Herbasencja - Llipiec 2015

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Proza

Jarek Turowski Red Corpse 14 Marcin Sztelak Dobra Cobra Dzień dobrych informacji 5 Falujące auto 33 Święto ludzi w przyciasnych Emil Wójcik nakryciach głowy 6 Wigilia 39 Izabela Trojanowska Barbara Mikulska kamyk II 7 Wariatka 43 Krystian Stefanowski Żywożmija 45 pejzaż z dziobem w tle 8 Renata Błażejczyk-L`Amico Adrian Tujek Konkurs urodzinowy – 1. miejsce: Cyrk objazdowy krótko pęka w szwach 9 W sumie kot byłby nawet lepszy 56 Adam Ladziński kapitan Rybakow wraca na Arbat 10 Marcin Sobiecki Stopka Redakcyjna 59 pocztówka dźwiękowa z dzieciństwa 11 Marcin Lenartowicz Parafraza. 12 Alkir. 13 Kokard. 13

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Zawsze, kiedy wydaje mi się, że jakiś miesiąc jest ciężki, to okazuje się, że następny może być jeszcze cięższy. A kiedy już już mam nadzieję, że uda mi się ze wszystkim ogarnąć, to praktycznie gwarancja, że za chwilę będę nieogarnięta jeszcze bardziej. I na przykład z tej przyczyny lipcowa Herbasencja wychodzi dopiero teraz, a brakujących dwóch Tea Booków nadal brak. Nie wiem, czy w jakimkolwiek stopniu usprawiedliwiają mnie trzecie urodziny Herbatki, bo jednak większość imprezowych obowiązków wzięła na siebie Nathien. Swoją drogą – poszło jej wzorowo. Od niedawna jest nas w redakcji czworo, więc czekam, aż wróci do mnie czas, zaoszczędzony dzięki Jakubowi. Dużo się przez ten rok zmieniło, a planujemy dalsze zmiany. Jeśli wszystko pójdzie w miarę sprawnie, to najpóźniej pod koniec wakacji będziemy już po remoncie. Tak tak, pierwszy raz oficjalnie oznajmiam, że zmieniamy szatę graficzną. Będzie mniej mrocznie, bardziej retro. I dużo jaśniej, co powinno spotkac się z uznaniem tych, którzy w salonikowych ciemnościach czuli się nieswojo. Druga poważna zmiana dotyczyć będzie głównego menu strony. Sama nie wiem, jak to wyjdzie i jak się sprawdzi. Pożyjemy - zobaczymy. Reszta zmian będzie raczej kosmetyczna. Koniec z marudzeniem. Co mogę powiedzieć o tym numerze? W poezji niestety bez świeżej krwi, choć Bóg mi świadkiem, że próbowałam tę krew pozyskać. Ale nie ma tego złego – mocna stała ekipa, z jasno błyszczącą gwiazdą Marcina Lenartowicza. W prozie za to debiutantów dwoje. Emil Wójcik z… historią wigilijną. Tak, tak, niby nie na czasie, ale z drugiej strony, za oknem takie upały, że miło o zimie pomyśleć. Serdecznie polecam też drugi debiut: Renata Błażejczyk-L`Amico zdobyła serca (choć może i coś innego?) jurorów konkursu urodzinowego swoim zaskakującym (tfu, tfu, nic nie powiem, nie wygadam się) opowiadaniem według przepisu. Otwierający prozę Jarek Turowski też z pewnością Was zaskoczy, bo nie jest to tekst, do jakich autor nas przyzwyczaił. Dużo dużo akcji, mnóstwo wybuchów, pościgi… Gdyby zrobić z tego amerykanski film akcji – byłby hitem. Dobra Cobra tym razem mocno na luzie, tekst zdecydowanie relaksujący i dobrze wpasowujący się w wakacyjne klimaty. Natomiast Barbara Mikulska pokazuje nam się w dwóch odsłonach. Pierwsza, „Wariatka”, to wbrew tytułowi (chopc tytuł jak najbardziej adekwatny) nastrojowa, obyczajowa miniatura. Za to „Żywożmija” to hit lipca, klasyczne fantasty, do przeczytania obowiązkowo. Podsumowując – bardzo wyważony numer, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Miłej lektury! Helena Chaos

Wakacje! Znowu są wakacje!

Lipiec 2015

3


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Dzień dobrych informacji Mleko zwarzone w kawie, namiętny pocałunek drugiej strony lustra. Długa droga z perspektywą zatracenia i buty schodzone na wylot. Przerwy w przestrzeniach szepczą o piekle, tradycyjnie schodami w dół, drzwi na prawo – w zależności od miejsca dotyku grzesznego nieba oraz niczyjej ziemi. Wszystkie rozmarzenia psu na budę, skoro jest tu i teraz. Właściwie jedyna pewność, pomijając nieoczekiwany dzwonek. Do nigdy nieotwieranych drzwi, zamkniętych na oścież.

Lipiec 2015

5


Święto ludzi w przyciasnych nakryciach głowy Katastroficzne sny i przystająca rzeczywistość, wszystkie kąty w trójkącie o bokach równych nieskończoności. Albo prawie, o kilka cali przed nią. Ewentualnie długi włos, anielski. Zaplątany w drzewko niewyrzucone od grudnia. Chociaż zima była lekka; ziemi życzymy sobie takiej samej – noworocznie. Połamani opłatkiem, jajkiem, w krzyżu – zasypiamy. W przeczuciu spełnionego obowiązku, przynajmniej o tyle, na ile było to możliwe w danych okolicznościach. Bo ustawiczny brak śniegu, słońca, chleba trochę lepszego niż powszedni, ze zboża wzrosłego na czarnoziemie, urodzajnym w trójnasób. Tylko plonów nie ma komu zebrać, wszyscy urodzeni na kamieniu lub w bliskiej okolicy. Więc składamy pokłon uchylając rąbki kapeluszy

Połamani opłatkiem, jajkiem, w krzyżu – zasypiamy. W przeczuciu spełnionego obowiązku, przynajmniej o tyle, na ile było to możliwe w danych okolicznościach.

6

Herbasencja


Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.

kamyk I połączy nas kamyk przybłęda, na którym mniej więcej za rok nieomal złamię obcas. podniosę, bo uznam, że jest doskonały - silny i gorący od słońca na chwilę zamknę w ręku wszechświat, potem upuszczę w miękką trawę. kilka miesięcy później chłopak spod bloku kopnie nim w łobuza z podwórkowego gangu. nie sięgnie celu, tylko wpadnie pod koła pędzącego auta, odpryśnie dynamicznie i odbije się od ściany spożywczaka. siwy pan we flanelowej koszuli zamaszystym ruchem zamiecie go z chodnika, razem z kurzem, wprost pod twoje nogi. podniesiesz, bo uznasz, że jest doskonały - silny i gorący pewnie ktoś przed chwilą trzymał go w dłoni.

siwy pan we flanelowej koszuli zamaszystym ruchem zamiecie go z chodnika, razem z kurzem, wprost pod twoje nogi.

Lipiec 2015

7


Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.

pejzaż z dziobem w tle cykl: tamponada Jajeczkowanie. Przede mną ultradźwięki ptaków i drzew, chwytanie pni i korzeni nerwów. Zęby drżą na wietrze. Z sześciennej ciemności wyłania się księżyc - z dnia na dzień przybiera, pulchnieje, aż będzie w pełni zdolny, by rozepchnąć płaszczyzny. Teraz dotykam nieokreślonego kształtu, obła tekstura w objęciu. Każda z rąk jest dla drugiej samotnym towarzyszem. Pod sklepieniem jakieś rytuały ku czci wód, które odchodzą do jednego morza.

Z sześciennej ciemności wyłania się księżyc - z dnia na dzień przybiera

8

Herbasencja


Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.

Cyrk objazdowy krótko pęka w szwach Design ostrej jazdy to koronkowa robota: wymalowane ronda, lśniące trakcje, linie demarkacyjne oślepień, pobocza w kolorze śniegu i mało słońca. Kiedy przed skrzyżowaniem szerokim jak biodra gwałtownie rozpina się pasek dużych pociągów, to cyrk na kółkach, piersi na dziewczynkach lekkich obyczajów, w których coś jest i czegoś nie ma. Nie trzeba długo czekać na sygnał, na przeciągnięcie struny na złą stronę, w sfingowany dźwięk, na przerwanie cienkiej nitki, po której trudno balansować nawet z igłą w palcach. Zatem balony nie pękają tylko dlatego, że unoszą za dużo powietrza, ale zaprojektuj wystrzał, rysy i bruzdy na strzępach śliskiej gumy, proporcje czegoś, co jest w tym najkrótszym momencie, kiedy przestaje być sobą.

Nie trzeba długo czekać na sygnał, na przeciągnięcie struny na złą stronę

Lipiec 2015

9


Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.

kapitan Rybakow wraca na Arbat nowe wypierało stare, kłopot w tym, że kto za mocno, czasem znikał i wracał po latach milczący, bojaźliwy, bąkał pojedyncze słowa w obcym języku i z jakimś szaleństwem w oczach. nie (on) syn narodu (prawie) wybranego. gdy wyjeżdżał, wszystkiego był pewien, dziecięca naiwność, ledwie, meszek pod nosem- teraz zdziwiony, że są inne niż Lena, a przecież dawno dorósł do kobiet o niedbałej pozie, z jaskrawą szminką na ustach. jako dowódca miał realną władzę. tam skąd wracał, wszystko nieswoje: klimat, obyczaj, wiara i ten cholerny błysk niechęci do munduru i zaśpiewu gdy w chwilach szczególnych recytował Puszkina lub nucił Podmoskiewskie wieczory. sołdat artysta się znalazł, słyszał. a przecież mu żal opuszczać Miasto tyle wódki tu wypito, tyle złota sprzedało i nauczycielka rosyjskiego z brwiami jak u Leny i o takim spojrzeniu, że w sercu rodziła się tęsknota. ocierał łzę gdy żegnał się z Polską

10

Herbasencja


Marcin Sobiecki (gryzak_uspokajajacy) Białostoczanin od urodzenia. Jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisanie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z drugiej pewna summa przemyśleń z mijających dni. Nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. Dla przyjaciół - Soviet.

pocztówka dźwiękowa z dzieciństwa czrr czrr sier sier i wieczorne powroty do gniazda czwarte piętro rozgrzanego lata niewiele mniej klas podstawówki podziwiałem je wtedy za celność i odwagę na pełnej prędkości trafiały we frakach otwarte okno utkało ślad waniliowym niebem ścieląc kremogen zachodzących wakacji za garażami piekące łokcie od berka na werandzie węgierki dojrzewające na kolanach umorusaną niewinność kasztanowych wypraw przenoszących błonkoskrzydłe do lepszego świata w pudełkach po zapałkach kładącą się uszami na szynach od snu dzieliło zaledwie czrr czrr sier sier

Lipiec 2015

11


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Parafraza. Szary Smog. Czasem przyśnią mi się wiersze - chociaż pozornie stałe - płyną w szklankach, pęknięciach. Strukturze uchybień i odpowiedzi na zakrzyk. Spadam w nich na samo dno Imion, dzięki którym mógłbym się podziać choć przez ułamek krystalizacji.

Spadam w nich na samo dno Imion, dzięki którym mógłbym się podziać choć przez ułamek

12

Herbasencja


Alkir. Znacznie lepiej mi w bursztynowym półmroku, znacznie bezpieczniej - odkąd z paznokci wprost na chodnik kapie mi porcelana. Oddycham przez słomkę skrzętnie zaszytą w razie wrzątku, zarażam kłębami lub możliwością powrotów. Wybór nigdy nie chciał być moim udziałem, w przeciwieństwie do fabryk, które gapią się na mnie ze ścian, porozrywane przez hałas. Bo znacznie łatwiej widzieć w tym brzdęk - ławice łaknień. Tłumaczyć pojedynczy pomruk upadkiem z wysokości powykręcanych palców, a to już coś.

Kokard. Z cyklu: Struktura Szkła. I tylko to drapanie w kącie mieszkania pozwala dostrzec, jak wiele nas ominęło. Niechcący opróżniliśmy skrzynki na listy z możliwości apelacji o chociażby kęs fatyg. Niedługo zaczną wyskakiwać nam z szafek projekcje astralne. Te z gatunku rześkich, potwierdzonych naukowo przez sztab ubrany jedynie w latorośl. Skinieniem głowy będziemy oznaczać wszystkie wschody słońca - mówić dzień dobry tym, których karmimy i tym, którzy byli dla nas ważniejsi niż tlen. Utoniemy w vicewersach, taktownie milcząc o więcej.

Lipiec 2015

13


Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990r., mieszka w Abramowie, na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie opowiadania obyczajowe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Zafascynowany prozą Stephena Kinga, Cormaca McCarthy‘ego, Clive‘a Barkera i Dana Simmonsa. Oddany fan sagi Kinga o Rolandzie Rewolerowcu i „Mrocznej Wieży“, a także serialu „The Walking Dead“. Publikował w zbiorach opowiadań „Człowiekiem jestem“ oraz „Pokłosie“.

Red Corpse

science fiction

— Oto stoi przed wami największy spośród grzeszników! Zadufany w sobie heretyk, któremu wydawało się, że może napluć w twarz samemu Bogu! Oto i on: pokonany, wyniszczony przez własny obłęd i cuchnący! Tytułuje się samozwańczo Kapitanem, a gdziekolwiek się pojawi, ciągnie za sobą obrzydliwy smród swej zbrodniczej reputacji! Red Corpse, we własnej, odrażającej osobie! Przyjrzyjcie mu się! Przyjrzyjcie, ale uważnie! Sędzia grzmiał, wynajdując w pamięci najcięższe, akceptowalne do wypowiedzenia epitety i okrążał skazańca dostojnym krokiem. Głowę okręcał tak, by utrzymywać kontakt wzrokowy z oczekującym egzekucji tłumem, a wyprostowanym oskarżycielsko pazurem wskazywał nieprzerwanie na Corpse’a. Tam też kierowały się spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Patrzyli uważnie, o tak, bardzo uważnie — chłonęli obraz, by wyryć go na tablicy mentalnej encyklopedii pod hasłem „grzesznik”. Corpse stał dumnie wyprostowany, lecz próżno by szukać w jego osobie cokolwiek dumnego poza dziarską sylwetką. Ta gra pozorów nie potrafiłaby zwieść nikogo — mężczyzna był pokonany i wyniszczony. Dokładnie tak, jak przedstawiał go w gniewnym monologu Sędzia. Ciało Kapitana okrywała tylko brudna przepaska — kawałek szmaty, jaką Voyanie zawiązali skazańcowi na biodrach, zanim wyruszyli na pokazowy przemarsz ulicami portu. Posiniałą od zimna skórę szpeciły plamy i zacieki po najróżniejszych pomyjach oraz zgniłym jedzeniu, którymi obrzucono heretyka. Corpse wbijał nieobecny wzrok gdzieś w pustkę. Po lewym oczodole mężczyzny rozlewał się paskudny siniak, spomiędzy opuchniętych warg wyciekała krew. Mięśnie wokół zagłębienia w prawym ramieniu Kapitana — pamiątce po niegdysiejszej strzelaninie — drżały w niekontrolowany, konwulsyjny sposób. Był to jedyny ruch, jaki dało się zaobserwować oprócz błysków iskier, które od czasu do czasu pełzały po zniszczonej cyberprotezie, zastępującej Corpse’owi lewą nogę od kolana w dół. — Red Corpse dopuścił się najgorszego grzechu, którego zalążek mógł wylęgnąć się tylko w umyśle człowieka zepsutego do cna! Ten tutaj heretyk wymarzył w swym obłąkanym rozumku, że wytropi i upoluje Boga! Po tłumie przetoczył się pomruk, przypominający odgłos nadciągającej burzy. Ktoś wykrzyczał wiązankę wulgarnej pogardy, ten i ów zagwizdał z dezaprobaty. W stronę Corpse’a posypała się kolejna porcja nieczystości. Nie mrugnął nawet powieką. Sędzia uspokoił rejwach, po czym kontynuował:

14

Herbasencja


— Gdyby były to zaledwie czcze przechwałki szaleńca, dałoby się to jeszcze jakoś zrozumieć! Jednak Red Corpse nie zamierzał poprzestać na słowach! Wiemy dobrze, że poczynił praktyczne przygotowania i podjął kroki, by odnaleźć tunel czasoprzestrzenny do Dawnego Kosmosu! Skompletował załogę złożoną z sobie podobnych, pozbawionych wyobraźni i sumienia odmieńców, uzbroił się w najnowsze cuda techniki i zamierzał zrealizować ten bluźnierczy plan! Red Cospre wybierał się do Starych Galaktyk, by odnaleźć, a potem zabić Kosmiczny Rozum! Kolejna fala gwizdów, przekleństw i pomyj. Nieruchoma twarz Reda sugerowała, że odpłynął myślami gdzieś daleko. Jakby nie chciał być świadkiem własnego końca. Zgromadzili się na skraju wysokiego klifu. Wzburzony ocean o barwie ciemnego grafitu tłukł o stromy brzeg, powietrze pachniało solą i czymś metalicznym. Z lądu wychodziło nad wodę długie, drewniane molo, wsparte na pokracznym i zdezelowanym przez upływ czasu rusztowaniu o wysokości tak niebotycznej, że można było dostać zawrotów głowy od samego patrzenia. Tym właśnie pomostem miał ruszyć na swoją ostatnią przechadzkę Kapitan Red Corpse. Wedle obyczaju planety Vo–Yan spacer skazanego na śmierć kończył się upadkiem z wysokości na płyciznę pełną ostrych, poszarpanych i twardych jak beton skał… Nie bez powodu miejsce to nazywano Brzegiem Rekinich Zębów. Szanse na przeżycie były równe zeru. — Chyba tylko dzięki Boskiej interwencji ten tutaj heretyk wpadł w ręce Strażników! Myślał, że może igrać z Bogiem, ale to Bóg zaigrał z nim! Uwaga wywołała głośny aplauz gapiów. Oskarżyciel nabrał powietrza i wykrzyknął: — Redzie Corpse, jesteś winny obrazy Najwyższego Majestatu, Absolutu, Rozumu Kosmicznego, Boga! Decyzją Sądu Najwyższego Planety Vo–Yan skazuję cię na śmierć! Z racji niebotycznej rangi twojej przewiny egzekucja odbędzie się w trybie natychmiastowym, tu i teraz! Brać go! Przed tłum wyszło dwóch Strażników. Obaj potężnie zbudowani i opancerzeni, dzierżyli w dłoniach tutejszą wersję paralizatorów — broń przypominającą widły o dwóch szpikulcach, pomiędzy którymi trzeszczały miniaturowe, lecz niebezpieczne błyskawice. Mężczyźni obrócili Corpse’a i dźgając brutalnie w plecy, nakierowali na molo. Wyglądający na stojącego u wrót katatonii Kapitan szedł posłusznie. — Wątpię, byś zasłużył na ostatnie słowo, gnoju. Wątpię, byś zasłużył w ogóle na cokolwiek — wysyczał jeszcze Sędzia. Chwilę później Corpse wszedł na oślizgłe deski. Metal zniszczonej protezy stukał głucho o drewno, bosa stopa nie wydawała żadnego dźwięku. Wilgotne powietrze targało grzywą rudych włosów. Krok Kapitana podczas tego ostatniego spaceru przypominał niezdarny chód kaczki. Przystanął, ale tylko na moment, by zmierzyć wzrokiem bezmiar rozgniewanego oceanu i ruszył dalej, ku śmierci. *** Flint miał bardzo specyficzne hobby: fascynowały go oczy. Szczególną uwagę poświęcał zaś nerwom wzrokowym. Badał je z zegarmistrzowską precyzją i manipulował za pomocą nanowszczepów — usprawniał bądź kaleczył, wedle uznania. Kolekcja Flinta gromadziła setki okazów: ślepia humanoidów, zwierząt, owadów, hybryd oraz najróżniejszych potworów ze wszystkich zakątków wszechświata. Gałki oczne na długich — w połowie naturalnych, w połowie syntetycznych — nerwach zapełniały okazałe akwarium w kształcie prostopadłościanu o podstawie z komputera o potężnej mocy obliczeniowej. Nerwy wiły się przy szklanych ściankach niczym makabryczna parodia kwiatowych łodyg, a zastępujące sam kwiat, wiecznie otwarte gałki oczne, poruszały się niespokojne i cierpiące. Zielonkawa woda bulgotała pośród mnogości okazów. Flint wiedział, że cierpią. Widział to w głębi sztucznie ożywionych źrenic. Analityczny umysł naukowca zaprzeczał, by cokolwiek takiego mogło mieć miejsce, ale na jakimś prymitywniejszym poziomie jestestwa mężczyzna po prostu to czuł. Cierpią. Wieczne katusze niewoli w towarzystwie sobie podobnych, wyrwanych z naturalnego ciała skrawków.

Lipiec 2015

15


Nie powiedziałby, że dawało mu to sadystyczną przyjemność czy coś w tym rodzaju. Nie, Flint nie czuł niczego poza zwykłą i zdrową ciekawością. Był kolekcjonerem i naukowcem. Jedyne, czego pragnął, to poszerzać swój zbiór i odpowiadać na pytania — jak to działa, jak to ulepszyć? Kiedy Corpse złożył mu propozycję dołączenia do załogi Pequoda, Flint nie zastanawiał się ani chwili. Słyszał o Kapitanie wystarczająco dużo, by wiedzieć, że pod jego skrzydłami, podczas niezwykłej i dość szalonej ekspedycji, będzie mógł oddawać się kolekcjonerskiej pasji bez żadnych nieprzyjemności, krytycznych uwag czy docinek. Corpse nie przejmował się małostkowymi, przyziemnymi sprawami. Flint miał rację co do nowego pracodawcy — Kapitan nie raczył akwarium nawet kilkoma sekundami uwagi. Spojrzał bez śladu zdziwienia, kazał zainstalować się Flintowi na tyłach statku i na powrót przybrał skupioną minę, która zdobiła jego twarz za każdym razem, gdy rozmyślał o swoim celu. O Kosmicznym Rozumie. Miał obsesję, bez dwóch zdań, ale Flintowi niespecjalnie to przeszkadzało. W pewnym momencie nawet zaraził się nieco fantazjami Corpse’a i zaczął roztrząsać na serio, co może się wydarzyć, gdyby okruchy dawnych wierzeń okazały się prawdą? Gdyby Rozum Kosmiczny, Absolut, Bóg, czy jak tam ludzie wołają, rzeczywiście istniał? Istniał w materialnej postaci, gdzieś w otchłaniach Dawnego Kosmosu, a dowodzonemu przez Corpse’a Pequodowi dane było wytropić go i upolować? Wątpił, by szaleńczy scenariusz Kapitana mógł się spełnić. Podejrzewał, że Pequod może błąkać się po wszechświecie nawet całą wieczność, a i tak nic nie zdziała. To nie są sprawy dla zwykłych śmiertelników… Niemożliwe, by siła, która pchnęła wszystko w ruch, mogła mieć zwykłą, materialną postać! Mimo to Flint czasami wierzył. A krótkie chwile wiary roztaczały przed nim obraz niebotycznej sławy — potęgi, której nie sposób objąć zdroworozsądkowym myśleniem. Naukowiec podejrzewał, że tak właśnie musi czuć się ogarnięty obsesją Corpse. Tyle że on czuje się tak ciągle — bez ustanku zagląda w to świetliste okno, za którym kryje się chwała równa boskiej. Patrzy i ślepnie na szarość codzienności, dryfuje w próżnię niemożliwych do zrealizowania, bluźnierczych marzeń… Flint wyrwał się z rozmyślań i przerwał pracę. Odłożył narzędzia, ściągnął ultrazbliżeniowe gogle i pomasował obolały od wielogodzinnego pochylania kark. Został na Pequodzie sam, więc korzystając z błogiej ciszy, postanowił przygotować bazę pod nowy skarb — Sun Ki obiecała, że dostarczy mu głowę tubylca z Vo–Yan. Miała odkupić trofeum z portowego prosektorium. Znając usposobienie miejscowych, Flint nie wątpił w powodzenie misji dziewczyny. Portowcy kochali złoto. Kochali również rozróby, więc świeżych trupów nie powinno brakować. Voyanie mogli budzić obrzydzenie — ich skóra wydawała się mutować z tkanki typowo ludzkiej w rybią łuskę i ewolucja zbliżała się ku temu drugiemu biegunowi — ale Flint czuł sporą ekscytację w związku ze zgłębieniem tajemnic gałki ocznej oraz nerwu wzrokowego tego gatunku… Voyanie wykazywali bowiem pewne rzadko spotykane, telepatyczne zdolności: potrafili czytać w myślach drugiego osobnika, lecz tylko podczas utrzymywania kontaktu wzrokowego. To było tak niesamowite, że Flint niecierpliwił się na opustoszałym statku jak dzieciak w oczekiwaniu na urodzinowy prezent. Mijała druga doba, odkąd Pequod wylądował na Vo–Yan. Corpse tłumaczył postój chęcią rekrutacji ostatniego członka załogi — pragnął mieć na pokładzie szamana z prawdziwego zdarzenia, by móc ratować się magią, gdyby w kluczowym momencie nauka i zdobycze techniki zawiodły. Taki był jego najnowszy wniosek ze studiów nad prastarymi rozprawami, jakie wertował każdego dnia przed zaśnięciem. Flintowi wydawało się, że ów tajemniczy szaman jest dla Kapitana ledwie wymówką, by spotkać się z kochanką sprzed lat, która — wedle plotek — zdezerterowała z Gwardii, by prowadzić na Vo–Yan skromny żywot rybaczki, ale nie rozgłaszał tej teorii na głos. Po pierwsze cieszył się na możliwość dołączenia nowego eksponatu do kolekcji, a po drugie zdawał sobie sprawę, że wniosek mógł być owocem zazdrości — próbą obronienia ukochanej nauki przed zacofaną i prostacką magią. Starał się być człowiekiem światłym, lecz niektórych uczuć nie tak łatwo wykorzenić. Zresztą — czy obsesja Corpse’a nie zaszła zbyt daleko, by marnował czas z sentymentu za starą ukochaną?

16

Herbasencja


A może czuł, że zbliża się do celu i chciał dać ostatnią szansę swemu człowieczeństwu? Flint nie umiał tego rozgryźć. Mimo że z pozoru prosty do bólu, pchany do przodu jedynym nadrzędnym imperatywem, Corpse pozostawał dla naukowca nieodgadniony. Kto by tam pojął, co kryje się wewnątrz szalonego umysłu? O ile Kapitan Red Corpse był szalony za sprawą spalającej go manii, o tyle ostatni członek załogi Pequoda, czyli anonimowy z imienia i nazwiska zabijaka o pseudonimie Skurkowaniec był po prostu pierdolnięty. Definitywnie i na całej linii, szalony jak… Mimo bogatego słownictwa, Flint nie znajdował w przepastnym umyśle metafory, która mogłaby oddać bodaj w przybliżeniu ogrom obłędu Skurkowańca. Pewnie mógłby wymieniać godzinami różne przykłady zachowań tego psychopaty, ale i tak byłby to ledwie skromny wycinek z całokształtu nieobliczalnej osobowości. Sun Ki, fenomenalna pilotka sterująca Pequodem, dołączyła do Corpse’a za sprawą astronomicznej sumy pieniędzy, jaką obiecał jej Kapitan. Flint wstąpił do skromnej załogi Reda z podobnych pobudek, choć miał na uwadze również, a może przede wszystkim, powiększanie kolekcji. No i podczas krótkich momentów optymizmu — niebotyczną sławę. Z kolei Skurkowaniec zaciągnął się na Pequoda tylko dlatego, że karkołomna ekspedycja dawała możliwość dalszego mordowania. Tak to przynajmniej wyglądało, bo w tym przypadku naukowiec nie słyszał o żadnych obietnicach finansowych. Corpse był prawdopodobnie ostatnią szansą Skurkowańca na wyrwanie się w świat. Zła sława sprawiła, że nikt nie chciał nawet przebywać w towarzystwie tego człowieka, co zaś mówić o wspólnej wyprawie w kosmos, a listy gończe za głową Skurkowańca rozesłano nawet po najdalszych i najdzikszych zakamarkach wszechświata. Patrząc na awanturnika, Flint czuł niepohamowany dreszcz niepokoju, a słowa Sun Ki, że lepiej mieć go po swojej stronie niż po przeciwnej, traktował ze sporym dystansem. Ludziom takiego pokroju wystarczy sekunda, by zapomnieć o zobowiązaniach i w ogóle wątpliwe, żeby Skurkowaniec zdawał sobie sprawę z istnienia jakichkolwiek stron prócz samolubnego, socjopatycznego „ja”. Naukowiec nie rozumiał, po co Corpse’owi ten granat z odwleczoną zawleczką na pokładzie, kiedy wszechświat aż roi się od doskonałych najemników, gotowych oddać życie za pracodawcę. Fakt faktem, że prawdopodobnie żaden z takich awanturników nie przeżyłby w konfrontacji ze Skurkowańcem dłużej niż kilka sekund… Oni pracowali dla pieniędzy — on dla czystej przyjemności mordowania, widoku tryskającej z ran krwi i życia gasnącego w nieruchomiejącej źrenicy. Czy Skurkowaniec wierzył w ideę Corpse’a i marzył, by przyłożyć dłoń do zabicia Kosmicznego Rozumu? Ciężko powiedzieć, bo nie wypowiadał się na ten temat ani słowem, ale Flint uważał, że to więcej niż możliwe. Coś jak wisienka na torcie zbrodniczej kariery… Tym bardziej nie potrafił pojąć, dlaczego najnormalniejsza z całej zgrai, a przy okazji zabójczo seksowna, Sun Ki leci na Skurkowańca. Odrzucała nieśmiałe zaloty Flinta i odważniejsze zaczepki innych mężczyzn z taką naturalnością, że naukowiec miał ją za osobę aseksualną, a w najlepszym wypadku lesbijkę. Tymczasem, gdy na horyzoncie zdarzeń pojawił się Skurkowaniec, zdawał się przyciągać lekko rozmarzony i jakby rozmiękły wzrok pilotki niczym magnes. Flint nie mógł i nie chciał tego rozumieć. Na początku zaprzeczał obserwowanemu zjawisku i zganiał je na poczet zazdrości, lecz czas mijał, a irracjonalne zachowania Sun Ki tylko się wzmagały. Wpadła po uszy. Ku pociesze Flinta, Skurkowaniec wydawał się odporny na maślane spojrzenia dziewczyny i sam chyba w ogóle ich nie dostrzegał. Wątpliwe, by tak wypaczony umysł umiał działać na poziomie emocjonalnym. Flint roztrząsałby pewnie całą sytuację dłużej, może nawet zacząłby wyobrażać sobie, co znajduje się pod spódniczką Sun Ki, u szczytu jej oszałamiająco zgrabnych nóg, kiedy naraz wydarzyły się dwie zupełnie niespodziewane rzeczy. Dźwięki sprowadziły naukowca na ziemię tak gwałtownie, że zamarł na chwilę, niezdolny do identyfikacji hałasów. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że rozbrzmiały one niemal jednocześnie, a teraz zbiegały się w kajucie Flinta i tworzyły wspólny harmider. Z dziobu Pequoda dochodziło przenikliwe wycie radaru… …bliżej, bo od strony śluzy, dudniło natarczywe walenie o właz.

Lipiec 2015

17


Ktokolwiek próbował zwrócić na siebie uwagę Flinta, nie znał kodu dostępu na pokład Pequoda. Natarczywy alarm radaru mógł oznaczać tylko jedno — gdzieś w pobliżu, zgodnie z obliczeniami szaleńczej nawigacji Corpse’a, otworzył się tunel czasoprzestrzenny, prowadzący do Starych Galaktyk. Obłęd stał się rzeczywistością. *** Sun Ki biegła przez kręte i wąskie uliczki portowych slumsów. Czuła, jak torba z uciętą głową tubylca obija się raz po raz o jej udo z nieprzyjemnym odgłosem, ale nie zwracała na to większej uwagi. Tak samo jak nie zważała na pożądliwe spojrzenia mijanych mężczyzn — barwnej mieszanki istot z różnorakich planet. Ich uwagę przyciągała smukła sylwetka dziewczyny, pełne piersi i śliczna twarz o skośnych oczach. Przewieszony przez plecy, szybkostrzelny, laserowy karabin utrzymywał jednak to zainteresowanie na bezpieczny dystans. Mimo świetnej formy zdołała dostać zadyszki nim dobiegła do recepcji śmierdzącej rybą speluny, dość optymistycznie nazwanej „Hostelem”, gdzie wynajmował pokój Skurkowaniec. Nie zważając na wrzaski przysadzistego alfonsa–gospodarza, wbiegła po rozchwianych schodach na piętro i bez pukania zaczęła otwierać na oścież wszystkie napotkane drzwi. Skurkowańca zastała w pokoju na końcu korytarza, w towarzystwie dwóch dziwek. Jedna była kobietą ludzkiej rasy, druga bliżej nieokreślonym mieszańcem o zgniłozielonej skórze, króliczych uszach i dwóch waginach. Widok ten niespecjalnie zaskoczył Sun Ki, ale też niespecjalnie przejął — Flint miał rację, Skurkowaniec wpadł dziewczynie w oko, lecz zainteresowanie to niewiele miało wspólnego z prawdziwą miłością. Ot, zwykła fascynacja z cielesnym podtekstem. — Ubieraj się, nie mamy czasu! — krzyknęła od progu, mimo wycelowanej w jej głowę lufy i głośnego oburzenie prostytutek. Skurkowaniec schował obrzyna na powrót do kabury i bez słowa zaczął się ubierać. Nie musiał dopytywać o szczegóły. Wyczytał z zaaferowanej twarzy Sun Ki wszystko, czego potrzebował — pojawiły się kłopoty i to poważne. Wyraźnie rozgniewane panie do towarzystwa świergotały coś jedna przez drugą, a po chwili do zamieszania dołączył gospodarz „Hostelu” oraz niesprecyzowane głosy z korytarza. Na koniec Skurkowaniec związał rozwichrzone, czarne włosy bandaną i ubrał się w brunatny, widocznie zużyty płaszcz, którego poły skryły przyległy do ciała, prywatny arsenał mężczyzny. Kompletnie ignorując zamieszanie, skinął głową Sun Ki na znak, że jest gotowy i odpychając marudnego alfonsa, wyszedł w ślad za dziewczyną. Kiedy wyjaśniła zadyszanym głosem, o co chodzi, Skurkowaniec poczuł, że odżywa. Na myśl o zbliżającej się rzezi ogarnęło go stokroć większe podniecenie niż wcześniej, pomiędzy nagimi kobietami. Spragnione działania dłonie zamrowiły. Już niedługo — uspokoił je bezgłośnie. Już niedługo… *** Corpse odważył się wrócić myślami do własnego ciała dopiero, gdy minął Sędziego i obrócony plecami do tłumu zgromadzonych, ruszył po śliskich deskach pomostu. Wcześniejszy, bliski katatonii stan był całkowicie zamierzony — Kapitan nauczył się weń zagłębiać podczas szkoleń Gwardii, których nigdy zresztą nie ukończył. Teraz, o kilkadziesiąt kroków od śmierci, jedynym, kto mógł zajrzeć mu w oczy i wyczytać z nich jakiekolwiek myśli, był bezkresny ocean. Nie zostało wiele czasu. Świadomy, że z każdej sytuacji istnieje jakieś wyjście, Red szedł jeszcze wolniej i bardziej niezdarnie, by ugrać kilka dodatkowych sekund do namysłu. Dźgające go paralizatory Strażników wydawały się ledwie łaskotkami w porównaniu do całonocnych tortur.

18

Herbasencja


Nie wysypał się, nie ugiął bólowi. Nie pozwolił wyczytać Sędziemu niczego ze swoich myśli. Stacjonujący nieopodal portu Pequod, z Flintem na pokładzie, jest bezpieczny. Misję można kontynuować… Trzeba tylko wyrwać się z obecnej, parszywej sytuacji. Gdzie jest Skurkowaniec? Gdzie Sun Ki? Dlaczego nie próbują go odbić?! Pragnął usłyszeć wystrzały z obrzynów lub cichy pomruk silnika Jaskółki, lecz jego uszu dobiegał tylko ryk oceanu i własne kroki. Przekalkulował szanse na zaskoczenie Strażników. Marne. Gdyby udało się wyrwać jeden z paralizatorów… Ale jest taki słaby, obity, wręcz skatowany. Zwykle użyteczna i pełna niespodzianek cyberproteza zmieniła się w kawał ciężkiego i bezwartościowego żelastwa. Nie ma żadnej broni prócz własnych dłoni i zębów. Zalało go zwątpienie — dziwne i obce uczucie, jakiego Corpse nie doświadczał praktycznie nigdy. Kilkanaście kroków do krawędzi. Wpadł jak nieopierzony żółtodziób! Dał się wyrolować jak byle dzieciak — kobiecie! Powinien był trzymać się planu. Dać sobie spokój z Deanną i wracać na Pequoda jak tylko okazało się, że nici z Szamana. Co on sobie myślał? Od lat nie było w nim ani ociupinki miejsca na uczucia, więc dlaczego zechciał zobaczyć ją akurat teraz, tak blisko upragnionego celu? Zagryzł zęby. Złość — emocja dużo lepsza od zwątpienia, bo można czerpać z niej siłę. Pomost kończył się za dosłownie kilka kroków… Corpse wczuł się w rytm dźgających go paralizatorów, odczekał do kolejnego pchnięcia, a kiedy to miało nastąpić, okręcił się wokół własnej osi i balansując na krawędzi pomostu, chwycił za stylisko broni. Pociągnął, równocześnie wyprowadzając cyberprotezą niskie kopnięcie. W tym samym momencie na brzegu rozszalała się strzelanina. *** Skurkowaniec kochał swoje obrzyny. We wszechświecie roiło się od nowocześniejszej broni — laserowej, plazmowej i cholera wie jakiej — sam miał kilka bajeranckich pukawek pod ręką, ale gdy sytuacja robiła się naprawdę gorąca, ufał tylko obrzynom. Uwielbiał ich prymitywną brutalność. To, co robiły z ofiarami, siekając je, rozrywając na kawałki i masakrując, było wspaniałe. Niszczycielski, niepowstrzymany chaos. Bez finezji, lecz z jakim efektem! Awanturnik przepchnął się przez oczekujący egzekucji tłum najdalej, jak się dało, nie szczędząc pracy łokci ani kolan. Szybko zauważył, że zbieranina, choć liczna, to w większości nieuzbrojeni prostaczkowie. Tylko gdzieniegdzie dostrzegał pojedynczy nóż albo pałkę; zero broni palnej czy paralizatorów. Strażnicy skupili się pewnie bliżej brzegu, lecz i nimi nie przejmował się zanadto — kiedy rozpęta w tym tłumie prawdziwe piekło, niełatwo będzie go wyłowić spośród chaosu… Skrzywił się w parodii uśmiechu i odetchnął głęboko słonym powietrzem. Oczy o ciemnych tęczówkach lśniły z podniecenia. Rozchylił poły płaszcza, dobył obrzynów i wyprostował ręce na boki, przypominając stracha na wróble lub człowieka chłonącego promienie słoneczne w natchnionej, religijnej ekstazie. Nikt nie zauważył, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Przymknął powieki i wstrzymał oddech, by słyszeć jak najlepiej to, co nastanie. Pociągnął za spusty. *** Strażnik upadł na tyłek, wypuszczając spomiędzy palców uchwyt broni. Jego zaskoczony kompan bez chwili namysłu uderzył w Corpse’a własnym paralizatorem, lecz Kapitan przyjął cios na stylisko przejętej broni. Zakleszczyli się i siłowali, obaj o krok od runięcia na poszarpane skały.

Lipiec 2015

19


Red zauważył kątem oka, że pierwszy Strażnik próbuje dosięgnąć kabury, więc wdepnął koniec protezy w brzuch leżącego, po czym niezdarnym skokiem w bok wyprowadził kopnięcie na szczękę. Chybił, zachwiał się. Połączenie paralizatorów ze stojącym na nogach Strażnikiem zostało zerwane. Tamten zamierzył się do kolejnego ciosu, na szczęście nie pamiętając o tkwiącej u pasa broni palnej. Leżący tymczasem wystrzelił. Niecelnie, lecz huk przypomniał Kapitanowi, że nie może pozostawać w bezruchu ani na sekundę. Uskoczył w bok, cały czas na krawędzi. Przejechał paralizatorem po leżącym na deskach. Krzyk. Machnął bronią przed twarzą stojącego. Raz i drugi, potem dźgnął, upadając rozmyślnie do przodu. Szpikulce zagłębiły się w ciało, Strażnik spojrzał na tryskającą z jamy brzusznej krew, jakby nie mógł uwierzyć, do kogo ona należy. Wywiązała się szamotanina między Corpse’m a tym, który upadł na początku. Turlali się po oślizgłych deskach w tę i z powrotem, mocując się o pistolet. Powróciło zmęczenie, zagłuszane dotychczas adrenaliną. Red, czując, że szansa przeżycia umyka mu spomiędzy palców, rzucił się w ostatnim, desperackim spazmie na szyję przeciwnika. Zacisnął zęby na krtani i odrzucił głowę w tył. Buchnął gejzer krwi, a śmiertelnie ranny stracił nagle całe zainteresowanie swoim laserowym rewolwerem. Corpse wyjął broń z więdnącej dłoni i strzelił w głowę Strażnika przebitego paralizatorem. Czaszka eksplodowała, a bezgłowy trup wypadł z molo. Red zepchnął jeszcze tego z rozerwanym gardłem i został na pomoście sam. Oddychający z wyraźnym trudem oraz rozdygotany od adrenaliny i ogromnego wysiłku, usiadł, by spojrzeć, co dzieje się na brzegu. Jatka trwała w najlepsze. Niepojęty chaos, krzyki, bezrozumna ucieczka we wszystkie strony, wystrzały, kłęby dymu i rozbryzgi krwi. — Skurkowaniec — szepnął, po czym zauważył śmigające ku niemu laserowe pociski. Waliły w deski pomostu z głośnym wizgiem, wzbijając w powietrze kaskady drzazg. Bez zastanowienia, nie widząc innego wyjścia, Corpse podbiegł na skraj mola, przysiadł na brzegu i zwiesił się w dół. Oślizgłe krawędzie wymykały się palcom, a nogi nie mogły znaleźć oparcia, lecz zdołał wreszcie opleść kończynami bal rusztowania. Strzały eksplodowały wokół, a wicher naciskał, jakby dostał materialnych, gigantycznych dłoni. Kapitan puścił deski pomostu i ześlizgnął się po kłodzie kilka metrów w dół, do pierwszej, poprzecznej belki. Zawisł tam jak bezwłosa i kaleka małpa. Laserowa kanonada nie ustawała, a on czuł, jak traci siłę w rękach i nogach. Rozciągane ścięgna paliły, grożąc całkowitym zerwaniem. Spojrzał w dół i zaraz pożałował, że to zrobił. Widziany świat, jakby okręcił się wokół własnej osi. Widok obszarpanych skał, tnących wzburzony ocean niczym sztylety przyprawiał o niekontrolowane drżenie i odruchy wymiotne. Najgorsza była chyba świadomość bezmiaru powietrza, jaki dzielił Kapitana od niebezpiecznego podłoża. Corpse wspomniał, że kiedyś wyśmiewał sposób, w jaki odbywają się egzekucje na Vo–Yan. Wisząc dobre dziewięćdziesiąt metrów nad „Rekinimi Zębami” nie było mu w ogóle do śmiechu. Pomyślał, że nigdy nie uzna żadnego sposobu na uśmiercenie człowieka za głupi. Wtedy usłyszał znajomy dźwięk. Odkręcił głowę i ujrzał Jaskółkę mknącą wzdłuż klifowego wybrzeża z Sun Ki za sterem. Chociaż ledwo oddychał, krzyknął z najczystszej radości. Gdzieś koło lewego ucha śmignął mu laserowy pocisk, którego nawet nie zarejestrował umysłem. *** Śmiertelny taniec Skurkowańca zebrał wśród tłumu oszałamiające żniwo. Od każdego, wystrzelonego z obrzyna siekańca padały całe grupki gapiów — makabrycznie poranionych, ociekających krwią niczym worki świeżego mięsa. Jeżeli ktoś znalazł się zbyt blisko strzelca, zostawał po prostu rozerwany na kawałki. W jednej chwili był cały i zdrowy, w następnej eksplodował, jakby za sprawą wybuchu ukrytej w głębi ciała bomby.

20

Herbasencja


Skurkowaniec strzelał i przeładowywał, idąc spokojnym, miarowym krokiem. Trasę przemarszu zdobiły kałuże krwi, poodrywane części ciał, płaty skóry i kłęby gryzącego dymu. Za całą muzykę miał ryk plujących ogniem obrzynów oraz wrzaski śmiertelnie przerażonych bądź konających w męczarniach ofiar. Kroczył spokojnie, lecz ręce wykonywały błyskawiczną pracę. Skóra na kciukach skwierczała od gorąca, naboje z siekańcami ginęły z pasa w zawrotnym tempie. Czuł krew i spaleniznę, ale przede wszystkim bliskość panicznego strachu swych ofiar, własną pewność siebie oraz dziwną, wszechogarniającą radość, jaką potrafiło w nim wzbudzić tylko mordowanie. Był panem życia i śmierci, może Bogiem. Trup ścielił się gęsto wokół, a on nie został choćby draśnięty. Dostrzegał świat hiperwyraźnie i jakby w zwolnionym tempie. Serce przepompowywało potężne ilości krwi, wyostrzając zmysły i refleks. Kiedy widział mierzącego doń Strażnika, po prostu dawał krok w bok, nie robiąc sobie nic ze świszczącego obok, laserowego pocisku i zdejmował chojraka jednym, celnym strzałem. Zanim dotarł nad brzeg oceanu, na warcie pozostała ledwie garstka Strażników — większość uciekła wzorem motłochu, wielu leżało w kałużach szkarłatnej posoki. Sędziego nie było nigdzie widać. Skurkowaniec podejrzewał, że zdezerterował z pierwszymi uciekinierami. Schował jednego obrzyna do kabury i silnym szarpnięciem postawił na nogi dogorywającego mężczyznę z plątaniną oślizgłych wstążek w miejscu brzucha. Przeładowywanie i strzelanie za pomocą tylko prawej dłoni nie było może zbyt wygodne, ale Skurkowaniec nie mógł już liczyć na osłonę ze spanikowanego tłumu, więc musiał posłużyć się „żywą” tarczą. Nie lubił tej sztuczki, lecz jeszcze bardziej nie znosił ryzykować niepotrzebnie życiem. Tak naprawdę to nigdy nie ryzykował. Dlatego był najlepszym mordercą we wszechświecie. Lasery grzęzły w zmasakrowanym ochłapie, który kiedyś był portowcem z Vo–Yan, ale w większości po prostu chybiały. Nikt nie spodziewał się tego poranka żadnych niespodzianek, a błyskawiczna rzeź, jaka właśnie miała miejsce, okazała się prawdziwą traumą. Skurkowaniec z kolei punktował Strażników raz za razem i zanim jeszcze dotarł do pomostu, zniszczył ich wolę walki tak doszczętnie, że wzięli nogi za pas — wszyscy, którzy byli do tego zdolni. Odrzucił mięsną tarczę i wszedł na przemoknięte deski. Na końcu mola dojrzał unoszącą się na jałowym biegu Jaskółkę. Sun Ki siedziała w miejscu pilota, a zakrwawiony Corpse na fotelu pasażera. Skurkowaniec pomachał do załogi, jakby witał ich właśnie po powrocie z długich wakacji i ruszył sprężystym krokiem po deskach pomostu. Oczy nadal mu lśniły, a z ust nie schodził złowieszczy uśmieszek. *** Jaskółka zawdzięczała nazwę wiadomemu ptakowi, którego kształty ścigacz wręcz zwodniczo odwzorowywał — mały kadłub o niepozornym dzióbku i lotkach, ale z wielkimi, zakrzywionymi w półksiężyce skrzydłami o super aerodynamice. Wszystko w chromowanej stali. Miejsce pilota znajdowało się w „głowie” Jaskółki, a siedzenie pasażera, ustawione tyłem do kierunku lotu, bliżej lotek. Tam właśnie próbował się usadowić Skurkowaniec, a będąc bardziej precyzyjnym — wcisnąć. Ścigacz nie posiadał konstrukcji przystosowanej dla trzyosobowej załogi, ale w obecnej sytuacji nie mogli wybrzydzać, więc awanturnik i Kapitan musieli pomieścić się jakoś na jednym fotelu. Sun Ki nie podobało się na Vo–Yan. Gdyby nie odczuwała potrzeby rozprostowania kości, wyrwania się na chwilę z klaustrofobicznego wnętrza Pequoda i spod obleśnych spojrzeń Flinta, w ogóle nie zapuściłaby się na powierzchnię planety. Musiała jednak przyznać, że Voyanie znali się na rzeczy, jeśli chodzi o budowanie ścigaczy. Jaskółka była po prostu fenomenalna. Zaznajomiona z setkami typów pojazdów dziewczyna potrafiła dostrzec i docenić kunszt tutejszych konstruktorów. Skurkowańcowi daleko było do podobnych zachwytów, o szacunku dla maszyny nie wspominając. — Zamierzasz oddawać to cacko do wypożyczalni? — spytał, lecz tylko dla formalności. Nie czekając na odpowiedź pilotki, przestrzelił tylną szybę pojazdu z karabinu laserowego, a ostre

Lipiec 2015

21


końcówki szkła wybił kolbą. Rezultatem tych działań było to, że wcisnąwszy się wreszcie obok Kapitana zatrzasnął jedynie stalową futrynę. W miejscu szyby ziała dziura. — Będziemy strzelać — oznajmił. — Bo będą nas gonić, prawda? Umęczony Corpse skinął głową. — Będą, dlatego przelecimy możliwie nisko nad skałami, wzdłuż klifu — odpowiedziała Sun Ki. — Gotowi? — Jak zawsze! — zapewnił Skurkowaniec, opierając laserowy karabin o futrynę. W tym konkretnym przypadku, w starciu przeciw stalowym pojazdom, obrzyny były nieprzydatne. Zresztą, jeszcze nie wystygły po ostatniej strzelaninie. Ciągle czuł gorąco bijące od kabur. — Rób, co trzeba — stęknął Corpse, dotykając lekko ramienia towarzysza. Skurkowaniec obrzucił wzrokiem zakrwawioną i posiniaczoną twarz, po czym potaknął. Kapitan nie wyglądał jak okaz zdrowia, ale Skurkowaniec wiedział, że mężczyzna wygrzebie się z tego i już jutro, najdalej pojutrze, powróci w niego zwyczajowy hart ducha człowieka z Wielką Misją na barkach. Sun Ki zapuściła dodatkowe silniki, zleciała Jaskółką na wysokość kilku metrów ponad szczyty skał i pomknęli, by wrócić na pokład Pequoda. *** Nie odlecieli na więcej niż kilometr, kiedy pojawiła się pogoń. Kawalkada podrasowanych ścigaczy spadła sponad klifu, wykonała ostry skręt i przy dźwiękach charakterystycznego bzyczenia silników pofrunęła w ślad za zbiegami. Ekipa pościgowa składała się głównie z wojskowych Jaskółek — maszyn o zwiększonej mocy i z dobudowanymi działkami — ale nie brakowało też kilku piekielnie szybkich A–24. Dystans między uciekinierami a pogonią kurczył się tak szybko, że już wkrótce powietrze wokół pojazdu Sun Ki zaroiło się od laserowych pocisków. Skurkowaniec nie zamierzał pozostawać dłużnym i odpowiadał ogniem na ogień. W interkomie rozległ się głos pilotki: — Schodzę niżej. Między skałami będziemy trudniejszym celem. Zobaczymy, co potrafią tutejsi! Przemowę zakończyła podnieconym okrzykiem. Dziewczyna obniżyła pułap lotu i teraz mknęli, manewrując między ostrymi głazami. Prędkość była tak oszałamiająca, że mijane skały przypominały smugi szarości — rozbłyskiwały po bokach Jaskółki i ginęły w tyle. Corpse i Skurkowaniec poczuli się naraz, jakby fotel pasażera zamienił się w rozjuszonego byka, który próbuje zrzucić ich z grzbietu. Na dodatek lecieli tak nisko nad wzburzoną powierzchnią oceanu, że zdawało się, jakby mogli dotknąć palcami fal, a drobiny wody skrzyły się wszędzie wokół. Obustronna kanonada trwała w najlepsze. Skurkowaniec zdołał zestrzelić czterech przeciwników, dwóch kolejnych rozwaliło się samoistnie o skały, na co Sun Ki zareagowała głośnym śmiechem. Awanturnik posłał następną serię z karabinu, dosłownie rozłupując na pół liderującego pościgowi A–24. Fragmenty maszyny wpadły w korkociąg, plując dymem i laserami, odbijając się od skał oraz wody. Lewa połowa uderzyła od spodu w inny ścigacz. Kwiat eksplozji złamał szyk kawalkady. Posypały się kolejne wybuchy. — Bingo! — wrzasnął Skurkowaniec i zaraz zabrał się do kontynuowania ostrzału. Szaleńczy slalom Sun Ki nie ułatwiał zadania, ale goniąca ich wataha też nie miała łatwo. Lasery tłukły o skały i ocean, lecz maszyna uciekinierów pozostawała bez draśnięcia. Ciągle ścigał ich jeden A–24 oraz cztery Jaskółki. Skurkowaniec próbował namierzyć tego pierwszego — stanowił największe zagrożenie. Omijanie pędzących na jej spotkanie z zawrotną prędkością skał nie było dla Sun Ki szczególnym wyzwaniem. Podnosiło adrenalinę i wprawiało w podniecenie, ale mogłaby tak pędzić, igrając z życiem, cały dzień. Mogłaby, gdyby nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności — rzecz dość często spotykana w bitewnym szale. Laserowy pocisk chybił Jaskółkę i pofrunął przodem, wprost w jedną ze skał, odłupując grad kamiennych odłamków. Wydarzyło się to tak szybko, że nie pomógł nawet nadludzki refleks Sun

22

Herbasencja


Ki — pojedynczy okruch trzasnął w przednią szybę pojazdu. Posypało się rozbite szkło. Morderczy pęd wcisnął je wewnątrz kabiny. Dziewczyna zdążyła zamknąć powieki i zasłonić twarz rękoma. Chwilę później poczuła, jak w jej skórę wbijają się setki szklanych drzazg. Szczególnie długi sztylet przedarł się poniżej łokci i wszedł w ciało na wysokości wątroby. Pilotkę aż zatkało z bólu. Zdarzenie nie trwało dłużej niż ułamek sekundy. Wyciągnęła dłonie, by chwycić ponownie za stery… Brzuch rozpędzonej Jaskółki klapnął o twardy jak beton ocean. Pojazd odbił się i wystrzelił w górę. Prawe skrzydło zahaczyło o skalny szczyt. Diabelski korkociąg porwał ścigacz wprost w otwarte niebo. Z perspektywy Skurkowańca i Corpse’a wszystko wydarzyło się jeszcze gwałtowniej, w dodatku niezrozumiale. Niezidentyfikowany trzask, nagły upadek w dół, kolejny huk i wirowanie ku niebiosom. Świat przeistoczył się w gigantyczną karuzelę — niebo zamieniało się miejscami z oceanem w dynamicznych, niemal stroboskopowych migawkach. Wycieńczony Corpse odpadł. Po prostu stracił przytomność. Skurkowaniec zapierał się o ściany ciasnej klitki, by utrzymać ich w fotelu i wrzeszczał, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Tak samo jak z tego, że kurczowo zaciska palec na spuście karabinu, który wypluwa z siebie lasery na wszystkie strony świata. Sun Ki chwyciła wreszcie za ster i wrzeszcząc z potwornego bólu, pociągnęła z całych sił w lewo. Czuła się, jakby maszyna zapragnęła wyrwać jej okaleczone ręce ze stawów. Jaskółka przestała wirować i odbiła gwałtownie nad kontynent. Nagłe przeciążenie wyciskało powietrze z płuc. Skurkowaniec poczuł się tak, jakby jakaś siła próbowała wydrzeć mu mózg z czaszki. Wyssać przez uszy. Pilotka wyrównała i zniżyła pułap, tym razem mknąc nad lasem. Awanturnik przestał krzyczeć. Rozejrzał się za pościgiem, ale niczego nie zauważył. Wydawało się, że karkołomne wyczyny Jaskółki zbiły pogoń z pantałyku. Postanowił wykorzystać chwilę spokoju, aby ocucić Kapitana. Sun Ki nadała przez interkom, że w pięć minut dolecą do Pequoda. Powiedziała to chyba głównie po to, by sprawdzić, czy naprawdę żyje. Szalejący po kabinach pilotki i pasażerów wicher zagłuszył jej słowa. Skupiła się na przemykającymi pod brzuchem Jaskółki szczytami drzew. Okrwawione ręce dostrzegała tylko kątem oka, a rozrastającej się pod piersią plamy nie widziała w ogóle. Szok tłumił ból. *** Wylądowali obok Pequoda nawet szybciej niż przypuszczała. Dopiero kiedy zgasiła silniki Jaskółki, usłyszała, jak przeraźliwie gwiżdże jej w uszach. Serce tłukło w piersi, a ręce rozdygotały się nagle tak bardzo, że opuściła kokpit z prawdziwym trudem. Skurkowaniec już zamierzał poczęstować dziewczynę jakąś uszczypliwą uwagą na temat lotu, ale spasował zobaczywszy ciemną plamę na przodzie jej bluzki. Corpse musiał wyczytać coś z twarzy podwładnych, a może po prostu wyczuł dziwną atmosferę, bo warknął, ostrzej niż zwykle: — Bez gadania! Zabieramy dupy w troki, jeśli wam życie miłe! Nie kuśtykał, lecz podskakiwał na zdrowej nodze ku włazowi Pequoda. Awanturnik i pilotka podążyli za nim. Gdzieś zza horyzontu dobiegały stłumione wizgi ścigaczy. Kapitan wstukał kod. Właz otworzył się z cichym sykiem. Weszli do śluzy. Procedura, choć trwająca ledwie kilkanaście sekund, zdawała ciągnąć się w nieskończoność. Sun Ki krzywiła się w grymasie, który nie pasował do ślicznej buźki. Dotknęła lepkiej plamy na brzuchu i przystawiła ociekającą krwią dłoń pod oczy. — Dasz radę wystartować? — spytał Corpse. Skinęła powoli głową. Minę miała mocno niewyraźną. — Wynieś nas tylko na orbitę — kontynuował Kapitan. — Ja w tym czasie przygotuję autopilota. Flint cię połata, głowa do góry — zakończył i obrócił wzrok. Pequod sfinalizował proces hermetyzacji. Weszli na pokład.

Lipiec 2015

23


*** Skurkowaniec zamykał pochód. Mimo że wyszedł z przygody na Vo–Yan praktycznie bez szwanku i był w najlepszej kondycji z całej trójki, puścił towarzyszy przodem. Oni mieli ważne zadania do wykonania w związku z poderwaniem Pequoda do lotu, on był na pokładzie praktycznie niepotrzebny. Jego zadania ograniczały się do morderczych akcji na powierzchni odwiedzanych planet. Szedł, patrząc na smugi krwi, jakie pozostawiali po sobie Kapitan i Sun Ki. Najgorsze minęło. Flint zaszyje dziewczynę, jak tylko opuszczą ten burdel. Są bezpieczni. Pojął, że się myli dopiero, gdy niemal wpadł na współzałogantów, którzy nagle znieruchomieli w progu mostka kapitańskiego. Obrzucił sytuację wzrokiem. Mimo względnego rozluźnienia, zadziałał instynktownie i natychmiastowo. Skrępowany grubym sznurem Flint wybałuszał oczy, przywiązany do fotela pilota i zakneblowany. Tuż za nim stała piękna blondynka. Jeden rewolwer dociskała do skroni naukowca, a drugim mierzyła w aparaturę sterującą statkiem kosmicznym. Twarz kobiety wyrażała pogodny tryumf, a usta układały się do wypowiedzenia jakichś słów. Nie zdążyła wymówić nawet pierwszej sylaby zaplanowanego powitania. Skurkowaniec wyciągnął błyskawicznie obrzyna i cisnął, jakby rzucał małym toporkiem. Żelastwo przeleciało przez całe pomieszczenie, kręcąc się wokół własnej osi i złowieszczo furkocąc. Awanturnik celował w czoło kobiety, lecz ta uniosła nieznacznie głowę. Rozległ się trzask łamanego nosa. W gęstej, przepełnionej napięciem ciszy zabrzmiał niczym głośny wystrzał. Natychmiastowo buchnęła krew. Na wpół omdlała kobieta osunęła się w tył. Wypuściła jeden z rewolwerów, a jej sylwetka flaczała jak przekłuty balon, mimo to dało się dostrzec, że walczy. Próbuje wymknąć się ciemności, otrząsnąć z zaskoczenia, pokonać szokujący ból i na powrót przejąć inicjatywę nad sytuacją. Skurkowaniec dopadł do kobiety kilkoma zwinnymi susami. Obalił ją na posadzkę, wytrącił z dłoni drugi rewolwer i uchwycił mocno za szyję. Odpłynęła na amen. — Nie zabijaj — rozkazał Corpse. — Uwolnij Flinta i skrępuj ją sznurem, mamy do pogadania. Sun Ki? — dodał pytająco. Dziewczyna otrząsnęła się i ruszyła ku konsoli sterującej. — Się robi! Ruszamy, Kapitanie! Chciała odezwać się dziarskim i pewnym siebie tonem, lecz z gardła dobył się słaby i ledwie zrozumiały szept. Wyraźnie pobladła, a przód jej bluzki nie był tylko przesiąknięty, ale wręcz ociekał krwią. Mimo wszystko stanęła za aparaturą (obrotowy fotel dalej zajmował Flint) i rozpoczęła procedurę startową najszybciej jak potrafiła. Ekrany zaczęły wybudzać się ze snu, kontrolki rozbłysły feerią barw, a z trzewi Pequoda popłynęło ciche buczenie. Skurkowaniec podjął obrzyna, badając pobieżnie, czy ukochana broń nie ucierpiała. Kopniakami odsunął rewolwery od nieprzytomnej kobiety i zajął się Flintem. — Mogłem zginąć! — wypalił naukowiec, gdy zdjęto mu knebel. — Mogłeś — przyznał Skurkowaniec, majstrując przy więzach. — Gdybyśmy wdali się z nią w dyskusję, zginąłbyś na pewno. Flint przerzucił uwagę na Corpse’a: — Kapitanie! Czy to…? — Tak, to Deanna — uciął Red. Kuśtykał ku konsolecie z radarami. Podenerwowany naukowiec rozglądał się gorączkowo po wycieńczonej i okrwawionej załodze. Silniki Pequoda nabierały mocy. — A co z Szamanem?! — krzyknął. — Nic z Szamanem — odwarknął Corpse. — Znasz te ich gadki. Oni nie mieszają się w takie sprawy. Kochają naturę, a srają w trzcinowe spódniczki na myśl o kosmosie i takie tam! A teraz daj mi spokój i… — Ale, Kapitanie, radar…

24

Herbasencja


— WIEM! Wiem, co radar! Do cholery, Flint, zamknij się i rób swoje! Masz opatrzeć Sun Ki, jak tylko wzbijemy się na orbitę! Naukowiec zamilkł. Corpse’owi zdarzało się wybuchnąć, ale nie widział go nigdy w aż takim stanie. Kapitan sprawiał wrażenie jeszcze bardziej obłąkanego niż dotychczas, a opłakana prezencja potęgowała to wrażenie — stanął przed aparaturą radarów w samej przepasce, z chorym blaskiem w oczach i uwalany bliżej nieokreślonym brudem. Obraz nędzy i rozpaczy. Działał jednak w pocie czoła. Obrany cel był najważniejszy, choćby wszystko wokół waliło się na głowę. — Ktoś nas ściga? — Flint przemógł się i spytał Skurkowańca, ale ten obrócił się, by skrępować Deannę. — Przygotuj sobie narzędzia. Z nią jest naprawdę krucho — odrzekł awanturnik. Nie musiał niczego precyzować. Ciągle wybałuszając oczy ze zdumienia, Flint wybiegł po niezbędne akcesoria. Ten dzień jawił się niczym jakiś poroniony koszmar, a wiedział, że najciekawsze zapewne go ominęło. Pequod zaczął wznosić się ku mrokom kosmosu. *** Corpse przetworzył koordynaty z radarów i pozwolił działać autopilotowi. Pequod w kilka chwil osiągnął taką prędkość, że jakikolwiek pościg z Vo–Yan mógł tylko pomarzyć o ich dogonieniu. Dane twierdziły, iż dotrą do tunelu czasoprzestrzennego w mniej niż dobę. Zdążą przed zamknięciem przejścia. Wlecą w rejon mitycznych Dawnych Galaktyk. Kapitan powlókł się do swoich kajut. Był wyczerpany. Potrzebował snu, by powitać upragniony, życiowy cel z pełną jasnością umysłu, ale miał jeszcze parę spraw do załatwienia. Ściągnięcie zniszczonej cyberprotezy okazało się prawdziwą katorgą. Kikut lewej nogi rwał jak diabli, a pozbawione bajerów żelastwo było tylko żelastwem — cholernie ciężkim i mało praktycznym. Nie mogło minąć dłużej niż kilkanaście minut, ale Corpse czuł się, jakby walczył z cyberprotezą całą wieczność. Zlany potem odrzucił złom w kąt i opierając się o ściany, ruszył pod prysznic. Tam puścił gorącą wodę i usiadł na kafelkowej podłodze. Krew i brud spływały do brodzika, bóle zamieniły się w mrowienie. Podziękował w duchu sztucznej grawitacji Pequoda za luksus korzystania z natrysku i pogrążył się w rozmyślaniach. Dumał blisko godzinę. Wspominał życie — długą ścieżkę, która prowadziła właśnie w to miejsce. Podporządkował wszystkie działania jednemu celowi. I udało się. Minęły całe dekady, ale dał radę. Dotarł dalej niż ktokolwiek inny. A raczej dotrze, gdy Pequod wyłoni się po drugiej stronie tunelu… Czy spodziewał się, że ta chwila będzie bardziej podniosła? Sam już nie wiedział, miał w głowie ogromny mętlik i pulsujące zmęczenie. Na pewno nie przypuszczał, że nastanie upragnionego momentu uczci posiedzeniem w kabinie prysznicowej — umordowany torturami Sędziego, wycieńczony, poniżony i obolały. Poczuł smutek; jakieś dziwaczne rozczarowanie. Chwila tryumfu okazała się gorzka. Przypominała brud, który zebrał się przy brodziku. Okupiona wielką ceną, ale co znaczył fakt, że cudem wymknęli się śmierci w obliczu tego, że Corpse od pewnego momentu życia, dawno temu, poświęcił każdą jedną, zasraną sekundę swojej egzystencji, by znaleźć się w tym miejscu? Wyszedł spod prysznica. Nasmarował kikut specjalistyczną maścią i nałożył zwykłą, drewnianą protezę — relikt czasów, kiedy nie stać go było na luksusy. Miał zapasową cyberwersję, ale nie zamierzał tracić godzin na mozolne programowanie. Zresztą coś podpowiadało mu, że drewniana będzie lepsza. Odpowiedniejsza na zbliżającą się konfrontację. Nie rozumiał tego przeczucia, ale nie rozumiał w życiu wielu rzeczy, a mimo to im zawierzał i jak dotąd dobrze na tym wychodził. Mniej więcej. Ubrał spodnie, gruby pas, koszulę, płaszcz i jednego buta, po czym zszedł do mesy. Tak, jak się spodziewał, zastał tam Skurkowańca. Siedział przy stole i popijał rum z małej szklanki. Obok do połowy opróżnionej butelki leżały obrzyny. — Dobrze się spisałeś — powiedział Corpse. — Uratowałeś nam dupy nie raz i nie dwa. Prawdę mówią, że jesteś najlepszy.

Lipiec 2015

25


Skurkowaniec nie odpowiedział. Nie podniósł nawet wzroku. Poruszał szczęką, jakby coś przeżuwał i gapił się w szklankę. Kapitan wyminął awanturnika, by odwiedzić pozostałych. Nie przejął się, że podwładny go zignorował. Płacił mu nie za gadanie, ale za czyny. Sun Ki leżała na wysokim, surowym łóżku, a Flint siedział obok z czołem podpartym na dłoniach. Wyglądał na wyczerpanego lub załamanego, Redowi ciężko było ocenić to na pierwszy rzut oka. Dziewczyna była ubrana tylko w bieliznę. Miała duży opatrunek na brzuchu oraz obwiązane bandażami przedramiona. W zgięcie łokcia wbite przewody, których przeznaczenia Corpse nawet nie próbował zgadywać. Oddychała. — Co z nią? — spytał oderwawszy wzrok od popiskującej aparatury medycznej. Nie było tego wiele, niezbędne minimum. Wyposażając Pequoda, chyba zakładał nieśmiertelność siebie i załogi. Flint uniósł głowę. Po jego policzkach spływały łzy, które zaraz otarł wierzchem dłoni. Oczy i nos miał zaczerwienione. Wzruszył ramionami i pokręcił głową, wydymając policzki. — Przeżyje? — drążył Corpse. Podszedł bliżej pilotki, zajrzał w pobladłą twarz. — Jest stabilna, ale potrzebuje lekarza z prawdziwego zdarzenia — odpowiedział w końcu Flint. — Zrobiłem, co mogłem, lecz jakby nie patrzeć, to jednak prowizorka. Nie da się przeżyć z tak załatanymi wnętrznościami… Może dotrwać dzień czy dwa, do czasu, kiedy znajdzie się odpowiednia pomoc, ale nie przeżyje dłużej. Kapitanie, jeśli szybko nie wylądujemy na jakiejś cywilizowanej planecie, ona umrze — zakończył głośniej, błagalnym tonem. Corpse przymknął oczy i zagryzł zęby. Żadne lądowanie nie wchodziło w grę. Polecą wprost ku tunelowi, nawet kosztem życia Sun Ki. — Po drugiej stronie — mruknął. — Jak to, po drugiej stronie?! — oburzył się naukowiec. — Przecież nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, co znajduje się w Starych Galaktykach! Szanse, że znajdziemy planetę, na której Sun… — To postanowione! — uciął Corpse, obracając się gwałtownie i pochylając nad podwładnym. Żyły na szyi Reda nabrzmiały, a usta rozwarły się, ukazując zęby w gniewnym grymasie, nad którym w ogóle nie panował. Flint spasował. Darzył Sun Ki ogromną sympatią, ale widział w stalowych oczach Kapitana, że żadna dyskusja nie wchodzi w grę. Ten człowiek nie odpuści. Pozostaje mieć nadzieję, że w Dawnym Kosmosie rzeczywiście odnajdą jakąś cywilizację. Wątpił w to. — Co dokładnie mówili Szamani? Corpse machnął ręką, zbierając się do wyjścia. — Szkoda gadać. Wystarczy powiedzieć, że nie zamierzają mieszać się w takie sprawy. — Wspominali o Kosmicznym Rozumie? Red przytaknął. — Twierdzili, że Go odnajdziemy. Nasza misja się powiedzie. Przemilczał fakt, że według Szamanów próba upolowania Kosmicznego Rozumu, próba samego zbliżenia się do Absolutu, jest misją samobójczą. Oberwaniec w trzcinowej spódniczce wygłosił Corpse’owi blisko godzinne, złowieszcze kazanie na ten temat, gdy kucali nad dziwacznym ogniskiem ze zwierzęcych kości, pierwszej nocy pobytu załogi Pequoda na Vo–Yan. Corpse sądził, że zaspokoił ciekawość Flinta, ale ten zatrzymał go w drzwiach: — Kapitanie, skąd pan wiedział o otwarciu tunelu? Red uśmiechnął się chytrze i popukał w czaszkę tuż za uchem. — Radary nadają sygnał wprost do implantu w mojej głowie. Jeżeli myślisz o jakichś głupotach — spojrzał wymownie na Sun Ki — będę wiedział o tym od razu. Także bądź grzeczny, Flint. Głupoty są dla głupców, a ty masz głowę na karku. Ona i tak przeżyje, obiecuję ci to — rzekł na pożegnanie i wyszedł. ***

26

Herbasencja


Ostatnia sprawa do załatwienia oczekiwała Corpse’a w zagraconej kajucie na tyłach Pequoda, gdzie składowali rzeczy niepotrzebne i zużyte. Poderwał Deannę do pozycji siedzącej, opierając plecy kobiety o ścianę, zerwał knebel i trzasnął ją kilkakrotnie otwartą dłonią w policzek. — Co to za, kurwa, numery? — spytał, gdy otworzyła oczy. Nie krzyczał ani nie warczał, po prostu mówił, a jego głos był całkowicie wyprany z emocji. Deanna dłuższą chwilę mrugała, krzywiła się i rozglądała, próbując zrozumieć, co się właściwie stało. Jej twarz pokrywała skorupa zaschniętej krwi. Nos spuchł do komicznych rozmiarów i nabrał barwy głębokiego fioletu. Przestała być piękna. Nie przypominała kobiety, z którą Corpse kochał się w namiętnym zapomnieniu jeszcze dobę temu. — Dlaczego zdradziłaś mnie Sędziemu? Po co chciałaś przejąć Pequoda? Zaśmiała się piskliwie, ale nie dało się dosłyszeć w tym śmiechu nawet cienia prawdziwej radości. Wysokie dźwięki wyrażały paniczną histerię. — Myślisz, że jesteś taki wspaniały. Corpse Zdobywca Wszechświata! Pogromca Boga! — wykrzyczała, nie przestając rechotać. Słowa były zniekształcone przez połamany nos, ale zrozumiałe. — Jesteś największym idiotą, jakiego nosił ten świat! Corpse nie zamierzał odpowiadać. Nisko pochylony świdrował wzrokiem byłą kochankę, czekając aż sama dokończy. — Gdybyś rujnował tylko swoje życie… Powiedziałabym krzyż na drogę i cześć! Chcesz być pośmiewiskiem całego wszechświata? Droga wolna! Lecz nie zniszczyłeś tylko siebie, Red… Pociągnąłeś też w dół rodzinę, przyjaciół, mnie… Ty w ogóle pamiętasz, że miałeś kiedyś przyjaciół? Dawno temu, zanim zawładnęły tobą te wariackie ambicje? Pragnęła usłyszeć jakąś odpowiedź, ale nie doczekała się. — Myślisz, że dlaczego odeszłam z Gwardii? Wiesz, jak na mnie patrzyli, kiedy rozeszła się wieść o twoich chorych poczynaniach? Dlaczego twoja rodzina popadła w ruinę? Myślisz w ogóle o nich czasami czy ich też pogrzebałeś w pamięci? Odpowiem ci, cholerny imbecylu — gdziekolwiek pojawia się twoje nazwisko, wzbudza śmiech i drwiny, a w najlepszym wypadku politowanie! Nie jesteś pierdolonym herosem, Red, jesteś zwykłym, żałosnym pośmiewiskiem! Mają cię za wariata! Na zakończenie tyrady splunęła mu w twarz. Otarł plwocinę bez słowa. Nic w twarzy Kapitana nie wskazywało, by gorzka pigułka od kobiety, którą kiedyś kochał, zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. — Pilotka i naukowiec są z tobą jedynie dla pieniędzy. W głębi ducha też pewnie mają cię za czubka, ale lubią forsę. Zabijaka jest jeszcze bardziej szalony niż ty, więc on się nie liczy. Trafił swój na swojego — prychnęła. — Chciałam cię zgnoić, Red. Oni tutaj mają hopla na punkcie religii, załatwiliby cię bez mrugnięcia okiem. Skróciliby moją hańbę. Pequoda wzięłam dla pewności. Czułam, że się wywiniesz. Wariaci zawsze spadają na cztery łapy. — Chciałaś mojej śmierci? Naprawdę? — upewnił się mężczyzna o ciągle wyzutej z emocji twarzy. Potaknęła. Wyprostował się, chwycił Deannę za włosy i ciągnąc ją po podłodze, ruszył korytarzem. — Gdzie mnie wleczesz? Gdzie mnie ciągniesz, cholerny czubku?! — wrzeszczała, wijąc się w krępujących sznurach. — Mówisz, że jestem pośmiewiskiem? Niech się śmieją! Wkrótce przestaną. Nie masz nawet pojęcia, jak bliski jestem celu! Zetrę im głupkowate uśmieszki z twarzy! Lada dzień! Zatrzymał się przed włazem do śluzy. Wstukał kod, rozległ się syk. — Nie mówisz poważnie?! — wydarła się, patrząc na otwierające się wrota. Teraz panika w głosie Deanny była wręcz namacalna. Szeroko rozwarte z przerażenia oczy wyłaziły kobiecie z orbit. — Nie zrobisz tego! — Mówię poważnie — odparł Corpse, opacznie rozumiejąc słowa byłej kochanki. — Jutro o tej porze Pequod będzie przemierzał Stare Galaktyki. Dorwę Go. Dorwę i zabiję. Jak zwierzę! Przerzucił kobietę przez wysoki próg. Próbowała gryźć, ale bezskutecznie. Wrzaski niosły się po całym pokładzie. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Corpse zamknął ponownie śluzę. Wstukał kolejny kod, potem następny i jeszcze jeden.

Lipiec 2015

27


Pequod wyrzucił Deannę w międzygwiezdną próżnię. Śmierć przyszła szybko i była bezbolesna w porównaniu ze złamanym nosem. Kapitan Red Corpse nareszcie mógł odespać trudy ostatnich dni. *** Sun Ki obudziła się i potoczyła dokoła wzrokiem. Rozmazane kontury. Była na haju, musieli naszprycować ją czymś naprawdę mocnym. Dojrzała niewyraźną sylwetkę. Pomyślała, że to Flint, ale obraz wyostrzył się odrobinę i rozpoznała Skurkowańca. Siedział na krześle, w jednej dłoni ściskał bandanę, a w drugiej szklaneczkę z jakimś alkoholem. Przydługie, czarne włosy sterczały we wszystkie strony. — Chcesz łyka? — zapytał, gdy zauważył jej przebudzenie. Chciała. Podniósł głowę dziewczyny i przystawił brzeg naczynia. Rum rozlał się po przełyku piekącym strumieniem. — Źle ze mną? Tylko mów szczerze. Przytaknął. — Umierasz. Jeśli nie znajdziemy szybko szpitala z prawdziwego zdarzenia, nie wyjdziesz z tego. Zagapiła się w metaliczny sufit, gładząc palcami wybrzuszenie opatrunku. W okolicach żołądka nie czuła absolutnie niczego, jakby ktoś amputował jej wnętrzności. Pustka. Poprosiła o więcej alkoholu. Pili w milczeniu. — To śmieszne, że nikt cię o to nie pyta — zagaiła po opróżnieniu drugiej szklanki. Rum i silne medykamenty malowały przed oczyma pilotki rozedrgane, świetliste wzorki. — O co? — O twoją ksywkę. Skurkowaniec wzruszył ramionami. Nie wyglądał na zainteresowanego kontynuowaniem tematu. — Nie daj się prosić — nalegała. — Jestem pijana, a i tak pewnie nie przeżyję… Zabiorę to ze sobą do grobu, słowo! — Uwierz, że nie ma, o czym gadać — zapewnił. — Tym bardziej powinieneś opowiedzieć! Ostatnie zdanie wykrzyczała tonem rozbawionej dziewczynki. Dziewczynki, w której źrenicach czai się śmierć. Mimo że scena była do bólu gorzko–słodka, nie zdołała poruszyć w awanturniku żadnej struny. Jednak postanowił opowiedzieć, bo i czemu nie? — Chodziliśmy ze starszym bratem na polowania. Nazywał się Gareth i nie strzelał zbyt dobrze. Nie był też szczególnie bystry. — Skurkowaniec mówił nieskładnie, nienawykłym do dłuższych opowieści tonem, lecz intrygująco. — Był cofnięty w rozwoju, tak to się chyba nazywa. Ja po prostu niczego nie czułem… Nigdy niczego nie czułem. Żadnych emocji. To chyba też jakaś choroba, ale nie boli, a nawet się przydaje, pomaga mi w różnych sytuacjach. W odróżnieniu od Garetha, ja miałem smykałkę do broni. Nie znalazłabyś lepszego strzelca, a miałem wtedy ledwo kilka lat. Trafiałem zawsze. Króliki, jelenie, dziki, ptactwo. Bez pudła. Po każdym celnym strzale Gareth mamrotał: „Skurkowaniec!”, robił pełną uwielbienia minę, kręcił głową i spluwał. To wymamrotane słowo i splunięcie byłą największą, możliwą aprobatą z jego strony. Łaził za mną, nie odstępował na krok i podziwiał. Ja miałem to gdzieś, ale ksywka się przyjęła. Później, gdy obrabialiśmy pociągi i też strzelałem, tyle, że do ludzi, Gareth również komentował każdy zadziwiający strzał, każdego trupa, tym słowem. On umarł, ja ruszyłem w kosmos. Jego dawno już nie ma, a ja dalej jestem tym samym Skurkowańcem, który nigdy nie pudłuje. To tyle. Nie było, o czym gadać. Sięgnął po butelkę i napełnił szklankę. — Jak umarł Gareth? — zaciekawiła się Sun Ki. — Pewnego razu przyleciał jeden facet z VX–7. Pamiętam, że była jesień, a on robił sporo zamieszania. Jakoś tak wyszło, że pożarli się z Garethem. Na środku drogi, w samo południe. Ten facet wyrwał gołymi dłońmi ręce i nogi mojego brata. Bydlak miał nadludzką krzepę. Wcześniej wstrzyknął mu coś, żeby nie stracił przytomności. Gdy się tam pojawiłem, pozbawiony kończyn

28

Herbasencja


korpus Garetha pełznął po piasku jak jakaś przerośnięta glista. Wszędzie dokoła cholerna krew, a wrzaski niosły się na kilometry. Facet szczerzył się, jakby zrobił najlepszy kawał pod słońcem, a ludziska przyklaskiwali. Nie poczułem smutku, gniewu czy obrzydzenia. Wiedziałem tylko, że muszę załatwić i jego, i gapiów. Musiałem to zrobić, żeby po świecie nie rozeszło się, że Skurkowańcowi można wywijać takie numery. Wyjąłem obrzyny i… Umilkł, bo zauważył, że Sun Ki na powrót zapadła w błogą nieświadomość. Zakończenie historii dopowiedział sobie w myślach. *** Pequod doleciał do tunelu czasoprzestrzennego wedle planu. Zdążyli przed wygaśnięciem. Przejście nie przypominało niczego, co Corpse znałby z doświadczenia, a pokonywał przecież setki podobnych anomalii. Tunel zassał Pequoda. Niewyobrażalna prędkość zatrząsnęła całym statkiem, a ekrany wyświetlające obraz otoczenia ukazały świetliste smugi milionów gwiazd. Kontrolki rozjarzyły się feerią barw, zawyły alarmy. Później oszalały zegary — żadna specjalistyczna aparatura, ale zwykłe czasomierze. Dostały kręćka. Przeciążenia sięgały zenitu. Geometria zaczęła wyprawiać cuda. Corpse zapragnął przetrzeć oczy ze zdumienia, kiedy dostrzegł, jak ściany uwypuklają się i rozmazują w dziwnych, rozciągliwych formach. Eksplozje kolorów. Światłość i ciemność. Atomy zapominały o podstawowych prawach fizyki. Niezidentyfikowany, wysoki dźwięk. Stracili przytomność. Cała załoga. *** Nie sposób określić, ile czasu minęło, zanim się ocknęli — wszystkie zegary na pokładzie Pequoda po prostu eksplodowały. Obróciły się w proch. Corpse’owi przemknęło przez głowę, że nazwa „Dawny Kosmos” może posiadać głębsze, a jednocześnie dosłowniejsze znaczenie, ale na samą myśl o tym poczuł mdłości i odrzucił szalony wniosek jak najdalej od swojej świadomości. Zwlókł się z posadzki i pokuśtykał do pochylonego nad radarami Flinta. — Jak to wygląda? — spytał. Naukowiec spojrzał na dowódcę. Miał szeroko otwarte ze zdumienia oczy i usta. Bez słowa odsunął się, by Kapitan sam mógł zobaczyć obraz, jaki wyświetlała aparatura. — Udało się… Nic z tego nie rozumiem, ale się udało! — wrzasnął z euforyczną miną. Krzyk musiał odblokować coś w umyśle Flinta, bo chrząknął, podrapał się po łysinie i znowu zajrzał we wskazania radarów. — Układ, w którym się znaleźliśmy, przypomina, za przeproszeniem, ser szwajcarski! — Mówiąc, naukowiec kręcił głową, jakby sam nie wierzył własnym słowom. — Może nie jest to naukowe określenie, ale to — wskazał obraz z radarów — to też nie jest naukowe! Ba! To zaprzecza nauce! Niemożliwe, żeby na tak skondensowanym obszarze występowało tyle czarnych dziur! To wbrew prawom fizyki! Corpse potakiwał w milczeniu. Flint nie ogłaszał niczego, czego nie potrafiłby się sam domyślić. — Nie jestem w stanie wskazać centrum tej, eee… galaktyki? Poznaję czarne dziury, planety i gwiazdy, ale jest też kilka obiektów, ciał niebieskich, które nie przypominają mi niczego, o czym kiedykolwiek bym czytał. Cud, że to wszystko w ogóle trzyma się kupy i nie rozleciało się w drzazgi! — A to poznajesz? — spytał Corpse, dźgając ekran radaru. Flint pochylił się jeszcze bardziej i zmrużył oczy. — To… — To On! — krzyknął Red, zaciskając pięści z podekscytowania. Drżał na całym ciele. — Mamy Go! Rozumiesz to, Flint?! Wytropiliśmy Kosmiczny Rozum! Założenia okazały się słuszne! Idę wprowadzić w Pequoda nowe koordynaty! Pobiegłby, gdyby mógł, ale tylko pokuśtykał, najszybciej jak potrafił.

Lipiec 2015

29


— Kapitanie, a Sun Ki?! Obiecał pan! Corpse zatrzymał się i oparł o fotel. Zgięty toczył zaciętą walkę z samym sobą. — Zgoda — wykrztusił. Słowa ledwo przechodziły mu przez gardło. Po skroniach spływał gęsty pot. — Zatrzymamy się na najbliższej, możliwej planecie i ją wysadzimy. Ale nie licz na więcej! Flint odetchnął z częściową ulgą. Dostał i tak więcej, niż spodziewał się otrzymać od Kapitana w tej sytuacji. *** Kiedy Sun Ki poczuła zapach piasku i morskiej bryzy, pomyślała, że wyzionęła wreszcie ducha, a to pierwsze sygnały z raju, w którym się ocknęła. Potem zmaterializował się ból głowy i sporo gorsze, wręcz niemożliwe do wytrzymania, kłucie w boku. Kwaśny posmak alkoholu w ustach upewnił ją, że nie ma mowy o żadnych niebiosach. Trzyma się życia, nawet jeśli niewiele go pozostało. Otworzyła z trudem powieki. Oczy dziewczyny zostały zaatakowane przez słoneczny blask, odbijany od delikatnych fal. Leżała na kocu, a wokół rozpościerały się połacie piasku. Nadmorska plaża. W rogu koca dojrzała spore wzniesienie z różnorakich przedmiotów — butelek, puszek z żywnością, ubrań i pudeł z narzędziami — a obok obróconego do niej plecami mężczyznę. — Skurkowaniec? — spytała z niedowierzaniem. — Nie śpisz — stwierdził i oderwał się od przeglądania skromnego dobytku. Wstał, otrzepał spodnie, zmrużył powieki przed słonecznym blaskiem. — Co ty tu robisz? — Chyba: co my tu robimy? — sprostował, podając dziewczynie butelkę wody. — Przelecieliśmy tunel i jesteśmy w Dawnym Kosmosie. Planety tutaj raczej nie mają nazw, więc możesz ochrzcić tę wedle uznania. Nawet własnym imieniem… — Gdzie Corpse i Flint? Gdzie Pequod? — Odlecieli. Wskazał palcem w niebo. — Ale… Dlaczego? Czy oni… — Znaleźli Go. Lecą ku Kosmicznemu Rozumowi. Ty nie mogłaś. Potrzebujesz szpitala. Sun Ki zaniemówiła. Natłok nowych informacji ją przerażał. Nie wyobrażała sobie, by stary wariat, Corpse, miał rzeczywiście upolować Boga ze swoich rakiet o ładunkach nuklearnych. To niedorzeczne! Rozejrzała się ponownie po plaży, uśmiechając się do absurdalności wyobrażonego obrazu. — Nie widzę szpitala — przyznała. Poczuła zawroty głowy. Przynajmniej umrze w pięknym otoczeniu, nie na pokładzie Pequoda. — Tak, ale ktoś tu idzie, spójrz tam! — Skurkowaniec wskazał palcem odpowiedni kierunek. Dostrzegła karawanę postaci niemożliwych do sprecyzowania z powodu dużej odległości. Wydawały się gigantyczne, choć dziewczyna miała kłopot z ocenieniem perspektywy w tym piaszczystym świecie. — Tak po prostu nas zostawili? — Znasz Corpse’a. Ta historia z Rozumem Kosmicznym to dla niego wszystko. — Awanturnik rozłożył dłonie. — Cud, że zgodził się nas tu wysadzić. Mógł pozwolić ci dokończyć żywota na statku. Planeta może nie wygląda jakoś szczególnie obiecująco, ale ktoś tu idzie. Masz szansę! Sun Ki zastanowiła się w milczeniu. Wątpiła w tę szansę i czuła się coraz słabiej. — A ty? Dlaczego opuściłeś Pequoda? Myślałam, że chcesz osobiście wykonać egzekucję na… wiesz. Skurkowaniec uśmiechnął się nieznacznie. — Nigdy mnie to nie interesowało — prychnął. — I wątpię, aby Corpse’owi się udało. Zginie. To samobójcza misja, a ja nigdy nie ryzykuję życia bez powodu. Tym razem dziewczyna prychnęła. Wspomniała jatkę nad klifem na Vo–Yan. — Naprawdę nie chciałeś Go zobaczyć? Skurkowaniec wzruszył ramionami.

30

Herbasencja


— A gdybym zobaczył, to co On by mi powiedział? Mam na sumieniu setki, jak nie tysiące istnień. Sam nie wiem, ile. Bóg spojrzałby na mnie i co On na to wszystko by rzekł? Wyobrażasz to sobie? Ja też nie… *** Corpse stał przed oknem widokowym na dziobie Pequoda i patrzył na zbliżający się powoli, lecz nieuchronnie, cel. Cel, którego doścignięciu Red poświęcił większość życia. Chwila była niemal ekstatyczna w swej doniosłości. Mężczyzna czuł się niczym łowca nareszcie spoglądający w oko ofiary. Drapieżna intymność. Flint spękał i zaszył się gdzieś w trzewiach statku, pewnie nad kolekcją oczu. Corpse zrozumiał, że naukowiec nie jest mu w ogóle potrzebny. Tak samo jak Skurkowaniec i Sun Ki, którym pozwolił opuścić pokład. Rozważał przez moment zabójstwo Flinta, ale stwierdził wreszcie, że jest on zbyt ciapowaty, by popsuć podniosłe chwile tryumfu. Niech się kuli w swojej norze, Corpse załatwi to sam. Wieczna chwała spłynie tylko na niego. Uśmiechnął się do własnych myśli. Czuł, że żyje. Nigdy nie było mu lepiej niż podczas tych chwil, tuż przed ostatnim aktem. Kosmiczny Rozum przerażał ogromem — dorównywał wielkością ziemskiemu Słońcu. Płynął powolnym ruchem przez pustkę i świecił nikłym, srebrzystym blaskiem. Corpse’owi przypominał coś pośredniego między ludzkim mózgiem, żółwiem a meduzą. Był pofałdowany i po jego powierzchni rozchodziły się dziwne, błękitne błyski, ale wyglądał też na twardy niczym skorupa płaza. Był i mózgiem, i żółwiem. Na dodatek ciągnął pod i za sobą eteryczne wstęgi — ni to macki, ni to dym, może zmaterializowane myśli. Był mózgiem i żółwiem, lecz był też czymś w rodzaju meduzy. Ta wielorakość formy fascynowała Corpse’a. Zatem mieli rację ci, którzy twierdzili, że stworzył Bóg ludzi na swój obraz i podobieństwo, ale mieli też rację ci, którzy uważali, że najstarszą mocą we wszechświecie jest żółw… Niezwykły wniosek, lecz Kapitana frapowało głównie coś innego. Czy rakiety z ładunkami nuklearnymi zdołają przebić pancerz? *** Nadciągające istoty okazały się rzeczywiście olbrzymie — Skurkowaniec nie sięgał żadnej powyżej kolana. Mimo że nie odczuwał praktycznie żadnych ludzkich uczuć, goście wzbudzili w nim pewien respekt. Jednocześnie wiedział, że ze strony gigantów nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Milczeli, ale nie musieli nic mówić — promieniowali czymś w rodzaju pozytywnej aury. Okrążyli awanturnika i Sun Ki. Było ich około tuzina, wszyscy dostojni i ubrani w proste, białe togi. Z pleców niektórych osobników wyrastały rozłożyste skrzydła, a inni mieli bawole rogi na skroniach. Religijne skojarzenie nasuwało się samoistnie, nawet takiemu bezbożnikowi jak Skurkowaniec. Mężczyznę najbardziej szokowały jednak nie rozmiary przybyszów, ich skrzydła lub rogi, ale twarze — zupełnie płaskie i lśniące złotym kolorem, pozbawione ust, nosów, brwi… Bezpłciowe, wynicowane z jakichkolwiek cech. Na twarzach istot znajdowały się tylko oczy: rozwirowane, fioletowe spirale, przywodzące na myśl miniaturowe, roziskrzone galaktyki. Człowiek mógłby patrzeć w te oczy godzinami, zachwycony pięknem i doskonałością. Jeden z gigantów pochylił się nad Sun Ki. Dziewczynie wyraźnie się pogorszyło do tego czasu. Pod powiekami wykwitły czarne półksiężyce, poza tym skóra pobladła i zrosił ją gęsty pot. Nie panowała nad drżeniem ciała. Zęby szczękały o siebie, a usta posiniały. Umierała. Skrzydlaty olbrzym wziął w wielkie palce szczyptę piasku i uniósł dłoń nad Sun Ki. Zaczął pocierać palcami, jakby chciał „osolić” dziewczynę. Spomiędzy palców giganta sypały się lśniące, diamentowe drobinki. Spływały na Sun Ki i oblepiały całe ciało. Skończywszy, olbrzym powrócił na swoje miejsce w okręgu. Skurkowaniec przyglądał się temu wszystkiemu z otwartymi ustami. Następnie wystąpili inni giganci — tym razem dwóch rogatych. Jeden stanął nad pilotką, drugi nad Skurkowańcem. Awanturnik spojrzał w wirujące spiralnie, galaktyczne oczy i dał się porwać ich mocy. Nie miał wyjścia. Spirale wypełniły cały świat, potem Skurkowaniec poczuł się, jakby wirował, wreszcie sam stał się spiralą.

Lipiec 2015

31


Jedną z tryliardów ze spiral wszechświata. Odpłynął gdzieś daleko. Bardzo daleko. *** Aparatura sterująca Pequodem zwariowała. Corpse zdążył wystrzelić nuklearne rakiety, zanim wszystko szlag trafił, ale nie wydawało się, by pociski chociażby drasnęły pancerz Kosmicznego Rozumu. Cała elektryka padła, a statek pędził przyciągany przez Absolut. Ani Kapitan, ani Flint nie mogli nic poradzić. Gdyby nie wszechobecne, srebrzyste, boskie światło siedzieliby na pokładzie po ciemku jak szczury w piwnicy. Flintowi niewiele zresztą brakowało, aby zamienić się w wystraszoną myszkę. Odkąd Rozum Kosmiczny zbliżył się na tyle, że przesłaniał cały widok z okien widokowych, naukowiec po prostu siedział pod ścianą i płakał. Targały nim spazmy skrajnego przerażenia, a zachowanie Corpse’a wcale nie poprawiało sytuacji. Kapitan zwariował do reszty. Sterczał całymi dniami na dziobie Pequoda i wygrażał swojej „ofierze”, nagi i szalony. Skąpany w srebrnym blasku walił protezą o szybę, toczył grudy spienionej śliny i wrzeszczał: — Nażryj się! Bierz te pierdolone rakiety i żryj! Zeżryj wszystko! Cały, kurwa, świat! ZEŻRYJ MNIE! Później tylko darł się, przeciągając samogłoskę „a”, dopóki starczyło mu sił. Wymachiwał rękoma, skakał jak opętany, tłukł protezą o szybę i zaczynał wyzwiska od nowa. Flint wpadł w katatonię. Nie wyrwał się z pustki aż do końca. Któregoś dnia oślepiający błysk wypalił Corpse’owi gałki oczne. Pękły i spłynęły po policzkach Kapitana niczym srebrna jajecznica. Od tego czasu wykrzykiwane słowa stały się zupełnie pozbawione sensu. Mężczyzna zaczął okładać szybę gołymi pięściami. Zdarł dłonie do kości. Nagi, wychudzony i odwodniony cały przypominał kościotrupa. Pequod zanurzył się w nieskończoną srebrzystość. Opadał bez końca. *** Skurkowaniec i Sun Ki obudzili się w wysokiej trawie. Słońce chyliło się ku zachodowi, ścieląc po ziemi cienie gigantycznych paproci. Gdzieś zza horyzontu dobiegł ryk czegoś olbrzymiego i bez wątpienia głodnego. Po niebie barwy dojrzałej pomarańczy przemknął jaszczurkowaty zwierz o błoniastych skrzydłach. — Jesteś cała? Dziewczyna spojrzała w dół, by zbadać ciało. Była zupełnie naga, tak samo jak Skurkowaniec, ale co najważniejsze — po ranach odniesionych podczas pamiętnej kraksy nie pozostało ani śladu. — To niemożliwe! Zaśmiała się jak mała dziewczynka i podskoczyła, wirując w tanecznej figurze. W ogóle się nie przejęła, że zabijaka może bez przeszkód oglądać jej nagość: zgrabne nogi, jędrne pośladki i piersi. Płakała ze szczęścia. — Ciii! — syknął Skurkowaniec. Rozejrzał się za źródłem niepokojącego hałasu, po czym wskazał na coś palcem. Dobre kilkaset metrów dalej kroczył ogromny gad o garbatym grzbiecie i małym łbie na niebotycznie długiej szyi. Zamiatał trasę przemarszu ogonem, a ziemia dudniła w rytm jego kroków. — Zdaje się, że to dinozaur — wymamrotał Skurkowaniec. — Zdaje się, że teraz jesteś już tylko mój — odpowiedziała Sun Ki. Zarzuciła mężczyźnie ręce na ramiona. Spletli się w namiętnym uścisku. To był długi pocałunek w świetle zachodzącego słońca.

32

Herbasencja


Dobra Cobra

Biedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. Od tego czas - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. Jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu. Uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu. Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem: https://www.youtube.com/channel/UCERjSgd5soEiRjZIxrt7NpA) Swój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.

humoreska

Falujące auto

Biatlonistka Małgorzata Ruchała wychodząc za mąż w jednym z wywiadów zapowiedziała, że na pewno nie będzie miała podwójnego nazwiska. Warto nadmienić, że jej przyszły mąż nazywa się Bosko. Dobra Cobra - autor tak nudny, że nawet sny ma co noc te same prezentuje dziś opowiadanie na wskroś współczesne pt. Falujące auto Ojciec przynosił z lasu trujące grzyby. Nie szkodziły jej, bo zakładała majtki na lewą stronę. Falosław Torbacz - syn Józefa, prezesa, nader agresywnie pozyskującej klientów, firmy spedycyjnej Torbacz i Trzej Synowie - otworzył lodówkę i wyciągnął z niej butelkę ulubionej oranżady. Odkręcił z sykiem zakrętkę i wypił kilka łyków zimnego napoju. Wciąż wspominał historię, którą przeżył ostatniego lata, zaraz po swoim śmiałym, marcowym wypadzie do Londynu, gdzie zwiał z powodu nienawiści do swojego ojca, który był brzydki na zewnątrz i w środku. W wolnych chwilach, zamiast zgłębiać tajniki spedycji, młody Falosław - ku bardzo słabo zawoalowanej nienawiści swego rodzica - wolał ćwiczyć elektryczny break dance. Bowiem na fali popularności tańca w telewizji uwierzył, że właśnie w Anglii czeka na niego ziemia obiecana. Wyobrażał sobie wieść tam życie takie, jakie zazwyczaj przedstawiają twórcy rapowych teledysków: bogaci faceci ze złotymi łańcuchami na swoich grubych szyjach, napalone, piękne, roznegliżowane babki oraz super bryki i eleganckie alkohole. Rzeczywistość niestety nieco zweryfikowała te młodzieńcze wyobrażenia. Na dodatek okazało się, że jest tam strasznie drogo. Głodny i przemarznięty chłopak trafił po trzech dniach pobytu na Wyspach do polskiej ambasady, gdzie z litości – po licznych telefonach od rodziny - udzielono mu pożyczki na bilet autobusowy do domu. Stary Torbacz, w oczekiwaniu na powrót marnotrawnego syna, z namaszczeniem szykował bat na jego dupę. Wysiadając w Warszawie, przypadkowo, ale jakże fartownie, Falosław znalazł w autobusie reklamówkę z funtami – pozostawioną przez jednego z pijanych pasażerów za oparciem fotela.

Lipiec 2015

33


Młody Torbacz nie został należycie wychowany i radośnie skorzystał z cudzego nieszczęścia, nie myśląc nawet o dramacie poszkodowanego i utracie jego wielomiesięcznego zarobku. Najpierw wyskoczył do kantoru, wymienił walutę na złotówki, a potem poszedł na wystawny obiad do Świata Burgerów - zaparkowanego nieopodal, zdezelowanego autobusu z szybkim żarciem, podstawianym codziennie dla wygłodzonych i zgnębionych pracowników okolicznych biur. W nowobogackim geście postawił nawet po hambugsie trzem ładnym panienkom, kręcącym się tam, i w kółko szczebiocącym piskliwymi głosikami! Ale dziewczyny naciągnęły go tylko na jedzenie, nie chcąc dać nic w zamian, nawet zabawić dłuższą chwilą rozmowy. Po spożyciu zafundowanego posiłku całe w uśmiechach - oddaliły się pośpiesznie, nie wiążąc z tą znajomością żadnych planów na przyszłość. Młody Torbacz nie wiedział, bo i skąd, że panny znały się dobrze na ludziach, były bowiem liderkami klubu anonimowych alkoholików „Podaj Rękę” w Gniewie, koło Malborka. A do Warszawy przyjechały z wycieczką - nagrodą dla najwytrwalszych pacjentów odwykowni. Wracając pociągiem osobowym do rodzinnego miasta Szydłowiec, chłopak ujrzał, postawioną na rogatkach Radomia reklamę komisu samochodowego Niezawodny Salon Aut Używanych U Pobożnego Stefana. Nigdy nie posiadał własnego samochodu, ale myśl nabycia takowego bardzo mu się spodobała. Wyskoczył więc szybko z pociągu, gdy ten tylko zwolnił na w kółko remontowanych rozjazdach. Wiedziony impulsem posiadania eleganckiej fury skierował swe kroki do bramy, na wzór średniowieczny szczelnie oklejonej kolorowymi chorągiewkami i proporcami. Tam, po godzinie pełnej wahań, strachu, zimnego potu i targów z usłużnymi lecz kategorycznymi sprzedawcami, wyjechał na główną arterię Radomia dwudrzwiowym białym Mercedesem z rozsuwanym dachem, słynny rocznik 1965. Na drogę otrzymał głośne i wypasione błogosławieństwo właściciela salonu. Licznik auta zapewne był wielokrotnie cofany, o czym chłopak nie miał zielonego pojęcia, bo nie znał się wcale na biznesie aut używanych, czerpiąc swą całą wiedzę motoryzacyjną jedynie z kolorowych obrazków, zamieszczanych w miesięcznikach. Sfatygowany silnik samochodu chodził dość nierówno, a lakier dawno już zmatowiał. Po kilku kilometrach jazdy entuzjazm młodzieńca nieco przygasł, ponieważ musiał zapłacić mandat za niesprawny system oświetlenia. Ale kiedy wreszcie wydostał się z miasta na boczną drogę do Szydłowca - alternatywną dla nowo wybudowanej, płatnej ekspresówki - powróciła entuzjastyczna duma posiadacza pięknego auta. Był wspaniały, słoneczny letni dzień. Muchy brzęczały na polach, kruki, sroki i gołębie leniwie unosiły się w czys-tym powietrzu, a świerszcze i motyle uderzały o przednią szybę. Gdzieś w dali przebiegła mała mysz, podążając polną ścieżyną do swych ziomków. Ciepły wiaterek owiewał młodzieńca, z ochotą zaczął więc podśpiewywać do wtóru rockowych kawałków, docierających z włączonego radia, które - chwalić Boga - działało. Po dziesięciu kilometrach podróży na desce kontrolnej zapłonęła czerwona lampka. Na pobliskiej stacji benzynowej zaś powiedziano mu, że nie ma już ani kropli gazu w stulitrowym zbiorniku, zrobionym z pospawanego bojlera, który zajmował zdecydowaną część bagażnika auta. Młodzieniec poprosił o średnią dolewkę. Dopiero wtedy zorientował się, że w aucie przecieka też chłodnica. Kiedy rzecz całą zobaczył pompiarz, mruknął pod nosem: - O, kurwa! - i wzniósłszy oczy do nieba, zatankował Falosławowi gaz na dalszą drogę. Po czym doradził, aby czym prędzej oddał wóz do punktu zakupu. Na odjezdnym zaś z obrzydzeniem zdarł ze zderzaka świętobliwą naklejkę Niezawodnego Salonu Aut Używanych. Pobożny Stefan stał na placu z różańcem w ręku, lekko poruszając ustami w rytm odmawiania kolejnych zdrowiasiek. Swoimi świńskimi oczkami cały czas z czujnością nadzorował kręcących się po placu potencjalnych nabywców oraz wchodzących im w tyłki pracowników Salonu.

34

Herbasencja


Nic nie uchodziło jego uwadze. Widział, że Polakowskiego trzeba zwolnić, bo się opieprza w robocie i nie wyrabia sześciuset procent normy, tak jak inni, którzy biegali truchcikiem, a spod ich nóg wydobywały się obłoczki kurzu. - Chciałbym oddać dopiero co zakupiony samochód - rzekł Torbacz ze szczerą, młodzieńczą naiwnością. Właściciel salonu spojrzał na niego z nieukrywaną pogardą. Znał ten typ klienta. I wiedział bardzo dobrze, jak sobie z nim radzić. - Chcesz złamać nasze święte przymierze, synu? - spytał w prorockim uniesieniu. - Przymierze? - Albowiem dla mnie umowa sprzedaży to świętość. Puściłem ci jeden z najlepszych produktów, z tych zgromadzonych na moim placu - wskazał ręką na setki błyszczących aut, poustawianych rzędami hen aż do pól porośniętych zbożem. - Ale ten Merc ma... - Zamilcz! - krzyknął Pobożny Stefan - Mercedes. Mer-si-des - tak się wymawia z szacunkiem nazwę tej marki po anglosasku - pouczył go. - To król szos, który nigdy się nie psuje. - Może i tak, ale strasznie dużo chla na setkę, bo po kilku kilometrach zabrakło mi paliwa. - Boś nie zatankował go przed jazdą. A co myślisz, że będę jeszcze sponsorował twoje podróże, młody? - oburzył się sprzedawca. W tym samym momencie z koła samochodu niespodziewanie oderwał się srebrzysty kołpak i zatoczył smętnie kółko po utwardzonym klepisku. Pobożny Stefan przywalił boleśnie w krocze młodzieńca trzymanym w ręce solidnym różańcem i wykrzyknął: - Śmiesz krytykować mój specjalny wybór dla ciebie? I ten czas poświęcony twojemu wyborowi? Mówisz, że ten piękny Mercedes ci się nie podoba? Wypierdalaj mi stąd, młody, w trymiga, bo jak wypuszczę psy, to na dupie przez ruski rok nie usiądziesz! - Ale wydaje mi się, że rękojmia obejmuje wypadki, gdy klient chce... - O święci niebiescy! - krzyknął właściciel Salonu. - Jeszcze mnie na dodatek chce straszyć prawami kupującego! Mnie, weterana branży motoryzacyjnej, przez duże M pisanej! Pobożny Stefan ukląkł na ziemi i zaczął żarliwie błagać niebiosa: - Panie, jeśli ten gówniarz w tej chwili nie odjedzie, ześlij na niego plagi większe od tych egipskich! Przerażony Torbacz - wychowany przez matkę w poczuciu katolickiej winy grzechu pierworodnego i bojaźni wobec kapłanów, zastępujących Boga na ziemi, oraz mogących w cudowny sposób zaistnieć kar Bożych - czym prędzej wskoczył do auta i wcisnął gaz do dechy. Za sobą słyszał coraz słabsze odgłosy gorliwych modłów pobożnego właściciela Niezawodnego Salonu: - Pozwól mi, Panie, spuścić moje wierne psy z łańcuchów, aby dobrze wygryzły dupę temu nieokrzesanemu młokosowi... Kawałek dalej, w trakcie podjazdu na niewielki pagórek, przegrzała się chłodnica. Falosław musiał więc na jałowym biegu zjechać tyłem kilkaset metrów do kolejnej stacji benzynowej, tam zaś płyn chłodniczy uległ zagotowaniu. Nieco wystraszonemu kierowcy udało się go ostatecznie schłodzić, po czym nalał do chodnicy świeżej wody z kranu. Pełen wiary, która udzieliła mu się być może od Pobożnego Stefana, ruszył w dalszą drogę. Jechał między polami i lasami, podczas gdy w radiu nadawali kolejną piosenkę, której zwrotkę z entuzjazmem zaśpiewał na całe gardło wraz z wykonawcą: Byłem w Ryjo, byłem w Bajo, miałem bilet na Hawajo, byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie wszystko chuj, bo ja wam mówię wszystko chuj, może czasem trochę mniejszy, ale potem jeszcze większy. Wóz znów sprawował się znakomicie, a przekaz piosenki napawał właściciela auta wiarą w dobrą przyszłość, choć nie zastanawiał się nad końcową, nieco profetyczną linijką tekstu.

Lipiec 2015

35


Jednak, gdy przejechał parę kilometrów znów zapaliła się lampka ostrzegająca o niedostatku paliwa. Chłopak musiał więc zawrócić, aby na znanej mu już stacji benzynowej zatankować tym razem o wiele większą ilość gazu. Kiedy powrócił na szosę, zza horyzontu szybko wyszła czarna chmura deszczowa, dokonując gwałtownego ataku wodnego. Nie stropiony i ciągle dumny ze swego nabytku, młodzieniec zjechał na pobocze, odpiął taśmy przytrzymujące złożone płótno i nacisnął guzik rozciągający dach. Rozległ się przeciągły zgrzyt, uniósł się białawy dymek, ale poza tym nic więcej się nie wydarzyło. Przemoczony Torbacz biegał w panice wokół auta, usiłując ręką przesunąć rusztowanie, pręty były jednak doszczętnie zardzewiałe. Obrzucił swój samochód spojrzeniem pełnym wyrzutu. Potem zasiadł za kierownicą, czując, że spodnie przemakają mu od coraz większej kałuży, powstałej na czerwonym, skajowym siedzeniu. Odgarnął z oczu mokry kosmyk włosów i włączył wycieraczki, które też, dziwnym trafem, nie zadziałały. Entuzjazm kierowcy znacznie zmalał. Jechał przez kilkanaście kilometrów w strugach deszczu, podzwaniając zębami i z pasją obmyślał rewizytę w Niezawodnym Salonie Aut Używanych w Radomiu. Miał wielką chęć zawrócić i w iście westernowym stylu wybić zęby właścicielowi salonu i jego miodoustym, usłużnym pracownikom. Wtedy pomyślał też po raz pierwszy w życiu, że nie miałby nic przeciwko skorzystaniu z ojcowskich rozwiązań siłowych, stosowanych w jego - podstępnej i nie do końca czystej moralnie - działalności zawodowej. Zaczynał podziwiać rodziciela, który nawet swojej jedynej córki nie zawahał się oddać w leasing operacyjny, byle by tylko pozyskać kolejny intratny kontrakt. Tatuś zawsze szedł po trupach do celu. Nastrój młodzieńca poprawił się wszakże z chwilą, gdy chmury rozeszły się, a słońce nieoczekiwanie zalało okolicę swoim jasnym blaskiem. Odeszły też depresyjne myśli, a życie znów wydawało się piękne. Ciepło skutecznie osuszyło samochód i jego właściciela. W rzeczy samej trochę go oszwabiono, ale co z tego? Samochód tak czy owak posuwał się przed siebie, a kiedy wskaźnik poziomu paliwa znowu zaczął histeryzować, Torbacz niemal z radością pośpieszył koić potrzeby niedożartego silnika na kolejnej, napotkanej po drodze, stacji autogazu. Jakieś pięć kilometrów dalej zatrzymał się po raz kolejny; tym razem przyczyną była autostopowiczka, chuda dziewczyna o zmysłowej twarzy, wielkich oczach i grubych włosach, związanych z tyłu w koński ogon. - Cześć. Jestem Kwiat Miłości – zaszczebiotała. – Chcesz się trochę podjarać? – spytała, rzucając na tylne siedzenie swój wielki plecak, brudną torbę i futerał ze skrzypcami. Chłopak patrzył na nią, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. - Mam całe pudełeczko dobrych czopków psychodelicznych! Dostałam je od takiego jednego górala, który powiedział, że mój głos go podnieca. Ale numer, nie? Ja i podniecający głos! Mówię ci, to był jakiś wariat - przeciągnęła się, a jej piersi zafalowały energicznie. - Dzięki, że stanąłeś. To jak, wsadzisz sobie jeden? To tylko zdrowa homeopatia! - Chyba… trudno odmówić – odrzekł nieco stropiony młodzieniec, albowiem nigdy w życiu nie próbował takich rzeczy. - Fajnie! Dziewczyna rozsiadła się w fotelu i zaczęła grzebać w torbie. Miała na sobie męską koszulę i krótką spódniczkę, spod której wyłaniały się całkiem kształtne uda. Nastrój młodzieńca poprawił się, czemu towarzyszył przypływ miłej cielesnej namiętności. Falosław nie miał do tej pory istotnego doświadczenia w tej materii, albowiem przeszedł jedynie dwa stopnie Amatorskiego Kursu Samogwałtu dla Średniozaawansowanych, na który uczęszczał wieczorami do miejskiego domu kultury w rodzinnym Szydłowcu. Po powrocie chłopaka z krzaków, gdzie zaaplikował sobie nader ostrożnie darowanego mu przed chwilą pobudzacza, ruszyli z maksymalną, dozwoloną w tym miejscu prędkością. Jechali z rozkrzyczanym radiem, wiatrem rozwiewającym włosy, oraz duszami coraz bardziej lotnymi dzięki wysokogatunkowym czopkom. Po kilku minutach młody Torbacz - czując oszołomienie w głowie i w sercu -

36

Herbasencja


spojrzał na swą pasażerkę z promiennym uśmiechem, który ona mu zaraz odwzajemniła. Prawa ręka chłopaka powędrowała na jej jędrną - niczym galaretka owocowa - zdrową pierś, usta zaś zapytały: - Dokąd jedziesz? Kwiat Miłości zachichotała i rozbawiona odrzuciła głowę do tyłu: - Wiesz, jestem jak ta kostka, która toczy się tam, gdzie ją los rzuci – odparła i oboje wybuchnęli śmiechem. - Możesz się zatrzymać u mnie – zaproponował Falosław, na co dziewczyna żywo zareagowała: - Bomba! To będzie świetnie! I teraz sama sięgnęła po prawą dłoń, odciągnęła ją od kierownicy i ulokowała na swojej piersi, podczas gdy jej ręka spoczęła na kroczu młodzieńca, który pomyślał: - „ Boże, wszystkie moje sny zaraz się spełnią!“. Bowiem jeszcze nigdy w życiu nie doznawał palpacyjnej i organoleptycznej penetracji osoby płci przeciwnej. - Posłuchaj - wykrztusił zmienionym z podniecenia głosem, gdy stanęli na rogatkach Szydłowca, nieopodal szczelnie zakratowanego sklepu spożywczego Lef. Jego właściciel, pazerny Zbigniew Lefkowicz, sam wymyślił logo swojej sieci, umieszczając na tle jaskrawego neonu wizerunek lwa, niosącego w pysku druciany koszyk pełen wiktuałów. - A może zrobilibyśmy sobie mały piknik tu w okolicy? - Zgoda! - zawołało promieniejące radością życia dziewczę. - Ale tutaj pięknie! To naprawdę jest, kurwa, za-je-bis-te miejsce!!! Łał! Chłopak wyskoczył z samochodu, rozglądając się za jakimiś niewiarygodnymi krajobrazami, ale jedyne co widział to tylko oddalone o wiele kilometrów bardzo zamglone, porośnięte lasami wzgórza i wyłaniające się zza nich dymiące kominy fabryk. Wpadł do sklepu i w pośpiechu zaczął zdejmować z półek chleb, konserwy turystyczne, musztardę, majonez, pomidory oraz piwo smakowe. Na zewnątrz Kwiat Miłości zaczęła grać na nieco rozstrojonych skrzypcach i nadzwyczaj czysto śpiewać, co wywabiło ze sklepu kilku stałych bywalców, którzy pomachali do niej, ona zaś przerwała występ tylko na chwilę potrzebną, aby pokiwać ręką w odpowiedzi. Przy wyjściu do sklepu rozerwaniu uległa słaba plastikowa torba. Wszystkie kupione przez Falosława produkty wysypały się na ziemię, tuż obok dostojnej, fioletowej witryny zakładu pogrzebowego o obcobrzmiącej, ale jakże dźwięcznej w wymowie nazwie: Game Over. Ale czym się tu przejmować, skoro świeżo zażyty czopek dawał poczucie całkiem innej rzeczywistości. Z szerokim uśmiechem na twarzy szybko pozbierał piknikowe specjały w swoją koszulkę, przeżegnał się, wrzucił wszystko na tylne siedzenie i pojechali dalej, nieprzerwanie śpiewając na cały głos znane im z radia przeboje. Po trzech kilometrach zjechali z drogi, zobaczywszy gęstą, bujną trawę porastającą brzegi szemrzącego tu cichutko potoku. Chłopak wyłączył silnik i przez chwilę trwali nieruchomo, uśmiechając się do ślicznego strumienia i ozłoconych wierzchołków sosen po drugiej stronie doliny. Spojrzeli sobie w oczy. Torbacz opuścił z ramion dziewczyny luźną bluzkę. Przed nim zatańczyły niewiarygodnie sterczące, kuszące piersi, z których centrum wyrastały maliny zaróżowionych sutków. Oniemiały, przez chwilę wpatrywał się w nie łapczywie. Czy kiedykolwiek otrzymał bardziej wystawny poczęstunek? Przy tym nagim zdroju zdecydowanie mógł ukoić pragnienie wzbierające w nim przez całe lato, a może i całe dotychczasowe życie. Na jednym z sutków przysiadł komar, którego dziewczyna odgoniła gwałtownym ruchem ręki. Falosław klepnął się w policzek i zgładził kolejnego owada, który wgryzał mu się w ucho. Chłopak w rozmarzeniu przeciągnął ustami po zaokrąglonych kształtach. Na lewej dłoni przysiadł mu kolejny komar, ale odegnał go machnięciem ręki. Palce zalotnika zaczęły energicznie uciskać sutki dziewczyny. Kolejne zastępy najeźdźców nadfruwały coraz większą chmarą. Mruknęła - „Oooch“ i rozgniotła na łydce następnego wygłodniałego żarłacza. W tym samym momencie młodzieniec musiał wypuścić pierś z namiętnego uścisku, aby zgładzić kolejnego owada, który ukąsił go prosto w usta. Nad ich głowami słychać było coraz głośniejsze bzyczenie. Kwiat Miłości nie wytrzymała tych natrętnych ataków i wykrzyknęła:

Lipiec 2015

37


- Co tu się tu, kurwa, dzieje? Komar na komarze komarem pogania!!! - Podgłośnię radio – zaproponował. – Może to je odgoni… Gdy odbiornik zaryczał na cały głos, Torbacz nagle zrezygnował z subtelności, rzucił się na partnerkę, chwycił w usta jej pierś i zassał z takim zapałem, że sutek aż dotknął blizny po wyciętych migdałkach. Dziewczyna namiętnie przeciągnęła palcami po włosach młodzieńca, ale pieszczotę przerwał okrzyk: - Mam jeszcze jednego skurwysyna! Cios w ucho był tak mocny, że uderzony wypuścił pierś z głośnym cmoknięciem: - Och, kurde balans! - jęknął. Kwiat Miłości zawołała: - Przecież to latające piranie! Ludożercy! Oboje odskoczyli od siebie, klepiąc się po policzkach, głowach, ramionach, ona zaś podciągnęła bluzkę i warknęła: - Zjeżdżajmy stąd! W radiu chłopcy z zespołu rockowego krzyczeli co niemiara, robili jazgot elektrycznymi gitarami i walili z całych sił w rąbnięty skądś kościelny dzwon. Zdesperowany i rozdygotany chłopak wrzucił bieg wsteczny i, nie rozglądając się wokoło, wcisnął pedał gazu do oporu. Jego wspaniały, biały Mercedes wyskoczył na drogę wprost pod nadjeżdżającego rozklekotanego Żuka. Zderzenie wyrzuciło niezapiętą pasem dziewczynę szerokim łukiem na zewnątrz. Z kabiny wyskoczył duży facet w walonkach i z mordem w oczach rzucił się w kierunku zawalidrogi, miotając najgorszymi obelgami, jakie tylko znał świat. Falosław zakrył rękami oczy w oczekiwaniu na niechybny lincz. Wystarczyło jednak, że kierowca dostawczaka przyjrzał się dokładniej, co się stało i zobaczywszy nieruchome ciało kobiety, leżące na drodze, natychmiast zawrócił do samochodu by chwilę później zniknąć za zalesionym zakrętem w chmurze pyłu. - Wyłącz to radio! – wrzasnęła Kwiat Miłości, masując potłuczone pośladki. Dziewczyna pozbierała się, gniewnym gestem umieściła piersi pod osłoną bluzki i porwała z tylnego siedzenia swój plecak wraz z torbą i futerałem na skrzypce. - Przepraszam - bąknął Torbacz zza kurtyny dłoni. - Zostaw te bagaże, zawiozę je z powrotem do... - O nie, bracie - prychnęła i zarzuciła na ramiona plecak. - Od ciebie trzeba trzymać się z daleka. W całym życiu nie napotkałam kogoś z tak parszywym fartem - dokończyła, pokazując obsceniczny gest jednym z palców prawej ręki. Odchodząc pomyślała, że dobrze jej kiedyś mama radziła, aby nigdy nie całowała mężczyzny, któremu od samego początku znajomości stoi. W kabriolecie pozostał - sterczący niczym maczuga - niefortunny zalotnik, którego właściciel z twarzą schowaną w dłoniach opadł bezsilnie na kierownicę, włączając przeraźliwie trąbiący - lecz o dziwo sprawnie działający - klakson. - Ciszej, do cholery! - krzyknęła Leokadia Bryńska, staruszka mieszkająca nieopodal drogi w walącej się chałupie. - Akurat udało mi się, kurde, zasnąć po raz pierwszy od trzydziestu lat! Po czym podparła się ręką i pomyślała: - To dobrze, że córka mnie nie kocha. Będzie jej mniej smutno, jak umrę. W tym samym momencie od samochodu odpadło z hukiem lewe tylne koło. KoNiEc grudzień 2013 W oczarowaniu Fasolową Wojną Johna Nicholsa. Słowa piosenki, użytej w tekście, pochodzą z repertuaru zespołu Elektryczne Gitary, którą to piosenkę w szczerości serca dedykuję Czytelnikom jako naturalny, pozamedyczny i niealkoholowy środek rozweselający.

38

Herbasencja


Emil Wójcik (Beryl) Lat 24. Obecnie wciąż student, jednak za dwa miesiące najprawdopodobniej już absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisać pierwszą powieść zaczął mniej więcej wtedy, kiedy nauczył się zapisywać zdania wielokrotnie złożone i była to epicka space opera (niestety, żaden wydawca jej nie wziął, ale może los kiedyś się odmieni). Później, czyli gdzieś tak w wieku lat 10, zrezygnował z prób pisania sf i zaczął parać się fantasy, jednak im jest starszy, tym tworzy mniej i krócej. Jak do tej pory jego nazwisko wydrukowano jedynie we wstępniaku do Nowej Fantastyki. Może mieć to związek z tym, że niespecjalnie się starał, by wydrukowano go gdziekolwiek indziej, ale nie musi

Wigilia

humoreska

Trzask drzwi sypialni pozbawił mnie złudzeń co do tego, że kryzys w moim małżeństwie się skończył. Zastygłem przygarbiony na kanapie, spoglądając tęsknie w stronę półprzezroczystej szyby, za którą – bezbłędnie rozpoznałem dźwięk zdejmowanych dżinsów – rozbierała się moja druga połówka. Czułem się jak mały chłopiec. Odwróciłem wzrok i natychmiast sięgnąłem po kolejne piwo. Gdyby to był amerykański film, pewnie zapijałbym smutki szkocką. Gdyby to był polski film, właśnie zaczynałbym drugą flaszkę czystej. Ale to moje życie i jedyne na co mogłem sobie pozwolić, to trzy tanie browary. Westchnąłem przejmująco i pociągnąłem porządny łyk. Uwierzycie mi, kiedy powiem, że to, że siedziałem sobie na kanapie oglądając niskobudżetowego pornosa w towarzystwie paczki chusteczek, było winą wigilii organizowanej w pracy? I nie ma to nic wspólnego z młodą atrakcyjną koleżanką, która wychyliła o jeden bożonarodzeniowy kieliszek za dużo, rozchylając przede mną uda; mnie takie rzeczy nie spotykają. Natomiast ma to wiele wspólnego z kolegą. Kto normalny lubi wigilie pracownicze? Ja na pewno nie. Nienawidziłem już tych szkolnych, kiedy upychano nas w ciasnej sali, żebyśmy siedzieli przy soczku i kilku talerzykach z przyniesionymi z domu potrawami. Równie mocno, o ile nie mocniej, nie znosiłem „prawdziwej” wigilii, czyli corocznego rodzinnego spotkania u cioci Ewy, gdzie zjeżdżało się stanowczo za dużo starych bab, lubiących mnie całować. Zapachu płynu do protez zmieszanego z wonią kawy nie da się łatwo wymazać z pamięci. A najgorsze było łamanie się opłatkiem. Oczekiwałem tej prezentacji hipokryzji równie gorąco, co skazany kary śmierci. Na szczęście zaraz potem następował cudowny moment rozdawania prezentów, po którym mogłem cieszyć się nową parą skarpetek, albo – tu następowała wręcz ekstaza – tabliczką czekolady (zachodniej, żeby nie było!). Następnym naturalnym etapem w życiu są wigilie organizowane w pracy. Niby wszystko w porządku – zbiorowisko ludzi, których nie nienawidzę aż tak bardzo, a niektórych nawet lubię. Trochę wódeczki, śledziki. Dałoby się to wszystko przeżyć, gdyby nie Artur. Na początku myślałem, że mnie wkręcają. Wiecie, tak, żeby dla zasady pośmiać się z nowego. Zacząłem pracę w listopadzie, więc temat zbliżającego się dwudziestego czwartego grudnia był już dosyć żywy. Większość pracowników szalała z nerwów, nie wiedząc, co czeka ich tym razem. A to wszystko przez jednego niepozornego mężczyznę. Arturek był chudym, zazwyczaj nieogolonym, miłym czterdziestokilkulatkiem, kochającym koszule w kratkę i sieciowe gry komputerowe. Był jedynym informatykiem w naszym wydzia-

Lipiec 2015

39


le, co oznaczało, że to do niego należały ambitne zadania z rodzaju podpięcia kabla od drukarki czy wciśnięcia magicznej kombinacji alt+ctrl+del. Jako typowy reprezentant tego zawodu uczony fachu jeszcze w czasach Amigi 500 i tak prawdopodobnie niewiele więcej umiał. Zresztą, nawet nie musiał, bo wyposażenie naszego urzędu skutecznie opierało się nowym technologiom. W każdym razie ten właśnie Arturek stanowił źródło zamieszania przed zbliżającą się wigilią Bożego Narodzenia. W mojej pracy panowało bowiem przekonanie, że jego życzenia składane przy okazji dzielenia się opłatkiem zawsze się spełniają. Poważnie. Ponad tuzin dorosłych, może nie do końca wykształconych, ale w większości niegłupich osób wierzyło w to, że czyjeś słowa stanowią ziszczającą się przepowiednię. Oczywiście, temat był jednym z tych, o których rozmawiali wszyscy, ale nikt zbyt głośno. Część, żeby nie wyjść na ciemnotę, skrywała swoją wiarę w fantastyczne zdolności naszego informatyka pod płaszczykiem ironii i uśmiechów. Sam zainteresowany zapewne zdawał sobie sprawę z panującego wśród kolegów mitu, jednak nigdy nie widziałem, żeby z kimkolwiek na ten temat rozmawiał. Zastanawiacie się pewnie, co złego może być w tym, że czyjeś świąteczne życzenia się spełniają. Przecież wtedy ludzie – szczerze bądź nie – mówią sobie same miłe rzeczy. Myślałem podobnie, więc zapytałem o to kolegę. – Och, tak, same zajebiście dobre rzeczy z tego są, naprawdę – odparł zdenerwowany. – A czego tu się bać? – dopytywałem niezłomnie. – Że będziesz zdrowy? Że wygrasz w totka? – Wiesz, jakby to tylko takie życzenia były, to byśmy tu już nie pracowali, bo każdy z nas pływałby teraz gdzieś na Malediwach. – To co on, życzy, żeby człowiek nogę sobie złamał? – Aj, Tomek – rzucił poirytowany, dodając do tego zniecierpliwione spojrzenie – jak taki mądry jesteś, to weź się ustaw pierwszy do Arturka w kolejce w wigilię. Zobaczymy co powiesz, jak ci się spełni. Ja to bym losu nie kusił, mówię ci, bo zawsze więcej z tego nieszczęścia niż pożytku. Ale zrób jak chcesz. Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi, ale po chwili zapytałem: – No, to skoro takie wielkie nieszczęścia na was tutaj czekają, dlaczego przychodzicie na wigilię grzecznie jak świnie na rzeź? Kolega spoważniał. – Przed tym nie ma ucieczki, stary. Każdy, kto się nie zjawił, zawsze kończył źle. Zawsze. A przychodząc, przynajmniej dajesz sobie jakieś szanse na to, że w tym roku to komu innemu stanie się krzywda, a nie tobie. Pomyślałem, że nie ma co dalej dyskutować. Gdybym był gorzej wychowany, popukałbym się w głowę. Do czasu wigilii udało mi się zebrać kilka historii nieszczęść, których przyczyną rzekomo miał być nasz informatyk. Jednak, co wtedy wydawało mi się oczywiste, nie dałem wiary żadnej z nich. Kiedy nastał wreszcie pamiętny czas mojej pierwszej wigilii, rozluźniliśmy się kilkoma kieliszkami czystej, podjedliśmy śledzika i dopiero wtedy zabraliśmy do składania życzeń. Zapanowała nieco nerwowa atmosfera. Większość – w tym ja – usłyszała od Arturka standardowe formułki jak np. „szczęścia, zdrowia i pieniędzy”, jednak jak mnie uświadomiono już wcześniej, one nigdy nie znaczą niczego złego. Pech przytrafia się tym, którym informatyk złoży jakieś bardziej twórcze życzenia. Szczęśliwców obdarowanych takim zaszczytem było dwoje. Pierwszym była Edyta, koleżanka z księgowości. Znana z tego, że próbowała szczęścia w różnych grach losowych – od zdrapek, poprzez loterie esemesowe, na które wydawała połowę abonamentu, po rodzące nadzieje na duże wygrane lotto. Nic zatem dziwnego, że w dniu poprzedzającym coroczne narodziny Zbawiciela, usłyszała od Arturka: żebyś w końcu wygrała jakąś niezłą kasę, przynajmniej taką, coby ci się zwróciło to, co przez te wszystkie lata wydałaś na kupony”. Edytka przyjęła te słowa dzielnie i bez strachu, że stanie jej się krzywda. Czy można się obawiać grubszego portfela? Jedynym zmartwieniem przy nagłym rozmnożeniu liczby zer na koncie wydaje się być problem, co kupić najpierw. Dlatego też nasza księgowa nie przestała dążyć do wygranej i puszczała kolejne losy. W końcu, pewnego pięknego marcowego dnia, nudząc się w pracy postanowiła sprawdzić wyniki jakiegoś losowania. Słyszeliśmy to dokładnie wszyscy, gdyż dziew-

40

Herbasencja


czyna omal nie udławiła się ze szczęścia. Liczby na ekranie okazały się zgadzać z tymi na kuponie, który trzymała w ręku. Wygrała dwieście tysięcy złotych. Następnego dnia nie pojawiła się w pracy. Wszyscy podejrzewaliśmy, że postanowiła zrobić sobie wolne, by zmarnować trochę wygranej. Z błędu wyprowadziła nas szefowa, która rozmawiała z Edytą przez telefon. Okazało się, że kiedy nasza księgowa wyszła bogatsza z siedziby organizatora szczęśliwej loterii i skierowała się w stronę oddalonego o kilka przecznic parkingu, napadło ją pięciu zamaskowanych mężczyzn. Zaciągnęli ofiarę w podwórko obskurnej kamienicy i zażądali pinu do karty, a także numeru i hasła do konta bankowego, na który dziewczyna kazała przelać wygraną. Kiedy stawiła opór, napastnicy ciężko ją pobili. Mogło być znacznie gorzej, ale na szczęście uległa. Znaleziono ją nieprzytomną dopiero po godzinie od zdarzenia. I tak oto spełniły się życzenia pierwszej osoby. Wtedy jeszcze opierałem się myślom, jakoby była to wina naszego informatyka, starałem się zachować zdrowy rozsądek. Jednak, niedługo później, nadszedł czas na kolejną ofiarę. Był nią zastępca kierowniczki, Marcin. Wszyscy wiedzieli, że facet ma dręczący go problem: już od dawna poszukiwał drugiej połówki. Spotykał się z różnymi dziewczynami, ale z żadną mu nie wychodziło. – To dlatego – mówił – że chyba nie potrafię się zakochać. Miałem już tyle kobiet, ale to nigdy nie było to. Nie mogło być to. Marcin miał już swoje lata i nawet fakt, że – jak twierdziły koleżanki z pokoju – był przystojny, niewiele go pocieszał. Jego największym marzeniem było poczuć „coś szczególnego” w stosunku do drugiej osoby. Będąc świadomym tego faktu, Arturek postanowił dopomóc koledze, życząc „tego, żebyś wreszcie spotkał kobietę, w której zakochasz się bez opamiętania”. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, lecz powoli dojrzewające uczucie, ale w końcu Marcin popadł w prawdziwy obłęd, obdarzając uwielbieniem poznaną na zabawie sylwestrowej dziewczynę. Jego szaleństwo osiągnęło szczyt w okolicy maja, i właśnie wtedy – co więcej, z tego powodu – obiekt westchnień mężczyzny postanowił go rzucić. Widziałem wiele osób ze złamanym sercem, ale nikogo tak zrozpaczonego jak Marcin. Wybuchał płaczem bez powodu, chodził albo bardzo smutny i milczący albo awanturujący się i wściekły na cały świat. Nie docierały do niego słowa otuchy i wsparcia. Nie chciał nikogo słuchać, odciął się od wszystkiego. To cud, że w ogóle udawało mu się wstawać do pracy. Dopiero po jakimś czasie zaczął się spóźniać, a w dodatku cuchnął tanią wódą. Szefowa początkowo współczuła Marcinowi, dała mu szansę nawet wtedy, gdy poczuła woń alkoholu. Dostał przymusowe dwa dni urlopu, jednak kiedy wrócił, było jeszcze gorzej. Takiego obrotu spraw kierowniczka nie mogła już tolerować. Wyleciał z pracy. Kilkanaście dni później o naszym koledze przeczytaliśmy w lokalnej gazecie. Okazało się, że od dłuższego czasu nachodził i nękał telefonami swoją wielką miłość. Raz groził, innym razem błagał. A kiedy pewnego razu zamiast kobiety odebrał jej nowy chłopak, Marcin nie wytrzymał. Następnej nocy śledził parę aż do domu delikwenta, gdzie udała się na zakończenie randki. Wtedy włamał się do środka i gołymi pięściami zatłukł tak rywala jak i dziewczynę. Prawdopodobnie nie trwało długo, zanim uświadomił sobie co zrobił, i z rozpaczy popełnił samobójstwo, podcinając żyły nożem kuchennym. Te dwa przypadki były wystarczająco przekonujące, bym uwierzył w spełniające się życzenia Arturka. Przez kilka kolejnych miesięcy starałem się o tym nie myśleć, ale zanim się obejrzałem nastał grudzień. I czułem, że tym razem padnie na mnie. Po prostu to wiedziałem. Moje drugie pracownicze święto przebiegało w podobnej atmosferze, jak pierwsze. Tyle tylko, że tym razem to ja straszyłem nowych pracowników opowieściami. Nie oszczędzałem im przy tym szczegółów dotyczących losu osób, które zastąpili. A kiedy przyszła pora na dzielenie się opłatkiem, podszedłem do Arturka jako pierwszy. Chciałem mieć to jak najszybciej za sobą. Rzuciłem mu typowe „zdrowia, szczęścia” i niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Kiedy już Dzieciątko Jezus zniknęło w jego przełyku, informatyk uraczył mnie swoimi specjalnymi życzeniami: – Widziałem na własne oczy, jak zakochani jesteście z żonką; kasę macie, życie ustawione, no to życzę ci, żeby w przyszłym roku twoja luba urodziła dzieciaka!

Lipiec 2015

41


Omal nie udławiłem się opłatkiem. Baśka przyjęła wieści z wigilii ze śmiechem. Życzenia informatyka bardzo ją bawiły. A jeszcze bardziej weselił ją wyraz mojej twarzy, kiedy odpowiadałem na jej zaczepki. Właściwie to chyba przez jakiś czas naprawdę wierzyła w to, że się zgrywam. Problem dostrzegła dopiero po kilku dniach, kiedy wprost odmówiłem jej seksu. – To chyba pierwszy raz w twoim życiu, kiedy nie chcesz tego zrobić – powiedziała zdziwiona, wręcz zszokowana. Przez kilkanaście następnych dni konsekwentnie mówiłem „nie”. Może mi odbiło, może powinienem się leczyć, jak sugerowała mi żona, ale ja naprawdę wierzyłem, że życzenia Artura się spełniają, a do tego powodują nieszczęście. Może i przez kilka dobrych lat Baśka stosowała antykoncepcję hormonalną, która do tej pory nas nie zawiodła. Może i żona słusznie proponowała, że możemy dodatkowo użyć prezerwatyw. Ale ja wiedziałem, że przez najbliższy rok ciąży na mnie fatum i każdy stosunek to wysokie ryzyko tego, że wpadniemy. A ja nie chciałem mieć dzieci, jeszcze nie. Oboje nie chcieliśmy. Poza tym, życzenia tego patafiana zawsze przynoszą nieszczęście, więc skąd miałem wiedzieć, czy takie dziecko nie urodziłoby się nam chore? I co, do końca życia bym harował na leki i zabiegi? O nie, to ja już wolałem przeżyć ten rok w celibacie. Byłem nieustępliwy, mimo że instynkt wołał o seks przy każdej okazji. Przez powiększający się popęd stałem się agresywny, rozkojarzony. Jakby na złość, Baśka, która przez ostatnie lata przy każdej okazji narzekała na to, że „ciągle mi się chce”, teraz zachowywała się jak wzorowa nimfomanka. Prowokowała wszystkim, od ubioru po sposób, w jaki się poruszała. Niemal błagała mnie o to, bym w nią wszedł. Jakby tego było mało, z radością przyjęła propozycję zrobienia mi loda. Potem wręcz sama namawiała. Jednak zawsze na tym się kończyło, nie było mowy, żebym posunął się (czy raczej ją) dalej. W końcu Baśka miała dość i wystąpiła z ultimatum: albo przestaję wierzyć w durne bajki i wrócimy do normalnego seksu, albo ona nie pozwoli mi nawet złapać się za tyłek, a spać będziemy osobno. Trudno, pomyślałem. Nie podobało mi się jej nastawienie, ale z drugiej strony przecież należało ją zrozumieć: to ja tu grałem wariata. Teraz chyba rozumiecie, czemu noce spędzałem na kanapie. Tak, byłem prawdopodobnie pierwszym na świecie facetem, który nie daje własnej żonie. Łudziłem się, że dzięki temu uda mi się uniknąć strasznego losu, oszukać pech. Odliczałem kolejne dni, tygodnie, miesiące, nie mogąc się doczekać końca roku. Nawet zaplanowałem Sylwestra – widziałem nas pogodzonych, pijących szampana o północy, i niedługo potem rozebranych na łóżku, uprawiających seks raz za razem, do samego rana, do utraty sił. Fantazjowałem jak wynagrodzę jej ten rok posuchy. Nie przewidziałem jednego. Wróciłem do domu później niż zwykle i zastałem scenę jak po bitwie. W kuchni walały się szczątki zbitych talerzy i poprzewracane taborety. Na podłodze w przedpokoju leżała stłuczona doniczka. Obrazy były pozrzucane ze ścian. Na ten widok serce stanęło mi w gardle. Co tu się, do cholery, stało? Napad?! Upuściłem teczkę i ruszyłem w głąb mieszkania, wykrzykując imię mojej małżonki. Nim jeszcze otworzyłem drzwi sypialni, usłyszałem dochodzący zza nich szloch. Basia leżała po ciemku na łóżku, zwinięta w kłębek. Oddychała szybko, co chwilę dławiąc się łkaniem. Uklęknąłem przy niej i objąłem delikatnie. Dzięki Bogu nie wyglądała na pobitą. Zapytałem dlaczego płacze, dlaczego dom wygląda, jak wygląda. Spojrzała na mnie ze strachem i zamiast odpowiedzi wysunęła dłoń, w której ściskała mały przedmiot. Wyjąłem go z jej palców. I zamarłem. Poczułem w piersi przerażający chłód, a zaraz potem fala gorąca zalała moje ciało. Trzymałem w ręku test ciążowy. Wynik był pozytywny. W swoich szaleńczych staraniach o niedopuszczenie do naszego stosunku nie przewidziałem tego, że żona może zajść w ciążę, tyle, że nie ze mną. Następną wigilię spędziłem w domu. Sam. Rozkoszowałem się pięknymi chwilami samotności i napawałem świętym spokojem. Kiedy pomyślałem, że tym razem udało mi się oszukać pech, telefon oznajmił nadejście nowej wiadomości esemes. Odruchowo otworzyłem ją i zesztywniałem z przerażenia. To były życzenia od Arturka.

42

Herbasencja


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

Wariatka

obyczajowe

Od trzydziestu czterech lat ostatniego dnia lipca, w rocznicę ślubu, wspominam Dorotę. Właściwie to rzadko kto pamięta jej prawdziwe imię. Nawet teraz, kilkanaście lat po śmierci, nikt nie powie o niej inaczej jak wariatka. Albo wróżbicha. Na studiach zaprzyjaźniłam się z Anią. Pochodziła z niewielkiego, ale urokliwego miasteczka na południu Polski. Co roku spędzałyśmy tam razem przynajmniej tydzień. Nawet wtedy, gdy miałam wyjść za mąż, nie odpuściłyśmy sobie, a Anka wręcz nalegała na mój przyjazd. - To będą nasze ostatnie takie wakacje – tłumaczyła. - Potem już będziesz ciągnęła za sobą ogon. Nie żebym miała coś przeciwko twojemu chłopu, ale na zawsze zostanie dla mnie tylko dodatkiem do ciebie. Pojechałam. Szwendałyśmy się po okolicy, obżerałyśmy pysznymi lodami prawie domowej roboty, wieczorami, siedząc w ogródku, osuszałyśmy butelkę słodkiego wina. A przedostatniego dnia Anka powiedziała, że muszę dotknąć wariatki, a potem nabrała wody, a właściwie wina w usta i nie chciała zdradzić nic więcej. Następnego ranka zerwała mnie już o dziewiątej. - Rychtuj się, babo – zarządziła. - Musimy być o dziesiątej na rynku. Potulnie wygrzebałam się z wyrka i zaczęłam węszyć za kawą. - Dzisiaj nic z tego – uprzedziła moje pytanie Anka. - Postawię ci pyszną kawusię w kawiarence. W piątek o tej porze miasteczko wyglądało na całkowicie wyludnione. W kafejce snuła się znajoma kelnerka. Przyjęła zamówienie i poinformowała Ankę, że „jeszcze jej nie było”. Sączyłyśmy aromatyczny napój, a mnie udzieliła się atmosfera oczekiwania i tajemniczości. - Jest – szepnęła wreszcie moja przyjaciółka. Zobaczyłam najpierw białą suknię i kolorową wiązankę. Dziewczyna przemknęła tanecznym krokiem przez brukowany placyk i usiadła na schodach niewielkiego kościoła. Rozejrzała się, a potem z uśmiechem zaczęła przekładać kwiaty. - Idź do niej – poleciła Anka. - Zwariowałaś? - oburzyłam się. - Nie, nie zwariowałam – zapewniła ze śmiechem. - Dotknij jej i daj to – w dłoni mojej kumpelki zmaterializował się wiecheć polnych kwiatów – a ona powie, jaka czeka cię przyszłość.

Lipiec 2015

43


- Ty chyba jeszcze nie wytrzeźwiałaś! - Idź, idź – poparła Ankę kelnerka – tutaj wszystkie tak robią. I jeszcze się nie zdarzyło, żeby się pomyliła. Czułam się kretyńsko, ale wzięłam bukiet i poszłam w kierunku kościółka. Im bliżej podchodziłam, tym lepiej widziałam, jak bardzo się myliłam. To nie była dziewczyna, a kobieta i do tego mocno posunięta w latach. Dałabym jej koło sześćdziesiątki. Ale była szczuplutka i niewysoka, a długie do pasa włosy, kiedyś pewnie blond, teraz jaśniały siwizną. Usiadłam obok, dotknęłam jej ramienia i wręczyłam kwiatki. Spojrzała na mnie bladoniebieskimi oczami i uśmiechnęła się, aż jej twarz pokryła się siateczką zmarszczek. - On nie boi się kochać ciebie. Ty też się nie obawiaj. Wróciłam do stolika lekko oszołomiona. - I co? I co? Powtórzyłam dziewczynom słowa Doroty. Uznały, że to dobra wróżba. Po godzinie kobieta podniosła się ze schodków. Już nie była taka radosna, ale po zasmuconej twarzy nie płynęły łzy. - Podgłośnij tę piosenkę – poprosiła Ania. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zginął smutek z twarzy wróżbichy. Uniosła ramiona i rozkołysała się jak trzcina na wietrze, a potem przymknęła oczy i kręciła piruety aż furczała sukienka. Muzyka ucichła, spiker w radio mówił coś o nadchodzących burzach, a Dorota pozbierała kwiaty, które wysunęły się z wiązanki i uspokojona poszła do domu. - Jutro znowu wróci – powiedziała Anka. - Robi tak od ponad czterdziestu lat. - Dlaczego? - spytałam, choć przeczuwałam odpowiedź. Zakochała się w Marcinie na zabój, taką pierwszą prawdziwą, dziką miłością. Był dla niej jak chleb i powietrze, jak woda w upalny dzień. Całowali się godzinami nad brzegiem jeziora, rozpalali zmysły ukradkowym dotykiem, ale nie przekroczyli zakazanych granic. Inne czasy, inne pokolenie. To ona, spragniona spełnienia, wymyśliła ślub. Miała tylko siedemnaście lat, dlatego postanowiła, że najpierw przysięgną sobie w kościele, przed Bogiem, bo przecież głównie Jego gniewu się obawiała i Jego łaski pragnęła. Omotała Marcina obietnicami, zdusiła namiętnością, zapętliła w przysięgach. Aż nadszedł ten dzień, upalny i letni - przesycony zapachem kwiatów kościół sprawiał, że kręciło jej się w głowie. A może omdlewała przez oczekiwanie? I stała w przedsionku, w białej sukni, z kwiatami we włosach i w dłoni, oczekując ukochanego. Mijały minuty, muzyka przebrzmiała, goście dyskretnie znikali z kościoła, a ona stała i czekała. Nie płakała, gdy ksiądz zamknął wreszcie wierzeje, gdy matka zabrała ją do domu. Nie płakała w nocy. A na następny dzień rano podniosła się radosna, pełna oczekiwania. - To dzisiaj ten dzień, mamo? - pytała, wkładając białą suknię i wpinając kwiaty we włosy. - Dzisiaj przyjdzie, prawda? I tak przeżywała swoją radość codziennie przez blisko czterdzieści lat. I rozczarowanie dokładnie przez tyle samo. I cały czas czekała, że Marcin wróci i powie te magiczne słowa, które sprawią, że świat znów wypięknieje.

A przedostatniego dnia Anka powiedziała, że muszę dotknąć wariatki, a potem nabrała wody, a właściwie wina w usta i nie chciała zdradzić nic więcej.

44

Herbasencja


fantastyka

Żywożmija

- Samobójców chowają pod płotem cmentarza. Ciekawe dlaczego? Co jest takiego złego w ich śmierci, że nie mogą leżeć w poświęconej ziemi obok pokonanych przez starość, chorobę, wypadek, wojnę albo morderstwo? W czym są gorsi? Nie chcę już żyć. Jak Bóg mnie oceni, jeśli sama wybiorę się do Niego, nie czekając na zaproszenie? Zepchnie mnie z tej drabiny do Nieba? Popatrzy na mnie choć przez chwilę, czy nawet nie muśnie spojrzeniem, by Jego boskość nie doznała uszczerbku? A co, jeśli z rozmysłem udam się do Zaułka Chromych w Grynburgu? Czy wtedy też święty Piotr zamknie przede mną bramy Raju? Wszak to mnie ktoś zabije, nie ja sama. Co z tego, że idąc tam, wiem, iż zaraz zginę od pchnięcia nożem albo od garoty? Przecież idąc na wojnę, też prosimy się o śmierć. - To nie to samo. - Co ty nie powiesz? Dobra, twoje na wierzchu, a teraz odejdź... *** Ciemność była wszechobecna, tłamsiła intensywnością, pozbawiała powietrza. Nagle ujrzał drobną sylwetkę - skrzyła się, rozsiewając wokół iskierki blasku. Tak przyjemnie rozpraszała czerń. Przebiegła parę kroków, skoczyła i zawisła na tle księżyca. Księżyca? Nie zawracał sobie tym głowy. Wyciągnął do nieba ręce i otoczył dłońmi postać, a potem przycisnął do piersi. Obsypała go srebrzystym śmiechem niczym kaskadą deszczu, oplotła ramionami jak bluszcz podporę. Pięła się po nim, obrastała, tuliła i dusiła, aż czerń przesiąkła czerwienią, zalała oczy i płuca, zabrała oddech. Zabrała życie... - Panie? - Czego? - wychrypiał przestraszony. - Czego? - powtórzył już normalnym głosem. - Wybaczcie, panie, ale zamykamy... Pachołek stał i szarpał brudną szmatę. Zapewne chciał wytrzeć ostatni stół, przy którym siedział zapóźniony gość. Wyglądało na to, że z resztą już się uporał, chociaż nie było to takie pewne. Albo się niezbyt przykładał, albo sprzęt osiągnął już ten etap zużycia, że doczyścić się go nie dało. Na szczęście w izbie było ciemnawo, bo nawet ogień w palenisku przygasł i ukrył w błogosławionym cieniu wszystkie nierówności i zastarzałe plamy. Tylko na tym ostatnim blacie dogorywała świeczka, ale i ona mamiła drgającym światłem zamiast pokazywać prawdziwe kształty. - Świta już? - spytał mężczyzna, unosząc ciężkie od snu i alkoholu powieki. Potrząsnął głową, by pozbyć się majaków i odetchnął głębiej. Przekrwione oczy błądziły od twarzy młodzika do okna, za którym panowała ciemność. - E, nie, panie, do świtu jeszcze daleko! - To czego chcesz, fujaro obrzydła, wszak prawiłem gospodarzowi, a i mocy słowom półdukatem dodałem, że ma mnie budzić dopiero przed świtaniem! - Ale ja sprzątać muszę, inaczej gospodarz za uszy wytarga, a i w rzyć nakopie... Mężczyzna za stołem westchnął ciężko, pogrzebał chwilę w sakwie u pasa i rzucił młodzikowi monetę. - Naści, ćwiartak rany złagodzić powinien. A nieś mi tu jeszcze bukłaczek miodu, ale takiego przedniego, jak ten pierwszy był, nie jak ten ostatni, bo za to nawet płacić hadko. Młodzian schwycił pieniążek niezwykle sprawnie i popędził na zaplecze po kolejną flaszkę. Wkrótce powrócił i z rozmachem postawił ją na blacie. Widać było, że nowa energia w niego wstąpiła. - A tyś co tak poweselał? - spytał rozdrażniony gość, chwytając szkło i samodzielnie nalewając sobie trunku. Rozparł się potem na ławie wygodnie, opierając plecy o ścianę, a rękę z kielichem na stole. Zakołysał trunkiem, wciągnął aromat i upił maleńki łyczek, by posmakować. Młody odpowiedział dopiero, gdy tamten pokiwał głową z uznaniem dla walorów napitku. - A bo gospodarz pozwolił mi już na stryszek iść, a jeszcze powiedział, że po gościach w kociołku trochę gulaszu zostało, to se mogę zjeść.

Lipiec 2015

45


- A on zawsze taki szczodry? - zagadywał mężczyzna, jakby nie miał ochoty zostać w samotności. - E, nie, ale dzisiaj Janka dla niego łaskawa! - wypalił młodzik, a potem ugryzł się w język, że za dużo gada i zamilkł, spuściwszy głowę. - A Janka to ta młoda, z cycami jak wydmy nad morzem? I pewnie to nie żona gospodarza, co? Pachołek pokiwał tylko głową i zabierał się do odejścia, kiedy go gość jeszcze poprosił: - A jak w tym kociołku tyle zostało, że na dwóch wystarczy, to przynieś i mi. I pajdę chleba do tego, bom zgłodniał. A jak się podzielisz, to drugi ćwiartak do twojej kieszeni wpadnie. Chłopak podrapał się w nastroszoną czuprynę, potarł zgrabny nos i przymrużył błękitne oczy, widać aż tak wiele w garnku nie było, ale pobiegł do kuchni i po chwili przyniósł cynowy talerz z przypalonym nieco od ciągłego podgrzewania mięsem i pajdę chleba. Gość rzucił monetę i zapytał jeszcze: - A dla ciebie zostało co? - Niewiele, panie, ale to nic, chlebem dopchnę, bo tego gospodarz nie żałuje, a pieniądz się przyda. - Przyda? A na co? Pachołek speszył się nieco, łeb spuścił i spod zbyt długiej, jaśniutkiej jak zboże grzywki niespokojne spojrzenia rzucał, ale zebrał się w końcu na odwagę i odpowiedział: - Bo ja to do Grynburga bym chciał... Na podróż zbieram... - No, no, a co tam będziesz robił w tym mieście, hę? - W mieście? E... nic. Ja na statek chciałem... na morze popłynąć... - Marynarzem chcesz zostać? A wiesz co? Mam ci ja propozycję. Czekam tu przyjaciela mojego, co z większym oddziałem w tamtą stronę podążać będzie. Chceszli moim sługą na ten czas zostać? Za podróż nie zapłacisz, żarcie dostaniesz, a robić będziesz to, co i tutaj – gotować, konie oporządzać. To jak? - Oj, panie, oj tak! - To zmykaj teraz swój dobytek pakować, gospodarza powiadomisz przed odjazdem, a mnie o świtaniu budź, ino wcześniej konia obrządź i osiodłaj. - Oj, panie, oj tak! *** - Po coś go brał, Gromosławie? - pytał postawny mężczyzna, rzucając złe spojrzenia w stronę młodego służącego. - Mało tu służby, wystarczyło tylko rzec, a przydzieliłbym ci którego. - A wiesz, brachu, wziąłem go, bo taki entuzjazm wyzierał z jego spojrzenia, kiedy prawił mi o podróżach, morzach i statkach. A statek kapitana Yorka w porcie czeka... - A najgorsze, że obcy on, nie wiadomo kto zacz, może podesłany przez Sętymira... - Może dobrze, że on obcy – powiedział cicho Gromosław Stanycz, tak by kompan nie dosłyszał. A po chwili dodał już głośno, z chichotem iście diabelskim: - Ja pachołka wziąłem, a ty pannicę wieziesz, Dobromyśle. I to taką, że strach do niej podchodzić! - To nie podchodź, jak ci strach! Ale pieniądze to ci miłe będą, co? A chłopaka uprzedź, żeby z daleka się trzymał i łap nie pchał tam, gdzie mu przytrzasnąć mogą! *** - Jaro, skocz no do pana Dobromysła i spytaj, czy zostało mu jeszcze trochę tego mazidła, co to kiedyś od czarownicy Jangi dostał - nakazał Gromosław i stęknął boleśnie, próbując się przewrócić na drugi bok. - A na co ono, panie, bo ja też w sakwie mam maść na różne przypadłości, nie od wiedźmy żadnej, a od babki rodzonej, co się na ziołach znała – pochwalił się młodzieniec. - A na wrzód od zimna, co mi się na zadku zrobił od tej ciągłej jazdy – wyjaśnił starszy mężczyzna. - To ja, panie, tej babcynej przyniese, po co z czarami w układy wchodzić, kiej można inaczy. Skoczę ino do stajni, bo tam wszystko ostało. Nie zdążyłem jeszcze przynieść. - Dobrze, tylko pośpiesz się i nie gadaj z nikim, bo mnie tu szlag trafi. A po drodze zajdź do karczmarza i każ mu miodu przedniego do pokoju przysłać, bo to zawsze na boleści pomaga.

46

Herbasencja


Chłopak popędził, ile sił w nogach. Najpierw zajrzał do sali, gdzie reszta podróżników posilała się już, odszukał karczmarza i polecił zanieść bukłak miodu dla swojego pana. Potem pognał czym prędzej do stajni, bo zobaczył, że wszystkie ciury i pachołkowie siedzą za stołem, a jego sakwa wisi przy końskim siodle. Zostawił ją tylko dlatego, że pan mocno jęczał i chłopak musiał mu pomóc. Kiedy opuszczał konie, kręciło się tu jeszcze paru towarzyszy. Poprosił ich, by zerkali na jego dobytek. Wiedział, że przy nich nic mu nie zginie, bo pan Dobromysł wyrzuciłby za kradzież, awantury i burdy od razu. Ale ciepła strawa na stole zachęcająco dymiła. Jaromir zaklął szpetnie, lecz po chwili uspokoił się, bo zobaczył, że chłopaki zdjęli pańskie siodło i w rogu złożyli, a pod nie wcisnęli sakwę, a na dodatek przyrzucili jakąś derką. Nic mu nie zginęło. Zadowolony miał już biec na górę, gdy posłyszał cichutkie chlipanie. Stanął niezdecydowany. Wiedział, skąd dochodzi, i wiedział, kto płacze. Ale pan wyraźnie przestrzegał, by do klatki się nie zbliżać. Zrobił krok w stronę wyjścia, ale ponownie stanął, bo zatrzymał go odgłos siąkania nosem. - Pomóż mi, młodzieńcze... błagam. – Głos był cichy, po dziewczęcemu łagodny i odrobinkę kuszący. Jaro zacisnął zęby, poprawił worek na ramieniu i znowu ruszył. - Podaj mi choć wody... - Zara Kiejszczak skończy jeść, to waćpannie poda – odpowiedział nieco zniecierpliwiony. - To nie będzie tak zaraz – zaszemrało z klatki. - Najpierw się naje, potem popije, a potem zaśnie gdzieś na przypiecku, a ja cały dzień nawet kropelki nie dostałam. Jaromir uznał, że nikt go za podanie wody nie ukarze. Odłożył sakwę, odszukał wiadro, które stało przy wejściu do stajni i cynowym kubkiem zaczerpnął nieco płynu. Potem podszedł do klatki, otworzył niewielkie okienko i na półeczce postawił tak samo, jak mu się wydawało, że czynił to Kiejszczak. Przytrzymał tylko trochę garnuszek, żeby nie zsunął się z wąskiej deski, zanim panna go nie chwyci. I to był największy, a zarazem ostatni błąd w jego życiu. Blada, wąska dłoń, która sięgała po naczynie, w jednej chwili zmieniła się w łuskowatą łapę z grubymi, sino-czarnymi pazurami. Nim się Jaro spostrzegł, cała ręka zniknęła w mrocznej czeluści klatki, a on sam przylegał barkiem i głową do desek. Nie poczuł bólu, gdy wąski pysk zatrzasnął się na jego szyi i jednym kłapnięciem rozerwał tak szybko, że nawet krzyknąć nie zdążył. *** - Błagam cię, przestań. Nie słyszysz, jak krzyczą? - A oni nie słyszeli, jak ja wyłam i o łaskę prosiłam? Słyszeli, ale serca zatwardziałe mieli i na mój płacz zamknięte. Teraz ja głucha na ich wołania będę... - Ale to ludzie przecie... Ludzi zabijasz... - A ja to kto? Nie człowiek? Człowiek, ale mnie w klatce zamknęli jak zwierzę jakieś... - Nie możesz na wszystkich mścić się, mordować. Wszak niektórzy cię nawet na oczy nie widzieli. - Ale gdyby obaczyli, wnet by za widły chwycili. Odejdź, jak nie chcesz patrzeć, bo jak zostaniesz, duszę nienawiścią sycić będziesz... moją do nich albo twoją do mnie... *** Poczuła moc i rozpostarłszy skrzydła, zatoczyła krąg nad podwórcem. Smocze źrenice widziały z ostrością, o jakiej ludzie śnić tylko mogli. Gadzie ciało, uwolnione wreszcie, nabrało sił i sprężystości. Zalśniło w bladym świetle księżyca niczym srebrna wstęga, którą panna włosy miała zamiar przewiązać, ale najpierw zapragnęła zatańczyć i oczy blaskiem nacieszyć. Rzuciła się żywożmija w dół i śmiałka, co konia dosiąść próbował, jednym ruchem łapy powaliła, a gdy już leżał w piachu, pazurem pierś mu rozorała i serce krwią wciąż pulsujące pochłonęła. Poczuła euforię, ale nie pozwoliła, by opanowała jej umysł, by zadowolił ją ten jeden żywot. Nie teraz, nie dziś! Chciała... musiała zniszczyć wszystkich. Byli winni jej cierpienia, głodu, pazurów zdartych do mięsa o szorstkie deski, strachu i niemocy. Miesiącami obiecywała sobie, że im odpłaci i teraz nadeszła ta chwila. Nie zamierzała z niczego rezygnować, nawet dla mlecznej siostry...

Lipiec 2015

47


Ruch, który dostrzegła kątem oka, kazał jej zapomnieć o wszystkim. Zadziałał zwierzęcy instynkt, przestała myśleć. Ogon jak miecz przeciął zucha na pół, a wąski pysk, stworzony w tym celu, zanurzył się w trzewiach i wyszarpnął kolejne serce. I znów uderzenie ekstazy. Ale zbyt dużo działo się wokoło, by cieszyć się tą chwilą. Zdawało się, że mężczyźni nieco ochłonęli. Nie wrzeszczeli, nie płakali, a chwytali, co w ręce wpadło, by szturmem ruszyć na smoka. Z gardła sarpensy wydarł się ryk, jej głos wypełnił dusze ludzkie strachem, sprawił, że ręce zadrżały, a kolana ugięły się. Rozpierała ją radość, że znów jest wolna, że panuje nad ludźmi. Z każdym pochłoniętym istnieniem rosła w siłę. Była po sześciokroć, dziesięciokroć większa i silniejsza niż przedtem. Już nikt nie odważyłby się jej zamknąć w klatce. Jednym ruchem ogona rozwaliłaby ją, tak jak teraz karczmę. Nie wiedziała, ilu ludzi pochłonęła, ale to przestało być ważne. Oszalała od mordu, od zapachu krwi i ludzkiego strachu, od poczucia własnej mocy. Kiedy wreszcie odleciała, drzewa połamanymi gałęziami zaświadczyć mogły, że bestia na żarciu nie skończyła i gniew swój tak długo wyładowywała, aż się kamień na kamieniu nie ostał, a cała okolica wyglądała, jakby orkan grasował. *** Pan Jakub Niewczas nie lubił opuszczać swego domu ani żony Magdy. W młodości, owszem, nie raz i nie dwa zapędzał się w poszukiwaniu szczęścia daleko od wygód. Bywało nawet, że spędzał i pół roku w głuszy z kamratami. Z tamtego czasu została mu sążnista blizna na plecach i bolesne stawy, gdy nadchodziła zima. Ale tamto już dawno przeminęło. Za to doświadczenie i przenikliwość zostały docenione i dzięki nim przyjęto go do straży zamkowej. Lata płynęły w spokoju, aż osiągnął taki wiek, kiedy ceni się bardziej wygodę i rutynę dni zwykłych, niż przygody głupawe, a niebezpieczne. Jednak teraz był od dwóch tygodni w drodze z rozkazu pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu. Na zamek dotarły niepokojące wieści, że po domenie podległej panu Zatwarogowi grasuje jakaś gadzina. Mówili, że z każdym zabranym ludzkim życiem, przybywa jej sił. Pan Jakub radził opowieści między bajki włożyć, ale nie odważył się sprzeciwić kapitanowi. Nauczony doświadczeniem, że w każdej plotce jest jakaś prawda, udał się po naukę. Tydzień spędził w podziemiach, a czytając stare woluminy i konferując z braciszkami, nabrał przekonania, że żywożmija nie musi być wcale tworem bajkowym, a realnym zagrożeniem. Od mnichów dostał na drogę dobre rady, a oprócz tego niewielkie pudełko, z którym przykazano mu obchodzić się bardzo ostrożnie. I ruszył wreszcie, choć pora była mało odpowiednia. Przede wszystkim dlatego, że tłumy ruszyły wraz z nim za sprawą ostatniego w tym bożym roku targowiska. Każdy przed zimą chciał trochę pohandlować. Jedni sprzedawali, inni kupowali, a gwaru przy tym było co niemiara i śmiechu kupa, a czasem to i krew się polała. Wszyscy pragnęli wykorzystać nadarzającą się okazję, by ostatni raz przed nadejściem zimy porządnie się zabawić. Później zwykle śnieg uniemożliwiał przeprawę, a nawet jeśli zima się zapóźniła, to jesień i tak dokuczała, by nikt nosa z domu nie wyściubił – lała deszczem, chłostała wiatrem i sprawiała, że kiepskie dotychczas drogi okazywały się całkowicie nieprzejezdne. Wtedy ruszali się tylko ci, którzy koniecznie musieli. Pan Jakub miał to nieszczęście, że podróżował najpopularniejszym szlakiem. Jak wody z obszaru wyżynnego spływają do centralnej niecki, tak tutaj wszystkie drogi i dróżki, ścieżki i trakty prowadziły na targ pod Jasierowicami. Nic dziwnego więc, że w przydrożnych karczmach igły by nie wsadził, a za byle kawałek suchego i ciepłego miejsca do spania gospodarze kazali sobie słono płacić. Miało to i dobre strony – ludzie, stłoczeni i podekscytowani zbliżającą się zabawą, łatwiej nawiązywali znajomości, szybciej powierzali tajemnice, swoje i nieswoje, dopiero co poznanym towarzyszom. Dzięki temu dowiedział się pan Niewczas o dziwnych zgonach w okolicach Soboty i podążył w tamtą stronę. Wkrótce miał się przekonać, że plotki wcale nie były przesadzone, a wręcz nawet przemilczały to i owo. ***

48

Herbasencja


Pan Stanycz leżał w niszy pod zawalonym dachem, z trudem wciągając powietrze w podziurawione żebrami płuca i wydychając je wraz z bąbelkami krwi. Wiedział, że umrze, nawet gdyby pomoc zjawiła się natychmiast. A pan Jakub pojawił się dopiero dnia następnego. Zobaczył pobojowisko i aż zaklął ze zdumienia i przerażenia. Ochłonąwszy nieco, zaczął przepatrywać okolicę w poszukiwaniu śladów, bo na to, że znajdzie kogoś żywego, nie liczył. Dlatego omal nie padł, kiedy spod kupy gruzu i desek dobiegł go jakiś charkot. Ostrożnie pochylił się i ujrzał człowieka. Mężczyzna ledwie zipał, wiadomo było, że koniec nastąpi wkrótce. Nawet się pan Niewczas zastanawiał, jakim cudem ranny jeszcze oddycha i okazało się, iż właściwie tylko wola utrzymuje go przy życiu. Pan Gromosław Stanycz do wczoraj żył, jakby jeszcze wiele lat przed sobą miał, ale teraz, gdy zrozumiał, że wkrótce przyjdzie mu stanąć przed obliczem Najwyższego, poczuł strach i potrzebę rozgrzeszenia. Dlatego wyczekiwał drugiego człowieka, by mu wyznać winy i prosić odpuszczenia. *** Gromosław zawitał do Grynburga, bo pragnął osobiście dopilnować załadunku statku. Zwykle zezwalał, aby czynili to plenipotenci, ale tym razem miał wyśmienity i nielegalny towar, dlatego wolał wszystko samemu dopiąć na ostatni guzik. Wynajęty bryg nie należał może do najpiękniejszych i najokazalszych, ale miał kilka niepodważalnych zalet. Jego dowódca, a jednocześnie właściciel, sporo zawdzięczał Stanyczowi, a do tego lubił pomnażać dochody, nie bardzo przejmując się legalnością interesów. Oficjalnie płynął do Summutury, by pokazać jedwabie, bursztyn oraz miód i zaoferować wymianę za pieprz i inne przyprawy. Tak naprawdę w jego ładowniach znalazło się parę pomieszczeń, gdzie miało podróżować kilka panien i dwóch młodzieńców. Wszyscy jasnowłosi, piękni i młodzi płynęli do zamorskiego kraju, zwabieni wizją kariery i zarobków. Paru pozbyły się niezbyt zamożne rodziny, by zmniejszyć liczbę łbów do podziału majątku. Dwójkę oddali zwyczajni chłopi, a jedną pannę - mieszczanie. Gromosław zachowywał pozory i zacierał ręce – pan Fortut zapłacił spory zadatek za tę dostawę. W jego kraju jasnowłosi, niebieskoocy i o białej skórze byli tak samo egzotyczni jak tutaj czarni. Ten pierwszy transport miał dać początek długoletniemu i bardzo opłacalnemu procederowi. Obaj chłopcy już byli zamówieni, dziewczęta praktycznie także, w ich przypadku kwestią pozostawała jedynie cena. Kiedy statek wypłynął w morze, Stanycz odetchnął i postanowił odwiedzić przed powrotem w rodzinne strony kilku znajomych. Tu usłyszał informację, że panu Radkamowi zamarzyło się zwiększyć skuteczność własnego wojska. Doszły do niego pogłoski o grasującej bestii i nie zastanawiając się długo, jakimi metodami nad potworem panować będzie i do posłuszeństwa zmuszać, zapragnął posiadać smoka. Wyobraził sobie bowiem, że tym sposobem będzie bezpieczny on i Grynburg, a także rozprawi się z piratami i - jak Bóg da, a sarpensa pomoże - przejmie ich majętność. Wyznaczył niemałą nagrodę za dostarczenie żywożmii i zaczął się też rozglądać za poskromicielem owej. Stanycz nie lubił głupoty, ale lubił pieniądze, dlatego informację zapamiętał, by w odpowiednim czasie wykorzystać. Przekazał ją panu Dobromysłowi Prutowi, towarzyszowi od różnych interesów. Obaj ani myśleli się narażać, ale zgodnie uchwalili, że warto wynająć paru młodych, a głupich śmiałków do wykonania brudnej roboty. Załatwił to za nich Kiejszczak. Po półtora roku udało się wreszcie schwytać maszkarę. Wypłacili dolę tym, co przy życiu zostali i wyruszyli do Grynburga. Mieli zainkasować za gadzinę taką kwotę, że wystarczyłoby im do końca życia, ale Gromosław połaszczył się na dodatkowy zarobek i zabrał ze sobą Jaro, a to stało się przyczyną całego nieszczęścia. Pan Stanycz zakasłał i bryznął krwią na koszulę. Oddech świszczący wciągnął i poprosił pana Jakuba: - Odpuść mi w imię Boga! A pan Niewczas rozejrzał się wkoło, popatrzył na straszące otwartym wnętrzem sine zwłoki, na bydło i konie sponiewierane dla zabawy, na gruzy i zniszczenia, i potrząsnął głową w zadziwieniu. Przypomniał sobie jeszcze o dziatwie sprzedanej za morze i rzekł z powagą i smutkiem: - Może Bóg ci odpuści grzechy, bo ja nie potrafię.

Lipiec 2015

49


*** Pan Niewczas zostawił za sobą ruiny i zwłoki, ale w najbliższym miasteczku powiadomił burmistrza o wszystkim i nakazał chrześcijański pochówek. Ale spostrzegł niechęć do wykonania polecenia, więc poparł swoje słowa listem żelaznym z pieczęcią kasztelana. Obiecał też, że w drodze powrotnej sprawdzi, jak się pan Węgiełek z powierzonego zadania wywiązał. Im bliżej Soboty, tym częściej nocując po zajazdach i chłopskich domach, można było usłyszeć opowieści mrożące krew w żyłach. Pan Niewczas zrozumiał, że to nie czcze gadanie i bajki i z uwagą wysłuchiwał wszystkiego, dopytując się o szczegóły. Wyszło mu na to, że sarpensa pojawiła się w okolicy jakieś dziesięć lat temu. Najpierw grasowała blisko Soboty, potem coraz dalej. Na początku zabijała i zżerała prawie w całości, tak że zaatakowanych można było rozpoznać jedynie po częściach garderoby. Potem wykazywała się większą powściągliwością. Raz - że częstotliwość ataków się zmniejszyła, dwa - że tylko serca pożerała. I to by się zgadzało z tym, co pan Jakub wyczytał w sekretnych księgach trzymanych w podziemiach zamku. Sarpensa nie pojawiała się sama z siebie. Należało dokonać rytuału przywołania. Jak się odbywał, było niejasne, bo braciszkowie nic na ten temat powiedzieć nie chcieli, a w księgach też niewiele można było wyczytać. Jedno zdawało się pewnym – duch żywożmii mógł zamieszkać tylko w maleńkim dziecku. Jeśli wzywano go do dziewczynki, stawał się samicą, jeśli do chłopca – samcem. Te gadziny miały ogromną moc, ale to i tak nic, w porównaniu do takiej, zrodzonej z żywożmii i żmija. Dalej pisali braciszkowie, że pierwsze oznaki tego, iż ciało dziecka opanował smok, ktoś obcy mógł dostrzec dopiero w wieku dojrzewania. Jeszcze wtedy dało się pozbyć gadziny bez uszczerbku dla nosiciela. Później już nie. Wówczas sarpensa przejmowała władzę nad człowiekiem i zabijała bez opamiętania, bo musiała żreć bardzo wiele. Po roku do dwóch już nie można było oddzielić jej od młodzieńca czy dziewczyny. Ale też zwykle kończył się czas niepohamowanych łowów. Im dłużej więź trwała, tym rzadsze stawały się ataki albo inaczej – tym lepiej kontrolowała się ta przedziwna istota. *** Sobotę trudno było nazwać miastem, ale do wsi też się nie zaliczała. Sama osada liczyła kilkadziesiąt gospodarstw w dość luźnej kupie pobudowanych, między nimi zaś ryneczek nieduży z paroma kramami i lichym, ale mocno obleganym szynkiem. Nieliczni mieszkańcy, snujący się późnym popołudniem po uliczkach, zapytani o kogoś znaczniejszego, bez słowa wskazywali na północ, gdzie majaczyła ściana lasu. Tam skierował się pan Niewczas. Pośrodku posiadłości otoczonej niezwykle wysokim wiklinowym płotem pysznił się dom, zbudowany z drewnianych bali, między którymi upchnięto mech i powrósła ze słomy, kryty grubą strzechą, teraz oprószoną pierwszym, białym puchem. Z ceglanego komina unosił się równą smużką siny dym, gnał do nieba, jakby mu się spieszyło na spotkanie z chmurami, ale nim ich dotknął, wiatr rozpraszał go i wymazywał. Po obu stronach solidnego ganku rozświetlone blaskiem lamp błyskały dwa okna, niczym ślepia monstrualnego potwora. Pan Jakub nie wszedł sam na podwórze, mimo że właściwie bez problemu otworzyłby furtkę, ale obawiał się psów za ogrodzeniem. Na szczęście zobaczył dzwonek ze sznurem i energicznie pociągnął. Chwilę to trwało nim przyczłapał się do bramy gospodarz, bez ogarów czy kundli wprawdzie, ale za to ze skałkówką wspartą na ramieniu. - Wybaczcie, panie, że tak nachodzę późną porą, ale nie dla krotochwili po polach latam, jeno misję powierzoną przez pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu wypełniam, a na potwierdzenie glejt od niego wiozę. - I ty mi, panie, wybacz, że cię strzelbą miast ciepłą strawą witam, ale jak widzisz – za moimi plecami las drapieżników pełen, a i od przodu nie wiadomo, co się przypałęta. Ale skoro misję wypełniasz, to do izby zapraszam. - Mężczyzna opuścił broń, cofnął się o krok i uczynił zachęcający gest dłonią. ***

50

Herbasencja


Pokój był duży i choć rozjaśniało go kilka lamp i tak w kątach zalegały cienie. Gospodarz wskazał panu Jakubowi miejsce, a sam zapalił świece w kandelabrze ustawionym na stole. Chrząknął, jakby lekko zażenowany ciszą, machinalnym gestem odrzucił jasną grzywkę i wyjaśnił: - Wybaczcie, panie, tę zwłokę, musimy poczekać na resztę domowników... Nie skończył jeszcze mówić, gdy do jadalni wkroczyły dwie młode damy. Pan Niewczas poderwał się natychmiast z krzesła, a gospodarz dokonał prezentacji. - Pozwoli pan, to moja córka, Anna, a to jej mleczna siostra, Jadwiga. Ja sam zaś, bo zapomniałem o dobrych manierach, nazywam się Adam Poniechwała. - Jakub Niewczas – powiedział gość, pochylając się, by najpierw ucałować dłoń córki pana domu, a potem jego wychowanicy. Zasiedli za stołem, a krępująca cisza nie zapadła nawet na chwilę, głównie dzięki służącej, urodziwej niczym jasnowłosa słowiańska bogini, która ciągle podsuwała nowe kąski do spożycia i dzięki pannie Jadwidze, która okazała się być wesoła i gadatliwa, w przeciwieństwie do Anny. Pan Poniechwała również rozluźnił się i delektował z równą przyjemnością towarzystwem, jak i przednim miodem, wyciągniętym z piwniczki na tę okazję. Obie panny wzrok przyciągały urodą. Jadwiga, niczym żywe srebro, świergotała, śmiała się i wydawała rozkwitać, korzystając z nieoczekiwanej kompanii. Jej błękitne oczy skrzyły się radością, a grube, jasne włosy, luźno puszczone, rozłożyły się po ramionach niczym płaszcz ze srebrnego lisa, wabiąc zapachem igliwia i połyskując w blasku świec. Anna była jej przeciwnością – ponura i smutna, miała ciemne oczy wciąż wpatrzone w talerz lub w ręce na podołku, czarne włosy ściągnięte w sztywny kok, a usta zaciśnięte w kreskę. Całą swoją postawą mroziła towarzystwo. Pan Jakub bacznym spojrzeniem co rusz twarz i postawę panny omiatał, wychwytując każde skrzywienie warg, każdy grymas przecinający posępną twarz. *** Za zgodą gospodarza zatrzymał się w Sobocie na dłużej. Codziennie rano wyruszał na objazd okolicy. Ale napotkani ludzie nabierali wody w usta, gdy pytał o sarpensę, choć stopniowo oswajali się z jego obecnością. Po dwóch tygodniach popijania cienkusza razem z chłopami w szynku przy ryneczku, uznał w końcu, że nic nowego już nie uda mu się usłyszeć. Miał wrażenie, że im bardziej oddalał się od Soboty, tym więcej się dowiadywał. Jakby tutejszym coś gęby sznurowało. Dlatego uznał, że warto sympatycznego gospodarza opuścić i poszukać wieści dalej. Przed odjazdem siedli wraz z panem Adamem przy kominku. Jak co wieczór, pożegnawszy panie, sadowili się we dwóch i grzejąc gardła przednim miodem, leniwie rozmawiali. - Udało mi się, panie Adamie, ustalić parę rzeczy. Otóż pierwszy atak sarpensy miał miejsce dokładnie jedenaście lat temu. To powiedział... - Jakub pochylił się, by zerknąć do notatek – niejaki Stachu Wydra. Pamiętał, bo stało się to w dniu narodzin jego najmłodszej córki. Żywożmija zeżarła wtedy jakiegoś pijanego pachołka. Właśnie zeżarła, tak się wyraził. - Czy nie mówiliście, panie Jakubie, że owa potwora tylko sercami się żywi, bo z tego siłę czerpie? - spytał pan Adam, pociągając słuszny łyk trunku. - To prawda, ale taka połowiczna. Kiedy bardzo wygłodniała, żre, co jej pod zęby podleci. Wtedy nie wybrzydza! Albo jak dojrzewa. - A zdarzyło się to na południe od Soboty, w lesie, kiedy młodzik do domu po robocie wracał kontynuował pan Niewczas. - Podobno tylko nogi zostały, rozpoznali chłopaka po butach. Potem długo się nic nie działo, a wróciło po jakimś roku. Wtedy ginęli ludzie przynajmniej raz na miesiąc albo i częściej! Jak na mój gust, to za często nawet, ale tu obfitość mordów wyobraźni ludzkiej przypisać chyba trzeba. Zamyślił się na chwilę pan Jakub, a potem dodał: - Bo jak już sarpensa osiągnie dojrzałą postać, to potrafi się kontrolować. Nawet rok może ludzkiego serca nie kosztować, zaspakajając głód zwierzętami. - I trwało to jakieś pięć lat. Potem znów nastąpiła przerwa, wtedy sarpensę uwięzili panowie Stanycz i Pruta, co wiemy, jak się dla nich skończyło. Sądziłem, że żywożmija wróciła w te okolice,

Lipiec 2015

51


ale ludziska mówią, że od dwóch lat jest spokojnie. Zatem mus ruszać dalej i nasłuchiwać wieści – zakończył posłaniec pana kasztelana. - A powiedzcie mi jeszcze, panie Jakubie, jak się onym panom sarepensę tyle czasu w klatce trzymać udało? - dopytywał jeszcze pan Adam. - A to proste całkiem. Kiejszczak z kompanią w sieć ją schwytali, a potem omotali łańcuchem żelaznym i żryć nie dawali, a w wodzie laudanum i capricorium tak długo podawali, aż całkiem osłabła. Wtedy do klatki ją zapakowali. Żeby nie świeża krew Jaro, dowieźliby ją do Grynburga bez przeszkód. Pan Poniechwała pokiwał głową ze zrozumieniem i zadumał się chwilę nad dziwnym zrządzeniem losu. A potem kielich uniósł i przepił do gościa: - Szkoda, że waćpan jechać już musisz. Miła mi była waćpana kompania i przyjemna odmiana w rutynie wiejskiego życia. *** Pan Niewczas ruszył, choć pogoda paskudna się zrobiła. Nie dość, że bez przerwy siąpiło, to wiało tak, że oddychać prawie nie można było. Pan Jakub starał się za dnia pokonać jak największy odcinek drogi, by przed wieczorem jeszcze zapewnić sobie nocleg u jakiegoś gospodarza. Odkrył bowiem, że jakoś chętniej ludziska gadają, gdy im zapłaci za jedzenie i spanie, no i za kusztyczek czegoś mocniejszego. Ustalił, że okolice Soboty są od dłuższego czasu bezpieczne, a potem dotarł do granicy, gdzie napaści znowu się pojawiały, a i częstotliwość ich wzrosła. Jakby żywożmija poszła po rozum do łba, że głupio w bliskości swojego siedliska wyrzynać ludzi. Pan Jakub wykalkulował sobie, że jednak to Sobota musi być gniazdem sarpensy i ruszył w drogę powrotną, a cała wyprawa zajęła mu jakieś trzy tygodnie. Nie zajechał jednak do Poniechwałów, ale rozłożył obozowisko w lesie, by obserwować posiadłość. Za dnia spał, a nocą wpatrywał się w niebo nad chałupą pana Adama. Okrutnie mu się dłużyły te obserwacje, a i niewygody dawały się we znaki, odwykł bowiem od leśnego życia. Dobrze, że przezornie zakupił parę futer baranich i solidny antałek miodu na pocieszenie. Często wspominał żonę, co zimową porą grzała tak miło bok. Zatęsknił za jadłem domowym, za uśmiechem swojej Magdusi, ale zęby zacisnął i na posterunku wytrwać postanowił. Cierpliwość jego została nagrodzona dopiero po dniach dziesięciu. Na tle szarych, nabrzmiałych śniegiem chmur, tuż nad linią płotu ujrzał wężowaty kształt, który ciął powietrze niczym nóż zsiadłe mleko. Prawie jak na zamówienie zza obłoków wyjrzał księżyc i oświetlił zjawę. Każdy ruch skrzydeł sprawiał, że wierzchołki drzew tańczyły jakby pląsały po nich niewidoczne elfy. Było coś majestatycznego i strasznego zarazem w tej zwinnej sylwetce. Pan Jakub odprowadził wzrokiem smoczycę, w cichości zmówił żarliwą modlitwę za duszę tego, kto miał się stać jej ofiarą dzisiejszej nocy, a potem spokojnie zaczął przygotowania do powrotu gadziny. Wyciągnął z juków bełt, otworzył niewielkie pudełko, by grot wymazać w jego zawartości. Czynił to bardzo ostrożnie, by się nie zadrasnąć, a kiedy już kuszę naciągnął i przygotował do strzału, odłożył niedaleko, by pozostawała w zasięgu ręki. Teraz czuwanie nie sprawiało panu Jakubowi problemów, napięcie przyspieszyło bieg krwi w żyłach, wyostrzyło wzrok. Po godzinie uznał, że już pora. Wśliznął się na podwórko przez dziurę w wiklinowym płocie i przysiadł w jego cieniu, oczekując na ukazanie się sarpensy. Niezadługo już musiał czekać. Ponownie ujrzał smukłą sylwetkę, srebrzyście połyskującą w blasku słabego księżyca, ogromne błoniaste skrzydła z szumem zagarniały powietrze, hamując łagodnie lot. Nie widział dokładnie przemiany, bo noc była zbyt ciemna, ale zdało mu się, że dokonała się przy ostatnim susie. Niczym ogar w pogoni za lisem, gdy w ostatnim skoku chwyta ofiarę, tak ona ciało wygięła, by sięgnąć pazurami ziemi i wtedy jej postać zmalała, skrzydła u ramion przylgnęły do ciała, by za chwilę zniknąć, a łapy w nogi i ręce się przeobraziły. Kryza oddzielająca smoczy łeb od karku zmieniła się w burzę lśniących, czarnych włosów, co nagą sylwetkę okryły niczym giezłem. Nie po to jednak siedział pan Jakub na mrozie, by podziwiać piękne kształty, wycelował więc dokładnie i zwolnił cięciwę. Nie wiedział, czy to bełt jęknął, czy dziewczyna może, bo pocisk trafił, ale

52

Herbasencja


nie powalił celu. Przez moment pan Niewczas patrzył, jak czyjeś ręce pomagają jego niedoszłej ofierze przez okno się wgramolić, a potem oprzytomniał z chwilowego zaskoczenia i popędził do wejścia. *** Drzwi nie otworzyły się natychmiast. Długo łomotał w nie pięściami, aż pojawiła się służąca, widać, że ze snu wyrwana, bo jasne włosy połyskiwały luźnymi falami na niedbale zapiętej sukni. Wpuściła nieoczekiwanego gościa, a potem pobiegła w głąb domu, a pan Niewczas, nie pytając o zgodę, za nią. Pan Adam w pokoju panieńskim klęczał przy łóżku z jednej strony, z drugiej Jadwiga chlipała, a służąca pot z czoła umierającej ocierała. Pan Jakub podsunął się bliżej i zerknął na leżącą. Z jej ramienia sterczał bełt, a po twarzy rozlewała się bladość. Jednak zdawało się, że Anna wygląda na spokojną i... szczęśliwą. - Uśmiechasz się, pani, teraz, w chwili, gdy umierasz? - spytał Jakub, patrząc na wypogodzoną twarz dziewczyny. - A jakże mi się do tej pory śmiać było, gdy wiedziałam, że każda chwila mojego żywota czyimś istnieniem okupiona jest? Teraz nareszcie spokój odnajdę i Bóg mnie nie odgoni od swoich bram – powiedziała z niezachwianą pewnością. - Może i samobójstwo w dobrym celu by pobłogosławił, choć przecie zabronił nam podejmować takich decyzji... - Nie było twojej winy w tym, co się stało, więc Bóg by cię surowo nie sądził... - Może masz rację, panie, może uznałby to za akt dobroczynny... A może uznałby, że podważam jego wolę, skoro sama przecinam tę nitkę żywota. Przecież nic się nie dzieje bez udziału woli Jego, żadna żywina nie powstanie, jeśli On nie zechce, więc i żywożmija jego tworem być musi, prawda? Anna przymknęła na chwilę powieki, widać było jak życie z niej wycieka niczym woda z pękniętego naczynia. Odezwała się jednak jeszcze, nim odeszła: - Powiedzcie mi, panie, czy ona potwora całkiem zginie, czy nadal po świecie włóczyć się będzie? - Całkiem zginie. Gdyby łeb obciąć albo w jakikolwiek inny sposób uśmiercić, dusza, jeśli tak można nazwać to coś w jej trzewiach, plątałaby się po świecie, czekając kolejnego przywołania. Ale twój potwór, pani, zginie całkowicie, bo jadem innej sarpensy potraktowany został. Dziewczyna ponownie słabo się uśmiechnęła, widać było, że wzrok jej się mąci, a i mowa stała się bełkotliwa. Zdawało się panu Jakubowi, że prosi o śmierć w płomieniach dla siebie albo dla bliskich, ale tak niewyraźnie i cicho mówiła, że nie był pewien, czy dobrze rozumiał. *** Pan Adam Poniechwała stanął przed portretem żony i wzniósł kielich, jakby chciał toast uczynić. - Piękna z niej była kobieta, śliczniejszej w całej okolicy nie było... Nie wiem, co sprawiło, że mnie zechciała. Mogła mieć panów, nawet kasztelan by nie pogardził, choć majątku nie miała żadnego, ale mądrość jej urodzie dorównywała. Jednak wybrała mnie. Po ślubie zamieszkaliśmy tutaj, a wraz z moją Katarzyną przybyła Anielka, jej... przyjaciółka i powiernica. Szczęśliwie nam się żyło, tylko dziedzica nie mogliśmy się doczekać. A Kasia bardzo pragnęła dziecka. Gdziekolwiek usłyszała, że w chłopskiej chałupie jakieś na świat przyszło, zaraz leciała, ciuszki ze sobą niosła, a i grosza nie poskąpiła. Pan Adam zamilkł, łyk potężny miodu dla wzmocnienia pociągnął i po chwili kontynuował opowieść. - Zdarzyło się wtedy, że sąsiad zza lasu zabawę urządzał i nas zaprosił. Pojechała i Anielcia. A tam oczarował ją jeden taki... Świata za nim nie widziała, a kiedy się opamiętała, było już za późno. Płacz, lament jeden wielki zapanował wtedy w domu. Tylko moja Kachna inaczej na to patrzyła i napominała dziewczynę, że Najwyższemu za dar taki dziękować powinna. Jak się okazało i nam Bóg pobłogosławił, ale o tym Kasieńka moja jeszcze nie wiedziała. Tak więc Jadwiga tylko pół roku od Anny starsza. Znowu przerwał pan Poniechwała, odsunął się od obrazu i usiadł przy stole, głowę rękoma podpierając, jakby mu nagle zawarta w niej wiedza zaciążyła.

Lipiec 2015

53


- Dzień porodu to dzień największego szczęścia i najgorszej rozpaczy. Nie znam się ja na babskich sprawach, ale coś poszło nie tak. Wezwana do porodu babka tylko cmokała i głową kręciła. Ponad dobę cierpiała moja Kasiula, włosy z głowy rwałem, kułaki gryzłem ze strachu o nią i o dziecko, a kiedy wreszcie kwilenie usłyszałem, nie zdołał mnie nikt przed wkroczeniem do pokoju położnicy powstrzymać. Marnie ta moja żonka wyglądała, oj marnie. Ale oczy jej takim blaskiem świeciły, że w życiu nie widziałem. Dostała Anusię, główkę ucałowała i zasnęła z uśmiechem na ustach i z dzieckiem przy boku. Wyszedłem i to był ostatni raz, gdy ją żywą widziałem. Łzy zawisły na rzęsach pana Adama, by za chwilę na blat stołu spaść. Żałość była w nim wielka, choć ponad dwadzieścia lat od tego czasu minęło. - A potem babka przyszła i powiedziała, że z dzieckiem też krucho. Krzyczałem, by za wszelką cenę ratować moją córkę, bo wiedziałem, że tego chciałaby Kasia. Wiedźma tylko upewniła się. Za wszelką cenę? - spytała raz jeszcze, a ja potwierdziłem. - To ona sprowadziła ducha żywożmiji i dokonała rytuału, prawda? - spytał cicho pan Jakub. Pan Adam pokiwał głową, a potem nabrał oddechu i mówił dalej. - Nie wiedziałem, na co się decyduję... Rozpacz przyćmiła mi zmysły... Nie wiem, co zrobiła zielarka, ale mojej Annie nic już nie zagrażało. Aniela karmiła je obie, rosły jak na drożdżach, aż pewnego dnia... - Aż pewnego dnia sarpensa wyrwała serce Anieli... - dokończył cicho pan Niewczas. - Tak – przyznał pan Poniechwała. - Ale nie mogłem jej zabić, choć wiedziałem, co z niej rośnie... *** Korzystając jeszcze z gościny, pan Jakub spisał całą opowieść, zapieczętował lakiem i przystawił pieczęć. Ale coś mu nie dawało spokoju i we śnie, i na jawie. Krążył po domu, zerkał na portrety, jakby stamtąd wyczekiwał podpowiedzi, i nie kwapił się do odjazdu. Pan Niewczas stanął przed konterfektem gospodyni i podziwiał niecodzienną urodę, a potem w zamyśleniu przygryzł wąs, bo dręczyło go jakieś wspomnienie, obraz jakiś niewyraźny, odcisk na pamięci. I nagle doznał olśnienia. Stuknął się dłonią w czoło, odwrócił, i podreptał do salonu. Tam odkorkował flaszeczkę z miodem, nalał sobie kieliszek. Potem sięgnął do kieszeni i nieznacznym gestem, jakby miał zamiar butelkę ponownie zakorkować, sypnął coś do wnętrza. Jednak jeszcze nie był całkiem pewny, więc wrócił pod obraz. Znowu gapił się, a potem już z uśmiechem uraczył się winem. A później do pokoju miał zamiar wrócić. - To już wiesz, panie Niewczas – powiedział pan Adam, drogę mu zastępując. - Ano, wiem – odrzekł pan Jakub, cofając się. - A właściwie domyślam się. - Domyślasz? - Nie da się ukryć podobieństwa świętej pamięci małżonki pana do tej panny a właściwie pani służebnej, prawda? - zauważył z ironią. - Prawda. Zaskoczyliście nas, panie, swą pierwszą, wieczorną wizytą. Czasu nie było, by coś kombinować. Jak widzicie, sami tu żyjemy, nikt nawet na służbę do domu przyjść nie chciał. Ludzie wiedzieć nic konkretnego nie wiedzieli, ale wyczuwali. A jeszcze jak dziewczynki małe były i panować nad sobą nie umiały... Sami rozumiecie – nawet przyjezdni służby bali się podjąć. W polu owszem, ale za dnia. Po zmroku żaden nie został. - I Anna też waszą córką nie była? Dlaczego więc tak ją przedstawiłeś, panie Adamie? - spytał pan Jakub. - Czułem pismo nosem, a obawiając się o własne dziecko, Anusię na żer wam wystawiłem, sądząc, że tym sposobem Jadwiga bezpieczna będzie. Kiedy zjawiliście się tak nagle, nie było czasu na jakieś mistyfikacje. Żona tylko czepek i fartuch służącej przywdziała i już. Bo pewnie dziwne by wam się zdało, gdyby w domu takim służby nie było. - No dobrze, a jak ze żywożmijstwem u was? - dociekał jeszcze pan Niewczas, przedłużając czas ostatecznego rozwiązania sprawy. Uśmiechnął się pan Poniechwała do czegoś za plecami gościa i podniósł się, by dłoń wyciągniętą z uczuciem ucałować.

54

Herbasencja


- Ja panu prawdę powiem – wyręczyła małżonka pani Katarzyna, która do pokoju wraz z Jadwigą wkroczyła. - Nalej mnie też, mężu, miodu. To spotkanie ostatnie uczcić należy, a i za przenikliwość pana Jakuba toast wznieść wypada. Cisza zapadła, wypełniona jedynie brzękaniem szkła i odgłosami nalewania. Dopiero, gdy kielich znalazł się w dłoni kobiety, pani Katarzyna, popijając drobnymi łyczkami miód, kontynuowała opowieść. - Oboje jesteśmy sarpensami. Spotkaliśmy się na łowach, daleko stąd. Jadwinia jest naszą córką. Annę jej matka ratowała, jedyna nie-żywożmija w naszym towarzystwie. Dziecku Anielci śmierć groziła, a widząc, że ma wybór, z pomocą wiedźmy przywołała duszę wolnej żywożmii. Nie przewidziała tylko, że dziewczyna w dewocję uderzy i żałować będzie życia ofiarowanego. - Rozumiem, że ona najmniej szkód poczyniła, broniąc się przed swoją gadzią naturą – zauważył pan Niewczas i zerknął na Jadwigę. - Tak, ma pan rację – odpowiedziała pani Katarzyna zamiast córki. - Nasza Jadwiga najwięcej się do tego przyczyniła. Ale ona jest sarpensą prawdziwą, żywożmiją z urodzenia. Uczy się dopiero nad sobą panować, już teraz to się zmieni. - Nie wątpię, że to się zmieni – powiedział pan Niewczas, uważnie przyglądając się panu Adamowi. - Nie boisz się, waćpan? – spytał pan Poniechwała, a nutka podziwu zadźwięczała w jego głosie. - Bać się? - odpowiedział pytaniem pan Jakub. - Nie, nie boję się. Będzie, co być musi i co komu tam w górze zapisano. Tego ani ominąć, ani odwlec się nie uda. A czy na mnie, czy na was kolej pierwej przyjdzie, to tylko Najwyższy wiedzieć może. A w Jego sprawiedliwość i mądrość wątpić nie godzi się, prawda, gospodarzu? Coś w jego tonie zwróciło uwagę pani Katarzyny, bo najpierw zerknęła na pana Jakuba, a potem na małżonka. Pan Adam kulił się, obie dłonie przyciskając do brzucha, jego oblicze przybrało bladozieloną barwę, a na usta wypłynęła spieniona ślina. Wrzasnęła pani Poniechwałowa nieludzkim głosem, doskakując do męża, by podtrzymać osuwające się ciało. Nie zdążyła, bo i ją ból przygiął do ziemi i wytrącił kielich z rąk. Upadła na podłogę, obok małżonka. Jadwiga stała przez chwilę oniemiała, a potem przerażenie wykrzywiło jej piękną twarz, ukazując ukrytą dotychczas naturę. Ona jedna nie kosztowała wina zatrutego jadem sarpensy. Pan Niewczas chciał ją sztylecikiem ukrytym w rękawie kontusza potraktować, ale pani Katarzyna uchwyciła go za nogi i nie pozwoliła uczynić kroku. I miał pan Jakub jedyną w życiu okazję oglądać przemianę człowieka w żywożmiję. Widok był zgoła niesamowity, gdy delikatne członki naraz grubiały, materiał sukni rozrywając, pęczniejąc i łuską srebrnej barwy się pokrywając. Wspomniał pan Jakub słodycz i wdzięk swojej Magdy, jej dobroć i łagodność, i zrozumiał, iż już nigdy nie doświadczy dotyku ciepłych rąk żony. Za to poczuł ból przeokropny, gdy go żywożmija pazurami przeorała. Runął na plecy, a ręka zahaczyła o polana równiutko pod kominkiem ułożone, tu, gdzie rozmawiali godzinami z panem Poniechwałą. Rozrzucił drwa i zastygł w płomienie wpatrzony. Wolał spojrzenie skierować w ogień, niż na potwora, który za chwilę serce z piersi miał mu wyszarpnąć. Z gardła żywożmii ryk wydobył się przepotężny, aż kotary na oknach zakołysały się. Potem pochyliła gadzią mordę, by wyrwać i pochłonąć serce pompujące w przerażeniu krew, gdy poczuła lekkie ukłucie. Zerknęła w bok i pewnie, gdyby nie smocza postać, zachichotałaby z ironią, bowiem pan Niewczas ostatkiem sił małym sztylecikiem łapę jej zadrasnął. Nim po raz drugi ryknęła i wąski pysk w trzewiach zanurzyła, zdało jej się, że dostrzega uśmiech tryumfu na twarzy człowieka. Raz tylko łbem szarpnęła i zakończyła tym samym cierpienie pana Jakuba. Odwróciła się potem od niego i spojrzała na skręcone w agonii ciała rodziców. I po raz trzeci ryknęła przeraźliwie. W martwych oczach pana Niewczasa nie widać już było ani bólu, ani strachu, za to odbicie potężniejącego ognia, który wypełzł z kominka i, jakby spełniając prośbę Anny, pełgał po polanach, by sięgnąć najpierw zasłon, a potem przerzucić się na drewniane ściany i podłogę, by w końcu ogarnąć słomianą strzechę. A wtedy słup ognia uderzył w czarne niebo, jakby jakiś smok ogniem zionął. Ludzie potem przysięgali, że kiedy nad ranem pożar wygasł, zwęglone ciało żywożmii w chałupie znaleźli, ale kto by tam niepiśmiennym chłopom w takie bajanie uwierzył.

Lipiec 2015

55


Renata Błażejczyk-L`Amico (Rebla) Od zawsze kocha noc. Już jako podlotek niecierpliwie czekała, aż umilkną domowe odgłosy, żeby przenosić się w świat książkowych bohaterów. Któregoś ranka nie dotarła do szkoły, ponieważ usnęła w autobusie. Dziś, gdy jest dorosła (ale czy dojrzała?) sama próbuje je kreować, oczywiście nocą. Potem, wściekła z niewyspania, wraca do spraw ważnych, poważnych i wymiernych. I czeka aż przyjdzie czas, kiedy bez wyrzutów sumienia będzie mogła całkowicie oddać się pasji pisania.

W sumie kot byłby nawet lepszy

Konkurs urodzinowy 1. miejsce

Marian wprowadziwszy kod zabezpieczający, wszedł do mieszkania. Sylwetka Elżuni wyraźnie odcinała się od bieli kuchennych szafek, a długie jasne włosy połyskiwały w świetle reflektorków wmontowanych w sufit. Idealne wnętrze i takaż kobieta. Czy może być coś równie pięknego, jak powrót do domu? Postawił teczkę między lustrem a stojakiem na parasole, po czym wygładził rękawy i rozprostował zagięty kołnierz odwieszonego płaszcza. – Umyj ręce, kochanie, za chwilę podam obiad. – Nie jestem głodny. Mam mnóstwo pracy, od razu pójdę do siebie. Usiłował dostrzec wyraz rozczarowania na twarzy Elżuni, która czekała by podać mężowi dres i odnieść do szafy granatowy garnitur w prążki oraz krawat, a koszulę umieścić w koszu na pranie. Porządek stwarza poczucie bezpieczeństwa, władzy nad przypisaną do życia przestrzenią i schronienie przed chaosem nieograniczonej wyobraźni, powtarzała. – Dobrze, mruczusiu. Nie będę ci przeszkadzać. – Z lubością obserwował ruch doskonale wykrojonych warg. – Pozwolisz tylko, że przyniosę obiad do pokoju na wypadek, gdybyś jednak zgłodniał? Usiadł za biurkiem, włączył komputer, zmienił okulary i poczekał aż Elżunia zamknie za sobą drzwi, zostawiwszy talerz z kotletem sojowym otoczonym bukietem surówek. Skrzywił się z niesmakiem. Zdecydowanie wolałby niezbyt wysmażonego, pachnącego krwią steka. Okłamał swoją idealną kobietę, był głodny, naprawdę głodny. Dyskomfort z żołądka, potęgowany wspomnieniem poprzedniej nocy, powoli wędrował w dół brzucha. Elżunia z pewnością oglądała już serial, bez którego jej życie może nie straciłoby sensu, ale bez wątpienia zubożało emocjonalnie, więc bez skrupułów mógł wejść do swojego lasu. Zachwycony mnogością zwierzyny, rozpoczął polowanie. Łania, Zwinna kuna, Lisiczka32, Smutnooka sarenka. Z czterech strzałów któryś musiał okazać się celny. Przeciągając okienka, tak by mieć widok na wszystkie jednocześnie, czuł wyraźne mrowienie w lędźwiach. Zanim nadeszła pierwsza odpowiedź, nieoczekiwanie pojawiła się Gazela. Gazela: Czekałam na ciebie. Wilk: Naprawdę? Nie upolował cię żaden inny drapieżnik? Wytarł w spodnie zwilgotniałe dłonie i wyjął z pudełka kilka chusteczek. Starannie ułożył obok klawiatury. Gazela: Jestem płochliwa, tobie jednemu udało się mnie oswoić. Wilk: Pozwolisz mi znów skosztować twojej krwi? Łania: Pobawisz się ze mną? Gazela: Marzę o pazurach rozrywających skórę, o kłach…

56

Herbasencja


Wilk: A co potrafisz? Gazela: … kąsających najczulsze miejsca. Lisiczka32: Skąd klikasz? Ile masz lat? Jak duży jesteś? Wilk: A ja marzę, żeby poczuć Twój smak. Zwinna kuna: Wreszcie jakiś rodzimy zwierz, wciąż tylko tygrysy i lwy leniwe. Zapraszam do swojej norki. Prowadzenie kilku rozmów na dłuższą metę wymagało wzmożonej koncentracji. Kursor przeskakiwał z okna do okna, umykając spod kontroli Mariana. Po raz kolejny obiecał sobie udział w kursie pisania bezwzrokowego. Ale to jutro, teraz musiał podjąć męską decyzję – popracować nad sobą przy udziale Gazeli, Lisiczki czy Kuny? Z Gazelą to byłby trzeci raz, niemal rutyna, a rutyna jest po to żeby ją przełamywać, tak jak proza życia po to, żeby przed nią uciekać. Myślał o Elżuni, która niewątpliwie przygotowywała się do snu, gdy przyszło zaproszenie do nowej prywatnej rozmowy: Gospodyni: Pozwolisz się udomowić, dziki Wilku? Gazela: Jestem gotowa… Wilk: Cudownie. Ja też. Prawie. Gazela: … rżnij mnie. Mocno! Głęboko! Bestialsko! Ostro! Bezlitośnie! Gospodyni: Dlaczego się nie odzywasz? Wilk: Nie podoba mi się Twój nick. Gazela: Czujesz mnie? Czujesz jak pulsuję? Gospodyni: A co, wolałbyś laleczkę? A może dziewicę? Taką co na pierwszej randce da się przelecieć analnie, a potem weźmie w usta i połknie? Kolejny zboczeniec! Gazela: Tak! Właśnie tak! Najszybciej jak potrafił wystukał odpowiedź i zaskoczony własną nieuprzejmością wobec, bądź co bądź, kobiety, wcisnął „enter”. W takim momencie jednak czuł się całkowicie usprawiedliwiony. Wystarczyłoby jedno, najwyżej dwa zdania, żeby oderwał ręce od klawiatury. Zamiast nich pojawił się komunikat: użytkownik Gazela zakończył rozmowę. Z zażenowaniem odczytał ostatnie zdanie: Wilk: Odczep się, namolna krowo! Spadek napięcia wywołał zmęczenie i tęsknotę za Elżunią. I za kimś jeszcze. Tak, to zdecydowanie nie była chwilowa fantazja, naprawdę dojrzał do powiększenia rodziny. Przeniósł się do sypialni. Długowłosa piękność uniosła głowę. – Przygotowałam ci grubszą piżamę, kochanie, jesienią tak łatwo przeziębić nerki. Popatrzył na szerokie łoże z draperiami pokryte atłasową pościelą. Niepotrzebnie był aż tak rozrzutny przy urządzaniu mieszkania. – Dziękuję, myszko. – Rano nie zapomnij wynieść śmieci i pamiętaj, proszę, że zużytych chustek nie można wyrzucać do worka z makulaturą. – Czy mogłabyś być bardziej żoną niż… niż gospodynią? – warknął zirytowany. Elżunia ściągnęła brwi. – Nie rozumiem, mruczusiu. Zdecydowanym ruchem kliknął „wyloguj”. Zdobyłeś 1 849 punktów. Na pewno chcesz przerwać grę? Przeklęty kursor! A był tak blisko, żeby zdobyć bonusa za zdradę. Chowając nieskalane chusteczki z powrotem do pudełka, dokonał obliczeń. Do dziecka brakowało 38 216, ale na kota już mógł sobie pozwolić. Dla Elżuni to i tak żadna różnica. Uspokojony posprzątał biurko, zgasił światło i zamykając drzwi swojego skrawka korporacyjnej przestrzeni, usłyszał głos Wojdasa z marketingu: – Pan też dopiero wychodzi? Choć miał pewność, że na tabliczce „mgr Marian Wilk – Główny Księgowy”, to właśnie on notorycznie zaklejał „ł” gumą do żucia, nie bez przyjemności uścisnął wyciągniętą dłoń.

Lipiec 2015

57


PDF, EPUB, MOBI Do pobrania za darmo na: beezar.pl issuu.com wydaje.pl rw2010.pl


Stopka redakcyjna Profile autorów: Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 BASIAM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 bERYL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=677 Dobra Cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 gryzak_uspokajajacy http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624 HANZO http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 IZA T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 krolikdoswiadczalny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 REBLA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=608 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład I fotografia na okładce: : Agata Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Lipiec 2015

59



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.