Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Gala Kalemba bez fartuszka 5 Małgorzata Wójtowicz Eleos, zaczynasz od zużytej frazy 6 Artur Michał Kibiłda obniżam średnią 7 biuro zasobów nieludzkich 8 Błażej Jacek Klajza fejsofiszki 9 ni mniej, ni więcej 10 Marcin Sztelak Uśrednienia 11 Dosłowności 12 Szymon Florczyk re:sublimacja 13 Izabela Trojanowska *** 14
2
Proza
Jakub Zieliński Miłość i szarlataneria 16 Magdalena Samela Reset 24 Radosław Dąbrowski Bernardino’s Adult Book Store 31 Jarek Turowski Chłopiec od karaluchów 34
Stopka Redakcyjna 43
Herbasencja
Marudzenie Helli I znowu wypadłam z rytmu… Tak to jest, wystarczy kilka dni poza rutyną i już nie mogę się w niczym odnaleźć. Ale, powtarzam – walczę. A nawet walczymy, teraz we trójkę, o cały portal. Trochę się na Herbatce ostatnimi czasy dzieje – konkurs urodzinowy, pojedynki literackie, konkurs halloweenowy… Może jeszcze coś z nas będzie. No i nie sposób nie wspomnieć, że powiększyła nam się redakcja. I to o kogo! Czarna owca, etatowy chochlik, bezprąd… Choć jego losy na Herbatce bywały bardzo burzliwe, to koniec końców – chyba już nikt sobie bez niego portalu nie wyobraża. Marcin Lenartowicz, aka unplugged, a dla tych, którzy pamiętają bardzo dawne czasy – insea. Jeszcze nie rozmontował portalu na części pierwsze, ale jest na dobrej drodze ;) Wracając do numeru – pamiętam ten okres przede wszystkim z dwóch opowiadań. Pierwsze to „Bernardino’s Adult Book Store” Radosława Dąbrowskiego. Wyjątkowy klimat i zagadka, nad którą rozwodziło się sporo osób. Mieliście kiedyś do czynienia z „fantastyką noir”? Jeśli nie, to świetny tekst na początek. Drugie opowiadanie to „Chłopiec od karaluchów” Jarka Turowskiego. Teoretycznie akcja opowiadania dzieje się w dosyć popularnym już uniwersum Metro 2033, ale jeśli nie wiecie, z czym to się je, to nie ma strachu, i bez tej wiedzy się obejdzie. Opowiadanie to jak najbardziej post apokalipsa, jest też trochę fantastyki, ale to przede wszystkim emocje i bohaterowie postawieni przed trudną sytuacją. Nawet, jeśli nie darzycie tematyki postapokalipsy „sympatią”, znajdziecie tu uniwersalną opowieść o ludzkiej naturze. Jeśli nadal Was nie przekonałam, wspomnę jeszcze tylko, że opowiadanie było mocnym kandydatem do Srebrnej Łyżeczki 2017 i uplasowało się ostatecznie na trzeciej pozycji. Pozwolę sobie jeszcze rozpisać się o jednym tekście, a raczej o jego autorze. „re:sublimacja” Szymona Florczyka to też jeden z kandydatów do Srebrnej Łyżeczki 2017 i wysokie, trzecie miejsce. Mój głos i tekst, którego lektura za każdym razem mnie cieszy. Sam autor zaś, czy może nawet autorzy – Simon i Alexander – to raz, że recenzent, jakiego mogłabym sobie tylko wymarzyć (jestem pewna, że większość wydawnictw nie ma w swoich zespołach osoby tak wnikliwej, ogarniętej i znającej się na rzeczy), ale i bardzo utalentowany i wszechstronny poeta. Jeśli prześledzicie jego publikacje, będziecie zaskoczeni, w jak wielu stylach i gatunkach nie tylko się odnajduje, ale i świetnie sobie radzi. Zapamiętajcie sobie to nazwisko, bo na pewno jeszcze o nim usłyszycie. Zostawiam Was z moją „top trzy” tego numeru i tak, jak przy poprzednim numerze życzyłam, aby umilił Wam końcówkę lata, tak teraz życzę Wam spokojnej chwili w ciepłym fotelu, pod kocem, z herbatką i Herbasencją. A na koniec zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć autorki okładkowej fotografii, Hiori666, która mimo młodego wieku, zdecydowanie ma oko, a znajdziecie ją na www.deviantart.com/hiori666. Helena Chaos
Marzec 2017
3
Gala Kalemba (Galina) Rodowita rzeszowianka z kresowymi korzeniami. Od dziecka zafascynowana słowem pisanym. Lubi językowe łamańce i wyrazy z literą r w środku, jak np. bordiura. Wychowana na książkach Bachdaja i Siesickiej, w dorosłość wkraczała z Amisem i Marquezem. Ponieważ jako zodiakalna panna, wszystko poddaje wnikliwej analizie i rozważa najdrobniejsze szczegóły, sama woli tworzyć krótkie formy – najchętniej wiersze. Debiutowała w 1996 r. w Almanachu poetyckim „Zatrzymać chwilę“, co zaowocowało zapchaniem szuflady mniej lub bardziej radosną twórczością. Obecnie pisanie traktuje jako dobry sposób na pobudzenie szarych komórek. Stale doskonali warsztat, ale jak już się zdążyła przekonać, przejście w młodości infantylizmu, zaimkozy i innych zaraz nie uodparnia na całe życie. Od kilku lat wrzuca swoje wiersze do sieci, pomimo że wirtualna rzeczywistość to nie jej świat, woli rozmowy twarzą w twarz.
bez fartuszka Nie lubię segregować prania przecież i tak kocham się z tobą w każdym odcieniu Kombinować jaki program będzie odpowiedni nawet najdelikatniejsza satyna skończy w przepoconej flaneli I te zabawy z płynami do płukania wolę jak sztywne koronki drażnią język Zagubiony złoty stuka rytmicznie w bębnie będzie pachnieć czystością do twojego powrotu Czekając wolałbym leżeć na rozgrzanym kocu pachnącym papierówkami i szukać okazji by bezkarnie dotknąć uda ledwo przysłoniętego fartuszkiem
I te zabawy z płynami do płukania wolę jak sztywne koronki drażnią język
Marzec 2017
5
Małgorzata Wójtowicz (MWojtowicz) Urodziła się na Śląsku, w Cieszynie, obecnie mieszka na Podkarpaciu. Debiutowała w „Miesięczniku Literackim”, jej wiersze prezentowano w Polskim Radiu Rzeszów, „Nowych Myślach” i „Babińcu Literackim”. Publikowała też felietony, artykuły i recenzje na łamach „Super Nowości” i kwartalnika dla nauczycieli „W kręgu Mieleckich Humanistów”.
Eleos, zaczynasz od zużytej frazy wieje od ciebie wierszami, słowa ciężkie jak fałdy ziemi zamykają strofy. kochasz pęknięcia czasu. masz je teraz dla siebie, możesz w nich błądzić , czytać z otwartej księgi, ściągając cienką linię pleśni albo patrzeć, jak szukają ujścia przepływy lat. Lete zatrzymuje czas i pamięć o bólu, ale ty się nie boisz, na brzegu znowu odrodzą się języki i dowiesz się, że nadmiar boli mocniej niż brak.
kochasz pęknięcia czasu. masz je teraz dla siebie, możesz w nich błądzić
6
Herbasencja
Artur Michał Kibiłda (aklark) Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Absolwent University of London (kierunek: Metodyka Badań Historycznych). Wyjechał za granicę, aby wyrwać się z bloku, choć tęskni do Krakowa.
obniżam średnią dopiero co się wprowadziłem a już biegnę do ogrodu po jabłka widok magazynów pornograficznych w śmietniku sugeruje koniec pewnej epoki w życiu muzułmanina-neofity stąd za ścianą płacz błaganie o powtórne przyjście Allaha do kamienicy gdzie cegły kruszą się jak tabletki starej kobiety która trzyma kasety VHS w zamrażarce dlatego tak często zawożą ją do szpitala z ulicznej łapanki czas spędzony daleko od domu czyści skutecznie pamięć z wojny jej męża dzieci i ruchu warg zdających się krzyczeć uciekaj uciekaj bo zjadam owoce ze skażonego drzewa
widok magazynów pornograficznych w śmietniku sugeruje koniec pewnej epoki w życiu muzułmanina-neofity
Marzec 2017
7
biuro zasobów nieludzkich nastrojone instrumenty nocy zaczynają grać muzykę wszystkim niespełnionym w dźwiękach dnia. odreagowuję stres, zaglądam do lodówki gdzie żywność wybrała emigrację pozostawiając szklane szczyty z czterdziestoprocentową szansą na zapomnienie o szemrzącym deszczu, któremu otwieram okno, aby wyręczył mnie z potrzeby naplucia sobie w twarz. mam ich wiele, na każdą okoliczność. sztuczne jak zimowe kurtki z Dalekiego Wschodu ze stałym spadkiem zapotrzebowania z powodu globalnego ocieplenia. wzrośnie liczba dawczyń usług po korzystnych cenach w zaułkach bez możliwości reklamacji. pnę się po ścieżce kariery wprost pod biurko przełożonych. praca czyni mnie wolnym biorcą umowy o dzieło.
mam ich wiele, na każdą okoliczność. sztuczne jak zimowe kurtki z Dalekiego Wschodu ze stałym spadkiem zapotrzebowania
8
Herbasencja
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
fejsofiszki szanowni klienci mamy dla was istotną informację baza sportowa tętni życiem przez cały rok a coraz głębsza radykalizacja części muzułmanów nie jest problemem jaja jakieś każda z szytych przytulanek otrzymała swój image począwszy od wykonania przemyślanego projektu a skończywszy na szczegółach technicznych rodzajach końcówek sprayów czy odpowiedniego ich nachylenia względem malowanej powierzchni bo przecież u kobiety najważniejsze są oczy nie piersi kobieta bez oczu wygląda straszniej do kwadratu no to ładnie się załatwiłam angina i szmery w płucach antybiotyk i pod kocyk i nagle oświeciło mnie i wiem co to za tajemnicza siła powoduje że w trójkącie bermudzkim spadają samoloty grawitacja? dla mnie ta sesja jest jak pierścień dla froda brzemię którego nikt nie może za mnie ponieść a ciąży tak że czasem mam ochotę dać w ryj tym którzy mają na podorędziu zwyczajowe podsumowanie takie jest życie albo zmakaronizowane żabojadzko selawi kliknijmy w poprawną odpowiedź i lajka wygrajmy tysiąc złotych w gotówce bez folii
Marzec 2017
9
ni mniej, ni więcej wygłodniały spoglądam poza ramy w których przyszło trwać malowany pędzlem przesadnie wielkimi dłońmi wyrywam nitka po nitce jak żyły następną warstwę płótna a wielki mistrz pokrywa spękana skórę kolejną warstwą pastelowych plam a gdy pierwsze bomby spadły na Wieluń jeszcze nie wiedział jeszcze nawet się nie domyślał jakim będzie kiedyś człowiekiem dociskam stopy do dolnej ramy chcąc przebić się na zewnątrz napieram mocniej i rytmicznie na każdy z boków a one nic ciągle trwają jak jakieś cholernie nieustępliwe podwaliny jeśli usłyszę trzask choćby najcichszy a jeśli nie usłyszę nic a gdy pierwszy kamień węgielny wmurowano na starówce jeszcze nawet nie wiedział ale marzył jakim będzie człowiekiem nie pytam się czy jestem autoportretem czy fantazją szaleńca nie szukam niczego prócz wolności nieograniczonej swobody wydrapuję swój tunel na łączeniu jak kornik tworzę labirynty z nadzieją że znajdę wyjście nie mniej nie więcej prawdziwe
malowany pędzlem przesadnie wielkimi dłońmi wyrywam nitka po nitce jak żyły następną warstwę płótna a wielki mistrz pokrywa spękana skórę kolejną warstwą pastelowych plam
10
Herbasencja
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Uśrednienia Raz po raz pierwszy i kolejne w równym szeregu liczb. Na prawo, lewo - magnetycznie zapisana rzeczywistość. A ja gdzieś pomiędzy zerem a jedynką wyrywam ostatni ząb mądrości. Już niepotrzebny, skoro odwiecznym prawem dziedziczenia jestem głupcem. Tym najgorszym, bo uwikłanym w słowa. Niepotrzebne, bez znaczenia, piękne. Tymczasem tysiące operacji na sekundę, po raz pierwszy i kolejne.
Marzec 2017
11
Dosłowności W absolutnej ciszy splatam warkocze koniom jeźdźców apokalipsy. I to nie będzie mi policzone w bezmiarze grzechów. Nawet wymyślonych. Czasami widuję odcienie miasta wskazujące na niepoczytalność, chociaż fraza zachodzi na frazę, przełamując widma światła. Więc błądzę po pustawych ulicach pochowanych pod asfaltem. Kroki dźwięczą pogrobnym a w oddali stukot kopyt rozrywa bruki. Jednak nie drżę, mam kieszenie pełne cukru. I słowa wypalone na dłoniach, po wewnętrznej stronie mroku.
Więc błądzę po pustawych ulicach pochowanych pod asfaltem. Kroki dźwięczą pogrobnym a w oddali stukot kopyt
12
Herbasencja
Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.
re:sublimacja na marginesie naszego prosektoryjnie sterylnego blatu moja nazbyt pofałdowana kunegunda niezbyt hipnotycznymi ruchami kroi (wykwintnie jak ten cholerny debussy w tle) cellulit słowa na plasterki cienkie jak lepton. powiedz mi wielki wyraz, a ja przyrządzę ci z niego wiersz głęboki niczym olej, mówię; tłoczy go w usta, po czym wyznaje wszystkie wzory na współczynnik asymetrii wersu. wie, jak się zawrzeć, kiedy odwraca się i wychyla buteleczkę wodorotlenku sodu - na lirykę, na zawsze lub tylko na porost nieorganicznych twarzy. a one stoją naprzeciw i trzepocą bezradnie, bo my wciąż nie rozumiemy współczesnej poezji.
na marginesie naszego prosektoryjnie sterylnego blatu moja nazbyt pofałdowana kunegunda niezbyt hipnotycznymi ruchami kroi (wykwintnie jak ten cholerny debussy w tle) cellulit
Marzec 2017
13
Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.
*** Nie czytam erotyków. Zbliżenia tracą w nich swoją prawdziwą geometrię. Wydają się być płaskie niczym kartka papieru. A przecież już wiem, że miłość to przestrzeń niewymierna, bo ludzie wchodzą w siebie głębiej. Jak światło. Nie piszę erotyków. Wystarczy, że śnisz mi się nagi. Stoisz pośrodku łąki i nie wstydzisz się zwierząt ani wiatru. Bez skrępowania wystawiasz ciało w stronę słońca, a ja wchodzę w każdy promień.
już wiem, że miłość to przestrzeń niewymierna, bo ludzie wchodzą w siebie głębiej. Jak światło.
14
Herbasencja
b e e z a r. p l is s uu .c o m rw2010.pl Marzec 2017
15
Jakub Zieliński
Absolwent Wydziału Filologii Polskiej Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie (obrona pracy magisterskiej w roku 2004). Od lat fan groteski i horrorów, mający na koncie współpracę z największymi krajowymi serwisami internetowymi związanymi z tym gatunkiem (recenzje filmów i książek, artykuły itp.). Tworzy od grudnia roku 1999, w ostatnich latach dryfując w stronę esejów i mrocznych thrillerów. Wśród ulubionych autorów wymienia: Samuela Becketta, Rolanda Topora, Clive’a Barkera i Tadeusza Różewicza. Rodowity częstochowianin, od jakiegoś czasu przebywający w Anglii. Niepalący wegetarianin.
Miłość i szarlataneria
romans
Czas na dość przekorną opowieść o miłości. Jedną z tych, które powtarzają się w ustnych i pisemnych relacjach od wieków. Tym razem – we współczesnej odsłonie. Maciej. Solidnie zbudowany blondyn, słusznego wzrostu. Strasznie nieśmiały, niepewny w podejmowaniu istotnych decyzji. A zarazem bardzo ciekawy życia i świata. Inteligentny i wysublimowany, używający rzadko słyszanego w obecnych czasach słownictwa. Niczym jego ulubieni autorzy z epoki romantycznej, często podczas długich, bezsennych nocy marzy o wielkich zrywach serca. Dodajmy – zrywach odwzajemnionych przez ukochaną. Nie stroni wprawdzie od towarzystwa innych, jednak z trudem odnajduje wśród nich zrozumienie. I czeka, nieustannie czeka na wytyczne sprezentowane mu przez los. Wskazówki co do tego, jak ma dalej żyć. Sylwia. Olśniewająco piękna, smukła brunetka. Na pozór mało przystępna i z premedytacją wykorzystująca swój urok osobisty. Łamiąca przez to serca swych licznych amantów. Królowa nocy i życia, nie stroniąca od jego uciech. Z drugiej strony, odczuwająca niekiedy wielką pustkę wewnętrzną i potrzebę autentycznego, emocjonalnego związku. Pragnąca chwilami odrzucenia swej dotychczasowej, hedonistycznej maski. Płacząca ukradkiem w najciemniejszych kątach modnych klubów, z twarzą ukrytą przed zaintrygowanym wzrokiem znajomych. Trudno byłoby doprawdy znaleźć ludzi z mniejszą szansą na bliskie spotkanie czy dłuższą rozmowę. O wzajemnym zainteresowaniu nie wspominając. Jednak któregoś letniego wieczoru, przewrotny los sprawił, że ich ścieżki się połączyły. Wszystko miało miejsce w okolicznościach nader trywialnych, podczas głośnej i pełnej ludzi dyskoteki. Fizyczna bliskość, ciepło wtulonych w siebie ciał wciąż były im obce. W tłumie nieznajomych, hałasie dudniącej muzyki i kłębach sztucznego dymu, na sekundę spotkały się za to ich spojrzenia. A zarazem odbicia utkwionych w cielesnych powłokach nieśmiertelnych dusz, rozpoznających się po latach rozłąki. Przez ten jeden, krótki moment, WIEDZIELI. Byli tylko dla siebie, znów połączeni, ignorując cały świat dookoła. I wbrew temu, co sugerowała oschła i zaborcza babcia Logika, wymienili między sobą delikatne uśmiechy. Nagle jednak wysoki przystojniak dotknął ramienia Sylwii,
16
Herbasencja
pewnym gestem oferując jej drinka i swoje towarzystwo. A i przed obliczem Maćka pojawiło się dwóch rozbawionych znajomych, sugerujących rychłą zmianę lokalu. Na którą to propozycję, dość irracjonalnie i wbrew pragnieniu serca, przystał. Ponownie więc zostali rozdzieleni, tracąc jakże nikły kontakt. Z jego twarzy szybko zniknął pełen niedowierzania uśmiech, a widząc zainteresowanie Sylwii innym mężczyzną, podążył za swymi kompanami. Ona również z trudem maskowała swe zakłopotanie, uśmiechając się sztucznie do nowego adoratora. Podświadomie jednak wiedziała, że chwilę wcześniej doświadczyła ogromnie silnych emocji. I że było to najprawdziwsze, najszczersze uczucie w jej dotychczasowym życiu. Przez następną godzinę, próbowała skupić uwagę na zmysłowym tańcu i próbach flirtu z przystojnym blondynem. Ale nie była w stanie wyrzucić ze swej pamięci spojrzenia nieznajomego. Jednakże zdenerwowany Maciej porzucił już tego wieczoru nadzieję na przełamanie goryczy samotnego losu. Dobitnie upokorzony przez zawistnego demona swej nieśmiałości, zerknął po raz ostatni na parkiet, dopił drinka i machając kolegom na pożegnanie, wyszedł z dyskoteki. Tej chłodnej, deszczowej nocy ponure myśli podążały jednak za nim, nie dając mu ani chwili wytchnienia. Każdym nerwem swego ciała czuł bowiem, że oto spotkał swoją nemezis. I w sytuacji, o której marzył przez całe dorosłe życie, po prostu stchórzył. Uciekł. Nawet nie próbował walczyć o najpiękniejsze ze znanych mu doznań. I chociaż rozum podpowiadał mu ostrożność w ufaniu tylko i wyłącznie instynktowi – młodzieniec czuł się do cna rozgoryczonym. Szerokim łukiem omijał bezimiennych, spóźnionych przechodniów. Obojętnie reagował na przemoczone do suchej nitki ubranie. Do nastania świtu, włóczył się po słabo oświetlonych uliczkach, gorączkowo myśląc, w jaki sposób przełamać ciążące na nim fatum... Gdy w końcu wrócił do domu i zaległ w łóżku, przespał cały dzień, dręczony co rusz koszmarami. Minęło kilka dni. Maciej, w przypływie nowych sił, postanowił odnaleźć tajemniczą piękność. Za metodę poszukiwań przyjął odwiedzenie niemal wszystkich popularnych dyskotek i barów, w których mogła się znajdować. Kilka pierwszych wieczorów nie przyniosło żadnego rezultatu. Nawet jakiegokolwiek solidnego tropu. Jednak czwartej nocy, rozbawiona Sylwia przeszła szybkim krokiem tuż obok niego. Chłopak natychmiast ruszył w ślad za nią, znów z trudem przeciskając się przez tłumy imprezowiczów. Gdy znajdował się już raptem pół metra od dziewczyny, został przewrócony i przywalony przez dwóch okładających się nawzajem pięściami osiłków. Oszołomiony i zamroczony, Maciej po chwili z trudem podniósł się z twardego parkietu. Nie zważając na lakoniczne przeprosiny ze strony zwaśnionych młodzieńców, ruszył w stronę drzwi wyjściowych klubu. Rozglądał się jeszcze przez moment, starając dostrzec sylwetkę poszukiwanej, lecz na próżno. Ostatecznie skapitulował, ponownie wracając do pustego domu z bolącym sercem. Ona też pamiętała o tajemniczym mężczyźnie, wypatrując jego sylwetki w trakcie imprez. Zastanawiała się, czy zdoła go jeszcze kiedyś odnaleźć i zwrócić na siebie jego uwagę? Zamienić choćby jedno słowo? Bała się równocześnie braku zrozumienia dla tej całej sytuacji ze strony znajomych. Przecież ten nieznajomy zdawał się być tak bardzo odmiennych od nich wszystkich. Dlatego też nie odrzucała zalotów pięknego Dawida, obdarowującego ją co rusz drogimi prezentami i stosami komplementów. Ona dziękowała mu szerokim uśmiechem i sympatią, nie mogąc jednak zagłuszyć prawdziwych uczuć, drgających w głębi serca... Z każdym widokiem kolejnej zakochanej pary, promieniującej ze szczęścia, Maciej załamywał się coraz bardziej. Gorzki widok namiętnych uścisków i czułych szeptów obcych, napełniało go
Marzec 2017
17
smutkiem i poczuciem całkowitej bezsilności. Jego nadzieja na cud powoli gasła. Przestawał wierzyć w przełamanie złego fatum. Coraz częściej również topił swój ogromny smutek w alkoholu. Jednakże, pewnego szarego i pochmurnego dnia, na pokręconej ścieżce tych prastarych dusz, zjawił się ktoś nowy. Człowiek, od którego szalonej decyzji miało wiele zależeć. Około południa, wciąż jeszcze zaspany Maciej usłyszał pukanie do drzwi. Na zewnątrz ujrzał niskiego staruszka, miękkim acz wyraźnym głosem proszącego o pomoc w ostatnim etapie przeprowadzki. Chłopak skojarzył w tym momencie, że dzieci zmarłej niedawno staruszki faktycznie wspominały o sprzedaży mieszkania obok. A zatem to ten sędziwy jegomość miał od teraz być jego nowym sąsiadem... Po chwilowym ogarnięciu się, zaczął pomagać staruszkowi w rozpakowywaniu i wnoszeniu licznych przedmiotów. Nie ukrywał zarazem, że ich wygląd i przeznaczenie mocno go intrygowały. Antyczne sztylety, plemienne maski (pamiątki z podróży po świecie, jak wyjaśniał nowy lokator), drewniane tablice z wyrytymi znakami, których na próżno szukać w jakimkolwiek alfabecie. Widząc spore zafrapowanie Marcina, uśmiechnięty senior – przedstawiający się jako Janusz Prokopowicz – wyjaśnił, że jest profesorem etnografii, badającym magiczne obrzędy w różnych częściach globu. I uspokoił swego nowego asystenta, aby nie przejmował ewentualnym upuszczeniem czy zadrapaniem któregoś z antyków, gdyż wszystkie były ubezpieczone. Zajęty pomocą nowemu lokatorowi budynku, chłopak nawet nie zauważył, gdy na zewnątrz nastała ciemność. Nie umknęło to jednak uwadze sędziwego profesora, oznajmiającego swemu pomocnikowi, że na dziś muszą już skończyć. Tłumaczył to zarówno lekkim zmęczeniem, jak i niemożnością zakłócenia prawidłowego cyklu energii, według którego późny wieczór i noc były czasem na regenerację... Co prawda młody samotnik chciał jak najszybciej wrócić do siebie, aby nie przedłużać niepotrzebnie swego pobytu, jednak Prokopowicz nalegał na jeszcze chwilę rozmowy i towarzystwa. Wyjął równocześnie z solidnej, hebanowej skrzyneczki dwie szklanki oraz butelkę ciemnego płynu. Gdy tylko Maciej zacisnął swe palce na szklanej powierzchni, w jego umyśle pojawił się nieoczekiwanie obraz roześmianej Sylwii, kroczącej tuż obok niego na romantycznym spacerze. Zerkający na niego badawczo pan Janusz nakłonił go ruchem dłoni do wypicia całej zawartości szklanki, równocześnie zapewniając o niewinności swych intencji. Po zaledwie kilku łykach, lekko zdziwiony młodzieniec stwierdził, że oto nagle jego umysł zaczyna pracować na innych obrotach, jakby odświeżony za sprawą tajemniczego napoju. Co najważniejsze, wszelkie ponure i melancholijne myśli trapiące go do tej pory, również zniknęły jak za odjęciem niewidzialnej ręki. Zachęcony przez jowialność i pozytywne nastawienie sędziwego obieżyświata, Maciej (ku swemu zaskoczeniu) nabrał śmiałości i zaczął opowiadać mu szczegółowo o swoich rodzicach, ukrytych marzeniach i tęsknotach... W pewnej chwili, pod wpływem sporego zaduchu panującego w pokoju, zechciał na moment wyjść na balkon. Prokopowicz nakłonił go jednak gestem ręki do pozostania, sięgając zarazem pomarszczoną dłonią do szuflady biurka i wyjął stamtąd czarny notes i pióro. Oszołomiony i nieco przestraszony tą sytuacją Maciej zaczął przebąkiwać o konieczności pójścia do domu, ale gdy tylko wstał z fotela, jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Profesor nie zmartwił się ani odrobinę jego dziwnym stanem, kontynuując zadawanie nader osobistych pytań. A jego rozmówca najwyraźniej nie miał siły, aby powstrzymać się od odpowiedzi... Następną rzeczą, jakiej doświadczył mocno zaspany Maciej, były oświetlające jego twarz promienie słońca. Ze zdumieniem dostrzegł, że leży w niepościelonym łóżku swojego mieszkania. Nie pamiętał, kiedy dokładnie zasnął, ani też jak wyszedł z lokum profesora. Nie przypominał sobie także, aby płakał, jednak wyschnięte ślady po łzach na jego policzkach opowiadały zgoła inną historię.
18
Herbasencja
Także i Sylwia, budząca się tego poranka w objęciu ciepłych ramion Dawida, zostającego u niej po raz pierwszy na noc, czuła się nieswojo. Ich wizyta w ulubionej dyskotece zakończyła się w momencie, w którym rozbawiony przystojniak spotkał przy barze jednego z ich wykładowców. Początkowo zastanawiał się, czy może lepiej udać, że nie rozpoznał uśmiechniętego starszego pana w czarnym kapeluszu i długim płaszczu? Z trudem mógł też pojąć, jakim cudem uchodzący za statecznego nudziarza profesor znalazł się w środku nocy w takim lokalu. Gdy poddenerwowany Dawid, próbujący za wszelką cenę uniknąć kontaktu wzrokowego z uczonym, czekał na przygotowanie zamówionych drinków, na blacie przed nim pojawiła się nagle podsunięta z boku koperta. Wziął ją w palce, przez chwilę podziwiając misterną fakturę eleganckiej papeterii i kunsztowność złotych ozdobników. Coraz bardziej zaintrygowany, dyskretnie rozejrzał się dookoła, starając dostrzec sylwetkę znajomego wykładowcy – lecz na próżno. Czuł też dziwne oszołomienie w głowie i wbrew sugestiom logiki, postanowił nie wspominać Sylwii ani słowem o tajemniczej kopercie. Zanim jeszcze podszedł do ich stolika, schował mały przedmiot głęboko w wewnętrznej kieszeni swej marynarki. Kiedy następnego poranka Sylwia udała się na chwilę do łazienki, jej wciąż zaspany kochanek zdecydował w końcu na zaznajomienie z korespondencją. Treść listu, przeczytanego kilkukrotnie, wprawiła go w zdumienie – ale i zmotywowała do działania. Gdy w drzwiach toalety ponownie szczęknął otwierany zamek, Dawid był już całkowicie ubrany i gotowy do wyjścia z domu. Na pytanie o przyczynę tego pośpiechu, dość chaotycznie zaczął się tłumaczyć telefonem z pracy i koniecznością uczestnictwa w pilnie zwołanym zebraniu. Po tej wiadomości, Sylwia wzruszyła tylko bezradnie ramionami, reagując na jego pocałunek obojętnym chłodem. Nie tak wyobrażała sobie poranek następujący po przełomie w ich związku... Ba! Zastanawiała wręcz, czy jej uczucia wobec Dawida były prawdziwymi? Czy aby się nie myliła? Na godzinę przed momentem, w którym przystojny brunet stanął przed bramą wejściową do kamienicy wspomnianej w korespondencji, rozgoryczony Maciej wymógł na Prokopowiczu chwilę szczerej rozmowy. Co prawda nieco powątpiewał w całkowite zaangażowanie profesora w ich nerwowy dialog, jednak czuł, że nie ma wyboru. Tym bardziej, że staruszek najwyraźniej przygotowywał się do jakiegoś ceremoniału, wynosząc do drugiego pokoju dziwne kielichy i przedmioty. Ich przeznaczenia młodzieniec mógł się tylko domyślać... Na pytanie o dalsze zamierzenia, etnograf z serdecznym uśmiechem próbował uspokoić Macieja, zapewniając o niewinności swych intencji. Zapowiedział też dość enigmatycznie, że tego wieczoru będą mieć specjalnego gościa. Śmiertelnika, który swoją kilkugodzinną obecnością miał uświetnić pierwsze od dekad całkowite zaćmienie Księżyca. Gdy nareszcie skończyli rozmowę, chłopak nie czuł się ani odrobinę spokojniejszym. Wręcz przeciwnie, nabierał coraz większych podejrzeń co do faktu, że jego nowy sąsiad jest obłąkanym szaleńcem. W dodatku perfidnie wykorzystującym zaufanie Macieja oraz powierzone (w chwili słabości) tajemnice. Patrząc na pokrytą zmarszczkami dłoń Prokopowicza, zapalającego kolejne świece tuż przed spodziewaną wizytą, miał ochotę go powstrzymać, związać, zadzwonić po policję... Ale z drugiej strony, w umyśle wciąż dźwięczało mu spokojne i wyraźne zapewnienie profesora, że nie ma zamiaru wyrządzić komukolwiek krzywdy. I że jeśli wszystkie skrupulatne obliczenia i przewidywania były prawdziwe, tej oto nocy samotnikowi uda się wreszcie zyskać przychylność i serce Sylwii. Być może już na zawsze. Nie do końca jeszcze przekonany, gdy tylko rozległ się sygnał dzwonka u drzwi, z łomoczącym sercem ukrył się w drugim pokoju.
Marzec 2017
19
Kolejne wydarzenia potoczyły się już niemal błyskawicznie. Przywitanie i chwila rozmowy, a następnie przejście do konkretów i zapewnień, wypowiadanych dobrze już znanym Maciejowi tonem. Zwiedziony obietnicą profesora i omamiony uczuciem wobec Sylwii, Dawid pokornie zgodził się na ostatecznie na wzięcie udziału w eksperymencie. Ośmielony i nieco uspokojony kilkoma łykami wódki, pozwolił nestorowi na wstrzyknięcie w swój krwiobieg odrobiny zielonkawego płynu. Prokopowicz ani na chwilę nie przestawał zapewniać go o uczciwości swych zamiarów, łagodnym głosem przekonując także, że w wyniku tego zabiegu obudzi się jak nowo narodzony. I że bez względu na wszystko, co zdarzy się na niebie i ziemi, jego osoba zyska upragnioną miłość pięknej kochanki. Gdy tuż przed północą, na umówiony z profesorem sygnał zdenerwowany Maciej wkroczył do pokoju, początkowo z trudem powstrzymał się od panicznej ucieczki. Mieszkanie Prokopowicza jawiło mu się teraz jako miejsce przeklęte. Z niedowierzaniem patrzył na szczelnie zasłonięte czarnymi kotarami okna, powynoszone do kuchni meble i książki, nakreślone kredą magiczne znaki, topiący się wosk długich ciemnych świec... A nade wszystko, umieszczone na samym środku dwa rozłożone, polowe łóżka. Na jednym z nich znajdował się przeraźliwie blady młodzieniec, do którego żył podłączone były trzy cienkie, plastikowe rurki. Ich drugi koniec naukowiec przymocował tuż nad małym zbiornikiem, umieszczonym idealnie na środku między łóżkami. Powieki „pacjenta” były co prawda zamknięte, jednak przesuwające się pod nimi oczy (i nieregularny oddech) świadczyły o tym, że nadal żyje. Krzątający się przy swej instalacji Prokopowicz powitał oniemiałego z wrażenia Maćka tym samym uśmiechem, którym zdobył wcześniej jego zaufanie i zgodę na pomoc. Natychmiast też zadał mu pytanie, czy rozpoznaje ich nieprzytomnego gościa. Uzyskawszy potwierdzenie, nakłonił Macieja do zdjęcia koszuli i zajęcia miejsca na drugim łóżku. Widząc pewien opór i niezdecydowanie ze strony młodego sąsiada, poprosił go o chwilę cierpliwości i zniknął za ciemną kotarą. Wrócił z obliczem tak euforycznym, jak gdyby usłyszał właśnie najlepszą w swoim życiu wiadomość. Drżącą ręką wskazał na rycinę w starej księdze, podając wolumen starającemu się usilnie zrozumieć całą sytuację Maćkowi. Gdy jednak ten przypatrzył się uważnie rysunkowi, dostrzegł niemal idealne odwzorowanie pokoju, w jakim teraz się znajdowali. Zachęcony przez profesora, wczytał się w treść dawnej historii, która wydała mu się dość znajomą... Rozkładający kolejne narzędzia, które miały zostać użyte w nadchodzącej operacji, Prokopowicz snuł dalej opowieść o świętej jedności dusz i konieczności ich połączenia, za wszelką cenę. Takie rytuały odbywać się mogły tylko raz na pięćdziesiąt lat. I trwać w okresie ledwie jednej nocy. W przeciwnym razie, zabłąkane w niewłaściwych ciałach dusze pozostawały tam już na zawsze, z czasem usychając i marniejąc, niczym pozbawione wody rośliny. Wsłuchanemu w jego głos chłopakowi w pewnym momencie zrobiło się słabo. W jego wyobraźni pojawiały się teraz wizje Sylwii, z ciepłym uśmiechem obejmującej go swymi zgrabnymi ramionami. Starał się walczyć z natłokiem chaotycznych myśli, jednak im silniej próbował, tym większą czuł słabość w swych nogach. W kolejnej wizji znajdował się w obcym mieszkaniu, a przerażona matka stanowczym głosem kazała mu podejść do lustra i przejrzeć się w nim. Nieco irracjonalnie, posłuchał jej rozkazu. Jednak ledwie stanął na progu łazienki, jego umysł wypełniła znów czarna pustka. Dostrzegający nerwowe zachowanie chłopaka, profesor z trudem powstrzymał go przed upadkiem na ziemię. Kolejne słowa naukowca docierały do uszu Maćka niczym przez mgłę. Pokornie godził się na jego szalony pomysł, małymi łykami pijąc też wetknięty w dłoń gorzki płyn, którego przeznaczenia mógł się jedynie domyślać. Po kilku minutach, nagi i całkowicie bezwolny, leżał już na twardym łóżku tuż obok przystojnego nieznajomego. W jego znieczulonym ciele nie drgnął ani jeden nerw w chwili, w której Prokopowicz
20
Herbasencja
zaczął upuszczać z jego żyły odrobinę krwi, mieszając ją w specjalnym naczyniu z krwią Dawida. Poczuł jeszcze większą słabość, podobną do tej, która ogarnia ludzkie ciało w czasie wiosennego przesilenia. Miał ochotę krzyknąć do sędziwego naukowca, aby ten zaprzestał tej mrocznej szarlatanerii i pozwolił życiu i miłości toczyć własnym, niewymuszonym torem. Jednak, wraz z dalszym upływem krwi, zamknął w końcu oczy i zapadł w głęboki sen. Przebudził się z niego z głośnym krzykiem dwie godziny później. Przez dłuższą chwilę przypatrywał najpierw bladej poświacie Księżyca, widocznego przez otwarte okno. Czuwający w kącie Prokopowicz ponownie zaczął go uspokajać, przybliżając do ust Maćka kubek z czystą wodą. Leżący obok Dawid miał nadal zamknięte oczy i oddychał miarowo, a całe jego ciało zdawała się otaczać mglista poświata. Naukowiec zapewniał swego młodego sąsiada, że wszystko jest w najlepszym porządku – i że może spać dalej. Szeptał coś również o łączącej się krwi, będącej drogą dla przejścia duszy. Oczy wolno obojętniejącego na wydarzenia chłopaka zamknęły się ponownie. Tym razem sen trwał już do samego rana. I to pomimo serii nader koszmarnych, obłąkanych wizji, w których podświadomość Macieja zdawała się być targana na strzępy, a poszczególne komórki ciała zmieniały się w płynną lawę. Zmieszana w naczyniu krew tuż przed świtem osiągnęła wreszcie stan wrzenia, na widok czego zmęczony profesor klasnął w dłonie i podjął decyzję o udaniu się na spoczynek. Pierwszym doznaniem, jakiego Maciej doświadczył tuż po otworzeniu oczu, był potężny ból głowy i uczucie suchości w ustach. Usiadł i zaczął rozmasowywać bolącą szyję, dostrzegając zarazem brak sąsiedniego łóżka i drugiego uczestnika procesu. Prokopowicz zdążył już w międzyczasie rozmontować całą aparaturę i zdjąć z okien kotary, wpuszczając do środka leniwe promienie popołudniowego słońca. Marzący o misce wypełnionej zimną wodą, chłopak spojrzał na ułożone na krześle eleganckie ubranie. Zastanawiał się teraz, dla kogo miało być przeznaczonym? Wszak nie pasowało rozmiarem ani jemu, ani tym bardziej profesorowi. Gdy jednak dostrzegł niedbale wsuniętą do kieszeni spodni beżową kopertę, tknęło go dziwne przeczucie. Walcząc z zakwasami w nadwyrężonych mięśniach i utrudniającym myślenie bólem głowy, podszedł wolno do najbliższego lustra, zawieszonego w przedpokoju. Na widok odbijającej się w zwierciadle twarzy, poczuł rodzaj niemal religijnego objawienia, podobnego średniowiecznym mistykom. Dotykając gładkich i wyjątkowo zadbanych policzków, wysportowanych ramion i twardych mięśni brzucha, wciąż z trudem dowierzał, że profesorowi udało się doprowadzić ten nader diaboliczny proces do samego końca. Kiedy przestał w końcu podziwiać nową cielesną powłokę swej duszy, przypomniał sobie o kopercie. Otworzył ją i szybkim ruchem wyjął ze środka kartkę. Następnie wolno i ostrożnie przeszedł po wszystkich pomieszczeniach, chcąc osobiście podziękować panu Januszowi za dokonanie swoistego cudu. Staruszka nie było jednak w domu. Zamiast niego, w kuchni czekało przygotowane i rozłożone na blacie śniadanie, kilka wazonów z kwiatami i ułożona na środku stołu podniszczona księga. Ta sama, na którą profesor zwrócił jego uwagę poprzedniej, szalonej nocy. Wygłodniałemu Maćkowi nie trzeba było dalszego zaproszenia do posiłku, choć czuł podskórnie, że akurat w tej chwili bardziej potrzebował raczej towarzystwa żywego człowieka. Nauczyciela, mistrza i przewodnika, który byłby w stanie z całą pewnością i determinacją chwycić teraz jego dłoń i poprowadzić ku światłu. Przekonać, że nie śni, ani że nie jest obłąkanym. I że jego psyche będzie mogła bez skazy egzystować w nowym ciele. Odczytał też wreszcie treść pozostawionej w kopercie wiadomości. Od razu odgadł charakter pisma Prokopowicza, lakonicznie pytającego o jego samopoczucie oraz przekazującego inicjalne wskazówki. A także kierujący do niego gorącą prośbę, aby był gotowy na wieczorne spotkanie z Sylwią.
Marzec 2017
21
To ostatnie zdanie zmroziło go do szpiku kości. W umyśle chłopaka pojawiło znienacka kilka natarczywych myśli oraz sporych wątpliwości. Przede wszystkim – co też stało się z drugim człowiekiem, biorącym udział w nocnym rytuale? A dokładniej – istotą, która urzędowała teraz w „jego” poprzednim ciele? Kilka godzin wcześniej, używający tylnego wejścia do kamienicy profesor – w asyście dwóch zaufanych ludzi z uczelni – wyniósł w starej skrzyni wciąż nieprzytomnego Dawida. Przewidujący, że uczestnik rytuału może źle znieść prawdę o tej niezwykłej zmianie, Prokopowicz podał drugiemu z młodzieńców środek nasenny i ukrył go na tylnym siedzeniu szarego Mercedesa. Następnie wsiadł za kierownicę i rozpoczął podróż do rzadko odwiedzanej nadmorskiej mieściny. Tam właśnie, w niewielkim ośrodku kultury buddyjskiej, przed laty sam został poddany mistycznemu eksperymentowi. W rezultacie, świeżo upieczony student filozofii miał okazję w ciągu jednej nocy zdobyć tajniki wiedzy, o jakiej inni tylko marzą przez całe życie. Zaprzysiągł sobie wówczas, że nigdy nie wykorzysta zdobytej w ten sposób nauki aby kogokolwiek skrzywdzić. I że nikt nie będzie przez niego, i jego działania, płakać. Dlatego też początkowo wahał się przed rozpoczęciem procesu zamiany dusz Macieja i Dawida, zdając sobie doskonale sprawę z powagi konsekwencji takiej przemiany. Z opowieści swych kolegów oraz spisanych w książkach relacji wiedział, że ludzie poddani zamianie dusz najczęściej nie wytrzymują psychicznie. Czują się zupełnie obco w nowych ciałach. Nie rozpoznają starychnowych znajomych. Najgorzej zaś wygląda sprawa z współmałżonkami i rodzicami „ofiar” tych zabiegów. Sam dwukrotnie uczestniczył w pogrzebach „odmienionych”, doprowadzonych w akcie skrajnej rozpaczy do samobójstwa. Jednak, w tym wypadku, od pierwszej sekundy czuł, że napotkał właściwą duszę. Niemal prawieczną, nieśmiertelną, od stuleci krążącą po świecie. I na dodatek odnajdującą swe astralne połączenie dokładnie w tym samym mieście, w innym młodym ciele. Rzecz prawie niespotykana, i tym bardziej warta natychmiastowego urzeczywistnienia. Ufał też sile swego wieloletniego doświadczenia w praktykach magicznych. Pojazd naukowca zbliżał się już powoli do celu, gdy nastąpiło coś zupełnie nieprzewidzianego przez naukowca. Bowiem lekko rozkojarzony i wzruszony ostatnimi wydarzeniami, staruszek w pośpiechu źle oszacował dawkę środka nasennego. W efekcie tego, mocno obolały Dawid ocknął się godzinę za wcześnie, z przerażeniem dostrzegając, że leży przykryty grubym kocem na tylnym siedzeniu samochodu Prokopowicza. Widząc nerwowe ruchy swego pacjenta, profesor starał się go początkowo zagadać i uspokoić, jednak przyniosło to zupełnie przeciwny skutek. Wysportowany chłopak, nie mający w tej feralnej chwili ani odrobiny zdrowego rozsądku, rzucił się do przodu obok zdumionego Prokopowicza, próbując dosięgnąć drążka hamulcowego. Zamiast tego jednak, uderzył z całym impetem swego ciężaru w ciało kierowcy, tracącego zupełnie panowanie nad kierownicą. Pech chciał, że pojazd znajdował się akurat tuż przed wjazdem na żelbetonowy most, zbudowany dobrych kilka metrów nad nurtem głębokiej rzeki. Rozpędzony samochód profesora odbił się od ziemi tuż przed rampą wjazdową i uderzając podwoziem o boczną część szkieletu mostu, przeleciał w powietrzu kilkanaście metrów, obracając równocześnie wokół własnej osi. Efektem końcowym tego zdarzenia było uderzenie dachu wozu o taflę wody, tłukące błyskawicznie wszystkie szyby i miażdżące kręgosłupy obu pasażerów... Wraz ze śmiercią profesora, na dnie rzeki spoczęła także wielka tajemnica zamiany osobowości, jaką skrywał jego umysł i współczujące serce. Teraz nikt nie wiedział już tak naprawdę, czyja dusza wypełniała fizyczne ciało przystojnego i wiecznie uśmiechniętego Dawida, szykującego się na wieczorne spotkanie z ukochaną. Co prawda w momencie wypadku zamyślony chłopak nagle pobladł, czując zarazem silne ukłucie tuż obok serca, jednak w żaden sposób nie powiązał go z losem człowieka, który w niezwykły sposób dał mu nowe życie.
22
Herbasencja
Na godzinę przed wyjściem z domu, przez chwilę zawahał się jeszcze, czy aby nie zadzwonić pod swój dawny numer. I porozmawiać z nieszczęśnikiem, który teraz zamieszkiwał jego marną powłokę, naznaczoną latami samotności i specyficznym poglądem na kwestię miłości i związku. Zaczął już nawet wybierać na klawiaturze numer, po czym jednak przestał. Cóż mógłby bowiem w tej chwili powiedzieć? Jak wytłumaczyć całe to mistycznie zamieszanie? Sam z trudem je przyswajał, nadal czując się niczym pijany cudzym szczęściem debiutant, wkraczający na nowe salony. Gdy krótko przed godziną dwudziestą zaczął wchodzić po stopniach prowadzących do tego samego lokalu, w którym po raz pierwszy ujrzał Sylwię, jego serce kołatało tak nerwowo, jak jeszcze nigdy. Zaciskał mocno palce na trzymanym w ręku bukiecie róż, nie zdając sobie oczywiście sprawy z tego, że jego wybranka znajduje się już od dłuższej chwili tuż obok wejścia, zajęta rozmową z dwiema koleżankami. Dostrzegając kątem oka Dawida, pożegnała się z nimi i wolno podkradła do odwróconego tyłem przystojniaka, następnie zakrywając mu dłońmi oczy i przytuliła do jego pleców. Zaskoczony chłopak początkowo nerwowym gestem odsunął dziewczynę od siebie i gwałtownie odwrócił od niej, na chwilę zapominając, kim teraz tak naprawdę jest. Po chwili ochłonął jednak i cichym głosem przeprosił nieco zdezorientowaną Sylwię. Ta z enigmatycznym uśmiechem zerknęła prosto w jego oczy, praktycznie nie dowierzając własnemu szczęściu. Nie do końca wiedziała, co tak naprawdę się wydarzyło. I dlaczego nagle jej Dawid miał inne ruchy i delikatniejszy, bardziej zmysłowy dotyk. Oraz skąd wzięła się jego początkowa niepewność i rodzaj kiepsko ukrywanej nerwowości. Wreszcie te wszystkie piękne słowa, jakich nie spodziewała się kiedykolwiek od niego usłyszeć. Jej serce podpowiadało jednak, aby przestała się lękać. I podążyła razem z nim, ręka w rękę, tam gdzie ich dusze znajdą szczęście i upragniony spokój.
Następną rzeczą, jakiej doświadczył mocno zaspany Maciej, były oświetlające jego twarz promienie słońca. Ze zdumieniem dostrzegł, że leży w niepościelonym łóżku swojego mieszkania. Nie pamiętał, kiedy dokładnie zasnął, ani też jak wyszedł z lokum profesora.
Marzec 2017
23
Magdalena Samela (Pulpa Fikcyjna) Urodzona w październiku 1994. Mól książkowy z powołania. Większość czasu buja w obłokach i przebywa we własnym świecie. Marzy o dalekich podróżach. Najszczęśliwsza czuje się w bibliotece, a z księgarni trzeba ją wyciągać dźwigiem i owszem, wącha książki. Nadużywa herbaty, kawy i imiesłowów. Nie znosi głupoty i odpowiedzi „Bo tak“. Lubi kontemplować naturę, patrzeć w gwiazdy i głaskać futrzaste zwierzaki. Dopiero rozpoczyna przygodę z pisaniem, więc wciąż szuka własnej drogi, na razie na łamach portali internetowych.
Reset
science fiction
Wciąż pamiętała, jak pięć lat wcześniej po raz pierwszy zeszła do kanałów. Wtedy oszołomił ją przestrzenny labirynt korytarzy i lepiący się do skóry wszechobecny mrok. Ciężar zawieszonych nad głową ton metalu i szkła przygniatał. Od tamtego momentu Reida dobrze poznała ciemność wypełniającą trzewia Miasta. Ciemność pulsującą, oddychającą, pełną przemykających cieni dostrzeganych kątem oka. Znała każdy załom niekończących się korytarzy, zawór, rurę i mechanizm. Znała muzykę podziemia, skomponowaną z bulgotów, grzechotów i syczenia. I tego dźwięku nie powinno tu być. KAP. Wisząca na stalowej linie dziewczyna przerwała gmeranie przy zaworze i nadstawiła ucho. Pod jej stopami ziała czeluść naszpikowana kanciastymi mechanizmami, a wyżej ciągnął się chodnik ze stalowych krat. Wszystko spowijał gęsty mrok. Aby pracować w takim miejscu, Reida musiała korzystać z gogli z noktowizorem, nawet pomimo ulepszonego wzroku. Słuch też miała wzmocniony. Dzięki temu mogła stwierdzić, który mechanizm się zepsuł czy potrzebuje konserwacji. KAP. Znowu. Wcisnęła przełącznik przy pasku i z cichym sykiem wciągnęła się z powrotem na chodnik. Zamarła bez ruchu, nasłuchując, aż dziwny odgłos się powtórzy. KAP. Metalowe ściany korytarzy odbiły dźwięk, zwielokrotniając go i zniekształcając. Mimo mylącego zmysły echa Reida zdołała ustalić źródło hałasu. Jej buty tupały o posadzkę, kiedy spokojnym krokiem zmierzała w tamtym kierunku. Zza załomu korytarza wyłoniła się męska sylwetka, pochylona nad jakimś kształtem na podłodze, jednak z tej odległości dziewczyna nie widziała szczegółów. Dziwne, pomyślała. Oprócz niej w podziemiach nie powinno być nikogo. - Ej! - krzyknęła. - Co tu robisz? Osobom postronnym nie wolno tu schodzić! KAP. Nieznajomy nie zareagował, więc Reida podeszła bliżej. - Słyszysz, co mówię? PLUSK.
24
Herbasencja
Dziewczyna wzdrygnęła się. Weszła w wielką kałużę rozlewającą się u stóp mężczyzny. Ten zaczął się odwracać, ściskając coś kurczowo w dłoni. - Co... - Głos uwiązł jej w gardle, bowiem Reida w końcu dostrzegła, nad czym pochylał się intruz. KAP. Trup. Ciało tak zmasakrowane, że ledwo przypominało człowieka. Ze strzępów skóry i mięśni sączyła się krew. Reida nie miała pojęcia, że człowiek mieści w sobie tyle krwi. Płyn przeciekał przez kraty podłogi i kapał na rurę pod spodem. KAP. Reida zastygła. Jakiś pierwotny instynkt kazał jej uciekać, ale nie mogła się ruszyć. Serce łomotało, jakby miało zaraz rozerwać pierś na strzępy. Nigdy wcześniej nie była tak przerażona. KAP. Bezczynnie patrzyła, jak mężczyzna odwraca się i idzie w jej stronę. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w błyszczący nóż, który ściskał w ręce. Próbowała krzyknąć, ale zdołała z siebie wydusić jedynie ochrypły jęk. KAP. Intruz uniósł ramię. Z oczu Reidy popłynęły łzy. Sylwetka mężczyzny rozmazała się. Zobaczyła, jak ostry czubek noża zbliża się do niej. - Prawda jest zbyt blisko, by ją dostrzec! Otwórz oczy! KAP. Pochłonęła ją ciemność. Otwórz oczy! Reida obudziła się, wciągając spazmatycznie powietrze, cała zlana potem i drżąca. Chwilę zajęło, zanim zrozumiała, gdzie się znajduje. Leżała w swoim łóżku i patrzyła na znajomy, szary sufit. Ten widok nieco uspokoił jej skołatane serce, ale wciąż się trzęsła, a w uszach dudniło echo zasłyszanych słów. Sen? Ale był taki rzeczywisty... Zerwała się z łóżka i podbiegła do lustra. Obejrzała się dokładnie. Na nagiej, jasnej skórze nie było widać żadnej rany. Zerknęła jeszcze na elektroniczny kalendarz na ścianie. Jeśli sen był prawdziwy, przeżywała znowu ten sam dzień. Nad całym Miastem rozbrzmiał krótki sygnał, wołający na posiłek. Reida wzięła szybki prysznic i narzuciła na siebie roboczy kombinezon, po czym sięgnęła po buty. Na ich widok wróciło wspomnienie rozlewającej się po posadzce gęstej krwi. Przyjrzała im się dokładnie, ale nie zobaczyła żadnych dziwnych śladów. Na zewnątrz szybko narzuciła kaptur na głowę i przyciemniła gogle. Jej oczy były zbyt wrażliwe, aby wystawiać je na dzienne światło. Taką cenę musiała płacić za przystosowanie do życia pod powierzchnią. Zestawu dopełniały dyskretne słuchawki, chroniące jej uszy. Wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Wyposażono je w standardowy zamek na linie papilarne, ale Reida nigdy go nie używała. W Mieście nie zdarzały się kradzieże. Jaki jest sens kraść, kiedy nie ma czego? Jednak tego dnia po raz pierwszy Reida użyła zamka. W podziemiach jak zwykle było duszno i parno. Zielone światło noktowizora wydobyło z ciemności sektor, w którym pracowała we śnie. Naprzeciwko niej znajdował się zakręt korytarza, a za nim miejsce, gdzie została zaatakowana. - To głupie... - wyszeptała. Jednak musiała się przekonać. Czuła napływające fale strachu, które jakby odpychały ją stamtąd. Przez chwilę stała bez ruchu, walcząc z własnym lękiem i słabością w nogach. W końcu zacisnęła zęby tak mocno, że aż zgrzytnęły i pokonała zakręt. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętała, z wyjątkiem ciała i napastnika. Obejrzała uważnie podłogę, ale nie zobaczyła śladów krwi. Następnie uklękła i zajrzała pod kratę chodnika. Pod spodem widniała znajoma rura, jednak z tej odległości Reida nie była w stanie dojrzeć więcej. Sięgnęła więc do pokrętła, aby zwiększyć ostrość w goglach, jednak spocony palec ześlizgnął się z plastikowego kółka i stuknął w przełącznik UV.
Marzec 2017
25
Klęczała w samym środku kałuży widmowego, bladoniebieskiego blasku. - I co o tym myślisz? - spytała Reida, kończąc swoją opowieść. - Nic – odparła beznamiętnie Zitta. Obie właśnie jadły kolację w kantynie. Siedząc naprzeciwko siebie stanowiły oryginalny kontrast – białowłosa Reida raz obdarzona bujną czupryną czarnych włosów i skórą barwy karmelu Zitta. Jak zwykle podczas posiłków otaczał ich przyciszony gwar rozmów i szczęk naczyń. Osłupiała Reida oparła się rękami o szary stół i nachyliła w stronę przyjaciółki. - Jak to nic? Nie rozumiesz? Tam coś było! - Jej głos z łatwością przebił się przez hałas. - Cicho! - syknęła zirytowana Zitta. - Siadaj na tyłku i nie rób z siebie przedstawienia! Po prostu miałaś zły sen. Przestań cudować i zajmij się czymś pożytecznym, to ci przejdzie. Reidzie aż opadła szczęka ze zdumienia. - Jak możesz wciąż twierdzić, że to był tylko sen? - No dobrze – wycedziła Zitta. - Załóżmy, że faktycznie widziałaś tam... plamę. Przypominam, że widoczną tylko w świetle ultrafioletowym. Skąd pewność, że to krew? - No... Funkcja UV w goglach pomaga wykrywać niektóre wycieki pochodzenia organicznego, więc to niekoniecznie musiała być krew. Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że to był jakiś inny wyciek, akurat w tym miejscu, akurat takiej wielkości, akurat w tamtym dniu? Jak jeden do... no nie wiem ilu, ale na pewno bardzo małe. Zitta westchnęła donośnie. - Sama mówiłaś, że obudziłaś się rankiem, a wciąż był ten sam dzień. No i facet dźgnął cię nożem i nic ci się nie stało. Ergo – śniło ci się. Poza tym Miasto to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. I jedyne, pomyślała Reida. W końcu poza Miastem nie ma nic. - Kiedy ja to widziałam! - Koniec! - krzyknęła Zitta, a Reida zbladła. Pierwszy raz w życiu widziała ją wściekłą. - Jako Obywatelka masz swoje obowiązki! Skup się na robocie i wszystko będzie dobrze. Na to, co ci się przytrafiło istnieją dziesiątki logicznych wyjaśnień. Może kiedyś morderstwa się zdarzały, ale Obywatele są ponad to. Lepiej idź odebrać przydział ubrań i pościeli do Dyspozytorni. Reida hałaśliwie odsunęła krzesło i bez słowa wyszła z kantyny. Ogarnęło ją przytłaczające poczucie zdrady. Nieważne, co mówiła Zitta. Sen wyciekł do rzeczywistości. Jaskrawy blask poranka przenikał przez kopułę Miasta i rozpraszał się na kanciastych, wysokich budynkach i kratowych chodnikach, przynajmniej na chwilę wydobywając kolory z szarego, industrialnego krajobrazu. Ta dziwna przestrzenna struktura zamknięta w szklanej bańce była całym światem 836 102 ludzi. Dokładnie tylu. Ta liczba była stała i niezmienna jak ilość dni w roku. Miasto ich żywiło, ubierało, zapewniało schronienie, opiekę i bezpieczeństwo. Miasto było ojcem i matką, siostrą i bratem. Miasto było ostatnim bastionem ludzkości. Siedząca na ławce Reida zdjęła słuchawki i pozwoliła, aby w jej uszy uderzył nawał dźwięków. Platforma, na której się znajdowała była wykonana ze szkła. Dzięki temu dziewczyna miała wrażenie, że szybuje nad powierzchnią. Pod jej stopami rozciągało się ciało Miasta, a przed sobą miała jego mózg. W ogromnej kuli zawieszonej pod szczytem kopuły urzędowało Kolegium, a na licznych holoekranach w powietrzu materializowała się jego wola. Holoekrany przez cały czas bombardowały Obywateli obrazami, a płynący z głośników głęboki, męski głos nie pozostawiał wątpliwości co do ich interpretacji. Co ciekawe, mężczyźni słyszeli kobietę. Reida w milczeniu patrzyła na litanię obrazów przewijającą się przez ekran. Wojny. Ubóstwo. Głód. Choroby. Płaczące matki, umierające dzieci, całe miasta zrównane z ziemią. Ludzie przez wieki niszczyli się nawzajem, a na świecie panowały nienawiść i okrucieństwo. W imię źle pojmowanej sprawiedliwości i wydumanych idei wszczynano wojny i niszczono całe narody. Każdy miał swoje niezłomne przekonania i był gotowy bronić ich za wszelką cenę.
26
Herbasencja
Egzekucje. Masowe groby. Nabijanie na pale. Palenie na stosie. Obdzieranie ze skóry. Broń biologiczna. Trujące gazy. Ludzka kreatywność w zadawaniu bólu nie znała granic. Od zarania dziejów człowiek przejawiał okrucieństwo i agresję, których nigdy nie zdołał stłumić. Mimo mijających stuleci wciąż popełniał te same błędy. Ludzkość zmierzała ku nieuniknionej autodestrukcji. I w końcu. Nadeszła Katastrofa. Nie wiadomo do końca, co się na nią złożyło, ale po niej matka Ziemia została zniszczona i nie nadawała się do zamieszkania. Wtedy utworzono Miasto. Szczytowe osiągnięcie cywilizacji pod każdym względem. Oaza dla Ocalałych. Zapewniająca optymalne warunki życia i rozwoju. Chociaż holoekran pokazywał wszelkie kolory i odcienie szczęścia, Reida widziała tylko szarość. Szare ściany, szare dachy, szare chodniki i szarych ludzi. Świat był szarością. W Mieście nie ma bezrobocia. Każdy Obywatel jest potrzebny. W Mieście nie ma bezdomności. Każdy ma zapewnione mieszkanie. W Mieście nie ma głodu. Każdy ma co jeść. W Mieście nie ma chorób. W Mieście nie ma przestępczości. W Mieście nie ma cierpienia. Miasto to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Nieprawda, pomyślała Reida. - A jeśli to jest kłamstwem, to może cała reszta też? Nastał czas comiesięcznej kontroli zdrowia. Reida tkwiła w kolejce, szukając wzrokiem Zitty. Powinna tu być. Obie pracowały na jednej zmianie, więc również należały do tej samej grupy badanych. Potarła oczy. Miała wrażenie, że są wypełnione piaskiem. Ostatnio nie spała zbyt dobrze. Dręczyły ją koszmary. - Wszystko w porządku? - zaczepił ją stojący za nią mężczyzna. Mik, tak chyba miał na imię. W kolejce ustawiano się według określonego porządku, więc Reida pamiętała go z poprzednich wizyt. - Tak. - Przytaknęła. - A jak twoja żona? Chyba poprzednio miała jakiś problem z nogą? Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu. Zmarszczył brwi. - Ja przecież nie mam żony. Nie pomyliłem ci się z kimś? - Ale przecież... - Była pewna, że to ta sama osoba. Rozejrzała się uważnie i dopiero teraz zaczęło do niej docierać to, co jej umysł zdążył zarejestrować już wcześniej. Od 5 lat stawała w tej samej kolejce, więc kojarzyła wszystkie twarze. Za każdym razem byli tutaj ci sami ludzie. Aż do tego momentu. Nie tylko żony Mika brakowało. Teraz dostrzegła brak kilkunastu osób. - Wszystko w porządku? Zbladłaś. - Zaniepokoił się Mik. Reida złapała go brutalnie za koszulę. - Skup się! Czy zauważyłeś, żeby kogoś brakowało? - wysyczała. - Co? - Rozejrzał się. - Nie, są tutaj ci, co zawsze. - I nigdy nie miałeś żony? - Nigdy. Na pewno dobrze się czujesz? Zawołać pielęgniarkę? Reida zaczepiła jeszcze kilka osób, ale wszyscy twierdzili to samo – nikt nie zniknął. Co gorsza, nie pamiętali zaginionych, nawet swoich krewnych. Dziewczyna wybiegła z przychodni, żegnana zdumionymi okrzykami i oburzonymi spojrzeniami. Na zewnątrz oparła się o barierkę, z trudem chwytając powietrze. - Chyba zwariowałam... - wysapała. - Zupełnie mi odbiło. Drżącą ręką chwyciła komunikator i wybrała numer Zitty. - Błagam, odbierz... Zitta? Pomocy! Kiedy rozległo się pukanie, Reida przemierzała nerwowo kilka metrów kwadratowych swojego domu. Otworzyła drzwi i wpadła w ramiona Zitty, która opiekuńczo ją przytuliła. Już wcześniej przez komunikator wyjaśniła jej, co się stało, tak więc przyjaciółka wiedziała, czego się spodziewać. Odsunęła Reidę na długość ramion i przyjrzała się jej opuchniętej twarzy. - Och, Reida... Tak mi przykro – wyszeptała i odsunęła się od drzwi. Za nimi fruwało kilka botów obserwacyjnych. - Musiałam to zgłosić.
Marzec 2017
27
- Obywatelko R-ID-A-34-5-7-0001, pójdziesz z nami. - Rozległ się elektroniczny głos. - Jak mogłaś! - Reida cofnęła się. - Przepraszam... Potrzebujesz pomocy. Wszystko będzie dobrze. - Nie... - wyszeptała dziewczyna, myśląc o zaginionych osobach z kolejki. - Nie rozumiesz... Ostry błysk światła i Zitta padła martwa na ziemię. Obiektyw jednego z robotów zwrócił się w stronę dziewczyny. Czas zwolnił. Zrozumiała, że stanie się z nią to samo, co z przyjaciółką. Decyzja nie zajęła nawet ułamka sekundy. Wyskoczyła przez okno. Praca w kanałach nauczyła ją zwinności, więc teraz bez trudu złapała się jednej z podpór i zsunęła kilka pięter niżej. Biegła w stronę zatłoczonego pasażu. Wciąż łudziła się, że nie będą strzelać do tłumów. Zadyszana wpadła między ludzi i zaczepiła pierwszą z brzegu osobę. - Zabili Zittę! Was też zabiją! Miasto wcale nie jest bezpieczne! Mężczyzna strzepnął jej dłoń z ramienia niczym uporczywego owada i spokojnie kontynuował spacer. Przerażona miotała się między ludźmi, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Zdawali się jej nie słyszeć ani nie dostrzegać. Gdy kogoś potrąciła, po prostu rozglądał się zdziwiony, a jego wzrok prześlizgiwał się po niej. Zupełnie, jakby była niewidzialna. Nagle dostrzegła za sobą błysk metalu. Roboty. Promień lasera uderzył tuż obok, raniąc kilka osób. Zapanowała panika. Ludzie przepychali się i krzyczeli. Ci, którzy upadli, zostali zmiażdżeni pod stopami uciekinierów. W ciągu paru chwil pasaż zamienił się w piekło. Reida pozwoliła, aby tłum uniósł ją ze sobą. Kiedy nadarzyła się sposobność, umknęła w wąską uliczkę. W panującym chaosie zgubiła gogle. Bez nich czuła się naga. Sądziła, że roboty straciły trop, gdy dwa pojawiły się znienacka nad jej głową. Błyskawicznie skoczyła w dół. Spadła na platformę poniżej. Krzyknęła i upadła. Musiała skręcić kostkę. Była już na najniższym poziomie. Mimo łzawiących oczu zdołała zauważyć wejście do kanałów kilka metrów dalej. Rzuciła się ku niemu szaleńczym biegiem. Roboty podążały za nią, ale najwyraźniej nie mogły dobrze wycelować. Laser drasnął ją w ramię w momencie, gdy dopadła włazu. Zanurkowała w ciemność czując, że jej świat właśnie rozprysł się na kawałeczki. Usiadła na podłodze, opierając plecy o ścianę kanału i chłonąc ciepło płynące z rur. Dyszała ciężko, a płuca paliły żywym ogniem. Tak długo jak tu pozostała była bezpieczna. Z jakiegoś powodu roboty nie działały w podziemiu. Sprawdzała się jedynie prosta elektronika, taka jak jej gogle, a i tak musiała je często naprawiać. Bardziej skomplikowane mechanizmy zawodziły. Wbiła wzrok w trzymaną w dłoni pałeczkę fosforyzującą. Dobrze, że wciąż miała na sobie ubranie robocze wraz z całym wyposażeniem. Tyle światła wystarczyło, aby mogła widzieć. Wciąż tkwiła w szoku. Wszystko działo się zbyt szybko. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, co się stało. Zitta... Była najbliższą jej osobą. Wciąż pamiętała ich pierwsze spotkanie, jakby to było wczoraj. Siedziała wtedy na ławce na jednym z pasaży, patrząc przed siebie martwym wzrokiem, gdy nagle pojawiła się ona. Były jak noc i dzień, zupełnie różne, ale nigdy im to nie przeszkadzało. Reida pracowała z maszynami pod powierzchnią, a Zitta pielęgnowała rośliny w hodowlach. Była starsza o kilka lat. Mimo to połączyła je głęboka więź. Każda wypełniła pustkę w duszy drugiej. Chociaż ten świat był pełen beznadziei i zmierzał donikąd, ludzie wciąż pragnęli i kochali. A teraz Zitta ją zdradziła i zginęła. W sercu Reidy złość walczyła o miejsce z rozpaczą. Dopiero teraz dziewczyna dała upust emocjom. W jednej chwili dopadły ją wszystkie uczucia, jakie dusiła w sobie od chwili zostania świadkiem morderstwa. Zwinęła się w kłębek i wyła jak zranione zwierzę. Jednocześnie miała wrażenie, że z każdą łzą myśli coraz jaśniej. Nie może się tu wiecznie ukrywać. Gdy tylko wytknie nos na powierzchnię, dopadną ją. Sprawy zaszły za daleko. Skończy jak Zitta. Pewnie właśnie to stało się z zapomnianymi ludźmi. Zniknąć, jakby się nigdy nie istniało... Sama myśl budzi dreszcze. Otwórz oczy. Czy właśnie to przydarzyło się tamtemu mężczyźnie? Odkrył coś, czego nie powinien? I nie mógł znieść prawdy?
28
Herbasencja
Prawda jest zbyt blisko, by ją dostrzec... Nagle wszystkie kawałki układanki zaczęły do siebie pasować. Zerwała się na nogi. Jeśli ma się poddać, to na własnych warunkach. Nie ma już do czego wracać. Poczuła, jak na zawsze coś w niej pęka. Była mechanikiem. Doskonale wiedziała, że pewnych rzeczy nie da się naprawić. Jedyną drogą do miejsca urzędowania Kolegium był wąski, pionowy kanał, biegnący od wnętrzności Miasta aż do samej kulistej konstrukcji. Przeciskanie się nim przypominało podróż przez nerw do gałki ocznej. Na ścianie kanału co pół metra przybito szczeble, stanowiące oparcie dla rąk i nóg. Była to długa i męcząca wędrówka i gdy Reida w końcu dotarła na szczyt, każdy jej mięsień płonął z wysiłku. Podniosła właz i wypełza z kanału zlana potem. Kostka pulsowała bólem. Nigdy wcześnie nie była w tym miejscu. Nie przypominało wnętrza żadnego budynku w Mieście. Stała wewnątrz obłego, gładkiego korytarza, po dnie którego wiły się przewody. Poza cichym wizgiem prądu panowała tu zupełna cisza. Ściany połyskiwały nieznacznie w trupim świetle, a z jednego końca tunelu wydobywał się słaby blask. Skierowała się w tamtą stronę i wkrótce natrafiła na ścianę. Po obu stronach ciągnął się kolejny korytarz, który skręcał nieznacznie. Po krótkiej wędrówce zrozumiała, że otaczał jakiś punkt, a wszystkie pozostałe tunele jakie znalazła prowadziły właśnie do tego miejsca. To musiało być serce kuli, ale nigdzie nie widziała wejścia. Kiedy obmacywała zimny metal w poszukiwaniu jakiejś szczeliny, fragment ściany uchylił się i odsłonił przejście. Reida bez namysłu przestąpiła próg. Na chwilę oślepiło ją światło. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do blasku, zobaczyła, że stoi na środku kolistego pomieszczenia. Otaczało ją sześć ogromnych cylindrów umieszczonych na planie okręgu. W każdym pływało ciało. Trzy kobiety i trzech mężczyzn. Cała szóstka naga, o bladej i pomarszczonej skórze oraz łysych czaszkach, pływająca bezwładnie w przezroczystym płynie. Z każdego otworu ich ciał ciągnęły się przewody, znikające na koniec w podłodze. Sześć par oczu otworzyło się. W Reidę wbiło się sześć mlecznobiałych spojrzeń. - Co to ma... - jęknęła, ale nie dane jej było skończyć zdania. Sześć ust otworzyło się i poruszyło w makabrycznym unisono. W powietrzu popłynęła bezcielesna harmonia sześciu głosów. Jesteśmy założycielami Miasta. Jesteśmy Kolegium. - Domyśliłam się – burknęła Reida. Gdy tutaj szła, spodziewała się znaleźć jakiś komputer, ale czegoś takiego nie mogła sobie wyobrazić nawet w najczarniejszych koszmarach. Dlaczego wtargnęłaś do naszej siedziby? - Naprawdę nie wiecie? Zabójstwo mojej przyjaciółki i kto wie ilu jeszcze osób nie jest wystarczającym powodem, aby się wkurzyć? Termin zabójstwo jest nieadekwatny. Podjęliśmy tylko działania niezbędne do przetrwania Miasta. - Niby jak Zitta szkodziła Miastu? Albo żona Mika? Wiedza, którą posiadła Obywatelka Z-T-A-59-23 mogła spowodować potencjalne zagrożenie. Obywatelka Z-K-I-39-921 straciła przydatność dla Miasta. Reida otworzyła usta. To była odpowiedź. Żona Mika miała problemy z nogą. Najwyraźniej już nie mogła wykonywać swojej pracy. Reida nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale w Mieście nie było starszych ludzi ani dzieci. Teraz było jasne, dlaczego. Jeśli chodzi o dzieci, to każdy Obywatel rodził się poprzez sztuczne zapłodnienie. Płody rosły w komorach, aż osiągnęły wiek biologiczny ok. 16 lat. Przez ten czas pompowano im do głów niezbędną wiedzę. Ludzkość z probówek. - W końcu wszystko jest jasne... Starzy ludzie są nieprzydatni, bo nie mogą pracować, więc ich zabijacie. Małe dzieci również są nieprzydatne, więc Obywatele od razu muszą być w odpowiednim wieku. A chorych nie ma nie dlatego, że nikt nie choruje. Do kurwy nędzy, czy my jesteśmy dla was jak wymienne części, które wyrzuca się, kiedy się popsują? Taki system jest niezbędny dla podtrzymania prawidłowego funkcjonowania Miasta. Miasto nie ma zasobów dla utrzymania większej liczby Obywateli niż określono. Dlatego musimy kontrolować
Marzec 2017
29
wielkość populacji i utrzymywać ją na stałym poziomie. Każdy ma przydzielone miejsce i jest fizycznie przystosowany do pełnionej funkcji. - Na stałym poziomie... Nie mówcie, że... Wywołanie bezpłodności było konieczne, aby móc w pełni kontrolować liczebność. - A te zaniki pamięci? Wymazywanie wspomnień służy zapewnieniu komfortu psychicznego Obywatelom. Reida opadła na kolana, przytłoczona tymi rewelacjami. Zrobiło jej się niedobrze. - To jest chore... - wyszeptała zdrętwiałymi wargami. - Po co to wszystko? Dla przetrwania Miasta. Dla przetrwania ludzkości. Ludzkość musi przetrwać. Cel uświęca środki. - Pieprzę to wszystko. Może w takim razie ludzkość nie zasługuje na przetrwanie. Wy na pewno. - Wyjęła z kieszeni kombinezonu niewielki pilot. Co robisz? Pierwszy raz w chórze głosów zabrzmiały ludzkie uczucia. Reida nacisnęła przycisk na urządzeniu i wyszczerzyła zęby. Uśmiech wyglądał jak pęknięcie w twarzy. - Zdziwieni? Teraz ja mam dla was niespodziankę. Właśnie wywołałam reakcję łańcuchową w reaktorach pod powierzchnią. Za 10 sekund Miasto wyleci w powietrze. - Rozłożyła ramiona. Niespodzianka! Roześmiała się obłąkańczo. Już czuła wstrząsy. - Niech ten cały świat spłonie! Dlaczego?! - Oni nie mają wyboru. Dokonałam go za nich. Rozległ się ogłuszający huk. Całe pomieszczenie się zatrzęsło. Ostatni przyczółek ludzkości właśnie przestawał istnieć. - Zostałam zbawcą świata. – Zdążyła wyszeptać, zanim wszystko pochłonęły płomienie.
Ta dziwna przestrzenna struktura zamknięta w szklanej bańce była całym światem 836 102 ludzi. Dokładnie tylu. Ta liczba była stała i niezmienna jak ilość dni w roku. Miasto ich żywiło, ubierało, zapewniało schronienie, opiekę i bezpieczeństwo.
30
Herbasencja
Radosław Dąbrowski (Ferdinand Bardamu) Rocznik 1977. Mieszka w Szczecinie, chronicznie nadużywa literatury, popkultury, rowerów szosowych, sarkazmu i litery „B”.
Bernardino’s Adult Book Store
fantastyka
Czterdziesta druga opustoszała. Nieliczni przechodnie kryli twarze za uniesionymi kołnierzami płaszczy. Kurt Watson patrzył na ulewę przez szybę w drzwiach pornograficznej księgarni. W młodości wróżono mu karierę światowej sławy fotografa. Whisky oraz kobiety z półświatka zaprowadziły go zaledwie do tej stęchłej sutereny. Nie żałował. Mając czterdzieści trzy lata nadal świetnie się bawił. Szelmowski uśmiech rozjaśniał jego twarz, ilekroć zerkał na zielony neon nad knajpką po drugiej stronie ulicy. Dziewiąta wieczór, ostatni amatorzy sprośności wypełzli w deszcz. Chwila wytchnienia, czas zamykać, przekroczyć jezdnię i zamówić to co zwykle. Plany pokrzyżował szef interesu, który przywiózł trzy mocno umalowane kobiety. Prawie do północy Watson uwieczniał je razem i osobno na czarno-białej kliszy. Po ich wyjściu zaczął pospiesznie likwidować dekoracje: przestawił meble, złożył parawan. Zwijał dywan, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zignorował pukanie, lecz rozległo się znowu, bardziej natarczywe. Owszem, czasem ktoś przychodził po godzinach, przeważnie chodziło o „specyficzne” zdjęcia lub film. Takie wizyty były jednak wcześniej dyskretnie umawiane. Po trzeciej serii puknięć niechętnie opuścił zaplecze. Za szybą dostrzegł postawną sylwetkę mężczyzny dzierżącego walizkę. Nisko opuszczone rondo kapelusza zasłaniało jego twarz. Fotograf włączył górne światło, podszedł do drzwi. – Już zamknięte! – krzyknął przez szybę. – Zapraszam jutro. – Otwieraj! Kurt poznał nieproszonego gościa po głosie, bez dyskusji wpuścił do księgarni. Tylko tego mu brakowało. Spotkał wielu podobnych, dolarożernych kanciarzy podczas trwającej dwie dekady, burzliwej żeglugi nowojorskimi rynsztokami, ale żaden nie dorównywał Don Chigiemu bezczelnością i sprytem. Przeklinał dzień w którym poprosił go o przysługę. Najwyraźniej przyszedł czas na rewanż. – Gdzie jest zaplecze? – Tam – rzucił Kurt oschle, wskazując kierunek. – Cała policja pana szuka. – Życzę im powodzenia – lekceważąco prychnął olbrzym, po czym podążył na tyły księgarni. Powietrze w zagraconym pomieszczeniu psuł smrodek pełnej popielniczki, aromat tanich perfum i wina. Na stole przybysz rozłożył wydobyte z walizki, błyszczące metalicznie, dziwaczne
Marzec 2017
31
urządzenie. Po obu stronach podłużnego korpusu umieszczone zostały wyłożone gumą okulary, podobne do tych z okrętowych peryskopów. Poręczna rękojeść oraz mały przycisk spustu nadawały całości wygląd komiksowej, marsjańskiej broni. – Co to jest? – Watson podszedł bliżej. – Umili nam, a raczej panu, moją wizytę – zakpił Don Chigi. Ustawił naprzeciw siebie dwa krzesła, usadowił się i szyderczym gestem zaprosił do zajęcia miejsca. – Siadaj pan i patrz w okular po swojej stronie. Kurt przycupnął na krześle, cofnął głowę, zamrugał powiekami, jakby groźne było nawet oglądanie zagadkowego urządzenia. – Czy to bezpieczne?! – Nie marudź – warknął gangster, podłączył maszynkę do prądu, skinął na fotografa. – Gotowy? Watson ostrożnie zbliżył oczy do prostokątnego otworu, spojrzał w czerń. Urządzenie zabuczało, eksplodowały obrazy. Zszokowany nie mógł oderwać wzroku od szybko zmieniających się „slajdów” ze swojego dotychczasowego życia. Wszystko znowu było takie pierwsze: bieg po łące, śnieg, kąpiel w morzu, rower, szkoła, auto, dziewczyny, alkohol. Wracały wspomnienia chwil o których zapomniał, choć chciał pamiętać. Łzy płynęły po policzkach, było mu duszno, wiercił się na twardym siedzisku. – Siedź spokojnie – burknął olbrzym, jego głos zdawał się dochodzić z bardzo daleka. Fotograf drżał, przytłoczony natłokiem miejsc, dat, ludzi i sytuacji. Obrazy biegły chronologicznie, tylko czasem ich strumień przerywały chaotyczne, krótkie „kolekcje zdjęć” z różnych okresów. Retrospekcja stopniowo wytracała impet, jeszcze chwila i zobaczył ostatnią „klatkę”. Westchnął rozpromieniony. W tej samej chwili poczuł uderzenie w głowę i stracił przytomność. Ocknął się przywiązany do krzesła. Z rozciętego czoła ciekła krew, spojrzał w lustro, zbladł, mimowolnie wydał zdumiony okrzyk. BYŁ Michaelem Don Chigi! Jak to możliwe?! Słyszał coraz głośniejsze wycie policyjnej syreny. Radiowóz ostro zahamował przed księgarnią. Trzasnęły drzwiczki. Kroki zadudniły na schodkach. – Szybko! Tędy! – pokrzykiwał ktoś JEGO głosem. Do pomieszczenia wkroczyli dwaj funkcjonariusze oraz… Kurt Watson. Widok własnego ciała, należącego do kogoś innego, był najstraszniejszą rzeczą jaka kiedykolwiek spotkała fotografa. – Nie zauważyłem jak wchodził, pewnie schował się między półkami – tłumaczył policjantom gangster. – Wychodziłem do domu, kiedy mnie napadł, ale obezwładniłem gagatka. W kieszeni płaszcza miał to. Michael Don Chigi ukryty w ciele fotografa podał policjantom pistolet. Kurt Watson, nowy lokator ciała przestępcy, daremnie szukał wzrokiem czarnej skrzynki. Tylko ona mogła sprawić, że ktokolwiek mu uwierzy. – Jak pan dał radę takiemu cwaniakowi? – zmarszczył brwi starszy funkcjonariusz. „Kurt Watson” wzruszył ramionami. – Oberwał w głowę statywem. – Rozumiem, porozmawiamy o tym później. Archie, czyń honory. – Michaelu Don Chigi, jesteś aresztowany pod zarzutem wielokrotnego morderstwa pierwszego stopnia, ucieczki z więzienia oraz rabunku – uroczyście wymieniał kolejne przestępstwa młodszy policjant. – Nie, to niemożliwe! Nazywam się Watson! Don Chigi, gdzie schowałeś tamto „coś”?! Im też zademonstruj! Nikt nie zwracał uwagi na jego wrzaski. Jeden z funkcjonariuszy rozcinał scyzorykiem więzy, drugi szykował kajdanki. Don Chigi łagodnie spojrzał mu w oczy, jakby żegnając porzucane właśnie ciało. Proces był formalnością, prokurator i ława przysięgłych uznali, że gangster popadł w niełaskę u swych mocodawców, skoro musiano przydzielić obrońcę z urzędu. Milczenie, które nastąpiło po próbach wytłumaczenia sytuacji, wzięto za symulowanie choroby psychicznej. Najgorszą torturą
32
Herbasencja
nie okazała się powszechna pogarda, ale większy niż kiedykolwiek wcześniej apetyt na życie. Kurt chciał zacząć wszystko od nowa, oczywiście gdyby świat nie zmalał do rozmiarów celi śmierci. Leżąc na pryczy zastanawiał się, dlaczego został wybrany przez Don Chigiego. Skąd wzięło się dziwaczne urządzenie? Czemu przenoszenie duszy za jego pomocą działało tylko w jedną stronę? Czyżby organizm bandyty już wcześniej „zajął” ktoś inny? Tydzień przed egzekucją, strażnik pokazał Kurtowi artykuł w jednej z plotkarskich popołudniówek. Dotyczył księgarza, który narażając życie ujął Michaela Don Chigi, a następnie oszalał. Przed popełnieniem samobójstwa twierdził łamaną angielszczyzną, że jest polskim pisarzem, ofiarą „koszmarnej maszyny”. Jego pogrzeb zgromadził tłum mieszkańców Manhattanu. Otyły pracownik więzienia podzielał pogląd dziennikarza, że ów „dzielny skurczybyk” był ostatnią osobą, którą zamordował Don Chigi. Watson śmiał się, ocierając łzy kantem dłoni. Rozwścieczony klawisz wpadł do celi i złamał mu nos, ale Kurt chichotał dalej. Przeżył własne ciało o prawie dwa tygodnie.
Powietrze w zagraconym pomieszczeniu psuł smrodek pełnej popielniczki, aromat tanich perfum i wina. Na stole przybysz rozłożył wydobyte z walizki, błyszczące metalicznie, dziwaczne urządzenie. Po obu stronach podłużnego korpusu umieszczone zostały wyłożone gumą okulary, podobne do tych z okrętowych peryskopów. Poręczna rękojeść oraz mały przycisk spustu nadawały całości wygląd komiksowej, marsjańskiej broni.
Marzec 2017
33
Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990r., mieszka w Abramowie, na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie opowiadania obyczajowe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Zafascynowany prozą Stephena Kinga, Cormaca McCarthy‘ego, Clive‘a Barkera i Dana Simmonsa. Oddany fan sagi Kinga o Rolandzie Rewolerowcu i „Mrocznej Wieży“, a także serialu „The Walking Dead“. Publikował w zbiorach opowiadań „Człowiekiem jestem“ oraz „Pokłosie“.
Chłopiec od karaluchów
post apo
Opowiadanie jest fanfickiem z “Uniwersum Metro 2033”, ale nie trzeba znać tego świata, by mieć przyjemność z lektury, bo powiązanie jest naprawdę lekkie.
stacja São Conrado, Rio de Janeiro, rok 2033 Pedro rządził biedakami z Faweli , kiedy żyli na powierzchni i on sprawował władzę, gdy nędznicy zeszli pod ziemię, by ukryć się w tunelach metra. Cały świat mógł trafić szlag, ale respekt, jaki wzbudzał mężczyzna, pozostawał niezmienny. Zestarzał się. Dorobił brzucha, a jego wciąż twarde mięśnie obrósł tłuszcz. Wianuszek włosów okalających brązową czaszkę posiwiał. Mimo to oczy Pedra błyszczały hardo. Miał surowe, bezwzględne spojrzenie, które mówiło o nim wszystko, a zarazem nic. Teraz siedział w swojej komnacie, wysłuchując roztrzęsionej kobiety. Wyglądała jak na skraju załamania nerwowego. Brudna, wychudzona, zapłakana. Przedramiona podrapane do żywego mięsa. Błagała o prochy. Kokainę, heroinę, cokolwiek. Dziś przyprowadziła ze sobą kilkuletniego syna. Mały dzielnie znosił wzrok Pedra. Matka chciała przehandlować go za narkotyki. – Panie, chłopak mógłby zostać twoim sicario – mówiła. – Nadałby się i dobrze ci służył. Jest sprytny, bardzo sprytny – zapewniała. – Czy ja wyglądam na handlarza niewolników? – Nie, panie, ja… Pedro przestał jej słuchać. Miał na głowie poważniejsze problemy niż głód tej kobiety. Zresztą, towaru zostało tak mało, że gdyby zaczął rozdawać go na prawo i lewo, zapasy zniknęłyby w okamgnieniu. – Nie interesuje mnie twój syn – powiedział. – Chłopaki Alvara pędzą meskal z grzybów. Pogadaj z nimi. Na pewno się dogadacie… – Kwestię zapłaty pozostawił w domyśle. Kobieta proponowała mu swoje ciało nie raz i nie dwa, więc powinna pojąć, o co chodzi. – Nie trać więcej mojego czasu. Javi, wyprowadź ją! Zaufany człowiek Pedra spełnił polecenie mimo rozpaczliwych protestów ćpunki. Kiedy wrócił do prowizorycznej komnaty, szef spytał:
34
Herbasencja
– Jak nastroje wśród ludzi? – Bez zmian. Niektórzy marudzą, że powinniśmy napaść na stację Maracanã, ale na szczęście takich jest niewielu. Większość zachowuje rozsądek i cieszy się z tego, co mamy. Pedro pokiwał z uznaniem głową. Obecni mieszkańcy São Conrado byli przyzwyczajeni do wymagających warunków. Dopóki nie brakowało grzybów do jedzenia i pędzenia meskalu, a świnie dobrze się rozmnażały w hodowlach, powinien panować spokój. Odkąd nakazał egzekucję kilku nadgorliwych alfonsów, praktycznie nie dochodziło do rozlewu krwi. Maracanã, gdzie schroniła się zamożniejsza część Rio, stanowiła kuszący kąsek, lecz ludzie się hamowali. Chociaż bogacze byli ulepieni z miękkiej gliny, w życiu sprzed zejścia pod ziemię nie zaznali tylu trudów co lud Faweli, to po ich stronie stacjonowało wojsko. Gdyby dysponował lepszym arsenałem, Pedro nawet by się nie zastanawiał. Wierzył, że jego sicarios zniszczyliby brazylijską armię. Jednak obecna różnica w uzbrojeniu skazywała ich na rzeź. Dlatego starał się nie zapuszczać choćby myślami w tamte rejony. Czekał. Sam nie wiedział na co, ale czekał. – A Baba Sa? – dopytał. Javi wzruszył ramionami. Był ubrany w zeszmacony bezrękawnik, za pasek spodni wsunął nonszalancko berettę. – Starucha robi to, co zwykle – powiedział i splunął, by odczynić zły urok. Nędzarze z Faweli zawsze byli zabobonni i religijni na swój sposób, teraz to zjawisko uległo tylko pogłębieniu. Ludzie naznosili do metra tysiące wotywnych obrazów, świec i ołtarzy. Kiedy człowiek szedł przez São Conrado, ciągle mijał sanktuaria, a między nimi pijaków, prostytutki, transwestytów, narkomanów albo po prostu szaleńców. W oczach Pedra fakt, że oni wszyscy potrafili żyć obok siebie i nikt nie wszczął jeszcze świętej wojny, zakrawał na największy cud. Odżyły również stare wierzenia. Poświęcone dawnym bóstwom ołtarze z czaszek i kości stanowiły często spotykany widok. Wielu wróciło do Pachamamy . Płakali po jej śmierci. Po tym, jak zginęła, obrócona w hałdy żwiru, tej znienawidzonej, czarnej i śmierdzącej, toksycznej powłoki. Niektórzy składali w ofierze zwierzęta, by prosić o przebaczenie. Pedro tylko czekał, kiedy nastąpi pierwsze rytualne morderstwo bliźniego. I kto je popełni… Obstawiał Babę Sa. Starucha cieszyła się wśród ludu ogromną popularnością. Była po Pedrze drugą najważniejszą osobą w São Conrado. Albo pierwszą, kto wie. Wzbudzała w nędzarzach całą paletę emocji – od strachu po podziw, uwielbienie i miłość. Zwracali się do niej o duchowe wsparcie, pomoc czy modlitwę, ale także po uroki. Pedro tolerował obecność Baby Sa z jednego powodu. Wiedział, że ludzie jej potrzebowali, a konsekwencje śmierci wiedźmy mogłyby okazać się fatalne w skutkach. Nie wątpił też, że na zwolnionym miejscu zaraz pojawiłby się inny, nawiedzony szaleniec. Pedro osobiście nie wierzył w magię, czary ani zaklęcia. W dawnych czasach zdarzało mu się zabijać ludzi kultu i jakoś nigdy żaden amulet nie wygrał w starciu z pociskiem. Baba Sa była chudziutka i tak niska, że ocierała się o granicę karłowatości. Na czarnych jak heban przedramionach pobrzękiwały dziesiątki bransolet. Karykaturalnie wielką głowę okrywała chustą. Gdziekolwiek poszła, towarzyszyła jej świta rosłych i niebezpiecznych osiłków. Nosili drewniane maski, spod których dało się zobaczyć tylko otumanione oczy. Poruszali się ciężko, flegmatycznie, ale byli bezwzględnie posłuszni. Nędzarze uważali, że za sprawą voodoo, lecz Pedro domyślał się prawdy. Nie na darmo Baba Sa szprycowała ich swoimi miksturami, robiąc im papkę z mózgów. Kiedyś z powodu takich jak strażnicy staruchy powstała legenda o zombie. Żywe trupy Baby Sa dzierżyły w dłoniach długie, metalowe dzidy. – Szefie… Już po tonie głosu Pedro wiedział, że Javi ma do przekazania coś jeszcze. I że będą to złe wieści. – Tak? Mulat spuścił wzrok, po czym powiedział: – Chodzi o to, że Lívia nadal nie wróciła…
Marzec 2017
35
Pedro westchnął przeciągle, spojrzał na ścianę. W jego komnacie nie było świętych obrazów. Jedyną ozdobę stanowił wielki plakat z Pelé. Mężczyzna patrzył na idola sprzed lat i rozmyślał. Lívia – trzydziestoletnia, biała kobieta o ciemnych włosach – była najlepszym stalkerem w São Conrado. Nieustraszona, kochała wyprawy na powierzchnię. Znała teren oraz możliwe niebezpieczeństwa jak nikt inny. Pedro śnił czasami, że Lívia sprowadza mu z zewnątrz sprawny czołg. Może ten sen był przesadą, ale baron stacji pokładał w kobiecie ogromne nadzieje. Możliwe, że była najcenniejszym, co posiadał. Oderwał wzrok od posteru piłkarza i zdecydował: – Pójdziesz na powierzchnię, Javi. Odszukasz ją. Natychmiast! *** Javi szedł przez tunele São Conrado, a ludzie ustępowali mu drogi, jakby mieli do czynienia z trędowatym. Rozpoznawali go. Wiedzieli, że jest prawą ręką Pedra i rozumieli, że to zwykle jego palec pociąga za spust. Na co dzień strach, jaki wzbudzał, napawał Javiego ponurą satysfakcją. Ale nie dziś… Czy szef zwariował? Lívia najpewniej jest już martwa, a on posyła za nią swojego najbardziej zaufanego człowieka?! Co zrobi jeżeli też przepadnie? Mimo targającego nim oburzenia, nie sprzeciwił się rozkazowi. Postanowił udowodnić szefowi po raz kolejny swoją przydatność. Dołoży wszelkich starań, by odnaleźć stalkerkę. Albo chociaż to, co z niej zostało… Co rusz mijał kręcące się po stacji, wygłodniałe psy. Dzieciaki ganiały za zszytą z gałganów piłką, a wystrojony transwestyta kłócił się o coś z prostytutkami. Ludzie modlili się albo śpiewali, podrygując w dziwacznym tańcu. Sicarios łazili to tu, to tam – czerwone opaski na głowach, pistolety za paskami spodni. Mogli wyglądać na pozbawionych dyscypliny, ale to były tylko pozory. Javi powiedział strażnikom, że wychodzi z polecenia Pedra. Nie dodawał nic o Lívii, lecz tamci musieliby być półgłówkami, żeby nie domyślić się celu wyprawy. Ubrali go w kombinezon i maskę tlenową. Życzyli powodzenia. Nie podziękował. *** W miejscu, gdzie wyszedł na powierzchnię, rozciągała się kiedyś tętniąca gwarem i muzyką Rocinha. Teraz, jak okiem sięgnąć, Javi widział stopione w ogromnej temperaturze masy. Krajobraz przypominał nieco czarny, wzburzony ocean, tyle że fale byłe nieruchome i twarde jak skała. Wzniesienia, doliny, kaniony, osypiska. Powyżej wiecznie zachmurzone niebo. Światła niewiele więcej niż pod ziemią. Słyszał, że na tym pustkowiu można upolować karalucha wielkości świni. Jeżeli masz szczęście, bo w innym wypadku natrafisz na insekta zdolnego zeżreć ciebie… Lívia wiedziałaby, gdzie trzeba uważać na robale i którędy lepiej nie chodzić. Javi musiał zdać się na instynkt. Wolał nie krzyczeć, by nie zwrócić na siebie uwagi żadnego drapieżnika. Postanowił znaleźć najwyżej położony punkt czarnej masy, wspiąć się i stamtąd rozejrzeć. Zdawał sobie sprawę, że tego planu nie dałoby się określić mianem genialnego, ale nie miał lepszego. Ruszył zboczem przypominającym falę skamieniałej lawy. Założył buty z kolcami, lecz teren stał się wreszcie tak pochyły, że musiał wspomagać się ręcznym hakiem. Słysząc łoskot uciekających mu spod stóp kamyków, odwracał się, wypatrując z niepokojem gigantycznych karaluchów. Lecz one poruszają się przecież bezgłośnie… Nie lubił nosić kombinezonu. Oddychanie przez maskę też go wkurzało. Było goręcej niż w piekle i chciało mu się palić. Puls dudnił głucho w uszach.
36
Herbasencja
Na szczycie wiało. Javi wczepił się hakiem w podłoże, licząc, że wicher nie strąci go w dół. Wyjął lornetkę i dokładnie lustrował spustoszały krajobraz. Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Lívii. Już miał odpuścić i przenieść się w inny punkt obserwacyjny, kiedy dojrzał jakiś nieruchomy obiekt, który znajdował się na płaskim terenie dobry kilometr dalej. Wyregulował ostrość, by przyjrzeć się uważniej. Rozpoznał zwłoki karalucha. Bydlę musiało mieć co najmniej metr długości i leżało na grzbiecie. Javi nie potrafił dostrzec przyczyn jego śmierci. Z tej odległości ciało wyglądało na kompletne, pozbawione obrażeń. Zawiesił lornetkę na szyi i zastanowił się. Czy robal był ofiarą Lívii? Stalkerka słynęła jako doskonała strzelczyni. Z drugiej jednak strony karalucha mogło zabić cokolwiek… może padł podczas walki z pobratymcem, zdechł z głodu albo po prostu ze starości. W końcu Javi uznał, że tak czy siak nie ma wyjścia. Musi sprawdzić ten trop. Wątpił, by trafił na lepszy. Na skamieniałym podłożu, które zamiatał wiatr, nie utrzymywały się praktycznie żadne ślady – czy to człowieka, czy mutanta. Zszedł ostrożnie ze stromizny, a na płaskim puścił się szybkim truchtem. Raz po raz upewniał się, czy beretta tkwi bezpiecznie w kaburze u pasa kombinezonu i rozglądał dokoła. Poruszał się odruchowo przygarbiony, choć wiedział, że to w niczym nie pomoże. Nie lubił wypraw na powierzchnię, czuł się tu łatwym celem. Wolał życie w metrze. Dotarł do zwłok w mniej niż kwadrans. Okazało się, że karaluch oberwał kulkę w łeb. Jedną, co świadczyło, że była to robota doświadczonego strzelca. – Lívia – szepnął Javi. Rozejrzał się wokół, lecz nie wypatrzył niczego pomocnego. Spróbował wczuć się w skórę stalkerki. Zadał sobie pytanie, dokąd udałby się na jej miejscu. Pustka. Javi był sicario, a nie stalkerem. Myślał innymi kategoriami, nie znał przeklętych, skażonych ruin. Miał ledwie mgliste pojęcie o zasadach, jakie tu panowały. W porównaniu z Lívią był prawdziwym żółtodziobem. Ale szef postawił na niego. Nie może zawieść Pedra. Musi udowodnić, że jest jego najlepszym człowiekiem – nieważne czy w tunelach, czy na powierzchni. Postanowił zataczać coraz szersze kręgi wokół zabitego owada. Prędzej czy później natrafi na jakiś trop… Ma czas. Będzie ostrożny, a w razie czego beretta go ochroni. Nafaszeruje ołowiem każdego zasranego robala, jakiego spotka! Przeżegnał się i ruszył. Godzinę później, gdy zdrowo zasapany przemierzał płaskowyż skamieniałej substancji, usłyszał krzyk. Zatrzymał się, rozejrzał w poszukiwaniu jego źródła. Postać w kombinezonie leżała w cieniu idealnie pionowej ściany, gdzie doszło do zawalenia się gruntu. Machała energicznie dłonią. Javi od razu rozpoznał Lívię. Zresztą, kto inny mógł zapuszczać się na powierzchnię w okolicach São Conrado? Dla tych z Maracany to było za daleko. Lewa noga stalkerki sterczała pod nienaturalnym kątem. Javi zauważył z przerażeniem, że materiał spodni jest rozdarty. Z otwartej rany sączyła się krew. Radiacja… – pomyślał i zaraz przestał. Nie chciał zastanawiać się nad tym teraz. Być może wolałby nie robić tego nigdy. Zaklął szpetnie pod nosem. – Witasz kobietę takimi słowami? – zapytała z udawaną wesołością w głosie, podczas gdy widoczne za goglami oczy mówiły wszystko o jej nastroju. Javi zignorował zaczepkę. – Dziewczyno, musimy jak najszybciej stąd spieprzać! Nie mam z czego zrobić noszy, ale może gdybyś wsparła się o moje… Uciszyła go gestem dłoni. Nakazała, żeby pochylił się niżej. – Ktoś nas obserwuje – wyszeptała. – Jeżeli spojrzysz za siebie, przez prawe ramię, zobaczysz, jak wychyla się zza osypiska. Tylko bez gwałtownych ruchów. Nie spłosz go.
Marzec 2017
37
Javi przykucnął przy Lívii, udając, że bada jej nogę. Słowa kobiety sprawiły, że spiął się w gotowości do walki. – Stalker? Uzbrojony? Pokręciła głową. – Sam zobacz, ale powoli. Zdjął plecak i przekręcił się o dziewięćdziesiąt stopni. Grzebał w zawartości bez celu, jednocześnie lustrując wzrokiem otoczenie. – Widzisz? – Tak. Lívia dotknęła delikatnie przedramienia Javiego. – Myślałam, że to anioł. Albo śmierć. Że nadszedł mój czas… Ale skoro też go widzisz, to znaczy, że jest prawdziwy. Sicario nie skomentował tych słów. – Spróbuję go okrążyć i zajść od tyłu. Nie będę strzelał, jeżeli mnie nie zmusi. Trzeba się dowiedzieć, co tu jest, do cholery, grane… A potem wrócimy na stację. Wszyscy. Troje. *** Dzieciak nie przejrzał planu Javiego. Kiedy mężczyzna skradał się ku niemu, chłopiec nadal wyglądał zza osypiska i obserwował Lívię. W pierwszej chwili Javi sądził, że wzrok płata mu figle, ale im bliżej był dziecka, tym wyraźniej widział, że jest ono realne, dostrzegał coraz więcej szczegółów. Chłopiec nie mógł mieć więcej niż siedem, osiem lat. Ciemnoskóry, o włosach puszystych jak wełna. Chude ciało ubrał w koszulkę i spodenki, stopy miał bose. Patrzył na stalkerkę z takim zainteresowaniem, jakby nigdy wcześniej nie widział człowieka. Skąd się tu wziął? Jak długo przebywał na powierzchni, bez żadnej ochrony, wystawiony na działanie promieniowania? Co jadł? Gdzie spał? Jak radził sobie z karaluchami i innymi niebezpieczeństwami? Javi miał pustkę w głowie, a pytań przybywało z każdym krokiem. Zlatywały się do jego umysłu jak ćmy do światła. Pokonał bezszelestnie ostatnie metry i chwycił chłopca w ramiona. Mały wrzasnął. Zaczął się wyrywać, kopać i bić rękami. Sicario bał się, że rozszczelni coś w jego kombinezonie, jednak pozostawał niewzruszony. Uspokajał dzieciaka, powtarzał, że jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Minęło kilka minut, zanim ten spasował. Podeszli do Lívii. Javi miał dość przygód jak na jeden dzień. Chciał doprowadzić sprawę do końca i czym prędzej wrócić do metra, ale kobieta zasypywała dzieciaka pytaniami. Chłopiec nie odpowiadał. Po prawdzie to nic w jego twarzy nie wskazywało, by rozumiał stalkerkę. Słaby na umyśle? – zastanowił się Javi. Żałował, że nie ma pod ręką żadnych kajdanek. Będzie musiał skrępować małego liną, nie ma innej rady. Uznawał zaprowadzenie na stację rannej Lívii za trudne zadanie, teraz będzie miał jeszcze na głowie dzieciaka, który sprawia wrażenie dzikusa… Skręcał uprząż dla chłopca, kiedy zauważył kątem oka ruch. – Hej! – krzyknął. – Hej! Co ty, do diabła, robisz?! Dzieciak patrzył na niego ze strachem w oczach. Drobna, brązowa dłoń zatrzymała się o dziesięć centymetrów od rozcięcia w nogawicy kombinezonu Lívii. – Zabieraj te łapska – polecił sicario. – Javi, pozwól mu… – Co?! Przez sekundę zastanawiał się, czy dobrze słyszy, ale spojrzenie kobiety mówiło samo za siebie. – To jakiś cholerny obłęd! Nie wierzę… – Brakowało mu słów. – Nie poznaję cię, Lívio. Pozwolisz dotykać się po ranie jakiemuś znajdzie? Ty wiesz, ile on mógł przyjąć promieniowania?!
38
Herbasencja
Zamiast odpowiedzieć, zachęciła chłopca uspakajającym gestem, by kontynuował. Mały włożył rączkę w rozdarcie kombinezonu. Javi patrzył na to wszystko, zastanawiając się, czy przypadkiem nie śni. Scena zamarła w bezruchu. Lívia odezwała się po kilku minutach. Ton głosu kobiety był równie zaskoczony, jak wysłuchujący jej słów sicario. – Ból zniknął – powiedziała. *** Powrót na stację zajął im prawie cztery godziny. Lívia szła wsparta o ramię Javiego. Chociaż chłopiec w niezrozumiały sposób uzdrowił złamaną nogę, nadal miała trudności z samodzielnym chodzeniem. Dzieciak maszerował posłusznie obok dorosłych, obyło się bez sznura. Milczał przez całą drogę. Trzymał wzrok wbity w ziemię. Spotkali tylko jednego karalucha i to tak mikrych rozmiarów, że nie ośmielił się ich zaatakować. Strażnicy zbadali chłopca licznikiem Geigera. Okazał się czysty jak łza. Przeprowadzający pomiar mężczyzna stukał palcem w szybkę urządzenia, jakby nie mógł uwierzyć. Gdy zmierzali tunelem metra do siedziby Pedra, ludzie odrywali się od swoich zajęć, by się pogapić. Javi i Lívia nie stanowili niezwykłego widoku, ale nikomu nieznany chłopiec już tak. W dodatku wieść o tym, że małego sprowadzono z powierzchni rozeszła się lotem błyskawicy – na São Conrado ciężko było o tajemnice. Wielu gapiów układało palce w gesty mające odczyniać złe uroki, inni spluwali bez słowa. Pedro rozpromienił się na widok Lívii, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Rozkładał ręce, by powitać stalkerkę niedźwiedzim uściskiem, kiedy zauważył znajdę. – Kto to jest? – zapytał, naraz czujny i podejrzliwy. Javi wyjaśnił, że znaleźli go na powierzchni. Bez kombinezonu. Pedro nie mógł uwierzyć, że chłopiec nie uległ promieniowaniu. Zbadał go własnym licznikiem. Później stalkerka opowiedziała o tym, jak mały ją uleczył. Podwinęła nogawkę spodni. – Miałam otwarte złamanie. Tutaj. Wskazywała palcem na pozbawioną blizn, zdrową i normalną skórę. Wzrok szefa pozostawał nieodgadniony. – Też to widziałeś? – spytał Javiego. Sicario potwierdził. Chłopiec stał w centrum zainteresowania, obserwowany uważnie przez trzy pary oczu, ale sam wydawał się obojętny wobec otoczenia. Może nie zdawał sobie nawet sprawy, że zrobił cokolwiek niezwykłego. *** Jeszcze tego samego dnia wszyscy na stacji wiedzieli o uzdrowicielskich zdolnościach chłopca, a od następnego zaczęli odwiedzać go całymi procesjami. Pedro zakwaterował małego nieopodal swojej komnaty. Z początku zastanawiał się, czy nie wystawić strażników, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. To nie spodobałoby się ludziom. Wprost oszaleli na punkcie znajdy i baron nie mógł być pewien, jak zareagowaliby, gdyby spróbował wyizolować go od ludu. Chciał, nie chciał, chłopiec stał się „własnością” ogółu. Pedro stracił nad nim kontrolę, zanim wymyślił, jak mógłby taką kontrolę wykorzystać. Jako zatwardziały racjonalista nie wierzył, że zdolności chłopca są wynikiem cudów, magii czy Boskiego błogosławieństwa. Długo łamał sobie nad tym głowę i doszedł do wniosku, że wszystkiemu winna jest radiacja. Nikt nie wiedział, ile czasu mały spędził na powierzchni, ale nie potrafił mówić i często zachowywał się bardziej jak zwierzę niż jak człowiek, więc Pedro zakładał, że mogły to być nawet lata. Musiał więc wchłonąć potężną dawkę promieniowania.
Marzec 2017
39
Skutki radiacji nie zawsze dały się przewidzieć. Choroby, mutacje, bolesna śmierć… Jednak czy nie mogło się zdarzyć tak, żeby promieniowanie wykształciło w człowieku coś nienaturalnego, lecz pozytywnego? Pedro nie wiedział, ale tylko to wyjaśnienie do niego przemawiało. Ludzie z São Conrado odbierali sprawę zupełnie inaczej. Jak zwykle w obliczu nieznanego, wzięła w nich górę zabobonna część natury. Przychodzili do chłopca po uzdrowienia, ale też zaczęli go na swój sposób czcić. Modlili się wokół dziecka w łachmanach, znosili mu upominki, ofiary i sakralne przedmioty. Tańczyli w dawnych, na pół zapomnianych obrzędach. Płakali pod jego dotykiem, omdlewali i zawodzili. Pojawił się znikąd, a z dnia na dzień został centralną postacią społeczności. Pedro cieszył się, że przynajmniej nie obwołali go Mesjaszem, Królem czy kimś w tym stylu. Zamiast tego nazywali uzdrowiciela „Chłopcem Od Karaluchów”. Wzięło się to zapewne stąd, że pochodził z powierzchni, czyli przeklętej krainy, zawładniętej przez robactwo. To było jednak jedyne pocieszenie, jakie baron odnajdował w tym całym szaleństwie. Obawiał się, że ten chaos doprowadzi do zagłady São Conrado. Jego sicarios nadal utrzymywali porządek wśród ludzi, jednak Pedro zdawał sobie sprawę, że stracił na znaczeniu. Dla mieszkańców metra najważniejszy był teraz Chłopiec Od Karaluchów – niemy znajda o odstających uszach. Oczywiście Baba Sa, jak przystało na duchową liderkę, nie odstępowała małego na krok. Przewodziła wszystkiemu, co działo się wokół niego, otoczona swoimi gorylami w drewnianych maskach. Pedro zrozumiał, że aby przywrócić dawny porządek, musi w jakiś sposób pozbyć się uzdrowiciela. Powinien był zabić go od razu, ale teraz już za późno na taki krok. Nie przewidział, że sprawy przybiorą tak niekorzystny obrót. Zwołał do siebie Lívię, Javiego i kilku innych zaufanych sicarios. Wyłożył im plan krótko, bez niepotrzebnych dywagacji. – Pójdziemy na wymianę ze stacją Maracanã. Oni dadzą nam uzbrojenie, my damy im chłopca… Dostaniemy za niego tyle, że od teraz nie będziemy obawiać się nikogo ani niczego. *** W noc, kiedy sicarios mieli porwać Chłopca Od Karaluchów, pod siedzibę Pedra podkradło się dwudziestu uzbrojonych w żelazne dzidy mężczyzn. Mimo potężnych kształtów, poruszali się bezszelestnie jak duchy. Z otworów drewnianych masek patrzyły wybałuszone, przekrwione oczy. Przycupnęli pod ścianą. Dowódca podzielił ludzi na dwie grupy i wytłumaczył gestami, gdzie mają atakować. Nakazał czekać, aż da sygnał. Otumanieni wojownicy Baby Sa kiwnęli głowami jak dobrze zaprogramowane roboty. Tunele São Conrado też zdawały się trwać pogrążone w oczekiwaniu. W półmrocznych przestrzeniach zalegała nienaturalna cisza. Wtedy huknął granat. Oślepieni i ogłuszeni wojownicy nie mieli szans choćby zauważyć, skąd nadciągają napastnicy. Sicarios strzelali do nich jak do kaczek. Pociski cięły powietrze, rozbryzgi krwi chlapały na podłoże. Ciała padały z głuchym odgłosem. Ciężko nazwać to walką. To była po prostu rzeź. Po wszystkim Pedro przeszedł między pokonanymi. Większość nie żyła, niektórzy jeszcze konali. Mężczyzna strącał obutą stopą maski z ich twarzy. Zatrzymał się, kiedy znalazł Javiego. – Skąd… Jak… – Zdrajca charczał, dławił się własną krwią. Z rozerwanego pociskami tułowia wypadły wnętrzności, więc jego śmierć była kwestią najbliższych sekund. – Za dobrze cię znam, Javi – powiedział Pedro. – Przeżyliśmy razem tyle lat, że czytam w twojej twarzy jak w otwartej książce. Jeżeli chcesz rządzić ludźmi, musisz posiadać takie umiejętności – tłumaczył spokojnie. – Być może wiedziałem, że mnie zdradzisz, jeszcze zanim ty sam na
40
Herbasencja
to wpadłeś, przyjacielu… Powiedz, uwierzyłeś w te ich zabobony? Czy uznałeś, że mój plan z przehandlowaniem chłopca Maracanie nie wypali? Tak było? Poczułeś, że okręt kapitana Pedro tonie i postanowiłeś zmienić stronę? O to chodziło? Javi nie zdążył odpowiedzieć. Targnęły nim ostatnie drgawki, po czym skonał. Pedro splunął i popatrzył po swoich sicarios. – Idziemy po chłopca! *** Szli przez São Conrado. Pedro kroczył pierwszy, za nim wierni ludzie. Dzisiaj nie nosili pistoletów za paskami od spodni, dzisiaj trzymali broń w dłoniach. Mijali grupki mieszkańców. Wszyscy mieli wypisaną na twarzach odrazę. Niektórzy posykiwali na sicarios, jakby próbowali odstraszyć dzikie zwierzęta. Poza tym panowała głucha cisza, nawet psy nie szczekały. Pedro zatrzymał się przed postrzępionym namiotem Baby Sa. Przez dziury w materiale sączył się blask świec. – Wyjdź z chłopcem, wiedźmo! – krzyknął. – Już po przedstawieniu! Twoje marionetki nie żyją! Usłyszał, jak przez tłum gapiów przebiegł szmer. Tunel poniósł dźwięk złowróżbnym echem. Pedro zawołał po raz drugi, nieco głośniej. Poły namiotu rozchyliły się i na zewnątrz wyszła uśmiechnięta staruszka. Jej zadowolona mina wprawiła Pedra w konsternację, lecz zaraz wziął się w garść. – Odejdź i nie utrudniaj sprawy – nakazał. – Chłopcu nie stanie się krzywda. Trafi w dobre ręce. Twoich ludzi też bym oszczędził, ale jeżeli ktoś zakrada się, żeby mnie zabić, nie mogę puścić tego płazem. Odejdź! Baba Sa nie poruszyła się ani o krok. Wyszczerzyła zęby w szerszym uśmiechu. Skórę miała czarną jak bezksiężycowa noc, jednak otwarte usta zdawały się skrywać jeszcze głębszy mrok. – Spóźniłeś się – powiedziała. – Chłopiec Od Karaluchów został poświęcony Pachamamie. Kiedy bogini zobaczy, że ofiarowaliśmy jej takie cudowne dziecko, na pewno da się przebłagać… Świat na powierzchni znowu rozkwitnie! Pedro skrzywił się i już unosił pistolet, by zmazać z gęby staruchy głupi uśmieszek, zrozumiał jednak, że to niczego nie zmieni. Przeklął wściekle, odtrącił wiedźmę i wszedł do namiotu. Najpierw zobaczył krew. Rozlewała się ogromną kałużą na podłodze. Później dojrzał zwłoki dziecka. Chłopiec Od Karaluchów leżał z poderżniętym gardłem u stóp ołtarza Pachamamy. W pomieszczeniu paliły się dziesiątki świec – ich płomienie odbijały się w karmazynowej tafli. Pedrowi zakręciło się w głowie. Najpierw jego przyjaciel okazał się zdrajcą. Teraz Baba Sa pozbawiła go karty przetargowej, dzięki której miał wydębić od Maracany uzbrojenie. W oczach ludzi z São Conrado dostrzegał tylko pogardę. Jak mogło do tego wszystkiego dojść? Miał ochotę wyć z wściekłości. – Szefie? Uniósł wzrok. Lívia przyglądała mu się z niepokojem. – O co chodzi? – Przed chwilą przybiegł zwiadowca. – Stalkerka przełknęła ślinę. Miała pobladłe policzki. – Zameldował, że idzie tutaj wojsko. Ze stacji Maracanã. Setki żołnierzy… Pedro zaklął. A więc i oni postanowili go wykiwać! Otwarty konflikt z armią oznaczał dla São Conrado zagładę… – Szefie?! Co robimy? Pedro przymknął oczy, a kiedy otworzył je po sekundzie, był tym samym wyrachowanym człowiekiem co zwykle. – To, co robiliśmy przez całe życie – powiedział. – Będziemy walczyć. Do samego końca…
Marzec 2017
41
42
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Aklark http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=853 BJKLAJZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=842 Ferdinand Bardamu http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=122 Galina http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=816 Hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 IZA T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 Jakub Zielinski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=579 Marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mwojtowicz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=852 Pulpa fikcyjna http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=838 Simon alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613
Skład:
Agata Sienkiewicz
Fotografia na okładce: Hiori666 www.deviantart.com/hiori666
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www . h erbatkau h e l e n y . p l
Marzec 2017
43