Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Adam Ladziński Każda matka jest boska 5 Marcin Sztelak Śnięte słówka 6 Kadisz za nieumarłych 7 Ewa Kłobuch twierdza 8 Łacha 9 Małgorzata Wójtowicz Poranek 10 Dorota Czerwińska stany olśnienia 11 Żabka i bocian 12 Błażej Jacek Klajza Fin de siecle 13 Być jak Hermaszewski 14
2
Proza
Antoni Nowakowski Wielka równina 16 Magdalena Samela A to peszek, czyli nie ma zbrodni doskonałej 23 Błażej Jacek Klajza Tryptyk s-f o lekko humorystycznym zabarwieniu 26 Piotr Grochowski Pan Mądrala 31 Andrzej Trybuła Ludzki demon 33
Stopka Redakcyjna 47
Herbasencja
Marudzenie Helli Przyznaję, że tak wielkie opóźnienie październikowego numeru wynika głównie z tego, że miałam co do niego zupełnie inne plany. Jednak „dużo czasu” absolutnie nie oznacza „czas na wszystko”. Niestety. Swoje plany odkładam więc na inną okazję (a jest), a tymczasem nadrabiamy zaległości w stanie niezmienionym. Niewiele mogę powiedzieć o tym numerze, bo choćbym nie wiem, jak się starała, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co działo się na portalu we wrześniu 2016 roku. To już z pewnością był ten moment, kiedy było mnie na Herbatce bardzo mało. Domyślam się po tym, że nawet nie miałam okazji przeczytać wcześniej wszystkich opowiadań zamieszczonych w tym numerze. A na pewno fantastyką wrzesień stał. Bez wypasionych statków kosmicznych i spektakularnych wojen na czary, ale z wyobraźnią, na poziomie i z odrobiną humoru. Z radością witam na naszych łamach dwie debiutantki – Małgorzatę Wójtowicz w poezji i Magdalenę Samelę w prozie. Nie jest wielką tajemnicą, że jeszcze nie raz będziecie mogli poczytać ich utwory w Herbasencji. W tym miejscu chciałabym też serdecznie podziękować Galinie, która zorganizowała nam wsparcie graficzno-okładkowe, które możecie już podziwiać w tym miesiącu, w postaci fotografii Macieja Błądzińskiego. Jeśli Wy też posiadacie w swoich zbiorach zdjęcia, grafiki lub rysunki o tematyce herbacianej lub ktoś z Waszych znajomych nie miałby nic przeciwko użyczeniu swojej twórczości w celach okładkowych, to wystarczy do mnie napisać. Zapraszam do lektury i wspominek :) Helena Chaos
Październik 2016
3
Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.
Każda matka jest boska Mario taneczna od rzeczy stworzonych i niestworzonych, Madonno strudzona myślą o jutrze, oblicze twoje frasobliwe, spojrzenie ogarnia skwilone dzieciątko gdzie łóżeczko i dalej. Kiedyś będzie z niego kawał chłopa - już tobie żal, bo on poświęcony ideom, co mało która matka, wobec ogromu rzeczy, zrozumie. Synku, wiem, że tobie śmierć przeznaczona, wszak kto urodzon, musi też umrzeć. A tyś nieskończony, bo we mnie ciąży siła, tyle niedospań, tyle lęku, w sam raz dla drugiej. Ona ciebie ogarnie, siebie ogarnie da moc, wnuki da, życie da, tak samo jako ty wobec jej. Więc spraw i bądź wola twoja razem z nią. Na amen.
Synku, wiem, że tobie śmierć przeznaczona, wszak kto urodzon, musi też umrzeć.
Październik 2016
5
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Śnięte słówka Zacznijmy od najprostszego: kurwa, ale na poziomie mentalnym. O ile to jest coś więcej, niż usprawiedliwienie wulgaryzmu. Jednak kobiety lekkich obyczajów mają swój urok, szczególnie kiedy nie trzeba im płacić. Za prasowanie koszul lub gotowanie zupy, wystarczy kilka do kilkunastu ruchów fraktalnych. Chociaż, być może to podobnie brzmiący wyraz, nieważne, skoro dobrze wypełniony obowiązek pozwala zasnąć. Ze świadomością, że gdzieś tam wciąż mamy je w garści. A na zakończenie, już nie takie proste: kurwa.
6
Herbasencja
Kadisz za nieumarłych Nie jestem drzewem, skazany na pamięć w garściach zaciskam proch. Z którego już nie powstanę. Pielęgnuję słowa, nawet jeśli bez znaczenia, jednak składam je na czołach, umęczonych. Pot wrzyna się pod skórę, krąży w krwioobiegu. Wypluwam sól, na ofiarę, ziemia przesiąka. Na wylot. Jestem drzewem, schnę nieprzerwanie.
Jednak kobiety lekkich obyczajów mają swój urok, szczególnie kiedy nie trzeba im płacić.
Październik 2016
7
Ewa Kłobuch (Toya) Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.
twierdza klamka jest jak spust więc cofasz dłoń póki nie słychać syren a krzyk uwięziony w gardle pokornie czeka na przyzwolenie piekło jest tuż obok wystarczy wyjść za próg przestrzeń zasysa tlen rozkołysany tłum wyciąga ręce szczęknięcie zamka to wystrzał więc czekasz na śmierć która nie chce wybawić dziś znów nie otworzysz pięść wepchniesz do ust upuszczając krew z pobielałych kostek na podrapanych ścianach porzucony krzyż i okna jak ruchome obrazy nabite na gwoździe
szczęknięcie zamka to wystrzał więc czekasz na śmierć która nie chce wybawić
8
Herbasencja
Łacha Dryfuję. Pod poszewką szeleści zabłąkany liść na szczęście. Nie wierzę w noc. Za oknem latarnia. Może morska, tylko wody coraz mniej w mojej szklance. Szlam. Stępka ociera się o dno, już czuję pierwsze zgrzyty pod palcami. Pusto. Sternik wypadł za burtę. Ucichł łagodny szum. Piasek zasypał ocean, okazał się morzem. Martwym.
Dryfuję. Pod poszewką szeleści zabłąkany liść na szczęście. Nie wierzę w noc.
Październik 2016
9
Małgorzata Wójtowicz (MWojtowicz) Urodziła się na Śląsku, w Cieszynie, obecnie mieszka na Podkarpaciu. Debiutowała w „Miesięczniku Literackim”, jej wiersze prezentowano w Polskim Radiu Rzeszów, „Nowych Myślach” i „Babińcu Literackim”. Publikowała też felietony, artykuły i recenzje na łamach „Super Nowości” i kwartalnika dla nauczycieli „W kręgu Mieleckich Humanistów”.
Poranek
na jej ręce jeszcze czeka brudna podłoga, chleb, czajnik, łóżko i ciało. ciężkie, bliskie. szybki oddech znikąd, zewsząd. ciepły szept jak sekret zamknięty w ułamkach spojrzeń. otwiera delikatnie drzwi. powtarza jego imię. szorstko, bez zdrobnień. chciałaby odpocząć, zatrzymać się, przysiąść na tamtej ławce, kiedy jeszcze naiwnie czuli, młodsi, jaśniejsi , uciekając w przyszłość, gubili w pośpiechu zwinięte koszule, chustki, swetry, liście, listy. teraz chodzi cicho po zimnym mieszkaniu, bezwstydnie nieszczera, z wymuszonym uśmiechem rozwiewa resztki nocy, wietrzy pokój, zamyka przeszłość. wie, wytchnienia nie będzie, a nadziei tylko tyle, ile zmieści w słowach.
na jej ręce jeszcze czeka brudna podłoga, chleb, czajnik, łóżko i ciało. ciężkie, bliskie
10
Herbasencja
Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.
stany olśnienia podgrzałeś chcesz parzyć opadam na stopy kruszeję wyciekam cholerne roztopy nim stanę się rzeką sparowaną chmurą którą pragniesz unieść gdzieś pod szklaną górę zaprowadzić w szczyty i zamek rozbity jak już przyjdzie spadać wielkim gradobiciem może jakoś ujdę cudem boskim rosą na zielonej trawie zdobędziesz mnie boso
Październik 2016
11
Żabka i bocian Żyła raz żabka sprytna, choć mała, która bocianem bardzo być chciała, bo bocian silny jest niesłychanie, wiadomo, żaby je na śniadanie, do tego gniazdo ma tak wysoko, że może często bujać w obłokach. Posiada butki – strojne, czerwone, urocze dzieci, przepiękną żonę. Nadeszła wróżka – tak w bajkach bywa: moim zadaniem jest uszczęśliwiać, spełnię więc chętnie jedno życzenie i cię natychmiast w bociana zmienię. Urosły żabce u ramion skrzydła, dziób bardzo długi i szyja zwinna, w piórka też dosyć szybko obrosła: Jestem bocianem, jestem dorosła! Rankiem poczuła biedna, niestety, że ma na swoich braci apetyt. Może by mamę lub tatę zjadła? Mucha niesmaczna, za brzydka, czarna! Wróć, dobra wróżko odmienić czary, bo jestem głodna i śnię koszmary! Nie chcę, by kuzyn był mi jedzeniem, niech się z powrotem w żabkę przemienię! Morał z powiastki spiszę na murze: lepiej pozostać we własnej skórze.
Urosły żabce u ramion skrzydła, dziób bardzo długi i szyja zwinna
12
Herbasencja
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
Fin de siecle rozpoznajesz w każdej szczelinie niewymierne światy otulone barierą ponad fraktalami pulsują w nieskończonym ciągu nieprawdopodobieństw namalowałeś ostatni dźwięk i nie było przyjemnie nie obchodził nikogo blask tysiąca słońc i tryliony danych równomiernie rozprowadzanych nożem jak masło na kromce chleba – naszego powszedniego z żytniej mąki na zakwasie wygenerowanego podczerwienią ze słowa co się stało na początku i nie pozostanie - Byłeś tam kiedyś ? - Spojrzałem raz przez szparę. - Zobaczyłeś ? - Tak, ciszę.
namalowałeś ostatni dźwięk i nie było przyjemnie nie obchodził nikogo blask tysiąca słońc i tryliony danych równomiernie rozprowadzanych nożem
Październik 2016
13
Być jak Hermaszewski na skrzyżowaniu kiosk stał i sklep był i kapliczka wiata z czerwonym A na ogórki co piętnaście minut otwierały syczące wrota do okolic zakazanych pasem wieczorem wracając od babci po spękanym chodniku grał w marynarza i między olbrzymimi topolami spoglądał w niebo pełne migocących punktów i to było dobre i stamtąd pewnie też ktoś spoglądał a za domem prawie góry tylko takie w dole po gliniankach strzelał z karbidu i żaby pompował latem i wracał do domu po spękanym chodniku grając w marynarza podskakując lub nucąc jakąś melodię przypadkiem zasłyszaną w radio i to było dobre i gdzieś ktoś pewnie nucił swoją piosenkę owoce zakazane smakowały najlepiej tylko czasem brakowało parę groszy na zapałki i gumę bo bez gumy czuć było niepokój leżąc między jabłoniami na dzierżawie w sadzie na plebanii spoglądał w niebo pełne migocących punktów i to było dobre bo wiedział że stamtąd także ktoś spogląda nucąc swoją melodię
spoglądał w niebo pełne migocących punktów i to było dobre i stamtąd pewnie też ktoś spoglądał
14
Herbasencja
Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.
Wielka równina
fantastyka
– Nasz nowy towarzysz nadal jest trochę dziwny. – Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem piersi bizona. – Nie wygląda na zadowolonego. Zachowuje się jak białas. Tutaj! W takim miejscu! Tępy Nóż wzruszył ramionami. Dołożył kilka uschniętych gałęzi do ogniska. Parę razy dmuchnął, aby rozniecić większy płomień. Lubił dobrze wypieczone mięso. – Jest Siuksem – zauważył flegmatycznie. – Prawda, oni kiedyś wykończyli Custera, jednak to nie Apacz jak my. Przyzwyczai się, zrozumie, oswoi… Poczuje się szczęśliwy. I nareszcie wolny. Teraz też pilnie obracał swój drewniany szpikulec, aby mięso opiekało się równomiernie. Z namysłem podrapał się po brodzie, naznaczonej głęboką blizną. – Wiesz, nasz szczep walczył z białoskórymi aż do końca – kontynuował nieśpiesznie. – Uciekaliśmy z rezerwatu, paliliśmy farmy osadników, rozprawialiśmy się z nimi… To w nas ciągle tkwi. Może i z tego powodu odnaleźliśmy to miejsce, gdzie nareszcie oddychamy pełną piersią? Wygodnie wyciągnął nogi. Rzucił okiem na potężne stado bizonów, pasących się kilkaset jardów dalej. Surową twarz niespodziewanie rozświetlił uśmiech. Zwierzęta nie przejawiały niepokoju. Spokojnie przeżuwały kolejne kęsy wybujałej roślinności. Nie zwracały uwagi na liczne czarne punkty, psujące obraz falującej w podmuchach wiatru trawiastej zieleni wielkiej równiny. Obojętnie mijały niedawno żwawo poruszające się zwierzęta, teraz leżące w ciszy i bezruchu śmierci. Ignorowały towarzyszy Tępego Noża i Zasnutego Nieba, sprawnie obdzierających ze skóry ubite sztuki i ćwiartujących masywne ciała. Bizony spokojnie się pasły, a ci dwaj odpoczywali po całodziennym polowania. Nagle coś zakłóciło niezmieniający się od wielu dni widok Postać, przesuwająca się między rosłymi bykami. Mężczyzna w bluzie z krótkimi rękawami szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła. Pierwszy zauważył go Tępy Nóż. Dłonią wskazał towarzyszowi. – Popatrz! – Głos wyrażał jedno uczucie – bezbrzeżne zdziwienie. – Nowy przybysz ma ciemną twarz, ramiona i dłonie! Jest Murzynem… Jak on tu trafił!?
16
Herbasencja
Zasnute Niebo przez chwilę przyglądał się sylwetce, teraz szparkim krokiem zmierzającej ku ognisku. Nagle mocno plasnął w dłonie. – To Bob Winters… – W słowach tego, którego imię nawiązywało do wyglądu firmamentu, zabrzmiała radość. Kościanym nożem odciął spory kawałek pieczeni. – Mulat. Przecież go znałeś. Spodziewałem się, że dołączy do nas. Pewnie czuje głód. Na początek niech się nasyci naszym smakołykiem. *** – Pierdolona pustynia. Pierdolone piachy i kurewski upał wywołują takie wizje. – Sierżant Jackson dociągnął zapięcia kamizelki kuloodpornej. Mruczał pod nosem, aby rangersi go nie słyszeli. – Albo wieczorem wchłonąłem za dużo haju. Albo jedno i drugie. Splunął soczyście. – Potem męczą człowieka omamy – dodał po chwili. – Zwidy. Przez paręnaście sekund zastanawiał się, co właściwie przeżył dzisiejszej nocy. Sądził, że była to halucynacja, jednak nie miał pewności. Może dostrzegł coś tak oczywistego, że nikt tego nie zauważał? Rosły podoficer westchnął ciężko. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. I nie miał już czasu, żeby przemyśleć nocne doznania. W nieco już jaśniejącym półmroku nadchodzącego poranka majaczyły czerwonawe plamki twarzy żołnierzy z jego plutonu – specjalnego oddziału zwiadowców, złożonego z Siuksów, Apaczów i Komanczów. Dowódca, porucznik Wilson, jedyny biały w jednostce, kilka dni temu rozchorował się na dyzenterię. Snajper Winters, Mulat, dobrze czujący się w towarzystwie czerwonoskórych, twierdził, że oficer dostał sraczki ze strachu. Jackson przejął dowodzenie, sądząc, że zaraz przybędzie nowy zwierzchnik. W sztabie sił interwencyjnych jednak nie szukano zmiennika chorego absolwenta West Point – Indianinowi przekazano rozkaz poprowadzenia od dawna planowanego ataku. Kapral White, dla Jacksona po prostu Tępy Nóż, otrzymał awans i został jego zastępcą. Wszyscy rangersi od kilkunastu minut byli już na nogach. Kilka dni temu przeniknęli w głąb państwa muzułmańskich fanatyków, wędrując nocami, a dni spędzając w wykopanych i skrzętnie maskowanych jamach. Ostatnią, jak zwykle przenikającą ciała chłodem noc przeznaczyli na wypoczynek. Znaleźli legowisko w rozpadlinie pomiędzy wydmami, w miejscu, odwiedzanym tylko przez pustynne lisy. Układali głowy do czujnej drzemki na torbach pełnych granatów, pocisków rakietowych i zapasowych magazynków. Nadchodziła chwila wymarszu, a niebawem i uderzenia. Ataku, rozpoczynającego wielką operację przeciwko potężnemu kalifatowi islamskiemu. Jacksona ciągle męczył ten sam problem – czy naprawdę w piaszczystym schronieniu jego umysł tworzył omamy, czy też widział coś zupełnie innego? Czy przez długi czas nie przebywał w miejscu, o którym niekiedy opowiadali starzy członkowie jego szczepu? Po chwili znał już odpowiedź. Przecież mogła istnieć tylko jedna… *** – Zastanawiam się, czy nie pozbawiliśmy życia zbyt wielu bizonów… Strasznie przyjemnie się na nie poluje. To nas podnieca. Nakręca. Tępy Nóż uśmiechnął się. – Ubiliśmy tyle, ile trzeba. – Zasnute Niebo pokręcił głową. – Tyle, że mięsa wystarczy do następnej wiosny. Kobiety napracują się przy suszeniu. Siedzieli przed wigwamem, zajęci męskimi czynnościami. Zasnute Niebo szykował kolejny nóż z łopatki łosia, drugi z Indian osadzał na kawałkach trzcin krzemienne groty. Przygotowywał nowe strzały.
Październik 2016
17
– Winters od razu się przyzwyczaił, a Henderson nadal nie… – Zasnute Niebo wrócił do tematu rozmowy. Często dyskutowali nad zachowaniem świeżych przybyszów. – Ten Siuks jeszcze nie pojął, jakie to szczęście, że nigdzie nie ma białych, za to po widnokrąg zwierzyny w bród. I że my wszyscy cieszymy się miłością kobiet. Że nikt nie nadaje nam białych imion i nazwisk, żebyśmy poczuli się prawdziwymi Amerykanami. Przerwał na chwilę, aby dobrze wykonać to, nad czym pracował. Uformował już rękojeść kościanego narzędzia, cierpliwie obrabiając ją kawałkiem piaskowca. W ten sam sposób ukształtował okładziny z poroża jelenia. Teraz należało opleść uchwyt rzemieniem i kilkakrotnie mocno związać końcówki. Całą siłą mocnych ramion i dłoni zaciągnął pierwszy supeł u nasady głowicy. – Za bardzo przesiąkł odorem białych skór... – podjął po kilkunastu sekundach. – Dobry z niego wojownik, waleczny, jednak ma białą duszę. Głośny wybuch śmiechu przerwał leniwą pogwarkę. Winters przymierzał nowy kaftan z sarniej skóry. Idealnie układał się na mocno umięśnionym torsie. Któraś z kobiet obciągnęła poły i podała pasek. Druga przewiązała włosy kawałkiem płótna. Umieściła z tyłu trzy pióra. Czule pogłaskała ciemnoskórego mężczyznę po policzku. Niedawny przybysz wzniósł ręce w geście podziękowania. – Mulat, a zachowuje się jak prawdziwy Apacz – z uśmiechem zauważył Zasnute Niebo. – Zrozumiał, że trafił do miejsca dla wybranych. A Henderson ciągle się martwi, że prują mu się drelichowe spodnie, w których wybrał się w tę podroż. – Niebawem wszystko pojmie – Tępy Nóż zabrał się za ostrzenie nowego grotu. – Jednak sprawdziło się to, co powiedziałeś na pustyni. – A tak… – Zasnute Niebo uśmiechnął się. – Te kurewskie piachy okazały się dobrym miejscem. Wspólnie wiele się dowiedzieliśmy. Henderson też w końcu opowie nam o swoim imieniu. Przekaże jego historię. Wtedy się wreszcie odblokuje. *** – Za pięć minut ruszamy. – Sierżant nieco podniósł głos. – Uderzamy na oazę islamistów i rozwalamy wszystkich mężczyzn. Ulokowali w tej oazie jeden z ważniejszych sztabów i ściągnęli sporo kobiet i dzieci, więc lotnictwo oszczędzało to miejsce. Ale teraz nadszedł ich kres. Nasze rozpoznanie ustaliło, że nie położyli dookoła min. Błąd… Któryś z rangersów ochryple kaszlnął. – Znacie plan, nie będę go przypominał. Pamiętajcie – bez litości – silnym głosem kontynuował Jackson. – Zaczynamy prawdziwą wojnę z fanatykami, wysadzającymi bez opamiętania stacje metra, banki, hotele i centra handlowe. Z gnojami, znaczącymi świat setkami trupów. Nabrał oddechu. – Potem robimy porządek – ciągnął. – Usuwamy zwłoki, likwidujemy pułapki, zbieramy jeńców do kupy. Zakładam, ze niewielu przeżyje. Przyjmujemy obronę okrężną. Zabezpieczamy laptopy, telefony i wszelkie papiery. Za nami rusza szpica pancerna Legii Cudzoziemskiej, dwa bataliony piechoty tureckiej, batalion marines. Trochę czasu zajmie, nim dojdą. Wtedy mamy luz. Oni podejmą dalsze natarcie. Wszyscy znali na pamięć wyznaczone zadania. Wiedzieli, że tego ranka rozpoczną prawdziwą wojnę z państwem islamskim. Że idą na czele wielkiego ataku na siedliska zła. – Kobiety zabijamy? Najwyraźniej snajper Winters pragnął potwierdzenia, jak ma działać. – Jeżeli mają karabin, pistolet, granat, a nawet kawał kija albo miotłę w rękuę, oczywiście tak – bez wahania odpowiedział Jackson. – Zawsze może komuś wpakować trzonek w oko. Nie bądźcie głupimi mięczakami!! Wybrano nas do tej roboty, stworzono pluton rangersów, bo jesteśmy indiańskimi wojownikami, nie znającymi litości. Kobiet bez broni i dzieci nie. Zamilkł na chwilę, kręcąc głową. Nad czymś się zastanawiał.
18
Herbasencja
– Powiem wam jeszcze coś, coś ważnego… – podjął po kilkunastu sekundach. – W nocy ogarnęła mnie wielka wizja. W jednym islamiści mają rację, twierdząc, ze po śmierci trafią do raju z pałacami i hurysami. Tak, trafią, bo dobry Bóg dla każdego ma takie niebo, jakie sobie wyobraża. Wielki Manitou, gdyby komuś coś się przytrafiło, przeniesie go do krainy niekończących się prerii z licznymi stadami bizonów. Na tej wielkiej równinie da obozowiska, kobiety i pozwoli płodzić dzieci. Sierżant Tępy Nóż głośno sapnął. – Tam zaznamy indiańskiego życia w zespoleniu z naturą, wypełnionego szczęściem. – Usta Jacksona rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. – Moja dusza przebywała na niekończącym się morzu traw, z obfitością zwierzyny i cudownych squaw. Rozumiecie? Byłem tam… Widziałem ten przestwór indiańskiego szczęścia, ciągnący się w nieskończoność… Tylko dla nas i tych, Winters, którzy mają czerwonoskórą duszę. – Tak jest – odpowiedział chór głosów. – Tak jest! – Henderson, trzymaj się blisko mnie – rzucił na zakończenie nowy dowódca. – O coś cię zapytam... Ty posiadasz prawdziwie, indiańskie imię? Wiesz, że naprawdę nazywam się Zasnute Niebo. *** Biegli, wilczym kłusem wojowników, starających się jak najszybciej dotrzeć do celu i zbytnio się nie zmęczyć. Zachować siły. W rozświetlającym się jutrznią półmroku widzieli już zarysy kamiennych domostw. – Jakie imię ci nadano, Henderson? – Jackson przystanął na chwilę. – Nigdy o nim nie wspominałeś… – Głupio brzmi. – Towarzysz dowódcy otarł palcem orli nos. Twarz, pokryta krechami ciemnego kremu maskującego, wyglądała jak dziwaczna, czarno-czerwona maska. – Grzmiący Kocioł… Idiotyczne. Gdy zgłosiłem się na ochotnika, sam wybrałem imię i nazwisko – Frank Henderson. Piękne! – Prawdziwe wcale nie jest głupie – z naciskiem rzucił ten, który naprawdę nazywał się Zasnute Niebo. – Nasze imiona mają swoje znaczenie i moc. Ruszyli, nieco przyśpieszając. – White nazywa się Tępy Nóż – kontynuował półgłosem Jackson. Żaden odgłos nie zdradzał obecności przemieszczającej się grupy rangersów. – Jak się urodził, szaman przyniósł stary kordelas do skalpowania, zardzewiały i nieostry jak cholera. Powiedział, że chłopiec będzie nosił takie imię. Stary czarownik widział przyszłość… Sporo lat później trzech białych debili zgwałciło jego dziewczynę. Rzuciła się do kanionu. Wszystkim trzem tym nadal tępym nożem poderżnął gardła. Henderson potrząsnął głową. – Za każdego dostał trzydzieści lat odsiadki – ciągnął niedbale Jackson tonem przyjacielskiej pogawędki. – Niewiele, bo sędzia wziął pod uwagę okoliczności potrójnego zabójstwa. White otrzymał też propozycję nie do odrzucenie – po dwóch latach ułaskawienie i służba w specjalnym oddziale Indian. Przystał na to. I w końcu naostrzył pamiątkę po zdzieraniu skalpów i pewnie dzisiaj znów jej użyje. *** Zupa w kociołku cudownie pachniała. Frank zamieszał płyn warząchwią, znalezioną w jednym z domów. Naprawdę wszyscy się postarali, żeby wreszcie zjeść coś świeżego, innego niż racje w plastykowych opakowaniach i konserwy. Winters wyszukał w lodówkach sporo kawałków mięsa, inni przynieśli mąkę, torby makaronu, śmietanę, ząbki czosnku, główki cebuli i sporo przypraw. Strzelcowi Hendersonowi, dawniej kucharzowi w barze w jednej z wiosek rezerwatu, człowiekowi, który porzucił pospolite zajęcie, aby stać się kimś cenionym, pozostawało tylko przyrządzić zupę. Taką, by wszystkim smakowała. Aby ci, którzy przeżyli atak, mogli nasycić brzuchy smakowitym daniem, przypominającym odległe czasy normalnego życia.
Październik 2016
19
Teraz musiał zwołać towarzyszy na ucztę. Nie zastanawiał się – mosiężna warząchew uderzyła w metal kociołka. Głos okazał się niespodziewanie dźwięczny, donośny niczym bicie dzwonu. Miarowe pacnięcia powtarzały silny dźwięk. – Całe szczęście, że nie wiedzą, iż jestem Grzmiącym Kotłem… – Dawny kuchcik uśmiechnął się lekko. Mruczał pod nosem, aby nikt go nie słyszał. – Dopiero by się śmiali… Zasnute Niebo i Tępy Nóż może i nie, ale inni tak. Szkoda, że tych dwóch już nie ma… Rzucił okiem na zbliżającą się kobiecą postać. Wyglądała zwyczajnie – burka na głowie, zawój na twarzy i sute okrycie ciała od stóp aż po szyję. Nie znał nawet jej imienia, wiedział tylko, że została tutaj po ataku. Była usłużna, pomagała w kucharzeniu, sprzątała kwatery rangersów, przynosiła wodę ze studni. Wszystkie ocalałe mieszkanki oazy miały trafić do obozu infiltracyjnego, jednak pomyślnie rozwijająca się ofensywa spowodowała, że ich wywiezienie stale odwlekano. Henderson posmakował zawiesistego płynu – zapach nie kłamał. Smakował cudownie. Cos męczyło umysł rangersa – dziwne i niepokojące spostrzeżenie. Ta dziewczyna nawet w obszernych płatach tkanin zawsze wyglądała bardzo szczupło, a teraz, nagle, niezwykle przytyła. Sprawiała wrażenie brzemiennej, i to w ostatnich miesiącach ciąży. – Kurwa, założyła pasy szahida! – Wrzask Grzmiącego Kotła brzmiał równie donośnie, jak odgłos uderzanego wielką łyżką naczynia. – Podwójny albo potrójny! Jebana suka! Uczynił jedno, co jeszcze mógł zrobić – porwał kociołek z bulgocącym płynem i połowę zawartości wylał na głowę zakwefionej postaci. Wrzasnęła dziko z bólu. Pozostałą część wychlusnął na brzuch, gdzie skrywała ładunki wybuchowe. Dokładnie, aż do ostatniej kropli. *** Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia szturmu. Kilkaset długich sekund, wykorzystanych na ustawienie moździerzy i karabinów maszynowych. Reszta oddziału leżała, wtulona w piach, czekając na sygnał. – Twoje też ma znaczenie. Przekonasz się… – Jackson podniósł do góry lufę rakietnicy. – Powiem ci – ja też wstydziłem się, ze jestem Zasnutym Niebem. Kciuk odciągnął kurek. – Gdy się urodziłem, wspaniała pogoda nagle się zmieniła, niebo pokryły chmury. Nic szczególnego. Podniósł lufę ponad głowę w ciężkim hełmie. – Z biegiem lat mój ojciec coraz więcej pił… – kontynuował z dziwnym uśmiechem. – Pewnego dnia wybrałem się do miasteczka, żeby go przyprowadzić do domu. Śmiali się z niego, starego już człowieka. Dolewali whisky i krzyczeli „Wodzu, zatańcz dla nas”. A on tańczył… Na ścianie wisiał stary tomahawk. Trofeum… Tym toporem rozwaliłem łby trzem najbliżej stojącym białym. Blask flary rozświetlił niebo wykwitem purpurowej plamy. – Go! – Przeraźliwy okrzyk Jacksona zagłuszyło wycie. Zmieniło ciszę w preludium bitewnego zgiełku. Wycie, nieopisane w żadnym regulaminie, stosowano instynktownie, tak jak dawnej, gdy uderzali wojownicy Geronima albo Siuksowie Siedzącego Byka. Ogłuszający wrzask, punktowany hukiem eksplodujących pocisków moździerzowych, rakiet odpalanych z granatników i seriami wystrzałów. – Dostałem trzy razy dożywocie, a potem podobną propozycję jak Tępy Nóż! – Sierżant musiał krzyczeć. Dwiema seriami położył trupem trzy sylwetki w burnusach, wybiegające z najbliższego domu. – Wtedy, gdy zmieniłem czaszki tych wesołków w krwawą miazgę, pogoda też się zmieniła. Henderson rzucił trzy granaty, jeden pod drugim, do wnętra niewielkiego domostwa. Odpowiedziały jęki i wrzaski bólu. Zasnute Niebo omiótł wnętrze serią strzałów. Odgłosy ucichły. Biegli dalej. – Chmury całkowicie zasnuły niebo…. Obaj padli na ziemię. W oknach sąsiedniej budowli błyskały ogniki u wylotów kilku luf. Ścianę rozerwały uderzenia pocisków z granatników. Przykurczona postać w hełmie wychynęła zza rogu
20
Herbasencja
i wrzuciła do środka obły przedmiot sporej wielkości. Eksplozja zagłuszyła nawet tryumfalnie narastające wycie indiańskich gardeł. – Go! – Głos Tępego Noża przebił bitewny zgiełk. – Rozpierdolić wszystko, bracia! – Kiedyś znów się spotkamy. – Zasnute Niebo przystanął i zmienił magazynek. – Opowiesz wtedy historię swojego imienia. Na pewno nie zabrzmi głupio. I to ona przeniesie cię do indiańskiego nieba. A już wiem, że tam trafisz. Henderson już nie słuchał. Ogarnięty bitewnym szałem, biegł z innymi w kierunku kolejnej budowli. Miał szczęście, że nieco z tyłu. Wybuch wyrzucił w powietrze ciała trzech rangersów. Spadali już w kawałkach. Kolejna detonacja spowodowała to samo – dwie postacie poderwało w górę, jakby tych ludzi nie dotyczyło prawo ciążenia. – Umieścili tutaj odpalane kablem ładunki! Go! – Winters sadził wielkimi susami w stronę ostatniego domostwa, strzelając w biegu. – Wykończmy resztę tej bandy, zanim paru z nas wysadzą! Kłusującemu za nim Hendersonowi mignęła myśl, że na ostatniej minie wylecieli nad ziemię Zasnute Niebo i Tępy Nóż. Uniesione eksplozją sylwetki bardzo ich przypominały. *** – Pułkowniku Wright, obaj Indianie chyba budzą się ze śpiączki. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje. Letarg trwa już długo, a nasze zabiegi nic nie dały. Kate Winslow, naczelna pielęgniarka szpitala polowego Marine Corps, uniosła ręce w geście zdziwienia. – Czasami tak się zdarza… – Siwowłosy oficer pokręcił głową. – Poderwała ich w górę sterowana detonacja pułapki wybuchowej. Ocaleli dzięki kamizelkom i miękkiemu w tym miejscu piaskowi. Zamortyzował upadek. Mieli cholerne szczęście, chociaż fatalnie ich poharatało. Jeden przypadek na milion. Założył czapkę. – Kate, z czego wnioskujesz, że odzyskują świadomość? – Rośnie tętno, zaczęli poruszać głowami, rękoma i nogami. Uśmiechają się! – wyliczała naczelna pielęgniarka. – Wygląda na to, że nagle obaj postanowili odzyskać przytomność. Dziwne. Szybkim krokiem mijali kolejne kontenery, zapełnione rannymi. – Wydarzyło się coś szczególnego? – dociekał Wright. – Może ich umysły poruszyło jakieś zdarzenie? Niekiedy tak bywa. – Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ostatnio odwiedził ich czerwonoskóry żołnierz. Też jest rangersem z tego oddziału. Usiadł przy łóżkach – kontynuowała, kręcąc głową – i coś opowiadał. W ich języku, więc nic nie rozumiałam. Przyniósł jedzenie, gotowane mięso, jednak odniósł je potem do kuchni. Odżywiamy ich tylko farmakologicznie. Dwie wychudłe postacie zajmowały separatkę w ostatnim w rzędzie przenośnym segmencie szpitalnym. Wright uważnie przyglądał się wskaźnikom urządzeń, monitorujących organizmy pacjentów. – Rzeczywiście… – mruknął, drapiąc się po nosie. – Serca pracują szybciej, oddechy się pogłębiają… Doskonale! Obejrzę ich dokładnie. Już wyjmował z kieszeni fartucha lekarską maseczkę i plastykowe rękawiczki. – Przelotnie widziałem tego Indiańca – rzucił, odchylając prześcieradło skrywające najbliższe ciało. – Sierżant Henderson. Dostał medal i awans, bo przy pomocy garnca z gotującą się zupą ocalił żołnierzy przed islamską fanatyczką. Detonatory zamokły. Czytałem relację. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał. – I tak nic by nie zrozumieli. – Prychnął z rozbawieniem. – Nasi podopieczni są Apaczami, a ten Henderson Siuksem. Inne języki. Ciało, przy którym stali, poruszyło ręką. Zdawało się, że dotychczas nieruchomo leżący chory czegoś szuka. – Ha! – W głosie Wrighta zabrzmiała radość. – Kate, miałaś rację! Zobaczmy, co go tak zainteresowało!
Październik 2016
21
Jednym ruchem odsunął okrycie. Na pościeli leżał długi kościany nóż. Rękojeść wzmacniały okładziny z rogu jelenia, starannie przewiązane rzemieniem. Długi nóż z jednosiecznym ostrzem, zakończony foremnie ukształtowanym szpicem. Piękny, funkcjonalny wyrób, doskonały w swojej przemyślanej prostocie. Kate Winslow potrząsnęła głową w geście zdumienia. Przetarła dłonią oczy, może sprawdzając, czy wzrok ją nie myli. – Ten Henderson niczego takiego nie przyniósł… – szepnęła. – Byłam wtedy tutaj, pilnowałam pacjentów. Naprawdę nie… Niepojęte! Dłoń Indianina mocno zacisnęła się na uchwycie. Zaczął poruszać drugą ręką, jakby jeszcze czegoś szukał. Po chwili znalazł – oparł przegub na ostrzu. Ramię zaczęło się poruszać. Kropelki krwi zbroczyły śnieżnobiałe prześcieradło. – Pragnę tam powrócić… – Ledwo słyszalny głos wydobył się z posiniałych warg. – Chcę żyć na wielkiej równinie. Nie przeszkadzajcie mi, białasy… 20 czerwca 2016 r.
Moja dusza przebywała na niekończącym się morzu traw, z obfitością zwierzyny i cudownych squaw. Rozumiecie? Byłem tam… Widziałem ten przestwór indiańskiego szczęścia, ciągnący się w nieskończoność… Tylko dla nas i tych, Winters, którzy mają czerwonoskórą duszę.
22
Herbasencja
Magdalena Samela (Pulpa Fikcyjna) Urodzona w październiku 1994. Mól książkowy z powołania. Większość czasu buja w obłokach i przebywa we własnym świecie. Marzy o dalekich podróżach. Najszczęśliwsza czuje się w bibliotece, a z księgarni trzeba ją wyciągać dźwigiem i owszem, wącha książki. Nadużywa herbaty, kawy i imiesłowów. Nie znosi głupoty i odpowiedzi „Bo tak“. Lubi kontemplować naturę, patrzeć w gwiazdy i głaskać futrzaste zwierzaki. Dopiero rozpoczyna przygodę z pisaniem, więc wciąż szuka własnej drogi, na razie na łamach portali internetowych.
kryminał
A to peszek, czyli nie ma zbrodni doskonałej Marek z jękiem otworzył spuchnięte powieki. Promienie słońca padały przez brudne okno wprost na jego oczy. Zasnął z głową na blacie biurka, na policzku zaschła mu stróżka śliny, w ustach miał pustynię, a w głowie łupała orzechy wiewiórka z ADHD. Podsumowując - standardowy poranek po oblewaniu cudem zdanej sesji. - Ja pierdolę. - Głos chłopaka brzmiał jak szorowanie pumeksem po ścianie. - Mój łeb. Instynkt niezawodnie skierował go do łazienki, gdzie przyssał się do kranu i uzupełnił, przynajmniej częściowo, wodę w organizmie. Nie trzymali w pokoju żadnych napojów bezalkoholowych oprócz coca-coli, ale to jest popitka, więc się nie liczy. Ogarnął wzrokiem pokój. Bałagan nie był w sumie większy niż zazwyczaj, chociaż krajobraz pobojowiska urozmaicał damski biustonosz. Marek z wprawą stwierdził, że była to miseczka D. Miał nadzieję, że właścicielka wróci po zgubę. Skierował chwiejne kroki do stolika nocnego w celu zdobycia Ibupromu, ale w połowie drogi potknął się i wyłożył jak długi. Przez chwilę siedział na podłodze, ściskając kurczowo skronie. Do wiewiórki entuzjastycznie dołączyło stado robotników z młotami pneumatycznymi. Tajemniczą przeszkodą okazał się jego współlokator Rafał, który leżał jak kłoda z głową schowaną pod łóżkiem. Marek bezceremonialnie szturchnął go stopą. - Żyjesz? Spod łóżka dobiegło niewyraźne mamrotanie, a potem krzyk. - Stary! Oślepłem! Marek bez słowa złapał kumpla za nogi i wyciągnął spod mebla. Ten zmrużył oczy, nagle podrażnione światłem. - Widzę! To cud! - Cud był wtedy, kiedy zdałeś egzamin z matematyki stosowanej. - Miałem dobrą ściągę. Przyczepiłem ją do bokserek. - Nawet nie chcę wiedzieć, jak udało ci się z niej cokolwiek ściągnąć. - Wstawaj. - Marek szturchnął Rafała. - Oddamy butelki do skupu, to przynajmniej będzie parę groszy na następne. Kaca się pozbędę.
Październik 2016
23
- Nie mogę, stary. - Rafał zamknął oczy. - Sufit się kręci. - Czyli jeszcze nie wytrzeźwiałeś - westchnął Marek. - Farciarz. Spojrzał po sobie. Pasowałoby zmienić ciuchy. W sumie to raczej ubrać, bo jego spodnie zniknęły. Otworzył drzwi szafy i po raz drugi tego ranka wylądował na podłodze, tym razem przygnieciony bezwładnym ciałem. Niestety nie żeńskim. Los mógłby mieć chociaż tyle przyzwoitości, żeby rzucać w niego jakąś dziewczyną, jeśli już musi rzucać czymkolwiek. Obserwujący zajście z poziomu podłogi Rafał zachichotał. - Ja cieeee, takich halucynacji to ja jeszcze nie miałem! Jako, że Marek był już prawie trzeźwy, to trzeźwo zauważył, iż nieprzytomny nieznajomy jest zimny jak lód. I nie oddycha. Chłopak pewnie zareagowałby bardziej dramatycznie, gdyby nie pulsująca bólem głowa. W tej chwili rzeczywistość docierała do niego jak przez mgłę. Zamiast wrzeszczeć albo wymiotować, zrobił coś zupełnie innego. - O kurwa. Trup - stwierdził spokojnie, szturchając policzek umarlaka, po czym ze wstrętem zrzucił z siebie ciało. Usiadł na podłodze i razem z Rafałem oddali się kontemplacji tego widoku. - Kac morderca, nie ma serca - zadeklamował Rafał. - Skąd on się tam wziął? I w ogóle kto to jest? - Pojęcia nie mam. Szybko mi się film urwał wczoraj. - Co z nim zrobimy? - Wsadźmy z powrotem do szafy i udawajmy, że go tam nie ma - zaproponował Rafał, który zdecydowanie preferował rozwiązania doraźne. - To nic nie da. W końcu zacznie śmierdzieć. Nagle w pokoju rozbrzmiały dźwięki Marsza Imperialnego z Gwiezdnych Wojen. Marek w ostatniej chwili wytropił komórkę zaplątaną w pościeli i odebrał telefon. - Policja robi nalot - oznajmił bez wstępów znajomy Marka z roku. - Ktoś im doniósł, że hodujemy gandzię. - A hodujemy? - No co ty! - oburzył się chłopak. - To w sąsiednim. My pędzimy bimber. Pomyślałem, że cię uprzedzę, w podziękowaniu za tamtą ściągę. Marek chciał podziękować, ale jego rozmówca już się rozłączył. Rafał odetchnął głośno. - Jak to dobrze, że nie mamy żadnej marychy. - Za to mamy trupa na podłodze, idioto! - Marek poderwał się, kiedy tylko usłyszał szybkie kroki na korytarzu. - Kurwa mać! Złapał ciało i z trudem podniósł z podłogi. Rozejrzał się. Jeśli będą przeszukiwać pokój, otworzą wszystkie szafy i zajrzą pod łóżka, więc te kryjówki nie wchodziły w grę. Kroki były coraz bliżej. Zdesperowany Marek posadził sztywniaka na krześle i położył jego głowę na stole. Na szczęście miał już zamknięte oczy, więc nie musiał się tym zajmować. Odskoczył gwałtownie, kiedy do pokoju wparowała dwójka policjantów. - Dzień dobry, aspirant Szymczak i sierżant Kowalski, mamy nakaz przeszukania, proszę się odsunąć wyrecytował jednym tchem starszy z nich. - O, widzę, że jakaś imprezka była. - Uśmiechnął się pod nosem. Młodszy westchnął głośno, najwyraźniej z tęsknoty za pięknymi studenckimi dniami. Na sygnał przełożonego zabrał się do przeszukania, podczas gdy Szymczak przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami usadowionemu przy stole ciału. - A temu co się stało? Wygląda prawie jak nieżywy - stwierdził, a serce Marka wykonało salto. - Żyje, tylko jest zalany w trupa - wykrztusił chłopak. W końcu policjanci zrobili swoje i wyszli, a pod Markiem z ulgi ugięły się nogi. Jednak wciąż tkwili w pokoju z dużym, sztywnym problemem. Poradzili sobie z nim sprawdzoną metodą - poszli do monopolowego, a po paru piwach genialne rozwiązanie samo im się objawiło. Świt zastał Jerzego opartego o parapet otwartego okna, palącego spokojnie papierosa. Wydmuchał obłoczek dymu, rozkoszując się wspaniałym dniem. Pod jego oknem panował chaos.
24
Herbasencja
Policjanci zabezpieczali teren jaskrawą taśmą, jednocześnie odganiając ciekawskich. Nie byli jednak w stanie powstrzymać dziesiątek twarzy wychylających się z okien. Ludzie z niepokojem szemrali między sobą, robili zdjęcia albo po prostu bezmyślnie się gapili. A było na co. Nieczęsto widuje się pojawiające się znienacka na środku trawnika łóżko z trupem. Niedługo Facebook zaroi się od selfie z nieboszczykiem w tle. Jerzy osobiście miał zamiar zalajkować wszystkie. Wyglądało na to, że tych dwoje kretynów nieświadomie bardzo Jerzemu pomogło. W nocy musieli wytachać łóżko razem z ciałem na dziedziniec. Niezły wyczyn biorąc pod uwagę, że mieszkają na piątym piętrze, a w ich akademiku nie ma windy. Powodu takiego działania chłopak nie był w stanie się domyślić. Zachowania idiotów nie da się przewidzieć. Drgnął, kiedy jego rozmyślania przerwał rozpaczliwy krzyk. Jeden z funkcjonariuszy przytrzymywał szczupłą brunetkę, która próbowała dotknąć nieboszczyka. Biedny, martwy Czaruś. Zasłużył. W sumie i tak by do tego doszło wcześniej czy później. Był cholernym psem na baby. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu dziewczyny go uwielbiały. Był taki przystojny, wysportowany, wygadany i czarujący, że to aż obrzydliwe. Ale czemu musiał się uczepić akurat jej? Jerzy wiedział, że dla niego wszystko było zabawą. A było tak blisko. Jeszcze trochę i by dostrzegła, jak bardzo Jerzemu na niej zależy. Zrozumiałaby, że są sobie przeznaczeni. Po prostu ocalił ją przed popełnieniem strasznego błędu. Właściwie to wyświadczył jej przysługę. Jerzy uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Miał świetny plan. Wszystko poszło gładko. Impreza nieźle się rozkręciła i studenci dosyć szybko upili się do nieprzytomności. Udało mu się przekonująco zasymulować pijaństwo i kiedy imprezowiczom urwał się film, chłopak dopadł swoją ofiarę. Prawie nie zostawił śladów na ciele. Wszystko co odkryją policjanci, to niebywale wysoki poziom alkoholu, co u studenta raczej nie dziwi. Ledwo widocznego śladu po ukłuciu nikt nie dostrzeże, chyba że będzie specjalnie szukał. Po za tym wszyscy potencjalni świadkowie byli nieprzytomni. Policja uzna, że młodzież bawiła się zbyt dobrze i przydarzył się wypadek. Bardzo nieszczęśliwy wypadek, ale przecież takie rzeczy się zdarzają. Jerzy sprawdził w Google. Fakt, że nieboszczyk został odnaleziony w taki sposób wzmocni iluzję studenckiego dowcipu. Zaciągnął się głęboko dymem. Zaiste, zbrodnia doskonała. Dwa tygodnie później w gazetach pojawiły się artykuły o sensacyjnym aresztowaniu Jerzego B., dwudziestotrzyletniego studenta matematyki stosowanej, który z zimną krwią zamordował swojego kolegę, Cezarego K. Ofiarę odnaleziono o 6 rano, w łóżku wyniesionym na dziedziniec akademika. Chłopak miał we krwi ponad 5 promili alkoholu. Policja uznała Cezarego za niefortunną ofiarę studenckich wybryków. Prawdopodobnie na tym by się skończyło, gdyby nie przypadkowe nagranie na telefonie jednego z imprezowiczów. Student kręcił film tuż przed zaśnięciem i nie wyłączył komórki. Telefon zarejestrował Jerzego B. wstrzykującego ofierze alkohol do krwi i opuszczającego miejsce zbrodni. Kiedy młodzi ludzie obudzili się i ujrzeli na podłodze nieprzytomnego kolegę, postanowili zrobić mu dowcip i umieścili ciało w szafie, po czym wyszli, zostawiając dwóch mieszkańców pokoju wciąż pogrążonych we śnie. Ci zeznali, że gdy rankiem odkryli ofiarę, wpadli w panikę. Będąc znów pod wpływem alkoholu znieśli ciało wraz z łóżkiem na dziedziniec. Ironiczne pozostaje to, że policjanci przeszukujący tego dnia akademik w poszukiwaniu narkotyków nie zauważyli, że jeden z chłopców w pokoju 201 nie żyje. Jerzy nigdy nie zostałby pociągnięty do odpowiedzialności za swą zbrodnię, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Wystarczyłoby, że telefon miałby mniej wytrzymałą baterię. A to peszek.
Październik 2016
25
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
science fiction
Tryptyk s-f o lekko humorystycznym zabarwieniu I Genetyk Małe miasteczko gdzieś na zabitym dechami zadupiu. Czas jakby wolniej tam płynie i nikt nie przejmuje się, czy obiad będzie na trzynastą, czy może na siedemnastą. Uroki prowincjonalnej nudy. Jakieś dzieciaki biegają po dziurawej ulicy i prują mordy na każdego przechodnia. Właśnie obrzuciły Metodego kamieniami, bo każdy wie, że Metody to miejscowy głupek i nawet słowem się nie odezwie za takie traktowanie jego persony. – Won gówniarze zafajdane! Odpierdolcie się ode mnie! Co ja Wam kurwa zrobiłem? Dzieciaki aż ze zdziwienia mordki porozwierały. I może na tym by się zakończyło całe zajście, niestety, wtrąciła się Borsukowa. – E! Ty jełopie! Na dzieci z mordą wyjeżdżasz? Nie wstyd ci kanalio brukowa? – cedziła przez zęby, a jej oczy aż błyskały ze złości. Dawno już tak dobrze na nikogo nie najechała. No bo niby na kogo? Na Natalię, co się puszcza na lewo i prawo, a może na Jaromira, co mieszka tuż pod nią w kamienicy z jakimś fagasem, a Borsukowa co noc musi wysłuchiwać jęków rozkoszy, gdy się pieprzą na skrzypią cym łóżku? No na kogo miała się wydrzeć, jak nie na Metodego. Normalka, głupek to głupek. – Ale, że mu aż tak odbiło, żeby na dzieci z gębą? – pomyślała. – A może jemu się we łbie poprzestawiało? – A może się poprzestawiało – usłyszała w głowie Borsukowa. – Jakże to? Co jest do chuja? – myślała dalej Borsukowa. – A nic nie jest. Ile mam wytrzymywać to codzienne kamieniowanie, co? – pomyślał Metody, co było jednoznaczne z tym, że Borsukowa usłyszała to w swojej, co najmniej pustej, głowie. – Nie ma lekko paniusiu. Od dziś głupek nie jest głupkiem. A jutro… jutro się przekonacie – tym razem na głos powiedział Metody i energicznym krokiem ruszył w stronę domu o zielonych ramach okiennych, gdzie mieszkał od niespełna kilku lat. Duszny letni wieczór w miasteczku na prowincji charakteryzuje się tym, że wszyscy mieszkańcy siedzą na ławkach pod oknami albo, co wytrwalsi, pod budką z piwem. Jasne, że są też tacy – szczególnie podrostki – co to łażą po krzakach i kopulują, a w najlepszym wypadku onanizują się, a potem do domciu i spać. Tym razem jednak było bardzo gorąco i wyjątkowo dziwnie pachniało. – To od tego głupka – stwierdziła Mańka i szturchnęła łokciem siedzącą obok na ławce Mariolę. – No co ty nie powiesz? – Mariola była wyraźnie zirytowana. – Od niego zawsze tak wali jak z koziej dupy. Cholera wie co ten fiut tam wyrabia, może…
26
Herbasencja
Nagle wielki huk przeszył powietrze, aż o mało co szyby z okien nie powylatywały. Na domiar tego, dziwnie fosforyzująca zielona mgła zaczęła się unosić w powietrzu i z wolna otulać miasteczko. W oczach ludzi zaczął malować się strach, wręcz panika. Nikt jednak nawet się nie poruszył, cze kano co się stanie dalej. A tu z domu wychodzi Metody i wydziera się na całe gardło: – Chuj bombki strzelił, kurwa, choinki nie będzie! Co się tak kurwa patrzyta jełopy? Ja tu ekspe rymenta dla was prowadzę, znoszę cierpliwie wszystkie uszczypliwości, a tu jakiś kurwa kutas mi bombę podkłada pod laboratorium? Pojebało się wam w główkach czy co? Ludzie, ja wam chcia łem życie przedłużyć! Ja chciałem, żeby nie gadać, ale za pomocą telepatii żeby rozmawiać, tak w myślach… myślach. A wy co? Zamach? Na mnie? Bo na gnojka rano nakrzyczałem?? No to teraz kurwa zobaczycie co się będzie działo… Zobaczycie! – A co się ma dziać – powiedziała na głos Mańka i poszła do domu pobaraszkować z chłopem w łóżku. Małe miasteczko gdzieś na zabitym dechami zadupiu. Jak co dzień, Borsukowa idzie do sklepu po mleko i kilogram nowych plotek. Mańka z Mariolą siedzą na ławce i ćmią papierosika, obmawia jąc co poniektórych przechodniów. Dzieciaki znów rzucają kamieniami w Metodego… Chociaż, czy to aby te same osoby? I dlaczego Borsukowa trzyma torbę w obślizgłej macce i łypie sześcioma parami oczu na Metodego, który właśnie w tej chwili pożera jedno z dokuczających mu dzieci? – Znowu idzie ten jełop – westchnęła Mańka. – Oj, następny nudny dzień – stwierdziła, po czym wyrzuciła niedopałek na trawę, dogasiła go przyssawką i popełzła po ścianie do domu. II Medykament – Co tu dają? – spytała Borsukowa ostatniego w kolejce. – Nic nie dają – odburknął Józek. – Trza se kupić. – Kupić? – Borsukową aż zatrzęsło. – To też wymyślili? Na takim zadupiu mieszkamy, nikt nie przyjeżdża, nikt nic nie dostarcza, a on mi tu kupić każe, no! – A dajże mi ty babo spokój! – warknął Józek .– Se wejdź i zobacz, co sprzedają. Borsukowa, przeciskając się przez coraz bardziej rosnący tłum, dotarła w końcu do samej lady, za którą stała Ania. Taka mała, niepozorna rybo-oślica o żółtych oczach i niebieskich wargach. – Za czym kolejka jest Aniu? – spytała. – Za mną. Dzielę się sobą po kawałeczku. – Dzielisz się? Słyszałam, że sprzedajesz. – Borsukowa najwyraźniej do czegoś dążyła. – W sumie sprzedaję… – Ale z ciebie dziwka! – krzyknęła Borsukowa na cały sklep. – Sprzedajesz się!? Niech się ino o tym twój chłop dowie! Ania spojrzała spod byka na Borsukową i wycedziła przez zęby: – On wie. I nic ci do tego stara oślizgła rajfuro. Tobie na pewno nie sprzedam ani kawałeczka. – Ja nie kupię – dalej pokrzykiwała Borsukowa. – Kto by chciał mieć dla siebie kawałek dziwki, no kto? – Ja bym chciał – odezwał się Metody. – Ja bym chciał, bo bym sobie kurwa zamroził, a potem na niedzielę dobry rosół ugotował, taki lekko krwisty. Borsukowa tylko spurpurowiała i odpełzła na koniec kolejki. Minutę później ze sklepu wychodził Metody, wyraźnie zadowolony z zakupu. Oczywiście Bor sukowa nie popuściła. Musiała się dowiedzieć co i jak. – No i? – zapytała z lekka. – Jaki kawałek dziwki sobie kupiłeś? Ten górny, czy ten dolny? Bo jak dolny to rozumiem… nawet bardzo dobrze rozumiem… będziesz miał gdzie – i tu wykrzyczała na cały regulator – kutasa wrażać. Na Metodym nie zrobił żadnego wrażenia jej wrzask. Wręcz przeciwnie, podszedł spokojnie do tej bezmózgiej baby i szepnął do ucha:
Październik 2016
27
– Właśnie tak. Będę wrażał. Ile wlezie. Tylko wiesz, Borsukowa, jest mały problem. – Problem? Jaki? – Nie mogła wytrzymać z ciekawości, aż jej śluz zaczął spływać po mackach. – Nie mam kutasa – stwierdził stanowczo, a na odchodne dodał: – Ale to nie moja wina, tylko tego idioty, co bombę podłożył. Nastała jakaś dziwna cisza wśród mieszkańców stojących w kolejce. W sumie, każdy z nich był winien tego, co się stało w miasteczku przed rokiem. Jakoś tak zapomnieli, przeszli do porządku dziennego, jeśli chodzi o tą sprawę… a tu taki wyskakuje z tekstem, że to ich wina. – To w końcu, Metody, może wyjaśnisz co Ania sprzedaje!? – krzyknął ktoś z kolejki. – A bo ja wiem? Mówi, że siebie, jak zobaczę co się z tym da zrobić, to na pewno wam dam znać. – I poszedł do domu, pożerając po drodze jakiegoś gówniarza, któremu się przypomniało, że jesz cze dzisiaj nie walił kamieniami w Metodego. Wieczorem na ławeczce Mańka z Mariolą jak zwykle paliły papieroski i obgadywały przecho dzących „ludzi”. Że ten to ma za długi ogon, że tamten, zamiast za żoną, ugania się za miejscową florą, że Borsukowa coś ostatnio słabiej pełza, że Jaromir rozstał się ze swoim fagasem, ponieważ nie mógł wytrzymać, jak mu się wsadza przyrodzenie wielkości słonia do jego otworu odbytni czego, że Metody… – Cześć panienki – zagadał Metody do Mańki i Marioli. – No. Czego chce? – odburknęła Mańka – A nic takiego, tylko chciałem powiedzieć, że kawałek Anki, co to się sprzedawała w sklepie na porcje, to niezłe lekarstwo. – Chyba na twoje bezkutasie – zachichotała Mariola. – Swojemu staremu nie dałam, bo by się jeszcze gdzie napalił i potem walił całą noc mną o ścianę. Od jakiegoś czasu to daje mu spełnienie. – No wiesz, tobie to akurat nie zaszkodzi – stwierdziła Mańka. – Nie masz przecież kręgosłupa, a poza tym, w co miałby walić? W taka galaretę?? – Nie no, jak babcię kocham. Spokój do kurwy! – krzyknął, już nieco poddenerwowany Metody. – Chciałem powiedzieć, że kawałek Anki jest dobry jako lekarstwo na kaszel. – Ja nie mam nigdy kaszlu – powiedziała Mańka i w tym momencie, jak nie zakaszlała… – No właśnie – stwierdził Metody, usiłując zetrzeć z twarzy kaszlnięcie Mańki. – Chciałem dodać, że o ten kaszel mi chodziło. To jakieś kurestwo, co się rozprzestrzenia w szybkim tempie po okolicy. I cholera wie, skąd się wzięło. Radzę kupić. Jeden wydatek, potem samo się jakoś regene ruje i pewnie starczy na zawsze. Małe miasteczko gdzieś na zabitym dechami zadupiu. Wrzeszczące dzieciaki, mały ruch… Tylko przy dawnym sklepie Anki coś jakby inaczej. Kolejka jak cholera, nad drzwiami napis „APTEKA”, a pod spodem kartka z informacją, że tutaj można kupić część Ani, która w cudowny sposób leczy tak zwany „kurewski kaszel Metodego”. III Coś Dziwnym trafem – bo trzeba przyznać, że Borsukowa siedząca na ławce i nerwowo przeplatająca mackami to naprawdę dziwny traf – przechodził koło Borsukowej Metody. – O witam szanownej pani – powiedział uprzejmie, a pomyślał: „Co ta szmata tu robi?”. – A nic, nic panie genetyk. Nic ciekawego. Chociaż… – zawahała się przez chwilę – Chociaż może pan coś poradzi. Otóż, wlazł do domu i nie chce wyjść. Metody zdziwił się niezmiernie, aż mu czułki zwiotczały. Oto Borsukowa pierwszy raz od nie pamiętnych czasów prosi go o radę. Ba, nawet pomoc. – Co wlazło? – zapytał od niechcenia, niby przypadkiem. – No właśnie nie wiem. Małe to to cholerstwo, żreć nie chce, piszczy i obsrywa całe mieszkanie. A ja już młoda nie jestem, ledwo śluz mogę pościerać – rzuciła z żalem.
28
Herbasencja
Potem znów zaczęła manipulować mackami w okolicy, gdzie powinna się znajdować głowa. – Cholerstwo, powiada pani? No to zobaczmy to coś, może to być nader interesujące – powie dział z wyraźnym zainteresowaniem genetyk i wziąwszy Borsukową pod mackę poszli do jej miesz kania. Oczywiście poszli to mało powiedziane, tak jakoś przesuwali się, jakby płynęli w powietrzu. – Bi, pi, pipipi, biiiiiiiiiiiiiiiiiiiii – zapiszczało to coś, kiedy otworzyły się drzwi wejściowe i szyb ciutko przemieściło się pod szafę. – Znów nasrałeś, ty coś? – zawrzeszczała Borsukowa. – Ależ pani droga… – zaprotestował Metody. – Tak nie można. Może ono się boi? – A co mnie to kurwa jasna obchodzi – wściekała się Borsukowa, rozchlapując przy tym po całym mieszkaniu śluz i tłukąc co popadnie swoimi mackami. – Całe mieszkanie zasrane. Śmier dzi jak u Mańki w kiblu. Co to do nędzy, u mnie jakiś przytułek jest dla chuj wie czego? Nie mam ochoty ciągle sprzątać po tym cholerstwie! Szybko złapała miotłę i dawaj nią pod szafą zamiatać. A biedne coś, mało zapewne myśląc co robi, cap zębiskami wiedźmę za nożną mackę, aż się krew polała. No to się Borsukowa teraz wście kła, tak już na poważnie, – Ja ci kurwa dam, ty nędzny pomiocie chuj wie czego! – wrzeszczała. – Ja ci nogi z dupy powy rywam! Ścierwo się przypałętało, a teraz gryzie! Metody stał bezradnie i przyglądał się tej scenie ze stoickim spokojem. Lepiej było się nie odzy wać dopóki Borsukowa nie ochłonie. Zresztą, nie miał nawet najmniejszej ochoty się wtrącać, ponieważ widok budził zgrozę. Małe coś z wielkimi zębiskami kłapiącymi koło macek Borsukowej i sama Borsukowa wymachująca miotłą i wszystkimi kończynopodobnymi wypustkami, przesu wająca się po całym mieszkaniu, rozwalająca co się da, to naprawdę zgroza, żeby nie powiedzieć śmiertelne niebezpieczeństwo. – Dość tego!!! – krzyknął Metody, aż Borsukowej miotła z macki wypadła. – Miałem chyba ci do kurwy nędzy pomóc! No nie!? – No niby tak – odparła jeszcze nieco zdezorientowana. Tymczasem małe coś znów uciekło pod szafę. Nie piszczało już, tylko tak jakoś dziwnie się trzę sło, że aż ściany drżały. – Musi pani zrozumieć, że to coś się cholernie boi – zaczął mówić Metody. – Niestety nie wiem, co to jest i skąd przyszło, ale przy odrobinie cierpliwości zapewne uda się nam to złapać, a wtedy wezmę do swojego laboratorium i przebadam. Borsukowa spojrzała na genetyka i ze zrozumieniem dodała: – Tak? A jak? – Nie rozumiem pani – odpowiedział. – No bo jak chcesz to pan złapać? – podniesionym głosem zaczęła Borsukowa. – No jak, na wędkę i robaka? Czy może przez łeb siekierką i już będzie ciałko zasrańca do przebadania? – Nie no, pani to ma pomysły. Idę się przejść i przemyśleć cała sprawę. A pani niech nawet nie tyka tego coś, nawet jak znowu by chciało się… chciałoby nabrudzić – powiedział Metody i poszedł na spacer ulicami miasteczka, aby przemyśleć sprawę. Wychodząc, usłyszał jeszcze za sobą rumor rozwalających się mebli u Borsukowej i jej niearty kułowane wrzaski. – Ja pierdolę – pomyślał. – Co za niereformowalna baba. I poszedł myśleć. Małe miasteczko gdzieś na zabitym dechami zadupiu. Metody, jak zwykle posiniaczony od kamieni rzucanych przez dzieciaki, już drugą dobę krąży po ulicach i zastanawia się jak złapać coś. Przechodząc koło apteki wpadł na pomysł, że może Ania coś poradzi na ten problem, więc nie myśląc już za bardzo, wszedł i od razu spytał się Ani, która jak zwykle dzieliła swoje ciało na mniej sze kawałeczki i pakowała je w foliowe, samozamykające się torebki.
Październik 2016
29
– Kurwa. Anka, mam problem niemiłosierny. – Wal – odbąknęła i dalej się szatkowała jak kapustę, tasakiem do mięsa. – Widzisz, Borsukowa ma coś... – Nie dokończył, bo w tym momencie do apteki wszedł Józek. – Taa – westchnęła Ania. – Borsukowa ma zawsze coś, ale z głową chyba. – Borsukowa i głowa? Bardzo interesujące? – stwierdził Józek i w tym samym czasie zapłacił za połkniętą właśnie część Anki. – No ma w domu takie coś, co ja nie wiem co to jest i to coś gryzie, a Borsukowa przy okazji cały dom se zdemoluje – jednym tchem powiedział Metody. – No to zastrzel – skwitował Józek. – No co ty? Nawet nie wiem, co to jest? Tak zwyczajnie zastrzelić? – Metody poczuł się urażony ignorancją Józka. – Nie to coś, tylko Borsukową. – Józek uśmiechnął się i jeszcze dodał – I zwierzątko będzie miało spokój, a i my jako społeczność miejska, pozbędziemy się niechcianego chwastu. Metody szeroko otworzył otwór gębowy, wypuścił powietrze i powiedział stanowczo: – I to jest jedyne rozwiązanie. Idę do domu po dubeltówkę. – Taa. Zastrzel i zadzwoń po adwokata od razu, może się uda wybronić ciebie w sądzie. Będziesz miał okoliczności łagodzące. Obrona cosia przed rozwścieczoną Borsukową – dodała Anka. Mańka i Mariola jak zwykle paliły papieroski na ławeczce pod domem. Jak zwykle też, obserwo wały co i jak się dzieje w mieście. No, informacja to podstawa. – Gdzie leziesz jełopie z tą strzelba? – prawie równocześnie zapytały Metodego. – A do Borsukowej. Mam sprawę do załatwienia – odpowiedział pośpiesznie. – Mańka! Kurwa, do domu bo mi się chce!!! – zawył z okna na Mańkę jej chłop. – Dobra już lezę – krzyknęła i dodała do Metodego: – Zabić idziesz, czy co? – i szybciutko wspięła się po ścianie do domu. – Też mi… – skomentowała Mariola, wstała z ławki i skierowała się w stronę sklepu monopolo wego. – Idę się uchlać z tego wszystkiego. Niczym James Bond, Metody wywalił drzwi do mieszkania Borsukowej i już miał przeładować strzelbę i wycelować w jej rozwścieczoną postać, gdy we drzwiach stanęła mała postać. Była to Edytka. – Dzień dobry ciociu. – przywitała się grzecznie. – Dzień dobry panu. Ciociu przyszłam cię odwiedzic i zapytać się o coś. – No słucham cię, Edyto – odpowiedziała Borsukowa dość miłym głosem. Widać się trochę uspokoiła. – Chciałam się dowiedzieć, jak ci się podoba szczeniaczek, którego ci przyniosłam przedwczo raj, bo tak sobie pomyślałam, że sama mieszkasz, to ci się jakieś towarzystwo by przydało. Metody, a wraz z nim Borsukowa, zmienili kolor na pomarańczowy, potem na zielony i jeszcze na śliwkowy, wciągnęli powietrze i aż siedli z wrażenia na czymś, co może przypominać tyłek. Po chwili jednak Metody zapytał się Edytki: – Skąd masz tego pieska? Bo to piesek prawda? – A pałętał się sam, taki nieszczęśliwy, koło pana domu, więc go przygarnęłam i przyniosłam tutaj. – O kurwa mać! – wrzasnął Metody. – Rozmnożyły się! Ja pierdolę! Trzeba lecieć do burmistrza żeby zarządził ewakuację. – To co to jest? – zapytała Borsukowa. – Nie wiem, ale kurewsko lubi żreć. Bez opamiętania – odpowiedział Metody i pobiegł jak naj szybciej umiał do burmistrza. Oczywiście nie omieszkał po drodze pożreć kolejnego gówniarza rzucającego w niego kamieniami. Małe miasteczko gdzieś na zabitym dechami zadupiu. Wrzeszczące dzieciaki, mały ruch… No właśnie, jaki ruch? Jakie dzieciaki?
30
Herbasencja
Piotr Grochowski (Szeptun) Rocznik ‘79, Urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej. Z pozostałymi opowiadaniami autora można zapoznać się na stronie: http://szeptun.blogspot.com
Pan Mądrala
miniatura
Głos ojca, niski i kojący, spokojny i delikatny, zabrzmiał z przedpokoju. Treść słów, przewidywalna, bo powtarzana raz za razem, niezmiennie wydawała się ośmioletniemu Ezekielowi zwyczajnie nudna: – Wychodzę na zewnątrz, wrócę za kwadrans, może dwa. Bądź grzeczny, siedź cicho i nikomu nie otwieraj. – Nawet tobie? – Zeke uniósł głowę znad pudełka z kolorowymi klockami, krzywiąc usta w złośliwym grymasie. Głowa ojca wychynęła zza futryny, uśmiechał się delikatnie. – Bardzo śmieszne, panie Mądralo – rzucił. – Sam sobie otworzę. – Ojciec zabrzęczał kluczami i wrócił do przedpokoju. Chłopak spojrzał na klocki, uchem złowił jeszcze szybkie kroki ojca, charakterystyczny stukot ciężkich butów, dźwięk otwieranych i szybko zamykanych drzwi. Cisza. Zeke uśmiechnął się i bacznie zlustrował figurki, tezebrane w bojowych formacjach, jak i pozostałeleżące w nieładzie, na kupkach. Wydał bezgłośne rozkazy, w myślach planując swoje działania. Następnie dokończył budowę murów z klocków, by na koniec, z nabożną czcią, w specjalnej wieży nad bramą – w Czatowni – ustawić strażniczego maga. „Łowcy i zwiadowcy w terenie, w rozproszeniu… Wsparcie w dwóch grupach”. Chłopak poruszał wargami nie wydając żadnego dźwięku. „Jest duża szansa, by się udało…”. Powiódł wzrokiem po całym dywanie, docierając do miejsca gdzie powinni pojawić się wrogowie. Uśmiechnął się. „No pewnie, że się uda. Dlatego teraz…”. Idealną ciszę przerwało pukanie do drzwi. Zeke znieruchomiał, może nawet delikatnie pobladł,nie był pewien. Z ociąganiem, w zupełnej ciszy dotarł do drzwi. Pukanie powtórzyło się. Chłopak sięgnął po stojący pod ściana stołek, wstrzymując oddech ustawił go pod drzwiami i wspiął się do wizjera, jednocześnie mocno zaciskając powieki. Gdy je otwarł, odetchnął. Na ganku stał ojciec w swym biało granatowym uniformie i niecierpliwie kiwał głową. – Wpuść mnie, Ezekielu.
Październik 2016
31
Chłopak wywrócił oczami, spojrzał na nadgarstek, uświadamiając sobie, że stracił poczucie czasu. Minęła godzina, zabawa tak bardzo go wciągnęła... Sięgnął do zamka, przejechał palcami po zasuwie i zadrżał. Odetchnął. Błyskawicznie położył dłoń na znaku nakreślonym po prawej stronie framugi. Poczuł delikatne mrowienie w koniuszkach palców. Bach! Sześćsetkilowy blok kamienia, opieczętowany Runami Trzeciego i Czwartego Kręgu spadł z Czatowni usytuowanej nad gankiem. Zeke przytknął oko do wizjera. Oczywiście nie był w stanie niczego zobaczyć. Kamień i pył – ganek przestał istnieć. Odetchnął po raz drugi. Zamknął oczy i wypowiedział ciąg słów, wyuczonych na takie okazje. Uspokoił się i zaczął analizować. Czart nie mógł przeżyć, to wydawało się jasne. Upewniając się w tej kwestii chłopak dotknął Runów po lewej stronie drzwi. „Brak Aury Obecności”. Kiwnął głową. Kimże mógł być intruz? Zdołał idealnie skopiować ciało ojca;mimika, nawet zarost były idealne. Ruchy głową – jak żywe… Ale, co zdarzało się już wcześniej, nie potrafili dobrze naśladować ubrań, to najczęściej ich gubiło – szczegóły, zwłaszcza ręcznie przerabiane elementy. Kaptur ojcowskiego uniformu – to na niego Zeke podświadomie zwrócił uwagę – wzmacniające go rzepy były przeszywane ze starej wojskowej kurtki. „Chciał, by go wpuścić”, przypomniał sobie chłopak. „Nie użył kluczy ojca. To musiał być niższy krąg, może Garrathaeus, albo Zaray-Sultari. One potrzebują zezwoleń, nie mogą wejść bez zaproszenia… Ale są piekielnie szybkie, bardzo niebezpieczne”. Rozglądnął się po przedpokoju, po wzmocnionych ścianach, obwieszonych bronią i ochronną odzieżą. Wodził wzrokiem po wyrysowanych zabezpieczających formułach i symbolach, pokrywających każdy centymetr sufitu i ścian. Odnalazł odpowiedni znak. Przez dłuższą chwilę przypominał sobie właściwe słowa. Musiał wypowiedzieć je bezbłędnie. Z tyłu głowy widział oblicze ojca. „Godzina. Nawet jeśli wpadł w pułapkę od razu, jest szansa, że żyje. Czart musiał się go nauczyć, wyciągnąć wspomnienia, imiona, szczegóły potrzebne do imitacji. Ojciec musiał żyć… Czart potrzebował go żywego… No i krew... Pewnie zostawił go gdzieś, w jakiejś dziurze, w jakimś zapadlisku, może pod starym wiaduktem, przy alei Corintiana… Nie zmarnowałby świeżej krwi”. Zeke dotknął Runu i wypowiedział zaklęcie, a zaraz potem dwanaście Ympaeusów, znanych także jako Czarcie Skrzydła, oswojonych, przeciągniętych na Stronę Przymierza, wyruszyło na poszukiwania. Zabrały ze sobą jeden mocny Biały Kamień. Jeśli ojciec – Zwiadowca – zdołał przetrwać, uleczą go i sprowadzą do domu. On – Ezekiel – strażniczy mag – będzie czekał.
„No pewnie, że się uda. Dlatego teraz…”. Idealną ciszę przerwało pukanie do drzwi.
32
Herbasencja
Andrzej Trybuła (andrzejtrybula) Rocznik 1970. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo zajmuje się zarządzaniem. Mieszka z rodziną na przedmieściach Opola. Powieściopisarz amator, kochający swoje miasto, co często znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Zwolennik kawy, świętego spokoju i starej, dobrej fantastyki – najlepiej czytanej zimą, przy kominku. Swoje opowiadania publikuje na portalach: Herbatka u Heleny i Nowa Fantastyka. Autor powieści kryminalnej „Majowa pora sucha” (2017).
Ludzki demon
fantastyka
I Muzyka, jeszcze niedawno przesączająca się nieśmiało przez zamknięte drzwi gabinetu, teraz wylewała się już całymi falami, wywołując wrażenie unoszenia dźwięków wysoko w powietrzu. Wyraźne i głośne tony, co chwilę: to podnosiły się, to opadały, w górę i w dół, zwalniając i przyspieszając, z każdą kolejną nutą wypełniając coraz bardziej przestrzeń obszernego salonu, korytarza, schodów, a w końcu całej powierzchni dużego podmiejskiego domu w starym stylu. – Pięknie gra. – Pani Matylda bardzo ostrożnie odłożyła filiżankę z kawą na stolik, żeby przypadkiem jakimś nierozważnym dźwiękiem nie zakłócić harmonii muzyki. – A jaki jest ułożony – dodała cicho ciocia Jadwiga. – No, mówię ci, cud, nie chłopak. Przy tym przystojny i zawsze taki elegancko ubrany. A elokwentny, oczytany, no i jak opowiada o swojej pasji, można słuchać godzinami. Na uczelni też zawsze pierwszy, najlepsze stopnie i nagrody, a teraz jeszcze ten konkurs. Uwierz mi, moja droga, jeszcze trochę i będzie to najlepsza partia w Warszawie. Zapamiętaj moje słowa! Dobrze, że w odpowiednim czasie wzięłam go pod swoje skrzydła, inaczej moja szalona siostra na pewno zmarnowałaby chłopaka i do niczego by nie doszedł. Taki talent, taki talent! Jadwiga popatrzyła na Matyldę, z zadowoleniem przyjmując aprobujące kiwanie głowy koleżanki. – Tak, tak, kochana. Masz świętą rację. Pamiętam, jak pokazałaś mi go pierwszy raz. Był taki nieporadny, a te jego maniery, po prostu okropne, no i te sterczące włosy! A teraz, popatrz: elegancki młody człowiek, grzeczny i uczynny, i ten talent do gry. Naprawdę dobrze się nim zajęłaś. Jestem przekonana, że przy twoich koneksjach już niedługo wszystkie salony będą stały przed nim otworem. Eleganckie starsze panie uśmiechnęły się do siebie, podnosząc filiżanki do ust. Tymczasem muzyka zmieniła nieznacznie swą barwę. Bez wyraźnej przyczyny stała się jakby odrobinę zbyt głośna i nazbyt mocna. W tej chwili palce pianisty uderzały w klawisze bardziej impulsywnie, z wyraźną irytacją. Płynny dotychczas rytm melodii stopniowo zaczął się załamywać. Z początku prawie niezauważalnie, przynajmniej dla laika, jednak wyczulone ucho wyrobionego słuchacza wyłapałoby tę swoistą dysfunkcję niemal od razu. Rozpoznanie kolejnych, coraz bardziej wyraźnych zgrzytów i załamań rytmu nie sprawiłoby już kłopotu nikomu. Ostatnie trzy,
Październik 2016
33
krótkie, energiczne, prawie wściekłe uderzenia w klawiaturę zakończyły koncert i ewidentne męki wykonawcy. Klapa fortepianu opadła z hukiem i w całym domu zapadła głucha cisza. – Teraz wyjdzie i powie, że musi się przejść, by trochę pomyśleć. Ciocia Jadwiga, rozbawiona, uniosła brwi, dając tym samym znać koleżance, że nic się nie stało, że takie momenty są czymś normalnym i zdarzają się tutaj dosyć często. I faktycznie, miała rację. Już po chwili drzwi gabinetu otworzyły się na oścież, a z pokoju wybiegł – sadząc olbrzymie susy – wyraźnie podenerwowany młody chłopak, który jednak szybko zatrzymał się dostrzegając dwie siedzące w salonie panie. Pani Matylda spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem, dziwiąc się, jak można tak szybko dorastać. Jeszcze niedawno dzieciak pałętający się pod nogami, a teraz, proszę, mężczyzna prawie. Słuszny wzrost. Może był odrobinę za chudy, ale w wieku dziewiętnastu lat to przecież nie wada, z czasem nabierze ciała. Ubrany skromnie, ale gustownie, w gładką niebieską koszulę, wełniane spodnie sprasowane w kant i narzucony na ramiona sweter, wyglądał na bardzo przystojnego, a elegancka fryzura z krótko przyciętych, kruczoczarnych włosów, połyskujących żelem, dodawała mu tylko powagi. – Nie przywitasz się, Janku? – Ciocia Jadwiga wyraźnie przywoływała go do stolika. Westchnął tylko, wyraźnie zakłopotany. – Przepraszam, nie wiedziałem, że mamy gości. – Chłopak podszedł do kobiet, szarmancko całując obie w dłonie. – Panie pozwolą, że je teraz opuszczę – dodał zaraz. – Muszę się przejść, by ochłonąć po próbie… i przemyśleć kilka spraw. – Tak, tak, oczywiście, nie zatrzymujemy pana artysty. Spokój ducha i ćwiczenia przede wszystkim – odpowiedziała ze zrozumieniem pani Matylda. – A nie mówiłam? – Ciocia Jadwiga z wyrazem triumfu w oczach patrzyła na plecy odchodzącego szybko siostrzeńca. – Wróci późno, ale to nic, to nic, należy mu się. *** W mieście zrobiło się już całkiem ciemno. Janek od kilku godzin krążył po ulicach, nie mogąc dojść do siebie. Profesor Sowiński ma rację, pomyślał. Nigdy nie będę tak dobry, by zaistnieć w konkursie. Jestem zbyt sztywny i brakuje mi pasji. Chwila, chwila, jak on to określił? Że jak, że muszę odnaleźć w sobie wewnętrzne dziecko? – To głupie! – wykrzyknął z furią na głos. – Muzyka Chopina jest przecież trudna. Jest dla dorosłych, a głupi profesor wymyśla sobie, że aby ją dobrze zagrać, to trzeba być dzieckiem. To nawet nie głupie, to i-dio-ty-czne! – Aż przysiadł na chodniku ze złości. – Jaaasiu! Hop, hop! Janeecki! – W tym samym momencie jakiś znajomy, słodko brzmiący głos przywołał go z oddali, używając przy tym form znanych tylko nielicznym kolegom z uczelni. Janek rozejrzał się na wszystkie strony, szukając źródła okrzyku. Gdy zobaczył, kto woła, poczuł nagłe ciepło w piersi. Na jego twarz wstąpiły rumieńce. W krótkim czasie stała się cała czerwona. Z zażenowania zakrył ją szybko rękami, zachowując się niczym mały, speszony chłopiec. Jakieś dwadzieścia metrów od niego, na pobliskim parkingu, stała w swoim kabriolecie, machając do niego z pasją, Joasia, jego Joasia, to znaczy nie jego, ale... Jedyna przyczyna Jankowych uniesień, skrytych westchnień i nieprzespanych nocy pełnych najśmielszych romantycznych fantazji. Najpiękniejsza dziewczyna na roku, która, niestety, podobnie jak i wszystkie pozostałe, traktowała go jak kumpla – i nic więcej. – Cześć, Janecki, co robisz? – zapytała z uśmiechem, gdy już ochłonął i podszedł bliżej. – Nic specjalnego, tak sobie chodzę po mieście. – Chciałeś powiedzieć: chodzę i wrzeszczę. Słychać cię w całej dzielnicy. Jej słowa były zabawne, nie złośliwe. Janek poczuł się bardziej swobodnie, odwzajemnił uśmiech. – Musiałem sobie powrzeszczeć, żeby odreagować. Za dużo dzisiaj ćwiczyłem. – No tak, cały Jasio. Praca, praca, i tylko praca. Chcesz odreagować, to jedź z nami – wskazała
34
Herbasencja
głową na samochody, stojące obok. – Właśnie wybieramy się całą paczką zaszaleć. Mam jedno wolne miejsce, jak chcesz, możesz jechać ze mną? Janek wahał się tylko chwilę. Zapatrzony, niczym dyrygent w partyturę, w piękną, subtelną twarz Joasi, jej krótką blond fryzurkę, delikatne piegi na policzkach, zmysłowe, pełne czerwieni wargi i proszące oczy koloru dobrze spalonego cukru, stopniał nagle, niczym krótka, wąska świeca, używana przez pianistów podczas nocnych koncertów w Łazienkach. Obszedł szybko samochód, otworzył drzwi i usiadł obok niej. – Słuchajcie, ludziska! – Joasia odwróciła głowę do tyłu, w stronę siedzącej tam pary, której jakoś wcześniej w ogóle nie zauważył. – Przedstawiam wam Janka, mojego kumpla z roku, jednego z najlepszych młodych pianistów. Uczestnika tegorocznego Konkursu Chopinowskiego, o którym już za niedługo będzie się dużo mówić w mieście. – Witamy, witamy w towarzystwie – odpowiedzieli, podając mu ręce. – Dzięki – szepnął nieśmiało Janek. Joasia zaśmiała się dziko, uruchomiła silnik i – z okrzykiem „Impreza!” na ustach – ostro ruszyła do przodu. – Gdzie jedziemy?! – zapytał głośno, przy okazji zbliżając nos do szyi koleżanki. Dziewczyna pachniała malinami. – Jedziemy do wróżki! Na seans, uuuuuu! *** Pierwszy raz był zadowolony z zabawy. Impreza nie przypominała niczym rozwrzeszczanych i zagłuszających wszystko dziką muzyką prywatek, suto zakrapianych tanim alkoholem, którymi pogardzał. Tu było inaczej, niezbyt głośno, choć poziom emocji dorównywał temu ze zwykłych zabaw, a nawet go przewyższał. Siedzieli w komfortowo urządzonym salonie, zgromadzeni wokół dużego, dębowego stołu, trzymając się za ręce i udając skupienie. Wszyscy wsłuchani w słowa gospodyni, ubranej jak Cyganka wróżki o egzotycznym pseudonimie „Morena”, odgrywającej rolę medium łączącego świat doczesny z zaświatem. Zabawa polegała na tym, że każdy z nich po kolei podawał nazwę jakiegoś znanego zmarłego, kilka dodatkowych danych o osobie, a Morena już dalej robiła swoje. Jak dotąd, każda kolejna próba kontaktu kończyła się powodzeniem i choć wszyscy wiedzieli, że cały ten seans to najprawdopodobniej jedna wielka lipa, to jednak poziom pokazu w wykonaniu wróżki był tak sugestywny, że kontakt z „drugą stroną” sprawiał wrażenie jak najbardziej realnego. Każdy z uczestników próbował przebić poprzedniego, wymyślając coraz to barwniejsze postacie do wywołania. I tak rozmawiali już z Piłsudskim, z królem Janem Sobieskim, Sienkiewiczem, Mickiewiczem, a nawet z Wernyhorą, jednak największy jak do tej pory ubaw mieli, kiedy wywołali Hitlera, a ten – ustami Moreny – zaczął na nich wrzeszczeć niezrozumiale i szybko po niemiecku. Przez cały czas zabawy Janek rozkoszował się miękkim dotykiem palców Joasi, którą zaborczo trzymał za rękę, a kontakt ten sprawiał, że zapominał o całym świecie. – Teraz ty, teraz twoja kolej! – Patrząc mu w oczy, Joasia wskazała w stronę wróżki. – Proszę podać nazwisko kontaktu. – Usłyszał, gdy odwrócił głowę w jej stronę. Nie zastanawiał się zbyt długo, od dawna miał w głowie tylko jedno nazwisko, które było dla niego jak najbardziej oczywiste. – Fryderyk Chopin! – rzucił krótko przez stół. – Nieźle! No tak! Z grubej rury! – Na całej sali rozległy się szepty uznania. Wróżka zrobiła kwaśną minę. Widać było, że wybór Janka nie przypadł jej specjalnie do gustu. – Proszę podać datę i miejsce zgonu kontaktu. – Paryż, 17 października 1849 roku – wtrąciła szybko Joasia. Kobieta zapisała dane na kartce i zwróciła się do zebranych. – Musicie wiedzieć, że w tym wypadku nie daję gwarancji udanego połączenia. Nie wiadomo dlaczego, ale akurat Chopin należy do tak zwanych trudnych duchów, nie bardzo skorych do
Październik 2016
35
kontaktów. Mogłabym co prawda wzmóc przekaz, ale do tego potrzeba jakiejś rzeczy należącej do kontaktu, a takiej nie mam. – Ja mam! – Janek złapał za portfel, wyciągając drżącą ręką ze specjalnej przegródki mały medalik ze śmieszną małpką na awersie. Prezent od ciotki. Jego największy skarb, który stale nosił przy sobie jak amulet. – Ten medalik zdobył z wielkim trudem mój pradziadek, podobno należał do samego mistrza, proszę obchodzić się z nim delikatnie – powiedział, podając go Morenie. Wróżka wyglądała na zrezygnowaną. – Dobrze więc, to nam powinno pomóc. A teraz, moi mili, złapcie się ponownie za ręce, zaczynamy. Wszystkich proszę o wyczyszczenie umysłów, a pan, młody człowieku – zwróciła się do Janka – niech intensywnie myśli o wybranej przez siebie osobie. Aby się udało, muszę poczuć, że naprawdę panu zależy. Po tych słowach światła w salonie pogasły, pozostawiając całe pomieszczenie w półmroku, rozświetlonym jedynie przez płomienie palących się tam licznych świec. Zapanowała głucha cisza, przerywana szeptanymi przez wróżkę magicznymi formułami. Janek zaczął intensywnie myśleć o mistrzu. Gdyby ten cały seans był prawdziwy! Gdyby mógł z nim porozmawiać choć przez chwilę, na pewno pomogłoby mu to lepiej przygotować się do konkursu. Miał już nawet przygotowane pytania. Pamiętał je doskonale, gdyby tylko poznał odpowiedzi, byłby o wiele lepszym pianistą, a profesor z całym tym swoim dzieckiem mógłby się schować. Wewnętrzne dziecko, też sobie wymyślił, staruch jeden. Zła i natrętna treść wypełniła w całości jego umysł, przesłaniając wszystko, o czym myślał do tej pory. W tym samym momencie stała się rzecz dziwna, jakiej nie było jeszcze tego wieczoru. Szepcząca coś cały czas pod nosem Morena wrzasnęła nagle z przerażenia, po czym szarpnęła się gwałtownie do tyłu, próbując bezskutecznie wyrwać z uścisku dłoni uczestników seansu. Jej głowa opadła na pierś, a po chwili uniosła się znowu. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech, czując, jak ogarnia ich nagła fala strachu. Wróżka wodziła po nich wzrokiem, ale to już nie była jej twarz. Teraz patrzyła na nich jakaś złośliwa, wstrętna, wykrzywiona w upiornym grymasie maska pełna jadu i nienawiści, wzrokiem szydząca sobie z wszystkich dookoła. Jej oczy były straszne: okrągłe, nieludzkie, pełne czerwonego blasku odbitych płomieni świec. Medium zatrzymało ruch głowy, wpatrując się intensywnie w Janka. Miedzy nimi coś wyraźnie zaczęło się dziać, nie mogli oderwać od siebie wzroku. Wszyscy pozostali odsunęli się mimowolnie na bok, oczekując, nie bez powodu, że zaraz stanie się coś strasznego. I stało się. Najpierw Morena – albo to, czym teraz była – mocno odchyliła głowę w tył, w taki nienaturalny sposób, wydając przy tym z siebie przeraźliwy odgłos, przypominający zgrzyt nieoliwionych zawiasów. Na sali rozbrzmiał śmiech, złośliwy niczym diabelski chichot. Potem wróżka ponownie wyprostowała się, cały czas patrząc hipnotycznym wzrokiem na Janka. Jej usta ułożyły się na krótki moment w jedno, proste słowo: ”ty”, które wysyczała ze wstrętem. W jednej chwili wszystkie świece przygasły, natomiast liczne okiennice, ukryte do tej pory za ciężką zasłoną grubych kotar, eksplodowały nagle, otwierając się z hukiem i wpuszczając do wnętrza pomieszczenia szalejącą na dworze zawieruchę. Wyjący w pomieszczeniu wiatr zdmuchnął do reszty świece, pogrążając salon w absolutnych ciemnościach. Wszyscy młodzi ludzie, siedzący do tej pory cicho w fotelach, teraz zaczęli wrzeszczeć ze strachu, potęgując atmosferę grozy i zamętu. Janek poczuł się tak, jakby coś ciężkiego i oślizgłego spadło mu na głowę, przesłaniając wszystko i wywołując bolesne uczucie duszności. Jego fizyczny kontakt z Joasią, jedyna łączność ze światem, zerwał się ostatecznie, pozostawiając go osamotnionego. Przerażony, skoczył na nogi, przewracając krzesło. Próbował uciec jak najdalej od tego strasznego miejsca, biegnąc co sił w stronę, gdzie powinno być wyjście. Kilka kroków dalej z całym impetem uderzył w ścianę, po czym upadł bez ducha na podłogę. II Obudziły go odgłosy w pełni rozbudzonego miasta, dochodzące w niebezpiecznym nadmiarze zza uchylonego na oścież okna jego własnej sypialni. Janek próbował podnieść głowę z poduszki,
36
Herbasencja
lecz nie był w stanie. Stęknął jedynie, opadając ponownie w przytulną i ciepłą miękkość pościeli. Druga próba była już bardziej udana. Siedział teraz na skraju łóżka, podtrzymując rękami wielką i ciężką niczym kontrabas głowę, próbując usilnie przypomnieć sobie, czemu to właściwie zawdzięcza taki poranny stan ciała. Fragmenty układanki wspomnień wirowały mu w głowie jak wolne nuty, nie chcąc ułożyć się w porządny zapis na mentalnej pięciolinii. Jedyne, co pamiętał, to: Joasia, seans u wróżki, potem swój bieg, a następnie pustkę. Nie wiedział nawet, jak trafił z powrotem do domu. Zrezygnowany, powlókł się zgarbiony do umywalki. Boże, jak ja wyglądam, pomyślał, patrząc w lustro, na swoją zmarnowaną twarz, okraszoną dodatkowo wielkim, sinym guzem, zdobiącym czoło nad lewym okiem. Jak kilo nieszczęścia. – Gorzej! Powiedziałbym nawet, że jak dupa ruskiego żołdaka po całonocnej grze w klepaka, ale i to porównanie nie byłoby zbyt trafne – odpowiedział mu jakiś głos. Janek obrócił się błyskawicznie na pięcie, przestraszony obecnością kogoś obcego w swojej sypialni. Momentalnie zapomniał o bólu głowy. – Kto tu jest?! – wrzasnął przed siebie. – Jak to, kto? Ja jestem, a kto ma być, do cholery? – Głos dochodził gdzieś z przestrzeni wokół, ale dokładnie nie było wiadomo, skąd. – Jaki ja, co to za wygłupy? Pokaż się i gadaj szybko, kim jesteś? – Jestem, kim jestem! – Tubalny, wyraźnie imitujący słowa samego Boga baryton, zabrzmiał wprost przed chłopakiem, a potem nagły, szyderczy śmiech wypełnił całą przestrzeń sypialni. – Jejku, czym ja zawiniłem, że mi się taki imbecyl trafił? – dodał głos. Przerażony Janek złapał za szczotkę do czyszczenia toalet i tak uzbrojony, wymachiwał nią na oślep, w lewo i w prawo. – Jeśli zaraz się nie pokażesz zawołam policję! – krzyknął przed siebie. – Nie mogę ci się pokazać i nic na to nie poradzisz, nawet jeśli wezwiesz i tuzin policmajstrów. – Jak to nie możesz, dlaczego nie możesz? Co to za bzdury?! – Nie mogę, a jeśli jeszcze nie zrozumiałeś, ty durny, zakuty łbie, to powiem bardziej dosadnie, jak do wiejskiego głupka, z którym, jak widzę, mam tutaj do czynienia. Nie mogę ci się pokazać, bo nie mam czego pokazać. Nie mam ciała. Jestem duchem, do cholery! Zjawą, ciałem spirytualnym, upiorem, eterią czy jak tam zwał. Teraz dotarło do tej głupiej łepetyny? Janek stał nieruchomo nie mogąc wykrztusić słowa. – Dobra. Jeszcze raz – usłyszał w głowie. – Nie zaczęliśmy zbyt fortunnie i trzeba to zmienić. Nie wierzysz, że jestem duchem, ale na szczęście łatwo to sprawdzić. Jest prosty test. Nie musisz ze mną rozmawiać, otwierając gębę i drąc się w niebogłosy, jak zarzynany artysta operowy. Możemy rozmawiać inaczej, bez mowy, rozumiesz? Wystarczy, że coś pomyślisz, a ja odpowiem na twoją myśl. To co, sprawdzamy? Co to za głupoty, pomyślał Janek. – Ale to nie było pytanie – odpowiedział głos. – Że co? – Nie gadaj, tylko myśl, konkretne pytanie! – Głos był wyraźnie poirytowany. – Dobra – Janek powoli zaczął wracać do równowagi – już myślę. Kim… Ty… Jesteś? – Co ty, durnowaty jakiś? Dlaczego mówisz do mnie jak do pensjonariusza psychuszki, chcesz mnie obrazić, czy co? – Dobra, dobra, przepraszam. Zacznę jeszcze raz. Więc kim jesteś? Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza – Jestem Fryderyk… Franciszek… Chopin! Martwy Fryderyk Franciszek Chopin! Moje kości rozpadły się w pył i dzisiaj są już tylko wspomnieniem, podobnie jak rzymskie orgie z okresu Kaliguli. Jeszcze wczoraj byłem sobie spokojnym duchem, latałem z chmurki na chmurkę, aż tu nagle ktoś mnie wezwał, nie wiem, po co – i spokój diabli wzięli. Zapewniam, że wcale nie miałem ochoty wracać na Ziemię, ale skoro już tu jestem, to czy moglibyśmy przynajmniej wyjść na miasto? – Jak to wyjść? – Janek nie bardzo mógł ochłonąć po tym, co przed chwilą usłyszał.
Październik 2016
37
– Normalnie, wyjść, na nogach. Z tego, co zdążyłem wczoraj zauważyć, jesteśmy chyba w Warszawie. A skoro już tu zawitałem, to jestem ciekaw, jak wygląda moje miasto po tylu latach, za dnia. Wczoraj nie za wiele mogłem zobaczyć, bo było ciemno. A propos, zabawa była całkiem przednia i udana, a dziewczyna ho, ho, pierwyj sort, no, lepiej chyba nie mogłem trafić. Obudzony pocałunkiem, jak jakiś książę z bajki. Janek poczuł jak zalewa go fala bezsilnej złości. – Od dziewczyny wara, rozumiesz! – Oooo! Widzę, że cię trafiłem bratku. Ale nie martw się, usta miała słodkie jak maliny, ale na nic więcej nie starczyło czasu, a szkoda, a wielka szkoda. – Całowałeś ją?! – krew odpłynęła mu z głowy. – Nie ja-ją, ale ona-mnie. Niezłego jej napędziłeś stracha, waląc głową w ścianę i tracąc przytomność. Ale tak po prawdzie, to i ty ją całowałeś. Tak się złożyło, bratku, że mamy teraz jedno ciało. Jak ja coś zrobię, to tak, jakbyś i ty to robił – i odwrotnie. Taka mała diabelska sztuczka. Jesteśmy razem, czy tego chcesz, czy nie. Więc uważaj co robisz w nocy pod kołderką, bo nie lubię tego typu zabaw. – Boże, za coś mnie tak pokarał? – stęknął żałośnie Janek, łapiąc się za głowę. – Nie wymawiaj lepiej imienia pana naszego na daremno, bo z naszą sprawą ma on niewiele wspólnego. Trzeba było wpierw pomyśleć, zanim zaczęło się bawić w ucznia czarnoksiężnika. Swoją drogą, to była niezła moc. Musiałeś użyć, bracie, mocnego artefaktu. Sam miałem kiedyś taki jeden. Wygrałem go w salonie hrabiego Tczyńskiego, od jednego Anglika, marynarza Kompanii Wschodnioindyjskiej. Postawił fant, jak już przegrał żołd, majątek rodzinny i wiano przyszłej żony. To były czasy! Pamiętam jak dziś, przez pół roku mieliśmy niezłe używanie, organizując pokazy spirytualne dla całej bohemy. Gram hasziszu służył za bilet; Kto nie miał – won z salonu, a jak miał, to dawaj w pokłony. W życiu nie wypaliłem tego tyle, co wtedy. Dymu było tak dużo, że duchy też wychodziły jakieś takie rozmemłane. I pomyśleć, że wszystko to przez taką małą szajbkę. Nic wielkiego. Mały bibelocik z wygrawerowaną główką małpki. Niby nic, a moc ogromna. Szkoda, że mi go później ktoś ukradł, ale tak to już jest. Jak jesteś przez cały czas w odurzeniu, to długo nic przy sobie nie utrzymasz. – Zaraz, zaraz! – zawołał Janek na głos w nagłym przypływie nadziei. – Bibelocik powiadasz, w kształcie małpki? – Nie inaczej. – Ubieramy się i wychodzimy na miasto. – No, wreszcie jakieś rozsądne słowa. Słuchaj, młody, a jak już będziemy na mieście, to za moich czasów był na Pradze taki salonik „U pani Polańskiej”. Niezbyt duży, ale dziewuszki prima. Jak jedna same artystki, tancerki znaczy się, a używanie z takimi, że ho, ho! Wino, zabawa, śpiew i figle do samego rana. To co, moglibyśmy? – Nie przeciągaj struny, Chopin! – Dobra, dobra. *** Wróżka, znana jako Morena, siedziała na krześle, wysłuchując uważnie tego, co miał do powiedzenia. Z każdym wypowiedzianym przez Janka słowem jej oczy stawały się coraz większe. Teraz, kiedy była normalnie ubrana nie przypominała już Cyganki. Gdyby nie samo miejsce, w ogóle by jej nie poznał. Normalna kobieta, pod pięćdziesiątkę, o kruczoczarnych, błyszczących farbą włosach i zielonych oczach. Kiedyś pewnie ładna, dzisiaj już tylko elegancka i zadbana. Janek skończył opowiadać. Czekając na odpowiedź, wiercił się niecierpliwie na krześle, raz za razem zerkając przy tym na czarnego kota, siedzącego wysoko na komodzie. Zwierzę, najeżone niczym kolczatka w pozycji obronnej, cały czas syczało na niego z góry, pokazując upiornie białe ostre zęby. – To pani namieszała, ja tego wcale nie chciałem – wycedził wreszcie, przerywając ciszę. – Ja jestem normalnym klientem i – tak jak każdy, oszukany usługobiorca – przychodzę do pani z
38
Herbasencja
reklamacją. Chciałbym… Nie, nie chciałbym. Ja żądam, aby pani natychmiast usunęła tego ducha z mojej głowy, bo zwariuję! Kobieta spojrzała na niego tępym, bezrozumnym wzrokiem, jakby dopiero teraz otrząsnęła się z wczorajszego letargu. – No tak, ale… ja… ja nie umiem. Nie wiem, nie znam się na odwoływaniu duchów. – Jak to, nie?! – Janek się wściekł. – Ale jest pani przecież wróżką? – No tak. – Zawodowo zajmuje się pani wywoływaniem duchów? – Tak, ale… – No to odwołać ducha też chyba pani potrafi. To niech pani odwołuje, do cholery, czekam! – Posłuchaj uważnie, chłopcze. Ja nie param się tutaj czarami. Bycie wróżką to rodzaj sztuki, teatr bardziej. Więcej w tym gry niż magii. W zasadzie dziwię się, że w ogóle wywołałam jakiegoś ducha, ale w moim fachu widocznie trzeba się liczyć i z takimi niespodziankami. Nie przeczę, kilka razy w życiu mi się naprawdę udało, inaczej nigdy bym się tym nie zajmowała, ale do tego potrzeba skupienia, specjalnej oprawy, nie takiej, jak na pokazach multi dla młodzieży. Przyznaję się, że nic z tego nie rozumiem. – Fryderyk, to znaczy Chopin, no, ten duch twierdzi, że to wina wisiorka, który pani dałem. Że to jest jakiś potężny, obdarzony mocą przedmiot. To może on mógłby pomóc? Czy może mi go pani oddać? – Niestety, już go nie mam. Zabrała go twoja dziewczyna, zaraz przed waszym wyjściem. Ta mała blondynka, z którą przyszedłeś. – A, Joasia! – Chyba tak, chyba tak miała na imię… Słuchaj chłopcze, wierzę w to, co mówisz, a ponieważ zależy mi na reputacji salonu, postaram się pomóc. Ja co prawda się na tym nie znam, ale znam kogoś, kto będzie wiedział, co robić. Jeśli mógłbyś poczekać chwilę, to zaraz go sprowadzę. – Ja się stąd nigdzie nie ruszam – burknął Janek. *** Karłowaty mężczyzna o twarzy gnoma, jakby żywcem wyciągnięty ze starych irlandzkich podań ludowych, truchtał po pokoju w-te i we-wte, wystukując obcasami rytm z siłą i precyzją kamertonu. – To mówisz, że to Chopin? – zapytał znienacka, nie przestając truchtać. – Przynajmniej on tak twierdzi. – I mówisz – trep, trep, trep, trep, – że ten Chopin wszedł ci do głowy wczoraj, podczas seansu, i cały czas do ciebie mówi. – Mówi, to za mało powiedziane. On gada jak nakręcony, przez cały czas, nawet teraz. Głowa już mi puchnie od tego jego gadania, a przy tym jest niemożliwy: grubiański, złośliwy i opryskliwy, klnie niczym szewc i tylko mu baby w głowie. Dłużej tego nie wytrzymam. – To ludzki demon! Karzełek zatrzymał się nagle jak zepsuty zegar ścienny, celując ręką niczym wskazówką, prosto w głowę Janka. – Aaa, demon? To chyba dobrze? – Wręcz przeciwnie. – Trep, trep, trep, kamerton znowu rozpoczął swoje tykanie. – To źle, a nawet bardzo źle. Jak powiedziałem, to ludzki demon, zwany też „demonem Yang”, a z nimi nigdy, nic nie wiadomo. Przychodzą i odchodzą, kiedy chcą, niewiele tu można zrobić. – Ale chyba coś można? – Janek był zdruzgotany. – A może to jednak nie jest demon, może to coś innego? – Nie, nie, to na pewno ludzki demon. Nic innego. Uwierz mi, na demonach to ja się dobrze znam. – A można wiedzieć, co to właściwie jest ten „demon Yang”? – Karzełek popatrzył na Janka robiąc przy tym minę zdziwionego dziecka, któremu właśnie zabrano ulubioną trąbkę. Nie przerwał jednak swojego truchtania.
Październik 2016
39
– Widzisz młody człowieku – zaczął po chwili – normalnie, demony to istoty obce. Nie pochodzą z naszego wymiaru. Nie rozumiemy ich, wywołują w nas paniczny strach. I słusznie, spotkanie z takim stworem zazwyczaj kończy się szybką i bolesną śmiercią. Janek zamarł. – Ale są też demony ludzkie – kontynuował karzeł – nasze własne, nie wiem, czy nie bardziej złośliwe od tych pierwszych, jednak przynajmniej podlegające znanym prawom natury. W naszym wymiarze, tym materialnym, wszystko ma swoją dobrą i złą stronę. Jak chińskie Ying i Yang. U większości ludzi dominuje albo jedna, albo druga strona natury, dlatego po śmierci ich dusze idą albo do tak zwanego nieba, albo do piekła, mówiąc oczywiście w największym skrócie. Taka jest reguła, od której, jak to zwykle bywa, są też wyjątki. Niektórzy ludzie są dwoiści, idealnie zrównoważeni, tyle samo w nich dobra, ile zła. Po śmierci dusza takiego idealnego człowieka rozdziela się na dwoje: na ducha pozostającego w zawieszeniu czyśćca i złego demona, błąkającego się gdzieś w międzyświecie i czasami, niestety, wracającego na ziemię, aby kogoś opętać. Ponieważ duchy raczej nie przeklinają, nie myślą też o babach, jak to obrazowo określiłeś, i na pewno nie zasiedlają ludzkiego ciała na dłużej niż kilka minut, wnioskuję, że w tym przypadku mamy do czynienia z ludzkim demonem – i to nie byle jakim. Z kwintesencją złej strony natury samego Fryderyka Chopina, ho, ho, to nie byle co. – Więc nie da się już nic zrobić? – jęknął Janek. – Demon zostanie ze mną do końca życia! – Tego nie powiedziałem. Nie słyszałem jeszcze, żeby jakiś demon siedział w nosicielu dłużej niż kilka lat, chociaż to żadne pocieszenie. Po tak długim czasie i tak nosiciel niechybnie skończy w szpitalu jako roślina. Im szybciej demon odejdzie, tym lepiej, i są na to pewne sprawdzone metody. – Karzeł znowu zatrzymał się, celując palcem prosto w Janka. – Po pierwsze, zdobądź i zawsze miej przy sobie ten przedmiot, który go sprowadził. Nawet we śnie. Z doświadczenia wiem, że to pomaga przyspieszyć odejście. A po drugie… Ta metoda jest trudniejsza, ale bardziej skuteczna. Każdy demon czegoś od nas chce, przybywa na ziemię w jakimś konkretnym celu. Dowiedz się, czego chce ten twój, a pozbędziesz się go raz na zawsze. *** – Czego ty ode mnie chcesz? Janek, siedząc w taksówce, zdecydował się zagadnąć Chopina, licząc po cichu na to, że ten wyjawi mu swój sekret i zniknie. – W zasadzie, to sam nie wiem. Może na początek butelkę wina i jakąś miłą dziewuszkę pod pierzynę. – Boże – jęknął Janek żałośnie. Czujny taksówkarz natychmiast zaczął zerkać w lusterko badając, czy przypadkiem znowu nie trafił mu się niezrównoważony pasażer desperat, z którym będą kłopoty. – Słuchaj, a czym ty się w ogóle zajmujesz, bo jakoś nie zdążyłem się zorientować? – Tym razem to demon rozpoczął nowy temat. – Jestem muzykiem, pianistą. A w zasadzie to dopiero będę, jak skończę uniwersytet. – Dobra nasza! – Demon zakrzyknął bardzo głośno w jego głowie. Janek skulił się w sobie z bólu, czym kolejny raz zwrócił uwagę taksówkarza. – Artysta, bohema, nocne życie, fety i rauty. Jednak będzie zabawa! – Nie, nie będzie, teraz tak się nie żyje. Ludzie są bardziej poważni. Zajmują ich inne sprawy – zgasił jego zapał Janek. – Eee tam! Takie tam gadanie. Jakbym nie znał ludzi. Ludzie są zawsze tacy sami, lubią się bawić i tyle. A co było wczoraj, co? – Wczoraj to był wyjątek. – Wyjątek, srątek, wrzątek, a może to z tobą, młody, jest coś nie tak? Jesteś taki spięty i zasadniczy, jak, nie przymierzając, francuski żandarm na wychodku. Nie lubisz się bawić, co? A może po prostu nie umiesz. Nikt cię nie nauczył, albo coś się stało, co? Byłeś z dziewczyną i szpada nie zadziałała? Opowiedz, jak to było?
40
Herbasencja
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Ja po prostu nie mam teraz czasu. Jestem bardzo zajęty. – A co też takiego robi młody człowiek, że mu życia na nic innego nie staje? – Przygotowuję się do koncertu. – Do koncertu mówisz, ha! Zaufaj zatem komuś z większa eksperiencją niż twoja. Do koncertu fortepianowego trzeba podejść z głową lekką i giętkimi palcami. Podczas grania nie możesz być sztywny jak laska jaśnie wielmożnego pana Potockiego, bo koncert też wyjdzie sztywno i więcej na salony nie zaproszą. Nic tak nie przygotowuje głowy do występu, jak regularne biby co wieczór, suto zakrapiane winem. A palce? Palce najlepiej ćwiczyć na dwa sposoby: albo ugniatając z pasją kobiece piersi, albo ciasto na chleb, choć ja osobiście wolę tę pierwszą metodę. Wierz mi, co jak co, ale na koncertach i tych innych sprawach to ja się akurat znam, jak mało kto, i mógłbym cię wiele nauczyć. – Naprawdę? – Naprawdę, a co grasz? – Chopina. – O! To nawet powinienem znać. *** Taksówka odjechała z piskiem opon jak tylko wysiadł przed białą willą, w której mieszkała Joasia. Zamiast pożegnalnego „do widzenia” w szybko oddalającym się lusterku mignął mu uśmiech kierowcy, zadowolonego z faktu pozbycia się z wozu świra o dziwnie błyszczących oczach. – Słuchaj, Fryderyk… Mogę chyba tak do ciebie mówić? – Zezwalam. Tym bardziej, że tatko faktycznie dali mi na chrzcie Fryderyk. – Słuchaj i nie wygłupiaj się. Prosiłbym, żebyś przez chwilę był poważny. Idziemy teraz do Joasi, a ja nie chciałbym przed nią wyjść na idiotę. – Aaaa! Joasia, dziewczyna o jasnych włosach i ustach smakujących malinami. Twoja słabość, co? – drwił sobie Chopin. – Używasz jej? – Cooo?! – Powiedziałem coś niezrozumiałego? Pytam tylko, czy jej używasz. No wiesz, chędożysz, miętosisz, czy jak tam się teraz mówi? Chodzi mi o te normalne sprawy, ułatwiające kontakty chłopa z babą. Moja kochana George to nawet nie chciała rozmawiać, jak jej wcześniej nie poużywałem. Dopiero jak była już zadowolona, to jej się usta otwierały, i to jak! Gadała i gadała, bez przerwy, a kiedy już przestała, to znowu wiedziałem, że czas na używanie. – Mógłbyś się już zamknąć! Słuchać tego nie można! To-nie-tak! Ja ją kocham! – Kogo kochasz? Janek uniósł gwałtownie głowę, speszony niespodziewanym pytaniem, zadanym gdzieś z góry. Tuż przed nim, na samym szczycie schodów, w świetle padającym z szeroko otwartych drzwi, stała Joasia. Niesamowicie piękna, z tym pytającym uśmiechem na twarzy. Janek ponownie poczuł, jak w jednej chwili jego policzki zmieniają się w dwa wypełnione wrzątkiem czajniczki, z ujściem pary gdzieś w okolicach uszu. – Eeeeee… jaaa.. bo… To nieeee – zaczął dukać. – Zacznij gadać, małpia gębo, bo ptaszek ci ucieknie i nici z ćwierkania – zadrwił złośliwie Chopin. – Przepraszam – Janek wreszcie spiął się w sobie, pohamowując zażenowanie. – Myślałem na głos, wczoraj miałem ciężką noc. – Wiem, jakby co, to też tam byłam. – Dziewczyna uśmiechnęła się tak, że zmiękły mu kolana. – A swoją drogą, nieźle się bawiłam. Nie wiedziałam, że jesteś taki fajny. – Na-naprawdę? – Policzkowe czajniczki zwiększyły swoją wydajność, obejmując działaniem gorącej pary całą głowę. – Jasne: zabawny, dowcipny, nie znałam cię takiego. Zawsze myślałam, że jesteś sztywny i nadęty a tu, proszę, zupełnie inny facet. Miło mi, że poznałam cię z tej lepszej strony. Miło też, że mnie odwiedziłeś, chociaż mogłeś wcześniej zadzwonić.
Październik 2016
41
– Wiesz… nie mam twojego telefonu. – Przecież dałam ci wczoraj? – Zabiję cię, Chopin – zasyczał w myślach Janek, robiąc przy tym minę niewiniątka. Odpowiedział mu tylko złośliwy chichot. – Musiałem gdzieś go zapodziać w domu. Przepraszam, wiesz jak to jest. Aha, dowiedziałem się, że wróżka oddała ci mój medalik. To pamiątka rodzinna, muszę go odzyskać. Możesz mi oddać? Joasia zrobiła tajemniczą minę – Oddam ci go jutro, na imprezie. – Na jakiej imprezie? – Nie pamiętasz? Przecież się umówiliśmy. Jedziemy jutro wieczorem do chaty Michała za miasto. – A tak, oczywiście, jak mógłbym zapomnieć, tylko… – Będę po ciebie o ósmej. – Ale… – Żadnego ale, jutro o ósmej. – Ale ty nawet nie wiesz, gdzie ja mieszkam! – krzyknął, zanim zdążyła zamknąć za sobą drzwi. – A ty wiedziałeś? – wyszła jeszcze raz, pokazując śliczne ząbki w szerokim uśmiechu. – Przecież nie dawałam ci swojego adresu. Drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając go pod schodami z głupią miną listonosza, który nie potrafi odnaleźć skrzynki na listy. – Dobra nasza, będzie kasza! – ożywił się Chopin. – Trzymaj się tej dziewczyny, a daleko zajdziesz. To co, jutro balujemy? – Dobra, Fryderyk! – Janek zareagował w sposób bardziej zdecydowany. – Ale robimy tak. Za dwa tygodnie zaczyna się konkurs. Możemy balować, ale ćwiczeń nie odpuszczę, a ty mi w nich pomożesz, czy tego chcesz, czy nie. Pracujemy po dziesięć godzin dziennie. To co, układ? – Układ! – odpowiedział równie stanowczo demon. III Ręce już nie grały, jednak ostatni ton jeszcze zawisł gdzieś nieruchomo w powietrzu, przedłużając odrobinę moment zakończenia, jakby zatrzymanego w czasie. To była ta chwila, w której koncert nie kończy się jeszcze w głowie artysty, jednak w publice już narasta gwałtowna potrzeba upustu nagromadzonych w sercach i ciałach emocji, uwalniających się później w gwałtownej erupcji braw i spazmatycznych okrzyków. Gdy dźwięk przebrzmiał do końca, Janek odetchnął głębiej i delikatnie spuścił klapę na klawiaturę. – I jak? – zapytał z niepewnością i nadzieją w głosie. – Całkiem nieźle, całkiem nieźle… jak na szewca, krawca, dekarza, murarza albo innego rzemieślnika-pijaczynę, walącego swojemi brudnymi łapskami w dupę gospodyni, przy obiedzie, po dobrze wykonanej robocie. – Ironiczny ton wylewający się ze słów Fryderyka Chopina ranił bardziej, niż krzyki kipiącego złością dyrygenta na próbie generalnej przed koncertem. – Jak na pianistę… fatalnie, chociaż i tak było o niebo lepiej niż poprzednim razem. Głowę masz już spokojną, jeszcze beczka wina i będzie całkiem dobrze. Czujesz muzykę, unosi cię, chłoniesz ją, poddajesz się jej urokowi, żyjesz nią przy graniu. Ale palce? Palce masz sztywne jak kołki osikowe, wbijane w dupę wampira na pokazie, dla uciechy jaśniepaństwa. Grabić ci nimi jesienne łąki, a nie grać koncerty. Ty masz pieścić, muskać, tulić klawiaturę, jak najlepszą kochankę. Ale do kogo ja mówię, w końcu, co ty wiesz o kochaniu? Jak tak dalej pójdzie, przyjdzie nam zarywać noce, ugniatając ciasto u jakiegoś piekarza z przedmieścia, a nie spokojnie balować, wysypiając się do południa. Przypomnij mi, kiedy masz ostatnie przesłuchanie u profesora Sowińskiego? – Za tydzień – odparł wstydliwie Janek. – To kiedy masz zamiar dobrać się do swojej dziewuszki? Za miesiąc? Kiedy już przegrasz wszystko, a ona cię porzuci, nie mogąc znieść twojego rozgoryczenia? – To nie tak! Ja chcę! Bardzo chcę, ale jakoś nie było okazji.
42
Herbasencja
– Złej kurewnicy przeszkadza rąbek spódnicy – parsknął po swojemu Chopin. – Miałeś tysiąc okazji. Dziewka klei się do ciebie jak mała muszka do zdradziecko pachnącego miodem kwiatkażarłacza. Tylko cap i używać. A ty co? Zachowujesz się jak pobożny drwal w lesie, co modli się do drzewa, zamiast rąbać. Nie może tak być! Dzisiaj masz ostatnią szansę. Skrewisz, to zrywam układ. – Jak to, zrywasz? – Normalnie, zrywam i już. Nie będę cię więcej szkolić. Zresztą i tak nie ma po co. Kto nie zna miłości ciała, nigdy nie będzie dobrym pianistą. Co najwyżej chałturzystą, grającym do kotleta jaśnie wielmożnym matronom z wielkimi dupskami, a i to bez używania rzecz niepewna, w końcu matrony też mają swoje potrzeby. – Słuchaj, Fryderyk! Dla ciebie wszystko jest takie proste. Ty już przeżyłeś swoje życie, a dla mnie wszystko jest… takie nowe. Jako człowiek, o, przepraszam, jako demon z doświadczeniem mógłbyś mi udzielić kilku rad i wspomóc, zamiast tak gadać i gadać! – Nareszcie słowa godne wchodzącego pełną piersią w życie młodzieńca z fantazją, a nie gryzidupka, co chwilę pędzącego ze strachu do wychodka. Słuchaj, młody, z amorami jest jak z polowaniem u zwierząt. Co robi głodny świeżego mięska wilk, buzujący krwią ognistą, jak już upatrzy sobie młodą, piersiastą sarnę z wielkimi oczami, hę? – Nie wiem. – Odciąga ją od stada, oto, co. Żeby nic nie przeszkadzało, żeby była mu całkowicie powolna. A od tego już tylko krok do konsumpcji. – Ale jak to, odciągnąć od stada? – Janek zrobił głupią minę. – Widzisz, panie pianista. W stosunkach damsko-męskich, jeden na jeden, obowiązują jednak pewne zasady. Gdyby to był kabaret Madame Fufare, gdzie grupowe harce każdy z każdym, na goło, w pionie, poziomie, na skos, to normalka, to co innego. Ale tu nie kabaret, a Warszawa to nie Paryż, a szkoda. Czasy się zmieniły, ale tu dalej zadupie i panna nie rzuci się na ciebie w obecności innych. Nie pozwolą jej na to przyjaciółki i konwenanse. Dlatego musisz ja odciągnąć, jak łanię ze stada. Najpierw się zakręcić, zabawić, dać pannie trochę wina, samemu pić z umiarem, śmiać się i prawić komplementy, po czym odciągnąć gdzieś na bok, w ciemność, i całować namiętnie. Na to jest u panny pozwolenie, ale więcej, to już gdzie indziej. Na kwaterze, we dwoje, w porządnym łożu, jak na pierwszy raz przystało. Bo potem to już, wierz mi, gdzie i bądź: w pralni, na stole w jadalni, za drzewem przy drodze, na biurku dziadka, potem to już pannie nie przeszkadza, ale ten pierwszy raz musi być w łożu. Diengi, znaczy pieniądze jakieś, masz? – Co? – Janek, chłonący każde słowo demona jak pergamin nuty, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że jest o coś pytany. – Pytam, czy masz jakiś pieniądz, bo jak nie, to kiszka. Wiadomo, gołodupcom zawsze zawierucha w dupę piachu nadmucha. – Mam stypendium, i to duże, stać mnie na wiele rzeczy. – To dobrze, weź ze sobą, będą ci potrzebne na wóz i kwaterę, a może i na śniadanie dla ukochanej. – Myślisz, że to jest takie proste? – To zawsze jest proste. Proste jak świeca przy trumnie świętej pamięci Angeli Purgo, największej burdelmamy w Weronie, ufundowana przez wiernych klientów na pamiątkę tejże mamy możliwości. Inaczej nie byłoby przyrostu wśród ludzi, a jak widać jest, i basta. Nie martw się, wystarczy, że przejdziesz ten pierwszy raz, a potem to już z górki. – Słuchaj, Fryderyk! – Co znowu? – Ale jak już będę sam z Joasią, no wiesz, wtedy… To zostawisz nas samych? Wolałbym, żeby to był mój pierwszy raz, mój i tylko mój. – Czy zostawię?! Czy zostawię?! Oczywiście, że zostawię. A co ty sobie myślałeś, że będę tam razem z tobą?! Że szkolę cię na jakiegoś belfra biegłego w trójkątach, wielokątach i inszej damskomęskiej geometrii stosowanej? Co to, to nie, zależy mi tylko na twoich palcach i tyle. Nie mam zamiaru zarywać nocy u piekarza przy cieście.
Październik 2016
43
– Dziękuję – szepnął Janek. Gdyby Fryderyk Franciszek Chopin miał ciało, albo chociaż ręce, albo nawet tylko dwa palce, zapewne byłyby teraz skrzyżowane w znanym geście kłamcy. Ale demon nie miał ciała, dlatego pozostało mu jedynie dokręcić jeszcze i tak już znacznie pokręcone myśli i w ten sposób powstrzymać wciskający się do mózgu nosiciela złośliwy chichot. *** To była najlepsza impreza, na jakiej był do tej pory, na dodatek idealnie przycięta do jego zamiarów. Kameralna atmosfera, towarzystwo nieliczne, lecz na poziomie, z żarliwością i znawstwem dyskutujące odważnie na najbardziej aktualne tematy z dziedziny kultury, sztuki i ostatnich warszawskich wydarzeń, a wszystko to zakrapiane dobrej jakości winem, fundowanym bez umiaru i cienia skrępowania przez bogatszych członków towarzystwa – zupełnie tak, jakby ten swoisty kieszeniowo-żołądkowy transfer majątku był dla nich rzeczą jak najbardziej naturalną. Im więcej było wypitego alkoholu, tym rozmowy stawały się żywsze, pikantniejsze i jakimś dziwnym trafem, mimo różnorodności tematów, cały czas schodziły na zawiłą problematykę spraw damskomęskich. Po kilku butelkach nie omawiano już wydarzeń najważniejszych artystycznie, ale tylko te, które szokowały swym zbyt swobodnym podejściem do erotyki, a nawet ekscesami i wyuzdaniem. Nie rozmawiano o książkach i powieściach najlepszych, ale tylko o tych, których stronice ociekały wręcz seksem. W miarę upływu czasu twarze rozmówców stawały się coraz bardziej czerwone i nabrzmiałe, oczy coraz bardziej zamglone, a oddechy szybsze i płytsze. Pary coraz częściej schodziły na parkiet, przyciskając i tuląc się do siebie w rytm świetnie zagranej przez klubową kapelę, lekko jazzującej muzyki, jakby stworzonej do łączenia ludzi. Janek i Joasia nie odstawali od reszty. Uczestniczyli w dyskusjach, śmiali się i pili wino jak inni. I tak jak inni, powoli tracili zainteresowanie resztą towarzystwa, stopniowo skupiając się wyłącznie na sobie. Zaczęło się niewinnie, od nagłego pragnienia bliskości, pchającego ciało do przodu i zmuszającego wręcz do fizycznego kontaktu. Do delikatnego dotyku dłoni gdzieś pod stołem, do muśnięcia włosów policzkiem, niby przypadkiem. Do kumplowskiego uścisku, wywołanego niby spontanicznie przez dobry dowcip, a zakończonego znaczącym, głębokim spojrzeniem w oczy. W miarę postępu imprezy potrzeba bliskości stawała się coraz bardziej świadoma i paląca. Nie było już przypadkowych muśnięć. Teraz dotknięcia były celowe, nakierowane na wywołanie reakcji w postaci mocnego uścisku, już nie kumplowskiego, ale innego rodzaju, aktu oddania całego siebie drugiej osobie, ale zarazem jej całkowitego zawłaszczenia. Przyszły pierwsze pocałunki, w ramię, policzek, głowę, byle bliżej do ust. A potem był taniec. W jednej chwili cały świat przestał się liczyć, więcej, przestał istnieć. Byli tylko we dwoje, maleńka wyspa na morzu nicości. Wtuleni w siebie niczym dwa pieski na mrozie, chłonące i zarazem przekazujące całe swoje ciepło drugiemu. Ich ręce błądziły delikatnie po ciele partnera, poznając krok po kroku, palec za palcem, jego ciało i odruchy. Oczy płonęły dzikim ogniem, usta drżały, a ciałem wstrząsały nieustanne dreszcze podniecenia. Wreszcie znaleźli kąt dla siebie, niewielki kawałek wolnej przestrzeni za kotarą, niewystarczający nawet do tego, żeby zasłonić okno, jednak dla nich wręcz idealny. Oddzieleni od świata, zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Ich usta zlały się w jedno w gorącym i namiętnym pocałunku trwającym całą wieczność i… – Teraz! – Słowa Chopina zadudniły mu w głowie, niczym echo w głębokiej studni bez dna. Janek zareagował na nie z lekkim opóźnieniem. Z żalem oderwał wargi od ust Joasi, patrząc w jej oczy z prawie nabożnym uwielbieniem. Na tę chwilę czekał od dawna. Jeszcze przed imprezą znał na pamięć każde słowo, każde zdanie, które powinien wypowiedzieć, jednak teraz nie pamiętał ani jednego słowa. Głowa była pusta. Przez chwilę stał tak z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc, co począć. Z rozpaczy jeszcze raz szczepił się ustami z ukochaną. – Pomocy – szepnął w myślach. – Przestań się całować, durniu! – poradził mu Chopin. – Gruchanie jest miłe, ale nie może trwać całą noc, dziewka wreszcie się zniechęci. Rozumiem cię, jesteś jeszcze młody. W takich chwilach
44
Herbasencja
zawodzą zimne kalkulacje. Krew gorąca nie daje myślom zbić się w całość, ale, na szczęście, jest i na to sposób. Skorzystamy ze starej rady Cyrana. Ja będę mówił do ciebie, a ty rób wszystko, co mówię i powtarzaj za mną słowo w słowo, tylko tak, żeby Joasia się nie zorientowała. Jakby co, znowu mocno całuj, z dwojga złego lepiej wyjść na chama niż na pensjonariusza. A teraz kończ już. Poluzuj trochę i zjedź ustami w okolicę szyi. Podniecony i przerażony zarazem Janek szybko zrobił to, co radził mistrz. – Dobrze. A teraz zacznij jej szeptać do ucha coś miłego. Powiedz, że ci się podoba, że nigdy nie spotkałeś kogoś takiego jak ona. Kobiety to lubią. – Kobiety to lubią – szepnął bezmyślnie za nim Janek. – Co mówisz? – zapytała cicho Joasia, na wydechu. – Idiota! – wrzasnął gniewnie Fryderyk Chopin. – Strasznie mi się podobasz – zreflektował się szybko Janek – Ty też zawsze mi się podobałeś. Od pierwszego spotkania, nawet nie wiesz, jak bardzo. Janek ze zdziwieniem spojrzał głęboko w jej maślane oczy. Ich usta ponownie się złączyły. – Dobra nasza – zapiał dziwnie podniecony Chopin. – Teraz jest już moja, hmmm, to znaczy twoja. Kuj cycuszki póki ciepłe, a nagrodę zyskasz w piekle, jak mawiał Franc List, gdy wychodziliśmy w miasto na bal. Teraz, mości pianista, przestań ją całować i powtarzaj za mną. Powiedz jej, że zawsze marzyłeś o takiej dziewczynie jak ona, że bardzo jej pożądasz, że chciałbyś z nią być, że bardzo chciałbyś z nią być sam na sam, a potem po prostu zaproponuj wyjście z lokalu. Uwierz mi, wyjdzie jak nic, nawet nie piśnie, widzę to w jej oczach. Będzie używanie, oj, będzie! Zaraz, zaraz, a co ty, młody, robisz? Tym razem Janek nie posłuchał swego mistrza. Ściskając cały czas Joasię, odprowadził ją do stolika a potem przeprosił grzecznie i udał się w stronę toalet. – Co ty wyprawiasz? – pieklił się demon. – Rozum ci odjęło? Nie teraz, nie w tym momencie. Dziewka sama ci się nadstawia, a ty będziesz ptaka teraz ściskał w klozecie. Co to za jakieś nowe zwyczaje, a la Varsovie! – Nie, ja po prostu nie mogę – odparł Janek, wchodząc do kabiny z miną cierpiętnika. – Jak to, nie możesz?! – Fryderyk Chopin grzmiał, niczym orkiestra symfoniczna w finale piątej symfonii Bethovena. – Co to jest?! Obcięło ci nagle przyrodzenie? Pan Guillotin zadziałał zza grobu? Bo nie rozumiem! – To nie to. – Janek siedział żałośnie na sedesie – Ja po prostu nie potrafię tak z marszu. Ja… ja ją kocham i nie potrafię tak od razu. Potrzebuję czasu. – Czasu! Czasu ci potrzeba! A na co ci czas?! Poczekasz, aż dziewka sama ci wskoczy do łożnicy? To trzeba było od razu iść do porządnego burdelu, jak mówiłem i trzask prask, załatwione. Tylko tam dziewuszki same do łóżka wchodzą. I to jak, z fasonem, w butach, w podwiązkach i pończoszkach, a czasami i ze sznurem do rąk wiązania, zależy od fantazji i zasobności kieszeni. Ale Joasia, to co innego. Porządna panna. Inicjatywa musi być po twojej stronie. Tylko tyle. Idź do niej, ona przecież gotowa jest i czeka! Janek milczał tylko, siedząc bez ruchu, z twarzą skrytą w dłoniach. – Wiesz co, pianisto? Ja tu widzę, że o co innego chodzi. Ja tu widzę, że cię po prostu strach obleciał i rejterujesz. Ale ja nie dam się tak po prostu zepchnąć w kąt. Nie po tym wszystkim, co przeszliśmy. Tyle dni zalotów i wszystko na nic. Zaczynać od początku? O nie, mój drogi! Takie sprawy, to nie z wujkiem Chopinem. – I co zamierzasz zrobić? – Janek poczuł niepokój w sercu, przypominając sobie nagle słowa karła. – Zrobię to, co konieczne – odpowiedział zaciętym głosem demon. Przez jedną magiczną chwilę coś między nimi zaiskrzyło. W powietrzu nieomal czuć było zapach siarki, powstałej po nagłym starciu dwóch osobowości. – O nie! – wrzasnął z całych sił Janek, wstając nagle w próbie ucieczki na korytarz. „Żegnaj, frajerze”. Stosowny do sytuacji napis, wymalowany grubymi, stylizowanymi literami na drzwiach toalety, był ostatnią rzeczą, którą zobaczył, zanim zapadł się w ciemność.
Październik 2016
45
*** – Ni-gdy… ci… te-go… nie… za-po-mnę… Chopin! – Co ty tam dukasz? – Mówię, że nigdy ci tego nie zapomnę! Janek przystanął na chwilę, łapiąc się kurczowo poręczy w próbie złapania oddechu po szaleńczym biegu, pięć pięter w dół wysokich schodów Uniwersytetu Muzycznego. Jego twarz wykrzywiał grymas: ni to radości, ni bólu, po którym w żaden sposób nie można było poznać stanu jego ducha. – Słyszałeś, co powiedział profesor? Nareszcie mam szansę! Nareszcie gram tak, jak potrzeba, z uczuciem, pasją. Odnalazłem to coś. Tak powiedział. Słyszysz?! – Kto by nie słyszał takich wrzasków. Demona byś obudził. – Jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Wszystko ułożyło się, jak należy. Słuchaj Fryderyk, przecież ja ci jeszcze nie podziękowałem za to, co dla mnie zrobiłeś, wtedy, w nocy. Wpadłem w panikę i spieprzyłem sprawę. Gdyby nie ty, nie wiem, jak by to się skończyło! Zachowałeś się jak prawdziwy przyjaciel. – No, no, młody, bo się zaraz rozpłaczę. Mówiłem ci, że teraz jesteśmy razem. Musiałem dbać o swoją reputację. – Ale wtedy… w hotelu. Odszedłeś? Zostawiłeś nas samych? – Pewnie, że tak, ile razy będziesz mnie jeszcze o to pytał, to staje się nudne – zirytował się Chopin. Janek uśmiechnął się szeroko – Wiesz co, Fryderyk? Niech sobie karzeł mówi, co chce. Dla mnie to ty nie jesteś żadnym demonem. Raczej dobrym duchem. Spełniającym marzenia dobrym duszkiem! – Coś ty powiedział? – Powiedziałem, że gdyby nie ty, nie miałbym tego, co mam. Spełniłeś moje największe marzenia. Dla mnie jesteś najlepszym z dobrych duchów. Wiszący na jego piersi amulet z małpką rozgrzał się nagłym ciepłem, parząc mu skórę. – Ałć! – krzyknął Janek, szarpiąc za koszulę – Co to znowu, żartów ci się zachciewa? Odpowiedziała mu głucha cisza. Nagły zawrót głowy posadził go pupą wprost na schodach. Przez chwilę poczuł się nieswojo. Zagubiony, niczym stary muzyk po utracie słuchu, nie-potrafiący nic na to poradzić. – Jesteś tam, Chopin? – zapytał nieśmiało, z niepokojem. Zalegająca w głowie cisza przez krótki moment była prawie nie do wytrzymania, jednak zaraz potem zawrót głowy minął, pozwalając mu z powrotem stanąć twardo na nogi. Więc tak to miało być. Nigdy cię nie zapomnę przyjacielu, pomyślał Janek, schodząc, już spokojnie, po schodach. Po drugiej stronie ulicy, na chodniku, tuż przy przystanku autobusowym stała, czekając na niego, najpiękniejsza dziewczyna, jaką znał. Joasia, jego Joasia. Teraz już naprawdę jego i tylko jego.
– Proszę podać datę i miejsce zgonu kontaktu. – Paryż, 17 października 1849 roku – wtrąciła szybko Joasia.
46
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 BJKLAJZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=842 FortApache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mwojtowicz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=852 pulpa fikcyjna http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=838 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 szeptun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471 toya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=833
Skład:
Agata Sienkiewicz
fotografia na okładce: Maciej Błądziński
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www . herbatkau helen y . pl
Październik 2016
47