Herbasencja - wrzesień 2013

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

Nej Tryba Konkurs na debiut - sierpień 2013 Zwycięski wiersz: dojrzewanie 5 książę 6 Władysław Ryś Ma to po ojcu 7 Marcin Sztelak Spóźniona epistolografia 8 Zapiski odręczne. Fragmenty 9 Wielki zamęt. Pogoda hiperbaryczna 9 Mechanika postępu 10 Słowo. Monografia 10 Futureska 11

Proza

Agnieszka Kasprzycka Szlakiem mazurskiego stratega 12 Michał Matuszewski Konkurs na debiut - sierpień 2013 Zwycięska proza Odwaga 16 Andrzej Trybuła Vamok 19 Krzysztof Baranowski Cała Polska czyta dzieciom 26 Karnawał 27

W saloniku

Laureat konkursu urodzinowego Aleksandra Guzik Powrót, arbuz i pijana koza 28

Recenzje

Olga Gromyko „Zawód: Wiedźma“ (Magdalena Pasik) 30 Max Brooks „World War Z“ (Katarzyna Sternalska) 32

Stopka Redakcyjna 35

2


Marudzenie Helli Zawsze wydawało mi się, że „Herbatka u Heleny“ będzie portalem do bólu kobiecym. I ze względu na wygląd, i ze względu na osobę prowadzącą, i za względu na pierwotne założenia (chyba tylko kilka osób wie, że na początku portal miał gromadzić teksty dla młodych dziewcząt, ale jakoś tak to sie jednak w inną stronę rozrosło...). Tymczasem nie mogę przestać się dziwić, że na herbatce jednak prym wiodą mężczyźni. Są aktywniejsi, wrzucają więcej tekstów i regularnie zawłaszczają sobie większą część Herbasencji. Nie inaczej jest w tym numerze. W poezji klasycznie króluje nasz „superstar“ - Marcin Sztelak. W prozie sytuacja jest o tyle zabawna, że na pięć tekstów cztery są pisane przez mężczyzn, a mówią o czym? No oczywisćie, że o kobietach! To chyba najwyższy czas, żeby portalowe panie pokazały, że one też potrafią. Druga sprawa, o której muszę napisać, to miniony „Sierpień dla debiutantów“. W tym numerze mozecie już przeczytać teksty zwycięzców - Nej Tryby i Michała Matuszewskiego, nie zawiedziecie się, jako i my się nie zawiedliśmy. Nie przepuszczę też okazji, żeby jeszcze raz nie podziękować salonikowym recenzentom - za to, że są i że im się chce. Helena Chaos

To pisałam ja! Kalendarz 09.09.2013 (poniedziałek)

start turnieju „Herbatkowe Pojedynki“

10.09.2013 (wtorek)

ostatni dzień zbierania haiku na Ohayo Gozaimasu, temat „Pani zabija pana“ ostatnie dzień głosowania w Chichotiadzie

12.09.2013 (czwartek)

ostatni dzień zbierania drabbli na Po-sto-słowie, temat „Zbrodnia i kara“

16.09.2013 (poniedziałek)

wyniki konkursu „Mistrz i uczeń“

30.09.2013 (poniedziałek)

ostatni dzień na zgłaszanie propozycji do październikowej „Herbasencji“

3



Nej Tryba (Nej) Nej, a dokładnie Natalia Ewa Julia Tryba, urodziłam się 10 grudnia 1994 roku w Tarnowie. Tutaj też się uczę. Pierwsze publikacje rozpoczęłam w Almanachu Młodych „Aspiracje” oraz na portalu literackim. Jestem współzałożycielką tarnowskiej Nieformalnej Grupy Aspiranci. Oprócz literatury interesuje mnie muzyka, fotografia i malarstwo. Sztuką wypełniam życiową przestrzeń.

Konkurs na debiut - sierpień 2013 Zwycięski wiersz dojrzewanie na haku najpierw powieszę sukienkę później ciebie twoje arcydzieła w kolorowej alegorii nieba artystów z którymi śpisz jak z pierwszą gorszą muzą nie pójdziemy wszyscy do łóżka na spacer po uliczkach ściśniętych dwutlenkiem węgla i utytłanych wiórami kości krwią świeżym mięsem pomników zrozum to miasto jest dla nas zbyt małe

na haku najpierw powieszę sukienkę później ciebie twoje arcydzieła 5


książę nie pamiętam ile lat czekałam na ciebie na poddaszu na zawsze nad lepką połyskującą ziemią głodna i po łokieć upaćkana na wieki wieków w śmietanie jak śledź nie brzydziłam się lepiąc chłopca z płatków skóry pomiętej od soli fiutka by spłodził w drapaczu chmur wbitych obok asfaltu śpiewu słowików i kandyzowanych dżdżownic dziecię zaprawdę szepczę wam przyszliśmy tu żeby grzeszyć i się mnożyć wśród innych śniących czekałam podstarzała jak Projekt Manhattan ale nie o ciebie chodziło dlatego wybuchłam śmiechem

nie brzydziłam się lepiąc chłopca z płatków skóry pomiętej od soli 6


Władysław Ryś (stary krab) Urodził się w Zawadzie k/Nowego Sącza jeszcze przed II. Wojną Światową. Wyrósł w Beskidzie Wyspowym, studia rolnicze skończył w Krakowie, mieszka w Tarnowie. Na emeryturze zamarzył mu się powrót w czasy dzieciństwa, strony rodzinne, górskie krajobrazy. Czyni to pisząc rymowane wiersze, stosowane często w poezji ludowej, mające znamiona użytkowości i okazjonalności. Wiele w nich pogody i prostoty, także wrażliwości na szczegóły topograficzne i kulturowe. Część z nich dedykowana jest konkretnym osobom, członkom rodziny, przyjacielowi, później także poetom, których twórczość jest mu szczególnie bliska. W tym stylu wydaje dwa tomiki wierszy, w 1999 roku „Położę kwiat skromny“, zaś rok później „Mlecz to mniszek, mniszek - maj“. Otwarty na krytykę, publikuje swoje utwory m. in. w „Nieszufladzie“, „Poezji polskiej“, także w „Fabrica Librorum“. W roku 2003 wydaje zbiorek wierszy „Rozpogodzenia“ i wreszcie w 2007 - „Dwugłos“. Jego utwory drukowane były też w czasopismach, jak Akant, Angora, Iskra czy Kozirynek oraz w almanachach konkursowych czy zbiorowych antologiach, firmowanych przez internetowe portale poetyckie i literackie. Najchętniej wkleja jednak swoje wiersze na literackich forach, gdzie spotyka się z podobnymi pasjonatami poezji i innych, krótkich zwłaszcza form literackich.

Ma to po ojcu A kiedy się urodził syn nasz dom był pełen marzeń. Urósł, marzenia przekuł w czyn i świetnym był żeglarzem. Telefon z Sydney, z Santa Cruz: - Wrócę, by Cię przytulić. Katamaranem fale pruł południowej półkuli. Zostawił cudne stada ork, wrócił. Umiera przy mnie. Po błękitniejszej stronie chmur Bóg go na pokład przyjmie.

A kiedy się urodził syn nasz dom był pełen marzeń. 7


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Spóźniona epistolografia pamięci Jarka B. Order podwiązki pod okrągłym stołem, dwadzieścia cztery toasty - poszły w zapomnienie. Tylko echo błądzi w pustostanie, szyby drżą refleksem, zacienieniem. Cicho - czarodzieje kół zapadli w drzemkę, śnią rzeczy ważne i najważniejsze. Jak chleb i słowa. Niekonsumowane.

Czerwone dywany oraz listy wciąż czekają. Na wielkie otwarcie. Lecz są tylko plecy skryby, skrzętnie notującego zeznania. Sąsiadów, kalendarzy. Reszta niech sobie będzie milczeniem, szczególnie trywialne paradoksy, o których nie warto wspominać. Takie jak: odchodzimy. Z tego miejsca pod skancerowanym niebem. I piekłem na zawołanie.

Cicho - czarodzieje kół zapadli w drzemkę, śnią rzeczy ważne i najważniejsze. 8


Zapiski odręczne. Fragmenty 1.) Giełda niedoszłych rewolucjonistów. Wszelkiej maści. Sprzedam szczytne idee i hasła, nieco wyświechtane, lecz po renowacji. 2.) Idzie wieś do miasta: świeże jajka, masło, okrasa. Wyżerka, niejeden pęka. Jak bańka mydlana.

4.) Tymczasem światy zagubione na strychach, pośród pajęczyn poczerniałe albumy. Zdjęcia. Nostalgia i łezka. Taka dola, psiamać; i inne przekleństwa. 5.) Vice versa

3.) Ja cię kocham, ty śnisz o Paryżu, więc ostatnie tango. Zagrajcie pięknie, do szaleństwa.

Wielki zamęt. Pogoda hiperbaryczna Przemarsz. Noga za nogą; jeszcze nie wojna, jednak o krok. Ogniotrwałe budynki płoną, dzwon pęknięty, wszyscy zajęci, nie ma komu zagrać larum. Na trąbce lub grzebieniu. Nie - to tylko zachód dla naiwnych. Uczesanych z przedziałkiem i nie tylko.

O kant potłuc wszelkie filozofie, kiedy głód wygania na otwartą przestrzeń - sezon na resztki czas zacząć. Tłuszcz cieknie po brodzie, wyroby mięsopodobne i bezcukrowe. Przygotowanie na długą zimę. Albo inne zdarzenia losowe. Przemarsz. Noga za nogą; jeszcze nie nędza, ale o krok.

Małolaci nielitościwym wzrokiem obserwują staruszków wspinających się na drabinę ewakuacyjną. Gdy któryś spadnie wielkim głosem krzyczą: „hip, hip, hurra.“; Punktowanie w skali od jeden do dziesięć.

9


Mechanika postępu Sprzedam prezerwatywy o smaku bananowym, prosto z fabryki bananów. Ogłoszenia drobne wyznaczają kres epoki wojowników, od kiedy zabrakło białych plam na mapie nieprzetarte szlaki straszą siecią publicznych toalet. Setki czerwonych kropek w przewodnikach. Przekłady pism i wezwań pod patronatem Cyryla i Metodego ustawicznie trafiają na tajny indeks ksiąg zakazanych. Badania porównawcze wykazały: upowszechnienie druku splotło się w czasie z wynalazkiem gilotyny. Introligatorskiej. Bezlitośnie obcięto szeroki margines. Pozostał fenomen obietnic rzucanych na wiatr - nigdy nie wracają. Bezkarne kuszenie ocalałych z potopu, weteranów apokalipsy. Oddam mało używaną sumę wszystkich przypadków. Od poczęcia do zgonu.

Słowo. Monografia Kreator - czyli twórca, z celowym pominięciem s. Sny au naturel, a rzeczywistość mocno ograniczona szerokim horyzontem. Znakiem umownym. Lub garścią liter, w tą i tamtą, szyk przeciwstawny. Czas ujednoliceń i dumnych uniformów, systematyka. Uczucia - czysty abstrakt, w każdym języku. Matematyka. Wszystko, co mógłbym napisać znajduję się w słownikach. Wystarczy przeczytać. Bezkresne milczenie.

10


Futureska Miraże ulicznych garkuchni, za garść bilonu można postawić kropkę. Nad dowolnie wybraną literą.

Pełna dezynfekcja, ponadto wybór trucizn. Tymczasem literacko obciążeni nagminnie kupują słodycze i gumowe róże dla kochanek.

Niepożądany efekt astrologii - świat oszalał na punkcie laleczek do samodzielnego przebicia szpilką.

Także kochanków, jako że równość, tolerancja i inne hasła z bilbordów. Całkowity triumf demokracji.

Ostatnia czarownica umarła na dyzenterię, pasjansa stawiają w punktach medycznych. Na stycznej szaleństwa oraz ran kłutych.

Tylko wariaci opłakują słowa, które wyszły z użycia. Jako zbędne obciążenie słowników. W telefonach.

meteoryt, powódź i każda inna pożoga. Czekają na pierwszy fałszywy krok. Filozofia chaosu Wieczór - planowanie drogi zdało się psu na budę. Po tym ostatnim został tylko łańcuch, bo w czasie deszczu; nie to inna bajka. Chociaż pewnie się nudzą.

A wiadomo kto w nim pali; w ten sposób wracamy. Do piekła. Ciepłe kapcie, gazeta i ulubiony fotel z czarnym kotem. Może jeszcze szlafrok. To mogłoby być szczęście, gdyby nie słowa z telewizora:

Wcześniej - trwa ósme sympozjum zbieraczy puszek, śmietniki na siedem spustów i bram. Tymczasem wrzucam diabłu bezzapachowy ogarek do kąpieli - i tak nie jest prawdziwy, ledwie wymyślony na poczekaniu.

meteoryt, powódź i każda inna pożoga. Czekają na pierwszy fałszywy krok. Najwyższa pora dopić wino i śnić drugie strony lustra, tęczy, nieba. Niepotrzebne do skreślenia.

Podobno pomniejsze bóstwa są rozczarowane, na szczęście mam już harmonogram umierania: piekło - niebo. Oraz coś pomiędzy chłodną dłonią a nienazwanym.

Poranek - planowanie drogi, pies merda ogonem, dzieci grają w gry planszowe. Później deszcz, albo inny dopust, niekoniecznie boży.

Popołudnie - świat plecie swoje historyjki, czasami nawet Historie. Takie jak: straszne powojnie, przemarsz wojsk, bal na dworze ostatniego cesarza. Dajmy na to Chin. Tylko to nie nasz problem - powiada nędza przyczajona w piątym kącie, zamiast pieca.

11


Agnieszka Kasprzycka (Tomek i Agatka) Słowem smoczego wstępu… – Ano, łazi czasem takie wczepne drakoństwo za syjamskimi, jeść nie daje, spać nie pozwala, a i władzę w nogach odejmuje – bezradność, bezkrwistość, bezsenność, ups – kartka i grefelek obok poduszki, ale to nieporęt smokcz, a te gargamelskie niesforza tak mają, że wena jak kapryśna panna – wybrzydza i niczem nie daje się przekupić. Zarzuca taki bezwiedny nieporęt wędkę, a ona po długim niewczasie – łups, i oto w tak drobny makcz, więc bierze się ten chłopcz z taką za kark, za wałek i na stolnicę – urabiać, i ani mru mru się wyśmignąć… mizdrzy się taka i w głowie zasadza, a i chytrze oko zapuszcza, chichocząc – głodem bierze, więc nic tylko potulnie i z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo obraza majestatu i kwasek cytrynowy na amen. – Wypisz, wymaluj – samyj zrącznyj tomgatek, wypsotnik nie byle skąd, jak tylko z samiuteńskiego Pisza, zdąbski ma się rozumieć, wrzeszcz i bałamutnik, na ten czas akuratnie zwiślny. ;-))

Szlakiem mazurskiego stratega

obyczajowe

Na ten mazurski strych wspinał się po stromych, wiekowych, skrzypiących schodach, a właściwie po atrapie, wykonanej z ogromniastej, szczerbatej i próchniejącej drabiny. Jej pokonanie stanowiło dla wiecznie spragnionego przygód malca nie lada wyzwanie i bywało, że kończyło się nader bolesnym upadkiem o kilka solidnych, paskudnych metrów w dół. Składał się wtedy taki berbeć krzyżem zupełnie w pół i nawet nie chlipiąc, zbierał się godnie z żebrami za spodnie do kupy. Stawał czym prędzej na równe nogi, jak plastyczna sprężyna, i salutując swoją niezmienną gotowość do dalszych działań, był jak mańka - wstańka: niezłomny, niepokonany i zawsze chętny na kolejne podboje i wielkie zwycięstwo nad światem uzębionych, przemykających w pośpiechu gryzoni. Krocząc niepewnie na swych chwiejnych nóżkach, przebierał stópkami po oślizgłych półkach tej zmurszałej, ręcznej wciągaczki. Bajecznie szeroko rozstawiał przy tym przykrótkie kończynki, które ledwie sięgały do kolejnego, wyrastającego przed nim jak pień, stopnia. Ogromnym, milowym niemalże krokiem, mozolnie i w pocie czoła, wspinał się cierpliwie w górę, stając się przez to chudszym o parę przydługich, wyłatanych portek, których strzępy fantazyjnie zwisały pomiędzy żerdziami, niczym wstążki w majowe święto na powitanie Przenajświętszej Panienki. Wspierając swe lepkie i tłuste rączki o pokrytą wapnem ścianę, bielił i rzeźbił dogłębnie łokcie, walcząc z powszechną i złośliwą grawitacją, a także z dołującym lękiem swojego zawrotnego, głębokiego spojrzenia. Nie było łatwo, oj nie! Gramolił się spiczastym tyłkiem, belka po belce, i siadał, co chwilę radośnie wymachując swoimi cienkimi, pokrzywionymi patyczkami, które niemiłosiernie koślawe od kolan w dół, zwisały

12


swobodnie, niczym zegarowe wahadła. Te, bezwładnie rozchwiane, strącały z potężnym hukiem niczym nieprzywiązane do kostek, przyciężkie i za duże przynajmniej o dwa rozmiary drewniaki. Nie przepadał za nimi. Szurały zbyt głośno i gubił je niejednokrotnie. Wykrzywiał w nich swe wypukłe, kształtne kostki i nieraz były przyczynkiem wielu jego prawdziwych nieszczęść. Ot! Chociażby z powodu niechcący wybitej w drzwiach sieni szyby, którą później zapobiegliwa i żwawa babcia Jadwiga maskowała skrzętnie - przydługą, pomarańczową plandeką z włochatego koca, umiejętnie chroniąc cały swój wiejski dobytek przed natrętnymi i wszędobylskimi muchami. Chętnie stałby się wówczas niewidzialny i zniknąłby tak szybko, jak cały ten poranny babciny entuzjazm. Tymczasem, zupełnie bez użycia młotka, wytrwale wbijał rozpostarte na oścież, nieruchome gałki - w szpary pomiędzy grube, rozeschnięte podłogowe deski. Nie znajdując tam nic poza warstwą starego kurzu, stopniowo i powoli wędrował nimi w górę, przewrotnie wywracając wielkimi, lśniącymi jak lustra białkami. Szkliły się niczym perłowe korale, równiutko podciągnięte za niewidzialny mechanizm, były nieobecne, jak oczy teatralnej marionetki, idealnie wtapiały się w przestrzeń bielonego sufitu i nikły, bezpiecznie zastygając na nim, jak rozlane mlecznym blaskiem woskowe świece. Kiedy mimowolnie spływały niebieskimi tęczówkami w dół, nadzwyczaj żywo migotał. Pośpiesznie układając w myślach plan własnej ewakuacji, ukradkiem i pokornie spoglądał w nagle wyrosłe przed nim, jak potężna platforma, wyniosłe i nadzwyczaj chmurne czoło przygarbionej wiekiem, dynamicznej i nadopiekuńczej wojowniczki. Te, gęsto wyżłobione, ściśle pofałdowane i zmarszczone jak karbowana bibuła, przedzielone w grymasie głęboką, poprzeczną bruzdą, do której wpadały dwa gęsto zarosłe, krzaczaste i masywne łuki brwiowe, zapowiadało zawsze jakąś większą lawinę głęboko skrywanych uczuć. Żywiołowa i nakręcona do granic babcia Jadwiga, surfując na fali życzliwości, nader rozmowna i wylewna, dźwięczała głośno i wyraźnie, niczym przedwojenna, przycinająca się na bezdechu, chrypliwa katarynka. Wybuchowa jak wulkan, dokładnie metr sześćdziesięcio centymetrowa staruszka, nawet przez małą chwilę nie potrafiła ukryć swojego nadmiernego napięcia. Wreszcie - ujemnie przeładowana - eksplodowała, ciskając wokół taką grozą, iż cięła powietrze, przechodząc przez nie jak skalpel z chirurgiczną precyzją. Miotając gradem swojego dobitnego spojrzenia, używała tak zabójczej siły rażenia, że zmiażdżyłaby niejedno ludzkie plemię nieułożonych, nieznośnych i zawadiackich malców. Wybitnie sfrustrowana i dziko wściekła - zamaszyście gestykulowała, pęczniała i puchła niczym wodny balon, rozlewając się tu i ówdzie swoim obfitym ciałem, wyrastała nagle do rozmiarów barczystej smoczycy o trzech dymiących głowach. Tak, tak - wszystko, co widział było najwyraźniej trójwymiarowe. Zaparowane z emocji, szklane ekrany pulsujących gałek, znacząco odchylały prawdziwą postać od pionu, rozwarstwiały ją na boki, a ta, ponownie wracając, zlewała się w jeden, żywy, ognisty obraz, na którym malowała się - w krwistej czerwieni z piekła rodem, pochłonięta w transie złością, ciskająca gromami i połyskująca diabelskim złotym trójzębem - prawdziwie smocza babka. Z fotograficzną pamięcią chłonęła wizualnie cień obłędnie przerażonego i struchlałego do nieprzytomności malca, bez reszty pożerając go swym wzgardliwym i przenikliwym do kości wzrokiem - od różowych stópek, aż po sam czubek jego blondyńskiej, tlenionej w słońcu grzywki. Była jak czuły rentgen, który doszczętnie prześwietlał jego zdrętwiały i bezmięsny szkielecik. Trawiła go jak ogień i kiedy ten płonął żarem na jego rozlanej rumieńcem twarzy, ona - klatka po klatce, powoli ustawiała swój wzrokowy aparacik, tam i z powrotem jeżdżąc po jego fotogenicznych kształtach. Celowo błyskała swym oślepiającym fleszem, wydłużając możliwie najbardziej czas ustawionej opcjonalnie migawki, jakby miała kłopot z trudnym do uchwycenia, małym obiektem rozmazującym się w tle jej ciemnogranatowego fartucha. Czuł się jak wyciśnięta cytryna - kompletnie zlany zimnym potem, aż drobne ciarki dreszczowym truchtem przebiegały po jego usztywnionych w przykurczu plecach. Tkwił nieruchomo na baczność jak warzywna tyczka, zupełnie zapominając o używaniu tlenu.

13


Udusiłby się niechybnie z braku tego oczyszczającego atmosferę powietrza, gdyby nie nagłe i momentalne olśnienie, połączone ze szczerym aktem żalu i przebaczenia - bezwzględnie panującej nad wszystkim - miłosiernej kapłanki i strażniczki domowego ogniska. Kiedy już zupełnie wybrzmiała, następował równie szybki odpływ i rozlegała się długo wyczekiwana cisza - zawiesista i gęsta jak ciągnący się kisiel, którym ostatecznie poruszona do głębi pokutującym wzrokiem spłoszonego wyrostka, raczyła go wreszcie, łaskawie okazując swą wielkoduszność, wprost z deserowego półmiska. Ta i inne rozliczne historie z udziałem hałaśliwych, bordowych chodaczków, które Grześ otrzymał w nagłym przypływie szaleńczej kobiecej dobroduszności, w prezencie od którejś z tych chudych, łamiących się ciotek, niewątpliwie odbiły swe piętno na jego starannym wychowaniu, kształtując w nim śmiały światopogląd, że światem niepodzielnie rządzą kobiety, tymczasem mali mężczyźni zawłaszczają sobie spore poletko, by wyrosnąć u boku stanowczych ciotek, matek i babek, na nieomylnych, pewnych siebie, niedostępnych facetów, którzy i tak wszystko wiedzą lepiej. Tę cechę posiadł jakoby od razu, dlatego też dzielnie wytrzymywał wszelkie rodzinne burze, grzmoty i błyskawice, przeczekując do momentu opadnięcia ostatniej burzowej kropli czy zalegającej domową przestrzeń mgły. Po kilku latach takich babskich rządów i zasieków, był zwyczajnie nieustraszony, wytrzymały i odporny na wszelkie prośby, użalanie i damski płacz, co czyniło go zadowolonym z siebie, dumnym i twardym przeciwnikiem. Wytrwale znosił przysługujące mu kary, traktując je raczej jako zwykłą kolej rzeczy na wyboistej drodze stawania się prawdziwym mężczyzną. Zaraz potem, powracał do swoich codziennych zajęć i wsuwając posłusznie swoje magiczne buciki, pędził jak na złamanie karku ku nowej przygodzie, zupełnie nieświadomy, że te niesforne drewniaki same niejako nakręcały spiralę jego pechowych zdarzeń. Może, gdyby wcześniej posiadł tę właśnie świadomość, pożegnałby się z nimi ostatecznie i rzuciłby je w kąt jak niepotrzebny balast. A jednak, czuł się w nich nieco ważniejszy i wyższy. Wyższy akurat o te kilka niezbędnych centymetrów, które pozwalały jego przenikliwym i ciekawskim oczom zaglądać w różne odległe zakamarki położonych wyżej szuflad i dosięgać do ostatniej półki komody, gdzie sprytny dziadzio Józef ukrywał przed nim całe tekturowe pudełka przepysznych, białych, twardawych kostek cukru, przeznaczonych wyłącznie dla Karego, a które wprost uwielbiał i nie potrafił się oprzeć tej jakże słodkiej pokusie. Ulegał jej bez reszty. Nie pomagało nawet straszenie, że lęgną się od tego robaki. Nie był przecież na tyle higieniczny, żeby stanowiło to jakikolwiek problem z którym nie mógłby sobie psychicznie poradzić. Wtłaczał więc zachłannie kolejne, szorstkie kostki cukru, śliniąc się przy tym niemiłosiernie, a ukryty dla niepoznaki pod rozległą dębową ławą, dokarmiał jakby przy okazji kota i psa, równocześnie dzieląc się z nimi całym tym słodkim dobrodziejstwem w odruchu swego szczeniackiego serca. Wracając jednak do owych nieszczęsnych drewniaków... Te wylądowały... ...w podłużnych, glinianych donicach z czerwonymi pelargoniami, skracając łodyżki o całe kwiatowe pęki. Cóż, taki widocznie był im pisany los, tegoż sierpniowego, parnego popołudnia. Była to przecież całkiem zwyczajna kolej kwiatowych bylin, rozstawionych w różnych, zagraconych doszczętnie miejscach domu. Wcześniej czy później i tak wszystkie one skończyłyby jednakowo, dlatego nie robiło to na nim większego wrażenia, nie miewał żadnych moralnych skrupułów ani wyrzutów sumienia i tak tego zielska było według niego na wsi za wiele. Nie przejmując się więc zbytnio, dziarsko łapał w płuca kolejny miarowy, głęboki oddech, jakże przydatny przy ostatnim bojowym podejściu na strych. Wejście na górę wymagało nie tylko sprytu i samozaparcia, ale też pewnego rodzaju akrobatyki, tudzież ekwilibrystyki i kunsztu równowagi. Jeden nieprzemyślany ruch i z całym bagażnikiem mógł przelecieć jak szmata pomiędzy odległymi szczeblami, wpadając na przerdzewiałą taczkę wypełnioną po brzegi wystającymi narzędziami ogrodniczymi i całym zestawem rozmaitych ostrych szpargałów, przeznaczonych dla zaznajomionego z tematem domorosłego majsterkowicza. A wtedy... Wystarczyłoby tylko jedno zerknięcie stęsknionej za potomkiem matki, i mogłaby od razu bezbłędnie stwierdzić ślady bytności jej ukochanego dwunoga. Mogłaby bardzo dokładnie określić jego fatalne

14


położenie, jak i poszczególne cechy trwale wyrobionego charakteru, poczynając od nadoślej upartości, przez zaciekłą aż do krwi waleczność, na nieograniczonej wolą pomysłowości kończąc. Ta podyktowana była nie tyle naiwnym, głupim przeświadczeniem, że wszystko zawsze musi się udać i nic nie może przynieść mu bardziej trwałego uszczerbku na wyrżniętym uzębieniu, co uporem maniaka, który myśląc, że nic mu nie można zabronić, miał wizje twórczego stratega walczącego zawzięcie o każdy najmniejszy kawałek własnej podłogi, o każdą chwilę niczym nieskrępowanej wolności. Po takim wyczynie wejścia na owy stryszek, sam stawał się własnym bohaterem. Bohaterem i zaiste męczennikiem, który coraz to śmielej przemierzał kolejne metry uginającej się pod nim, spłowiałej od słońca podłogi, miejscami boleśnie dziurawej, o czym niejednokrotnie przekonywał się, wyciągając swe żywe, krwiste „nibynóżki“ spomiędzy wystających gdzieniegdzie zakrzywionych, dorodnych gwoździsk, których krwawienie niestety też nie omijało. Poza wieloma śladami bohaterstwa i waleczności, które na każdym kroku widoczne były tu niemalże gołym okiem, strych był miejscem wyjątkowym, niezwykłym i fantastycznym. Był prawdziwą twierdzą i zarazem okazałym placem nigdy niedokończonej budowy. Był zatem składowiskiem wszelakich sprzętów, gdzie od lat spoczywały w spokoju dusze starych babcinych żelazek oraz wieloramienne, mosiężne świeczniki, tak ciężkie, że z trudem zmieniały miejsce swego leżakowania, a ich przemieszczenie groziło co najmniej nadwyrężeniem ścięgien, przytłuczeniem stopy i tym podobnymi cielesnymi kontuzjami czy bolesnym kalectwem. Miały tu swój wieczny spoczynek także rozliczne zdobycze z podwórkowego podziemia. Przytargane z największym staraniem i pieczołowitością - grube kije, drągale na kształt długich karabinów, ustawione na środku, popodpierane jeden o drugi, mogłyby być w zgoła innej scenerii podstawą do sporządzenia wyczepistego ogniska, wokół którego można by odbywać bojowy taniec prawdziwego wodza. Całe podłogi usłane były niemałym składowiskiem przywleczonych z dołu rozmaitych puszek, nakrętek, kapsli, zawsze przydatnych kamieni, krzesiwa, wszelakich ostrzałek do noży, ozdobnych scyzoryków, własnoręcznie ciosanych strzał, łuków, czy też rozlicznymi rodzajami proc i haczyków. Poza tym, nie brakowało stosów pierza, które swobodnie unosiło się w powietrzu, ścieląc się białym gęsim puchem we wszystkich narożnikach i załamaniach ścian. Przykrywały one większość chaotycznie ułożonych sprzętów, nadając wnętrzu nieco zimowy charakter i bożonarodzeniowy wystrój, pomimo iż pełnia lata wdzierała się przez niedomknięte, stare okiennice i czuć było skwar czterdziestostopniowego słońca, w którym rozpływał się wysmołowany po brzegi dach. Chęć zdobycia skarbów ukrytych w dębowych starych skrzyniach, zamkniętych na zardzewiałe, wielgachne kłódy i pragnienie odkrywania kolejnych mrocznych tajemnic kończącego się pod starymi krokwiami świata, były tak silne, że kompletnie nie pozwalały spokojnie usiedzieć na właściwym miejscu, o ile takie w ogóle kiedykolwiek istniało, bo ów żywiołowy i energiczny berbeć, przygwożdżony nawet na chwilę na babcine kolana, szukał prędkiej okazji niepostrzeżonego wyczmychnięcia się pod stołem przykrytym przydługą, kratowaną ceratą, i żadne przeszkody w postaci szurgających myszy, czy obsypujących się kolejnych warstw dławiącego oddech kurzu, bądź obleśnych, gęstych pajęczyn rozwieszonych niczym pranie przykrywające wyolbrzymione barki ducha, nie były warte nawet dłuższej chwili obawy czy zastanowienia. To nie one były przedmiotem poszukiwań, a jedynie stanowiły tło zuchwałych zabaw, niekoniecznie przynoszących dumę, chwałę czy życie w glorii pośród licznego zazdrosnego, zbójnickiego kuzynostwa i rodzeństwa. Był jeszcze jeden poważny atut krzyżowych wypraw. W końcu można było zagubić się domorosłym na wiele długich, pięknych, cudownych godzin. Ci wiecznie zajęci własnymi problemami i dysputami - w ścisłym, rodzinnym gronie, niechybnie zapominali o istnieniu takich miejsc, doskonale nadających się na wielodniowe kryjówki. Miejsca te owiane tajemnicą stanowiły azyl bezpieczeństwa i były świadkiem kolejnych wydarzeń pułku odważnych smarkaczy, przemycających z babcinej spiżarni kolejne pajdy chleba i kostki cukru, po to by przetrwać niejedną noc z dala od głównego sztabu dowodzenia pokolenia starszych rangą nudziarzy.

15


Michał Matuszewski (spellbinder) Rocznik 1984. Notkę tą przyszło mu napisać ze szczególnym bólem, gdyż niechętnie pisze na swój temat w trzeciej osobie. Uwielbia bohaterów ułomnych, nad którymi bezlitośnie się znęca. Jego ulubionym gatunkiem, w którym jednocześnie odnosi największe sukcesy, jest horror (np. wyróżnienie w konkursie Dance Macabre za opowiadanie „Czysty zysk“. Ma na swoim koncie wydaną w 2008 roku powieść pt. „Autodestrukcja“, której wolałby, aby nikt nie czytał, czy opublikowane na łamach jednego z miesięczników internetowych opowiadanie „Pół kilo młotka“, do którego czytania zachęca. Obecnie eksperymentuje z surrealizmem, czego efekty będzie można w niedługim czasie podziwiać.

Konkurs na debiut - sierpień 2013 Zwycięskie opowiadanie Odwaga

miniatura

Na filiżance odcisnął się czerwony półksiężyc ust. Kobieta czuła na sobie wzrok setki mężczyzn śledzących każdy jej ruch. Wprowadzono nowe przepisy dotyczące zachowania przyzwoitości w przestrzeni publicznej. Teraz mogła kusić bez obaw, że przyczepi się do niej jakiś troglodyta liczący na łut szczęścia. Za wprawianie kobiet w stan zakłopotania, za gwizdy, okrzyki podniecenia, za nękanie ich niechcianymi propozycjami, groził mandat. Wzięła ostatni łyk. Filiżanka szczęknęła o porcelanowy talerzyk. Kiedy wstała, samce nieśmiało odwróciły wzrok. Zanim ruszyła deptakiem wśród szpaleru kawiarnianych ogródków, poprawiła dekolt. To było jak magia. Wszędzie, gdzie spojrzała, mężczyźni ze strachem wtulali się w swoje partnerki. Byle nie sprawić wrażenia, że obserwują. Tylko jeden wyzbył się nieśmiałości. Patrzył jej prosto w oczy z drugiego końca uliczki. Taki ładny brunecik. Przystojny nawet na swój sposób. Kiedyś pewnie nie zwróciłaby na niego uwagi, ale w obecnych czasach, otoczona przez tchórzy, doceniała nawet tak nikłe oznaki męskości. Ruszyła w jego stronę. Sama nie wiedziała, czego oczekiwać. Może chciała sprawdzić, kiedy pęknie? Przejść blisko, smagnąć woalem perfum po jego nozdrzach. A jeśli ośmieli się odezwać? Jeśli nie będzie to zapytanie o godzinę, a propozycja? Kto wie? Może zgodziłaby się. Przecięła strumień rozstępujących się przed nią mężczyzn, jak rekin w ławicy płotek, dostojnie sunąc po bruku. - Dzień dobry pani! Głęboki tenor wybił ją z rytmu. Zatrzymała się, nie wiedząc skąd padły słowa. Nie wychodząc z roli zsunęła okulary na nos, aby spojrzeć na młodego facecika w niebieskim mundurze. Z jego

16


naznaczonej pryszczami twarzy ziała determinacja. Kobieta z trudem powstrzymała śmiech. Cóż... w świecie nowych praw są równi i równiejsi. Funkcjonariusze policji nie muszą obawiać się mandatów. Mężczyzna nie potrafił zdecydować się, czy patrzeć jej w oczy, czy we wcięcie dekoltu. Było mu łatwiej skoncentrować się na biuście. Znajdował się na wysokości jego oczu. Kobieta postanowiła rozwiązać sprawę z gracją. Chciała niezobowiązująco musnąć dłonią ramię „napastnika“, aby nie czuł się kompletnie odrzucony (komu bowiem potrzebny jest urażony policjant na karku?) prześlizgnąć się koło niego i rzucić jakąś prostą wymówką. Kiedy jednak wyciągnęła rękę, mężczyzna wysyczał, spinając wargi: - Proszę się cofnąć. Przeszkadza pani funkcjonariuszowi w wykonywaniu obowiązków służbowych! Cóż za dziwy? Nie mogła powstrzymać kącików ust przed uniesieniem się. - Czyżby - powiedziała, delikatnie cedząc słowa - flirtowanie z pięknymi kobietami należało do pańskich obowiązków służbowych? - Wypraszam sobie! - oburzył się policjant - Tamten mężczyzna złożył na panią doniesienie o nieobyczajnym zachowaniu. Palec funkcjonariusza godził w gościa, który wciąż się na nią gapił z drugiego końca ulicy. - I z tego, co widzę, miał całkowitą rację. - Cóż ja takiego zrobiłam? - roześmiała się kobieta Policjant sięgnął po notes. - Swoim frywolnym zachowaniem - odczytał - Odsłoniętymi częściami intymnymi ciała... czy pani ma na ustach szminkę? - Tak. - A więc zabiegami, mającymi na celu imitację podniecenia seksualnego, wprawiła pani tamtego właśnie pana w stan względnego pobudzenia, czego on sobie nie życzył. Przybył tu w spokoju wypić kawę, a nie wpadać w emocjonalne stany wywołane nieobyczajnym zachowaniem jakichś kobiet. Roz-mawiając z panią znajduję potwierdzenie oskarżeń tego mężczyzny. Wypisuję mandat na pięćset złotych. - Żartuje pan! - Ani myślę. - Ale przecież to niezgodne z prawem! To on nie może mnie zaczepiać, gwizdać, klaskać, krzyczeć, ale co mnie obchodzą jego popędy, panie władzo?! Niech je sobie hamuje na własną rękę! - To prawo działa w dwie strony. On nie może wpływać na pani nastrój swoimi komentarzami, ale pani również nie ma prawa! Powtarzam, nie ma prawa wpływać na jego nastrój swoim frywolnym zachowaniem i odzieniem niegodnym kobiety szanującej... - Niech pan zważa na słowa! - Zważam bardziej, niż pani na dobór fatałaszków. To powiedziawszy policjant wyjął blankiecik i zaczął uzupełniać rubryki. - Pani dokumenty poproszę. - Ja chcę z nim porozmawiać! Co on sobie myśli!? - Porozmawia sobie pani później. Teraz sugerowałbym jednak udanie się do sklepu odzieżowego, bo na jednym mandacie się nie skończy. Cała akcja trwała kilka minut. Po tym czasie makijaż kobiety był już całkiem bezużyteczny. Zaciskane w niemej furii usta rozmazały się, a tusz do rzęs spłynął kroplami łez. Takie upokorzenie... taki wstyd! Odebrawszy mandat, kobieta odczekała, aż policjant zniknie. Tłum zamknął się wokół niej. Nagle nikt na nią już nie patrzył i choć chciała zapaść się pod ziemię, stan ten był bardzo nieprzyjemny. Czar prysł. Rozmawiać z tym mężczyzną?! Po co?! Przecież miał rację. Jaki to smutny świat, kiedy żaden człowiek nie ma prawa wpływać na innych ludzi! Kiedy tak stała, pogrążona w myślach, podszedł do niej sprawca całego zamieszania. - Czego pan chce? - szepnęła, przecierając oczy. - Dobić mnie? Utrzeć mi nosa? Mało panu?

17


- Nie - odparł mężczyzna. - Właściwie uważam, że źle się stało. - Naprawdę jest mi przykro... nigdy nie myślałam, że tak to odbieracie... znaczy mężczyźni. Nie chciałam pana niepotrzebnie wprawiać w podniecenie. - Co pani teraz zrobi? - zapytał po chwili. - Nie rozumiem. - Chodzenie po ulicy w takim makijażu nie jest najlepszym pomysłem... Mieszkam tu niedaleko. Może się u mnie pani przebrać i zmyć to. - Zakreślił palcem okrąg wokół swojej twarzy. - Dziękuję... - A jeśli naprawdę jest pani przykro z powodu tego, co zaszło - zawiesił głos na chwilę, jakby zastanawiając się - będzie pani mogła później coś zrobić z tym moim podnieceniem. Co pani na to? Zdawało się, że odgłos plaśnięcia wibruje echem wśród kawiarnianego zgiełku. Tym razem wszystkie oczy skierowały się na mężczyznę przykładającego dłoń do obolałego policzka. Uśmiechnął się. Wiedział, że świdrujący wzrok samców niesie ze sobą myśl: „Cóż to za odważny człowiek! Jak ja bym chciał tak umieć“.

Przecięła strumień rozstępujących się przed nią mężczyzn, jak rekin w ławicy płotek, dostojnie sunąc po bruku.

18


Andrzej Trybuła (andrzejtrybula) Rocznik 1970. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo zajmuje się zarządzaniem. Mieszka z rodziną na przedmieściach Opola. Powieściopisarz amator, kochający swoje miasto, co często znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Zwolennik kawy, świętego spokoju i starej, dobrej fantastyki – najlepiej czytanej zimą, przy kominku. Swoje opowiadania publikuje na portalach: Herbatka u Heleny i Nowa Fantastyka. Obecnie, bardzo zajęty intensywnymi pracami nad swoją drugą powieścią kryminalną zatytułowaną „Majowa pora sucha”. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy jej w formie książkowej.

Vamok

fantastyka

Mam nadzieję, że przejście do lądownika było ostatnią przesiadką w tej podróży. Ile to już razy mnie budzili: dziewięć, dziesięć? Przestałem liczyć tak gdzieś w okolicy Układu Margala, nie ma sensu. Przyjechać, zrobić swoje i jak najszybciej wracać do domu, najlepiej w najbliższym możliwym oknie startowym. To jest mój cel, jedyny i najważniejszy, nic innego się nie liczy. Pieprzyć magazyn! Pieprzyć cholerny Vamok i pieprzyć głupiego Bruno Glocka! Niech mnie wywali z roboty albo sam pisze sobie ten durny artykuł. Przechodząc próg ze złości uderzam w przepierzenie zapominając, że jest zrobione z najtwardszych form grentowych. Rozeźlony siadam w fotelu szamocząc się nerwowo z uprzężą - prawa ręka boli jak cholera. No i dopadła mnie chandra. - Prawie rok w przestrzeni - jęczę cicho z trudem powstrzymując łzy. Do dzisiaj nie wiem czy ten wyjazd to kara, czy nagroda. Dlaczego ja?... Przecież byli inni, młodsi? Zbieram się w sobie dopiero, gdy lądownik opuszcza stację. Przez chwilę odczuwam lekkie drgania, które znikają wraz z wyjściem poza zasięg gravu. Przez przedni bulaj widzę wyłaniającą się Marlinę. Wreszcie coś ciekawego. Jedyna prywatna planeta jąka znam. A właściwie to nie znam, dopiero mam poznać. Korporacja Pralax zazdrośnie strzeże swych tajemnic. Zainteresowanie tracę po jakichś dwudziestu minutach. W sumie nic ciekawego, kolejna Ziemia, widziałem takich już dziesiątki. Teraz czeka mnie dwugodzinny dryf opadający po orbicie. Znudzony sięgam po komunik. Zdumiewające, przekaz wyprzedził mnie o dwa tygodnie! Na pewno będzie coś nowego, Bruno lubi dozować napięcie. Jaskrawe światło zwiastuje początek transmisji. Siedzę w poczekalni i czekam - niedługo. Po chwili słyszę kroki a zaraz potem wchodzi Glock. Ekstrawagancki i szokujący jak zwykle. Znowu zmienił kolor skóry, tym razem na błękitny. Miało być chyba symbolicznie a wyszło... jak zwykle. Z burzą ognistorudych pukli opadających na ramiona wygląda jak jakaś groteskowa Schwantzfetka ze starych niemieckich bajek porno. Korzystając z pasu anty wzbija się w górę i sunie w moją stronę niczym zjawa. Długi, obszyty piórami płaszcz rozwija się, falując za nim jak muślinowy welon na wietrze.

19


- Witam mojego ulubionego redaktorka. Jak tam samopoczucie, podróż służy? - szczerzy zęby w uśmiechu, drocząc się przy tym jak zwykle. - Ooo! Widzę, że coś niezbyt. Trzeba pocieszyć biednego Tadeuska? Mam coś, co powinno podnieść ci trochę ciśnienie. Skończyliśmy zwiastun i okładkę a ja nie wiem, co mam z tym zrobić. Wyobraź sobie, wszyscy mi kadzą! Ktoś musi wreszcie ocenić to dzieło krytycznym okiem fachowca. - No to dawaj, nie dręcz mnie więcej - odpowiadam, umiejętnie udając zaciekawienie. Bruno znika. Zamiast niego pojawia się obraz. Jakieś pomieszczenie - normalne, ascetycznie wyposażone wnętrze wyraźnie stylizowane na standardowy komunal. Jedynym elementem ozdobnym pokoju jest stojące pośrodku wielkie łoże - ciekawa koncepcja? Na materacu leży Cora Lavigna, nasza gwiazda. Kamera daje zbliżenie jej pięknej, wyuzdanej do granic twarzy dwudziestolatki (Efekt permanentnej charakteryzacji plastycznej, ale widz przecież o tym nie wie) Cora udaje, że śpi, śniąc swoje zwykłe fantazje. Muszę przyznać, że w tym, co robi jest cholernie dobra, najlepsza. Zdecydowanie warta milionów, które zarabia. Coś się zaczyna dziać. Zwiększam percepcję zwracając uwagę na szczegóły. Nozdrza Lavigny drżą niepokojąco. Nabrzmiałe wargi pociągane lubieżnie zębami ścierają się jedna o drugą, jak w walce. Palec wskazujący lewej dłoni ląduje na ustach wsysany i wysysany do wnętrza jak najlepsze narzędzie miłości - przez chwilę tańczy z oplatającą go końcówką języka, kreśli wokół niej zmysłowe elipsy i linie. Z gardła Cory dobiega pierwszy, zduszony jęk rozkoszy, zapowiedź tego co ma się dopiero wydarzyć. Kamera robi powolny odjazd do tyłu. Delikatna narzuta z naturalnego jedwabiu zsuwa się w dół odsłaniając coraz więcej z wdzięków pięknego, kobiecego ciała. Dłonie aktorki ściskają jędrne piersi w przedziwnym połączeniu siły i delikatności. Długie palce szczypią i pociągają do góry sterczące, ciemne sutki, znacząco kontrastujące z mlecznobiałą cerą reszty ciała. Prawa ręka schodzi coraz niżej. Miękkie uda rozchylają się zapraszając do środka, między siebie. Lavigna pręży ciało z rozkoszy, wygina plecy. Przewraca się na brzuch. Wypina pupę, pokazując wszystkie wdzięki. Wreszcie nie wytrzymuje, sięga po leżące na poduszce, małe, niebieskie pastylki. Bierze jedną do ust. Opada na łoże w oczekiwaniu zmiany. To, co dzieje się później to już zupełny odlot. Orgiastyczne szaleństwo wizji nawiedzonego reżysera. Szare ściany odpadają na boki jak zmiecione pstryknięciem trójwymiarowe puzzle, Mały, skromny pokój w jednej chwili zmienia się w olbrzymią salę balową Pałacu Lazeriańskiego wypełnioną tysiącem splątanych ciał kotłujących się na podłodze. Cora jest tetrarchinią, uprawia seks na tronie z tuzinem niewolników naraz. Jej głośne jęki odbijają się echem od wysokich sklepień łukowych. Obrazy skaczą jak szalone, przenosząc widza z miejsca na miejsce. Kojarzę większość z nich, same kultowe ikony turystyki. Są, więc luksusowe wnętrza wielkiego liniowca Petronius. Upiorne i duszne jaskinie Flugorii. Długie korytarze domu kobiet na Venus III. Złociste plaże Mangusty i wielki kanion księżyca Pygret Six. Scena finałowa rozgrywa się na Krwawej Arenie korsarzy z Kordelii. Cora Lavigna w otoczeniu plejady gwiazd z branży, największe zbiorowe szczytowanie w historii filmu. Obraz zanika powoli, wracam do poczekalni. - Kto to zrobił? - pytam, nie chcąc tracić czasu. - Lazlo, ...i jak, podoba się? - Bruno Glock wierci się w oczekiwaniu na werdykt jak kapryśne dziecko. - Powiedz Madziarowi, że jak na budżet z siedmioma zerami to się nie popisał - przez chwilę wyobrażam sobie minę Glocka gdy odbierze przekaz. - A tak naprawdę, złóż mu ode mnie gratulacje. Świetna, profesjonalna robota. Szczególnie podoba mi się to przejście z szarej rzeczywistości do świata marzeń, jest naprawdę... nowatorskie. Lazlo się wreszcie postarał, chociaż nie ustrzegł się drobnych błędów. Nie bez satysfakcji, przez kolejne pięć minut wymieniam wszystkie uchybienia, jakie zauważyłem. Chyba zarobiłem na chleb, Ale o tym dowiem się dopiero za pół roku. - Muszę kończyć! - Bruno jest znudzony. Tyle czasu przy jednej czynności to dla niego zdecydowanie za długo. - Mamy już film i większość materiału na magazyn, do szczęścia, brakuje tylko twojego tekstu z fabryki. Spisz się dobrze, to cię ozłocę. Pamiętaj, że mi zależy, dlatego wysłałem właśnie ciebie. Kontrakt z Pralaxem to życiowa szansa, wreszcie możemy wejść do pierwszej ligi. Już czuję ten zapach, sławy i pieniędzy? Wracaj szybko i nie szalej za bardzo, pa!

20


Kontakt zanika. Ściągam komunik w milczeniu. Obraz Marliny wypełnia całą przestrzeń bulaja. Na chwilę odzyskuję spokój. *** - Pan Tadeus Krall z magazynu „Glock“? Kobieta od razu robi na mnie wrażenie. Nigdy wcześniej nie spotkałem prawdziwego naukowca. Tylko modelki w okularach przebrane w kitle, ale to się chyba nie liczy. Jest inna, intrygująca. Lekko niedbały wygląd dodaje jej tylko uroku. Twarz trzydziestolatki - normalna, wcale nie kryje pierwszych zmarszczek. Delikatny makijaż podkreśla naturalne piękno zielonych, lekko zamglonych oczu. Długi fartuch narzucony na obcisły, służbowy garnitur, niezbyt skutecznie ukrywa całkiem zgrabną figurę sportsmanki. Kobieco rozchylona w dekolcie bluzka odsłania uwodzicielsko sam wierzch mocno opalonych piersi. - Doktor An March główny botanik, czekaliśmy na pana - przedstawia się z uśmiechem. Przyjmuję wyciągniętą dłoń pąsowiejąc na twarzy jak uczniak przed piękną panią profesor. Gwałtowna erekcja mało nie rozwala mi spodni. Fala szybkich skurczy podbrzusza prawie przygina do ziemi, wstrzymuje dech w piersiach. Na udach czuję wyraźnie rozchodzące się ciepło płynu. Z zażenowania spuszczam wzrok na podłogę. Doktor March uśmiecha się lekko pod nosem. Jak ktoś, komu udał się świetny dowcip. - Niech się pan nie przejmuje - wyraźnie powstrzymuje się od śmiechu. - Nie zdążyłam uprzedzić. Marlina w specyficzny sposób działa na ludzi, jej atmosfera jest przesiąknięta vamokiem jak powietrze tlenem. Sama o mało nie miałam przed chwilą orgazmu. Dla swojego dobra musi pan cały czas używać stopera, nadmiar dopaminy może nawet zabić. Już całkiem na poważnie podaje mi mały dozownik substancji blokującej. Cierpliwie pokazuje jak przymocować go do ramienia. - Jak to działa? - wyduszam z siebie pierwsze ciche słowa. Cholera, cała pewność siebie spłynęła mi w spodnie wraz z nasieniem. - Dawka starcza na dwa tygodnie, potem trzeba wymienić dozownik. W pokoju znajdzie pan zapas na pół roku. Proszę nigdy tego nie zdejmować, nawet we śnie. Odprowadza mnie do kwatery. Na szczęście po drodze nie spotykamy nikogo więcej z personelu. Z mokrą plamą na spodniach chyba spaliłbym się ze wstydu. Dziwne skrupuły jak na kogoś z tej branży. *** Umówiliśmy się w stołówce, w porze lunchu. Odświeżony, ze stoperem na ramieniu i nową parą spodni czuję, że powoli odzyskuję dawny wigor. Z narastającym entuzjazmem turysty podążam w ślad za Robem zmierzając najkrótszą drogą do celu, przynajmniej taką mam nadzieję. Ten Rob jest jakiś dziwny, nie reagował, gdy chciałem programować go głosem - sam ruszył. Widocznie wersje używane w przemyśle różnią się znacznie od tych zwykłych, ulicznych, do których tak przywykłem w mieście. Na szczęście nie muszę iść daleko, już za pierwszym zakrętem widać wejście do transszybu. Trochę większe niż standardowe, ale charakterystyczne czerwone guziki wszędzie są takie same. Drzwi otwierają się z cichym sykiem. Wchodzę do środka patrząc na mapę przejazdu. Kantyna jest na samej górze. Znowu nie muszę nic mówić, po prostu jadę. W stołówce jest jakieś dwadzieścia osób. Mijając poszczególne stoliki wyraźnie czuję złośliwy wzrok na plecach. Słyszę ciche chichoty, czyżby już wiedzieli? Razem z doktor March czeka na mnie jakiś dziwak. Włochaty gość postury niedźwiedzia, ubrany w coś, co od biedy można porównać ze strojem hutnika. Gęsty zarost prawie w całości wypełnia miejsce twarzy. Spod krzaczastych brwi patrzą na mnie świdrująco niebieskie oczy. - Jestem Marvel, kierownik tutejszej placówki - przedstawia się krótko, gdy siadam obok nich.

21


- Krall - odpowiadam równie obcesowo, co on. - Kiedy mogę zacząć zwiedzanie fabryki? Chciałbym to zrobić jak najszybciej. - No właśnie, jest pewien problem - drapie się po brodzie w zakłopotaniu. - Tu, w środku możesz chodzić sobie gdzie chcesz. An cię oprowadzi. Niestety, na plantacje na razie nie możemy cię wypuścić. - Zapewniono mnie, że będę miał dostęp do wszystkiego? - pytam udając oburzenie. - Mamy kwarantannę. Wychodzenie na zewnątrz jest zbyt niebezpieczne - wtrąca An. - W okresie ostatniego miesiąca aktywność biologiczna Marliny wzrosła ponad tysiąckrotnie. - Co jest przyczyną? - rzucam przytomnie, rezygnując z maniery wymagającego turysty. - Nie wiemy na pewno - dopowiada. - Podejrzewamy, że może mieć to coś wspólnego z Cyklem Krajana, specyficzną koniunkcją planet tutejszego układu występującą raz na sto dziewięćdziesiąt trzy lata, ale na razie są to tylko przypuszczenia. Wszystko ostatecznie wyjaśni się za dwa tygodnie, podczas apogeum. Na razie na zewnątrz pracują tylko maszyny. - Nie za bardzo rozumiem, a jeśli koniunkcja nie będzie miała nic wspólnego ze wzrostem aktywności planety? - pytam, patrząc na Marvela - Przeszedłeś chrzest. Na własnej skórze poznałeś jak Marlina działa na ludzi. Żyjemy w miarę normalnie tylko dlatego, że trzykrotnie zwiększyliśmy dawkę stopera, a w nocy, dodatkowo rozprowadzamy go razem z powietrzem. Jeśli za dwa tygodnie nasączenie związków vamoku w atmosferze nie zacznie spadać czeka nas tylko jedno. Jak najszybsza ewakuacja, i oby nie było za późno? *** Następny dzień w całości spędzam na zwiedzaniu fabryki. Mimo zagrożenia muszę normalnie pracować. An okazuje się wielce przydatnym przewodnikiem. Jest inteligentna, dowcipna, a przy tym dysponuje olbrzymią wiedzą na temat uprawy Vamoku. Pozytywnie zmęczeni wracamy wieczorem do kwatery. Podsumowuję świeżo nabyte informacje. Co wiem? Marlina jest planetą lunarną. Dzięki szczególnej odmianie fotosyntezy CAM ponad dziewięćdziesiąt pięć procent procesów życiowych zachodzi tu właśnie w okresie nocnym. Słynna niebieska pigułka, to tak naprawdę bardzo silny alkaloid wydzielany przez wierzchnie warstwy rogowego naskórka miejscowych rośliny zwanych Pędem Grela. Vamok zbiera się tylko w nocy. Rośliny puchną wtedy, wyśliniając żywicę tworzącą nową, wierzchnią warstwę ochronną, wytrzymałą na tyle by skutecznie chronić organizm przez cały następny, upalny i suchy dzień. To naturalne zjawisko wykorzystała korporacja Pralax tworząc na planecie pola uprawne z areałem przekraczającym pięćdziesiąt milionów hektarów. Potęga. - Żałuj, że nie widziałeś żniw - An staje w zadumie, patrząc przed siebie. - To najpiękniejsze przeżycie, jakiego mogłam doświadczyć. Najpierw jest cicho, jakby świat nie istniał. Cała planeta tonie spowita lekkim woalem gazu z parujących roślin, promienie słońca odbite w lustrze tutejszego księżyca zabarwiają mgłę na krwisto czerwony kolor. Jest niesamowicie. Wielkie jak miasta kombajny suną majestatycznie przez bezkresne pola, tworząc nurt wyginający wiotkie rośliny w kierunku przejścia. Pola falują jak morze, to w jedną to w drugą stronę; przypływ - odpływ, przypływ - odpływ. Patrząc zapominasz, że to obcy świat. A potem... rośliny zaczynają śpiewać. - Śpiewać? - Tak! Człowiek niby wie, że to krzepnący Vamok odparowuje gazy, ale śpiew jest... jak ludzki. Przy tym przejmujący i dziwny. Jednocześnie przepiękny i groźny, wesoły i smutny, nieokreślony, ale piękny - działający na zmysły. Wszystko znika o świcie. Znów jest cicho. Pola nieruchomieją. Pierwsze promienie wschodzącego słońca w jednej chwili zmieniają wiotkie istoty roślin w twarde głazy, zdolne do przeżycia roku bez kropli wody. Kombajny kończą swój powolny, jednostajny ruch do przodu. Świat zamiera. Zauroczony opowieścią patrzę jej prosto w oczy. Jeśli moje źrenice błyszczą tak wyraźnie jak te, które widzę przed sobą, to oboje musimy być chorzy lub szaleni. Wyraźnie czuję gorący oddech

22


na swej twarzy. Po plecach przechodzą mi dreszcze - falami, jedna po drugiej. Czuję, że głupieję całkowicie poddając się pożądaniu. Nie bacząc na konsekwencje zewnętrzną częścią dłoni dotykam jej policzka - drży. Rzucamy się na siebie jednocześnie, nim jeszcze drzwi kwatery zdążyły zamknąć się na dobre. Normalnie byłbym pewnie bardziej delikatny, jednak tutaj jesteśmy jak wyposzczone zwierzęta w rui. Prymitywnie pospieszni i zachłanni, spragnieni fizycznej bliskości jak wody czy powietrza. Pierwsze namiętne pocałunki miażdżą usta, odbierają oddech. Chaotycznie zrywamy z siebie ubrania znacząc na podłodze przebytą drogę - od ściany w przedpokoju, przez fotel, do biurka stojącego w rogu. Stojąca na drodze do szczęścia lampka nocna, z hukiem ląduje na podłodze ustępując miejsca plecom An. Zdecydowanym ruchem obracam ją i przygniatam brzuchem do blatu. Przez chwilę całuję po szyi, plecach, zjeżdżając... powoli... śliskim, gorącym językiem... wzdłuż kręgosłupa... w kierunku pośladków... pomiędzy... i niżej. Moje palce podążają za głową delikatnie gładząc jej skórę. Pieszczę długo i namiętnie, z każdą upływającą chwilą coraz bardziej otumaniony ostrym zapachem kobiety gotowej na spełnienie. Wreszcie nie mogę już wytrzymać, podnoszę się. An wyczuwa wyraźnie chwilę, podsuwa się, wypina biodra. Kolanami rozsuwam jaj nogi na bok i wchodzę... Głośny jęk oznajmia światu, że zostałem przyjęty. Czuję jakbym odleciał. Jakbym nie był istotą myślącą, tylko zlepkiem mięśni i ścięgien wprawianych w ruch siłą żądzy. Nie myślę, działam instynktownie. Moje ciało jest jak solidna maszyna biologiczna zaprogramowana w milionach lat ewolucji na jeden cel. An nie pozostaje bezczynna, lekko unosi tułów do góry. Lewą rękę kładzie mi na pośladku, dociskając do siebie w rytm naszych ruchów. Unosi się jeszcze bardziej, odchyla głowę. Nasze usta znów łączą się w pocałunku, języki splatają jak oślizłe węże. Ciała lgną do siebie, spajając w jedno. Przytulam ją, mocno ściskając w dłoniach nabrzmiałe z rozkoszy piersi. Nasz wspólny rytm przyspiesza, teraz działamy jak dobrze zsynchronizowane zegarki tuż przed wybiciem pełnej godziny. Odgłosy jęków, stęków, achów łączą się ze sobą w jedną wielką kakofonię miłości. Tempo ruchów staje się coraz szybsze, zawrotne, grozi zgubieniem rytmu. Nie mam już siły. Zaraz, zaraz, jeszcze trochę, jeszcze tylko chwil... An dochodzi jako pierwsza, odpada ode mnie łapiąc się kurczowo za brzeg biurka. Cała drży w środku, kurczy się i rozkurcza. Fala wstrząsów targa jej ciałem przechodząc w głośny krzyk rozkoszy. Resztką sił, zachłannie dopycha się do mnie, jakby było jej mało: mocniej, głębiej. Przenikam na samo dno jej źródeł i... wybucham. Przez małą chwilę, ułamek sekundy (a może całą wieczność?) nie jestem sobą. Jestem czymś innym, sam nie wiem? Nie jednością - wielością. Z otchłani ciemnej jak puste przestrzenie kosmosu patrzę spalany pragnieniem bliskości na wielką, niebieską kulę płynącą leniwie tuż nade mną. Otwieram dziób w żałosnym ryku miliarda gardeł. Tęsknota jest tak wielka, że aż rozrywa ciało. Rozpościeram błoniaste odnóża spinając je w jeden wielki płaszcz drganiowy. Ból znika, fale kontaktu przenikają mnie/nas/ich błogim ciepłem rozkoszy. Rozpalają wewnętrznie dodając sił do lotu, przyzywają... Omam znika, znów jestem sobą. Wyprany całkowicie z sił życiowych zwalam się na łóżko z głośnym jękiem. An czeka tam na mnie skulona, powoli wyrównując oddech. To dopiero vamokowe szaleństwo! *** - To wszystko nie wygląda najlepiej! - Taaa? - pytam leniwie, zainteresowany bardziej kontemplowaniem słodkich krągłości tyłeczka An, niż tym co ma do powiedzenia. Z lubością gładzę ją po aksamicie wewnętrznej części uda, patrząc jak krótkie, białe włoski stają na baczność, zbudzone elektryczną magią opuszków palców. Mimo przesytu, w głowie dalej mam tylko jedno. Dziesięć dni ostrego wyuzdania z rzadka przerywane przykrą koniecznością wykonania normalnych, codziennych obowiązków. Dziesięć nocy, spędzonych prawie w całości na eksperymentalnych formach poznawania fizycznych możliwości ludzkiego ciała. Po takim maratonie powinienem być strzępem człowieka, dogorywającym wrakiem spokojnie czekającym na zejście. Cieniem dawnego ja. Upiorem z podkrążonymi, przekrwio-

23


nymi oczami marzącym jedynie o śnie wiecznym. Tymczasem czuję się jak nigdy dotąd. Jakbym znowu miał dwadzieścia lat. Wypoczęty, silny, beztroski, sprawny, a przede wszystkim cały czas, na okrągło gotowy na seks. - Z tą planetą związana jest pewna tajemnica, której nie rozumiemy. -Jaka tajemnica? - zwykła ludzka ciekawość poparta dziennikarskim zmysłem wykrywania sensacji bierze górę nad pierwotnym instynktem. An siada na łóżku (Jezu, co za piersi!). - Słuchaj, od trzech dni mamy tu „noc polarną“. Planety skutecznie pokryły słońce i wszystkie linie komunikacyjne. Nie mamy łączności i nic nie wiemy. Jesteśmy kompletnie odcięci od świata. Wcześniej prosiliśmy centralę o szczegółowe informacje na temat Cyklu Krajana, ale niczego nie dostaliśmy. Wczoraj Marvel się wkurzył, wziął za dupę Cynthiana z łączności każąc mu włamać się do zastrzeżonej części centralnej bazy danych, i wiesz co? - Co? - Nic, nic tam nie ma? Cholera, możesz to sobie wyobrazić!? Marlina to najważniejsza inwestycja Pralaxa. Jedyna planeta klasy Ziemi będąca prywatną własnością, od stu lat poważne źródło zysków a w centralnej bazie danych nic nie ma? - Podejrzane! - No właśnie, też od razu tak pomyśleliśmy. Cynthian zrobił obejście, specjalny podprogram przeszukujący strzępy informacji i znaleźliśmy. - Co znaleźliście? - tym razem ja też siadam w kucki na pościeli. Nagie ciało An już nie przeszkadza mi myśleć. - Jeszcze dwieście lat temu Marlina należała do Galaktycznych Zasobów Rządu Ziemi ze statusem Kolonii. Idealnie się do tego przecież nadaje. Ciśnienie, temperatura, skład powietrza - cała atmosfera podobna do ziemskiej. Rząd założył tu nawet specjalna placówkę badawczą mającą przygotować planetę do zasiedlenia i nagle ciach, wszystko się kończy. Dwadzieścia lat później właścicielem całego układu jest już Pralax. - A co w tym dziwnego? - trochę się uspokajam, przerywając An. - Pralax to gigant, według ostatnich danych Galstatu kontroluje już ponad trzydzieści procent miedzyświatowego handlu, produkcji i usług. Posiada własną armię i służby dyplomatyczne. Nawet wywiad i kontrwywiad. Spokojnie mogli kupić dziesięć takich układów jak ten. Wiesz jak to jest, interes. Ktoś w Rządzie Światowym dostał w łapę i tyle, albo kupili cały Rząd. Już wtedy musieli wiedzieć, że jest tu vamok. - Nie o to chodzi. To, że Pralax kupił cały układ nikogo nie dziwi. Co innego jest niepokojące? Pogrzebaliśmy dokładnie i sprawdziliśmy nazwiska wszystkich członków dawnej placówki badawczej. - I co? - nagłe ukłucie strachu przeszywa mi serce. - Nikt, nigdy nie wrócił z Marliny. Ponad trzysta osób. *** Znowu sen, a raczej zwid na jawie. Niebieska kula jest tuż pode mną - spadam gwałtownie. Płomienie liżą skórę, lecz nie czynią krzywdy, łaskoczą. Rozpiera mnie wszechogarniająca, euforyczna radość. Poczucie bliskości spełnienia. Napinam się cały przyjmując kształt grota, przyspieszam... Rozdzierający uszy gwizd syreny zrywa nas z łóżka szybko stawiając na nogi. Drzwi rozsuwają się z sykiem w trybie awaryjnym. Na korytarzu migają czerwone światła, słychać tupot biegnących nóg - krzyki. W drzwiach staje Marvel z szalonym błyskiem w oczach. - Grel oszalał! - wrzeszczy. - Niekontrolowany rozrost. Wszystkie bariery pękają, tunel zawalony. Za pięć minut wszyscy przy Grazach. Ewakuacja! Wrzucamy na siebie to, co mamy pod ręką. Pędzimy korytarzem razem z innymi. Niektórzy są w szoku, całkiem nadzy. Jestem szybszy od An, łapię ją za rękę i ciągnę mimo dojmującego bólu w kroczu. Za nami słychać zgrzyt i trzask pękającej konstrukcji, huk spadających elementów, wrzaski ludzi. Nie oglądamy się do tyłu. Do hangaru wpadamy w grupie. Kilka Grazów jest jeszcze wolnych, operatorzy machają na nas poganiając rękami. W pełnym pędzie wbiegamy przez właz

24


do środka - fotel, uprząż. Siódmy, ósmy - czternasty, piętnasty, jest pełna obsada. Klapa zapada z hermetycznym szczękiem obejmy. Jest cicho, czy już jesteśmy bezpieczni? Grazy są pełne, przez pancerne szyby patrzymy w stronę korytarza, nikt więcej nie przybędzie? Formuje się konwój, do przebycia jest tylko/aż dziesięć kilometrów otwartej przestrzeni, potem platforma i wolność. Nikt nie wie, co nas czeka na zewnątrz. Wielkie drzwi hangaru powoli zaczynają sunąć w górę. Reakcja Grela jest błyskawiczna, chyba reaguje na ruch. Pierwsze, wielkie jak drzewo pędy wślizgują się od spodu dając miejsce następnym. Grube na pięść ściany mną się jak papier w ręku dziecka, trzaskają zawiasy. Drzwi rozerwane siłą miliona pras nikną w czerwonej ciemności. Przed nami nie ma przestrzeni, jest nieprzenikniony las pędów. Pulsuje złowrogo czekając na odpowiedni moment. - Reflektor! Włącz reflektor! - krzyk dochodzi chyba z mojego gardła. Usłyszeli. Cały konwój tonie w tysiącach lumenów czystego światła. Grel cofa się poza zasięg, przed nami otwiera się coś na kształt alei węży gigantów. Ruszamy pełną mocą, zdobywamy teren, rośliny są w odwrocie. Już blisko, widać instalacje. Pierwszy Graz wylatuje w górę w gwałtownej erupcji drogi rozwalanej potężną siłą od spodu. Ląduje na boku, reflektory gasną w ostatnich podrygach mocy. Pnącza szaleją, rozszczelniają kadłub, porywają ludzi, rozrywają złapane ciała na części. W powietrzu walczą ze sobą o łupy, by potem delikatnie, wręcz pieszczotliwie owinąć je w małe kokony. Drugi Graz wystrzeliwuje w górę jak piłka, z przodu, z tyłu - następny i następny. Cała droga upstrzona kraterami jak Księżyc. Operator robi, co może by utrzymać pojazd na kursie. Ludzie wrzeszczą skuleni ze strachu w fotelach. Łapią się za głowy. Kolej na nas. Piskliwy wrzask niezliczonej ilości gardeł o mało nie rozsadza mi czaszki. Rośliny odpuszczają, zwracają się w innym kierunku. Pobudzony, z obłędem wymalowanym na twarzy spoglądam w niebo przypatrując się tej cudownej odsieczy. Poznaję! Istoty ze snów, kamienne ptaki kosmosu. Miliardy, zasnuły całe niebo. Kołują by opaść chmurą wprost na drgające w ekstazie końcówki pędów. Pikują, rozszarpując i tnąc zielone fałdy pazurami na strzępy. Grel szaleje jak wzburzony ocean. Pojedyncze jęzory wystrzeliwują co chwilę w górę łapiąc swą cenną zdobycz w locie. Potem powoli owijają się wokół i tak splecione zastygają w konwulsjach. Bitwa, czy taniec zalotników? Sam nie wiem. Najważniejsze, że droga jest przejezdna. Wjeżdżamy pod platformę - tylko trzy Grazy. Zrezygnowani, spoceni, w zupełnej ciszy, ze spuszczonymi głowami zajmujemy miejsca w lądownikach. Start - bez problemów. Mam tylko nadzieję, że opuszczam vamokową krainę śmierci, raz na zawsze. Ze wstrętem odwracam się od prześwitu bulaja. Ktoś na mnie patrzy. Pierwszy raz widzę zmęczone oczy An - są przepiękne. Uśmiecha się przez łzy. - Chyba nie pozwolą ci o tym napisać!

Scena finałowa rozgrywa się na Krwawej Arenie korsarzy z Kordelii. Cora Lavigna w otoczeniu plejady gwiazd z branży, największe zbiorowe szczytowanie w historii filmu. 25


Krzysztof Baranowski (baranek) Znamy się mało… …więc może ja bym powiedział parę słów o sobie… …najpierw. Urodziłem się… …urodziłem się w Mrągowie… …w 1969 roku… …w sierpniu… …znaczy, w połowie sierpnia… …w drugiej połowie sierpnia, właściwie. Dokładnie – 18 sierpnia. No, to tyle może o sobie… …na początek. Do znalezienia na: http://baranekwsieci.blogspot.com/

Cała Polska czyta dzieciom

miniatura

To było tak... Żona musiała wyjechać. Służbowo. Do Wrocławia. Na tydzień. - Tylko nie siedź całymi dniami przy kompie - powiedziała z trudem domykając walizkę. - Zrób coś pożytecznego. I pojechała. „Może by tak zreperować kran w kuchni?“ myślałem leniwie, oglądając kolejną powtórkę przygód dzielnego J-23. „Może to lustro w łazience w końcu powieszę?“. Tak... Zajęć było mnóstwo. Jedno pożyteczniejsze od drugiego. Czas mijał, a ja wciąż nie mogłem się zdecydować. Film się skończył. Już miałem wstać i iść do piwnicy po wiertarkę, kiedy na ekranie mojego telewizora pojawiła się jakaś pani, która zaczęła mi tłumaczyć, że powinienem codziennie, przynajmniej przez dwadzieścia minut czytać dziecku. I wiecie co? Przekonała mnie. Postanowiłem wziąć udział w tej szlachetnej akcji. Spełnić swój obywatelski obowiązek. W wojsku nie byłem, więc może chociaż to. Dzieci co prawda nie mam, ale przecież nie będę się zrażał byle drobiazgiem. W końcu, świat pełen jest sierotek, które też pewnie chciałyby żeby im ktoś poczytał. Wszystko jest kwestią dobrej organizacji. Przystąpiłem do działania. Najpierw podłubałem trochę w necie i przygotowałem spis odpowiednich lektur. Następnego dnia obszedłem wszystkie toruńskie księgarnie. Do domu wróciłem z pełnym plecakiem. I z pustym portfelem. Strasznie drogie te książki ostatnio. Ale co tam, wszystko dla dobra dzieci. Żona nie powinna mieć pretensji. Zresztą, sama mi poniekąd kazała. Ułożyłem wszystko ładnie na stoliku. „Sztukę kochania“ Owidiusza, „Dekamerona“ Boccacia, „Kochanka Lady Chatterlay“ Lawrence a, „Lolitę“ Nabokova, „Pamiętki Fanny Hill“ Clelanda, a nawet „Raz w roku w Skiroławkach“ Nienackiego. Po chwili zastanowienia dorzuciłem „120 dni Sodomy“ Markiza De Sade a i zbiór opowiadań Masocha. Nigdy nic nie wiadomo.

26


Wstawiłem do lodówki pół litra Absolutu (mój własny patent na zbliżenie się do doskonałości), rozścieliłem tapczan i ruszyłem w miasto na poszukiwanie sierotki. Nie szukałem długo. Już w trzecim barze zobaczyłem odpowiedni obiekt. Stała samotnie na parkiecie i strasznie się trzęsła. Pewnie z zimna, bo te skąpe łaszki, które miała na sobie niewiele skrywały i niewiele pewnie dawały ciepła. Nie wykluczone też, że po prostu tańczyła. Nie wiem, nie za bardzo znam się na współczesnych tańcach. Podszedłem do niej i pytam: - Jak ci na imię, moje dziecko? - Andżela - odpowiedziała sierotka i wlepiła we mnie wielkie, chabrowe oczęta. Aż coś we mnie drgnęło, tyle w tych oczach było ufności i niezrealizowanej potrzeby miłości. - Ile masz lat, Andżelo? - wydusiłem z trudem przez ściśnięte nagłym wzruszeniem gardło. - Dziewiętnaście. Idealny wiek. Nie powinna mieć kłopotu ze zrozumieniem nawet tych co trudniejszych lektur. Położyłem rękę na jej ramieniu. To znaczy chciałem położyć na ramieniu, ale mi się omskła. Na szczęście, najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. - Chodź ze mną dziecino - wychrypiałem. Zdecydowanie zbyt łatwo się wzruszam. - Poczytam ci. Poszliśmy. W domu najpierw chciała wziąć prysznic. No przecież nie będę dziecku wody żałował! Wróciła ślicznie zarumieniona i owinięta ręcznikiem. W życiu bym nie pomyślał, że tym maciupkim kawałkiem bawełny da się cokolwiek owinąć, a tu proszę. Niezbyt może szczelnie, ale jednak. Usiadła mi na kolanach i podrapała delikatnie za uchem. Takie tam dziecinne czułości. - To od czego zaczniemy, wujaszku? Wujaszku! Od razu zrobiło się tak jakoś ciepło i rodzinnie. No i zaczęliśmy. Na początek coś łatwego. „Kamasutra“. Niewiele tekstu, dużo ilustracji. Kolorowych i niezmiernie pouczających. A o to przecież chodzi - bawiąc, uczyć. Ech, mówię wam, dzieci i ten ich dar naśladownictwa. Byliśmy właśnie na sześćdziesiątej dziewiątej stronie i czytaliśmy w najlepsze, kiedy nagle zachrobotał klucz w zamku, drzwi otworzyły się i stanęła w nich żona. Strząsnąłem z siebie sierotkę i poderwałem się z łóżka. Próbowałem się zasłonić tym cholernym ręczniczkiem. - Już jesteś kochanie? - powiedziałem głupio. - Miałaś być w środę - dodałem jeszcze głupiej. - Bo w telewizji powiedzieli, że co najmniej dwadzieścia minut dziennie - niezbyt składne to było, fakt. - No przecież sama kazałaś! - krzyknąłem wreszcie w rozpaczy. I to właściwie wszystko. Opuchlizna powoli schodzi. W przyszły tygodniu powinienem już widzieć na prawe oko. Gips zdejmą pod koniec miesiąca. Jak tylko wrócę do domu zreperuję kran. I lustro powieszę. A wszystkie te durne, telewizyjne akcje będę wspierał SMS-ami.

Karnawał

drabble

Czerwona mgła powoli opada. Siadam na łóżku i oddycham ciężko. Zmęczyłam się. I złamałam paznokieć! Paznokieć! Właśnie teraz, tuż przed balem. Moje buty! Jak ja to doczyszczę? Przecież na delikatnym zamszu zostaną plamy. Do tego obcasy... Całkowicie i nieodwracalnie zrujnowane! Nowiutkie szpilki! Zerkam w lustro. Makijaż rozmazany, włosy w nieładzie, dwie godziny pracy, ciężkiej pracy, psu na budę. A byłam prawie gotowa do wyjścia. Wszystko przez tego idiotę! Patrzę na krwawy ochłap u swoich stóp. Żyje. Jęczy cichutko i powoli pełznie w stronę przedpokoju. Ucieka? Wstaję, pochylam się nad nim i szepczę: „Kochanie, naprawdę uważasz, że ta suknia mnie pogrubia?“

27


Aleksandra Guzik (Anaris) Rocznik 1994. Już od października studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. Swoje pisarskie korzenie zapuściła na portalu pisarskim, potem przeniosła się na Herbatkę u Heleny, gdzie pełni funkcję recenzentki. Absolutnie zakręcona na punkcie przecinków stawianych w odpowiednich miejscach. Lubi zaszywać się w lesie i korzystać tam z nagłego przypływu weny, tworząc niestworzone historie. Jej drugą miłością zaraz po jedzeniu jest czytanie książek.

U K SALONI W

Laureat konkursu urodzinowego

Powrót, arbuz i pijana koza Puk, puk. - Kto tam? Szur, szur. - Kto tam?! Bach, bach. - Kto tam, do licha ciężkiego?! Bachtrachdskjdnskjcdskjctumtambambimdongding... - HIPOPOTAM, DO CHOLERY! OTWIERAĆ, KURNA, JEŚLI WAM ŻYCIE MIŁE!!! - Zza drzwiami rozlega się niski, gruby głos należący zapewne do kogoś niskiego i grubego, z domieszką łysiny na błyszczącym czubku głowy i z palcami jak serdelki. Zaspany i nie do końca naładowany Bezprąd daje się kopnąć raz jeszcze, potem wyjmuje palce z gniazdka i wlecze się w stronę drzwi. Obraca klucz cztery razy w lewo, raz w prawo, a potem jeszcze w górę i w dół, zdejmuje kłódkę i odsuwa krzesło blokujące klamkę, po czym otwiera drzwi, witając gościa szerokim ziewnięciem. - Ach, to ty - mruczy i przesuwa się, by wpuścić przybysza. - NO-NA-RESZ-CIE! - krzyczy niewysoka dziewuszka, składając ociekający wodą parasol i wkraczając do saloniku. - Ja biedna, ja z daleka, ja w deszczu, burzy, na czerwcowym wietrze i chłodzie, a wy nawet do drzwi podejść nie raczycie. Chamstwo i prostactwo, psia mać... A wy coście się tak pozamykali na cztery spusty? - Staje, niucha tu i ówdzie i zmienia temat. - Śmierdzi tu trochę. Co słychać? - Uśmiecha się szeroko wbrew złości i przekleństwom, które jeszcze przez

28


chwilą gościły na jej ustach. Rozgląda się po saloniku z autentyczną radością, ale mina dość szybko jej rzednie. - Co tu tak spokojnie? - SESJA! LICENCJAT! - krzyczą trwożliwie wszyscy studenci, a ich głosy ledwo docierają spod stosu książek, którymi są przykryci. Spomiędzy podręczników wystają tylko desperacko machające rączki, wśród których rozpoznaje między innymi jedną Nath (wciąż z wilczym znakiem widzianym tylko w podczerwieni), jedną GdańszczAnki, dwie Jakuba i, o zgrozo, trzy Małej Wiedźmy (Anaris boi się dociekać, czyja jest ta trzecia dłoń, którą teraz czarownica dodatkowo posiada). U dołu tej imponującej fortecy wychylają się jeszcze dwie małe i zwiewne łapki, szukające czegoś gorączkowo na podłodze. Towarzyszy im cieniutki głosik, wołający od czasu do czasu: - Excuse me, I m looking for my eyes... My eyes of soul... Coś wybucha w kuchni i na dywan wylewa się tęcza, a zaraz za nią gospodyni - krzycząc: - Anaris! Jak dobrze, że jesteś już z powrotem! Jak egzaminy? - Przygotowana na niespodziewanych gości Helena już niesie parujący dzbanek. Wspaniały aromat cynamonowej herbaty z jabłkami omiata salonik, łaskocze w nos. Gospodyni staje zaraz przy niej i rozgląda się. - A gdzie Sesi? Nie przyszliście razem? - Sesi? - Anaris nachyla się w stronę Helenki i ścisza głos. - Miał do załatwienia jakąś gównianą sprawę, no wiesz... Helena z powagą kiwa głową. - Znowu się włóczy i pewnie piwsko żłopie beze mnie! - grzmi coś z rogu pokoju. Przy biurku siedzi wilk bury nieudolnie próbujący utrzymać długopis w swojej olbrzymiej, owłosionej łapie. Zadanie nie byłoby aż tak skomplikowane, gdyby właśnie nie te włosy. Zbyt leniwy, żeby pójść do porządnego wilczurzego (to prawie jak szczurzego?) fryzjera, wyhodował taką sierść, że teraz biedne kłaki plątały się w zmyślne warkoczyki dookoła długopisu i ciągnęły boleśnie przy najmniejszym nawet ruchu. - A gdzie twoja skrybiarka? - pyta Anaris, mrużąc podejrzliwie oczęta. - Nigdy nie musiałeś sam przepisywać swoich opowiadań. - Zjadłem! - burczy, nielicho już wkurzony zaistniałą sytuacją. Odkręca bure kosmyki i wraca do pisania, udając, że wszystko jest pod kontrolą. Nagle, zniecierpliwiony, uderza w stół, słysząc głos znudzonej i markotnej Alice. - Czy mogę już stąd póóóóójść? - Coś wychyla się zza kanapy. Anaris zagląda do kryjówki i marszczy czoło. Alice siedzi na kolorowym, trójkątnym dywaniku, głaszcząc kozę. Obok stoi butelka dla niemowlęcia ze złotym płynem w środku. - Nie! - burczy znów wilk bury. - Pilnuj kozy i podawaj jej życiodajny soczek. - Ale mi się nudzi, a ona zaczęła czkać, dlaczego musi pić dalej? - Rób, co mówię! - Wilk odwraca się do Anaris i mruga. No tak, oczywiście - pijaną kozą to się wilk i naje, i napije. (A znacie ten kawał: przychodzi matka z dzieckiem do sklepu, dziecko szarpie matkę za rękaw i mówi: - Mamo, mamo, chce mi się jeść i pić! Obok stoi facet i doradza: - Niech mu pani kupi arbuza, to się i naje, i napije. - Zwal se pan konia nogami, to se pan i poruchasz, i potańczysz.) Ale wracając - jak widać wszystko tu po staremu. Się czyta, się piszę, się bacikiem pieści, się pogania i urządza krwawe jatki na recenzentach, się śmieje i wspiera, się marzy i przywołuje do porządku, się bawi, się óczy, się pociesza w deszczowe wtorki. Jedynie niepokojące odgłosy z cichej zazwyczaj kuchni trochę przerażają. No i ta tęcza na dywanie. Ale i na to przyszło całkiem proste wytłumaczenie: to Wujek Julek desperacko próbuje sprostać postawionemu mu zadaniu i stworzyć ziejący kolorowym ogniem tort na urodziny. Bo wiecie, nasz salonik ma już okrągły rok. I dobrze nam się razem żyje u Heleny na herbatce.

29


a j nz

e c Re

Olga Gromyko „Zawód: wiedźma“ Fabryka Słów Lublin 2007, 2010 z białoruskiego przełożyła Marina Makarevskaya

„Dlaczego mistrz wrzuca młodziutką magiczkę na głęboką wodę zagadki, która przed nią pochłonęła 13 ofiar, w tym... kilku magów z doświadczeniem? Bo ma talent. Bo jest wystarczająco wścibska i ciekawska, a dwutomowa podróż w jej towarzystwie przekonuje, że to świetny kompan i - wbrew pozorom - nielichy przeciwnik. Taka jest rudowłosa Wolha Redna, jedyna kobieta na typowo męskim wydziale magii Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Postrach strzyg, gwiazda magii praktycznej, autorka rewolucyjnych tez obalających wiekowe mity o wampirach (w tym bzdury o czosnku), niestrudzona badaczka obyczajów i życia codziennego krwiopijczej społeczności. Gdy przekracza granicę lasu osik oddzielających inne krainy od Dogewy, ojczyzny wampirów, przez myśl nam nie przejdzie, że wysłano ją z poselstwem niemalże dyplomatycznym...“ Taki oto wstęp możemy przeczytać, biorąc do ręki książkę „Zawód: Wiedźma“. Czy mówi on o książce wiele? Trzeba zweryfikować to samemu. Fabryka Słów od początku istnienia wydawała kilka serii wydawniczych. Między innymi były to Asy Polskiej Fantastyki, Bestsellery Polskiej Fantastyki, Antologie, ale także seria Obca Krew, która zbierała perełki wydawnicze z sąsiednich, głównie słowiańskich, krajów. Szczególnie ostatnia pozwalała rozszerzać horyzonty o tytuły wcześniej nieznane w Polsce, jako że, pomijając klasyków takich jak Asimov, Bułyczow, Strugaccy, raczej po macoszemu traktowano wschodnią fantastykę, szczególnie zaś omijano młodych autorów. Jedną z ciekawszych pozycji z tej serii stanowi „Zawód: Wiedźma“ Olgi Gromyko. Z wykształcenia biologa, z zamiłowania pisarki, z pochodzenia - Białorusinki. „Zawód: Wiedźma“ wpadała mi w ręce wielokrotnie, a choć równie często polecano mi tę książkę, skutecznie ją omijałam. Nie była zbyt popularna, okładka, chociaż ładna i nieco prowokacyjna, niezbyt mnie zachęciła, a intuicja, którą zwykle posiadam jeśli chodzi o ciekawe tytuły - skutecznie zawiodła.

30


Aż do pewnego szarego, jesiennego dnia, kiedy trafiłam w Internecie na fragment z pierwszego tomu. I zakochałam się. Pobiegłam do najbliższego Empiku, dorwałam ostatnią sztukę i utonęłam. Najogólniej rzecz ujmując, książka - jak z resztą wskazuje notka na drugiej stronie okładki - opowiada o młodej, osiemnastoletniej adeptce Szkoły Magii, Wolsze Rednej. Rudej, bezczelnie sobie traktującej prawo, młodej sierocie, z talentem do pakowania się w różnego rodzaju kabały. Bohaterka, na wyraźne polecenie Mistrza, wyjeżdża do Dogewy, wioski Wampirów, z misją rozwiązania zagadki niewyjaśnionych śmierci. Sprawa okazuje się być jednak bardziej skomplikowana, niż początkowo sądzono, a Wolha musi się zmierzyć nie tylko z potworem nawiedzającym wioskę, ale przede wszystkim z nieufnością ludzi i wampirów, którzy wzajemnie się nie znoszą. Brzmi znajomo? Być może, jednak mogę zapewnić, że to tylko pierwsze wrażenie, które też skutecznie mnie od książki odpychało. Zupełnie inne odczucie zapewnia nam samo zderzenie z tekstem. Zachęca, po pierwsze, sama oprawa graficzna, dość charakterystyczna dla starszych pozycji „Fabryki Słów“, tutaj stylizowana na... pracę zaliczeniową. Trudno stwierdzić, czy było to zapożyczone z oryginału, czy jednak była to inwencja tłumaczki i grafików, jednak zabieg dodał nie tylko odpowiedniego smaczku, ale i odrobinę humoru, w przepełnionej dowcipem narracji. To właśnie ona jest kolejną zaletą tej książki. Muszę ostrzec, że bez chusteczek nie należy zbliżać się do tej pozycji, gdyż grozi to zalaniem delikatnych stron potokiem łez, wylanych ze śmiechu. Osobiście w kilku momentach leżałam na podłodze, gdyż humor sytuacyjny i słowny stoi na bardzo wysokim poziomie. Czytając opinie osób, które zapoznały się z „Zawodem...“ w oryginale, muszę tutaj przyznać również nobla tłumaczce. Wykonała kawał dobrej roboty, nie tylko gramatycznej, ale właśnie słownej. Dzięki lekkiemu stylowi idzie się przez książkę płynnie, nie ustając i czekając na więcej. Jeśli już wspomniałam o humorze, to nie sposób nie wymienić postaci. Można o nich powiedzieć, że są skrajne. Niektóre bardzo zabawne, inne przeraźliwie złe, ale nie można się z nimi nudzić. Czy to Wolha Redna (w skrócie W. Redna, co wiele o niej mówi), czy też ekipa z Dogewy - każdy ma swoje indywidualne cechy, każda postać zapada w pamięć i ma swoje pięć minut. Bohaterowie mają wady i zalety, niektórzy są uparci jak osły, inni bardziej skorzy do kompromisów, każdy posiada poczucie humoru, a jeśli zdarzy się wyjątek - jest skutecznie obśmiany przez resztę. Najbardziej podoba mi się jednak sposób, w jaki bohaterowie podchodzą do niebezpieczeństwa i oswajają strach. Dlaczego nie zażartować z czegoś, czego się boimy? Kolejną zaletą jest nowatorstwo, jeśli chodzi o przedstawianie ras znanych nam doskonale z fantastyki. Elfy, krasnoludy, ludzie czy przede wszystkim wampiry - zyskują nie tylko nowe terytoria, tworząc ośrodki państwowości w obrębie rasy, ale przede wszystkim nową, nieco słowiańską, stylistykę. Te indywidualne cechy, niespotykane nigdzie indziej, to coś, co zdecydowanie zapisuje się na plus. Autorki nie można nazwać w tym względzie Tolkienem w spódnicy, ale świetna kreacja świata z własną mitologią, kalendarzem oraz historią to naprawdę coś, co wzbudza szacunek. Akcja jest przede wszystkim spójna. Tak spójna, że czytając trzeci tom - w Polsce to tom piąty - niejednokrotnie łapałam się za głowę, że wszystkie wydarzenia tak idealnie się ze sobą łączą. Czytając ma się wrażenie, że przygody wiedźmy są zupełnie ze sobą niepowiązane, zamknięte. A tu - proszę, niespodzianka. Nie zdradzę jednak jaka. Jedyną rzeczą, która naprawdę mi przeszkadzała, był sposób w jaki podzielono książkę na dwa tomy, mimo iż - jak już wspominałam - w oryginale jest to tom jeden. Podobnie zrobiono z kolejną częścią („Wiedźma opiekunka“). Jest to jednak raczej wymysł wydawnictwa, niż samej autorki i w grę wchodziły sprawy finansowe, niemniej jednak całe czekanie było irytujące. Czekanie na kolejne częsci było dla mnie katorgą. Jak dla każdego fana, bo pokochałam tę książkę od pierwszego przeczytania. Podsumowując - ciężko opisać tę pozycję, nie zagłębiając się w szczegóły, które mogłyby wam zepsuć całą zabawę. Chciałabym przytaczać całe fragmenty, które mi się najbardziej podobały, żeby przekonać was do sięgnięcia po któryś z tomów przygód rezolutnej Adeptki. Mogę jednak dodać, że się nie zawiedziecie, bo na zbliżające się jesienne wieczory jest to pozycja obowiązkowa. I choć nie jest to książka nowa - to założę się, że jeszcze jej nie przeczytaliście. Magdalena Pasik

31


a j nz

e c Re

Max Brooks „World War Z . Światowa wojna zombie w relacjach uczestników “ Zysk i S-ka Poznań 2013 przełożył z angielskiego Leszek Erenfeicht

Reanimacja zwłok „Tam nie było innych kobiet, tylko inne kadetki, konkurentki, które łączyła jedynie wspólna wada: brak fiuta.“ Gdybym nie wygrała „World War Z” dzisiaj nie byłoby tej notatki. A ja żyłabym w błogiej nieświadomości, że jakakolwiek książka o zombi jest w stanie mną poruszyć. Ale jednak los chciał inaczej. Trzy dni po ogłoszeniu wyników odebrałam nagrodę. Moje pierwsze wrażenie? Przeraziły mnie gabaryty. Pomyślałam, że jeśli ta książka nie jest tak dobra, jak o niej piszą – to nie przebrnę nawet przez pierwsze stronice. Dziś wiem, że się myliłam. Jest to jedna z tych książek, która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Dosłownie powaliła mnie na łopatki z tekstem: „Kaśka, widzisz? Ta książka jest świetna!”. I szczerze

32


powiedziawszy nie wiem, jak można było zekranizować powieść Maxa Brooksa. I nie wiem, czy będę chciała kiedykolwiek to sprawdzić… Bo mogłabym na filmie nie pozostawić suchej nitki. Ale wracając do książki… Kiedy chodziłam jeszcze do technikum, przerabialiśmy Dwudziestolecie międzywojenne. Jest to okres twórców, którzy pamiętają czasy I wojny światowej. Nigdy wcześniej nie interesowała mnie ta tematyka. Chcąc jednak zdać maturę, musiałam przebrnąć przez kilka lektur z tego okresu. I to był jeden z tych momentów, za które jestem wdzięczna, bo dzięki „przymusowi” poszerzyły się moje zainteresowania. Gdyby tak przetłumaczyć tytuł powieści na język polski, w ręku trzymałabym właśnie „Światową Wojnę Z”. Jak wiecie, samo słowo „wojna” przynosi ludzkości spustoszenie. Jestem z pokolenia, które nie wie, czym jest wojna, zniewolenie, strach, głód. Potrafię jednak wyciągnąć wnioski z historii, że to nade wszystko upadek, a nawet brak wartości moralnych. To skazanie na okrucieństwo. To obcowanie ze śmiercią. A w przypadku samej powieści, nawet i życie po śmierci. „World War Z” to literatura faktu, który na szczęście nie miał miejsca. To utwór o charakterze dokumentalnym, istne doświadczenie wojny (w formie reportażu) spisane przez Maxa Brooksa. Zaczyna się niewinnie, bo od pojedynczych przypadków zarażenia się wirusem, który po śmierci przynosi kolejne życie. Ale nie jest to życie wieczne, o którym wielu z nas marzy. To życie „żywego trupa”, który dniami i nocami błąka się po okolicy, wydając z siebie przerażający skowyt. Nie mówi, nie pije, nie goni nas z nożem… Ale potrafi człowieka zabić jedynym ukąszeniem. Pacjent „zero”, który niewiadomo kiedy i jak powstał, przynosi na świat pandemię. A świat, żeby ocalić ludzkość, musi podjąć środki, które powstrzymają masowe ożywianie się trupów. Nie myślcie jednak, że jest to kolejna książka wyłącznie o zombi, ponieważ porusza tematykę nie tylko czysto fikcyjną, ale i polityczną, ekonomiczną, społeczną, a nawet i psychologiczną. Moglibyśmy snuć hipotezy, że autor w książce przywołuje postać Elżbiety II, George’a W. Busha, czy też samego orędownika antyimprealizmu, jakim jest Fidel Alejandro Castro Ruz. Nie jest to też zwykła powieść sci-fi. Bo jest to historia – a jest to dość istotne słowo w kontekście całej książki – alternatywna, napisana w tak znakomity sposób, że gdybyśmy nie wiedzieli, że mamy do czynienia z fikcją, uznalibyśmy fakty z książki za prawdę. Co ciekawe, książka to również świadectwo życia. Renesans podnoszenia się społeczeństwa po tak katastrofalnym upadku. Gdy dezorientacja, panika, nieprzygotowania świata do walki z nieznanym i masa błędnych decyzji, kosztują życie wielu ludzi. „World War Z” to reportaż albo i nawet kolaż wywiadów z osobami, które przeżyły wojnę. Każdy wywiad jest jednym z elementów puzzli, jakie możemy sami złożyć. Dowiadujemy się między innymi, jak niektórzy wzbogacili się na wojnie, wykorzystując ją dla własnych korzyści. Jak zmieniły się techniki walki z zombi i do czego służyło tzw. lobo. Czym jest poświęcenie. I dlaczego niektórzy ludzie sami udawali zombi… Max Brooks pokazuje nie tylko skrawek opowieści, ale i całe preludium wojny, która toczyła się nie tylko na lądzie, ale i na morzu, i w powietrzu. Starałam się w recenzji nie pisać zbyt wiele o fabule, bo naprawdę każdy wywiad jest wart przeczytania bez spoilera. Z możliwością popatrzenia na wydarzenia z własnego punktu widzenia. Kto do tej pory jeszcze nie sięgnął po książkę, to nie ma na co czekać. Bo mamy do czynienia z pozycją, która zawładnie czytelnikiem po ostatnią kartkę. A jest tych kartek sporo… Katarzyna Sternalska

„World War Z” to literatura faktu, który na szczęście nie miał miejsca. 33


34


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 Baranek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=89 Nej http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=326 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 spellbinder http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=331 stary krab http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139 Tomek i Agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93-

Skład:

Agata Sienkiewicz

Grafika na okładce: Agnieszka Kasprzycka

Ilustracje:

Alice Rossi Agata Sienkiewicz Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl 35



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.