Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja
Marcin Sztelak Jednokierunkowość 5 Dominika Ciechanowicz Ocalona 6 Jerzy Edmund Sobczak pełnia 7 Mariola Grabowska Rymem w niepogodę 8 Aleksandra Guzik kandyzuję 9 Marcin Lenartowicz Dzień dobry. 10 Piotr Stpicki Ikona 11 Edna Krabappel 11 Anna Musiał Lilybaeum 12 Sztuka Odchodzenia 13
Proza
Dobra Cobra Odwiedziny 14 Sebastian Skorupski Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach 22 Barbara Mikulska Fuqub 31 Zatęczowa Kraina 38 Słowo na wirtualnym papierze 40
Pojedynki literackie: miniatury prozatorskie
Temat: beczka - Wojtek Wilk 43 Temat: beczka - Sebastian Skorupski 44 Temat: gołąb - Bohdan Waszkiewicz 45 Temat: kocyk - Bartłomiej Dzik 47 Temat: Ślązak - Przemek Morawski 48 Temat: Uszatek - Anna Chudy 49 Temat: skarpeta - Jakub Łaszkiewicz 50 Temat: węgiel - Marcin Lenartowicz 51
W saloniku
MALAWIEDZMA Przewrót 52
Recenzje
Nike Farida „Panna Młoda” (Monika) 54 Katarzyna Puzyńska „Motylek“ (Katarzyna Sternalska) 56
Stopka Redakcyjna 58
2
Herbasencja
Marudzenie Helli Nadeszła jesień, nie da się ukryć. I numer też mamy taki jakiś jesienny. Spokojny, refleksyjny. Dużo w nim myśli o śmierci i przemijaniu.Ale nie dajcie sie zwieść stereotypom, to nie zawsze są myśli przygnębiające. W poezji króluje melancholia. Uległo jej tekże dwoje naszych herbasencjowych debiutantów: Dominika Ciachanowicz i Piotr Stpicki (tak, upewniłam się, tu nie ma literówki). W każdym numerze czyjaś gwiazda świeci najjaśniej i tym razem też nie ma wyjątku. Tym razem zajaśniało w prozie: znajdziecie tu aż trzy opowiadania Barbary Mikulskiej. Dwie miniatury idealnie oddające klimat tego numeru, czy nawet może go dyktujace oraz opowiadanie kryminalno-fantastyczne „Fuqub“. Aż mnie korci, żeby co nieco o nim opowiedzieć, ale przemilczę i pozwolę Wam samym odkryć, co też oznacza tytułowy termin. Niedawno ruszyliśmy z drugą edycją pojedynków literackich, czego efekty możecie przeczytać w tym numerze. Osiem prac, które wygrały pierwszy etap bojów w kategorii miniatur literackich. Dla niezorientowanych: konkurs polega na tym, że dwie osoby piszą miniaturę na ten sam temat. Wygrywa ta, która zbierze więcej głosów, a jej autor przechodzi do następnej rundy, gdzie zmierzy sie z kolejnym przeciwnikiem i kolejnym tematem. W przyszłym numerze zaprezentujemy także zwycięzców w kategorii limeryków. Na koniec chciałabym jeszcze raz podziękować Weronice Cieśli, która użyczyła fotografii na okładkę i serdecznie zaprosić Was na jej fotograficzny profil na FB (https://www.facebook.com/ WeronikaCieslaPhotography). Gwarantuję, że feria barw i niesamowity klimat fotografii przypomni Wam dopiero co minione wakacyjne chwile. Miłej lektury! Helena Chaos
Kalendarz
Kochany, kochany, lecą z drzewa jak dawniej kasztany. . .
07.10.2014 r.
Ostatni dzień głosowania w konkursie Ohayo Gozaimasu, temat „Rosja“
16.10.2014 r.
Ostatni dzień na przesłanie drabbli w konkursie Po-sto-słowie, temat „Amazonka“
20.10.2014 r.
Halloweenowy konkurs błyskawiczny
Październik 2014
3
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Jednokierunkowość Już nie wracamy, kochanie. Drogi kurczą się tuż pod twoimi drzwiami, nieufnie przekręcasz klucz. Światło gaśnie zdmuchnięte szeptem, lecz cóż – brakuje ust w ciemności, która lgnie do nóg. Spętanych, więc nie mówię dobranoc, sama wiesz, sen boli tylko odrobinę mniej. A właściwie tak samo. Tak, już odchodzę, kochanie.
Światło gaśnie zdmuchnięte szeptem, lecz cóż – brakuje ust w ciemności,
Październik 2014
5
Dominika Ciechanowicz (Donia) Pochodzę z Elbląga. Jestem recenzentką i felietonistką portalu wywrota.pl.
Ocalona Mam trzydzieści dwa lata ocalałam i teraz dopiero jest rzeź. Nazwy jak zwykle są nieadekwatne: miłość i zasiłek wieczność i za ile ten nagrobek. Na ile wyceniasz swój ból. Widziałam ich wszystkich z rurkami w nosach jak zepsute słoniątka z kreskówek. Widziałam ich w foliowych workach prosto ze stołów chirurgów którzy nie dali zbawienia. Nie mieści mi się we łbie ten grób, choć mieści mi się w nim dużo niesmacznych żartów o trupach. Kto wie, jak to jest niech pierwszy rzuci kamień, niech pierwszy powie co dalej. Myślę: bez przesady z tym życiem – to przecież jest tylko chwila między teraz a nic nie dało się Ocalałam. Obijam się po życiu jak kot po pustym mieszkaniu. Tak bardzo nie wiem, co robić. Tak bardzo piszę ten wierz.
6
Herbasencja
Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.
pełnia skąd tu się wziąłem jak tutaj przybyłem? przede mną słupy chyba mostu przęsła w szarym tumanie tkwię a za mną z tyłu obrazy mętne gasną w czasie przeszłym stoję na kładce w dole płynie rzeka Styks czy też Wisła przecież panta rhei dla chłodnych objęć ona tutaj czeka choć nie do śmiechu to jednak się śmieję serce w okruchach nurt krą uzupełnia demony dawno wgryzły mi się w szyję a wilcy wyją bo przecież to pełnia i z krwi wyssany a jednak wciąż żyję na ucho szepczą zrób do przodu kroczek woda cię przyjmie to przez chwilę boli ja jednak wolę umierać po trosze w wódce zatonę i skonam powoli J.E.S.
Październik 2014
7
Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.
Rymem w niepogodę Zerkam na szyby rozdzwonione deszczem, park oblegany tak niedawno jeszcze gwarną dzieciarnią, a w ustronnych cieniach szepty, wyznania, czułości, marzenia gdzież uleciało, gdzie się skryło żalić? Słońce mi wróćcie, niech piecze i pali! Niech topi lody, podwija sukienki, to smyrgnie, skoczy, muśnie całym pękiem: woni, barwności albo pszczelim graniem, cerę zróżowi bladolicych panien. Oj, chciałoby się, chciało. A tu leje, stuka i szemrze, coś gada. Wiośnieje?
Niech topi lody, podwija sukienki, to smyrgnie, skoczy, muśnie całym pękiem: woni, barwności albo pszczelim graniem,
8
Herbasencja
Aleksandra Guzik (Anaris) Rocznik 1994. Już od października studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. Swoje pisarskie korzenie zapuściła na portalu pisarskim, potem przeniosła się na Herbatkę u Heleny, gdzie pełni funkcję recenzentki. Absolutnie zakręcona na punkcie przecinków stawianych w odpowiednich miejscach. Lubi zaszywać się w lesie i korzystać tam z nagłego przypływu weny, tworząc niestworzone historie. Jej drugą miłością zaraz po jedzeniu jest czytanie książek.
kandyzuję z serii: nibywiersze raz na jakiś czas jest mnie więcej niż przeciętnie rosnę wywiercam dziurę w zaświatach i dziwią się dęby i laury że człowiek mądrzeje z każdą minutą ale nie teraz – gryzą mnie jak kieliszek od szampana nabijają powietrze owocówkami nawet jak patrzę jestem trzy po trzy na granicy neonowej lampy albo umieram za czerwonymi lustrami i przerywa mnie związek wodoru z nicością; śmiejesz się niby wszystko jedno że gasną słowa w obwódkach i miliony odbić pod poziomem morza a jednak wydmuchuję te nowe twarze co mają urosnąć do słońca
rosnę wywiercam dziurę w zaświatach i dziwią się dęby i laury że człowiek mądrzeje z każdą minutą
Październik 2014
9
Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.
Dzień dobry. Pierwsza myśl, zaraz po przebudzeniu. Zakopana co prawda pod prowizorką i zeszytami zahamowań - ale jednak. Szybki uśmiech ku sprzecznościom - bo przecież jesteś i również w jakiś sposób mi się odwzajemniasz, ale mimo wszystko to tylko obrazek, a z tym wiecznie głodny - zawsze nie na żarty. Pokątna gra słów, z jaką witam każdy pojedynczy nawet promyk tożsamości - czas jest tylko tym, w co uwierzysz, a skoro tak uszczypnij mnie. 29.09.2016.
Szybki uśmiech ku sprzecznościom - bo przecież jesteś i również w jakiś sposób mi się odwzajemniasz
10
Herbasencja
Piotr Stpicki (potisz) Mówią na mnie Człowiek Zagadka. Pewnie dlatego, że moje wiersze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami. Urodziłem się na Saskiej Kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców. Oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. Zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspólnego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.
Ikona świat zbudowany jest z adamowej ciekawości co zawiera krew boskich palców służąca kuzynom do malowania portretów na ołtarze pełne przekonanych że dotkną przetrąconej ręki mogłeś uciec od krzyża zanieczyszczeń regularnych wycieczek wybrałeś ciało na którym wciąż wysychają posoka pot i łzy
Edna Krabappel na tablicy obwieszczał twój koniec sprawca surowych kar za spóźnienie ciało nie było rysunkowe podpowiadała wyobraźnia co robiłaś po godzinach kiedy przestawałaś myśleć o fryzurze głęboko wzdychać podczas rozpinania koszulki gdy pojawiał się najbardziej karykaturalny nauczyciel tak trudno uciec od klisz do wyrytego w marmurze dowodu obecności
Październik 2014
11
Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.
Lilybaeum „Kochać kogoś to znaczy patrzeć, jak umiera.” David Whitehouse Nie jestem pewien jak rozmawiać o umieraniu, więc zabiorę cię w miejsca, których nie znasz; dziś pojedziemy na włoskie wybrzeże. Skąpana w blasku południowego słońca otworzysz się przede mną jak płatki tulipana, gdy mija wiosna, gdy zmienia się w lato pełne twojego soku. Na chwilę zapomnimy o nieuleczalnym raku, o żołądku, którego już nie ma i bólu, z jakim jeszcze przyjdzie się nam zmierzyć. Na włoskim wybrzeżu rozsypiemy kolorowe kwiaty, będą je potem zbierać opalone dzieci. Między kamieniami zostanie modlitwa o lek na śmiertelność, o tylko trochę dłuższy dzień i noc, w którą nie zgasną światła. Z ogniska ulecą iskry, ułamkiem sekundy oznaczą przypadkowe miejsca. Rano obudzę się sam, wtrącony w obce miasto, nadal nie wiedząc jak rozmawiać o umieraniu z tobą.
12
Herbasencja
Sztuka Odchodzenia wyglądam za okno. dzik rozkopuje wnętrze mojego domu: mój dom ma zielone liście, czerwone liście, żółte osobniki, które córka nazywa słońcami. dziecinne skojarzenia budzą mnie o poranku. wślizguje się wtedy, tak mała, pod kołdrę – na jej krawędziach ptaki, na jej krawędziach kwiaty i nieme usta otwarte w półuśmiechu. towarzyszy nam obraz Dalego. przed ósmą sąsiad przyłącza się do życia: muzyka zza ściany rozbudza nas, napędza. wbiegam w promienie, córka za mną: liście tańczą za oknem na wietrze i wiem, że to dobry dzień, by nie umierać. nawzajem krępujemy ręce w supły swetrów: błękitny szew przywodzi na myśl uciekające niebo – wieczór, który spędzimy na czytaniu. Karolcia znów znajdzie koralik, Kubuś odleci z balonikiem i ja, gdy zamknę oczy, pójdę tam bez ciebie – tam słońce prześwietla jesienne liście na złoto.
przed ósmą sąsiad przyłącza się do życia: muzyka zza ściany rozbudza nas, napędza. wbiegam w promienie, córka za mną: liście tańczą za oknem na wietrze i wiem, że to dobry dzień,
Październik 2014
13
Dobra Cobra
Biedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. Od tego czas - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. Jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu. Uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu. Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem. (https://soundcloud.com/dobra-cobra/) Swój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.
humoreska
Odwiedziny
Dobra Cobra - autor o wielu twarzach i kilku osobowościach przedstawia dziś dramat miejski, dziejący się dla niepoznaki w dużym mieście, choć mentalnie to jednak nadal na wsi, pt. Odwiedziny czyli pochwała życia na prowincji. Jak mawiają Niemcy: Da ist der Hund begraben, co po naszemu znaczy: Tu jest pies pogrzebany. W rolach głównych dramatu Odwiedziny występują: - Wujek ze wsi - zapalony katolik, praktyk - nie teoretyk - sztuki miłosnej. - Karol - jego bratanek, niegramotny chłopiec, nie do końca potrafiący dać sobie radę ze swoją seksualnością. W rolach pośledniejszych zobaczymy: - Marynia - pełna energii seksualnej żona Wujka ze wsi, święta i pokorna kobieta. - Córka Wujka ze wsi - zdrowe dziewczę, bez oporów kąpiące się nago w stawie za stodółką. - Pan Masahiro Tomugasi - dumny, szlachetnie urodzony z prawego łoża, mistrz kucharski z dalekiej Japonii. - Pan Reiji Schimanesku - jeden jedyny mistrz nożowniczy z Okinawy. - Kelner rodem z Japonii - mówiący - o dziwo - po naszemu. Chłopię bez imienia i nadzwyczaj strachliwe, dorabiające na zmywaku. Gra w opowieści również rolę drzewa, szumiącego swymi liśćmi na wietrze. - Ryba - Bogu ducha winne zwierzę o pamięci krótkotrwałej, które w zamyśle winno zostać skonsumowanym, lecz… - Zośka Kulawiak - nieudana dziewczyna, której (podobno) ostro jedzie z majtek. - Piękna dziewczyna - kobieta nie do zdobycia, nagroda za usilne starania, które wiadomo, że i tak nie przyniosą żadnego rezultatu. - Agroturystyczna letniczka - kusicielka silnej wiary katolickiej Wujka ze wsi. Kobieta po miastowemu zepsuta, szukająca li tylko wrażeń cielesnych, nie bacząca na kary Boże, które mogą ją spotkać za jej cudzołożny styl życia. - Babka Wujka ze wsi - kobieta wypowiadająca najważniejsze zdanie w całej opowieści. - Jedna młoda, wyperfumowana - wyobrażenie Wujka ze wsi na temat kobiet miastowych: próżnych, zepsutych, nieużytecznych i nierobotnych i w kółko pijących kawki.
14
Herbasencja
- Obdartus - wyraźny symbol upadku dużego miasta. - Facet, ubrany w baranią kurtkę - przypadkowy specjalista od drobiu. - Młody Krzysztofowej - tragicznie kończący życie syn rzeczonej Krzysztofowej, którą każdy przecież zna. - Maliniak - ofiara, zawsze mającego rację, Urzędu Skarbowego - postrachu wszystkich rodaków. - Józiek Płusowy - ofiara wyimaginowanej sztuki motoryzacji, opierającej się na marzeniach. - Kontroler Urzędy Skarbowego - znienawidzony przez wszystkich (a więc przez Czytelnika też) poborca podatku i dziesięciny, dwudziestociny a nawet czterdziestociny. - Rabin Kurwcman - człowiek mądry. - Bruce Lee - legenda filmów kung-fu. - Doktor Kellog - Amerykanin, którego nazwisko sławią produkty z półek sklepów spożywczych oraz działy żywnościowe w supermarketach. - Pastor Sylwester Graham - piekarz, niekatolik, co powinno zwrócić czujność rodzimych obrońców wiary prawdziwej. I inni. Oraz: - Japońska restauracja sushi o surowej nazwie - miejsce, gdzie zachodzi prawie cała oś dramatu (oprócz części miejskiej ją poprzedzającej). - Dworzec autobusowy w dużym mieście - walący się budynek, po którym latają gołębie. - Autobus pekaesu - stary, dymiący dieslem pojazd, który dawno powinien leżeć już na złomie. - Samochód osobowy o napędzie elektrycznym - przyczyna niezrozumienia. - Ciężkie stadium anginy - powód opuszczenia jednego, jedynego dnia przez Wujka ze wsi. - Polskie owoce - naturalny i jedyny zbiór witamin i minerałów, jednocześnie niema pochwała prostego życia chłopa i rolnika. - Karafka japońskiej wódki - nieco mętnawy napój, podawany tradycyjnie w zbyt ciepłym stanie. - Bimber - znana wszystkim rodakom mleczna z koloru nalewka, z którą Wujek ze wsi się nie rozstaje. Niezawodnie pomaga w wielu stanach chorobowych. - Nunczako - śmiercionośna broń, składająca się z dwóch kijków i łańcucha. Używał jej m. in. Bruce Lee. KURTYNA! *** Dziś przyjechał do mnie w odwiedziny wujek ze wsi. Wziąłem wolne w pracy, bo mam do wykorzystania jeszcze dużo zaległego urlopu, i w odpowiednim czasie wyszedłem po niego na dworzec autobusowy. - Witaj Karolu! - huknął basem, gdy tylko pojawił się w drzwiach pekaesu. Dziarsko zeskoczył ze stopni i po chwili ściskał mnie z niedźwiedzią siłą. Poczułem się głupio, gdyż nie jestem przyzwyczajony do takiego wylewnego traktowania na oczach wszystkich. Jakaś ładna dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Chyba z politowaniem, że dorosły chłop, i tak się z drugim facetem obściskuje na ulicy. - Oj, mówię ci, mój drogi - sapał wujek. - Ja siedział obok takiej jednej młodej. Wyperfumowana jak jasna cholera, że aż ciężko było przy niej oddychać. Ale żeby tylko! Mało, że wychudzona, jak to te wszystkie miastowe, to jeszcze czytała jakąś taką skomplikowaną i niezrozumiałą książkę, że ja pozerkał parę razy i aż mnie zemdliło. Mówię ci! Normalnie ja nie wiedział, o czym oni tam piszą. Wujek rozejrzał się wokoło. - O, tam poszła! - Wskazał palcem, a ja rozpoznałem tę ładną dziewczynę, która przed chwilą mijała nas z uśmiechem. - Ja zauważył, że miała jeszcze kilka innych książków przy sobie. No dobra, wreszcie jestem u ciebie! - Wujek zatarł ręce. - Dobrze, że wziąłeś wolne, bo musimy pogadać. Zastanawiałem się, po co przyjechał.
Październik 2014
15
Kiedyś podglądałem jego córkę, gdy się kąpała nago w stawie. Zdrowa była z niej dziewczyna i aż bolała mnie moszna, jak się na nią zagapiłem. W marzeniach to nawet myślałem, żeby z nią zakręcić, ale w rodzinie przecież nie można, bo to wbrew naturze. Od tego jednak czasu wujek jakoś przypadł mi do serca, zwłaszcza, że spotykaliśmy się niezbyt często, tak raz od wielkiego dzwonu. - Nic nie mówisz! Co jesteś, jakiś ten teges? Zmiglancyłeś się tu w mieście, czy jak? Mów szybko wujowi jak na świętej spowiedzi! - A nic, tylko... Tak się zamyśliłem. Chciałem zaprosić wujka do restauracji. - Dobrze mówisz, bo nie ma to jak rozmowa, gdy człowiek jest najedzony. Jest u was w sprzedaży truskawka z Włocławka? - Z Włocławka? - Po twoim pytaniu wnioskuję, że nie znasz słodyczy tego owoca. Trudno - westchnął. - Ale wiesz ty co? Powinieneś przygruchać sobie jakąś miłą dziewczynę, coby ugotować umiała i przeprać ci brudne rzeczy. To oszczędność duża! Ale nie jakąś miastową leniwkę, tylko zdrową babę z rubieży. Taka to w podzięce za wybranie nie tylko domem się zajmie, dobrze nakarmi, ale też życie ubogaci wieczorami tak, że aż tchu potrafi zabraknąć. Dzieci zdrowe urodzi zaraz - bez czekania nie wiadomo na co i biegania po klinikach dla bezpłodnych - i będzie jeszcze miała siły, aby je wychować. Nie to, co te miastowe chucherka, co to tylko ślepią, gdzie by tu alergiczne dzieciaki oddać, aby mieć jak najwięcej czasu tylko dla siebie i na te...no... cholerną kulturę! Ruszyliśmy powoli przed siebie. - Wyrosłeś, zmężniałeś - Wujek chwalił mnie, chyba dla zamydlenia celu swojej wizyty. - Całkiem inaczej, niż za młodu, gdy babka - zobaczywszy twoje pierwsze zdjęcie zrobione zaraz po porodzie - powiedziała: „To nie wygląda dobrze.” Dziwne. Do tej pory nie słyszałem tej rodzinnej opowieści. - O, a co ten samochód tak cicho przejechał? - To wóz elektryczny, wujku. Napędzany prądem - wykazałem swą znajomość tematu. - Ale ma słaby zasięg, tak ze 100 kilometrów z jednego ładowania. - Znaczy, takie miastowe autko? - No, tak. - Ot, gówno! To do mnie jechałbyś nim ze trzy dni, pod warunkiem, że po drodze znalazłbyś dwóch głupich, którzy użyczyliby ci na noc gniazdka elektrycznego. Po drodze zaczepił nas jakiś obdartus: - Przepraszam panów. Nie mają panowie może trzech złotych? W kiosku sprzedają bowiem przepięknej urody skoroszyty. Spiorunowałem go wzrokiem i odszedł. - A jak wujek zdobywał dziewczyny? - zapytałem, rumieniąc się od ucha do ucha. Mój krajan zaraz to zauważył: - Ha! Widzę, że nie masz doświadczenia w tej sprawie! - E, co to to nie. Kręciłem kiedyś z Zośką Kulawiak... - Czekaj, czekaj. Z tą Kulawiaczką, co to jej z majtek strasznie jedzie? - Z tą samą. - I dlaczego ją rzuciłeś? - No... bo strasznie jej z majtek jechało. - Przecież ja cię ostrzegał, że wszystkie chłopaki na wsi skarżyli się, że jej ostro stamtąd jedzie - powiedział wujek i objął mnie ramieniem. - Wiem, wiem. Młodzi muszą sami doświadczyć pewnych rzeczy i mają gdzieś rady starszych. - Otóż, aby zdobyć kobietę, na początku należy wybrać odpowiedni jej model - zaczął swój wykład po chwili zadumy. - Sztuki leniwe i nad wymiar wychudzone - powiedzmy to sobie szczerze: miejskie - od razu trzeba skreślić, jako nic nie znaczące dla procesu rozmnożeniowego, prokreacją mądrze zwanego. Także
16
Herbasencja
te zbyt dumające, inteligentne albo, nie daj Boże, po studiach, też do niczego. Za grosz u takich pomyślunku praktycznego, tylko wszystko filizofują... znaczy filozofują - poprawił się szybko. - Wiem, o czym mówię, bo trzeba ci wiedzieć, że takie panny tylko napsują krwi mężczyźnie i portfel mu odchudzą - wyjaśnił. - Razu pewnego pchała się do mnie na siłę jedna taka letniczka agroturystyczna, jak ja był jeszcze młody. Zepsuta była, bo od razu chciała nogi rozkładać i nago o sztuce rzeźbiarskiej w kamieniu gadać na odosobnieniu, a ja myślący był poważnie i nie chciał obiecywać czegoś, czego by nie mógł dotrzymać. Prawowierna nauka kościoła w moim sercu od młodości zaszczepiona i już. - Tak? - zdziwiłem się - No tak! Ale o czym to ja... Aha! Więc ja na początku swoją Marynię obserwował długi czas, zwłaszcza, że była ku temu, co niedzielę, okazja w naszym kościółku na mszy. Stawał ja z boczku i miał dobre wejrzenie... Pobożna była... - Tu wujek westchnął z rozanieleniem. - I tak pokornie trzymała oczy wbite w ziemię, że aż mnie skręcało, mówię ci! Pomyślałem, że to musi być fajne uczucie. - Więc ja zaprosił ją na zabawę raz i drugi, ale nijak nie mógł przemówić do jej serca, gdyż jeszcze nie było rozbudzone i traktowało wszystko po koleżeńsku, jak to młódki w swoim zwyczaju mają. I ja nie wiedział jak do niej przemówić, gdyby nie objawienie, które pewnego dnia na mnie przyszło - zakończył tajemniczo. - Objawienie?! - wykrzyknąłem zaintrygowany. - Ano tak! Objawienie! Otóż z nagła i niespodziewanie ja zrozumiał, że kobietę trzeba na litość brać, bo one tak właśnie odbierają życie. Więc ja zaczął się żalić, a ona mnie pocieszać, tak trochę w kółko to było, aż wreszcie się droga do ołtarza - że tak powiem - otwarła. A jak ja jej jeszcze na urodziny kupił kolorowy telewizor - uuuu! Normalnie oszalała ze szczęścia i trąc nogami radośnie wykrzyknęła na gardło całe: Tak! Od tego dnia ja miał dostęp nie tylko do Maryni serca, ale też do jej skarbów, dobrze poukrywanych w bieliźnie - mlasnął ukontentowany. - Warto było... - To... takie proste? - A proste! Żebyś wiedział. My z Marynią bardzo się kochamy i obiecaliśmy sobie już na początku, że chociaż raz, ale codziennie. No bo jak inaczej, jak nie przez trykanie, mężczyzna może zachować swoje zdrowie, zdrowie swojej żony i jak inaczej pozbywać się z organizmu nadmiaru komórek rakowych? - I udawało się wujkowi przez te wszystkie minione lata tak bez żadnej przerwy? - Raz, w 1970, miałem ciężką anginę i opuściłem jeden dzień... - Szacun, wujku! - Muszę ci tu zdradzić, Karolu, że za młodu to zawsze brałem Marynię tylko na stojaka. Dlatego mam dziś takie mocne plecy i jestem ogólnie wysportowany. No, oczywiście od czasu do czasu zdarzały się też stosunki leżące, ale wtedy prosiła mnie, żeby tylko nie na żwirze... - dokończywszy opowiadania wuj uważnie rozejrzał się wokoło. - O, zobacz, tutaj rybę podają! - wujek wskazał na szyld, zawieszony nad restauracją Głodny Ninja. - Wejdźmy, bo wnętrze wygląda schludnie i nawet jest pusto, co chyba dość rzadkie w mieście, co? Nie czekając na moje zdanie wujek z rozmachem otworzył drzwi lokalu. *** Po chwili z zaplecza wyszedł ku nam skośnooki Japończyk, który swoim wyglądem nieco wujka zmieszał. Ale wuj wziął się szybko w garść i spytał: - Rybę mają? Na co ucieszony kelner odparł z dumą: - Słyniemy z dań rybnych, proszę pana, które... - To my usiądziem tam pod oknem, a on nam poda po rybie. Lekko skonsternowany Japończyk stanął z boku, podczas gdy wujek zdecydowanie przeciskał się pomiędzy ciasno poustawianymi stolikami. - Ale jaja! - szepnął wujek, gdy wrócił z toalety. - Jak się siądzie deska klozetowa drży i ma takie rożne gniazdka do ładowania telefonu i czegoś tam jeszcze!
Październik 2014
17
- Tak? - Ja sam to widział, bo miał tam chwilę czasu na obserwację! W każdym razie, jak tylko było po wszystkim, deska zaczęła wibrować, niczym mój telefon komórkowy, kiedy dzwoni. Nawet w pierwszym odruchu to pomyślał, że to może Marynia, bo dziś miał do nas przyjechać taki jeden magik od kur. - Magik? Od kur? - Wyobraź sobie: siedzimy któregoś dnia po obiedzie w chałupie przy stole, a tu nagle puka facet ubrany w baranią kurtkę. Więc ja pytam: - Czego chce? A on, że przechodził i zauważył, że kury się na naszym podwórku nie ten teges. - O! - ja na to, bo to prawda była. A on, że może pomóc w tej sprawie. Więc ja mu, że pewnie forsę chce wyciągnąć, bo teraz pełno takich po wsiach łazi, a on, że z wyników się tylko rozlicza. - Czy panowie życzą sobie coś do picia? - spytał kelner. - Ja bym wziął zimnej wody ze studni - zażądał wujek. - A ty? - Ja może też - powiedziałem zgodnie. - Zostawię panom kartę dań, ażeby... - A po co ona? - spytał podejrzliwie wujek. - My po rybie zjeść chcemy. - W karcie znajdzie pan wiele dań rybnych, które... - Pan nie zawraca nam głowy, tylko rybę da. Pierwszą lepszą z brzegu, żeby szybciej było. Byle świeża była i z Krakowa, bo od razu rozpoznam! - Wujek zastrzegł groźnie, patrząc uważnie w skośne oczy Japończyka. Po chwili nachylił się do mnie: - Dziwny ten koleś jakiś. Ja słyszał, że tu w mieście pełno macie takich nie ten teges, znaczy niezdecydowanych płciowo. - Homoseksualistów ma wujek na myśli? - Właśnie ich! Tylko mów cicho, bo mogą podsłuchiwać! To tak, jak u nas w lesie, gdzie do dziś Żydy się chowają. Też trzeba cicho mówić, bo cholery podsłuchują - wyjawił jedną z lokalnych tajemnic. - W Radiu z dużej litery pisanym mówią, że te niezidentyfikowane płciowo to podobno zakała ludzkości. Bo mało, że żyją wbrew naturze, to jeszcze innych chcą na tę drogę pociągnąć. Młodego Krzysztofowej raz tacy napadli w mieście, to później szybko odszedł z tego świata, straszną chorobą zakażony - emocjonował się wujek. - Bo jak chłop dorosły może z dorosłym chłopem mieszkać? Rozumiem: w wojsku albo na wycieczce, to jeszcze, ale żeby bez przymusu żadnego? Sodomia jakaś. - Ale to obcokrajowiec. Znaczy ten kelner... - Obcokrajowiec? No tak, te jego oczy. Od razu zobaczyłem w nich jakiś fałsz - mruknął wuj. Ale to tylko jeszcze gorzej, mój drogi. Bo jakże z bogatego zagranicznego kraju mógłby przyjechać ktoś taki z własnej woli do tej naszej biedoty? Ty byś tak zrobił i, dla przykładu, wyjechał dziś do Afryki kozy pasać za dwie drahmy na miesiąc? Podziwiałem jego przenikliwość w tej kwestii. - No, chyba nie... - A widzisz! Wypiliśmy już wodę, podaną w małych szklaneczkach, i oczekiwanie na jedzenie zaczynało nam się powoli dłużyć. - Wyjawię ci w zaufaniu, że jak wreszcie dotknąłem galaretek Maryni, to wydało mi się, żem do raju trafił. Może nie powinienem tak mówić o żyjącej, ale co tam! Dla twojej nauki i wzrostu cielesnego pragnienia to powiadam. - Wujek uniósł dwa palce do góry. - Zdrową dziewczynę żem se wziął i powiem ci, że od tamtej pory w żadną zimę nie marzłem! I dobrze się stało, gdyż masturbacja mnie groziła, przed którą dziadziunio, leżąc na łożu śmierci, często mnie ostrzegał, a ja mu nijak nie wierzył d. A i ja cię też w tej chwili przed nią ostrzegam, bom dorósł i wiem, czym ona grozi! - Ależ wujku... - Żadne: ależ wujku! Dłoń to nie wagina. Ręce są do pracy, a nie do zabawiania się własnym organem. Zapamiętaj! - dokończył kategorycznie.
18
Herbasencja
*** - Masz już na oku jakąś miłą dziewczynę może? - spytał wuj, podczas, gdy Japończyk ostrożnie podawał przystawkę z bambusa z czymś tam, polaną aromatycznym, zawiesistym sosem. - Nooo, to niełatwa sprawa w mieście jest - bąknąłem. - Bo jak wcześniej wuj trafnie zauważył, tutejsze dziewczyny są wymagające i od razu chciałyby to i tamto dostać, żeby... - Co nam tu podali? - przerwał mi w pół słowa. - Co my? Króliki, że zieleninę jeść mamy? Niech szybko podaje rybę! - krzyknął za odchodzącym kelnerem, który spojrzał na nas w sposób dość nieprzyjazny, by nie rzec wrogi, co akurat wcale nie zraziło wujka i zdążył jeszcze dodać za odchodzącym: - I baniak wody nam tu da, bo te mikre miejskie flaszeczki to na jeden łyk tylko! - Ale nie martw się! Tu, na miastowej posadce, dobrze masz! U nas rządowy janosik tropi każdego, żeby mu pieniądza trochę podkraść. Ostatnio Maliniaka oskubali - tego, co produkcję jaj miał, ale nie odprowadzał jakiegoś tam podatku. Z niewiedzy, bo specjalnie dają takie przepisy, żeby normalny człowiek się na nich nie wyznawał i, żeby go łatwo karać można było. Więc mówię ci, zdrowy chłop z niego był, a teraz po tym wszystkim jak starzec poszarzał - wujek potarł swój silny zarost na policzku. - Ale to jeszcze nic. Jego krewniak, Józiek Płusowy, dostał szybko postępującej schizofremii, jak popsuło się jego ukochane 30-letnie niemieckie auto. Nie miał pieniędzy na naprawę i musiał je zezłomować, żeby nie płacić rejestracyjnego podatku. No to wziął i z tego kłopotu zwariował! Taki był do tego auta przywiązany, jak - nie przymierzając - kiedyś chłop do ziemi. Wujek beknął. - Oj, coś ta zielenina źle na mnie wpłynęła. Panie! - krzyknął przez puste stoliki w kierunku zaplecza. - A nie masz pan wódeczki na poprawę trawienia? *** - A słyszałeś jak ostatnio kontrola urzędu skarbowego zawitała do naszej synagogi? - Nie. - No to pojawiła się tam raz kontrola z urzędu skarbowego. Kontroler bardzo chciał zagiąć rabina Kurwcmana i pyta: - A co robicie z niedopalonymi resztkami świec? - Wszystko skrzętnie zbieramy i wysyłamy do producenta, więc raz w roku przysyłają nam świece za darmo. - Aha... A po chwili namysłu pyta dalej: - A co robicie z okruszkami chleba po jedzeniu? - Wszystko skrzętnie zbieramy i wysyłamy do piekarza, w zamian raz w roku dostajemy bochenek chleba za darmo - Aaa... - jęknął kontroler, bo znów nie miał się do czego przyczepić. Urzędnik myślał, myślał i w końcu mówi: - A co robicie z tymi wszystkimi napletkami po obrzezaniu? - Wszystko skrzętnie zbieramy, wysyłamy do urzędu skarbowego, i raz w roku przysyłają nam takiego jednego chuja na kontrole! - Hahaha! To strasznie śmieszne, wujku! - Tak, bo mężczyzna bez poczucia humoru to jak obrońca krzyża bez krzyża, Karolu. *** - Co to za gówno nam tu do picia serwują? - krzyknął zdenerwowany wujek, gdy kelner przyniósł karafkę japońskiej wódki. - Mętne toto, zalatuje jakimś nieznanym zapaszkiem, a na dodatek jeszcze ciepłe. Tyle, że trochę nasz bimber z kolorku przypomina. O, dobrze się składa - zatarł ręce. - Bo
Październik 2014
19
ja przywiózł ze sobą taką jedną flaszeczkę. Jak ostrożnie naleję pod stołem, to nawet nie zauważą... Dawaj szklankę! Pociągnąłem duży łyk mlecznobiałego napoju, po którym łzy mi z oczu popłynęły i zacząłem bardzo kaszleć. - Dobre, nie? - stwierdził z dumą wujek. - Ja sam pędził w stodółce. Może i kolorek nie do końca odfiltrowany, ale moc ma taką, że nie ma się czego powstydzić! He he! Do stolika podszedł kelner z zamówionym przez nas daniem. - No, wreszcie! - rzekł wujek. - Bo ile można czekać na rybę? Hodowali ją w międzyczasie na stawie, czy jak? Japończyk, z poważną twarzą, postawił przed nami talerze. - A co to jest? - spytał z niedowierzaniem wujek. - Nigiri-zushi, szanowny panie, które... - Sraty taty! To normalna, nieusmażona ryba! Co wam? Gazu zbrakło, żeby ją porządnie zrobić? - Szanowny panie, pragnę zwrócić pańską uwagę, że sushi... - Co pan będzie nam tu na chama surowiznę serwował? Niedouczeńce zagraniczne jedne, cholera! Gdzie jest kucharz? - ryknął wujek, wstając z krzesła, które z hukiem upadło na podłogę. - Proszę się uspokoić, panie... - Żadne: panie! Ja tu sobie wypraszam, żeby tyle czekać, a i tak na koniec podają nieusmażoną rybę! I to nie z Krakowa! W głowie się nie mieści! - krzyczał wujek, zdecydowanie kierując swe kroki ku zapleczu. Za nim popędził przerażony kelner. Oraz ja. - Na drzewo, a nie do kuchni! - Wujek zdecydowanie odepchnął skośnookiego kucharza od garnków, patelni i stosu półproduktów pokarmowych. Po czym wziął kawałki ryby, włączył duży palnik i zaczął smażyć je, własnoręcznie, na dużym ogniu. Przerażony mistrz kucharski - Pan Masahiro Tomugasi - blady niczym ściana w kuchni, wpatrywał się, jak brutalnie niszczona jest cała atmosfera zen w jego ascetycznym, z wyglądu i światopoglądu, miejscu pracy. Idealnie wyważony, legendarny nóż kuchenny Skawanaka Hata Rata- ręcznie kuty nocami przy wtórze kwilenia japońskiego ptaka przez jednego jedynego mistrza nożowniczego z Okinawy, Pana Reiji Schimanesku - zadrżał w jego pulchnej dłoni. Kelner próbował coś tam oponować, ale jak wujek krzyknął do niego: „Zamknij się, bo jak nie, to...” - wziął nogi za pas i zwiał na zaplecze, by po chwili wrócić ze śmiercionośnym nunczako, którego kiedyś z powodzeniem używał w swoich filmach Bruce Lee. Japończyk zaczął wywijać przyrządem nim nad naszymi głowami aż świszczało. Wujka jednak za młodu wzięli do wojska, zatem nie dał się zastraszyć jakimś machaniem dwoma kijami, połączonymi ze sobą wypolerowanym krowim łańcuchem. Złapał obcokrajowca w pół i rzucił go z impetem na ścianę, na której zawieszone były fotografie z głośnej ostatnio fotograficznej retrospektywy: „Zakonnice i nunchaku na przestrzeni wieków”. Rzeczywistość niejednokrotnie wywołuje u mnie zdziwienie. Tak było i tym razem. Miałem nieodparte uczucie, że jestem na planie jakiejś slapstickowej komedii. Skwiercząca ryba w ascetycznej, japońskiej restauracji sushi i wujek, na siłę skarmiający skośnookiego kucharza zielonym bambusem: - Żrej to, jak żeś podawał takie coś niestrawne swoim gościom! *** A gdy tak siedzieliśmy później przy stole, jedząc wreszcie dobrze usmażoną rybę, wujek wreszcie zdradził misję, z którą do mnie przybył: - Ty masturbować się nie możesz, pamiętaj, bo to do zguby i ślepoty prowadzi! Po wojskowemu powiem. Trzy punkty, których przestrzegać masz to: działania zastępcze, prewencja i eliminacja bodźców! Ważne jest jedzenie. Znasz płatki kukurydziane Amerykanina o nazwisku Kellog? Musisz je jadać. Bał się dobry doktor Kellog strasznie onanizmu, niczym diabeł naszej święconej wody, to
20
Herbasencja
i chciał wyeliminować wyraziste smaki, ostre przyprawy i mięso z diety śniadaniowej człowieka, które to składniki służą niezdrowemu pobudzeniu erotycznemu. Więc siadł, zamyślił się i na poczekaniu płatki kukurydziane odkrył. Z tych samych powodów amerykański pastor Sylwester Graham, niekatolik - czyli wróg naszej wiary, co już samo w sobie powinno ci dać dużo do myślenia - wynalazł pełnoziarnistą mąkę, z której można wypiekać nijakie w smaku pieczywo, znane w miastach jako chleb graham. - To jest zdrowe pieczywo, bo dostarcza niezbędnych... - No i proszę! Pomieszkał ty w mieście i już głupoty zaczął mówić! - sarknął wujek. - Tak was tu uczą? - Co uczą? - zdenerwowałem się z lekka. - To jest prawda dietetyczna. - Gówno prawda, mój drogi Karolu. To prawda onanistyczna. W ciszy przeżuwaliśmy smażoną rybę. - Cholera, nie jest z Krakowa - mruczał wujek, głośno przy tym mlaskając. - A skąd to wujek wie? - Z kulinarnej praktyki mojej żony, chłopcze. Zamilczeliśmy obaj, obżarci smażoną rybą i lekko oszołomieni mocnym wyrobem alkoholowym, który wujek ostrożnie rozlewał co pewien czas pod stolikiem. - Ech... - sapnął. - Pamiętam, jak mój ojciec wrzucił mnie do studni... Znaczy się, pierwszy raz. A później ten wyraz rozczarowania na jego twarzy, gdy jednak udało mi się wdrapać z powrotem... - Tak było? Wujek jakoś nie usłyszał mojego pytania i dalej ciągnął swoje dziwne wywody: - Dziadzio mawiał, że jak kiedyś chłop w wiaderko się spuścił, to i cielątko się napiło. A dzisiaj to tym nawet znaczka nie przylepi... Ale zapewniam cię, Karolu, nie miał tu absolutnie racji! oznajmił, nerwowo skubiąc swoją dolną wargę. - Zatem jak napotkać w życiu dobrą i miła dziewczynę? - zmieniłem temat, chcąc za wszelką cenę dociec prawdy. - Jest na to jakiś niezawodny sposób? Oprócz wzbudzania litości oczywiście... - Zdradzę ci teraz największą tajemnicę męskiego rodu, chłopcze - powiedział uroczyście wujek. - Otóż nigdy nie zadawaj się z lewuskami, które idąc, stawiają swoje stopy do wewnątrz! Zawsze rozpoznasz taką nieomylnie po obtartych zelówkach butów. Albowiem takie właśnie stawianie stóp świadczy o złym charakterze dziewczyny, więc szkoda czasu na prowadzanie się z nią i na te wszystkie inne miłosne ceregiele, związane z jej zdobywaniem, bo i tak wiadomo, że nic z tego nie będzie. Aż mnie przytkało od tej zasłyszanej przed chwilą mądrości. - Kobiety szepczą, mówią i paplają mężczyźnie na ucho różne szalone rzeczy, żeby odwrócić jego uwagę od sztuki stawiania stóp. Ty jednak nigdy nie daj się im zwieść i sprawdzaj uważnie, jak chodzą! To jest klucz do szczęścia - dokończył wujek. -A wszelka forma ćwiczeń fizycznych jest złem i służy tylko tym, którzy nie są idealni, tak jak my, mój drogi! - dodał po chwili, drapiąc się przez skarpetkę w swoją dużą stopę rozmiar 48. Po długim czasie zestrachany kelner odważył się wreszcie podejść do naszego stolika: - Czy życzą sobie panowie może jakiś deser, który pobudziłby... - A jeżyna z Mrzeżyna jest? KoNiEc Dobra Cobra listopad, 2013 (Opowieść jest dostępna także w wersji audiobookowej, czyli do słuchania, w dźwiękowym skarbczyku Dobrej Cobry na: https://soundcloud.com/dobra-cobra/odwiedziny-czyta-sparky)
Październik 2014
21
Sebastian Skorupski (sesi) Rocznik ‘93, a prawie ‘94. W Olsztynie urodzony, w Olsztynie studiujący. Nie robi nic godnego uwagi.
obyczajowe
Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach Odkąd zamieszkał w jej domu, czuła się jak kawałek lodu, topiący się pod wpływem kontaktu z dłonią. Prawda jest jednak taka, że za pierwszym razem nie zwróciła na niego szczególnej uwagi. Nieraz widziała kręcące się w okolicy koty, więc kolejny wpatrujący się w nią wagabunda nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. W przypływie dobrego nastroju rzuciła mu kawałek chleba, ale kot nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. − Zmykaj. − Tupnęła nogą, a kot czym prędzej pognał w leśną gęstwinę. Kobieta podniosła chleb, do którego przywarło kilka świerkowych igieł. Oczyściła go i wrzuciła w kieszeń fartucha. Kot wrócił trzy miesiące później, w dzień ciężki i smutny od zapowiadającego swe przybycie deszczu. Kobieta siedziała w starym, wysłużonym fotelu, który wciąż nosił ślady obecności jej męża: wytarte łokietniki, uwiecznione na tapicerce ślady papierosa, dwa półokrągłe wgłębienia w siedzisku. Oglądała zdjęcia, które, chociaż były czarnobiałe, nadawały koloru tej właśnie chwili. Uśmiechnęła się, widząc wymachującą laską prababkę oraz stojące przy niej prawnuki. W małej, pucołowatej dziewczynce rozpoznała siebie. Kolejne zdjęcie przeniosło ją trzydzieści lat wstecz. Właśnie dostała świadectwo, a ojciec trzymał spękaną dłoń na jej ramieniu, jakby tym gestem dawał do zrozumienia, że i tak nigdzie się nie wyrwie. W tle widziała stojące na rozległym polu stogi siana, które zaczęli zwozić chwilę po tym, przebrawszy się w robocze ciuchy. Dobrze pamiętała oblewający ciało żar. Po pracy jej skóra była czerwona, a ręce jak z waty. Z westchnieniem padła na łóżko. Miała pół godziny odpoczynku przed przygnaniem krów. Przełożyła zdjęcie pod spód trzymanego w dłoniach stosu. Na kolejnej fotografii ubrana była w suknię ślubną. Stojący przy niej mężczyzna trzymał ją pod rękę. Z westchnieniem odłożyła wszystkie zdjęcia do pudełka, po czym spojrzała przez okno. Dostrzegła kota. Siedział na gałęzi jednej z porosłych wokół domu jabłoni i patrzył wprost na kobietę. Miauknął żałośnie, jakby chciał przeprosić za odepchnięcie wyciągniętej wcześniej ręki. Znowu ktoś podrzucił − uznała. Nie pierwszy, nie ostatni. Kobieta zabrała kawałek kiełbasy z lodówki. − Tym chyba nie pogardzi − powiedziała do siebie, jak to miała w zwyczaju. Gdy stanęła pod drzewem, kot wdrapał się jeszcze wyżej, niemal na sam czubek. Wołanie „kici, kici”, zapewnienie o dobrych zamiarach i tym podobne przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego. Zwierzak trząsł się od uszu aż po puszysty ogon. − Dobra − powiedziała, siadając na prowadzących do domu schodkach. Miała z nich doskonały widok. − Zobaczymy, kto dłużej wytrzyma. Pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony. Już z daleka dało się słyszeć ciężkie kroki nadchodzącego deszczu. W tę cześć lasu wszedł powolnie, majestatycznie, by chwilę później puścić się biegiem. Kobieta spojrzała na wiszący w górze dach.
22
Herbasencja
Zalany deszczem kot zastrzygł uszami, z przyganą spojrzał na psotne niebo. Wreszcie zeskoczył na niżej położoną gałąź, później na kolejną i na kolejną. Biedak stanął wreszcie na ziemi, co także nie było dobrym wyjściem. Pozbawione liści gałęzie przepuszczały krople, które uderzały o kocią głowę. − Kici, kici − zawołała go z suchych schodów i jeszcze raz pomachała kiełbasą. Kot prychnął, rozejrzał się i, nie znalazłszy lepszego wyjścia, pobiegł. Miałczał raz za razem, jakby stąpał po rozżarzonych węglach. Deszcz przemoczył mu sierść do ostatniego włoska, ale gdy dotarł pod dach, spojrzał na kobietę wzrokiem mówiącym: warto było. Usiadł na najniższym schodku, ogonem do swej przyszłej właścicielki i zaczął lizać futro. − Lepiej? − zapytała, nie oczekując odpowiedzi. W nagrodę rzuciła mu kiełbasę. Kot pozostał obojętny. − Pełno was tutaj − westchnęła. − Ludzie nie lubią starych, łażących po garach kocurów. Nic dziwnego, że was wywożą. Najczęściej do lasu. Nie jesteś pierwszy ani ostatni, więc nie pusz się tak, mruczku. Nie znalazła więcej tematów do rozmowy, a wraz z deszczem przyszedł chłód, który złośliwie szczypał ją w ramiona. − Drzwi zostawiam otwarte − powiedziała, wchodząc do domu. − Możesz rozgościć się i śmiało buszować po garach, i tak niczego nie znajdziesz. Zapraszam. Spodobała jej się perspektywa kociaka leżącego na jej niedogrzanych stopach, szczególnie, że poczuła ostatnio w bolących kościach pierwszą zapowiedź zimy. Kot przekroczył próg nowego domu dopiero tydzień później, jakby rozważał wszelkie za i przeciw. Z pewnym ociąganiem, a być może strachem, poznawał nowe zakamarki, meble oraz dziury w podłodze, z których wyglądały myszy. Wieczorem przyszedł do swojej pani i zwinął się w kłębek na jej zmarzniętych stopach. Mruczał sennie wespół z kobietą, która pochrapywała cicho przez sen. Miało to miejsce w pierwszą rocznicę śmierci jej męża. *** Łapka, bo takie imię nadała kotu, okazał się typowym „kanapowcem”. Większość dnia spędzał w fotelu, a na widok biegnącej po podłodze myszy co najwyżej ziewał przeciągle. Lubiła trzymać go w ramionach i głaskać po pysku, bez względu na sierść pozostającą na swetrze oraz drapiące pazurki. Istniały jednak pewne wyjątki od kociego lenistwa. Zawsze, gdy szła na grzyby, Łapka maszerował w ślad za nią. − Idź trochę na bok − powtarzała mu. − Może coś znajdziesz. Ale na te słowa zwierzak podbiegał do niej i ocierał się o nogi, uniemożliwiając dalszy marsz. Jakoś nie miała serca go kopnąć. Ich codzienne wędrówki trwały raptem parę dni, ale były naprawdę owocne. Kobieta zebrała kilka kilogramów prawdziwków i podgrzybków. Ponawlekała je na nitki, tworząc swego rodzaju korale, po czym zawiesiła nad kominkiem, gdzie ogień od rana do wieczora przeganiał zimowe mrozy. Przygotowania do tegorocznej zimy zaczęła wczesną wiosną. Skopała ogródek, zasadziła warzywa. Czekając na plon, rąbała drewno w lesie. Jej ręce ze sprzeciwem zareagowały na powrót do ciężkiej pracy. Wystarczyło jednak kilka dni, aby zasypiać bez bólu. Była dobrze przygotowana. W znacznej części zapełniła piwniczkę warzywami, a stodołę, skradzionym z lasu, drewnem. Nie przewidziała tylko jednego − pożaru trawiącego jej zapasy. *** Wszystko zaczęło się od wyjścia na spacer. Założyła sweter oraz grubą kurtkę, w której czuła się jak bałwan, ale co mogła poradzić − zima rozgościła się na dobre. Kot został w domu. Odkąd przyszły mrozy ani myślał wyściubić nos na zewnątrz. Co rusz musiała zmieniać mu kuwetę, na szczęście zapobiegawczo przygotowała kilka worków z piaskiem. − Zaraz wracam − powiedziała do niego, wciągając buty. Nie zamknęła za sobą drzwi. Z tego co wiedziała, żaden okoliczny złodziej nie dysponował pługiem śnieżnym, aby się tu dostać.
Październik 2014
23
Stąpała po swoich odciśniętych w śniegu śladach, które codziennie przysypywała nowa warstwa puchu. Gdy tylko wyszła za bramkę, wprost w gęstwinę lasu, wąska dróżka zmieniła się w przyprószoną bielą ścieżkę, po której maszerowała znacznie pewniej. Ścieżka prowadziła do okolonej drągami szkółki. Miała wejść głębiej w las, gdy poczuła dziwny swąd. Rozejrzała się wokół, ale to czego szukała, nie znajdowało się w lesie, lecz wysoko nad czubkami drzew. Kłąb dymu wzbijał się wysoko pod niebo, tworząc szary słup. Doskonale wiedziała, gdzie znajdowała się jego podstawa. Nie miała wiele sił w nogach, ale wykrzesała z nich, ile tylko się dało. Czuła, że z każdym krokiem zaczyna brakować jej powietrza, a nogi stają się coraz cięższe. Zapomniała o wszystkim, gdy dotarła na skraj lasu i ujrzała stojący w płomieniach dom. Ogień lizał dach niczym dzieciak cukierka. Kobieta już z daleka czuła żar, który topił leżący wokół domu śnieg. Przez szybę widziała żywioł trawiący wnętrze domu oraz kota, który rozpaczliwie szukał wyjścia z pułapki. Jeszcze nie jest za późno, uznała. Na miękkich nogach podbiegła do drzwi i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie złapać klamki. Drżała na całymi ciele, a dłonie poruszały się w sposób całkowicie od niej niezależny. Wiedziała, że to ostatni moment na ratunek, ale sama świadomość nie była pomocna. Przez trzask i szum przedarł się dźwięk tak cichy, że uznała go za wytwór swej wyobraźni. Dopiero po chwili nabrała pewności, że to jej kot miauczy, piekąc się żywcem. Zdjęła kurtkę z pleców i owinęła nią rozgrzaną do czerwoności klamkę. Zrobiła to na chwilę przed wybuchem, który odrzucił ją do tyłu. Drzwi otwarły się na oścież, jakby potraktowane z buta, szyby trysnęły potłuczonym szkłem. Gruchnęła w zbity, twardy jak beton śnieg. Od krzyża po całym ciele rozlała się fala bólu, nie pozwalając na najmniejszy ruch czy gest. Gdy na granicy pola widzenia mignęła jej płonąca kula, która jeszcze niedawno była jej kotem, mogła tylko zamknąć oczy i skryć się przed światem pod grubą warstwą bólu. *** Ogień zaczął dogasać tuż przed zmierzchem. Zaciskając zęby, przetoczyła się na lewy bok. Dogorywające truchło leżało kilka metrów dalej, ale nie chciała rozpoznać w nim swojego kota. Patrzyła na bezkształtną masę, której powykręcane kształty mogły być absolutnie wszystkim. Ból w krzyżu zelżał, ale nie znalazła siły, aby wstać i rozwiać swoje wątpliwości. Kątem oka widziała resztki jej domu. Zamknęła oczy i zapadła w pełen przejmującego zimna sen. Niewiele brakowało, a zasnęłaby na zawsze. Obudziło ją pełne niecierpliwości miauczenie. Dźwięk był stłumiony, jakby dochodził z pokoju obok. Gdzieś podświadomie poczuła, że tak właśnie jest. Nie bacząc na ćmiący w krzyżu ból, zerwała się na równe nogi. Wiedziała, że wyobraźnia po raz kolejny spłatała jej figla, pytanie tylko, w którym momencie. Po chwili wiedziała. Zwęglone szczątki leżały w śniegu, przykryte cienkim całunem świeżego śniegu. Rozpoznała oblepiony spieczonym mięsem pysk, pozbawiony sierści ogon, a także resztę kocich kształtów, które przybrały karykaturalne pozy. Założyła kurtkę, po czym ruszyła na zachód, do mieszkającego pięć kilometrów dalej sąsiada. Tuż przed bramą obejrzała się przez ramię. Nie musiała patrzeć zbyt długo, ten obraz miała wyryty pod powiekami. To był jego głos, na pewno − uznała. Jej ciało ogarnął przenikliwy chłód, ale nie był związany z mrozem. *** Wyruszyła w podróż do najbliższego (i jedynego) sąsiada w okolicy. Jej nogi grzęzły w półmetrowych zaspach, których ani myślał rozgarnąć jakikolwiek pług śnieżny. Bo dla kogo? Starzejącej się, samotnej kobiety z kotem, której nadrzędnym celem życia jest śmierć? Niegdyś jej mąż codziennie
24
Herbasencja
jeździł do mleczarni, i, jeżeli nie nadeszła większa zawierucha, spokojnie przedostawali się do miasta wyżłobionymi w śniegu śladami kół. Niegdyś. Maszerowała, zasłaniając oczy przed górującym słońcem, ale niewiele to dało. Odbite od śniegu promienie sprawiały, że musiała niemal zamykać powieki. Po przejściu kilkuset metrów przystanęła i rozmasowała obolałe nogi. Gdy wreszcie zastukała do drzwi domu sąsiada, była zlana potem, który zaczynał pokrywać jej ciało lodową skorupą. Czekała niemal minutę, wreszcie sama nacisnęła klamkę. Zamknięte. − Wiem, że tam jesteś − powiedziała, podświadomie sądząc, że robi z siebie idiotkę. − Boże, ja tu zaraz zamarznę. − Uderzyła pięścią o drzwi, po czym usiadła na zimnym betonie. Ewentualne „złapanie wilka” było niewielkim problemem. Wreszcie jej otworzył. W otwartych drzwiach stanął prawie dwumetrowy mężczyzna. Jego twarz nie zmieniła się od ostatniego razu − była to ta sama zapijaczona i zarośnięta gęba, którą niegdyś widywała prawie codziennie. − Witamy naszą drogą morderczynię − powiedział, wpuszczając ją do środka. Było tam ciepło, ale niezbyt przytulnie. *** Opowiedziała mu o wszystkim, pomijając aspekt dotyczący kota i tego, co mu zawdzięczała. Mówiła do pleców, ponieważ mężczyzna szykował do picia coś ciepłego. Palił. − Wypij, ile chcesz − powiedział, stawiając przed nią kubek z herbatą oraz półlitrową butelkę gorzałki. − A później wynocha. Zacisnęła wargi i nic na to nie odpowiedziała. Mogłam przygotować sobie jakąś konkretną mówkę, wyrzuciła sobie w duchu, ponieważ właśnie takiego obrotu spraw się spodziewała. W każdym razie przyjęła to ze spokojem. Jedyne, co mogła zrobić, to opróżnić postawione przed nią naczynia. − Szkoda, że też się nie sfajczyłaś. − Usiadł, patrząc w twarz swojego gościa. − Jednego pierdolca na świecie mniej. Uznała, że może poczęstować się cukrem. Skoro stał na stole, dlaczego nie mogłaby tego zrobić? Chwytając za łyżeczkę, przełknęła ślinę. − Od początku mówiłem: weź, co masz wziąć, ale żony szukaj innej. Nie słuchał. I zobacz, jak na tym wyszedł. − Gdy wstał, z papierosa spadł popiół. Kobieta mocniej zacisnęła trzymaną w dłoni łyżeczkę. − To ty go zabiłaś, wszyscy o tym wiedzą − powiedział to tak cicho, że nie usłyszała początku wypowiedzi, ale nie musiała prosić o powtórzenie. Znała ten tekst, a nawet kilka jego wariantów, na pamięć. − Kłamstwo − powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Parsknął śmiechem, po czym bez słowa wyszedł z kuchni. To już nie ten chłop co wcześniej − uznała z niejaką ulgą. Piła herbatę, zastanawiając się, jak długo jeszcze mąż będzie kierował jej życiem, gdy w pokoju obok miauknął kot. Słyszała ten głos tak wiele razy, że nie mogła pomylić go z niczym innym. Bardzo tego żałowała. Mogła to zignorować, nie sprawdzać. Nie otwierać furtki do czegoś innego i obcego. Po prostu uznać, że jej sąsiad sprawił sobie nowego zwierzaka, chociaż od lat nienawidził kotów. Wstała, przytrzymując się stołu. Nie wypiła nawet łyczka gorzałki i bardzo tego żałowała. Mogłaby w jakimś stopniu uznać całą sytuację za omamy, a przynajmniej nabrać odwagi. Trudno. Na miękkich nogach ruszyła w kierunku drzwi. Było za nimi cicho, ale czuła, że już niedługo to się zmieni. Nacisnęła klamkę i zdecydowanie pchnęła drzwi. Gdy spojrzała do wnętrza pokoju, odniosła wrażenie, że świat pęka na jej oczach, a z powstałej szczeliny wyziera coś obrzydliwego. Coś, czego nie jest w stanie wytłumaczyć ani zrozumieć. Kot siedział na podłodze, myjąc futro. Nie był to jakiś kot, ale ten, którego truchło leżało przy zgliszczach domu. Poznała go po łapce − białej, kontrastującej z resztą sierści. Zaledwie omiótł ją wzrokiem, jakby czegoś się wstydził. Mimo to podbiegł i otarł się o jej nogi. Futro miał ciepłe, ale była pewna, że nie za sprawą panującej za oknem aury. Od całej jego postaci bił żar. Niepewnie wzięła w ramiona gorący piec, w którym nie było ani grama zimna – tylko czysty ogień.
Październik 2014
25
Kot zamruczał sennie i wpił pazurki głęboko w jej pierś. Syknęła z bólu, ale nie skarciła go. Nie miała do tego serca. *** Wyszła z domu, niosąc go w ramionach. Ręce miała czerwone od mrozu. Dopiero gdy zaczął jej ciążyć, ostrożnie postawiła go na śniegu. Zwierzak krótkim miauknięciem zgłosił pretensję, ale ostatecznie ruszył za swą panią niczym dobrze wyszkolony pies. Ze stodoły dochodził trzask rozrąbywanego siekierą drewna. Kobieta uznała, że nie ma potrzeby żegnać się z sąsiadem. Raz za razem spoglądała na kota, zastanawiając się, co widziały jego oczy. Śmierć? To tylko mój kot, myślała. Musiał wyjść przez okno, zanim zaczęło się palić. Później szedł za mną. Nie była tylko pewna, czyjego trupa widziała. Pewnie eksplozja wywaliła kurczaka z lodówki − roześmiała się w głos. Kot spojrzał na nią z dziwnym, pełnym zrozumienia wyrazem pyska, jakby chciał przekazać: Oboje wiemy. Lodowaty strumień płynął po całym jej ciele, dlatego usilnie starała się przestać myśleć o całej tej sprawie. O pożarze domu, płonącym kocie, ratunku przed śmiercią i powrocie zza grobu. Nie rozumiała tych rzeczy i, szczerze mówiąc, wolała tego nie zmieniać. Mogła wyłącznie przyjąć to, co dostała w prezencie. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie było miejsca, w którym mogłaby się podziać czy choćby przeczekać największe mrozy. To, co niegdyś brała za zaletę swego nowego domu, okazało się największym defektem. I tylko tam mogła wrócić. W każdym razie droga powrotna była łatwiejsza − kobieta stąpała po sprasowanym butami puchu. Rozglądała się na wszystkie strony, ale nie dostrzegła odciśniętych w śniegu śladów kocich łap. *** Dotarli na miejsce, gdy słońce skryło się za drzewami. Nie było czego podziwiać. Przedstawienie zakończone, cyrk spłonął razem z artystami, ale nie martwcie się, wszyscy są cali i zdrowi, bo na wpół martwi. Kobieta usiadła na śniegu, metr od miejsca, gdzie niegdyś stały drzwi. − Przecież tam leżałeś, sama widziałam. − Kot kręcił się między zgliszczami, jakby było mu wszystko jedno. W każdym razie kobieta ostatecznie musiała przyjąć tę prawdę, szczególnie że w miejscu, gdzie leżało jego truchło, znajdowało się wyraźne wgłębienie. I co teraz? − pytała się w duchu. Żadnej stodoły czy choćby załomu do skrycia się przed wiatrem. A nawet jeśli nie zamarznie w nocy, to co dalej? Wszystkie zapasy spłonęły. Tylko śniegu było pod dostatkiem. Dopiero siedząc, poczuła wkradające się w kości zimno. Zauważyła, że sensownie byłoby się rozgrzać, ale roztaczający się przed nią widok zahipnotyzował ją na długo. Poza tym nogi ciążyły jej jak dwa przytroczone kloce. Pragnęła tylko zamknąć oczy i zasnąć ciężkim, kamiennym snem. Otarł się o jej łokieć, wywołując miłe mrowienie. Nie musiał dłużej prosić, aby wzięła go na ręce i głaskała do upadłego. To rozumiało się samo przez się. − Skąd przyszedłeś, kocie, z piekła czy z nieba? Wyrwał się z uścisku i ruszył prosto w zgliszcza budynku. Stanął gdzieś po środku, rozejrzał się dookoła, wreszcie spojrzał na właścicielkę. Skąd wiedziałeś, kocie? Nigdy tego nie widziałeś, nie mogłeś… Nawet ja zapomniałam − myślała, niezbyt zdziwiona. Ruszyła za kotem, który siedział obok przywalonej deskami metalowej klapy. Nie korzystała z piwnicy od wielu lat, bo zwyczajnie nie była użyteczna. Tylko ostatnio, gdy trzeba było ulokować gdzieś rzeczy po nieboszczyku, głównie ubrania. Odrzucając deski, a wreszcie otwierając klapę, odniosła wrażenie, jakby wkradała się do zapieczętowanego grobowca. Minęło kilka minut, nim przyzwyczaiła się do smrodu stęchlizny. Po oma-
26
Herbasencja
cku odszukała wory i wyrzuciła na ziemię zawartość. Nie znalazła siły, by spalić wszystkie te ciuchy, a jednocześnie jedyne pamiątki, jakby pragnęła zatrzymać namacalne świadectwo dawnych historii. A teraz zakopała się w nich, wdychając resztki starych czasów. Jak żywo miała go przed oczami: brudny, śmierdzący, niejednokrotnie zarzygany i narąbany aż po cebulki włosów. Pamiętała także… pamiętała… *** Pamiętała włosy, mieniące się w słońcu niczym łany zboża. Tańczyły wokół jego twarzy, w rytm podawany przez wiatr, nad którym nie sposób było zapanować. Prawda jest jednak taka, że za pierwszym razem nie zwróciła na niego specjalnej uwagi. Ojciec nie raz zatrudniał młodzików do pomocy w gospodarstwie, więc kolejny z wielu zaledwie mignął jej przed oczami. − Witaj, panienko − powiedział, uśmiechając się jakoś głupkowato. − Może pomóc? Skinęła głową, odwrócona do niego plecami. Właśnie wyciągała wodę ze studni, ale wystarczyła chwila nieuwagi, by zamienić się rolami. Po całodziennej pracy wiadro zdawało się ważyć kilka kilogramów więcej niż zwykle. − Może lepiej sam to zrobię. − Z westchnieniem ulgi przekazała mu drąg, na którego końcu wisiało wypełnione po brzegi wiadro. Z przyjemnością patrzyła, jak wciąga je na górę kilkoma sprawnymi ruchami. − Dziękuję. Skinął głową i zamilkł na chwilę, jakby tłukł się z myślami. − Proszę nie mówić ojcu, ale moim zdaniem panienka nie powinna tak ciężko pracować. − Zaledwie omiótł wzrokiem jej twarz, po czym patrzył gdzieś pod nogi, najpewniej w wiadro, w którym migotały gwiazdy. Następne słowa wyrzucił z niebywałą prędkością: − Ja nie myślę, że panienka jest słaba czy chorowita… bo nie jest… Jest silna, zwinna i naprawdę pię… − urwał, jakby w porę reflektując się przed wypowiedzeniem obelgi. Bardziej domyśliła się, niż wyczytała z jego twarzy słowa, które nie zostały wypowiedziane. W każdym razie to, co pozostawiło miejsce na domysł, nie pozwoliło jej zmrużyć oczu przez większą część nocy. Kolejne dni w polu nie zapowiadały się tak źle. Ukradkiem, gdy nikt nie patrzył, pomagał jej w pracy. Odpłacała mu dobrym słowem, a z czasem także innymi rzeczami. Na początku drobne, prawie nic nie znaczące, szczególnie w obliczu ofiary, którą złożyła mu pewnej nocy na obrzeżu lasu. Dwa tygodnie później dziewczyna zaczęła rzygać i podświadomie znała powód. Tamtej nocy chłopak złapał tylko kleszcza. Przemknęła się do niego ukradkiem, do stodoły, pragnąc podzielić się obawą. Leżał na starym sienniku, zapatrzony w sklepienie. − Jutro wracam do domu − oznajmił, nim zdążyła powiedzieć choćby słowo. Nie mieszkał na drugim krańcu świata, a zaledwie parę kilometrów dalej, więc ze zrozumieniem kiwnęła głową. − Chyba mamy mały kłopot − oznajmiła, siadając obok. W miarę jak kłopot z każdym miesiącem stawał się większy i większy, zakładała coraz luźniejsze sukienki, ale prawda wyszła na jaw, nim zdążyła zaszkodzić dziecku tajemnicą. Matka wzięła ją na spytki i ostatecznie nie dało się dłużej zaprzeczać podejrzeniom, a wreszcie oskarżeniom o puszczanie się z byle kim, czym obwiniał ją ojciec. Łkając, wyjawiła, kto jest sprawcą całego zamieszania. Ojciec pobłogosławił małżeństwu przed usłyszeniem stosownej prośby o rękę córki. Po co prosić, można rzec, skoro zarządzono samoobsługę. Musiała przyznać, że jego zaloty nie okazały się tylko próbą przekupstwa. Był dobrym mężem − kompletnie innym niż ojciec dla matki − pomocnym, a nie tylko wymagającym, może nawet zbyt usłużnym jak na męski rodzaj. Przynajmniej do czasu porodu, podczas którego dziecko nie zdążyło w porę opuścić łona. Wyszarpano je na świat z pępowiną owiniętą wokół szyi. Nigdy nie pokazali jej dziecka, które wyglądało jak ściągnięty z drzewa wisielec.
Październik 2014
27
− Dzieciak nie mógł cię znieść i się powiesił − wyśmiał ją mąż, gdy zaczęła powoli dochodzić do siebie. Był po brzegi wypełniony piwem, ale nigdy nie zapomniała tych słów. Jednocześnie łudziła się, że mają niewiele wspólnego z myślami, a ich źródła należy upatrywać w chwilowym zamroczeniu zmysłów. W każdym razie przyrzekli żyć razem i tak właśnie było. Pracowali na roli swego ojca i teścia, w zamian otrzymując dach nad głową. Obu mężczyznom było to nie w smak. − Trzeba nam pójść na swoje − powiedziała mu pewnej nocy, gdy zaczął się do niej dobierać. Chciała porozmawiać o tym problemie, ale jeszcze bardziej pragnęła, aby nie zrobił tego, na co miał ochotę. Mogło dojść do kolejnego tragicznego w skutkach wypadku, po którym nie znalazłaby sił, aby się podnieść. − Wiem. − Trudził się z guzikami jej sukienki. − Cholera, masz ich więcej niż sam pleban. − Przestań − krzyknęła, waląc go po rękach. Minęła go i usiadła na stojącym pod ścianą krzesłem. − Musimy porozmawiać. − Teraz? Właśnie teraz? Odwróciła się od niego i zapaliła stojącą na komódce świecę. Siedzieli w jej słabym świetle, patrząc na siebie z wyczekiwaniem. Mężczyzna wyglądał jak zbity pies, ale kobieta nie czuła z tego powodu litości. − Na swoje? − zapytał wreszcie. − Niby gdzie? Wzruszyła ramionami. − Trzeba rozmówić się z ojcem. Może coś wymyśli. − A co on ci wymyśli? Jak nie pobudujemy, to i mieć nie będziemy. Tyle myślenia. − To zbudujemy. − To buduj, jak masz za co. Pewnie za tą miskę zupy i kawałek chleba, co codziennie dostajesz. − Musimy porozmawiać z ojcem − westchnęła. − Dla niego też będzie lepiej, jak się wyniesiemy. Zdmuchnęła płomyk i zdjęła sukienkę, po czym weszła pod pierzynę. − Nie dzisiaj − powiedziała, odwracając się plecami. Kobieta po wielu miesiącach od porodu czuła się jak bryła lodu, której nic nie jest w stanie rozgrzać, dlatego to, co obiecała ofiarować mu w najbliższej przyszłości, musiał wydrzeć gwałtem. Leżała na łóżku, odpoczywając po pracy, gdy bez słowa usiadł na niej i zaczął zdzierać ubranie. W pierwszych chwilach próbowała go zrzucić, ale bezskutecznie. Ostatecznie tylko odwróciła głowę i wyszeptała, aby uważał. Skończył, nim na dobre zaczął, ale wystarczyło kilka minut odpoczynku, by rozpoczął od nowa. Tym razem trwało to znacznie dłużej. Miała wrażenie, że jest połacią mięsa, w której nie został ani skrawek życia. Nie czuła absolutnie nic, zarówno ciało, jak i duch pozostały martwe. Była zwykłą maselnicą, której obojętne są wykonywane w niej ruchy. Dopiero gdy zostawił ją w spokoju, zaczęła coś czuć. Strach. Brzuch miała lepki od nasienia, ale wiedziała, że część na pewno jest w niej, jak po ostatnim razie. Ten zły omen wypaczał jej myśli przez tygodnie. Niczym wstającego słońca wypatrywała miesięcznej krwi, której źródło zdawało się wyschnąć na dobre. Gdy wreszcie nadeszła, miała ochotę wykrzyczeć to całemu światu. Uśmiechając się, powiedziała o tym mężowi. Jego oblicze zaszło jakby chmurą, z której lada moment mogły zacząć walić pioruny. − Ty się cieszysz… ty… suko. Możesz się cieszyć, że nie będziemy mieli dziecka? A pomyślałaś, że może już nigdy nie damy rady go zrobić? Że jesteś do końca wyjałowiona? Boże, nie marzę o czymkolwiek innym, pomyślała, kryjąc przed nim błogi uśmiech. Mężczyzna czekał kilka dni, aż przestała krwawić, po czym złapał ją za rękę w żelaznym uścisku i wskazał łóżko. − Bądź dobrą żoną − powiedział. Bez słowa zrobiła, co do niej należało. Wiedziała, że wszystko będzie dobrze. W tym czasie zmarł jej dziadek ze strony matki. Zostawił po sobie dom daleko od znanego jej świata. Szybko wyjaśniło się, kto będzie nowym właścicielem. Otrzymali także wszystkie jego ziemie. Było tego znacznie mniej niż przy starym domu, ale idąc na swoje, czuli się szczęśliwi jak nigdy wcześniej.
28
Herbasencja
Rodzice dali im dwie krowy i byka na dobry początek. Zabrali ze sobą tylko łóżko i kilka naczyń, reszta sprzętów miała czekać w domu, drewnianej chatce, cierpliwie wypatrującej remontu. Mężczyzna robił co mógł, aby uratować chatkę przed podzieleniem losu dawnego właściciela. Bielił ściany, reperował dach, uzupełniał braki w wyszczerbiających się fundamentach. Odniosło to pewien skutek, ale to wszystko, co można powiedzieć o jego staraniach. Praca była ciężka. Po wielu godzinach machania grabiami z utęsknieniem wyczekiwali pory dojenia, podczas której mogli chociaż na chwilę przysiąść. Wreszcie po całym dniu padali na łóżko, nie mogąc ruszyć nogą ani ręką. Tym bardziej nie myśleli o „zaawansowanych zapasach”. Kobieta czuła, że nie potrzebuje nic więcej do szczęścia. Przyszła zima, a wraz z nią pewna ponurość wkradająca się w życie. Nie dotknęła tylko pieleszy, które były gorące od miłości. Za każdym razem, gdy to robili, leżała biernie, oczekując i jednocześnie bojąc się końca. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a jedyne nowe życie przyszło na świat w zagrodzie. Wraz z mijającym czasem opuszczał ją strach. Jego miejsce zastąpił spokój oraz niespodziewany paroksyzm rozkoszy. − Chyba jesteś zadowolona? − zapytał, widząc postępującą w niej zmianę. Stąpała po cienkim lodzie, dlatego zaledwie nieznacznie skinęła głową. − Bo? Widziała, że nie szukał okazji do rozmowy, ponieważ doskonale znał powód jej nastroju. Nadarzała się okazja do wykrzyczenia, więc dlaczego by z niej nie skorzystać. Postanowiła nie pozostać mu dłużna. − Bo brak dziecka jest lepszy od jego morderstwa. − Ciężko zaprzeczyć. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Po chwili usłyszała rżenie konia i ciężki odgłos kół toczących się po glebie. Pojechał tam gdzie zwykle, do jedynego w okolicy koleżki, z którym miał świetny kontakt, szczególnie po kilku litrach bimbru. Wrócił nazajutrz, skoro świt, co było nielichym osiągnięciem. Gdy zaprzęgnięty wóz wpadł na podwórze z prędkością porywistego wiatru, kobieta wybiegła sprawdzić, co się dzieje. Mężczyzna siedział na koźle i kurczowo zaciskał ręce na lejcach. Patrzył gdzieś daleko przed siebie, nie zareagował nawet na swoje imię. Złapała go za rękę. Była sztywna jak u trupa, ale wciąż ciepła. Po krótkiej obserwacji dostrzegła, że mężczyzna nie mruga. Coś załomotało w sercu, świat zawirował w oczach, ale w porę zatrzymała go w garści. Tak jak uczyli ją w szkole, dotknęła dwoma palcami odpowiedniego miejsca na szyi. Poczuła wyraźnie pulsowanie, ale także coś jeszcze. Spirytus. Nie była pewna: pił go, czy się w nim kąpał? Trzasnęła go na odlew. Nawet na nią nie spojrzał, zapatrzony gdzieś przed siebie. Boże, jak on dał radę wrócić − pomyślała. Wyprzęgła konia i poklepała go po pysku. Zwierzak zarżał, jakby przechwalając się, czyje zasługi powinna uznać. Gdy skończyła doić krowy, jej mężczyzna w dalszym ciągu siedział, z całych sił ściskając lejce. Nie poruszał się, ale mrugnął od czasu do czasu, co było dobrym prognostykiem. Wycieczki do sąsiada były częste jak zachody słońca i kobieta nic nie mogła na to poradzić. Mężczyzna wracał mniej nagrzmocony, ale leniwy i, co najstraszniejsze, pełen dobrego humoru. Gdy pewnego razu ze złości przebiła mu koło w wozie, powiedział tylko: − Stara, pożycz miotły, bo na piechotę nie chce mi się iść. − Po czym wyszedł, pogwizdując. Nigdy więcej nie mówili o dziecku. W ogóle mało rozmawiali, a jeżeli padały między nimi słowa, było to pytanie, gdzie obiad, jakby miała jeszcze czas na gotowanie po całodziennej pracy. Mężczyzna nie był tym przejęty, miał gdzie jeść i pić. Ludzie go lubili. Potrafił być zabawny i gadatliwy. Za żonę miał złą, samolubną samotnicę, która nawet nie ugotowała mężowi miski zupy. Nic dziwnego, że pił. Musiał pić, aby zapomnieć o siedzącej w chałupie pokrace. Zebrała wszystko, co miała w sobie najlepszego i stanęła w drzwiach, torując mu przejście. − Zostań. Musimy porozmawiać. Fuknął jak rozjuszony byk, ale przystanął w miejscu. Po raz pierwszy od dawna wwiercał się w nią wzrokiem, co wcale nie było miłe.
Październik 2014
29
− O czym? − Chodź, lepiej usiądźmy. To trochę potrwa. Nawet nie drgnął, więc tylko przełknęła ślinę i kontynuowała. − Wykończysz się przez to pijaństwo. − Miała nadzieję, że jeśli wywrze nacisk na jego prywatne ja, odniesie to jakiś skutek. Mówienie o tym, jak bardzo nie może znieść obgadywania i pracy najprawdopodobniej zbyłby wzruszeniem ramion. − Wątroba padnie ci lada moment, nie daj Boże jeszcze wypijesz jakiś zły spirytus. Wzruszył ramionami. − Teraz czy później? I tak nic po sobie nie zostawię. Pewnie ruszył przed siebie, ale kobieta stała niczym posąg, gotowa zatrzymać go za wszelką cenę. Machnął ręką, próbując ją odgonić jak natrętną muchę. Trzymała się futryny i dopiero gdy trzasnął ją pięścią w brzuch, opadła bezwładnie na podłogę, pozwalając mu przejść, z czego skwapliwie skorzystał. Odtąd ilekroć odezwała się czy zrobiła coś nie po jego myśli (czyli w dziewięciu przypadkach na dziesięć), uciszał ją bez zbędnej utarczki słownej. W każdym razie bił ją tylko wtedy, gdy sobie na to zasłużyła, więc przy pewnej dozie samoopanowania mogła żyć bez większych siniaków i bólu, przynajmniej tego zewnętrznego. *** Myślała o tym i o wielu innych rzeczach, leżąc kilka metrów pod ziemią, otulona starymi szmatami. Kot akompaniował jej, wymrukując smętne melodie. Wokół mrok i spokój, w których nie odnalazła ukojenia. Później przyszedł dzień, pierwsze promienie słońca przecisnęły się przez szpary w klapie. Kobieta nie znalazła przekonującego powodu do wyjścia z piwnicy. Na zewnątrz panował ziąb. Doświadczała go przez całe życie i miała szczerze dość. Tylko kot i zatęchłe ciuchy męża sprawiały, że czuła namiastkę ciepła, a piwnica jawiła się jako całkiem przytulne miejsce. Chciało jej się śmiać. Wahała się zaledwie przez moment, po czym wzięła kota pod pachę i podeszła do klapy. Otworzyła drzwiczki i wystawiła go na zewnątrz, nim zdążył zauważyć, co się dzieje. Zamknęła, nie chcąc patrzeć. Już wcześniej upatrzyła sobie odpowiednią linę. Tak jak niegdyś dla swojego męża, tym razem dla siebie przygotowała szubienicę. Nie miał wielkiego wpływu na to, co się z nim działo. Leżał jak kłoda, gdy owijała mu pętlę wokół szyi i zaczęła go dusić, przeciągając linę przez belkę nośną chałupy. Nagle otworzył oczy. Dostrzegła w nich strach, nagłe otrzeźwienie, a wreszcie bezsilność. Ostatkiem sił szarpał pętlę. Wreszcie jego gałki błysnęły bielą. Kobieta była pewna, że to już koniec całej historii, gdy jej mąż uniósł dłoń i zakreślił w powietrzu znak krzyża. Z ust wyciekła mu piana. Kobieta robiła dokładnie to samo, tym razem bez zbędnego wahania. Znalazła odpowiednią belkę, przerzuciła sznur. Starannie odmierzyła długości, aby nie zaznać przykrej niespodzianki. Gdzieś obok miauczał kot, jakby żywcem obdzierano go ze skóry. Kobieta pomyślała, że śmierć nie zawsze zabiera nas na tamtą stronę, a życie na tą. *** Księżyc wisiał wysoko nad zgliszczami, szczerząc się posępnie. Obserwował siedzącego na klapie kota. Zwierzak patrzył gdzieś w mrok. Nie miauczał, nie drapał. Wiedział, że już nie ma po co. Wszystko ucichło. Było mu źle i samotnie, ale nie czekał długo na towarzystwo. Z lasu wybiegła czarna jak noc kotka. Podeszła do niego, ostrożnie stąpając między zgliszczami. Robiła to z gracją, jak na kota przystało.
30
Herbasencja
Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.
Fuqub
fantastyka
Ręka z drinkiem zastygła w połowie drogi do ust Mike’a. Do tej pory nic nie przykuło jego uwagi. Lokal, tancerki, mętna od papierosowego dymu atmosfera, światła i podekscytowani mężczyźni – jak w innych tego typu barach. On i jego partner, Jordan, bez trudu wtopili się w tłumek. Trafili tu za sprawą błyszczącej wizytówki znalezionej w kieszeni martwego Chińczyka. Durnowaty żółtek! Dlaczego nie padł na ziemię? Dlaczego nie wyrzucił tej nędznej atrapy broni? Dlaczego zginął? Mike nie miał wyjścia – pistolet wycelowany w Jordana nie zostawił mu wyboru, ale czuł się z tym źle. Kobieta, która pojawiła się w świetle reflektora, była inna. Nie wdzięczyła się, nie rozdawała wokoło sztucznych uśmiechów, nie wbijała natarczywego wzroku w potencjalnych klientów. Stanęła z pochyloną głową. Kaskada czarnych, lśniących włosów zasłoniła jej twarz. Muzyka była cicha, ledwie słyszalna w gwarze rozmów. Ciało dziewczyny, w bardzo skromnym, błękitnym bikini, błyszczało w drżącym świetle dyskotekowej kuli. A potem wyciągnęła ręce i dłońmi otoczyła srebrzystą rurę. Kiedy długie, smukłe palce zacisnęły się na metalu, Mike poczuł dreszcz i znieruchomiał. Nie słuchał, co mówi do niego Jordan. Była tylko punktowo oświetlona scena, migotliwy gif, on i tancerka. Najpierw zaczęła się leciutko kołysać. Muzyka była w niej – powoli budziła szczupłe ciało do życia. Wygięła je delikatnym łukiem - od nóg, przez biodra, plecy, aż do głowy, by za chwilę powtórzyć ten ruch. Jak morskie pływy, rytmicznie powracające na piaszczysty brzeg, tak ona falowała. Wabiła. Nęciła. A jednocześnie zdawała się być obojętna na wszystko, co dzieje się wokół. Nie odrywał od niej oczu. Każdy ruch tancerki sprawiał, że w jego wnętrzu wykwitały niewielkie kule ognia. Pękały jak mydlane bańki, by za chwilę pojawić się znowu. Kiedy kobieta oplotła nogą zimną rurę i odchyliła do tyłu głowę, aż ciemne włosy, jak ręka zaborczego mężczyzny, spoczęły na jej pośladkach, Mike poczuł napięcie w dole brzucha. Dziewczyna przymknęła oczy, jakby poddawała się zmysłowej pieszczocie. Lód roztapiał się w drinku, a Mike chłonął całym sobą ten ekscytujący spektakl. Kobieta przytuliła się do stali, a ręce powędrowały w górę i zastygły, jakby wplątane we włosy kochanka. Między pełne piersi wpełzła metalowa rura. Ciało otoczyło ją, ogrzewając własnym ciepłem, jak zziębniętą męskość. Kiedy dziewczyna zaczęła przesuwać się wolnymi ruchami w górę i w dół, Mike poczuł, że wbrew woli, dzieje się z nim coś fantastycznego. Strasznego i pięknego zarazem. Takiego podniece-
Październik 2014
31
nia nie czuł chyba nigdy w swoim życiu. Nie należał do wstrzemięźliwych, ale jeszcze żadna kobieta, z którą obcował realnie, nie doprowadziła go do takiego stanu, jak ta, która stała trzy metry od niego. Dziewczyna oderwała się nagle od rury, opadła na podłogę, wyczerpana fantasmagorycznym aktem i przez chwilę ciężko dyszała. Potem dźwignęła się na kolana i podpełzła do Mike’a. Odrzuciła włosy z twarzy i wtedy pierwszy raz miał okazję ujrzeć jej oczy. Jasnoniebieskie, zimne, płonące jakimś szalonym ogniem. Ponownie zadrżał. - ... jej wreszcie! - Poczuł szturchnięcie kumpla i usłyszał końcówkę wypowiedzi. - Co? - Odwrócił wzrok od dziewczyny i przytomniejąc, zerknął na partnera. - Daj jej parę dolców! - powtórzył Jordan. - Tańczyła dla ciebie! Mike wzdrygnął się na samą myśl, że miałby rzucić dziewczynie pieniądze. To byłaby profanacja – jakby ktoś zamiast kwiatów sypnął banknotami pod nogi diwy operowej. Kiedy wrócił wzrokiem na scenę, tancerki już nie było. - Chyba powinniśmy pogadać z szefem tego burdeliku! - Jordan rozejrzał się po sali i zauważył dwóch osiłków stojących w niedbałych pozach przed drzwiami, wiodącymi gdzieś na zaplecze. - To chyba tam! - Ruchem głowy wskazał kierunek. Ochroniarze nie sprawiali wrażenia zaniepokojonych. Po starannym obejrzeniu okazanych odznak jeden z nich oderwał się od ściany, zapukał, potem wsunął głowę do wnętrza, a następnie gestem zaprosił policjantów. - Chisumu Zhang. - Wysoki Chińczyk wyciągnął na powitanie wypielęgnowaną dłoń. - Czemu zawdzięczam wizytę panów? - spytał swobodnie i wskazał krzesła przed biurkiem. Sam zajął ponownie miejsce w głębokim fotelu, odsunął nieco stertę papierów i odłożył złoty długopis. - Zalegam z podatkami? Mam niezapłacony mandat za złe parkowanie? Mike zignorował pytania, sięgnął do kieszeni i wyciągnął zdjęcie. Zanim położył je na blacie, jeszcze raz zerknął na nie. Nie zauważył tego wcześniej, ale teraz wydawało mu się, że martwy Chińczyk uśmiecha się leciutko. - Zna go pan? - spytał Jordan i obserwował twarz mężczyzny. - A powinienem? - Zhang nie kwapił się z wzięciem fotografii. - Wie pan, tu, do „Złocistego smoka”, przychodzi masa facetów... - Może pan chociaż zerknąć? - ponaglił Mike. Facet drażnił go spokojem i rezerwą. Zdążył się już przyzwyczaić, że ludzie, nawet ci niewinni, reagowali zwykle pewną nerwowością na spotkanie z policją. Ten tu był opanowany i pewny siebie. To dzięki kasie? - myślał, chłodno oceniając szyty na miarę garnitur, but wystający spod biurka, wypolerowane paznokcie i nienaganną fryzurę. - Pewnie jak baba lata do kosmetyczki i na solarium – zauważył gładką cerę i opaleniznę. - Ten mężczyzna nie żyje, a w jego portfelu znaleźliśmy wizytówkę pana lokalu. - Jak już mówiłem – bywa tu masa facetów. - Zhang pochylił się jednak i sięgnął po zdjęcie. O – powiedział z lekkim zdziwieniem – to pan Cheng. Takademu Cheng. - Może pan o nim powiedzieć coś bliższego? Pojawiał się tu regularnie? Spotykał się z kimś. - Bo ja wiem... - Chińczyk zamyślił się na moment. - Pierwszy raz zobaczyłem go jakiś rok temu. Przyszedł do mojego biura i zapytał, czy posiadamy loże. Nic takiego nie mieliśmy, ale facet był kasiasty. Przerobiliśmy taką niewielką pakamerę na piętrze, wstawiliśmy stolik i parę krzeseł. I zamontowaliśmy lustro weneckie... Nie muszę tłumaczyć, co to takiego? Obaj policjanci potrząsnęli przecząco głowami. - Przychodzi dwa, trzy razy w tygodniu. Siedzi góra godzinę i wypija dwa drinki. Wiem – uprzedził pytanie Jordana – bo musiałem specjalnie dla niego sprowadzić baijiu. - Przyjaźnił się z kimś? Spotykał się z którąś dziewczyną? Ktoś dotrzymywał mu towarzystwa w tej jego loży? - Nic na ten temat nie wiem. - Mężczyzna zawahał się moment i Mike natychmiast to zauważył. - Panie Zhang, ten człowiek nie żyje. Nie chciałby pan chyba, żeby pana nazwisko zostało w jakiś sposób powiązane z tym nieszczęśliwym wydarzeniem, prawda? - Umyślnie nie używał określenia „morderstwo”, bo to znaczyłoby, że on sam jest zabójcą. - Wiem, że bardzo przypadła mu do gustu Chen Liang. Ale czy się spotykali, naprawdę nie mam pojęcia. Nie śledzę swoich dziewczyn, a ich życie osobiste mnie nie interesuje.
32
Herbasencja
- Możemy z nią porozmawiać? - Oczywiście. Martin zaprowadzi panów do jej garderoby. Pożegnali się bez wylewności, ale Mike przeżył chwilkę satysfakcję, wyczuwając ulgę, towarzyszącą uściskowi dłoni. - I tak się nas boisz, sukinsynu. Garderoba Chen Liang była jednym z kilkunastu boksów, oddzielonych szerokim korytarzem od sceny. Zastukali w drzwi z cienkiej dykty i poczekali, aż gospodyni zaprosi ich do środka. Toaletka, krzesło, tandetna leżanka i wieszak niemal całkowicie wypełniały maleńką przestrzeń. Mike pozostawił przesłuchanie w rękach Jordana. Uroda dziewczyny nadal na niego działała. Nie czuł już takiej dzikiej żądzy, jak wtedy, gdy tańczyła przed nim na scenie, ale nie potrafił się skupić na zadawaniu pytań. Obserwował tylko kobietę, mając nadzieję, że kumpel nie wkurzy się za bardzo. Chen była dość wysoka, zdecydowanie szczupła i zgrabna. Spod prawie przezroczystego szlafroczka wysunęło się smagłe udo, które na dłuższą chwilę przykuło uwagę obu policjantów. Kobieta nie była tym skrępowana. Również nie speszył jej fakt, że poły peniuaru rozchylają się, pozwalając, by pełne piersi przyciągnęły spojrzenia mężczyzn. - Znasz tego gościa? - Jordan podsunął Chince zdjęcie Chenga. Mike obserwował mimikę dziewczyny. Miała typowe dla Azjatki rysy – dość płaską i szeroką twarz, zgrabny nos i pełne, umalowane czerwoną szminką usta. Nic specjalnego. Zniewalające były oczy: o nietypowej, bladobłękitnej, zimnej barwie. Kiedy zerknęła na fotografię, przez jej oblicze przemknął cień uśmiechu. - To pan Takademu Cheng – powiedziała melodyjnym głosem i spojrzała prosto w oczy najpierw Jordanowi, potem Mikowi. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Bliskimi? – W głosie Jordana słychać było nutkę ironii. - Chodzi panu o to, czy sypiamy ze sobą? - Twarz dziewczyny nie wyrażała żadnych uczuć, a przynajmniej nie takie, jakie Mike chciałby teraz zobaczyć. - Tak. - Wiesz, że miał żonę i dzieci? - Jordan nie zdołał ukryć lekkiej drwiny. - A wie pan, że tradycja nakazuje, aby to rodzice wybierali kandydatkę na żonę? - Chen odpowiedziała policjantowi pytaniem, a potem przeniosła wzrok na Mike’a i dalej tłumaczyła jakby tylko jemu. - Takademu pochodził z zamożnej rodziny, miał odziedziczyć po ojcu kancelarię prawną. Nie sprzeciwił się wyborowi. Młoda pani Cheng była piękna, inteligentna, a jej rodzina równie bogata jak Takademu. Problem polegał jedynie na tym, że nie kochali się. On szanował żonę, nie krzywdził jej, wielbił dzieci, ale... - Ale uczucia i seksu szukał u ciebie – dokończył Jordan. - Tak. - A wiesz, moja droga, że twój ukochany zakończył już swój doskonały żywot? - Doskonałość może osiągnąć dopiero teraz – wyszeptała Chen Liang i pochyliła głowę, włosy zsunęły się, przesłaniając Mike’owi widok. Ale dałby się poszatkować, że zdążył zauważyć uśmiech. - Tak, tak, wiem, reinkarnacja i inne tego typu bzdury. - Jordan zabrał dziewczynie zdjęcie. - Ale my musimy wyjaśnić, jak do tego doszło, że szanowany prawnik, mąż i ojciec rodziny popełnił samobójstwo! - Samobójstwo? - Twarz dziewczyny wrażała powątpiewanie. - To niemożliwe. Zła ocena faktów. - No, właściwie to nie było takie typowe samobójstwo. - Mike wtrącił się do rozmowy. - Tak to sobie roboczo nazwaliśmy. Bo jak wyjaśnić fakt, że ktoś taki w garażu podziemnym bierze zakładniczkę, konkretnie kilkuletnią dziewczynkę, wypuszcza jej matkę, która ma okazję zawiadomić policję, a kiedy pojawiają się gliniarze, bezpiecznie zamyka dzieciaka w aucie, a sam celuje z atrapy pistoletu do funkcjonariusza? Przecież jest to klasyczny przykład samobójstwa, tyle że sam nie pociągnął za spust. Głos Mike’a przeszedł w wysokie rejestry, prawie krzyczał, kiedy przed jego oczami po raz kolejny przewinęła się scena, w której był jedną z głównych postaci. I bynajmniej nie grał w niej pozytywnego bohatera. Ze zdziwieniem zauważył uśmiech na twarzy Liang. - Wiesz coś na ten temat? - spytał szorstko. - Nie – odpowiedziała, nie patrząc na niego. - Może miał już wszystkiego dość. Ukrywania się, pozorów, może uznał, że to jedyna droga do spełnienia?
Październik 2014
33
- Dobra – przerwał jej Jordan – dość tych religijnych bzdur. - Mam nadzieję, że nie wyjeżdżasz z miasta? Możemy mieć do ciebie jeszcze jakieś pytania. *** Mike napełnił szklaneczkę bursztynowym płynem, włączył wieżę i usiadł w ulubionym fotelu. W ręku trzymał zmiętą w kulkę karteczkę. W policyjnej bazie sprawdził dane Chen Liang. Miała dwadzieścia dziewięć lat. Urodziła się w Chinach, w miejscowości, której nazwy nie był w stanie powtórzyć. Od pierwszego roku życia wychowywała się w sierocińcu, prowadzonym przez mnichów. Osiem lat temu przyjechała do Stanów. Najpierw próbowała szczęścia w LA, po dwóch latach przeniosła się do Cleawater i została tu. Na życie zarabia jako tancerka erotyczna. Niekarana. Rozwinął karteczkę: Blackbery 23A. Miał ochotę pojechać tam jeszcze dziś w nocy, ale rozsądek zwyciężył. Co by jej powiedział? Że chciał ją zobaczyć? Że ma jakieś dodatkowe pytania? Tylko jakie? Przymknął oczy i ponownie zobaczył jej zmysłowe ciało. Tuliła się do zimnej rury, ocierała o nią, ogrzewała własnymi piersiami, pieściła dłońmi. Mike czuł, że znowu ogarnia go podniecenie. Zaśmiał się do siebie. Czegoś takiego nie doznał od czasu, gdy był nastolatkiem, kiedy zdjęcie albo samo wyobrażenie nagiej kobiety mogło doprowadzić do spełnienia. Pomyślał o Rosi. Może mógłby ją odwiedzić? Nigdy nie zadawała pytań. Zerknął na zegarek – dochodziła trzecia w nocy. Nie może jej tego zrobić. Jutro musi wstać i odprowadzić Stevena do przedszkola. Lubił tego dzieciaka. Przez jakiś czas podejrzewał, że może nawet być jego ojcem, ale odetchnął z ulgą, gdy Rosi temu zaprzeczyła. Dopił drinka, przyciszył muzykę i wszedł do łóżka. Jeszcze zanim zamknął powieki, wiedział, że dziś nie zazna odpoczynku. We śnie nawiedziła go Chen. Cała była płomieniem – złocisto-błękitnym, lizała jego ciało, ale nie parzyła. Unosiła go w przestworza, w czarną czeluść, a kiedy zdawało mu się, że go porzuciła, zaskakiwała dotykiem, by wywoływać żar w jego lędźwiach. Omdlewał ze zmęczenia, ale ciągle prosił ją, by wracała, by nie kończyła swego tańca. Budzik zadzwonił o szóstej rano. Z trudem zwlókł się pod prysznic. Dopiero strumień lodowatej wody otrzeźwił jego zmysły. Ale nie mógł przestać myśleć o Chen Liang. *** Kolejne dni nie wniosły do śledztwa niczego nowego. Takademu Cheng miał nieskazitelny życiorys. Oprócz romansu z Chen, który Mike potrafił usprawiedliwić, wszystko było w jak najlepszym porządku. Wzorcowy przykład obywatela. Dlaczego więc dążył do tego, by ktoś pozbawił go życia. Jordan klął na czym świat stoi, Mike milczał i starł się, by nikt nie zauważył, co się z nim dzieje na wzmiankę o Chen. Nikomu także nie wspomniał, że pierwsza wizyta, którą złożył razem z partnerem w „Złocistym smoku”, nie była jedyna. Jak narkoman wracał tam. Po wyłączeniu służbowego komputera, żegnał się z kumplami. Odmawiał wspólnych drinków i wypadów do pobliskiego pubu. Gnany niezrozumiałą potrzebą jechał do „Smoka” i z najdalszego, najciemniejszego kąta obserwował występy Liang. Podobały się wszystkim, ale tylko na nim wywierały takie niesamowite wrażenie. Wracał później do domu, włączał muzykę i zanurzał się snach, które nie przynosiły odpoczynku. Ani spełnienia. Po kilku takich seansach zwykła wzmianka o Chince wywoływała podniecenie i napięcie. Tego wieczoru Liang nie tańczyła. Czekał na jej występ prawie do zamknięcia lokalu. A potem podjął decyzję. Pojechał na Blackbery 23A. Zaparkował po przeciwnej stronie ulicy, wyłączył silnik i wpatrywał się w czarne okna. Wszyscy spali. Była druga nad ranem. Mike wyjął ostatniego papierosa, uchylił szybę w samochodzie i zaciągnął się dymem. Przez chwilę miętolił w dłoni paczkę, po czym zdusił niedopałek, wyrzucił na zewnątrz razem z pustym kartonikiem. Zdecydowanym ruchem przekręcił kluczyk, a potem, równie nagle, wyrwał go ze stacyjki. W jednym z okiem na piętrze zapaliło się światło. Wiedział, że cień, który widać za zasłonką, należy do Liang. Wyszedł z samochodu, zatrzasnął drzwi i uruchomił alarm. Przebiegł przez ulicę, jednym susem pokonał trzy niskie schodki, a potem zastygł przed tablicą z przyciskami. Nazwisk
34
Herbasencja
nie było. Kiedy w myślach liczył, pod którym numerem może mieszkać Chinka, usłyszał cichy brzęczyk. Bez namysłu wsunął się do wnętrza. Kilka chwil trwało, zanim znalazł się na piętrze. Jedne drzwi były uchylone, a przez szparę padała na korytarz smuga światła. - Dlaczego tak długo? - Głos Chen brzmiał jak muzyka. Ona była muzyką. Otulona lekkim szlafrokiem wyglądała jak w jego snach – gorąca i zimna. Wyuzdana i niewinna. Nie odpowiedział nic, bo nie wiedział, jak ma się tłumaczyć. Ale kiedy dziewczyna wyciągnęła do niego rękę, chwycił ją bez namysłu i dał się poprowadzić. Nie pamiętał, jak znalazł się w sypialni. Nie widział niczego prócz zimnych, lodowych oczu, które nęciły i ostrzegały jednocześnie. Pokój był niewielki. Ściany i sufit pomalowano na granatowo, a na tym tle wabiły wzrok niewielkie, skrzące się jak gwiazdy srebrne plamy. Zupełnie jak w moim śnie – zdążył pomyśleć, zanim pociągnęła go na łóżko. Dostrzegł jeszcze pod ścianami masę zapalonych świeczek, które sprawiały, że było duszno i gorąco. Poczuł pod sobą śliski, szeleszczący materiał. W dotyku był chłodny i miękki. Pomyślał, że to jedwab. Nie wiedział, czy to ręce dziewczyny, czy może tkanina pieści jego ciało. Lękał się poruszyć, by nie spłoszyć tych wrażeń. - Nie bój się mnie! - Usłyszał szept, który wypełnił najpierw jego umysł, potem cały pokój. - Nie bój się! Jestem kobietą. Ty jesteś mężczyzną. Pragniemy być całością, by wzajemnie się dopełnić. Poczuł, że jej wierzy. Odetchnął głęboko, rozluźnił się. Przekręcił się na bok i wreszcie dostrzegł Chen. Leżała tuż przy nim, z przymkniętymi oczami, z rękoma splecionymi na piersi. Przez chwilę nawiedziła go irracjonalna myśl, że nie żyje i przeraził się. Dziewczyna poruszyła się i roześmiała. - Życie i śmierć to jedno. Jak miłość i nienawiść. Jak Słońce i Księżyc. Jak dzień i noc. Jak kobieta i mężczyzna. Odwróciła się nagle na brzuch, wyciągnęła rękę i dotknęła palcem ust Mike’a, przesuwając delikatnie, badając kształt i miękkość. Potem przybliżyła się nieco i musnęła go językiem, jakby sprawdzając, czy opuszki nie przekazały fałszywych doznań. Mężczyzna znieruchomiał, zamknął oczy i poddał się pieszczocie. A Chen, najpierw delikatnie, potem coraz silniej napierała na niego, aż rozchylił wargi i pozwolił, by język wpełzł do jego ust. - Nic nie jest takie, jak się wydaje – wyszeptała. - Ty jesteś yang, ja jestem yin. Przenikamy się wzajemnie, uzupełniamy. Abyśmy byli doskonali, część ciebie musi być we mnie, a część mnie w tobie. To ośmieliło mężczyznę. Nie rozumiał do końca Chinki, ale przełożył to sobie na jasne dla siebie zdania. I wyszło mu, że to, co mają zamiar zrobić, jest dobre. Mało tego – jest wskazane, pożądane – przynajmniej ona tak twierdziła. Nie miał pojęcia, kiedy pozbyli się ubrań. Ale gdy ujrzał ją nagą w migotliwym świetle świec, wiedział, że ta chwila na zawsze zostanie w jego pamięci, że już żadna inna kobieta nie będzie w stanie z nią konkurować. Wyciągnął dłoń, by dotknąć lśniących, kruczoczarnych włosów, by sprawdzić, czy rzeczywiście są takie miękkie i wspaniałe, jak sobie to wyobrażał. Okręcił pasmo wokół dłoni i pociągnął lekko, ale dziewczyna wywinęła się. Poczuł ból, gdy włosy wyślizgiwały się z ręki, jakby sto kartek papieru rozcinało mu skórę, ale nie spojrzał nawet na palące miejsce, bo Chen stanęła naga, na tle granatowego nieba poplamionego srebrzystymi gwiazdami. Nie wiadomo skąd popłynęła muzyka. Chinka chwyciła złotą chustę i zatańczyła. Ciało płynęło w migotliwym półmroku, a tkanina wirowała wokół jak opętany smok, polujący na ofiarę. Mike wpatrywał się zafascynowany i choć dziewczyna nie dotykała go, czuł w sobie takie podniecenie, taki żar jak nigdy przedtem. Wyciągnął ręce, a ona posłusznie porzuciła złocistą bestię i wtopiła się w jego ramiona. Objęła nogami biodra mężczyzny, otuliła włosami twarz i barki, a dłoniom pozwoliła błądzić po jego plecach to pieszcząc, to raniąc. Imitując akt spełnienia poruszała się nad nim rytmicznie, ale nie pozwalała, by wniknął w nią, by znalazł ukojenie. Widziała pożądanie w jego oczach, gniew, że się wzbrania, strach, że odmówi, prośbę, by tak się nie stało. I śmiała się. Głośno, radośnie, bez opamiętania, bez wstydu. I wtedy Mike nie wytrzymał – chwycił dziewczynę w pasie, przytrzymał i zmusił, by wreszcie opadła. Wessała go i pochłonęła, jak spragniona ziemia wodę. Nie pozwoliła jednak, by to on przejął całkowicie kontrolę. Łagodnym tańcem powoli prowadziła go do końca i początku, do utraty życia i do ponownych narodzin. Byli yang i yin. Byli doskonałością. W chwili spełnienia wydawało mu się, że zrozumiał, co chciała mu wcześniej wyjaśnić.
Październik 2014
35
*** Mike wiedział, że nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Ale nawet w największych koszmarach nie przypuszczał, że jego przygoda z Chen potrwa tak krótko. Po tym spotkaniu nie nastąpiło żadne kolejne. Choć co wieczór lądował w „Złotym smoku”, już nie tańczyła dla niego. Tańczyła dla młodego Chińczyka, który stał za barem. Jego nie obdarzyła nawet jednym spojrzeniem, jednym gestem. Mimo że nie spuszczał z niej wzroku do momentu, kiedy znikała za drzwiami swojej garderoby, nigdy nie udało mu się zauważyć, gdy ponownie ją opuszczała. Z lokalu wyrzucali go ochroniarze, znacząco stukając się w głowę. Jechał potem pod jej dom i do rana wpatrywał się w okna. Ale za szybami było ciemno, żadnego ruchu. Miał ochotę wywalić kopniakiem drzwi, złapać ją za włosy i z gardła wyrwać odpowiedź: dlaczego? Ale przecież był policjantem, nie wolno mu było tak postąpić. Wziął urlop. Nie mógł się skoncentrować, nie spał, nie jadł, oszałamiał się alkoholem. I dręczył pytaniem: co się stało? Czekał tylko, by móc pojawić się w zadymionej sali „Złotego smoka” i patrzeć na tańczącą Chinkę. Może wypił tego dnia więcej, może jego determinacja przekroczyła stan krytyczny – sam nie wiedział, ale tego wieczora wskoczył na scenę. Zanim ochroniarze zdążyli zareagować, schwycił Chen za ramię tak mocno, że aż jęknęła i zadał pytanie: Dlaczego, Chen? Dlaczego? Nie odpowiedziała, a Mike poczuł potężne uderzenie w głowę i pochłonęła go ciemność. Obudził się w gabinecie pana Zhanga. - O, widzę, że nasz lover dochodzi do siebie! Drinka? - Poproszę. - Mike dotknął głowy i jęknął. - Ma pan szczęście, że Martin pana rozpoznał. - Chińczyk wręczył mu szklaneczkę z bursztynowym płynem. - Inaczej nie byłoby pana tutaj. Odpoczywałby pan w jakimś obszczanym zaułku z gębą wyglądającą jak siekany befsztyk! Co panu przyszło do głowy? - Co pan wie o Chen Liang? - Mike stwierdził, że lepiej przejść do ataku. - Nic ponad to, co już panu mówiłem. - Chińczyk utkwił wzrok w swojej szklance. - Chyba jednak wie pan nieco więcej. - Policjant pociągnął spory łyk. Alkohol koił skołatane nerwy i ból rozłupujący czaszkę. - Radzę mówić, chyba że chce pan, żebyśmy spotkali się na posterunku. Zhang odwrócił się plecami do swojego rozmówcy, nalał sobie drinka i westchnął. - Niewiele wiem. Paręnaście lat temu zadzwonił do mnie... - tu ewidentnie zawahał się, jakiego określenia użyć – przyjaciel i poprosił, bym się zajął jego podopiecznym. - Chyba podopieczną! - Nie, właśnie o to chodzi, że mówił o mężczyźnie. Ale osiem lat temu dostałem kolejny telefon, a potem pojawiła się Chen. Miała tu pobyć tylko dwa, trzy lata, ale zrobiło się z tego osiem. Nie narzekałem – dzięki niej „Złoty smok” zaczął lepiej prosperować. - Chce pan powiedzieć, że jej taniec sprawił, że tak bardzo polepszyła się kondycja tego lokalu? - Mike wymownie rozejrzał się po ociekającym dostatkiem gabinecie. - No... nie – Zhang zająknął się lekko. - Przyjaciel podsyłał niebagatelne kwoty, które inwestowałem. Z zyskiem. - Rozumiem. - Mike postanowił nie drążyć tego tematu. Już wcześniej domyślał się, że „Smok” nie stanowi głównego źródła dochodu, ale nie tego pragnął się dowiedzieć. - I co dalej? - Nic dalej. - Chińczyk wzruszył ramionami. - Nie chciała żadnej pomocy, tylko pracy przy rurze. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. - Ja też nie. - Mike z trudem podniósł się z fotela. - Proszę jej przekazać, że chcę z nią porozmawiać. Albo gdziekolwiek prywatnie, albo na posterunku. Jak woli... *** Pozwoliła mu zjawić się u siebie w domu, ale tym razem zaprowadziła go do niewielkiego salonu. - Mogę zaproponować ci coś do picia? - spytała jakby znajdowali się na jakimś przyjęciu. - Piwo – burknął, postanawiając, że nie uda jej się wciągnąć go w te dziwne gierki. - Wyjaśnij mi, o co chodzi – zażądał twardo.
36
Herbasencja
Chwilę trwało, zanim przygotowała drinka dla siebie. Na stole postawiła otwarte piwo i szklaneczkę. Mike zignorował naczynie i pociągnął potężny haust wprost z butelki. - Domyślam się, że przybyłeś, szukając wyjaśnienia – szeptała, przerywając od czasu do czasu swoją wypowiedź, aby łyknąć odrobinę napoju. - Ale nie jest to takie proste. Wiedziałam, że robię błąd, zadając się z „nie-Chińczykiem”. Tak trudno wam coś wyjaśnić. - Spróbuj, może nie będzie tak źle. W końcu ideę pieprzenia pojąłem dość dobrze. Nie wyglądałaś na niezadowoloną! - Umyślnie starał się być wulgarny, by straciła swoje opanowanie. Liang westchnęła ciężko, ale spokojnie mówiła dalej: - Jestem Fuqubem – mężczyzną, który oddał cały swój męski pierwiastek, cielesny i duchowy, aby wielki, złocisty smok mógł podróżować przez wieczność i chronić nas przed złym Shinghai. - Co ty pierdolisz? - wrzasnął. - Jesteś facetem? Chcesz powiedzieć, że przez całą noc nie zauważyłem, że rżnę faceta? - Ach, wy Amerykanie, jesteście tacy niecierpliwi... Każdy mężczyzna ma w sobie odrobinę pierwiastka kobiecego, a każda kobieta męskiego. Oddałam wszystko, co było we mnie męskie - powtórzyła. - Teraz jestem kobietą. - Zmieniłaś płeć? - Mike schwycił się za głowę. - Nie. To nie tak. Postaram ci się to wytłumaczyć. Wiesz, że wychowywali mnie mnisi. Osiągnęłam pewien poziom. Wtedy... wtedy coś się wydarzyło. Mój opiekun poprosił mnie, bym ofiarowała swój męski pierwiastek bogini Zahlen, by mogła walczyć ze smokiem Shinghai, czystym złem. Zgodziłam się i pozostał we mnie tylko pierwiastek kobiecy. Nie byłam pierwsza, wielu przede mną postąpiło podobnie. - Pierdolisz jakieś głodne kawałki. Smoki, walka? Myślisz, że jestem naćpany albo nawalony? Albo że mam pięć lat? - Zahlen walczy – Chen kontynuowała spokojnie, jakby Mike nie powiedział ani słowa. - Każda potyczka ją osłabia, ale dzięki niej istnieje świat taki, jaki znamy. Jednak Shinghai dowiedział się, że to ja użyczyłam bogini siły. Chciał się zemścić, dlatego mnisi postanowili mnie ukryć. Tak przybyłam do Ameryki. - A Takdemu Cheng? Co on miał z tym wspólnego? - Mężczyzna może ofiarować swój pierwiastek męski. Takademu kochał mnie i wiedział, że jeśli chce ze mną pozostać na wieczność, musi pozbyć się ziemskiej powłoki. Miał do wyboru – śmierć ze starości lub śmierć w wyniku choroby, wypadku lub morderstwa. Jedynie samobójstwo nie wchodziło w grę. - Chcesz powiedzieć, że Cheng dał się zabić dla jakiś kretyńskich wierzeń? - Pan Cheng – Chinka podkreśliła słowo „pan” - uwierzył w potęgę Złocistego Smoka i nie chciał czekać. Teraz potrzeba jeszcze tylko jednego męskiego pierwiastka, bym była wystarczająco silna, aby wspomóc Zahlen w walce. - Ty porąbana babo – Mike zerwał się z krzesła – doprowadziłaś tymi bzdurami do śmierci porządnego faceta. Osierocił dwójkę dzieci. Mnie też doprowadziłaś na skraj obłędu. Nie ujdzie ci to na sucho! - Pan Cheng sprawił, że Fuqub wkrótce narodzi się ponownie! *** - ... a teraz próbuje swoich sztuczek na kolejnym idiocie! - Mike kończył opowieść i miał nadzieję, że przyjaciel nie potraktuje go jak durnia. - Aż tak dobrze się pieprzyła? - Jordan wyczekująco spojrzał na kumpla. - Nieziemsko! Chyba ją specjalnie kształcili w tym kierunku. - Studia z pieprzenia? Muszę zapisać moją Ami na te wykłady! - Zarechotał i klepnął Mike’a w ramię. - Dobra, stary, jedziemy do „Złotego smoka”, odpytać tego młodego żółtka. Dotarcie służbowym samochodem zajęło im ledwie kilka minut. Wieczór był jeszcze stosunkowo wczesny. Główna sala świeciła pustkami, podobnie jak kilka postumentów z błyszczącymi rurami pośrodku. Jedynie za barem stał młody człowiek i znudzonym gestem przecierał i tak czyste szklanki. - Bar jeszcze nieczynny – krzyknął z daleka, jakby chciał odstraszyć potencjalnych klientów.
Październik 2014
37
- My nie na drinka – powiedział Mike, pokazując odznakę. - Aaa, jak tak, to co innego... - Głos barmana ociekał sztuczną słodyczą. - Czym mogę wobec tego służyć? - Mówi panu coś „Fuqub”? - Mike postanowił zaatakować bez wstępów, licząc na efekt zaskoczenia. - Oczywiście! - Chłopak nawet nie usiłował udawać niewiedzy. - To pseudonim naszej tancerki. Piękna jest. - A może jeszcze powiesz nam, co wiesz o jej związku z Takademu Chengiem ? - Jordan odsunął się nieco i odchylił połę marynarki tak, aby barman widział jego służbową broń. Podziałało dokładnie, jak sobie tego życzył policjant. Chłopak odpowiadał, nie odrywając wzroku od pistoletu. - Dajcie spokój, nie męczcie Xingiu. Doskonale wiecie, co się wydarzyło! - Obaj policjanci odwrócili się gwałtownie od baru. Kobieta poruszała się lekko, jakby nie dotykała ziemi, smukła i wiotka jak jakaś egzotyczna roślina. - Mogę? - spytała, gestem wskazując wysoki stołek i, nie czekając na pozwolenie, usiadła. Poprosiła barmana o drinka, którego otrzymała niemal natychmiast, a potem dotknęła dłoni chłopaka i wydawało się, że młody człowiek zamarł. Na jego twarzy malowało się bałwochwalcze uwielbienie i taki sam zachwyt, jaki pozostał na martwym obliczu Takademu Chenga. To samo czuł Mike, kiedy Liang zauroczyła go sobą. Nawet teraz nie mógł przestać się w nią wpatrywać. I choć sam przed sobą nie przyznałby się do tego, stanowiła dla niego esencję kobiecości. Była czystą postacią yin. Dopiero teraz to zrozumiał. Jordan spojrzał na kumpla z niedowierzaniem, a potem wybuchnął śmiechem. Na niego nie działał urok kobiety. W ostatnim momencie zauważył, że Chińczyk sięga pod ladę, wyciąga stamtąd broń i celuje w jego przyjaciela. Bez namysłu wyszarpnął pistolet i strzelił. Kiedy ciało barmana osunęło się na ziemię, Chen Liang zachłysnęła się oddechem, jakby nagle w jej usta uderzył gwałtowny podmuch wiatru. Potem zaczęła się zmieniać. Jej ciało ogromniało, zamiast palców pojawiły się szpony, a spod długiej sukni wyłonił się połyskujący ogon. Smok wzbił się w powietrze, a policjantów powaliło potworne uderzenie. - Fuqub znaczy Złocisty Smok Wieczności! – Zdawało im się, że takie słowa usłyszeli, nim stracili świadomość. Już nigdy w pełni jej nie odzyskali.
Zatęczowa Kraina
obyczajowe
– Dokąd się wybierasz, babciu? – Ja? Nigdzie. Dlaczego pytasz? – Bo mama powiedziała, że niedługo odejdziesz. Ja nie chcę, żebyś gdzieś sobie szła beze mnie. – Alu, chodź na chwilkę do mnie. Kobieta poczekała aż dziecko odłoży lalkę, podniesie się z podłogi i wdrapie na wersalkę obok niej. – Powiem ci, dokąd się wybieram, ale musisz mi obiecać, że nikomu tego nie zdradzisz! – Ale dlaczego? – Bo to tajemnica. Musisz mi obiecać, że nikomu o tym nie powiesz! – Aha, obiecuję! – Dziewczynka z powagą pokiwała głową. – Więc dokąd się wybierasz? – Tam, gdzie odlatują motyle – odpowiedziała babcia i zerknęła w jasne oczy dziecka. Ala zmarszczyła czoło, a potem przez chwilę pocierała w zamyśleniu czubek nosa. – Ale motyle nigdzie nie odlatują… chyba. – A widzisz je gdzieś? Gdyby tu zostawały, na pewno zauważyłabyś kolorowe plamy na śniegu, prawda? – No tak, ale… Siedziały w saloniku, na kominku buzował ogień, a mimo to nogi starszej kobiety otulał koc. Dziewczynka zeskoczyła z wersalki, podeszła do okna i wspięła się na palce, żeby wyjrzeć ponad parapetem. – I co? Są gdzieś? – Nie. – Ala odwróciła się. – Jakby zostały, to by zamarzły, prawda? – upewniła się jeszcze. Staruszka pokiwała głową i poprawiła okulary, które zsunęły jej się do połowy nosa.
38
Herbasencja
– I dokąd poleciały? – spytała mała, sadowiąc się na dywanie. Podniosła lalkę, poprawiła jej sukienkę i włożyła do drewnianego łóżeczka. Tereska musi teraz pospać, a ona posłucha babcinej bajki, bo babcia tak ładnie opowiada. – Widziałaś kiedyś tęczę? – zaczęła staruszka i nie czekając aż dziecko potwierdzi, kontynuowała: – To właśnie tam odlatują. Babcia sięgnęła po szklankę z herbatą, wzięła łyk i skrzywiła się. Napój zdążył już ostygnąć. – W Zatęczowej Krainie rośnie masa kwiatów – malutkich, dużych i ogromniastych. A każdy ma swojego właściciela, bo to takie domki dla motyli. A kiedy przybywa nowy, to wyrasta kolejny kwiatek. – A co one jedzą? – Między wstążkami tęczy płynie gęstymi strugami nektar. Pierwsza struga jest czerwona – smakuje jak dojrzałe jabłka. Druga, pomarańczowa – jak słodkie cytrusy, żółta – jak miód, zielona jest kwaśna, jak niedojrzały rabarbar, niebieska smakuje śliwkami, a fioletowa jagodami. Ale motyle zostawiają to wszystko i przylatują do nas. Wczesną wiosną, gdy tylko słońce mocniej przygrzeje i pojawią się pierwsze kwiaty, motyle opuszczają swoje królestwo. – A dlaczego? Babcia zadumała się nad odpowiedzią. – Kiedyś wszystkie tu mieszkały, więc przypuszczam, że trochę tęsknią i dlatego wracają. Ale kiedy robi się zimno, chowają się za tęczę, bo tam jest zawsze lato. – Ja też wolę lato niż zimę – przyznała Ala. – I wiesz co, babciu? Jak będziesz tam szła, to ja pójdę z tobą! – Oj, to niemożliwe, Alinko! – Dlaczego? Przecież zawsze chodzimy razem. Na spacer, do sklepu i na plac zabaw. – To prawda, ale Zatęczowa Kraina jest za daleko. Jesteś jeszcze za mała, żeby tam dotrzeć. Nie dałabyś rady! – No coś ty, babciu! Jestem już duża i zawsze przed tobą dobiegałam do huśtawek! – Masz rację, Alu, ale tam rządzą motyle. Kiedy prosiłam je o pozwolenie, żeby wejść do ich Krainy, nie pomyślałam o tobie. Ale wiesz co? Jak już tam będę, to porozmawiam z królową, żebyś ty też mogła kiedyś przyjść. Tylko że to trochę potrwa. Bo królowa jest strasznie zajęta – mnóstwo motyli ciągle ma do niej jakieś ważne sprawy. – To kiedy wyjeżdżasz, babciu? – Niedługo, tak jak powiedziała mama. Ale wiesz co? – Kobieta zerknęła na zasmuconą twarz wnuczki. – Nie martw się, bo ja będę cię odwiedzać. Przylecę z Zatęczowej Krainy, tylko czy mnie wtedy rozpoznasz? – Na pewno, babciu! – zapewniła dziewczynka. *** Alina zgarnęła drobne, brązowe liście i usunęła zwiędłe kwiaty. Wstawiła do wazonu świeże, a potem usiadła na drewnianej, omszałej ławeczce i wystawiła twarz do popołudniowego słońca. Promienie prawie nie odbijały się od zmatowiałej płyty. Dotknęła dłonią popękanej tafli. Była ciepła. Na fioletowych płatkach drobnych marcinków przysiadł motyl. Rozłożył brązowe skrzydła, grzejąc się w blasku słońca niknącego za porośniętym mchem murem. – Witaj, babciu!
Przylecę z Zatęczowej Krainy, tylko czy mnie wtedy rozpoznasz?
Październik 2014
39
Słowo na wirtualnym papierze
obyczajowe
- Co tam słychać w wielkim świecie? - Marek postawił zakupy na stole w kuchni i jeszcze w kurtce zajrzał do żony. - Jak tam? - Mnie pytasz? To ty wychodzisz do biura, ja zostaję tutaj. - No właśnie, kochanie, biuro to nie świat. Cały dzień serfujesz po necie, więc widzisz i wiesz znacznie więcej. - Może widzę, ale co z tego? Nic! Kompletnie nic. Żal i gorycz, z jakimi wypowiedziała te słowa, zwróciły jego uwagę. Odłożył sałatę do zlewu, wytarł ręce w kuchenną ścierkę i podszedł do łóżka. - Co się stało? - Nic! Jak zwykle nic. Komuś było źle, ale nikt tego nie widział. Nikt nie dostrzegł, że ta mała potrzebuje pomocy, że wystarczyłoby jedno dobre słowo, uśmiech czy współczujący uścisk dłoni, a ona żyłaby... - O czym mówisz? - Patrzył na wykrzywioną gniewem i złością twarz żony i zastanawiał się, co ją tak poruszyło. - Bo przeczytałam tę historię - opis samotności, wyobcowania, zamykania się przed światem, który krzywdzi, spycha na margines, aż wreszcie prowadzi do śmierci... - Krysiu, rozumiem, że to kolejne opowiadanie na tym twoim portalu, tak? - Tak. - Więc chciałem ci przypomnieć, że to wszystko jest fikcją. Ta dziewczynka nie istnieje, nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie skrzywdził i to autor wszystko wymyślił. - Nie wymyślił, rozumiesz? - prawie na niego krzyczała. - Nie wymyślił! On zobaczył maleńki fragment tej historii, a potem dopisał resztę. - Jaki fragment zobaczył? - spytał łagodnie, ujmując jej dłoń. - Jej twarz! Smutne oczy, usta wykrzywione przerażeniem, ślady łez na policzku... - I to wystarczyło, żeby napisał całą historię? - Tak, bo on poczuł tę dziewczynkę, zrozumiał jej strach i ból. I samotność... - To dlaczego jej nie przytulił i nie pocieszył? - spytał Marek, ale zrobił to bardzo cicho, już w drodze do kuchni. Tak, żeby nie słyszała. Głośno zaś poinformował, że odgrzewa obiad. *** Noc nie zawsze jest straszna. Czasem otula ciepłym aksamitem, kołysze w ramionach jak matka, całuje powieki delikatnie, że aż łaskocze i robi to tak długo, póki ona nie zaśnie, wsłuchana w spokojny, głęboki oddech Marka. Krysia już nie pamięta ciepła jego ciała obok siebie. Śpi, skulony jak dziecko, na łóżku obok. Blisko, żeby w każdej chwili być do jej dyspozycji. Daleko, żeby nie zaplątać się w wężyk kroplówki. Ale nie czuje bicia jego serca. Dziś w nocy nie będzie krzyczała, pozwoli mu się wyspać, bo przecież on rano musi wstać do pracy. Dziś w nocy nie dopuści, by potwory wypełzły z zakamarków. Dziś w nocy będzie snuła łagodne, kolorowe opowieści, które stłumią rodzący się ból. Dziś w nocy jeszcze uda jej się normalnie spać. *** - No, jak tam, kochanie? Pani Halinka mówiła, że byłaś dziś wyjątkowo spokojna, zaczytana. Prawie z nią nie rozmawiałaś! - Marek powiesił kurtkę w przedpokoju i zajrzał do żony. - To nie pani Halinka! - Głos kobiety dźwięczał strachem, dygotał i trząsł się. - A kto, jak nie Halinka? - Marek przysiadł na krześle obok łóżka i ujął dłoń żony. - To potwór. Dokładnie taki, jak opisali. Czyha tylko na dogodną okazję, żeby mnie dopaść.
40
Herbasencja
- Skarbie, opowiadasz głupoty. Byłyście cały dzień same, gdyby chciała, już by cię dopadła, prawda? - Nie udało jej się, bo jestem sprytniejsza. – Krysia uśmiechnęła się triumfująco. – Cały czas byli oni! - Kto? - No, oni! - Zniecierpliwiona kobieta wskazała ręką laptop. - Rozmawiałam z nimi, kiedy się pojawiała. A ona udawała ciągle, że musi coś koło mnie zrobić – a to przynosiła proszki, zmieniała kroplówkę, poprawiała pościel... - To należy do jej obowiązków – usiłował wtrącić Marek. - Tak, ale wiesz, jak ona wtedy wyglądała? Oczy zwężały jej się w szparki i świeciły takim okrutnym, cytrynowym blaskiem, a zamiast paznokci pojawiały się szpony... Gdyby nie oni, już by mnie nie było... Mężczyzna pochylił nisko głowę, a potem zacisnął dłonie w pięści i przycisnął je do skroni. Po chwili spojrzał w twarz kobiety. - Krysiu, ale ty jesteś bezpieczna, wiesz? - Co ty bredzisz? A jak ich zabraknie? Wiesz, co ona zrobi, jak nie będzie świadków? - Nic nie zrobi. Jesteś absolutnie bezpieczna, bo ona nie tknie twojej krwi! - Jak to? - Nie ruszy cię, bo jesteś chora, twoja krew jest chora i gdyby wypiła jej chociaż kropelkę, umarłaby natychmiast. Rozumiesz, kochanie? Kobieta zamyśliła się na chwilę. - Masz rację. Teraz już wiem, dlaczego zawsze zakłada rękawiczki zanim mnie dotknie. *** Noc nie zawsze jest straszna. Czasem przylatują motyle i ważki, żeby rozświetlić mrok refleksami srebrnych i złotych błysków. Zjawiają się nie wiadomo skąd i tańczą. Najpierw wokół stojaka z kroplówką, potem wokół lampki nocnej, a później pod sufitem, by na koniec wypełnić cały pokój. Wirują tak szybko, że od obserwacji kręci jej się w głowie, ale nie może oderwać od nich wzroku. I nawet nie chce tego, bo za zamkniętymi powiekami panuje całkowita ciemność. Zimna i wroga. W niej rodzi się ból i jeśli nie otworzy oczu, będzie narastał do crescendo, aż zacznie krzyczeć i obudzi Marka. A te piękne owady łagodzą cierpienie, rozśmieszają ją nawet. O, właśnie jeden motyl stworzył bańkę, wypuścił ją ze ssawki i pozwolił odpłynąć. Przez chwilę kula wiruje pod sufitem, ale ważka nie może oprzeć się ciekawości i dotyka jej czułkami. To wystarczy, by krucha powłoka rozbryznęła się i mokrymi cząsteczkami osiadła na twarzy Krystyny. Kobieta chichocze, bo łaskoczą ją w nos. Motyle wypuszczają więcej baniek, a ważki rozrywają je. Coraz więcej wilgotnej mgły spada na wychudłe ciało. Już cała skrzy się tęczowym blaskiem, ale one nie przestają. Wkrótce jest otoczona kokonem z rozpryśniętych baniek i czuje, jak warstwa po warstwie jej pancerz tężeje. Kurczy się i ściska. Przygniata swoim ciężarem, dusi. Chce zawołać Marka, ale do gardła wpadają kolejne krople i natychmiast tworzą czop, przez który nie może przebić się jej głos. Rzuca się, usiłując rozkruszyć skorupę, z nadzieją, że hałas zbudzi męża. Usłyszał! Przybywa na ratunek, gołymi rękoma usiłuje rozbić pancerz, uwolnić ją, ale brak mu sił. Marku, pospiesz się. To miażdży mi kości! Ból jest nie do zniesienia, tak potężny, że w końcu wyciska z gardła zastygłą masę i wreszcie wydobywa się krzyk, który przechodzi w skowyt. Marku, pospiesz się! Ja już nie wytrzymam dłużej... Nareszcie udaje mu się naruszyć konstrukcję, odłamany fragment rani ją w ramię, ale to nic, bo dalej idzie już szybciej. Kawałek po kawałku odpada skorupa. Wreszcie może zaczerpnąć oddechu. Wreszcie może otworzyć oczy. Nie ma już ważek i motyli. Ale jest Marek. Masuje jej ramię. - Już dobrze, kochanie, już dobrze – powtarza jak zahipnotyzowany, a oczy dziwnie szklą mu się w blasku lampki. - Już dobrze... - Pewnie że dobrze, bo przegoniłeś te wstrętne owady. A ja myślałam, że są moimi przyjaciółmi. *** - Zrób mi zastrzyk... - Nie mogę, Krysiu, dostałaś dwie godziny temu!
Październik 2014
41
- Zrób mi zastrzyk! - Jej głos nie prosi, nie błaga. Jej głos rozkazuje, żąda. Wwierca się w mózg, sączy jadem do ucha. - Gdybyś mnie kochał, ale tak naprawdę kochał, zrobiłbyś mi ten zastrzyk. Albo dwa, albo pięć. Żebym przestała czuć... Nienawidzę cię! - Krysiu, nie mów tak! Kocham cię. - Powtarzasz to cały czas. Kocham cię, to dla twojego dobra... Jakie to moje dobro? Czy cierpienie może być dobrem? - To Bóg tak chce, Krysiu. - Głos mężczyzny jest cichy i niepewny. - Gówno, nie Bóg. Jaki Bóg chciałby, żeby jego wyznawcy cierpieli, co? A nasz podobno jest dobry, łagodny. Nie uwierzę, że może chcieć czyjegoś cierpienia. To ludzie wymyślili te bzdury. Dlaczego psa, który cierpi, można uśpić, a mnie nie? Powiedz mi, dlaczego? Czy jestem w czymś gorsza od tego zwierzęcia? - Ale przecież wierzysz w Boga i niebo? - Wierzyłam. Kiedyś. Teraz wierzę w czarną dziurę. Wiesz, takie coś, co kurczy się i kurczy, a kiedy wydaje się, że już bardziej nie może, ono nadal się kurczy i przechodzi na drugą stronę. I wciąga ze sobą wszystko. I Boga, i psa, i mnie, tylko daj mi ten zastrzyk, błagam cię! - Kochanie, nie mogę. Lekarz powiedział, że nie częściej niż... - Ten lekarz gówno wie. I ty gówno wiesz. Pamiętasz tę książkę, którą chciałam ci przeczytać? Pamiętasz? To była powieść o nas. Ktoś ją napisał dla mnie, żebym wiedziała, co mnie czeka. Że mnie zabijesz, choć będziesz cały czas taki słodki... Zrób mi ten zastrzyk, słyszysz do cholery. Zastrzyk! Poczuła lekkie ukłucie i spojrzała w twarz ukochanego. Wiedziała, że to ostatni raz. - Jesteś uodporniona na wszystkie możliwe cholerstwa. Możesz ruszać na podbój kosmosu! Przygotuj dla nas nową Ziemię! - Jak najdalej od ciebie! - zaśmiała się i przytuliła policzek do jego dłoni. - I od twoich cholernych szczepionek. - Idź już, czekają na ciebie! Faktycznie, grupa kilkunastu osób ubranych w jednolite, białe kombinezony stała przed wejściem do pojazdu. Szef machnął na nią ponaglająco. Po chwili znaleźli się we wnętrzu. Część zasiadła w kabinie sterowniczej, resztę skierowano do pomieszczeń hibernacyjnych. Rozebrała się i naga wsunęła do kapsuły. Przez chwilę denerwowała się, szczególnie gdy zamykało się nad nią przezroczyste wieko. Ale zaraz, zgodnie z zaleceniami komputera, ułożyła się wygodnie. Było ciepło, cicho i bezpiecznie, jak w łonie matki. Znowu poczuła ukłucie. Uśmiechnęła się lekko. Tym razem to nie Marek. Automat iniekcyjny wstrzykiwał jej różne preparaty, by mogła zasnąć i tak samo bezpiecznie się obudzić. Jeszcze jedno ukłucie. I kolejne. - Będę na ciebie czekać, Marku. Wszystko przygotuję. Upiekę dla ciebie sernik na powitanie. Tę ostatnią przed zaśnięciem myśl przesłała mężowi telepatycznie. Wiedziała, że ją odbierze. Od zawsze potrafili tak się porozumiewać. *** Włączył laptop i otworzył jej ulubioną stronę. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien ich powiadomić. Wyciągnął palec i pogłaskał trójkolorowego kota na awatarze. A potem przesłonił dłonią jej nick. Spomiędzy palców wypływały słowa. Ale bez ironicznego skrzywienia ust, bez pobłażliwego chichotu, bez dziecinnego zachwytu to już nie są jej słowa. Jej też już tu nie ma. Nie istnieje. Nic im nie powie, bo po co. Nie znali jej. Nawet jej imię pozostało tajemnicą. Nie mieli pojęcia, czy kocha, czy cierpi. Czy umiera. Była tylko słowem na wirtualnym papierze.
To była powieść o nas. Ktoś ją napisał dla mnie, żebym wiedziała, co mnie czeka.
42
Herbasencja
Herbatkowe pojedynki: miniatury prozatorskie Zwycięzcy pierwszej rundy
Wojciech Wilk (klapaucjusz)
Temat: beczka
Najzręczniejszy wśród bednarzy Pewien bednarz, znany z niewyparzonej gęby, miał szczególną skłonność do przechwałek. Nieraz żałował zbyt pochopnie rzuconych słów i nie inaczej stało się w historii, którą wam opowiem. Na piątkowej prywatce, między kolejnymi tańcami, dał się wciągnąć w rozmowę na tematy zawodowe. – Dwudziestopierwszowieczny rzemieślnik? Uciekinier z korporacji? Czy pan w życiu zbił chociaż jedną beczkę? – natrząsał się jakiś elegant. - Niejedną. I owszem, rzemieślnik – znakomity – nie ma zamówienia, któremu bym nie sprostał. Zachęcony kpiarz nachylił się do ucha bednarza i wyszeptał zamówienie. Ten poczerwieniał na chwilę, a później zwęził oczy w wąskie szparki i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Potrzebuję jednego dnia. Wszystkie części mam na składzie. – I ruszył dalej w tany. Następnego ranka zasiadł w warsztacie, zamknął drzwi na zasuwkę i stukał głośno aż do obiadu. Kiedy wyszedł po ostatnie drobiazgi potrzebne do pracy, wykręcił od razu numer i zaprosił poznanego poprzedniego dnia eleganta. Zaproszony zjawił się wieczorem – wszedł do niewielkiego warsztatu i z podejrzliwą miną obejrzał dzieło. – Beczka jak beczka. A po co te podłużne otwory? – Odwrócił się do bednarza i nadział na prawy prosty. Solidne chłopisko, od pracy fizycznej niestroniące, rąbnęło go tak, że na kilka minut stracił przytomność. Kiedy się przebudził jął walić w klapę beczki. – Halo! Halo, co to za żarty? A bednarz wyjął kilka piórek i rozdał dzieciom. – Dziatki, łaskotamy. Bucu, oto obiecana beczka śmiechu. A spróbuj się nie chichrać, to cię dopchnę kijem i na własne życzenie będziesz miał kolejną beczkę – bólu.
Październik 2014
43
Sebastian Skorupski (sesi)
Temat: beczka
Beczka Nie była pewna - przez szpary wpadało mniej światła, czy powietrza. Za to pierwsze była wdzięczna. Za drugie już niekoniecznie. Mężczyźni rozglądali się dookoła. Z zaułka nie było drogi ucieczki - mury sięgały samego nieba - a wyraźnie widzieli, że dziewczynka wbiegła właśnie tutaj. Mogła tylko schować się do jednej z beczek, które stały w równych rzędach pod północnym murem. Było ich wiele, na szczęście mężczyźni mogli próbować do skutku. Dziewczynka przygryzła wargi do krwi. Jeden z obdartusów potraktował kopniakiem najbliżej stojącą baryłkę. Potoczyła się, wbijając chmurę kurzu. Była pusta. Po kolei wytaczali antałki, łomem podważali wieka. Ktoś z czułym nosem mógłby wyczuć stęchłe piwo, a także mysie odchody. Wiedziała, że już po wszystkim. Nie zdoła im uciec, chyba że na dnie beczki znalazłaby przejście do innego wymiaru. Od razu zabiją, czy zrobią z nią to, co wcześniej z matką?, zastanawiała się. Czymkolwiek była ta dziwna czynność. Przycisnęła oko do szpary, w momencie, gdy z beczki stojącej tuż przed nią, wyszedł chłopiec. Nie mogła tego widzieć, ale uśmiechnął się szeroko do osłupiałych mężczyzn, otrzepał kurz z ubrań, po czym zamknął za sobą pokrywę. - Uszanowanie składam wielmożnym panom - powiedział, zamykając pokrywę. Mężczyźni otoczyli go. - Kim jesteś, chłopczyku? - zapytał jeden z nich. Szrama biegła przez mu przez pół twarzy. - Mieszkam tutaj. - W… beczce? - Tak, w tej beczce, co żeś pan ją raczył zniszczyć. - Więc mieszkaj dalej. Skoro tu mieszkasz, widziałeś może dziewczynkę, która się schowała gdzieś tutaj? To moja siostrzenica. Mała dziewczynka, taka jak ty. - Nie dość, że niszczy pan mój dom, to jeszcze porównuje mnie do małej dziewczynki. Reszta mężczyzn roześmiała się. Dziewczynce ciarki przeszły po plecach. Chłopczyk tymczasem kontynuował. - Czy mam rozumieć, że bawicie się w chowanego? - Tak, to tylko taka zabawa. - Ale chyba tylko jedna osoba powinna szukać. Was jest przynajmniej dwudziestu. - My jesteśmy z tych, co zmieniają zasady. - Więc pozwolicie panowie, że i ja to zrobię. Widziałem jak dziewczynka wchodzi do beczki. Mogę od razu wam ją wskazać. Wolałbym też abyście nie niszczyli mojego domu. Dlatego proponuję wam umowę. Na środek placu wytoczę dwie baryłki. W jednej z nich będzie dziewczynka. Drugą po brzegi wypełniają szmaragdy, złoto, diamenty i inne kosztowności. Ale możecie wybrać tylko jedną. Co wy na to? - A może po prostu zabijemy ciebie, zniszczymy wszystkie beczki, znajdziemy złoto i dziewczynę!? - wyrwał się jeden z bandziorów. - Zamknij się - warknął przywódca. - Każdy z darów będzie dla nas równie chwalebny. Nie potrzeba nam więcej, by żyć w spokoju aż do starości. Chłopiec pomaszerował do antałka, w którym siedziała dziewczynka. Ukląkł przy nim, chowając się przez wzrokiem zbójów.
44
Herbasencja
- Mogę cię uratować - powiedział. - Ale tylko pod warunkiem, że zostaniesz na zawsze ze mną. Będę cię chronił i już zawsze będziesz bezpieczna. - Dobrze - wyszeptała, ciesząc się w duszy. Chłopiec wytoczył na środek placu dwie beczki. Wybierajcie, powiedział, patrząc bezlitośnie na przywódcę. Szramiasty jak zahipnotyzowany podszedł do jednej z beczek, po czym podniósł jej wieko. Z środka błysnęły do niego stosy drogich kamieni i lśniące złoto. Mężczyźni odeszli, kłócąc się o podział łupu. - Gdybyś to była ty, dzieliliby twoje ciało, biedna dziewczynko - powiedział chłopiec, którego głos nagle stał się znacznie poważniejszy. Dziewczynka próbowała podnieść wieko, lecz nie zdołała tego zrobić. - Dziękuję, ale proszę wypuść już mnie. Boje się tej ciemności. - Ale czyżbyś zapomniała już o naszej umowie. Miałaś przecież zostać ze mną na zawsze. Zdrowa i bezpieczna. Ale spokojnie, nie będziesz się tu nudzić. Dopiero wtedy ich usłyszała. Lament kobiet i dzieci, starców i mężczyzn, wszyscy zamknięci wewnątrz beczek. Ile było tu ludzi? Ile uciekło od własnej troski, dając zamknąć się w ciasnej beczce w zamian za garść błyskotek? Dziewczynka miała wrażenie, że został tu zamknięty cały świat.
Bohdan Waszkiewicz (Bohdan)
Temat: gołąb
Postrach blokowiska Ptak krążył nad osiedlem czteropiętrowych bloków. „Nasrać” – zaprogramowana myśl wytyczała cel misji. Po wstępnym rozeznaniu znalazł odpowiednie miejsce do inwazji. – Uwaga! – rozległ się krzyk. Jego właścicielem był Krzyś, który obserwował przestrzeń powietrzną nad placem zabaw. – Nadlatuje! Ratuj się, kto może! Dzieci uciekały w popłochu; Maciek i Iza dopadli klatki schodowej, a Krzysio schował się pod ławką. Adaś z Kubą szybko oddalali się z zagrożonego terytorium, kiedy pierwszy z nich uzmysłowił sobie ważny fakt: – Zostawiłem piłkę! Zatrzymał się. – Wracam – zdecydował. – Nie bądź głupi. Nie ryzykuj! – Kuba starał się wyperswadować przyjacielowi pomysł. – A jak cię osra? – A jak osra piłkę!? – wypalił w odpowiedzi. I pobiegł. Przerażone dzieciaki patrzyły na Adasia, który pędził co sił w nogach. Trzymały za niego kciuki, życząc mu powodzenia w niebezpiecznej misji. Adaś wbiegł na boisko. Szybko podniósł piłkę. Chciał ruszyć sprintem w drogę powrotną i... pac! Po twarzy chłopca spłynęła gęsta ciecz. Najpierw pojawił się smród, a zaraz potem rój much, który obsiadł nieszczęśnika.
Październik 2014
45
Wycie Adasia było jedynym słyszalnym dźwiękiem w promieniu kilometra. Chłopiec wiedział, że ubrania da się uprać, lecz poza tym zdawał sobie sprawę z plamy na honorze, jaką przyjdzie mu nosić przez kilka tygodni, a może nawet miesięcy. A gołąb odleciał. *** Na parkingu stał Grzesiuk. Klął na czym świat stoi i trudno się dziwić, skoro jego mercedes, był pokryty górą odchodów. – Łeb ukręcę! – krzyczał Grzesiuk. – Złapię i zatłukę gołymi rękami. Oskubię zasrańca na żywca, a potem wsadzę w dupę pompkę rowerową, a potem... Jak słychać Grzesiuk miał głowę pełną pomysłów. I zapewne wyliczanka potrwałaby dłużej, gdyby nie Chodakowski. Zjawił się jak spod ziemi i rzekł: – Sąsiedzie, wiem, co musimy zrobić. *** Na dachu budynku leżało dwóch mężczyzn. Jeden patrzył przez lornetkę, a drugi przytknął oko do lunety strzelby. – Dziękuję, panie Chodakowski – odezwał się Grzesiuk. – Miał pan świetny pomysł. – Zazwyczaj poluję na większą zwierzynę – pochwalił się i dodał: – Myśliwy nie może używać broni na osiedlu, ale wczoraj ten cholerny gołąb zasrał mi balkon. Ze dwie godziny go szorowałem. Obserwowali kierunek, skąd zawsze nadlatywał ptak. Wkrótce na niebie pojawił się ciemny kształt i z każdą sekundą rósł w oczach. Padł strzał. Gołąb wydał metaliczny dźwięk, po czym runął na pobliskie ogródki działkowe. – Dostał? – zapytał Grzesiuk. – Może pójdziemy sprawdzić? – Ja nigdy nie chybiam. Jak pan chce, niech pan sprawdza. – Nie trzeba. – Grzesiuk wyczuł nutkę dezaprobaty w głosie rozmówcy. – Wierzę panu na słowo. *** Mały Franio posmutniał na widok gołębia. Zacisnął śrubokręt w dłoni i począł majstrować przy szczątkach. Na jego twarzy zagościł uśmiech, kiedy wydobył z ptaka płaski przedmiot. – Mózg wygląda na nieuszkodzony – zauważył, oglądając płytkę. Chwilę później wszedł do piwnicy jednorodzinnego domku, oblężonego z każdej strony przez betonowe bloki. Franio nienawidził mieszkańców osiedla, a przede wszystkim dzieci. Uważał ich za ignorantów, którzy tracili czas na zabawy i plotki, zamiast zająć się czymś twórczym. Dlatego skonstruował srającego gołębia. Niestety, myśliwy zmienił ptaka w kupę złomu. Chłopiec nie zamierzał tego puścić płazem. Usiadł przy stole, dzierżąc w dłoni płytkę. – Co by z tym teraz zrobić? Wstał i podszedł do wysokiej szafy. Otworzył ją. – Nada się. Będzie trochę roboty, ale powinno zadziałać. Spoglądał z podziwem na prawie dwumetrową figurę, którą jego ojciec, fan filmów science-fiction, przywiózł ze Stanów. – O tak. To dopiero będzie coś – pokiwał głową, patrząc na kopię jednego z najbardziej znanych dzieł Hansa Gigera.
46
Herbasencja
Temat: kocyk
Bartłomiej Dzik (Dziko) Kocyk pana Whitcomba
Większość sąsiadów, w tym i ja, uważała mieszkającego po przeciwnej stronie ulicy pana Whitcomba za niegroźnego dziwaka. Pozostali uważali go za potencjalnie groźnego dziwaka, ale przynajmniej nic z tym nie robili. Pewnego dnia zdyszany Whitcomb dopadł mnie przy płocie i z konspiracyjną miną wcisnął pod pazuchę jakieś jasnozielone zawiniątko. – Niech pan to weźmie, niech pan tym przykrywa dziecko – wyszeptał z przejęciem. – Ależ ja nie mam dzieci! – odparłem zdumiony i rzuciłem okiem na dziwaczny podarunek. Był to puszysty kocyk pokryty zagmatwaną siecią linii, cyfr i symboli. – Ale kiedyś będzie pan miał – ripostował Whitcomb. – To zabezpieczy je przed ogłupieniem! Nie zastanawiał się pan nigdy, czemu wszystko kocyki dla dzieci są w jakieś słodkie kwiatki, misiaczki i inne pierdoły?! To jest imprinting, matryca dla emitowanych przez satelity psychopromieni. Dzieci śpiące pod takimi kocyk są odmóżdżone, są doskonałymi niewolnikami Systemu. Mój kocyk całkowicie niweluje ten efekt. Niech pan go zatrzyma, niech pan jak najszybciej postara się o potomka… To rzekłszy, podreptał do swojego domu. Widziałem go następnego dnia, jak wciskał identyczne kocyki dzieciakom z sąsiedztwa, zwłaszcza tym mającym młodsze rodzeństwo. Efekt końcowy mógł być tylko jeden – policja zapuszkowała pana Whitcomba, a po osiedlu rozeszła się plotka, że w jego mieszkaniu znaleziono kilkaset pedofilskich zdjęć. Dziwaczne kocyki zostały zarekwirowane jako dowody w sprawie, tylko mój się ostał, bo nikt nie pomyślał, że jako bezdzietny singiel też mogłem stać się posiadaczem jednego. *** Mrozy nadeszły szybciej niż zazwyczaj i dygocąc z zimna przeklinałem nienaprawiony od pół roku zawór CO. Cóż za nieodpowiedzialność, cóż za brak pomyślunku – ganiłem samego siebie – to chyba racja, że każdy dorosły facet ma w sobie coś z dzieciaka. Większość czasu spędzaliśmy zatem, ja i mój kot Mruczek, leżąc w łóżku pod stertą wszystkiego, co mogło nas ogrzać. W tym również pod jasnozielonym kocykiem. *** Jak to się zdarza u prawdziwych geniuszy, pan Whitcomb nie docenił swojego wynalazku. *** Jeśli zamawiasz półtorej tony nawozu azotowego do przydomowego ogródka, to jesteś na bank terrorystą i FBI szybko cię dopadnie. Tak było i ze mną – dwa wielkie suv-y zajechały bladym świtem pod posesję. Sześciu agentów okrążyło dom, nie zwracając uwagi na plączącego się im pod nogami kota. Ja akurat zaczynałem robić śniadanie. O tym, że wpadli w pułapkę, zorientowali się zdecydowanie za późno – gdy byli już w kuchni a jeden z samochodów wylatywał w powietrze od podłożonej przez Mruczka bomby. Nie mogli
Październik 2014
47
zawiadomić centrali, bo całą łączność zakłócał zmyślny jammer – mój kocurek wyrósł na naprawdę zdolnego hackera. Agenci FBI to teoretycznie elita, cóż jednak znaczą wobec człowieka, którego synapsy pracują wreszcie pełnią możliwości. Śledząc mikromimikę twarzy potrafiłem uprzedzić każdą akcję intruzów, wiedziałem jak będą celować i natychmiast rozrysowałem w głowie tor pocisków. To doprawdy niesamowite uczucie, gdy nie przerywając smażenia naleśników jesteś w stanie unieszkodliwić teflonową łopatką pół tuzina uzbrojonych ludzi. Drugi wóz FBI zostawiliśmy cały – przyda się nam w planowanej akcji sabotażowej. Zniszczymy najbliższy wzmacniacz psychopromieni, potem spróbujemy odbić pana Whitcomba z więzienia w Strefie 51. Drżyj, Systemie, ja i Mruczek idziemy po ciebie!
Przemek Morawski (podstuwak)
Temat: Ślązak
Serce Zagłębia - Ślązak? - Jo! – potwierdził z przekonaniem Hubert. Rozmowa w końcu przyjmowała korzystny dla niego obrót. Był pewien, że trafił wreszcie na podatny grunt. – Prawdziwy – dodał jeszcze. Zdawało mu się przy tym, że dumnie wypina pierś. Pochodzenie było czymś, czym szczycił się najbardziej. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wypinanie piersi jest niemożliwe w przypadku duszy. Tym bardziej tak lichej, jak jego. Znów ogarnęło go uczucie zawodu. Uważał, że to nie w porządku, że z jego zapuszczonego ciała wyszedł tak marny duch. Przecież dbał o wnętrze. To właśnie tu i teraz powinno się to równoważyć. Po śmierci. Ostatni będą pierwszymi i w ogóle. - Lubię Ślązaków. – Diabeł wysunął żuchwę i podrapał się po brodzie. – Cały Śląsk to takie małe piekło. Z tymi waszymi kopalniami, hałdami i pyłem. Czuję się tam jak u siebie. – Czerwona skóra na jego czole zmarszczyła się. Wyrastające z niej rogi mierzyły w górę, czyniąc jego zatroskaną minę groteskową. – W pewnym sensie to nawet pochodzę ze Śląska. W oczach diabła pojawił się błysk. Hubert widział to już wcześniej. Tak błyszczały źrenice emerytowanych górników, wspominających kopalnię. Trwało to tylko chwilę. - Ale teraz nie czas na sentymenty – uciął nagle demon. - Nic się nie da zrobić. Mimo tego zapewnienia nie kontynuował formalności. Stał tylko, wpatrzony w trzymany w rękach pergamin. Hubert namyślił się. Czy to możliwe, by… Znał te zagrania. Sam wielokrotnie je wykorzystywał. Nawet pomimo wzmożonych kontroli w urzędach. Diabeł chciał w łapę. I to dobrze wróżyło. Tylko czym takiego czechmona przekupić? - Nie ma sytuacji bez wyjścia – zaczął niepewnie. – Od razu widać, że od… pana wiele zależy. Pochlebstwo na początek. Przygotowanie gruntu. Diabeł zerknął z góry i pytająco uniósł brew. Hubert przeszedł do sedna: - Zawsze można się dogadać. Jak Ślązak ze Ślązakiem.
48
Herbasencja
Postawił wszystko na jedną kartę. Tamten westchnął. Hubert uśmiechnął się. Emocje, nostalgia, narodowość. To musi zadziałać. Diabeł długo wpatrywał się w trzymane dokumenty. W końcu podarł je a strzępy wyrzucił za siebie. - Masz szczęście – wysyczał niemal gniewnie. – Gdybyś nie był ze Śląska… Hubert popatrzył nieufnie. Czyżby obyło się bez płacenia? - Czy to znaczy… - zaczął, ale nie miał odwagi skończyć pytania. - Zszedłeś na serce – wyjaśnił demon. – Właśnie trwa przeszczep. Operacja się uda. Hubert poczuł ciepło. Przez chwilę wydawało mu się, że to emocje. Ale przecież wcześniej nie czuł niczego. Coś zaczęło się dziać i nie był pewien, czy wyjdzie mu to na dobre. Po chwili kontury otoczenia rozmyły się a Hubert miał wrażenie, jakby podmuch wiatru wypchnął go w górę. Diabeł został sam. Prawie. W otaczającym go cieniu błysnęła zapalniczka. - Zmiękłeś. – Anioł zapalił papierosa i podszedł kilka kroków. – Nie spodziewałem się po tobie takich sentymentów. Demon stanął przed nim i skrzyżował ręce na piersi. Nawet go lubił. W końcu aniołowie stróżujący przy urzędnikach to całkiem inna kategoria. Urzędnik i tak zawsze ląduje w piekle. Nie ma więc przy nim wiele roboty. W zasadzie nie ma jej wcale. A brak zajęcia degeneruje. - Przecież wiesz, że i tak do mnie trafi – zwrócił się do niego. – A ile jeszcze zła wyrządzi na ziemi? Anioł zmrużył oczy. Zaczynał rozumieć. - Jednak nie to jest najważniejsze. – Diabeł podkreślił wypowiedź uniesieniem palca. Anioł nie chciał okazywać zainteresowania by nie dawać mu satysfakcji, jednak w końcu nie wytrzymał. - Co więc wprawia cię w aż takie zadowolenie? – spytał. Demon rozkoszował się chwilę tym, że udało mu się zaintrygować rozmówcę. - Dawca – powiedział wreszcie. - Co z nim? Znów zapadła cisza. Tym razem przedłużała się irytująco. W końcu diabeł poskrobał się po brodzie i spojrzał wprost na anioła. - Jest z Sosnowca – wyjaśnił i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Anna Chudy (Tjereszkowa)
Temat: Uszatek
Patrycja znała się na łowieniu. Ojciec, zakładając robaka na haczyk, powtarzał: „Złapać rybkę możesz wszędzie, tylko musisz wiedzieć na co”. Dziewczyna regularnie ćwiczyła zarzucanie, zacinanie, holowanie. Wiedziała, że najważniejsza jest ocena akwenu, dobór odpowiedniej zanęty oraz sprzętu. Miała wyrobione podniebienie. Po wielkich karpiach, dorodnych szczupakach i imponujących pstrągach, doszła do wniosku, że niezbyt smakują jej grube ryby. Polowała zatem na mniejsze, takie, co potem bez żalu, można zostawić niedojedzone. Szukała konkretnej zdobyczy. Osobnika w sile wieku, najlepiej z lekkim defektem. Miała to wypraktykowane. Mała, w zasadzie niezauważalna dla otoczenia słabostka, często była źródłem kompleksu. Dawało to jej na starcie przewagę, którą zamieniała we władzę absolutną. Krzywe jedynki, przerzedzone włosy, lekkie seplenienie – doskonale potrafiła wyczuć osobę, dla której taka cecha była problemem. Obojętnie, czy była to dyskoteka, czy Internet - Pati miała szósty zmysł.
Październik 2014
49
Portal „Milo_poznac.pl” zrzeszał tysiące użytkowników. Obserwacja wewnętrznych for i czatów, pozwalała dziewczynie typować ofiarę często po jednej wypowiedzi, a bywało, że po samym nicku. „Uszatek” od razu rzucił się w oczy. Znała typ ludzi, którzy udawali, że się nie przejmują, eksponując to, co im się w sobie nie podobało. Po serii pytań weryfikujących, których nie powstydziłby się sam Freud, Pati stwierdziła, że wchodzi w to, po czym zarzuciła wędkę. Spławik od razu zaczął skakać. Piątek, godzina dziewiętnasta, restauracja „Focus”. Wybór miejsca wiele mówił. Na bogato, ale z gustem. Nieźle. Piotr okazał się łakomym kąskiem. Elokwentny, dobrze ubrany i... bez śladu jakiejkolwiek niedoskonałości! Patrycja jednak nie uznała swojej pomyłki. Czuła, że instynkt jej nie zawiódł, i że rybka ukrywa jakiś wstydliwy sekrecik. Poza tym, chłopak po prostu się jej podobał. Szlachetne rysy, ujmujący sposób bycia... i był nią szczerze zainteresowany! Drugie spotkanie: wtorek, godzina dwudziesta, klub „Takie tango”. Patrycja była zbyt wytrawnym graczem, żeby nie zauważyć haczyka w swoich ustach. Zdecydowała jednak, że jest silna i stać ją na to. Połknęła i dała się holować. Trafił swój na swego. Z jaką precyzją i delikatnością luzował i skracał linkę, dbając, by nie zerwać jej pośpiesznym ruchem. Stało się, w końcu trzepotała w jego rękach. Sobota, godzina dwudziesta – kolacja u niego. Adres okazał się uroczym domkiem na przedmieściach. Drżał jej palec, gdy wciskała guzik dzwonka. Już po chwili - uśmiech, barczyste ramiona i jego zapach, mieszający się z wonią kolacji. Wiedziała, że wdepnęła głęboko, ale łudziła się, że po odkryciu sekretu, zyska przewagę. Wyłączyła myśli - szampan, przystawka, taniec, potem danie główne, wino i miękkie nogi. Na deser zaprosił ją na poddasze. Uginały się jej kolana, dlatego objął i podtrzymał ją na schodach. Przylgnęła do niego, uznając, że to idealny moment, na osiągnięcie celu. Czekała, aż otworzy drzwi i obróci się do niej. Siłą woli starała się uspokoić galopujące tętno. Zerknęła do środka pomieszczenia. Mimo półmroku, zauważyła, że oprócz sznurków z nanizanymi kapeluszami grzybów, pokój był pusty. Intrygująco. Ale to nic, była absolutnie pewna, że zaraz się wszystkiego dowie. Głęboki oddech. - Powiedz, dlaczego „Uszatek”? - zapytała w końcu najbardziej uwodzicielskim ze swoich szeptów. Uśmiechnął się lekko, potem odgarnął jej włosy, ruchem spływającym aż do obojczyka. Cisza. - To z powodu mojej kolekcji – powiedział wreszcie, czekając aż zrozumie. Pojęła, gdy poczuła zimną stal za lewym uchem. Sznurki na poddaszu kołysały się cicho.
Jakub Łaszkiewicz (RubeusHagrid)
Temat: skarpeta
Zuchwała kradzież w biały dzień. Rozmowa z panią Małgorzatą: „Toż to niebywałe, tak perfidnie włazić człekowi na posesję” – takimi słowami przywitała mnie pani Małgorzata (?? l.), gdy pragnąłem przeprowadzić z nią wywiad na temat ostatnich wydarzeń w jej życiu, które obróciły o sto osiemdziesiąt stopni jej spojrzenie na rzeczywistość. Chwilę później kazała mi się wynosić. Jako doświadczony w kontakcie z ludźmi reporter, szanowanej w całym kraju gazety, nie mogłem odpuścić i po długich negocjacjach w końcu udało mi się namówić panią Małgorzatę (?? l.) na rozmowę. Z miną zabójcy owa miła pani zaprosiła mnie do swego domu, z wyraźną niechęcią siadając na krześle w kuchni. Widać było, iż ostatnie wydarzenia bardzo nią wstrząsnęły. Wywnioskowałem to także przez to, iż pani Małgorzata nie zaproponowała mi miejsca siedzącego ani herbaty – jednak zrozumiałem to. W końcu nie co dzień mają miejsce tak szokujące wydarzenia. Bez zbędnych wstępów przekonałem moją rozmówczynię, aby opowiedziała o zbrodni, którą popełniono dnia wczorajszego w jej własnym domu. - Ale o żadnej zbrodni nic mi nie wiadomo. – Taka była jej reakcja. Było jasne, że poruszony przeze mnie temat jest bardzo trudny i ciężko jej się było zdobyć na opowiedzenie o swych prze-
50
Herbasencja
życiach. Jako doświadczony reporter szanowanej w całym kraju gazety ostrożnie zacząłem drążyć temat i w końcu pani Małgorzata gwałtownym ruchem pacnęła się w czoło. - Ach tak, to prawda, że zginęła mi wczoraj skarpetka, ale to przecież nic takiego. – W końcu otworzyła się na ten temat. - Kogo pani o to podejrzewa? – spytałem prosto z mostu. - Ale jak to, podejrzewam? – odparła speszona. – No, sama zgubiłam, więc chyba sama jestem se winna, nie? - Proszę nie zrzucać winy na siebie. Niech pani powie, czy wie pani, kto może stać za kradzieżą? – Nalegałem. - Jaką, [tu padło wiele ordynarnych wyrażeń, których nie mogę opublikować w szanowanej w całym kraju gazecie], kradzieżą? Toż to ja żem sama gdzieś zapodziała! Wtedy to pomyślałem, iż pani Małgorzata może po prostu kryć przestępcę. Moim dziennikarskim obowiązkiem było dowiedzenie się o tej osobie. - Pani Małgorzato, ale proszę się nie bać. Popełniono tu straszliwą zbrodnie, a złoczyńca jest na wolności! - Panie, zakończmy te bezsensowną wymianę zdań. Żegnam. - Ale proszę pani… - A spiprzaj pan! Wypad no z tego domostwa i psze się tu wincej nie pokazywać, bo psy wezwe! Pani Małgorzata zaczęła wymachiwać miotłą, która jakimś cudem znalazła się w jej poczciwych, spracowanych dłoniach. Zrozumiałem, iż nie wypada tu dłużej siedzieć, i wyszedłem, kulturalnie się żegnając. Na moje „Do widzenia, pani Małgorzato!” pani Małgorzata zrobiła groźną minę godną tygrysa bengalskiego tuż przed zaatakowaniem ofiary. Na zakończenie ostrzegam wszystkich czytelników tej szanowanej w całym kraju gazety: złodzieje skarpet są wśród nas. Specjalista w dziedzinie światowej gospodarki, pan doktor magister inżynier profesor Włodzimierz Nielepszy twierdzi, iż ostatnie kradzieże skarpetek mają bezpośredni związek z zamachem na World Trade Center, a przyczynia się do nich obfitsze niż pięćset lat temu miesiączkowanie pingwinów cesarskich. Trzymajcie się więc na baczności.
Marcin Lenartowicz (unplugged)
Temat: węgiel
Żałoba Patrzę na czyste dłonie, na których jeszcze przed chwilą, można było dostrzec linie papilarne. Wytarłem je o twój uśmiech, tak, że gdyby nawet ktoś chciał mnie teraz szukać - nie znajdzie. Nie rozpozna we mnie nikogo poza imieniem, któreś z inspiracji i tego, jaki wpływ wywarłem na każdą z twoich skarg - że w końcu zniknie, lub po prostu przepadnie, zakopany czterdzieści pokoleń pod paznokciami. - Stop Klatka - Jakaś poprawa? - Tak, zmienił upodobania kulinarne. Przestał rzuć piach. - Mówiłam ci, że to żadne opętanie i gdybyś zadzwoniła z tym do księdza, wystawiłabyś się tylko na pośmiewisko. Rozumiem, że te rysunki na ścianie, które malował, mogły być niepokojące, ale wiesz jacy są faceci, to wszystko minie, to... - spojrzała na przyjaciółkę - co się stało? - Spójrz. Teraz żre węgiel.
Październik 2014
51
MalaWiedzma Przewrót
W SALONIKU
Obserwowała wszystko z poziomu swego metra dziewięćdziesięciu i dziwiła się, jak w takim chaosie może istnieć cokolwiek poza... no... chaosem. Tak, niezbyt odkrywcze myśli też miała, ale mawiano, że to przez to, iż jest wysoka. Że poszło w nogi, a nie w mózg. Ktoś wcisnął w drobną, przy tak długim ciele, dłoń filiżankę w niezapominajki, omal nie wylewając bawarki, specjalnie przygotowanej na tę jedyną okazję. By uspokoić, nie drażnić żołądka nowoprzybyłej, by ugościć mimo wszystko. Gdyż stała się rzecz niezwykle wręcz godna odnotowania, taka, którą nawet nowa osoba musiała zauważyć. Istny armaggedon. Skończyły się kotlety sojowe. Wysoka dziewczyna zauważyła, że wilk nie posiadał się z radości, goniąc zapamiętale swój ogon, nie mogąc się przecież opanować. Gospodyni, o wdzięcznym imieniu Helena, załamywała ręce, nie wiedząc przez moment, co począć. Smoki latały tu i ówdzie, ziejąc niegorącym ogniem, a Lady Nath szukała natchnienia. Reszta, w jakiś dziwny sposób, również nie mogła sobie znaleźć miejsca, bowiem nastąpiła chwila złej prawdy. I tak, jak obudzenie i uwolnienie Fenrira z okowów i zniszczenie Bifrostu miało zapowiadać Ragnarok, tak w Hellenowym Saloniku brak kotletów sojowych oznaczał jedno - przewrót. Bury przestał gonić własny ogon. Zaczął za to agitować i obiecywać cuda na kiju, pierdoły i niewidy, że niby źle się działo, że jak można soję tak wciskać biednemu psowatemu! Toż to zło i hańba, a nawet alkohol tego zmazać nie mógł. Żadna nalewka aroniowa, żadna wódeczka. Mówił. Długo i zapamiętale. I na tyle dobrze, że przyłączyli się do niego inni, równi zapaleńcy, głównie płci męskiej, tej na ogół słabszej psychicznie, przecież. Zatracał się w swej opowieści, jakby słowo stać miało się ciałem i tak poniekąd się działo. Stronnicy Wyzwolenia Z Strączkowych Okowów opanowali salonik, rzecz niesłychana i na nic się zdały klątwy miotane przez Małą Wiedźmę, czy wypuszczone Bojowe Przecinki - jednostka specjalna, przygotowywana od dwóch lat na taką właśnie okazję. Było krwawo i ciężko, puch się sypał, alkohol wylewał. Lochy otwarto, w łańcuchy zakuto wszystkich, niezgadzających się z nową władzą. Nałożono cenzurę. Rzecz niesłychana. Wysoka Panna widziała, notowała, choć na razie tylko obserwowała bieg wydarzeń. Wilk, pozbawiony kotletów sojowych, koronował się, na wzór tyranów rzymskich, chcąc wprowadzać siłą nowe rządy, mając po swojej stronie Bezprąda, który skutecznie umożliwił kryzys energetyczny. Tenże kryzys, zupełnie niezrozumiały, miał złamać co bardziej lękliwe dusze. Ale Wysoka Panna widziała! Żadna z uwięzionych się nie bała, mimo iż nie ofiarowano im nic, prócz obietnic smacznego piwa i bardzo skąpych ubrań, które ni ciepłe ni wygodne nie były! Wspomnianym zaś piwem, zamiast ofiarowywać je więźniom, przekupił zaplecze medyczne, a także omamił i zagonił Gospodynię do sprzątania. Jednak znalazły się osoby, które nadal stawiały czynny opór. Zły, bury Wilk przykuł je więc łańcuchami do ścian. Cóż to był za smutny widok! Alkohol lał się strumieniami - tak, warto to zaznaczyć i powtórzyć, gdyż alkohol to zła rzecz jest! Mami proste umysły, co widać było naocznie (wszak świadkowie tych wydarzeń wciąż dojść do siebie nie mogą, przeglądając co i rusz zdjęcia, by unaocznić to sobie). Lecz Wysoka Panna nie dostała ni kieliszeczka. Ni kielonka. A nawet ogóreczka z zagryzki. Nic! Tego było za wiele. Wtedy właśnie postanowiła wmieszać się w bieg wydarzeń. Uwolniła Oko Duszy. Eyes of Soul. Rozpętało się delikatne piekło, podczas którego znalazła się dawno martwa, zaginiona choinka. Prywatne, salonikowe tornado zrywało firanki, rozlewało herbatę i zmuszało wszystkich, do
52
Herbasencja
padnięcia na podłogę. Ściany drżały, obrazy spadały ze ścian, sama Wysoka Panna przeraziła się tym, co zrobiła. Ostatnia paczka kotletów sojowych, schowanych skrzętnie za szafą, znalazła się na środku dywanu. Helena tupnęła nogą. Chwyciła lateksową smycz. Wszystko ucichło. Królowa odzyskała władzę. Jedyną spokojną osobą był Mąż - Małż, który przesiedział tych piętnaście minut w bibliotece, a na widok zrujnowanego salonu po prostu uniósł brwi, tylko lekko się dziwiąc. Ale to przecież było typowe. Klasyczne. Typowo - klasyczne.
Stronnicy Wyzwolenia Z Strączkowych Okowów opanowali salonik, rzecz niesłychana i na nic się zdały klątwy miotane przez Małą Wiedźmę, czy wypuszczone Bojowe Przecinki jednostka specjalna, przygotowywana od dwóch lat na taką właśnie okazję.
http://www.beezar.pl/ksiazki/tea-book-fantastyka
Październik 2014
http://wydaje.pl/e/tea-book-fantastyka
53
http://issuu.com/herbatka-u-heleny/docs/fantastyka__1_ https://wolneebooki.pl/book/view/70
a j nz
e c Re
Nike Farida „Panna Młoda” Wydawnictwo Prószyński i S-ka Warszawa 2014
Kultura Bliskiego Wschodu od wieków pociąga licznych podróżników. Zabytki zachowane w niezwykle dobrym stanie, orientalna kuchnia, wielokulturowość, piękna pogoda, bogactwo darów morza, surowość pustyni. Pełna kontrastów, bogatych szejków, biedy szerzącej się na ulicach i zagranicznych gości, którzy budują swój własny mały raj na ziemi. To wszystko zawiera się w lekturze „Panny młodej”, tomie pierwszym trylogii „Róża Pustyni” Nike Faridy. Autorka jest Polką, wychowującą się w Libii, gdzie spędzała czas na rozkoszowaniu się morską bryzą, zgłębianiu historii i archeologicznych wojażach. Przez wiele lat pracowała w amerykańskich korporacjach. W swojej powieści roztacza przed nami losy czterech rodzin, skupiając się głównie na dwóch pokoleniach. Lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. W Polsce komuna nie pozwala na godziwe zarobki. Na wschodzie Kaddafi dobiera się do władzy. Liczni obcokrajowcy, w tym Polacy przy-
54
Herbasencja
jeżdżają do Libii, zachęceni wysokimi pensjami i rajskim klimatem. Na jednym z urodzinowych przyjęć poznaje się para wchodząca w dorosłość. Choć ich światy w żadnym razie do siebie nie pasują, młodzi nie zwracają uwagi na konwenanse i poddają się impulsowi, który nakazuje im być razem. Czy uczucie, które ich połączy, ma szansę się rozwinąć? Czy rodziny, należące do dwóch odwiecznie ze sobą skłóconych obozów pozwolą na tak wielki mezalians? Zwykła dziewczyna i arabski książę, czy znajdą przepis na szczęście? Razem z bohaterami podróżujemy wśród piasków Sahary, amerykańskich metropolii, rzymskich uliczek, maltańskich szkół oraz polskich kamienic. Poza bogatym światem przedstawionym autorka stworzyła pełne dynamizmu postaci, nieopierające się stereotypom. Mamy więc Karen, patrzącą na powolny rozpad małżeństwa matki Polki i ojca Amerykanina, bliźniaków Jacka i Andrzeja, których poróżnia miłość do jednej dziewczyny, fanatyka Faraga, Marię, nieodnajdującą się w roli matki i żony, powoli popadającą w alkoholizm Barbarę, którą gubi romans z synem przyjaciółki oraz wiele innych barwnych bohaterów. Wprowadzając czytelnika w ich losy, autorce udało się uniknąć zalania nas natłokiem nazwisk, choć na początku lektury ich ogarnięcie stanowi pewien szkopuł. Postaci nie są szablonowymi marionetkami w rękach kukiełkarza, niejednokrotnie potrafią zaskoczyć, wzbudzić litość, pogardę, w końcu akceptację. W podróże po gorących plażach autorka wplata problemy nurtujące ludzkość od wieków. Nieszczęśliwa miłość, zdrady, wojna pomiędzy Żydami a Islamistami, poszukiwanie swojego miejsca na Ziemi, pogoń za pieniądzem i władzą, tęsknota za utraconym szczęściem, wszystko złagodzone orientalnym przepychem oraz przepisami, z których na pewno skorzysta nie jedna pani. Dialogi mogą czasami irytować. Na początku możecie się zrazić do rozmów, które wyglądają jak wycięte z przewodnika dla średnio ogarniętego turysty, ale dalsze zgłębianie lektury niszczy to przykre wrażenie. Autorka nieco gubi się podczas budowania napięcia, nie dając rozwinąć się danej sytuacji. Niektórych czytelników może też irytować ciągłe latanie z jednego kraju do drugiego. Ciekawym zabiegiem są tytuły rozdziałów, które wywołają uśmiech oraz okażą się tropem dla nie jednego czytelnika. Weźmy choćby „Miłość w czasach zarazy”, „Diuna”, czy „Kora i Persefona”. Mimo to ksiażkę czyta się naprawdę szybko, w szczególności podczas długiej podróży. „Panna młoda” to również świetna lekcja najnowszej historii świata, w szczególności konfliktu od lat toczącego się w Palestynie. Autorka funduje nam przekrój poprzez działanie terrorystów, choć nieraz ponosi ją wyobraźnia, niektóre zdarzenia mogą nas przyprawić o gęsią skórkę, jak na przykład atak na Jana Pawła II. W ogólnym rozrachunku nie pozostaje mi nic innego, jak polecić wam lekturę „Panny młodej”. Kto wie, może odkryjecie w niej coś wyjątkowo ciekawego dla was samych? Mnie pozostaje czekać na kontynuację losów Karen, bliźniaków i reszty bohaterów. Monika wyrazoneslowami.wordpress.com
W ogólnym rozrachunku nie pozostaje mi nic innego, jak polecić wam lekturę „Panny młodej”. Październik 2014
55
a j nz
e c Re
Katarzyna Puzyńska „Motylek“ Wydawnictwo Prószyński i S-ka Warszawa 2014
„Motyl – od dawna uważany jest za symbol Duszy. Słowo „psyche’”w j. starogreckim oznacza zarówno duszę, jak i motyla. Ten cudowny Posłaniec Duszy związany jest także z momentem przejścia na drugą stronę, z fizyczną śmiercią.[…]”Śmierć niczym przemiana gąsienicy w motyla”. Na nagrobkach chrześcijańskich pojawiał się jako symbol zmartwychwstania. I nic dziwnego, że wynurzający się z kokonu motyl przywodzi na myśl ponowne narodziny… W końcu uważany jest za znak nowego początku, a także przebudzenia nowej świadomości. [1]” GRA POZORÓW Niegdyś czynnikiem decydującym o przetrwaniu była jedynie sprawność fizyczna. Współcześnie człowiek żyje dzięki dobrodziejstwom cywilizacji. Coraz mniej ludzi wyobraża sobie życie bez samochodu, windy, supermarketów… W mieście życie toczy się wedle wskazówek zegara. Jedynie na wsi człowiek ma jeszcze jakąkolwiek szansę odpocząć od wszelkiego zgiełku i szumu. Oczywiście trzeba liczyć się z tym, że wieś rządzi się swoimi prawami. Tu każdy każdego zna i wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Przekonała się o tym Weronika Nowakowska, która kupiła dworek z trzema hektarami ziemi we wsi Lipowo. [2] Mogłoby się wydawać, że Lipowo to wieś jak każda inna. Mały kościół, sklep, kilku mieszkańców, posterunek policji i wiejskie zabawy do białego rana. W tak małej społeczności trudno o duże przestępstwo. Sytuacja jednak diametralnie się zmienia, gdy pewnego mroźnego poranka zostaje znalezione ciało zakonnicy.[3] Początkowe śledztwo wskazuje, że zakonnica została niechcący potrącona przez samochód, a sprawca prawdopodobnie zbiegł z miejsca wypadku. Jednak w toku badań rodzą się przesłanki, że zakonnicę brutalnie zamordowano. Nowo powstały blog internetowy huczy od domysłów, a Lipowo aż wrze od plotek. Oliwy do ognia dolewa kolejne znalezione ciało… Ten krótki wycinek z powieści Katarzyny Puzyńskiej przywołuje mi na myśl jeden z kryminałów Agathy Christie, w której czytelnicy przenoszą się na tajemniczą Wyspę Murzynków, gdzie wszyscy stają się podejrzanymi… Początek, zarówno u Christie, jak i Puzyńskiej – jest nużący. Następuje w nim przedstawienie bohaterów, co w niektórych momentach wypada sztucznie. (Choć może to nie wina autorki, tylko sztuczności postaci.) Katarzyna Puzyńska skrupulatnie opisała zarówno postacie pierwszo-, jak i drugoplanowe. Co jest niebywałym atutem w kryminałach, bo można wczuć się w rolę detektywa, który patrzy na całokształt obrazu, a nie tylko na jego fragmenty. Późniejsze rozdziały książki jednak zdecydowanie rekompensują czytelnikowi ten niemrawy początek. Fabuła zdaje się być w najmniejszym szczególe doszlifowana. Puzyńska stopniowo buduje napięcie, rozpalając przy tym w czytelniku coraz to większy płomień ciekawości. Od książki – mimo iż ma ona ponad sześciuset stron – nie sposób się oderwać. Czyta się ją na jednym oddechu. A zakończenie… zaskakuje.
56
Herbasencja
Należy podkreślić, że Katarzyna Puzyńska w debiutanckiej powieści nie napisała tylko kryminału. To nie jest jakaś tam opowiastka o zbrodni, w której schemat jest podobny do tego, którego używa Agatha Christie. Sposób w jaki autorka przedstawiła nam historię śmierci zakonnicy jest jasny i komunikatywny. Nie zobaczyłam w książce żadnego zawiłego opisu, który łamałby mi język na tysiąc sposobów. Prawdą jest, że książkę czytałam w nocy, zmęczenie mogło faktycznie wziąć górę i przeoczyłam te rażące i niedające polonistom spać błędy. Ale skoro ich nie widziałam, to muszę przyznać, że korekta książki została zrobiona na medal. Ostatnio dość często spotykam się z błędami, które aż krzyczą z poszczególnych stronic. Wydawnictwo Prószyński i S-ka jednak dba o oczy swoich czytelników i chwała im za to. „Motylek” to nie tylko kryminał, ale i zbiór motywów, które na długo wpadają w pamięć. Jednym z przerażających motywów, jakich doszukałam się w książce jest dzieciństwo. Wielu z nas uważa, że dzieciństwo to swego rodzaju beztroska. Często – już jako ludzie dorośli – chcielibyśmy wrócić do tej arkadii, w której człowiek nie musi podejmować decyzji i brać za siebie i innych odpowiedzialności. Patrząc na różne utwory literackie, można odnieść wrażenie, że autorzy skupili się jednak na tej ciemnej stronie dzieciństwa. Zamiast szczęśliwej arkadii czytamy o nieszczęśliwych dzieciach, które padają ofiarą przemocy lub zaniedbań. Te niewinne istoty stają się pionkami, które zostają wykorzystane i skazane przez dorosłych na cierpienie. O tym cierpieniu i jego skutkach napisała Puzyńska. Autorka nie bała się wpleść w kryminalną zagadkę społeczne patologie, które marginalizują i wykluczają społecznie, a przede wszystkim deprecjonują życie w danej grupie. Jedną z tych patologii jest alkoholizm. Ludzie walczący z tą chorobą nie wpadają w kilkudniowe ciągi, ani też nie upijają się do nieprzytomności… Jedynie w zaciszu domu, „kulturalnie” sobie popijają. Z pozoru nie różnią się niczym od ludzi, których co dzień mijamy na ulicy. Puzyńska pokazuje, że oni żyją normalnie, wśród nas… a w gruncie rzeczy aż topią się w morzu alkoholu. Inną patologią, o której pisała autorka, jest znęcanie się nad żoną. Powszechnie uważa się, że kobieta to płeć słabsza. Jeśli nie zarabia, jest uzależniona od męża. Puzyńska pokazuje, jak ciężko jest wyrwać się kobiecie, matce z dziećmi, ze szponów męża, który za nic ma przysięgi małżeńskie… Jak ciężko jest powiedzieć „dość”. Jak trudno jest zawalczyć o siebie. O ile niemrawy początek Puzyńskiej można wybaczyć, to przypisanie osobie niezwiązanej z policją (ani też nieznającej poniekąd nikogo na wsi) zdolności detektywistycznych, która próbuje ratować świat przed nieuchwytnym mordercą… wydaje mi się jednak pomysłem nietrafionym. Oczywiście rozumiem, że to dość ważny wątek w całej powieści, ale jednak starałabym się odejść od schematu, który w niektórych kryminałach narzuca Agatha Christie. Wierzę, że w Polsce są pisarze, którzy potrafią napisać coś dobrego bez wzorowania się na kimkolwiek. Ale podkreślam, uważam, że to jest jedyny poważny minus w tej sześciuset stronicowej powieści. Przyznaję, że nie spodziewałam się po debiutanckiej książce tego, co pokazała Puzyńska. „Motylek” powinien znaleźć się na liście obowiązkowych kryminałów, które należy przeczytać w tym roku. Historia, co prawda, nie przyprawi czytelnika o palpitacje serca, ale zapewni z pewnością sporą dozę fascynującej lektury. Z nieukrywaną niecierpliwością czekam na kolejną książkę o młodszym aspirancie Danielu Podgórskim. Liczę, że „Więcej czerwieni” będzie równie mocną i dobrą książką, jaką bez dwóch zdań jest „Motylek”. Kto jeszcze nie czytał, niech koniecznie nadrobi tę haniebną zaległość! Wróżę bowiem, że Puzyńska jeszcze zawojuje w kryminalnym „półświatku”. Książka została przekazana przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka w ramach nagrody w konkursie organizowanym przez Lubię czytać. [1] http://liviaspace.com/2012/09/23/motyl-to-dla-mnie-najpiekniejszy-symbol-transformacji/, dn. 25.02.2014r, godz.: 21:10 [2] Katarzyna Puzyńska, Motylek, Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 2014, s.15 [3] Ibid., tylnia okładka książki
Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com
Październik 2014
57
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 basiam http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 dobracobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 DONIA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=542 Dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 KLAPAUCJUSZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 MALAWIEDZMA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=78 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 pOTISZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540 RUBEUSHAGRID http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=538 SESI http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57
Skład:
Agata Sienkiewicz
fotografia na okładce:
Weronika Cieśla https://www.facebook.com/WeronikaCieslaPhotography Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www.herbatkauheleny.pl
Październik 2014
59