Herbasencja - Lipiec 2016

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Ewa Kłobuch Łuna 5 Mirosław Sądej idź szyć buty panie Darwin 6 Dorota Czerwińska bo jaźń 7 Marcin Sztelak Kamień afilozoficzny 8 Serwilizm 9 Wahnięcia 10 Marcin Lenartowicz Większość czasu. 11 Duch. 12 Gala Kalemba Poza Regułą 13 Krystian Stefanowski piętro 17. 14

Proza

Marcin Lenartowicz Indziej 16 Jerzy Wiśniewski Zhuangzi 17 Wojtek Wilk Raz na wozie, raz pod wozem – niewdzięczna praca antyproverbisty 18 Barbara Mikulska Wampmiś 24 Pamiętasz? 28

Stopka Redakcyjna 39

Ohayo gozaimasu 15

54. Tych ranków, jak febra: Dorota Czerwińska 55. Kości: Marcin Lenartowicz 56. Agorafobia: Dorota Czerwińska 57. Łańcuch: Anna Chudy 58. Łono: Anna Stańczyk 59. Szkło: Dorota Czerwińska 60. Cień: Anna Stańczyk

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Pamiętam, jak zarzekałam się, że choćby nie wiem co – Herbasencja ukaże się na czas. I tyle z mojego zarzekania. Jeszcze cztery miesiące temu nie uwierzyłabym, że moje życie może się zmienić do tego stopnia, że cała Herbatka pójdzie w odstawkę. Ci, którzy na bieżąco śledzą losy portalu wiedzą, że funkcjonuje on obecnie w bardzo dużej mierze dzięki pomocy nieocenionej Nathien, czyli Dominiki Plotzke, która przejęła pałeczkę po tym, jak zostałam na dłuższy czas odłączona od życia wirtualnego. Są jednak takie obowiązki, które ciężko na kogoś zwalić. I właśnie dlatego Herbasencja lipcowa ukazuje się w listopadzie… Do ostatniej chwili wierzyłam, że zdążę z tym numerem jeszcze przed moją osobistą rewolucją. Jednak w godzinie zero nasz miesięcznik gotowy był jedynie w pięćdziesięciu procentach. I przez bardzo długi czas nie było jak do niego wrócić. W tym momencie nie jestem w stanie przewidzieć, jak potoczą się prace nad kolejnymi zaległymi numerami, ale możecie mi wierzyć – bardzo zależy mi na tym, żeby w kwestii Herbasencji wszystko wróciło do normy. Bo przecież jeszcze sterta Tea Booków czeka w kolejce… Z drugiej strony: lipiec w listopadzie. To chyba jednak trochę miłe, co? Mam wrażenie, że teksty, które przed sobą macie, czytałam lata temu, a nie zaledwie w czerwcu. W odpowiedni nastrój powinna wprowadzić upalna okładka i może dzięki temu choć trochę przebaczycie mi tę zwłokę? Życzę przyjemnej lektury! Helena Chaos

Lipiec 2016

3



Ewa Kłobuch (Toya) Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.

Łuna Za stodołą, gdzie przychodziłeś po miłość, ziemia do dziś pachnie poczęciem - wszystkich bezpańskich o oczach pustych jak niebo. Trawa wyrosła. Zdziczała. Osty kaleczą odsłonięte uda, gdy szukam miejsca ostatniej burzy, która spaliła gniazda czekające na młode i sad pachnący w słońcu czereśniową słodyczą. Idę dalej, aż pod las - śladami małych stóp, wśród cieni o igliwiu kłującym jak dotyk.

Za stodołą, gdzie przychodziłeś po miłość, ziemia do dziś pachnie poczęciem - wszystkich bezpańskich o oczach pustych jak niebo.

Lipiec 2016

5


Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

idź szyć buty panie Darwin ciekawe co jeszcze strawić przyjdzie /pomyślał ogień w kominku/ zdjęcia jakiś list i suchy kwiatek parę wierszy machniętych jesienną nocą ciekawe co jeszcze przyjdzie strawić /dumał ściskający żołądek/ ten kamień wypełniający wnętrze jest myślą o efekcie cieplarnianym wojnach i głodzie /w końcu o czym ma myśleć/ i zapachu twojego potu na wygrzanym słońcem ramieniu

co jeszcze strawię /mózg zadaje ciągle to pytanie/ stare wspomnienia i nowe zakochania robaki zardzewiałe połączenia synaptyczne wytrawiając (he he) świeżą płytkę pamięci i wyszło pochyło cała ewolucja osobista łańcuch pokarmowy jest trawieniem silniejszego

jakiś list i suchy kwiatek parę wierszy machniętych jesienną nocą

6

Herbasencja


Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

bo jaźń anioły czasem płaczą głosząc na chwałę pana w niebiosach pieśni z dreszczem anioły słono płacą rozwodząc ze zmysłami niepokalane dusze przyziemnie szumią deszczem

anioły czasem płaczą głosząc na chwałę pana w niebiosach pieśni

Lipiec 2016

7


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Kamień afilozoficzny Beznadziejnie zakochani błądzą w opuszczonych parkach. Złośliwi ekshibicjoniści pokazują fałszywe drogi do wyjścia.

Nawet obłąkani alchemicy spokojnie jedzą ziemniaki z omastą. Wciąż niepewni przemiany złota w glinę nieporadnie lepią golemy.

Prawdopodobnie za najbliższym zakrętem kończy się świat. Niezbyt spektakularnie, żadnych majestatów.

To niemożliwe – powtarzają zmartwychwstańcy, ciesząc się życiem pozagrobowym na facebooku. Z drugiej ręki.

Okoliczni mają w głębokiej pogardzie obwieszczenia i trąby archaniołów. Ostatecznie tylko ci, którzy nie mieli czasu na życie przejmują się sądem.

A czaszki filozofów grzechoczą niespokojnie, nadal porządkując uniwersum. Począwszy od bezładnie rozrzuconych kości.

8

Herbasencja


Serwilizm umarłem, więc nie napiszę więcej wierszy, dla siebie. W końcu skruszony trywialnie zaczynam rozpad. I nic więcej nie będzie, pomijając garść nawozu. Interludium: John Lennon nie odbiera telefonu, szczególnie rano, kiedy świat wypala tatuaże. Na nagiej skórze kobiet, których nie posiądę. Koniec buntu: a jednak wznoszę modły, o łyk wody, byle chłodnej. Bo zbyt gorąco i pot zalewa oczy, nie widzę kartki, ostatniego spłachetka wolności. Urojenia: doskonałość ułomnych.

umarłem, więc nie napiszę więcej wierszy, dla siebie. W końcu skruszony trywialnie zaczynam rozpad.

Lipiec 2016

9


Wahnięcia umarłem, więc nie napiszę więcej wierszy, dla siebie. Mam wątpliwości, być może uroiłem sacrum, klęczę w błocie zupełnie bez sensu, nad moją głową krążą majestatyczne ścierwojady. Głodne. Chyba pęknę i pójdę szukać świętych o rękach umęczonych błogosławieństwem. Albo zwyczajnie ludzkich, wybaczą wszystkie grzechy, szczególnie jeszcze niepopełnione. Pokuta. W siódmym niebie napiję się herbaty, z wkładką. I padnę, aby ucałować ziemię – matkę. Syn marnotrawny. Profanum Na razie układam marszruty, weryfikując plany. A ścierwojady w coraz niższych kręgach, już prawie słyszę szydercze: sprawdzamy. A ja wciąż mam wątpliwości.

W siódmym niebie napiję się herbaty, z wkładką. I padnę, aby ucałować ziemię – matkę. Syn marnotrawny.

10

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Większość czasu. A co, jeśli zapomnę którędy do domu? Zniknę gdzieś w lesie, pośrodku ścieżek o których nie pamięta nikt poza nami i skończę w piecu. Przynajmniej wilk byłby syty. A co, jeśli nagle przydarzyłoby mi się znaleźć czwarty liść - schowany skrzętnie pomiędzy półkami i urwany w pół zdania, jak półmrok. Co, gdybym któregoś dnia wydostał się na powierzchnię, umorusany, pozbawiony nadgarstków i nie miał z kim o tym pogadać. Ot tak, żeby cię usłyszeć. Z cyklu: Indziej.

Zniknę gdzieś w lesie, pośrodku ścieżek o których nie pamięta nikt poza nami i skończę w piecu.

Lipiec 2016

11


Duch. Kasi. Zakopać się w stercie brudnych ubrań. Gdzieś miedzy sztruksem a koronką, uświadomić sobie niepoczytalność i przyznać się przed samym sobą, do ścian. Czasem przytulam się do pustych okien lub zdarzy mi się zasiedzieć w poczekalniach - wśród doniczek i parapetów pomalowanych na zielono, zaglądam ci w oczy. Czasem nawet zdarza się nam zamienić dwa słowa, lub zamienić obecność na coś cieplejszego. Tarzać się w szklanych drzewkach, czy nie oddychać kiedy potrzeba.

Czasem przytulam się do pustych okien lub zdarzy mi się zasiedzieć w poczekalniach - wśród doniczek i parapetów pomalowanych na zielono, zaglądam ci w oczy.

12

Herbasencja


Gala Kalemba (Galina) Rodowita rzeszowianka z kresowymi korzeniami. Od dziecka zafascynowana słowem pisanym. Lubi językowe łamańce i wyrazy z literą r w środku, jak np. bordiura. Wychowana na książkach Bachdaja i Siesickiej, w dorosłość wkraczała z Amisem i Marquezem. Ponieważ jako zodiakalna panna, wszystko poddaje wnikliwej analizie i rozważa najdrobniejsze szczegóły, sama woli tworzyć krótkie formy – najchętniej wiersze. Debiutowała w 1996 r. w Almanachu poetyckim „Zatrzymać chwilę“, co zaowocowało zapchaniem szuflady mniej lub bardziej radosną twórczością. Obecnie pisanie traktuje jako dobry sposób na pobudzenie szarych komórek. Stale doskonali warsztat, ale jak już się zdążyła przekonać, przejście w młodości infantylizmu, zaimkozy i innych zaraz nie uodparnia na całe życie. Od kilku lat wrzuca swoje wiersze do sieci, pomimo że wirtualna rzeczywistość to nie jej świat, woli rozmowy twarzą w twarz.

Poza Regułą Nd. Sprawdziła się prognoza upalnego dnia. W ogrodach trudno było znaleźć choćby cień spokoju. Ludzie przyszli dzień święty święcić po swojemu. Wt. Medytacja nie pomaga. Nadal sny nabrzmiałe piersiami karmiących matek nie dają odpuszczenia.

Nd. Sprawdziła się prognoza

Lipiec 2016

13


Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.

piętro 17. Mogę położyć się obok ciebie, jeśli tylko przepierzenia traw między nami, a kamień niezbyt twardy. Wtedy łatwo przechodzę w marmur, o zimnych żyłach pod zimną ścianą, gdzie akwedukty niosą wodę święconą. Woda rozszczepia się w bystrym spojrzeniu ślepca. Oparta o zagrobek, nie mogę się przewracać uczyniłabym z kręgosłupa klatkę schodową dla tych licznych mrowień: rąk pogrzebanych głęboko, stóp wciśniętych w podniebienie. Ptaki śpiewają o innej klatce, a ja twardnieję we własnym sześciennym umyśle. Mogę położyć się obok ciebie, jeśli tylko to nie ty.

Oparta o zagrobek, nie mogę się przewracać uczyniłabym z kręgosłupa klatkę

14

Herbasencja


Ohayo gozaimasu Zwycięzcy

55. Kości

Marcin Lenartowicz (unplugged)

54. Tych ranków, jak febra

Dorota Czerwińska (szara) w ciemnej otchłani drży rozpalona gwiazda to łza żebraka

56. Agorafobia

Dorota Czerwińska (szara)

lekko spróchniałem przy oknie węszę palcem ostatnią jesień

ptak w złotej klatce nagle otwarte wrota kocim pazurem

57. Łańcuch

58. Łono

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Anna Stańczyk (czarownica)

złote obrączki z iskrami na kowadle przekute w łańcuch

z głębi szczeliny erupcja białej lawy zastyga łono

59. Szkło

60. Cień

Dorota Czerwińska (szara)

Anna Stańczyk (czarownica)

w drewnianej ramie niedokończony witraż odpadły ręce

słońce spada w piach opustoszała plaża oddycha cieniem

Lipiec 2016

15


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Indziej

proza poetycka

Niedzielę się w parkach. Poranki zdają się nie mieć żadnych znaczeń,odkąd przyszłaś przebrana w stokrotkę - bo żółty, to przecież obiad we dwoje wśród szelestu chmur, po których stąpasz boso - Stąpamy. Niebo łaskocze nam podniebienia, jakby na złość - dla żartu. Bliskoznaczność w odniesieniu do nas rumieni się i chowa głowę w piasek, a potem jeszcze posypuje sobie plecy i czeka aż zmoknie dostatecznie, tak do końca. Tuż po naszej myśli Muszę mieć pewność, że to coś więcej niż dziurawe liście spadające na asfalt - prażące się i skwierczące pod butami jak opcorn. Umieść mnie miedzy kartkami ulubionych książek - przeczekaj zaschnięcie i rozsypywanie się, w pofatygowanych rękach lub zamieć. Zapomnij, jako rzeczownik oznaczający kogoś czy coś z drugiej strony. Kropka. Zamiast odzwierciedlać framugę, puchniesz pod dotykiem i zapachem następnego września - gdzie miotła chybocząc się w kącie, pozwala nie zwalniać. Innym wystarczą same dźwięki opowiadają o takim a takim głosie, jakby ten był w stanie udźwignąć pamiętnik. Lub przynajmniej pojedynczy puch. Ja potrzebuję słów i zapewnień, o które warto się starać, nawet jeśli to tylko fantazja - tej przecież w końcu pod dostatkiem - pod językiem, szczególnie gdy leżysz obok i można dopowiedzieć co nieco - co nieco ugrać czy wytargować wśród tych wszystkich zgiełków, co to warczą na ciebie i schną. Tymczasem pościel dogasa, przewrócona na nicę - z okien na chodnik kapie ziąb. A jedyne, co jestem w stanie jeszcze usłyszeć, to: A co, jeśli zapomnę którędy do domu? Zniknę gdzieś w lesie, pośrodku ścieżek, o których nie pamięta nikt poza nami i skończę w piecu. Przynajmniej wilk byłby syty. A co, jeśli nagle przydarzyłoby mi się znaleźć czwarty liść - schowany skrzętnie pomiędzy półkami i urwany w pół zdania, jak półmrok. Co, gdybym któregoś dnia wydostał się na powierzchnię, umorusany, pozbawiony nadgarstków i nie miał z kim o tym pogadać. Ot tak, żeby cię usłyszeć.

16

Herbasencja


Jerzy Wiśniewski (jeroh) Warszawiak w sidłach korporacji. Kiedy się urodził, pierwsza Gwiazda Śmierci była już zniszczona, ale Jedi jeszcze nie powrócił. Lubi zimną kawę, koty i fizykę plazmy.

drabble

Zhuangzi

Polatując nad ukwieconą łąką, skąpany w zapachach, chłonął fasetkową mozaikę świata, rozpływał się w graniu świerszczy i wiatru, w muzyce, która wprawiała jego długą ssawkę w upojne drgania. Stanowił element harmonii przyrody. Oraz źródło aberracji. Anomalia rozchodziła się po wszechogarniającej Jedni – lament i modlitwa: Nieskończony Tao, usłysz mnie pośród traw! Wybaw od złego. Znowu jawiło mi się, że jestem człowiekiem. Znów dręczyły mnie uporczywość myślenia i ból samowiedzy. Uratuj!… *** Ostatecznie, po millenniach wielogłosowych jęków, Tao uznał jawę za nieudany eksperyment. Oddzielił ją zatem od wszechświadomości. Przyroda ponownie śni niezaburzoną harmonię. W życiu ludzi nic już nie jest prawdziwe. Nawet sny.

Nieskończony Tao, usłysz mnie pośród traw! Wybaw od złego. Znowu jawiło mi się, że jestem człowiekiem. Znów dręczyły mnie uporczywość myślenia i ból samowiedzy. Uratuj!…

Lipiec 2016

17


Wojtek Wilk (Klapaucjusz, Waranzkomodom) Student socjologii i psychologii na Uniwersytecie Warszawskim. Pisanie ćwiczy od niedawna - niecałe pół roku - ale inspiracje zbiera od lat, dzięki brzydkiemu zwyczajowi podsłuchiwania w tramwaju. Czas wolny dzieli też między pozostałe pasje - gotowanie, wielkie bańki mydlane i sport. Wszystkim, ale w szczególności dziewczynom, poleca najwspanialszą dyscyplinę zespołową na świecie - Ultimate.

humoreska

Raz na wozie, raz pod wozem – niewdzięczna praca antyproverbisty – Chujowe masz pan sito. – Usłyszałem nagle z brzegu. – Dziury takie, jakbyś pan to zmontował z kabaretek. Konkubina lubi takie kreatywne zastosowania jej fatałaszków? Pytanie zupełnie mnie nie rozbawiło. Stałem po kolana w śmierdzącej Wiśle, a mokre łapy odmarzały mi mimo słonecznego dnia. W krzyżu łupało jak skurwysyn. Od tygodni spędzałem każdą chwilę, penetrując wzrokiem lodowatą, zaśmieconą wodę. Nie mnie pierwszego i nie ostatniego dopadła ta gorączka, dla której porzuciłem całe dotychczasowe życie. Wypatrywałem najlżejszego błysku zwiastującego samorodek lub chociaż pył drogocennego sensu istnienia. – Zawsze jesteś taki bezpośredni… – Szybko zlustrowałem rozmówcę: po stroju oceniając, jeśli nie miał kryzysu wieku średniego, to ja… to musiał mieć jakieś poważniejsze problemy. – … Dziadku? – Szczypnąłem bolesny punkt. Jeden do jednego. – Jestem, bo mogę. Czarny… – Uchylając cylindra, rzucił mi znaczące spojrzenie. Moja konsternacja chyba go stropiła, bo zamilkł, chociaż już otwierał usta. Przestępując z nogi na nogę, spróbował jeszcze raz. – Czarny? – powiedział ni to twierdząco ni to pytająco, prosząco w zasadzie. – No, naprawdę nic panu nie mówi czarny kapelusz? Nie dałem mu tej satysfakcji i nie poprosiłem o wyjaśnienia. Dwa do jednego! Poprawiłem tylko wędkarską kamizelkę Bomber, sprzęt wprost niezastąpiony podczas pracy – ta liczba kieszeni! – i wróciłem do poszukiwania w wodzie odpowiedzi. Jeszcze ci gamonie, którzy czatowali w niższym biegu rzeki, upaśliby się na mojej nieuwadze. Niedokurwaczekanie. – Nabyłem go za poważną sumę od pewnego… – zaczął jeszcze raz. – …No, od właściwej osoby. Wyobraź pan sobie, że to kapelusz samego De Bono! – Ostatnie zdanie podszył irytującą doprawdy dumą. – Dzięki niemu myślę bardzo krytycznie. To mój zawód. – Skłonił się nisko. – Zawodowo przypierdalasz się do ludzi? – Niestety nie wystarczyło mi konsekwencji, żeby zmilczeć. Szlag. – Co też pan… Przypierdalam?! Ja nic nie przypierdalam! Ja po prostu profesjonalnie obalam przysłowia. – Znowu się ukłonił.

18

Herbasencja


– Oooooooooooo! – Bynajmniej nie chodziło o zachwyt, po prostu fala wywołana przez przepływającą policyjną motorówkę wlała mi się do kaloszy. – Potrzebuję asystenta. Słowo honoru, że nie chodzi o robienie kawy. Tu, całkiem niedaleko, mieści się jedna z filii mojego biura. Może dasz się pan zaprosić na coś do picia? „Filii” okazało się więcej: mogłem wybierać między pobliskimi kawiarniami, barem mlecznym i dwiema pijalniami wódki, do których też nie było daleko. Ostatecznie skończyłem z nogami pod grzejnikiem, sącząc ciepły barszcz. Mój rozmówca poprawił monokl w plastikowej oprawce i przyglądał mi się badawczo. – Na imię mi Żorż. Co za lura… – Zajrzał z niechęcią do kubka z kawą i się skrzywił. Z wewnętrznej kieszeni ceglastej marynarki wyjął kartonik, który przesunął w moim kierunku. – Ernest. Co robi antyproverbista? – Słyszałeś kiedyś o przysłowiu „nie przyklaskuj golasowi, bo czerwone pośladki byka drażnią”? A „toruńskiemu kawalerowi na myśli tylko jedno: pierniki”? – Nie dał mi dojść do słowa, tylko ciągnął. – No właśnie. Bo obaliłem je, kiedy ciebie jeszcze pewnie nie było na świecie. Toteż wyszły z użycia, misiu pluszowy. – Ale że jak to? – No przecież zupełnie jak z każdą teorią, dowiodłem ich nieprawdziwości. Przysłowie ma to do siebie, że jest stare, a ciemnota traktuje to od razu jako dowód na słuszność: „musi być prawdziwe, skoro utrzymało się tyle lat.” Ale co to za sztuka trwać w obliczu zupełnego braku weryfikacji. Dlatego nasza profesja jest tak potrzebna, inaczej każda bzdura mogłaby wiecznie obowiązywać i wpływać na ludzi. – Rozejrzał się czujnie po pustawym lokalu i obniżył głos: – Teraz stoję przed szansą na coś naprawdę dużego. To przysłowie pierwszego sortu, bardzo rozpoznawalne. – Po krótkiej pauzie obwieścił w końcu tryumfalnie: – Baba z wozu, koniom lżej. – No i jak, przepraszam, będziemy to obalać? – Wyrwałem się jak guma z majtek z pełnym zdziwienia pytaniem. Po twarzy Żorża przemknął uśmiech zadowolenia, a do mnie dotarło, jakim błędem było użycie liczby mnogiej. – Mam już przemyślany cały dowód. A więc wchodzisz w to, wyszczerku żwawy. To dobrze, to dobrze. – Znowu nie poczekał na odpowiedź. – Ależ ten bar jest źle urządzony. Krzesła niewygodne, stoliki małe… – płynnie przeszedł do marudzenia. Skrupulatnie zanotowałem długaśną listę oczekiwań, na której centralne pozycje zajmowały: noszenie białego sombrera De Bono (sic!) i – cytuję – sypanie faktami i liczbami. Dodatkowo, bycie głosem rozsądku i rycerzem obiektywności. Nie miałem w tamtym czasie innych zobowiązań, więc mogłem sobie pozwolić. Podpisałem klauzulę poufności – konkurencja nie cofa się nawet przed działaniami z gruntu nieetycznymi, wytłumaczył mi Żorż – pokrzepiony perspektywą wynagrodzenia: możliwością spotkania z kimś, kto znalazł żyłę sensu życia i nie wahał się z niej czerpać pełnymi garściami. Moje miejsce w rzece, bardzo dobre zresztą – łagodna plaża tuż przy zakolu – było już na pewno zajęte przez innych poszukiwaczy. Spotkaliśmy się następnego dnia wcześnie rano – konkurencja nie śpi – już na akcję, ale też żebym mógł odebrać robocze nakrycie głowy i przejść pierwszą odprawę. – No rusz głową, w jakiej sytuacji koniom nie będzie lżej, jeśli wywalimy babę z wozu, wulkanie kreatywności? Naprawdę chciałem odpowiedzieć czymś błyskotliwym, ale dwie minuty później wciąż milczałem i szukałem sensu w układzie linii papilarnych na własnej dłoni. – Zaczynam się zastanawiać, czy jesteś człowiekiem, którego chciałem znaleźć. Zacznij od zdjęcia białego kapelusza, na pewno nie pomaga, szczawiku przydrożny, bo zakotwicza na faktach. Zacząłem miąć trzeszczące rondo sombrera w dłoniach, ale olśnienie nie spływało.

Lipiec 2016

19


– Jeśli będzie do wozu przywiązana sznurem i po upadku zahaczy się o coś jak kotwica? – zaryzykowałem. – Robaczku świętojański, to nie jest głupie! Naprawdę, miałoby szansę oszczędzić nam wiele czasu! – Wyraźnie się ucieszył, ale szybko skwasił minę. – Ech, kiedyś to się pracowało, robiło się takie akcje prawie codziennie. Teraz samorząd ma fisia na punkcie podwyższania standardów etycznych. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś beknie za tę hucpę z poprawnością… Ale na razie lepiej zrobić to po mojemu… Modraszku długoskrzydły, koniom będzie lżej z babą na wozie, jeśli będzie miała ujemną wagę. Okazało się, że stoimy przed kliniką odchudzania słynnej Anny Kaszubskiej – dietetycy jej nienawidzą, bo odkryła niezwykły sposób na odchudzanie, który łamie wszystkie prawa natury. Budynek nie wyglądał na nowoczesną placówkę medyczną. Był raczej zwyczajny: szary i odrapany dwupiętrowy klocek. Tabliczka przy drzwiach wejściowych sprawiała wrażenie, jakby komuś zależało, żeby możliwie najmniej przyciągała uwagę – napisy nadziubdziano malutkimi literkami. Drzwi otworzyła wychudzona kobieta – istny kościotrup – o bladej cerze, mocno podkrążonych oczach i drżących dłoniach. – Jeżeli chcą panowie zapisać partnerki lub partnerów na naszą kurację, prosimy o kontakt z biurem obsługi. – Nie o to chodzi… Chcielibyśmy po prostu obejrzeć największy sukces, jaki państwo odnieśli w dziedzinie odchudzania. – Nie wiem, co panowie mają na myśli, działanie kliniki jest legalne. Proszę kontaktować się z naszym prawnikiem. Zniknęła w środku i zatrzasnęła drzwi. Nie zrażając się tą obcesowością, zdecydowaliśmy się na sforsowanie jednego z okien na tyłach budynku. Nie potrzeba było nawet wybijać szyby, bo ustąpiło przy mocnym pchnięciu. W środku jednak czekało nas duże rozczarowanie. Okazało się, że w klinice nie ma żadnych łóżek, a nawet sprzętów sportowych, tylko same stanowiska telefoniczne. Większość pokojów zajmowały biurka, oddzielone niskimi, wygłuszonymi gąbką ściankami. Zewsząd dobiegał szum rozmów z klientami. – Nie ma efektów kuracji? Niemożliwe! A czy przestawiała pani wagę? No oczywiście, że miejsce ustawienia ma znaczenie. Jeśli chce się porównywać pomiary, to koniecznie z jednego miejsca. Waga to bardzo wrażliwe urządzenie. Ależ nie, nie ma za co przepraszać. Do widzenia! Zajęci pracą ludzie w zasadzie nie zwracali na nas uwagi. Do dziś zastanawiam się, jak to było możliwe, biorąc pod uwagę oczojebne cyjanowe spodnie Żorża, założone do tej samej co dzień wcześniej ceglastej marynarki. Pani, która nas przywitała, nie udało się namówić na wyjaśnienia, bo zamknęła się w damskiej łazience, skąd wykrzykiwała tylko, że o niczym nie będzie rozmawiać bez prawnika. Pieprznięta stara kopuła. Niestety, w pozostałych klinikach też spotkały nas same rozczarowania. Wśród największych z nich – Brydzia, „minus pięćdziesiąt dziewięć kilo po niecałym roku terapii”. Okazało się, że to jedna wielka blaga, bo pani Brygida miała wagę całkiem dodatnią – czterdzieści dziewięć i pół kilo. Biedaczka, chyba sama nie wiedziała, że ją oszukali, bo do pomiaru przystąpiła zupełnie ochoczo. Z dumą jakby nawet. Ale cóż, nie sposób wykluczyć tego, że była po prostu bardzo dobrą aktorką. Kiedy straciliśmy już nadzieję, klapnęliśmy sobie w parku, trochę na odpoczynek, trochę na naradę. Dziwak był z Żorża straszny, ale zrobiło mi się go żal, kiedy tak siedział, ze spuszczoną głową. Cylinder w tej pozycji trzymał się w jakiś niewyjaśniony sposób. – Przykro mi – zacząłem. – Następnym razem się uda… Wyprostował się i rozparł na ławce. Chwilę popatrzył na baraszkujące na placu zabaw dzieci, a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę i pociągnął, jakby to była woda.

20

Herbasencja


– Jest plan awaryjny. Słyszałeś o osobach, które lewitują? Nie podnoszą się przecież siłą woli, to byłby cud. Sądzę, że one muszą być lżejsze od powietrza, waga ujemna, tak jak potrzebujemy. Na co dzień chodzą w dociążonych pantoflach, a kiedy je zdejmują, trzymają się kurczowo ziemi palcami u stóp. Ile jest w Polsce joginek, które umieją lewitować? – A skąd mam wiedzieć? – A za co ci płacę, gamoniu rabarbarowy? Myślisz, że nosisz ten biały kapelusz, bo tak ładnie w nim wyglądasz? Tylko wrodzona delikatność powstrzymuje mnie przed wyłożeniem, jak bardzo ci nie pasuje. To ile jest tych joginek? Zanim wymyśliłem liczbę, która brzmiałaby sensownie i którą umiałbym obronić, gniewnie zdjął cylinder i szarpnął za moje sombrero. – Dwadzieścia jeden – powiedział i od razu odłożył mi kapelusz na głowę. – Sytuacja nie wygląda źle. Zanim wstaliśmy, wyciągnął w moją stronę piersiówkę. Nie bardzo chciałem pić alkohol, bo poszukiwacze sensu są szczególnie podatni na jego urok, ale wyjście na pizdę byłoby jeszcze gorsze. Ograniczyłem się do ostrożnego zwilżenia ust. – Blee, mleko? Poważnie? – Śmiertelnie. „Kto się przerzuci z wódki na mleko, nie pociągnie daleko” to był mój pierwszy poważny sukces. Lubię do niego wracać w trudnych chwilach. Żeby stracić jak najmniej czasu na fałszywe tropy – przecież konkurencja nie może obalać przysłów szybciej niż my – zaczęliśmy od odwiedzenia polskiego guru od lewitacji, znanego szerzej jako Swidefida. Samochód zatrzymał się przed uroczą bieszczadzką chatynką. Budyneczek o lekko spadzistym dachu stał samotnie u stóp wzgórza. Dziwny wybór, z góry widok musiałby być jeszcze lepszy. Ale i tak miejsce było cud malina. W obejściu brakowało śladów zwierząt, pod wiatą leżały za to kolorowe sprzęty gimnastyczne i piankowe wałki do masażu. Intrygująco kontrastowały z surowością i kolorystyczną monotonią drewnianego domu. Drzwi otworzył niewysoki, ostrzyżony na zero mężczyzna. Uwagę zwracały jasne, błękitne oczy, które świeciły w opalonej twarzy, i pełne, czerwone usta. – Dzień dobry, bardzo przepraszam, że zakłócamy spokój – zacząłem. Żorż wspiął się na palce i zajrzał mi przez ramię. – Ciemno w środku, szkoda mieszkać w tym miejscu i mieć takie małe okna. O, nie. W duszy aż stęknąłem, w obliczu takiej zdrady. Jogin wytrzeszczył oczy, chyba zdziwiony bezpośredniością mojego pryncypała. – Zdejm kapelusz – powiedziałem półgębkiem. – I ten zapach, czy pan tu wietrzy? – On dalej swoje. – Zdejmtenkapelusz – wywarczałem. Na szczęście w końcu zrozumiał i wziął cylinder do ręki. – Rzecz w tym, że zależy nam na poznaniu kobiety, która umie lewitować. Słyszeliśmy, że nikt nie umiałby w tym temacie doradzić tak jak pan. – Oczywiście, zapraszam. – Odpowiedź była bardzo uprzejma, ale rozmówca przypatrywał się Żorżowi z pewną dozą podejrzliwości. W środku panował zupełny porządek, znajdowało się tam zaledwie kilka drewnianych sprzętów. Gospodarz szybkim krokiem skierował się do szafy i zamknął drzwi. Zdążyłem tylko zauważyć, że wystawały z niej dwie długie, kwieciste sukienki. Nic nie wskazywało jednak, żeby dom zamieszkiwał ktoś jeszcze. Swidefida otarł dłonią usta i uśmiechnął się do nas szeroko – Bardzo chętnie was pokieruję. Lewitujących kobiet nie ma niestety tak wiele, ale kilka osób mogę polecić. I wtedy po prostu oderwał się delikatnie od podłogi i zaczął unosić dziesięć centymetrów nad nią! Bez żadnej medytacji czy skupienia. Musiałem szczękę zbierać z podłogi. Chyba po tym się zorientował, w każdym razie speszony przeprosił i opadł na ziemię.

Lipiec 2016

21


Niestety, wskazane joginki nie zrobiły zbyt dobrego wrażenia. Większości nie udało się przy nas oderwać od ziemi, a w zasadzie najgorsze były właśnie te, które jednak dokonały pokazu. Obiecywały nomen omen cuda na kiju, a później okazywało się, że z prawdziwą lewitacją miało to tyle wspólnego, ile mój towarzysz z człowiekiem normalnym. Poczułem, że jesteśmy w kropce. Trzeba jednak Żorżowi przyznać, że po raz kolejny wykazał się niezłomnym charakterem. Kiedy tylko sprawdziliśmy ostatnią joginkę, wyjawił, że równolegle pracował nad kolejnym planem awaryjnym. – Pamiętasz tę damską garderobę, którą zauważyliśmy u naszego informatora? Zasięgnąłem w międzyczasie języka i dowiedziałem się, że naprawdę żyje samotnie. – Myślisz, że porwał i zabił jakąś kobietkę? Może przetrzymuje ją w piwnicy! – Nic z tych rzeczy, sam widziałeś, jaki to łagodny człowiek. Nawrzucałem mu na dzień dobry, a on nic. Tacy do niczego nie dojdą w życiu, nie umieją rywalizować. Nie stać go na wyjątkowe akty. Ale prawda jest taka, dreptaczu dżdżysty, że jeśli on czuje się kobietą, to dlaczego nie miałby nam posłużyć za babę, której potrzebujemy? Obydwaj widzieliśmy, że lewituje doskonale. Kobieta to kobieta, niezależnie od ciała, w którym się urodziła. Umalowany jogin wyglądał naprawdę całkiem atrakcyjnie. Tylko umięśnione ramiona psuły trochę efekt, bo nie pasowały do cienkich ramiączek sukienki. Z rozbawieniem zauważyłem, jak bardzo peszy to Żorża, który co chwila przecierał monokl i robił wszystko, żeby nie patrzeć w tamtą stronę. Za to próba generalna okazała się kolejnym szczytem w paśmie rozczarowań, a ja zacząłem wątpić w opowieści o dotychczasowych spektakularnych sukcesach na polu obalania przysłów. Posadziliśmy naszą babę na kolasce i poprosiliśmy ją, żeby z całej siły wczepiła się w nią stopami. Niestety, waga była nieubłagana, pojazd zrobił się od tego tylko cięższy. Postawiło nas to w bardzo trudnej sytuacji, bo Żorż, pamiętając piękny pokaz lewitacji, zaprosił już na kolejny dzień osobę, która miała oficjalnie zatwierdzić obalenie przysłowia. Ta porażka w końcu go złamała. Zdawał się zupełnie osowiały. Kiwał się tylko na koźle, wpatrzony w stopy – wizytę w Bieszczadach zaczął od zdjęcia butów – i pojękiwał pod nosem: – Takie fałszywe… takie szkodliwe… a takie uparte… takie trudne do zdyskredytowania. Kładliśmy się przytłoczeni mającą nadejść kompromitacją. Nie spałem, z zażenowania kłuło mnie nad sercem. Kręciłem się tylko z boku na bok na podłodze bieszczadzkiej chatki. Była to bodaj najbardziej męcząca noc, jaką przeżyłem, ale muszę wam z dumą powiedzieć, że udało mi się nad ranem wymyślić odpowiedni dowód i przygotować wszystko do jego przeprowadzenia. Kiedy rano spotkałem Żorża, okazało się, że też promieniał z zadowolenia. Sam miał jakieś rozwiązanie, chociaż nie chciał mówić o szczegółach. W pewnym sensie – podwójny sukces! Przywitał sędziego, którego przedstawił mi jako Mateusza coś na gie, trenera personalnego, i rozpoczął płomienny wywód. – Na wiele sposobów próbowaliśmy dowieść, że przysłowie „baba z wozu, koniom lżej” jest z gruntu fałszywe. Bezskutecznie. Nic dziwnego, bo też zabieraliśmy się do tego od złej strony. Bo dlaczegóż zajmować się dosłownym brzmieniem? Czyż nie powinny być dla nas najważniejsze podmiot twierdzenia i intencja autora? Sprawa jest oczywista, że w tym przysłowiu chodzi o li i jedynie o komfort zwierząt. Dlatego jedyne słuszne rozwiązanie, to upodmiotowienie konia. Kto inny miałby podejmować decyzję za to mądre zwierzę? Przed państwem, przy dyszlu, Hans! Hansie, dyrydomie mój pracowity, czy kiedy zwalić babę z wozu, to lżej ci się biegnie? Jeśli tak, uderz kopytem w ziemię raz, jeśli nie, dwa razy. Koń stuknął kopytem i spojrzał w oczy Żorżowi. Odgłos uderzenia wybrzmiał, a ja z radością poczułem, że teraz właśnie moja szansa. A potem Hans stuknął drugi raz. Pryncypał uniósł ręce w geście triumfu. Wkroczyłem do akcji, czując, że teraz albo nigdy.

22

Herbasencja


– W dodatku zamontowałem w kolasce rower, tak że baba może pedałować. Jeśli jej zabraknie, konie znowu będą skazane wyłącznie na własny wysiłek… Będzie im ciężej, rozumieją państwo? Sędzia chrząknął, spojrzał w niebo i zawyrokował: – Niech będzie. Zatwierdzam dowód i przysłowie uznaję za obalone. – Nie rozumiem tej całej szopki – włączył się jogin, który przyglądał się całej scenie oparty o płot swojego gospodarstwa. – Wystarczyłoby dobrze przejrzeć księgę przysłów. Taka natura ludowych mądrości, że na każdą znajdzie się przeciwieństwo. Choćby „z babą źle, a bez baby jeszcze gorzej”, święta prawda! – Dla podkreślenia swoich słów, zatrzepotał zalotnie rzęsami. – O to, to, to. Niezbędni są ludzie oddani nauce, opowiadający się po którejś ze stron i przechylający szalę. Żorżu, śledzenie twoich sukcesów i drogi na szczyt w środowisku antyproverbistów, jest dla mnie głęboką inspiracją. – Odparował pan Mateusz. – A sens życia – zwrócił się do mnie – to wybranie odpowiednich kwestii, w których zajmie się stanowisko. Co powiesz na to, żeby zacząć od „kapelusz sombrero, a w kieszeni zero”? – Mrugnął. – Jedziemy do pubu uczcić dzisiejszy sukces! – Zadecydował Żorż. – Mleko dla wszystkich!

Posadziliśmy naszą babę na kolasce i poprosiliśmy ją, żeby z całej siły wczepiła się w nią stopami. Niestety, waga była nieubłagana, pojazd zrobił się od tego tylko cięższy. Postawiło nas to w bardzo trudnej sytuacji, bo Żorż, pamiętając piękny pokaz lewitacji, zaprosił już na kolejny dzień osobę, która miała oficjalnie zatwierdzić obalenie przysłowia.

Lipiec 2016

23


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

Wampmiś

fantastyka

- Dlaszego szedzysz taki szmutny? - Rzuciła mnie dziewczyna, szef powiedział, że mój projekt jest do dupy, a w ogóle to… - Młody mężczyzna przerwał użalanie nad sobą. Nigdy nie zwierzał się przy barze, ale widać przekroczył granicę. Nie wiedział tylko, czy chodzi o granicę picia, czy wytrzymałości na ilość kłód pod nogami. Spojrzał na rozmówcę. - Ja pierniczę! - jęknął i przetarł oczy. Obok niego siedział ogromny misiek-wampir. - Cosz sze ształo? - Niedźwiadek obejrzał się. Za jego plecami nic się nie działo, wrócił więc do sączenia drinka. Robił to przez słomkę, bo wystające kły nie pozwoliły mu zamknąć ust. - Ktoś ty? Czy ktoś mi czegoś dosypał? - spytał chłopak. - Nie pacz tak na mnie – misiek uniósł obie owłosione łapy – to nie ja. Ja nie używam takich metod. - A jakich? - Chłopak schwycił się za głowę. - Matko, gadam z niedźwiedziem, na dodatek pluszowym, z wystającymi zębami… - No szo? Mamusza była biedna, nie sztać ją było na aparat ortodokszyjny – bronił się miś. - Ortodontyczny – poprawił machinalnie. - I nie chodzi o twoje zęby. Znaczy, nie tylko o nie. Rozumiesz? - Nie – zaprzeczył misiek zgodnie z prawdą. - Wytłumasz mi! - Jakby ci to powiedzieć… Nikt normalny nie rozmawia z miśkami. - Dlaszego tak mówisz? Twoja mamusza zawsze roszmawiała sz kwiatkami! - No, z kwiatkami, wiem, żeby lepiej rosły – potwierdził mężczyzna. - No. To jak moszna sz kwiatkami, to dlaszego nie moszna sz miszkami? - Właściwie to nie wiem, dlaczego nie można. Może i można. - Widzysz – ucieszył się misiek. - To mów mi Misza. - Misia? - zdziwił się mężczyzna. - Myślałem, że jesteś facetem! - Bo jestem! - oburzył się futrzak. - Mam na imię Misza, nie Misza, rozumiesz? - Rozumiem – potwierdził chłopak, choć nie było to całkiem zgodne z prawdą. - A ja Aleksander. - Alekszander? Olek? Alek? Też ładnie. Alek wyciągnął niezdecydowanie dłoń w kierunku miśka. Misza uchwycił ją i z entuzjazmem potrząsnął. - Wiesz – powiedział po chwili – chodźmy sztąd. Paru goszczi dzywnie na nasz paczy. Chyba chczą zakoszycz czy portfel. - Co zrobić?

24

Herbasencja


- Ukraszcz kaszę – wyjaśnił przenikliwym szeptem Misza. - Rorzumiesz? - Nie – powiedział Alek, bo naprawdę nie wiedział, co kasza ma do zakoszyczenia, cokolwiek to znaczyło. Misiek zdenerwował się. Próbował jeszcze parę razy, wreszcie nie wytrzymał i niemal krzyknął: - Chczą czi zajebać portfel! Terasz rorzumiesz? - Teraz tak – potaknął Aleksander, który już był na tyle pijany, że było mu wszystko jedno. Zapłacił za siebie i za Miszę, zostawił napiwek. Wyszli razem, obejmując się, bo Alkowi trudno się stało, za to miś był przysadzisty i łatwiej utrzymywał równowagę. A może po prostu mniej wypił? Ulice miasta były całkowicie puste. Raz, że pora była późna, a dwa, że zaczęło padać i wiać, więc aura nie nastrajała do spacerów. - Idziemy do domu – powiedział Misza, otrząsając futro z wilgoci. *** Aleksander budził się bardzo powoli. W ustach mu zaschło, a w głowie łomotało. Niemniej wyczuł aromat świeżo parzonej kawy dolatujący z kuchni, usłyszał też cichutkie podśpiewywanie. Twarz rozjaśniła mu się uśmiechem. Jednak Marzenka nie odeszła. To wszystko było sennym koszmarem. - Czeszcz! Widzę, że wreszcze wształesz! Koszmar powrócił, a może wcale nie odszedł? - Jezuuu – jęknął Aleksander i nakrył głowę małą poduszką. - Czo jeszt? - Misiek postawił kubek na stoliku i przysiadł na brzegu łóżka. - Masz kacza? - Nie mam kacza, znaczy kaca – wykrzyknął Alek, odrzucając jasiek. - Mam schizofrenię paranoidalną, manię prześladowczą, ale nie kaca! Kac to mały pikuś. A ty nie jesteś mały pikuś, tylko ogromny pikol, który sprawia, że wariuję. Bo widzę i rozmawiam z potworem. - No wiesz, jesztesz niegrzeczny. A ja żrobiłem czi kawę. I wcale nie jestem taki ogromny, tak prawdę powiedziawszy to jesztem najmniejszy ze wszysztkich znanych mi wampmiszów. - Czego? - Wampmiszów, nie szłyszałesz nigdy?- zdziwił się Miszka. - Nigdy – przyznał Aleksander i wyciągnął dłoń po kubek. Jednym duszkiem wypił prawie połowę zawartości, ale to nie rozjaśniło mu w głowie. - Skąd się wziąłeś? - spytał za to i zaczął się uważniej przyglądać zębom towarzysza. - Przesztań – stęknął miś. - To mnie peszy. - Czo? Znaczy co cię peszy? - Jak szę tak gapisz na moje żęby. - No ale przyznasz, że są… wyjątkowe. Dobra, zostawmy temat twojego uzębienia. Powiedz mi, skąd się tu wziąłeś. - Sz knajpy! - Miś wzruszył ramionami. - Kur… znaczy cholera. To wiem. Gadaj, skąd się w ogóle wziąłeś. I nie mów mi, że wampmisie tak sobie spacerują po mieście i przypier… znaczy, przyczepiają się do byle kogo! - Ty nie jesztesz „byle kogo” - powiedział z przekonaniem miś. - Ty jesztesz moim przyjacielem. - Dobra, rozumiem, po wczorajszym wieczorze możesz tak sądzić, ale… - Po wczorajszym? Sztary, my się znamy prawie od urodzenia. Twojego urodzenia. Przyjrzyj mi szę. Aleksander wlepił spojrzenie w szaro-brunatne oblicze niedźwiedzia. Te czarne oczki coś mu przypominały. I ten duży brązowy nos. I wystrzępione ucho… - Ja pier… chrzanię. Ty jesteś Edzio? Mój misio, Edzio? - No – potwierdził Misio. - Ale terasz nazywam się Misza. Znaczy żawsze tak szę przedsztawiam, ale szporo wampmiszów nie chcze tak do mnie mówicz. - Ale jak to się stało z tymi… z twoimi zębami? Nie miałeś takich. - Szporo czaszu minęło, odkąd szę bawiliszmy. Mam tyle lat czo ty. Żmieniłem szę. - Dwadzieścia dziewięć? - wykrzyknął Alek.

Lipiec 2016

25


- O miesząc mniej niż ty. Żosztawiłesz mnie szobie, pamiętasz? Żawsze rażem. No, ale szpędziłem że dwadzieścia parę lat w różnych pudłach i kartonach, beż wygód, po ciemku – poskarżył się cichutko. - To dlatego wyroszły mi te żęby. Dołączyłem do wampmiszów. Ale nie lubię krwi. - Krwi? - Aleksander zerwał się na równe nogi. - Chcesz powiedzieć, że żywisz się krwią? - Ty mnie wczale nie słuchasz – zirytował się Edzio. - Przeczesz mówię, że nie lubię krwi. A żęby to wtórna szprawa. Jak mnie będziesz przytulał, to żnikną. Już nawet szą mniejsze. Alek przyjrzał się uważniej misiowi i stwierdził, że pluszak mówi prawdę. - Głaskałem cię albo przytulałem? - spytał Edzia. - Nie, wysztarczyło, że gadaliszmy. Jakbyś pogłaszkał, przytulił i poczałował to żaraz by zniknęły – powiedział miś z przekonaniem. - Na całowanie nie licz – wykrzyknął zaniepokojony mężczyzna. - Mogę cię przytulić i pogłaskać. Ale to w ramach lepszego porozumienia. Nie mogę znieść tego seplenienia. Misiek natychmiast rozgościł się na łóżku, poklepał miejsce obok siebie, wskazując przyjacielowi, gdzie ma usiąść. Alek przycupnął na brzeżku i ostrożnie objął pluszaka. Ponieważ nic się nie stało – znaczy miś siedział spokojnie – odważył się go mocniej przytulić, a potem nawet wytarmosił za uszy. Szczególnie za to oberwane, bo mu się przypomniało, że zawsze za tę część ciała ciągnął Edzia. Po paru bardzo przyjemnych chwilach, kiedy wróciły słodkie wspomnienia dzieciństwa, misiek odezwał się: - Już wystarczy. Zobacz, zniknęły kły! Rzeczywiście, po wystających zębach nie było ani śladu. Aleksander odsunął się nieco i znowu sięgnął po kubek. - To czym się żywiłeś przez te wszystkie lata? - spytał ostrożnie. - Bo przecież nie krwią, prawda? - Prawda. Ale chyba nie chcesz wiedzieć, co wpełza do starych skrzyń lub pudeł… - No co? - Aleksandrowi jakoś żadna mądra myśl nie wpadła do głowy. - Stonogi, karaluchy, pająki, pluskwy i pluskwiaki… Mam wymieniać jeszcze? - Nie, lepiej nie. - Alek wzdrygnął się. - A te prawdziwe wampmisze? Czym one się żywią? - Wampmisie – poprawił go Edzio. - Zwykle zaczynają od myszy i szczurów, a jak nabiorą sił, zaczynają grasować po otoczeniu. Najczęściej najpierw korzystają ze swoich przyjaciół z dzieciństwa, potem przerzucają się na rodzinę, a na koniec, gdy już nabędą sił i odwagi, wypuszczają się w miasto. - A ty? Przecież ty podobno nie żłopiesz krwi, mądralo! - Aleksander na wszelki wypadek zaczął oglądać przeguby rąk oraz macać się po szyi. - No o co ty mnie posądzasz? - zezłościł się miś. - Ja nie miałbym nawet siły, żeby wydostać się z pudełka, w którym mnie zamknąłeś, zanim wrzuciłeś je na pawlacz – powiedział z wyrzutem. - Ale ta twoja Marzenka szukała jakiegoś swetra i zrzuciła mnie z samej góry. Pudło spadło i otworzyło się, a ja wpełzłem pod łóżko. - I co jadłeś? Marzenkę? - Ty to jakiś głupi jesteś! - stwierdził Edzio. - Już ci mówiłem, że nie jem krwi. Zresztą z tej zołzy mogłaby mi tylko zaszkodzić. Jadłem to, co znalazłem… co przyszło bądź przypełzło. - Nie chcesz powiedzieć, że po moim mieszkaniu grasują tabuny owadów?! - Wiesz, jakby ci tu powiedzieć – do czyścioszków to ty nie należysz. - Edzio, chcesz znowu wylądować na pawlaczu? – spytał Alek z groźbą w głosie. - No wiesz, jesteś okrutny. - Misiek udał, że zaczyna płakać, ale po chwili znowu prezentował uśmiechniętą mordę. - I tak cię lubię i nie opuszczę cię! - Tego się właśnie obawiałem – stęknął Aleksander i runął na plecy. Misiek ułożył się koło niego. Leżeli i milczeli, ale jakoś tak fajnie im było. Swojsko. Przyjacielsko. - Edzio, a dlaczego ty jesteś taki duży? Normalnie mieściłeś się w pudełku po butach. Pamiętam, że wymościłem ci posłanko w jednym. Zdaje się, że po pantoflach taty. - No, pachniało skórą. - Więc dlaczego teraz jesteś prawie taki duży jak ja? - nie odpuszczał Aleksander. - Tak to już jest z przyjacielskimi misiami. Są na miarę kłopotów. Im większe problemy, tym bardziej rosną. Bo obowiązuje prosta zasada: duży może więcej. - Nie bardzo rozumiem.

26

Herbasencja


- Spróbuję ci to wytłumaczyć. Jakbym był malutki, nikt by mnie nie wpuścił do knajpy, prawda? O tobie by powiedzieli, że jesteś… mniejsza z tym, co by powiedzieli. Ale jak się zrobiłem taki duży jak ty, wszedłem do knajpy, nikt mnie nie zaczepił, dostałem drinka. Z jednej strony woleli udawać, że nie istnieję, bo misiek wielkości grizli, nawet jeśli jest pluszowy, może być groźny. Z drugiej strony, to źle świadczy o człowieku, jak po paru drinach widzi gigantyczne pluszowe misie, prawda? - Chyba masz rację. - Zawsze mam rację i zostanę z tobą, dopóki nie poradzisz sobie z problemami. - Dzięki. - Nie ma za co. Od tego ma się przyjaciół. *** Aleksander polubił towarzystwo Edzia. Cieszył się, że ktoś na niego czeka, a wracając z pracy zawsze kupował podwójną porcję jedzenia. Misiek nie gderał, nie narzekał, zawsze był zadowolony. Grali w scrabble, w karty i w szachy, oglądali telewizję. A przy meczach siatkówki popijali piwko. Edzio pomógł nawet przy poprawkach projektu do pracy. Bo misiek wiedział i umiał tyle samo co Alek i potrafił to wykorzystać. Po tym jak szef z zadowoleniem poklepał Aleksandra po ramieniu, misiek znacznie zmalał. Ale nie przeszkadzało to przyjaciołom. - Edzio, a powiedz mi, skąd właściwie biorą się wampmisie? - Już ci mówiłem – to takie porzucone misie. - Niby tak. Ale przecież ja ciebie też porzuciłem, a ty nie obróciłeś się przeciwko mnie. - Bo ty tak naprawdę mnie nie porzuciłeś – wyjaśnił po chwili zastanowienia miś. - Trochę o mnie zapomniałeś, ale często wracałeś myślami do dzieciństwa, do zabaw, do beztroski. Coś z tamtych czasów w tobie zostało. Ja wiem? Może ufność albo nadzieja, jaką zawsze mają dzieci? Prawdziwe wampmisie powstają wtedy, gdy w dorosłym nie ma już nic z dziecka. Kiedy wyrzuci z siebie wszystkie wspomnienia i dobre myśli. - I co się wtedy dzieje? - spytał Aleksander z obawą w głosie. - To co zwykle. Dorosły coraz bardziej dorośleje, a wampmiś wysysa z niego resztki dobrych rzeczy. Niektórym to nawet humor zjadają. - I człowiek umiera? - E tam, zaraz umiera. - Misiek wzruszył ramionami. - Żyje, ile ma żyć. Tyle że nic go nie cieszy, nawet ta jego dorosłość. - A ja? - A ty zachowałeś w sobie trochę z dziecka. Na moje szczęście pozbyłeś się Marzenki. Bo ona była gorsza od wampmisia. Dlatego możemy teraz razem gadać. Aleksander posmutniał trochę na wspomnienie Marzenki. Trudno mu byłoby wytłumaczyć Edziowi, że tęskni za dziewczyną. Może nie za tą konkretną, ale nie chciał robić przykrości misiowi i mówić mu, że jego towarzystwo nie wystarcza. Edzio usnął po obiedzie, a Aleksander siedział sam w kuchni, popijając herbatę z cytryną i z cukrem. I coraz bardziej robiło mu się markotno. Ubrał się po cichutku i wyszedł na spacer. Miał nadzieję, że wiatr przegoni wszystkie złe myśli. Bo przecież było mu naprawdę dobrze z Edziem. Takiego kumpla zawsze mu brakowało. Aleksander usiadł na ławce i zapatrzył się w alejkę wysadzaną kasztanami. Gapił się i gapił, aż mu kark zdrętwiał. Ale z jakieś dziwnej przyczyny bał się odwrócić. Jakby ta chwila nieuwagi mogła spowodować, że straci coś niezwykle cennego. Po pół godzinie miał już jednak dość, podniósł się z zamiarem pójścia do domu. Wtedy ją zobaczył. Szła wolniutko, prowadząc na smyczy brązowego kundelka. A z drugiej strony podskakiwała obok niej jasnobeżowa misia z czerwoną kokardą na głowie. Bez zastanowienia podszedł do nich. - Czy twoja misia nie czuje się samotna? Bo mój miś, Edzio, strasznie tęskni za misiowym towarzystwem. Ma wprawdzie mnie, ale to nie to samo co prawdziwy miś.

Lipiec 2016

27


miniatura

Pamiętasz? Pamiętasz?

Nie wiem dlaczego, ale niektóre wspomnienia tak łatwo przywołać. Czają się tuż pod powierzchnią myśli. Wystarczy sekunda, a już wiem, którego domu szukam albo pod którym drzewem zakopałam witraż. Nie, nie taki prawdziwy. Nigdy tego nie robiłeś? No coś ty? Mieszkałam wtedy na Pradze, miałam kilka lat i niezachwianą pewność, że zawsze będę. Nic mną nie szarpało. Życiowe rozterki nie miały jeszcze racji bytu, egzystencjalnych wątpliwości nawet nie przeczuwałam i nie znałam zbyt wielu słów, co bardzo ułatwiało komunikację z innymi ludźmi. Każdy wyraz był dosadnie prawdziwy, na eufemizmy nie starczało miejsca i czasu. W starej kamienicy gnieździło się kilka rodzin, a dzieci była tylko trójka: ja, Adela i Grześ. Siłą rzeczy przyjaźniliśmy się. Bo codziennie bawiliśmy się, kłóciliśmy się, rozbijaliśmy kolana. I mieliśmy wspólne tajemnice. To chyba Adela wymyśliła witraże. Kopaliśmy w ukryciu nieduże dołki i wypełnialiśmy je skarbami – folią po cukierkach, kolorowymi kamykami, złotymi i srebrnymi kapslami od butelek na mleko, płatkami kwiatów, co komu przyszło do głowy. A potem przyciskaliśmy to kawałkiem szyby, uzyskując efekt witrażu. I zasypywaliśmy ziemią. Niekiedy pozostawały zagrzebane przez dłuższy czas, zdarzało się, że całkiem zapominaliśmy o nich, a niekiedy odkrywaliśmy na nowo po kilku dniach. Pamiętam to uczucie, kiedy odsłaniałam powolutku moje dzieło; spod piasku wyłaniał się kolorowy obrazek. Przecierałam szybkę i napawałam się widokiem tej sztuki, takiej prawdziwej, przez duże S. Potem zasypywałam z powrotem, a często przyprowadzałam w tajemnicy Grzesia i chwaliłam się witrażem. Adelka robiła to samo, chyba rywalizowałyśmy o jego względy. Przypomniało mi się to znienacka, kiedy słońce wydobyło z kałuży plamę benzyny. Zadrżała marszczona wiatrem, a ja od razu zobaczyłam nasze podwórko i dołek pod samiutką ścianą kamienicy. Do dziś czuję łzy, które osoliły smak pierwszego rozstania. Ojciec dostał służbowe mieszkanie na Mokotowie. Cieszyłam się, że będę miała własny pokój, a nie kąt tuż koło kaflowego pieca. Nie zdawałam sobie sprawy, że jeszcze zatęsknię za tym ciepłem z duszą. Kiedy płomienie buzowały w brzuchu kaflowego potwora, sen przychodził w ciepłych kapciach, zawinięty w mięciutki ręcznik. Kaloryfery ogrzewają pomieszczenia, ale na pewno nie duszę. Ale wtedy jeszcze nie myślałam o tym. W marzeniach urządzałam swój pokoik i ciągle dopytywałam się mamy, czy kupi mi zasłony w motyle i lampkę z żółtym abażurem. A potem zeszłam na podwórko i zrozumiałam, że tam na Mokotowie nie będzie ani Adelki, ani Grzesia. I zrobiło mi się tak straszliwie smutno. Chwyciłam oboje za ręce i zaprowadziłam ich do mojej największej tajemnicy, do witrażu, który miał wielkość zeszytu. Był śliczny; pracowałam nad nim kilka dni. Chciałam powiedzieć, że zostawię im ten obrazek, a może nawet przyniosę swoje zdjęcie, żeby mnie pamiętali, ale nie zdążyłam. Jak tylko wydusiłam, że się wyprowadzam i że już nie będziemy się razem bawić, i nie pójdziemy do tej samej pierwszej klasy, Adela z całej siły uderzyła obcasem brązowego pantofelka w cienką szybkę. Szkło rozpękło się w drobne kawałki i z witrażyka nie zostało nic. Przenikające się barwy, załamania i kontrasty znowu były tylko kawałkami złotek i sreberek, fragmentami potłuczonych talerzyków i filiżanek, zwiędłymi kwiatkami. A Adela schwyciła Grzesia z rękę i kazała mu iść ze sobą. Nawet się nie obejrzała i chłopakowi też nie pozwoliła. Łzy pociekły mi po twarzy, zlizywałam je, dziwiąc się, że są takie słone, a później zasypałam rozbity obrazek. To był pierwszy pogrzeb. I gdyby istniało tamto podwórko i tamta kamienica, nawet dziś bez wahania wskazałabym miejsce, gdzie pochowane zostało moje pierwsze i jedyne dzieło sztuki. ***

28

Herbasencja


Niektóre rzeczy chowam głęboko, bo nawet po latach palą wstydem, jakby to było wczoraj, a nie czterdzieści lat temu. Też tak masz? Nie? Więc nie rozumiesz? Nie podpadłeś paleniem za szkołą pani od polskiego, w której się podkochiwałeś i przed którą udawałeś, że jesteś lepszy niż w rzeczywistości? Dziewczyna, na której ci zależało, nie przyłapała cię na całowaniu z inną? Bo była zbyt niedostępna, a ty zbyt niecierpliwy, żeby czekać? Wiem, że to głupoty z zamierzchłej przeszłości, ale ja za każdym razem wykrzywiam twarz, gdy coś takiego mi się przypomni. Najchętniej złapałabym gumkę i wytarła te zdarzenia do czysta, jak pierwsze litery krzywo zapisane ołówkiem. Nie da się, wiem przecież. A pamiętasz, jak całowaliśmy się w parku na ławce, a ta baba z psem na nas wyskoczyła. Nie pamiętasz? To niemożliwe! Ale park jeszcze kojarzysz? Tak, ten z poobtłukiwaną fontanną, w której zawsze pełno było liści. Nikt chyba jej nie czyścił. I z aleją kasztanowców. Zawsze kwitły, gdy zbliżały się matury. Jakby na złość abiturientom przypominały, że jest wiosna, że dziewczyny strzelają spojrzeniami, a chłopcy wypatrują tej właściwej. Nie, nie jedynej, prędzej tej odważniejszej, która na chwilę zapomni się bardziej i pozwoli sięgnąć ustami chętnych warg, a dłoniom pozwoli błądzić po rozpalonym ciele. Myśmy też tacy byli. Chodziliśmy tam wieczorami i całowaliśmy się bez opamiętania, zapominając o bożym świecie i ludziach. A ta baba tak nagle na nas wyskoczyła. Jeszcze nie mogłam złapać oddechu, jeszcze gwiazdy mknęły pod zaciśniętymi powiekami, a ona się darła, żeśmy bezbożni, rozpustni, grzeszni. Patrzyłam na nią wystraszona i zawstydzona. Ze spuszczoną głową i kolorami na policzkach, które - nie wiedziałam - wykwitły z podniecenia, czy z zażenowania. A ty parsknąłeś śmiechem i rechotałeś, jakby nam ktoś przed chwilą najlepszy dowcip opowiedział. Kobieta znieruchomiała, wzięła swojego kundelka pod pachę, chroniąc go przed tobą i już gotowała się do kolejnego ataku, kiedy zatkałeś jej usta. - Zazdrościsz, babo, że ciebie już nikt tak nie chce całować? Chwyciłeś mnie za rękę, żeby uciec przed jej złym spojrzeniem. Ale ja się odwróciłam. Ona nie była gniewna, w jej oczach czaił się smutek i żal. *** A pamiętasz landrynki na Mazurach? Zapomniałeś? To przecież niemożliwe. A tę burzę, co nas złapała na polanie? Tak wiedziałam, że to musisz pamiętać. To Jasiek potem powiedział, że tylko idiota rozstawia namiot w dołku. Nie złość się, bo to prawda. To chyba była nasza druga noc nad jeziorem. Fakt, nic nie zapowiadało deszczu, a byliśmy tak malowniczo skryci wśród tych brzózek i dębczaków. A grzyby można było zbierać prawie nie wychodząc ze śpiworów. Fajne były te noce. Rozgwieżdżone i parne; wreszcie samotne. Już nie udawaliśmy, że zimno, żeby się przytulić, ale jeszcze nam ta bliskość nie spowszedniała. A kiedy zaczęło grzmieć, a potem padać, kiedy potok rozdzielił posłania, nie było już tak romantycznie. Wściekałam się, bo mi od zimna zęby trzaskały, namiot płynął, ogniska nie sposób było rozpalić, a schronienie pod drzewem było nim tylko z nazwy. Ale kiedy wyszło wreszcie słońce i rozłożyła się nad nami tęcza, objąłeś mnie i powiedziałeś, że to Bogu wysypały się z kieszeni landrynki i rozpuściły się kolorami po niebie przez ten pieprzony deszcz. Dlatego zawsze w kredensie były te cukierki. Nie, nie dlatego, że ubóstwiam słodycze i ciągle podjadam. W każdym razie nie tylko dlatego. *** A pamiętasz, jak poszliśmy zrobić test? Nie, to nie z Joasią, przy niej od razu wiedziałam, że jestem w ciąży. Nawet byłam pewna, że urodzę córkę. To było z Kubą. Chyba do dziś mam gdzieś tę karteczkę z ujemnym wynikiem. Lekarz powiedział, że za wcześnie, za bardzo się pospieszyliśmy. Teraz to dziewczyny mają dobrze, w każdej aptece za marne grosze mogą kupić tester.

Lipiec 2016

29


Nie kłóć się, mówię, że chodziło o Kubę. Ja chyba lepiej wiem, nie? A pamiętasz, jak wymyślaliśmy imiona? Za każdym razem coś spsociłeś. Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego tak nazywałeś dzieci. Przecież na Jakuba zgodziliśmy się chyba ze dwa miesiące przed rozwiązaniem. Skąd wziął ci się ten Artur? Bo co? Że takie anglosaskie imię? A co my mamy wspólnego z Anglikami? Jaka emigracja? I wyszło na moje, może pierwsze imię brzmi z angielska, ale i tak wołamy go Kuba. No dobra, a Joasia? Przecież miała być Ola, po twoim tacie. Że trzy już w rodzinie? To nie mogłeś tego, do cholery, powiedzieć wcześniej? Cały pobyt w szpitalu była Ola, potem jeszcze chyba z tydzień, a po zarejestrowaniu zrobiła się Joanna. Nie, nie mówię, że źle czy brzydko. Nawet mi się bardziej podoba, ale przecież inaczej się umawialiśmy. Zawsze coś zmieniasz. Teraz też. To ja chorowałam. To ja trzeszczałam, jak mówiłeś. Obiecałeś, że razem. Do końca. Kłamczuch. Taki niby z ciebie twardziel. Myślisz, że nie wiem, że płakałeś? Jak to kiedy? Nie udawaj! Wtedy, jak mnie zabrali na operację. Skąd wiem? Kochany, w tej rodzinie nic się nie utrzyma w tajemnicy. Małgosia mi powiedziała. Tak, przy niej się rozryczałeś. Bo powiedziałeś, że beze mnie nie masz życia. I co? To ty się zabrałeś, a ja zostaję. Wiem, wiem, będziesz na mnie czekał. Ale to nie to samo. Wiesz, to jak dostać psa zamiast wnuczka. Nie śmiej się, nie pamiętasz? Musisz pamiętać, jak Asia nam przywiozła tę znajdkę. Żebym jej głowy nie suszyła o dziecko. Jasne, że kochałam Karmela, ale to nie to samo, co Alek i Martynka. O matko, czekałam, czekałam i w końcu się doczekałam, chociaż i Asia, i Kuba odgrażali się, że nie zrobią nas dziadkami. Miałeś rację, ale jesteś okropnie zgryźliwy. Tak ględzisz, że naprawdę nie wiem, czy chcę do ciebie dołączyć. Jak nie przestaniesz, to… Dobra, wiem. Czasem tęsknię za twoim gadaniem. Ale żebyś nie myślał! Tylko czasem. Bo potrafisz zagadać człowieka na śmierć. W życiu nie spotkałam faceta, który tak nawija jak ty. I to zwykle o głupotach. Tak, nie oburzaj się. Trzysta razy mogłeś opowiadać tę samą historię. Nie przesadzam. Już nawet Alek i Martynka umieją powtórzyć, jak zerwałeś ścięgno albo jak zdałeś na prawo jazdy w wieku piętnastu lat. A krzycz sobie do woli. Jak mnie zezłościsz, to wezmę psa i zniknę na trzy godziny. Chcesz tego, co? Czy wolisz obiad? Tak wiedziałam. Chodź, dziś jest ogórkowa ze śmietaną, tak jak lubisz. *** - Mamo, z kim babcia tak się kłóci? - Z dziadkiem. - Ale przecież dziadek… - Wiem, kochanie, wiem.

Łzy pociekły mi po twarzy, zlizywałam je, dziwiąc się, że są takie słone, a później zasypałam rozbity obrazek. To był pierwszy pogrzeb.

30

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

BasiaM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 czarownica http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=742 galina http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=816 jeroh http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=550 klapaucjusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mirek13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 toya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=833 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:

Agata Sienkiewicz

Grafika na okładce: Wojciech Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www . h erbatkau h ele n y . pl

Lipiec 2016

31


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.