak doszło do katastrofy waszej maszyny. Mamy określić, co spowodowało wyłamanie się z planu pacyfikacji. – Katastrofę spowodował wirus. Coś na jego kształt, wedle mojego rozeznania – wyjaśnił Almeida, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – To zaatakowało moich ludzi, pilota i jego bio-systemy sterujące. Dlatego spadliśmy. Ramirez wydął wargi. – Pozostaje pan naszym jedynym źródłem informacji – zawyrokował. – Nic więcej się nie zachowało. Almeida opuścił powieki. – On naprawdę nie był waszym człowiekiem… Dla kogo pracował? Zlikwidowaliśmy cele, a później się zatrzymał. Cokolwiek załatwiło moich ludzi i mnie, dopadło także i jego…

32

Herbasencja


– Niech się pan skupi – rzekł Boutinho – i jeszcze raz nam opisze, jeden po drugim, każdy szczegół związany z „agentem Voz”. To bardzo istotne… Almeida pokiwał głową. „Szukacie agenta, zamiast wytężyć wszystkie siły i dopaść tych, którzy odpowiadają za ten cały bałagan. Ciekawe”. Zmęczenie i ból spowodowany adaptacją nowego bio-procesora dawały się strażnikowi we znaki. Oparł się o poduszkę i zaczął odpowiadać na pytania. *** / Macapá, Północna Brazylia , 28 czerwca 2033 roku / Hubbart Skorsky, przez przyjaciół zwany Hubbem, zdał sobie sprawę z beznadziejności swojego położenia w momencie, gdy stracił połączenie z Bio-Netem. Nie panikował, szkolenie i długoletnia praktyka zabiły w nim większość tego typu odczuć – po prostu przyjmował pewne sprawy takimi, jakimi są. Bio-sieć, korzystająca z orbitalnych przekaźników „podarowanych” dwie dekady wcześniej przez Najeźdźców, i miliarda, jak twierdziły aktualne dane, bio-procesorów wszczepionych użytkownikom, oplatała świat – cały czas on-line, bez możliwości wygaszenia, ukrycia czegokolwiek, chwili prywatności. Niemożliwa do wyłączenia, czy ograniczenia. Tak było, do dwudziestego siódmego kwietnia, gdy okazało się, że istnieją siły zdolne do czynienia niemożliwego. W Londynie, „Przebudzeni” zdołali odciąć Bio-Net na określonym obszarze i na określony czas; tutaj, w portowej części Macapá, stało się coś zarazem podobnego i jakże innego. Bio-procesor Hubba po prostu przestał działać, wszystkie wszczepy „zgasły”. W jednej chwili stał się ślepy, praktycznie głuchy, pozbawiony możliwości poruszania… Ale – odmiennie niż w przypadku dwóch tysięcy makabrycznych londyńskich ofiar – Hubb nie został unicestwiony. Trwał, jakby w półśnie, mogąc rejestrować ciągi obrazów, strzępki słów, komunikatów, haseł. Posadzili go na inwalidzkim wózku, na łodzi przebrali w szorstkie ubranie, krótkie spodnie i koszulę bez rękawów; w końcu założyli mu worek na głowę. To ostatnie dało Hubbowi cień nadziei, że Benedict może pozwoli mu żyć. *** Od jakiegoś czasu Hubb mógł, w miarę normalnie, postrzegać rzeczywistość, chociaż bio-wszczepy nadal nie działały poprawnie – czuł ich istnienie, jakby pomrukiwały gdzieś w głębi, trzymane w uśpieniu, na uwięzi. Nad wodę, do drewnianej chaty zaprowadzili go dotychczasowi opiekunowie – czterej Indianie, ciemnoskórzy, jakby żywcem wyjęci z ostatniego wydania „National Geographics”. Ich twarze nie wyrażały żadnych uczuć, nosili półwojskowe ubrania, na ramionach wisiały im nieśmiertelne, tradycyjne, acz zmodyfikowane, karabinki Kałasznikowa – u żadnego z Indian nie widać było „rozszerzeń”. Benedict siedział na molo, ogolony na łyso, w czerwonej koszuli, z podwiniętymi nogawkami wojskowych spodni. Bose stopy trzymał wyciągnięte na stoliku. Udawał drzemkę. Indianie zostali kilkanaście metrów z tyłu. Hubb zatrzymał się obok przyjaciela i czekał w milczeniu. Okolica urzekała – zieleń amazońskiej dżungli koiła zmysły, a słońce delikatnie ogrzewało odsłonięte przedramiona. W jakiś dziwaczny niewytłumaczalny sposób, Hubb powrócił myślami do ledwie pamiętanych lat dzieciństwa, na farmie dziadków… „Moje wszczepy płatają mi figle”, pomyślał. Jeśli istotnie tak było, żałował, że zapewne za moment idylla przestanie istnieć. Szorstki znajomy głos, z dawno nie słyszanym akcentem amerykańskiego południa, zadudnił mu w uszach: – Nie mógłbym cię zabić, stary druhu. Hubb mrugnął. Benedict pokiwał głową i dodał: – Mam nadzieję, że przekażesz naszym aktualnym mocodawcom moją rezygnację… – Ocalałeś, po raz kolejny. Masz to w genach… Benedict zmarszczył brwi.

Marzec 2015

33


– Rezygnacja… – Przyjąłem do wiadomości – wycedził Hubb. – Będzie mi łatwiej wyłożyć im twoje stanowisko, jeśli poznam szczegóły. Opowiesz mi? Wiesz, że się niepokoiłem… Benedict potarł czubek łysej głowy. Sięgnął do kieszeni na udzie. – Wypełniłem misję – wyjaśnił i wyciągnął dłoń. Hubb sięgnął po stalowoszary mini-deck. – Tu jest wszystko, czego zdołałem się dowiedzieć o komórce w São Paulo. Dane mogą być niekompletne, uszkodzone lub zaszyfrowane, ale coś powinno się przydać… I niech zatrzymają wynagrodzenie. Skończyłem z tym. Hubb zacisnął mini-deck w pięści. Zrobił dwa kroki i oparł się plecami o drewnianą poręcz. – Opowiesz? – ponowił pytanie. Benedict przekrzywił głowę. – Wynudziłbyś się… Miałem szczęście, kilku przyjaznych ludzi po drodze… To wszystko. – Zawsze wiedziałem, że twoje brazylijskie zadanie w dwudziestym piątym wykorzystasz w stu procentach – Hubb wyszczerzył zęby. – Nie wiedziałem, za to, że przygotujesz sobie taki surowy safe-house. Opłaciło się… – To, co odpalili w faveli, przypominało ładunki w Londynie; tylko było słabsze – zamruczał Benedict. – Później uruchomił się także jakiś mechanizm klasycznej bomby. Wszystko trafił szlag, a ja mocno oberwałem. Nie wiem jak, ale dotarłem na południe. Tam, trzeba to przyznać, uratował mnie Jezus… – Taaa. – Wiem, co mówię. Samemu jest mi z nim, lub z jakimkolwiek innym, nie po drodze, i to się nie zmieniło. Za to rodzina, która mnie znalazła, wierzy mocno. Dla Cassio, Marilli i ich syna, byłem wybrańcem Jezusa. Nie pytaj… Benedict rozłożył ręce. Hubb wykrzywił usta. – Co wiesz o Londynie? – spytał. – Nie wydaje mi się, żeby Bio-Net, działał tutaj szybko i sprawnie… – To moja krew – wypalił Benedict. – Moja nowa, powtórnie zsymplantalizowana krew… Hubb przygryzł wargę. – Twoja krew jest w stanie blokować Bio-Net… Stary… –Ufam, ze jakoś zdołasz zachować tę rewelację dla siebie. – Nie sprzedałbym cię. Nigdy tego nie zrobiłem… – Wiem. Przez chwile trwali w milczeniu. – To, co bio-bomba spowodowała w Londynie – rzekł Benedict - ten proces niekontrolowanego rozrostu komórek symbionta, u mnie zadziałał zupełnie inaczej. Unikalnie… – Nie jesteś zwykłym „biobem”, Bennie – zawyrokował Hubb. – Jesteś unikatem. Zawsze to wiedziałem, przez wzgląd na Tsugaru… Benedict zachował kamienną twarz. Hubb wiedział, że ma rację, że japońska misja sprzed dwóch dekad była początkiem. Jego przyjaciel i towarzysz po kilku sekundach wstał i odezwał się: – Odpadam. Nie jestem pewien, czy kiedyś zobaczymy się ponownie, druhu. Mam kilka spraw do załatwienia, trochę myśli do złapania. Nie próbuj iść po moich śladach, nawet jeśli ci nakażą. Ci „Przebudzeni” mają kilka mniejszych komórek, rozsianych po całym globie, i sporo środków, mogą mocno namieszać. Pilnuj się. Moja krew nie powoduje trwałych zmian, po jakimś czasie, twój procesor powróci do pełnej sprawności. Hubb wiedział, ze jakakolwiek dyskusja nie ma sensu. W głowie już układał plan, zastanawiał się jak powinny wyglądać najbliższe godziny, najbliższe dni, jak rozegrać atuty. Benedict nie potrzebował czasu, dymnej zasłony, czy temu podobnych bzdur. Przeczucie, że może istotnie widzą się po raz ostatni, stawało się dla Hubba bardzo żywe. – Co dokładnie napisali – mruknął Benedict, gdy uścisnęli sobie dłonie – przy swoim przyznaniu się do zamachu? Ten slogan… Hubb wiedział, ze przyjaciel pyta specjalnie, po prostu chcąc usłyszeć znane sobie słowa. Przekaz „Przebudzonych” był prosty: każdy, kto zdradził rodzaj ludzki, przyjmując śmiercionośne dary od Najeźdźców, powinien wiedzieć, ze kara jest nieuchronna – „powtórna, zabójcza symplantalizacja”. Wiadomość wyrażała wszystko, zarówno w odniesieniu do grzeszników, jak i do prawowiernych – odrzucających obce podarunki. „Oto kim jesteśmy”.

34

Herbasencja


*** Benedict odprowadził przyjaciela wzrokiem, patrzył jak Ajato i Himeni wprowadzają Hubba na łódź, uprzednio, ponownie założywszy mu na głowę płócienny worek. – Więc… – dziecięcy głos dobiegający z boku spowodował, że Benedict wzdrygnął się. – Dokąd teraz wyruszy mały chłopiec prowadzony za rękę przez swojego tatę? Głos brzmiał znajomo, niepokojąco znajomo. – Neil? –Ymmm? Benedict zamrugał. Dwa metry w lewo, tuż nad krawędzią molo, stał chłopak, ubrany w czerwoną koszulkę i bermudy; wpatrywał się w nurt rzeki. – Jak to zrobiłeś? – Jaaa? – Neill odpowiedział pytaniem. – Zastanów się, tato. To ty jesteś dorosły, powinieneś kontrolować sytuację. Benedict zacisnął zęby. „Projekcja. W jakiś sposób system Krypty zdołał dostać się do Rozszerzonej Rzeczywistości”. To byłoby jedyne logiczne wyjaśnienie, a ingerencja „bomby” mogła spowodować takie konsekwencje. Byłoby, gdyby nie fakt, że aktualnie Benedict nadal nie mógł się w żaden sposób połączyć z jakąkolwiek siecią… „Więc?”. – Nie, tato. Nie zwariowałeś – uspokoił go Neill. – Zwyczajnie, chciałbym być bliżej ciebie. Wszystko się zmienia, a ja boję się nowego świata. Daj mi rękę… Benedict spojrzał na wyciągnięta dłoń. Nie drgnął. Przeniósł wzrok na twarz chłopaka; kontury lekko rozmywały się, w okolicach uszu i lewego oka można było dostrzec błędy w wyświetlaniu obrazu. „Dzięki Bogu”. – Czego chcesz? – Mówiłem ci. Benedict skrzywił się. – Dlaczego mówisz o „nowym świecie”? – spytał, po czym dodał: – I przestań, do cholery, nazywać mnie swoim ojcem… Neill wywrócił oczami, a zaraz po tym zrobił smutną minę. – Zadajesz mi pytania – odparł – zapominając, ze wszystkie odpowiedzi tkwią wewnątrz ciebie. Jestem tu, by ci pomóc. Tak jak i reszta… Benedict stężał. Obrzucił okolicę czujnym wzrokiem. W podcieniu jednej z chat dostrzegł postać. Rosły Nord siedział w starym, głębokim fotelu; na kolanach trzymał miecz. – Wszyscy? Neill rozciągnął usta w uśmiechu. – Mathurin zabrał tę bladą chudą panią, do selvy... Mam nadzieję, że nie robią tam niczego zakazanego… – relacjonował chłopak, używając niewinnego, naiwnie brzmiącego głosu. – Kai popłynął z twoimi najmitami, a Hector, kręci się gdzieś w okolicy… Jesteśmy tu, wszyscy razem. Nareszcie możemy być jak rodzina… Benedict milczał. Kalkulował. Zastanawiał się. Chłopiec zbliżył się niepostrzeżenie; jego rączka była ciepła, miła w dotyku. Ich spojrzenia zetknęły się. Neill powtórzył: – Dokąd? Dokąd teraz wyruszy mały chłopiec prowadzony za rękę przez swojego tatę? Benedict pokiwał głową. „Nowy świat? Dobrze więc…”. – Do miejsca narodzin. Dokładnie tam…

Marzec 2015

35


Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

Bar „Zacisze“

miniatura

Nie jestem jakimś koneserem kawy, ale to, co podała mi zaspana rembrantowska Saskia, odziana w bazarową „Pradę”, można określić jako zamach islamskich fundamentalistów. Kiepskie zresztą odniesienie. Co jak co, ale kawę i bomby to oni robić umieją. A tu dostałem okropny, zwietrzały, brązowawy proszek, zalany przed chwilą wrzątkiem z czajnika. Dobrze chociaż, że dziewczyna zamówiła herbatę. Jest szansa, że ekspresówka, jaka moczyła się w szklance, nie została popełniona ze zmiotek z taśmy produkcyjnej w fabryce nawozów sztucznych. Zaniosłem ostrożnie szklanki do stolika. Klimatyzator męczył się straszliwie, próbując uczynić znośnym duszne powietrze lipcowego wieczoru. Od nagrzanych kostek betonu i blaszanej wiaty, stanowiącej niebo dla czterech dystrybutorów, buchało żarem całodniowego, trzydziestostopniowego upału. Ta stacja lata świetności miała już za sobą. Odkąd wybudowano dwa kilometry stąd nitkę autostrady, stara „siódemka” stała się mało uczęszczaną drogą dla traktorów i lokalnych aborygenów. Przy nowej wybudowano nowoczesne stacje benzynowe w kolorach firmowych - czerwonożółte „Orlenu” czy zielone „BP”. Wszystkie walone od jednego projektu i z jednakową, plastikową obsługą, odzianą w nakrochmalone mundurki. Tutaj wiało duchem poprzedniej epoki. Nikt nie inwestował w to miejsce, istniejące jeszcze zapewne siłą inercji. Obok stacji dogorywał mały motelik, wykonany z klimatycznej wielkiej płyty, choć sam do wielkich nie należał. Ot, parę pokoi z wyposażeniem, które dziś się spotyka w czasie ulicznych wystawek lub w pokojach zapomnianego przez władzę domu spokojnej starości. Biorę odpowiedzialność za to stwierdzenie, bo zarezerwowałem w „Zaciszu” pokój przed godziną. Desingu łazienki profilaktycznie nie sprawdziłem, ale specjalnej wyobraźni tu nie trzeba. Stoliki i krzesła w stacyjnym barze wyglądały jak ukradzione z pobliskich posesji. Plastikowe, przetrenowane życiem oraz niejednymi imieninami pana domu. Kawa i herbata natychmiast rozlały się, kiedy dotknąłem tych chybotliwych pomiotów współczesnych wtryskarek. - Ty długo czekasz – uśmiechnęła się z wysiłkiem, odgarniając niesforną blond grzywkę z upodobaniem spadającą na oko – a u mienia czas. Ty dopłacisz diengi.

36

Herbasencja


Nie wiem, co mnie podkusiło by zjechać z autostrady. Tym bardziej nie wiem, dlaczego, zatrzymałem się na tym zasyfionym parkingu, na którym ją zobaczyłem w świetle reflektorów. Lateksowa miniówka, rajstopy z wielkimi oczkami, popularnie zwane „burdelówkami”, fioletowe szpile (ohyda) i sraczkowata koszulka bez rękawów, z wydrukowanym napisem „Help me”. Perwersyjnie prowokacyjny tekst. Nie była specjalnie ładna, a i ja nie miałem jakiegoś nadmiernego ciśnienia spermy na przysadkę mózgową. Jednak się zatrzymałem i dogadałem. To znaczy ustaliłem łamaną polszczyzną, pięćdziesiąt, ale jeśli pojedzie ze mną do pobliskiego motelu, stówa. Nie za bardzo chciała, chyba się trochę bała, lecz dodatkowa pięćdziesiątka plus obietnica szybkiej godziny przełamała opór. Ale minęły już prawie dwie, a my nic. Była wyraźnie zniecierpliwiona. - Ty, czas – wskazała na zegarek wiszący nad blatem. - Dobra, dopłacę ci. Dawno tu jesteś? Spojrzała na mnie podejrzliwie. Jakiś erotoman – gawędziarz. - Knigu piszesz czy pieprzysz? – „Piszesz” zaciągnęła tak miękko. Rosyjski jest pięknym, melodyjnym językiem. Stwierdziłem również, sądząc po reakcji w spodniach, że jednocześnie zmysłowym i prowokującym. Miała cudne oczy. W zielonkawym odcieniu, ale naznaczone szarymi i brązowymi cętkami. Duże i lekko skośne. Zmęczone pod grubą warstwą tynku, agresywnie narzuconego przez pijanego tynkarza. Taka jej robota, to i stylizacja taka. Ale piękne były mimo tego. Tylko za te oczy bym zapłacił. No niech tam, zapłacę. Wyjąłem stówkę i położyłem na zachlapanym blacie. Uśmiechnęła się i szybko schowała do malutkiej torebeczki. - Ja tu miesiąc. Studentka ja z kijewskiego instituta. Historiu ja budu uczit. Raditieli na wsi, u nas ciężko w damoj. Brat, siestra, jej dieti. Ciężko – westchnęła. Wzrok jej zmętniał, a głos stał się ciepły. Wyszła na chwilę z roli przydrożnej kurwy. Ze stojącego na parapecie charkota usłyszałem Luisa Armstronga i jego „Wonderfull world”. Wziąłem ją za rękę. - Chodź – pociągnąłem stanowczo. Spojrzała lekko zdziwiona. - Już? - Chodź. - Szarpnąłem mocniej. – Zatańczymy. Spojrzała nierozumiejącym wzrokiem, ale już byliśmy na kawałku wolnej przestrzeni. Miejscowa Saskia patrzyła na mnie jak na wariata. Tańczyliśmy, nie bardzo w rytm kołyszącej melodii. Zachrypnięty głos wokalisty przepływał przez moją pamięć. Z Martą tańczyłem ten kawałek lata świetlne temu, na imprezie w akademiku. Potem jeszcze wiele razy już z Martą S., jako żoną. A teraz pewnie tańczy go z jakimś nadzianym palantem, szepcząc mu do ucha, jak bardzo lubi to nagranie. Durny ten świat! Początkowo dziewczyna była strasznie spięta. Gładziłem ją po nagim ramieniu, opuszkiem krążąc po bliźnie po szczepionce przeciw ospie. Zaczęła mięknąć i coraz bardziej przywierać całym ciałem. Uśmiechnęła się lekko, kiedy wyczuła wybrzuszenie w moich spodniach. - Poczekaj. – Odskoczyła na chwilę i energicznie zrzuciła ohydne, fioletowe szpilki. – Nogą bolą. Cały dień. Malutka bez nich była. Głową sięgała mi do podbródka. Wcisnąłem nos w jej włosy. Pachniały świeżością, wiatrem. Tak jak włosy Marty. Dopadło mnie niepatrzenie. Głośnik zamilkł. Przez chwilę jeszcze się kręciliśmy. Otworzyłem oczy i spojrzałem na jej twarz. Ona wciąż miala zamknięte powieki, a chrapki zadartego noska drżały szybko, ze świstem wciągając powietrze. Zaciągnąłem ją z lekka nieprzytomną do stolika. Wyjąłem z tylnej kieszeni portfel i drżącymi rękami rzuciłem wszystkie banknoty. Odwróciłem się i prawie pobiegłem do samochodu. Kiedy mijałem bar stała w drzwiach. - Jak ci na imię? – zapytałem, uchylając szybę. Patrzyła na mnie z wyrzutem tymi pięknymi oczami. - Mówią na mienia Saskia. - Wspominałem już, że durny jest ten świat?! Odjechałem z piskiem opon. Znając swoje palanciarstwo, gotowy byłem zakochać się w przydrożnej kurwie.

Marzec 2015

37


Po-sto-słowie Zwycięzcy

Wyzwanie #29 - Pamięć wody

Marianna Szygoń (Salamandra) Wrócił po latach z zagranicy. Zmienił się; nie poznali go nawet niegdysiejsi najbliżsi. Przyjechał po spadek, ale zrujnowane gospodarstwo nie wzbudzało w nim żadnych ciepłych uczuć. Nie wiązał swej przyszłości z tym miejscem. Snując się po zaniedbanym obejściu trafił do ogrodu i oparłszy się o cembrowinę starej studni, zapalił modnego e-papierosa. Z zadumy wyrwał go cichy szept: - Pomnij, coś mi obiecała, gdyś ze studni wodę brała... Zadrżał, szczerze zaskoczony; obrazy z młodości powróciły i stanęły przed jego oczami jak żywe. - Nie do mnie ta mowa. - Wyjął z ust papierosa. - Jestem teraz kimś innym. Musiałbyś, głosie pamiętliwej wody, też zmienić płeć.

Wyzwanie #31 – Kredyt

Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Nim swego lęku nie zepchniesz w niebyt nigdy nie przychodź do nas po kredyt - wyrecytował jednym tchem, nie spuszczając oczu z nieruchomej twarzy śledczego. W ciszy, która zapadła, słychać było szuranie innych informatorów tłoczących się na korytarzu. Odchrząknął. Śledczy zakasłał. Protokolant kichnął. Przez uchylone okno do pokoju wdarła się chmura gryzącego dymu. Płonęła reputacja kolejnego banku. Fala pożogi rozlewała się po mieście. Ulice pęczniały od pomruków manifestantów. - Kto maczał w tym palce? - Usłyszał wreszcie schrypnięty głos. - Dowiem się! Dowiem! Przysięgam na wszystkie debety! Tylko nie odbierajcie mi preferencyjnego oprocentowania! - Zawył z rozpaczą. - Ba! Protokolant postawił krzyżyk w rubryce: do odstrzału.

38

Herbasencja


Wyzwanie #30 - Ostatni autobus

Anna Chudy (Tjereszkowa) - I tak, polskim służbom udało się udaremnić zamach, jaki planował u nas odłam Yakuzy. - Ostatnie słowa dziennikarki zagłuszyła głośna owacja policjantów zgromadzonych przy telewizorze. *** - Stary, a tak naprawdę, to jak tego dokonaliście? - Ee, tak naprawdę, to te patałachy same się wystawiły. - Źle przygotowali plany? - Niee, prawdę mówiąc, nigdy nie mieliśmy tak dokładnych map obiektu, przydadzą nam się. - Wina sprzętu? - Gdzie tam! Najnowsza broń, najnowocześniejsze urządzenia sterujące, niesamowita technologia... - Zły moment? - Czas byłby idealny. - Kiepsko wyszkoleni? - Co ty, elitarna jednostka. - To może namierzyliście ich wozy? - Nie. Żeby nie zwracać uwagi, mieli przyjechać ostatnim autobusem. - Miejskim? - No. - I co? - Autobus nie przyjechał.

Wyzwanie #32 – Czternasty jubileusz

Anna Chudy (Tjereszkowa) Łoo! Jest naprawdę wielka. Jak mogła urosnąć do takich rozmiarów? Naprawdę karmisz ją krwią? Mam 0Rh-, mogę spróbować? Jak to dlaczego? Przecież to legenda! Wszyscy o niej wiedzieli, wszyscy się jej bali. Czekali, nie mając pojęcia czego się spodziewać. Ponoć były przepowiednie, że to ona sprowadzi początek końca. Straszyli nią w wiadomościach, tyłkami trzęśli menadżerowie, maklerzy, ale także zwykli ludzie. Niektóre matki opowiadały o niej niegrzecznym dzieciom. Budziła apokaliptyczny strach. A teraz siedzi sobie tu cichutko. To naprawdę już czternaście lat? O, wyczuła krew! Ale żłopie! Tak, dobrze. Pij malutka, pij. Ależ to niesamowite uczucie. Karmię pluskwę. Karmię pluskwę milenijną...

Marzec 2015

39


Wyzwanie #33 – Różowa landrynka

Ewa Grześkow (Azazella) Najpierw nieśmiało polizał wierzchołek. Był twardy - dokładnie, tak jak lubił. Ta zabawa nigdy nie trwała zbyt długo. Jak zwykle zwyciężyła pokusa włożenia go do ust w całości. Na początku pozwolił aby lekko obły kształt znalazł swoje miejsce na języku. Potem, wraz z upływem czasu, stopniowo rozwijał repertuar działań, potęgując doznania. Z lubością ssał i podgryzał na zmianę, czując przy tym niebiańską rozkosz. Znowu stracił kontrolę i ugryzł za mocno. Zamiast oczekiwanej ekstazy - ciche chrupnięcie, zamiast słodyczy - żelazisty smak krwi... - Znowu ukruszony ząb - dentystka z dezaprobatą pokręciła głową - co tym razem? Czyżby znowu... Landrynka, pani doktor - przerwał kobiecie - jak zawsze różowa.

Wyzwanie #34 – Równia pochyła

Jerzy Wiśniewski (jeroh) Nareszcie wolny – Nie wierzę – wyszeptał zdumiony. Tym razem się udało – wbrew logice tego miejsca, na przekór nieśmiertelnym. I co wy na to, sukinsyny?! Moja wola okazała się silniejsza od waszej! Jak długo to trwało? Sto lat? Tysiąc? Nieistotne. Ważne, że osiągnął cel i że zniknął zniewalający przymus. Leżał krótko. Nie potrzebował odpoczynku, przywykł bowiem do nieustannej harówki. Nawet ją polubił. Nadawała sens nieżyciu. Oparłszy się o swój głaz, spojrzał tęsknie w dół – tam, gdzie w półmroku Tartaru nikła stroma równia. Podumał. – Leć, cierpliwy towarzyszu – rzekł wreszcie, spychając kamień. Następnie ruszył za nim, nie mogąc się doczekać, kiedy znów potoczy go pod górę.

40

Herbasencja


Wyzwanie #35 – Amazonka

Bartłomiej Dzik (dziko) Wiślany bulwar był tego dnia oblegany. Żar z nieba zachęcał do zrzucania ubrań i kolektywnego opróżniania browarów. – Powiśle to nie Copacabana – westchnął filozoficznie Mietek, otwierając piwko. – Choć taki tropik, wokół same kaszaloty, jak na jakimś, kuźwa, kole podbiegunowym. Jakby w ripoście na te słowa, przed mężczyznami pojawiły się znienacka dwie zgrabne blondynki – istne żylety, śliczne i zadziorne. Miały tylko jeden feler – mundury Straży Miejskiej. – Za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym będzie mandacik – stwierdziła pierwsza. – Sto złotych – dodała druga. Tak oto błoga konsumpcja nagle podrożała o pięćset procent. – Wisła to nie Amazonka – Zenek odprowadzał wzrokiem strażniczki. – Ale i tak pełno piranii…

Wyzwanie #36 – Kolacja przy świecach

Elżbieta Dobkowska (miki) Michał z garażu wyprowadził Wartburga . Przeciągnął ręką po obłej masce. -Piękny jesteś- mruknął -głaszcząc samochód z 1966 roku. Kochał stare samochody i swoją młodą żonę, która teraz dołączyła do niego niosąc piknikowy koszyk. - Mam nadzieję, że tym zabytkiem pojedziemy w krótką podróż? Na wypadek gdyby się zepsuł . Nie będziemy musieli go wtedy daleko pchać-żartowała. Pobyt na łonie natury szybko minął ,słońce skryło się za horyzontem. Spakowali się i wsiedli do samochodu. Kilka razy zakręcił rozrusznikiem i jeszcze kilka razy. -Chyba zalałem świece-mruknął niezadowolony Michał podnosząc maskę. -To kolacja przy świecach nas nie ominęła- powiedziała Monika podjadając drożdżowy placek.

Marzec 2015

41


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 Azazella http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=68 BasiaM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 dobra cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Ferdinand Bardamu http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=122 jeroh http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=550 miki http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=255 mIREK13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 pOTISZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540 salamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 szeptun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471 tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce: Katarzyna Radziej

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl

Marzec 2015

43


h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2 http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.