Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Iga Nowak Szelestem 5 Dorota Czerwińska Ujście 6 Anna Musiał alfa 7 Adrian Tujek Autostrata 8 Marcin Sztelak Małgorzata i koty 9 Stefan Buchta in equilibrium 10 Beata Gruszecka-Małek Dzisiaj to tylko REM 11 Iwona Niedopytalska sycące godziny 12 Adam Ladziński w zamyśle zmyślnie 13 Sylwek Półgęsek burdel 14
Proza
Bartłomiej Dzik Krem, który działał 16 Magdalena Lisiecka Grzech pierworodny 22 Ewa Marchwińska Cesarzowa Tilisza 41 Oskar Żyndul Pan i pani albo salto mortale 48 Jan Maszczyszyn Posłańcy opętania 50
Bonus
Podaj dalej 2 74
Recenzja
Iwona Niedopytalska „Na południe od chmur“ 85
Stopka Redakcyjna 91
Ohayo gozaimasu 15
46. Pociąg Wojtek Wilk 48. Pokrowiec Marcin Rogalski 49. Chaos Anna Chudy 50. 50 Dorota Czerwińska 51. Bezczas Agata Sienkiewicz 52. Winorośl Dorota Czerwińska 53. Deszcz Marcin Lenartowicz
2
Herbasencja
Marudzenie Helli Naobiecywałam rok temu i, jak to z obietnicami, różnie wyszło. Plan podstawowy, czyli uruchomienie „Pracowni literacko-artystycznej „Herbatka u Heleny””, został zrealizowany. Nie podejrzewałam jednak, jak bardzo czasochłonne okaże się to przedsięwzięcie. Inne plany musiały, póki co, pójść w odstawkę. Mam jednak nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze… Rok rozpoczęliśmy drugą edycją plebiscytu Srebrnej Łyżeczki. To chyba obecnie moja ulubiona akcja herbatkowa. Piękne podsumowanie roku w saloniku. Tym razem nominowanych jest czternaście opowiadań i czternaście wierszy. Łącznie osiemnastu autorów. Pełną listę znajdziecie na następnej stronie. Głosowanie jest już na półmetku i mogę zdradzić, że w tym momencie w obu kategoriach widać liderów, ale głosujemy do końca stycznia i jeszcze wszystko może się zmienić. Co znajdziecie w tym numerze: w poezji dwa debiuty – na rozpoczęcie bardzo liryczna Iga Nowak, a pod koniec działu Iwona Niedopytalska, o twórczości której przeczytacie też kilka słów pod koniec numeru. Jako bonusik – garść haiku, które zwyciężyły w naszym cyklicznym konkursie „Ohayo Gozaimasu”. W prozie mamy tym razem pięć odcieni fantastyki. Na otwarcie Bartłomiej Dzik w humoresce o „Kremie, który działał”. Już po tytule widać, że to czysta fantazja. „Grzech pierworodny” Magdaleny Lisieckiej to science fiction z mocnym ukierunkowaniem psychologiczno-socjologicznym. Autorka zdecydowanie dobrze czuje się w tematyce tworów „ludziopodobnych”. Ewa Marchwińska jest kolejną herbasencjową debiutantką. Jej „Cesarzowa Tilisza” to przepiękne, bajkowe fantasy, z fascynującą tytułową bohaterką. Kolejny autor, Oskar Żyndul, także debiutuje na naszych łamach. Jego miniaturka „Pan i pani albo salto mortale” jest jak luksusowa pralinka – mało, a jednak człowiek na chwilę odpływa. Powoli tradycją staje się, że dział prozy zamyka Jan Maszczyszyn. „Posłańcy opętania” to mroczna i magiczna (nieprzypadkowo użyte słowo) wizja dalekiej przyszłości, która wbije Was w fotel. Ale to nie koniec atrakcji. Osoby wprowadzone w temat nie uwierzą, ale… udało się doprowadzić do końca drugą edycję „Podaj dalej”! Jest to zabawa, która polega na wspólnym pisaniu tekstu. Więcej szczegółów przeczytacie przed samym opowiadaniem. Co było z tą edycją nie tak? Eh… Dużo by tłumaczyć. Już sam fakt, że pisanie trwało półtora roku wiele mówi… Udało się skończyć, sprawa zamknięta i długo się nie podejmę ponownej organizacji tej imprezy. Amen. Na zamknięcie numeru wcześniej wspominana niespodzianka – recenzja, czy może bardziej analiza tomiku „Na południe od chmur” Iwony Niedopytalskiej, autorstwa, być może kojarzonej przez Was z innych miejsc w sieci, Blaszki. Chciałabym jeszcze zwrócić Waszą uwagę na okładkę, a dokładnie zdjęcie, które się na niej znajduje. Fotografia, jak i przedstawiona na niej maskotka, są autorstwa Oso Polar, młodej rosyjskiej artystki, której zręczne palce specjalizują się w nadawaniu rzeczywistej formy takim właśnie bajkowym stworzeniom. Wyobraźnia Oso i jej umiejętności naprawdę zapierają dech w piersiach. Serdecznie zapraszam Was do zapoznania się z jej twórczością którą znajdziecie między innymi tu: http://da-bu-di-bu-da.deviantart.com/ , tu: https://www.instagram.com/awesome_oso/ i tu: https://www.etsy.com/shop/chercheto?ref=si_shop . Dodam jeszcze, że artystkę podsunął mi nRrain, a jej zgoda na wykorzystanie fotografii o mało nie przyprawiła mnie o zawał serca ze szczęścia ;) Miłj lektury! Helena Chaos
Styczeń 2016
3
Iga Nowak (Ginger) Mówi się, że analizując szczegółowo płatki nikt nie pojął piękna róży, dlatego z natury nie lubię zwierzania się z myśli o sobie. Prawdopodobnie boję się brzmieć jak zwyczajna dziewczyna ze zwyczajnymi problemami. A ja od zawsze wolałam wyróżniać się z tłumu, niż go tworzyć. Samodzielnego życia nauczyłam się w Anglii, gdzie mieszkam na stałe. Nie od razu uczę się na błędach - lubię je popełniać więcej niż raz, tak, żeby być pewną... A w poezji, podobnie jak w życiu, kieruję się wyczuciem. Tak, jak na co dzień wyginam usta w uśmiechu, tak pisząc odsłaniam tę część mnie, która śmiać się nie umie wcale. Do poezji mam poważne podejście i chociaż wciąż należę do amatorek, nie przestaję szukać balansu pomiędzy tym, jak odczuwam a tym, jak te emocje przekazać.
Szelestem Ty tam. Ja tu. Nigdy bardziej samotna, gdy pośpiechu moich myśli nie chwytasz. Dzień mruży powieki, w ogrodzie - wierzba jakby bardziej pochylona. Do ziemi jej suknia, jeszcze wczoraj - przysięgam, jak nowa. Wiatr tuli płaczącą i jej włosy gładzi. Oddana pieszczocie, tak piękna jak wzniosła. Odchodzę od okna. Do łóżka powracam. W ogrodzie szeleści... ty tam. Ja tutaj.
Styczeń 2016
5
Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.
Ujście Jeśli demon ma ręce, to wyrzeźbiły one na moim ciele meandry. Bystre, diabelskie oczy rozbłysły tęczówką w nagle wezbranej rzece. Wejdziesz do niej językiem i uniosą nas fale. Jeśli demon ma serce.
Wejdziesz do niej językiem i uniosą nas fale.
6
Herbasencja
Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.
alfa w mieszkaniu o ścianach cieńszych niż papier urastam do miana samozwańczej alfy, samicy, suki, która wydała na świat młode, potem wykarmiła. podobno ich komórki macierzyste nadal wędrują po moim ciele - kiedy siadam do niedzielnego obiadu, kiedy pielęgnuję ogień. wieczorami patrzę na miasto, odległość stanowi bezpieczną barierę. pozwala oswoić wewnętrzne dziecko, ukoić płacz po utraconych. błądzę po powierzchni, świat przyjmuje barwę popiołu. wydaje z siebie ostatni zgrzyt. skurcz.
podobno ich komórki macierzyste nadal wędrują po moim ciele - kiedy siadam do niedzielnego obiadu
Styczeń 2016
7
Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.
Autostrata Anne, czyli mom, skanduje turecka dziewczynka dokładnie wtedy, kiedy suniemy niemiecką autostradą. SMS jedzie autokorektą, która zmiękcza d jak serce i sugeruje stratę. Prawdopodobnie dziecko zgłodniało i woła o strawę albo chce zwrócić na siebie uwagę. Dość szybko na skąpy plac zabaw wjeżdża piknikowy kosz w rękach szczelnie zakrytej matki: jeszcze gorące parówki, MOM. Posuwamy się w podobnym tempie, uważnie mijamy tira z dorodnymi świniami, a potem karambol zmielony w metaliczną miazgę, mięso oddzielone mechanicznie, wciąż ciepłe. Wchodzi dokładnie między zęby, uszczelnia szpary i choć nie widać go, to wszechstronnie drażni, uwiera.
Dość szybko na skąpy plac zabaw wjeżdża piknikowy kosz w rękach szczelnie zakrytej matki
8
Herbasencja
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Małgorzata i koty Może zostałabyś wiedźmą. Nasze wojny podjazdowe o lokalnym zasięgu i pokalane poczęcia kończą się bólem głowy. Rano zawsze czuję się niczym sobowtór Lucyfera – światło w półcieniach. Coraz głębszych w okolicach oczu, ale to tylko złudzenie życia, niewolnik słowa odmieniam codzienność przez liczne przypadki, ty zapisujesz potknięcia nad łóżkiem. Właściwie jestem wdzięczny za braki i chłód dłoni kiedy idziemy na spacer. Jak zawsze ostatni, bo mijają nas jesienne koty, we wszystkich odcieniach ciemności. Kwiaty, królestwo za kwiaty.
Styczeń 2016
9
Stefan Buchta (bustan) Zacząłem pisać gdzieś po 2008 roku, nie z nudów, a raczej z wewnętrznej potrzeby i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie posiadam stosownego wykształcenia i wieku (mamy przeca presję na młodzież), bowiem w maju skończyłem pięćdziesiąty siódmy rok życia. Na dodatek wywodzę się z robotniczej rodziny i właśnie w tymże 2008 roku kopalnia KWK STASZIC wysłała mnie na górniczą emeryturę. W 2012 roku wydałem jedyny (jak na razie) tomik wierszy „Pociągi osobiste“, dzięki wydatnej pomocy portalu E-literaci i jej głównodowodzącej, pani Barbary Mazurkiewicz. Od tego czasu zwiedziłem kilka portali, ostatnim był portal E-sztuka Rossakowskiego-Lloyda, który to z przyczyn mi znanych i nieznanych się rozleciał.
in equilibrium Stanisław uwielbia rysować gryząc świecowe kredki rujnuje państwowy budżet choć nie nosi pampersów jak inni
Marta pod nieobecność Staszka miota się i pluje na wszystkich skarży za symulowane choroby geriatryczne
oswoił się z widokiem pakowego papieru na którym koślawe nuty fałszują w Trzewiczkach między pięcioliniami
nikt nie zaprosi gdy tańczą czarownice w balkonikach po piskliwych piruetach szczerzy zęby ze złości
to Czajkowski twierdzi uparcie ignorując zakaz przebywania na tarasie zimą lepiej widać łabędzia ze sklejki i palika
dopiero jak wejdzie i stanie przy oknie chłód przeniknie splecione dłonie zapyta kolejny raz czy pamięta tamte lato
wystającego z brzegu tataraku nie lubi jak szpinaku i uważa że trzeba go wycinać bo od gęstości rośnie poziom halucynacji
trzydziestego dziewiątego
10
Herbasencja
Beata Gruszecka-Małek (Zyrafa) Urodziłam się w 1986 r., mieszkam w Kurowie (małej wsi w województwie dolnośląskim). Z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, muzyka i wszystko, w czym tkwi miłość. Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim O Granitową Strzałę (kategoria wiersza klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim Konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka oraznominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym Konkursie Jednego Wiersza o Puchar Wydawnictwa Świętego Macieja Apostoła. Niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.
Dzisiaj to tylko REM Zapominam się w REM. Nie zawsze – czasami. Tam widzę kominy. Wzdychają głęboko, wykonują ściegi ponad wsią wysoko; brzoza dopomaga srebrnymi drutami. Kocham stare buty, chrupiące odgłosy, herbatę z cytryną - koniecznie ze skórką, przez biały ornament oglądać podwórko, podziwiać jak zima maluje ci włosy. Do dzisiaj powracasz - przypadkiem i nagle; wymieniamy myśli, niekiedy oddechy; rzucasz na mnie urok spod spoistej strzechy, pojedyncze słowa wciągają jak scrabble. Nie ma czasu pytać. Nikt z nas nie wygrywa. Kocham kaloryfer, dziurawy koc w kratkę; przydrożne cytrusy jakby miały czapkę, kiedy tuż nad światłem śniegowa pokrywa.
Kocham stare buty, chrupiące odgłosy, herbatę z cytryną - koniecznie ze skórką
Styczeń 2016
11
Iwona Niedopytalska (ajw) Urodzona w zeszłym wieku w Puławach, ukochanym miejscu Izabeli Czartoryskiej. Swoją podróż w głąb siebie zaczęła na jednej z ławeczek w puławskim parku, gdzie przyroda sprzyja twórczym zamyśleniom. Kocha naturę i poznawanie innych kultur. Z licznych podróży przywozi smaki, zapachy, klimat i widoki pięknych miejsc, które przechowuje w wierszach. Wydała trzy tomiki: „Szafirową magię“ (2012), „Biały Dogon“ (2013) i „Na południe od chmur“ (2015). Obecnie pracuje nad kolejnym. Jej wiersze pojawiły się w kilku antologiach, z których dwie przeznaczone były dla najmłodszych czytelników. Publikowała w magazynach literackich takich jak: „Poezja dzisiaj“ i „ E=Sztuka do kwadratu“. Ostatnio nieśmiało uśmiecha się do prozy, a efekty tych zabiegów coraz bardziej procentują i dają nadzieję na pomyślną finalizację.
sycące godziny czas smakuje lepiej podzielony na kawałki. pokruszone chwile kleją się do ust, roztapiają na języku. wrażenia dojrzewają powoli - od spojrzenia na całość, po kolejny kęs. nie musimy się spieszyć. każde rozproszenie gubi coś z esencji. uwolnieni od presji, bez powściągliwości docieramy do sedna, mieszając w powietrzu wilgoć i słodycz w aksamitne konsystencje. wypłukana wodą tracę cię jak magnez.
nie musimy się spieszyć. każde rozproszenie gubi coś z esencji.
12
Herbasencja
Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.
w zamyśle zmyślnie pomilczeć troszkę sen posmaczyć tam kres łaknień i wyssany palec cudne dzieciństwo smak mleka i nagość co jeszcze nie zepsuła wzroku tak łatwo ją przeoczyć jak wyobraźnię którą trudno naszeptać powolne bezwolne nam przeznaczone dni słotne słońcem i noce zdębiałe dąbrową co gada poprzez mądre sowy które niejedno gniazdo uwiły a my znów układamy bajkę nie trzeba już nic mówić sił starczy by zasnąć
cudne dzieciństwo smak mleka i nagość co jeszcze nie zepsuła
Styczeń 2016
13
Sylwek Półgęsek (Polliter) Rocznik 76. Mieszka w Holandii. Pija whisky, pisze piosenki, jest muzykiem. Lubi seks, piwo, poezję, dobrą prozę, muzykę, teatr, film i ogólnie sztukę.
burdel Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem prowadzony na rzeź. (T. Różewicz - „Ocalony“) skóra do skóry kość do kości sytość do sytości sperma sperma sperma niech już kończy zanim zapłaczę nad nim biedny kościotrupek uda wymalowane krwią nienarodzonego szczypce doktorów Mengele dziwne jak pasiaki mogą przypominać kraty za które można złapać i szarpać szarpać wściekle ma dwadzieścia dwa lata ocalała chociaż nie żyje
14
Herbasencja
Ohayo gozaimasu Zwycięzcy
48. Pokrowiec
Marcin Rogalski (MSkorn)
46. Pociąg
Wojtek Wilk (klapaucjusz) Poranny stukot w lesie zbudził bestię to żaden dzięcioł
49. Chaos
Anna Chudy (Tjereszkowa)
Pogrzeb. Wiatr zabrał duszę. Pokrowiec na nią zostawił światu.
Milczące liście, jaskrawy promień słońca. Cisza przed burzą
50. 50
51. Bezczas
Dorota Czerwińska (szara)
Agata Sienkiewicz (Helena Chaos)
drugie półwiecze w pajęczej sieci zmarszczek wyssany motyl
chmury ospałe trawa rozgrzana słońcem letnia niedziela
52. Winorośl
53. Deszcz
Dorota Czerwińska (szara)
Marcin Lenartowicz (unplugged)
nowy szczep winny płoży się zielenieje pień tolerancji
pozalepia piach na czubkach butów rosa wydrąży skałę
Styczeń 2016
15
Bartłomiej Dzik (Dziko) Rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu ekonomista. Autor licznych artykułów popularnonaukowych i publicystycznych z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Regularnie pisuje krótkie formy na SZORTAL, publikował opowiadania w Esensji, QFAN-cie i Fahrenheicie. Dwukrotny finalista „Horyzontów Wyobraźni“. Obecnie pracuje nad powieścią fantasy.
Krem, który działał
humoreska
Kobiety, zasadniczo, nie przejmują się pierwszą zmarszczką pod okiem. Podobnie, nie przejmują się pierwszą fałdą na brzuchu, pierwszym hektarem cellulitu, cyckami do kolan czy pierwszą kępą siwych włosów. Zmarszczki, nadwaga, siwizna – to nie są problemy same w sobie. Problemami się stają, gdy przyuważy je facet. Powiększające lusterko w łazience nie umiało gadać jak to z bajki, inaczej już dawno powiedziałoby na odczepnego Joannie: tak, i owszem, jest zmarszczka niemimiczna pod okiem, ale i tak jesteś najpiękniejsza w świecie; spadaj już, babo! Joanna w końcu, po dziesięciu minutach stania z nosem w lustrze i płatkiem kosmetycznym w dłoni, pogodziła się z brutalną rzeczywistością. Zmarszczka istniała obiektywnie, a jeszcze miesiąc wcześniej jej tam nie było – albo raczej była na tyle mała, że niezauważalna nawet w powiększeniu. Ten tragiczny fakt należało opić filiżanką odchudzającej herbaty pu erh i zajeść pudełkiem lodów bakaliowych. Ktoś nieznający życia mógłby rzec, że dociągnąć do trzydziestki i jeszcze kawałek dalej bez wyraźnych zmarszczek to świetny rezultat. No, tak było może w połowie dwudziestego stulecia, ale nie teraz, gdy standardy urody wyznaczane są przez mistrzów PhotoShopa a siedemnastoletnie okładkowe modelki to już właściwe senior league. Ten wyśrubowany do maksimum kult młodości i gładkości całkiem namieszał w głowach… nie, nie kobietom, bo one już wcześniej miały namieszane, ale jeszcze facetom, którzy poczęli wymagać, by ich żony i kochanki (zwłaszcza kochanki) się nigdy nie zestarzały. Dlatego to nie Joanna pierwsza przyuważyła zmarszczkę ale Sylwek swym fachowym okiem, gdy kochali się przy zapalonym świetle. Zrobił to oczywiście w sposób taktowny – „ooo, chyba zrobiła ci się zmarszczka pod okiem” gdy partnerka jęczała z rozkoszy, odchylając do tyłu głowę. Żadne tam „rany, uprawiam seks z jakąś Babą Jagą” czy coś równie dosadnego. Niemniej, kości zostały rzucone, czy raczej skóry pomarszczone – Sylwek zauważył defekt. A dalej to już równia pochyła. Do tamtej chwili, Joanna z uzasadnioną wyższością patrzyła na koleżanki z pracy, pożenione z przypadkowymi kolegami ze studiów bądź z tatusiowymi starszymi panami. Sylwek to był partner do szpanowania w towarzystwie. Młodszy o pięć lat, całkiem przystojny i wysportowany (acz więcej czasu spędzał przed Playstation niż na siłowni). Młodszy o pięć lat a przy tym nieźle zarabiający grafik w prywatnym biznesie, żaden tam utrzymanek. Trochę niedojrzały emocjonalnie, ale w końcu młodszy o pięć lat (czyli, biorąc poprawkę na płeć, to jakby o piętnaście). Taki partner to skarb i powód do dumy, dopóki… się go trzyma przy sobie. Bo jak odejdzie do młodszej to – ojojoj, dopiero te żmije z roboty będę miały używanie! Przez pierwsze dwa lata ich związku Sylwek w żaden sposób nie komentował różnicy wieku. Po incydencie ze zmarszczką, zaatakowany krzyżowym ogniem pytań nie wprost bąknął, i zabrzmiało to nawet szczerze, że lubi dojrzałe kobiety. To na miesiąc stępiło czujność Joanny, ale równia
16
Herbasencja
pochyła to równia pochyła. Na imprezie u znajomych, po paru drinkach Sylwek zaczął coś bełkotać a propos związku z Joanną, że owszem, lubi kobiety dojrzałe, byle nie przejrzałe… Należało się przestawić na tryb pomarańczowego alarmu. Kolejne dwa spokojne tygodnie, po czym zaczęły się coraz późniejsze powroty Sylwka z firmy, bo niby ważny projekt do dokończenia i takie tam pierdoły. Aż w końcu, przy segregowaniu jego koszul do prania, Joanna wyczuła zapach obcych perfum w okolicy kołnierzyka. Miała dobrego nosa, rozpoznała pewien zapach stale przeceniany w drogeriach – jakaś tania pozbawiona gustu gówniara ocierała się o jej faceta! Czerwony alarm! Podeszła do sprawy racjonalnie. Przyciśnięty do muru partner albo wszystkiego się wyprze i nazwie Joannę paranoiczną kretynką, albo – w gorszym razie – wzruszy ramionami, spakuje walizki i wyprowadzi się od „kobiety przejrzałej”. Używając terminologii sportowej, trzeba było grać, jak przeciwnik pozwala – co w tym przypadku oznaczało próbę powrotu do idyllicznych czasów „sprzed zmarszczki”. *** Joanna już od przedszkola wiedziała, że dobre geny to tylko połowa sukcesu. Albo tylko jedna czwarta. Druga połowa, albo nawet trzy czwarte, to nowoczesny przemysł kosmetyczny. Ani przez chwilę nie rozważała botoksu – to cholerstwo potrafiło różne figle z ryjem płatać, no i generalnie nadawało się jako ratunek dla starych bab by wyglądać trochę mniej staro, a przecież nie o to chodziło. Wszelkie pudry maskujące i podkłady również odpadały jako zawodne półśrodki. Pozostawały zatem kremy przeciwzmarszczkowe. Wybór był przeogromny: ceramidy, kwasy hialuronowe, masło Shea, kawiory, drobinki złota albo jakiegoś błota, czy mikrokapłsuki inteligentniejsze od przeciętnego noblisty. Kremy tanie jak barszcz i droższe od platyny, wielkich koncernów i niszowych producentów, naturalne bądź ultra-hi-tech. Joanna wypróbowała je prawie wszystkie i powiedzmy sobie szczerze – dupa blada, czy raczej skóra pomarszczona. Tymczasem źle się działo. Sylwek spędzał w pracy coraz więcej czasu, dostawał tajemnicze SMS-y o dziwnych porach i zaszywał się w kiblu, by je przeczytać. Kolejny raz jego koszula zapachniała perfumami tej ździry. Joanna walczyła jak lwica. Urządzała romantyczne kolacje z winem i świeczkami; studiowała podręcznik seksu tantrycznego, by zaskoczyć partnera w łóżku coraz to nowymi technikami; znalazła wreszcie krem, który zdawał się działać – jakieś cudo z koncentratem buraka pastewnego (najdroższy burak na świecie, bez dwóch zdań). Wszystko na nic, kochali się coraz rzadziej, co Sylwek tłumaczył przemęczeniem w pracy. Ale Joanna wiedziała lepiej – kiedykolwiek partner patrzył na jej twarz, miał słabo skrywany grymas fotografa dostrzegającego na zdjęciu aberrację chromatyczną. Joanna zaczęła myśleć o kochaniu się przy zgaszonym świetle, ale to byłoby przyznaniem się do porażki. To byłby krok w przepaść. Krem z buraka jednak nie działał, rzekoma poprawa okazała się tylko chciejstwem. Z miną zbitej suki Joanna poczłapała do zaprzyjaźnionej drogerii, zapytać magistra, czy nie ma jakiś nowinek. Magister był gejem i nadawał się do swej pracy idealnie – bo niczym kobieta słuchał i potrafił cierpliwie doradzić, ale nie miał ani krztyny tej żmijowatej babskiej zawiści „i tak nic ci to nie pomoże, stara prukwo”. W drogerii przebywała tylko jedna, znana z widzenia klientką, która chowała jakiś drobiazg do torebki i obracała się ku wyjściu. Chociaż… nie – Joanna musiała się pomylić, to chyba nie była tamta babka, ale ktoś do niej bardzo podobny, może młodsza siostra? Magister tymczasem włożył do przegródki w kasie pliczek stuzłotowych banknotów i ciepło przywitał Joannę: – Mam coś dla pani – oznajmił, szczerząc zęby w uśmiechu. – Absolutna nowość, prosto ze Stanów, aczkolwiek… – ściszył głos, przybierając konspiracyjny ton. – To jest taki towar trochę spod lady, paragonu na to nie wystawię. Prywatny import, można powiedzieć. Joanna podejrzliwie pokręciła nosem: – Ale czy to bezpieczne? Mam alergię na… – Bezpieczne w stu procentach – wszedł jej w słowo. – Supernowoczesny krem odmładzający, który jeszcze nie wszedł do oficjalnej dystrybucji. Pani Ala – wskazał za kobiet, która opuściła drogerię. – Używa od dwóch tygodni i gołym okiem widać efekty!
Styczeń 2016
17
A więc jednak! – zdumiała się w myślach Joanna – To ta sama baba, a wyglądała jakby… Wszelkie wątpliwości wyparowały niczym kropla wody w południe na Saharze. Widząc antycypację na twarzy klientki, magister sięgnął pod ladę i wydobył drewniane pudełko z dużym czerwonym napisem „AREA 51” po środku wieczka i mniejszym na dole „ULTIMATE CORE SECRETS. CLEARANCE LEVEL 5 REQUIRED.” Joanna nigdy nie słyszała o takiej firmie i linii kosmetycznej, no ale w końcu tyle się co chwila pojawia nowinek. Sprzedawca uniósł wieczko. Wewnątrz skrzyneczki było paręnaście białych nieopisanych słoiczków, takich właśnie jak na ekskluzywny krem pod oczy. – Używa się tego jak krem pod oczy – magister zaserwował oczywistość. – ale działa na całe ciało – no to już wcale nie było oczywiste. – W promocji tylko sześćset złotych – to z kolei może nie oczywiste, ale do przewidzenia. Cóż to jest sześćset złotych za dobry krem! – Eee, mogę zapłacić kartą? – spytała Joanna. – Niestety, gotówka. Jak już mówiłem, drugi obieg spod lady. Wyskoczyła do bankomatu i wróciła po pięciu minutach. W pamięci wciąż miała panią Alę, wyglądającą dziś niczym swoja młodsza siostra. Na ladzie wylądowało dwanaście banknotów i dwa słoiczki kremu zmieniły właściciela. A co! – Będzie pani zadowolona – rzucił na pożegnanie magister. *** Sylwek akurat wyjechał na cztery dni, do niedzieli włącznie, na jakieś wyjazd integracyjny, czy jak to się teraz fachowo mówiło, szkolenie teambuildingowe, a po ludzku – jak sam szczerze przyznał – popijawę. Joannie to nawet pasowało, mogła się trochę odstresować, bo bezskuteczne zabiegi o atencję partnera wykończyły ją psychicznie. Mogła też w spokoju wypróbować nowy krem i w spokoju zajeść słodyczami ewentualną porażkę. Już trzeciego dnia zmarszczka pod okiem zniknęła. Joanna była ostrożna, zbyt wiele już razy balonik nadziei pękał z hukiem… Zawsze mogło być tak, że to nie zmarszczka zniknęła, ale pojawiły się problemy ze wzrokiem bądź się lusterko w łazience popsuło. Niemniej, lustra w przedpokoju i kibelku pokazywały to samo co łazienkowe, a dzień później Joanna bez problemu przeczytała drobny druk na umowie ubezpieczeniowej. No dobra, zniknięcie zmarszczki mogło być jeszcze efektem autohipnozy, trwałego zlasowania mózgu antyzmarszczkową obsesją, To mogło być… – Świetnie wyglądasz, kochanie! – rzucił wracający Sylwek, wieszając kurtkę w przedpokoju. Więc jednak! Ale… nie, przecież on nawet na mnie nie spojrzał – w głowie Joanny nadzieja walczyła o lepsze z podejrzliwością. Sylwek też nieźle wyglądał, jak na lekko skacowanego faceta, tryskał humorem, sypał anegdotami o absurdach korporacyjnych szkoleń. Dla Joanny był miły jak za dawnych czasów, zero złośliwości. Czy równie czuły – no, już nie bardzo, co można było zrzucić na karb zmęczenia. Kobieta w skrytości ducha liczyła na gorącą noc, ale wieczorem ostatki energii uszły z partnera – Sylwek padł na łóżko i zasnął w skarpetkach. W poniedziałek rano rozminęli się przy śniadaniu; oboje zaspali i nie mieli czasu zamienić słowa. Jednak rozsiadłszy się przy biurku w pracy, Joanna od razu poczuła, że coś się zmieniło. Koleżanki patrzyły na nią jakoś… o tak, znała dobrze to spojrzenie – jeden procent podziwu i dziewięćdziesiąt dziewięć procent zazdrości. A przecież nie miała na sobie kolii z brylantami czy choćby nowej kiecki z Deni Cler. To już był cholernie mocny dowód, że krem spod lady działał. Jeśli ten głupi Sylwek tego nie dostrzeże, to zamiast przed komputerem powinien pracować w ciemniej kopalni! Sylwek dostrzegł i tej nocy kochali się po raz pierwszy od dwóch tygodni. *** Czuła się świetnie. Oczywiście mógł to być efekt uboczny świadomości, że odzyskała kontrolę nad własnym życiem, ale też… może faktycznie cudowny krem, jak zapewniał magister, działał
18
Herbasencja
nie tylko na twarz ale i całe ciało. Tak czy siak, wpadła do drogerii kupić na zapas jeszcze trzy słoiczki. Nadwyrężyło to nieco środki na rachunku bieżącym, więc po powrocie do domu odpaliła komputer i weszła do serwisu transakcyjnego banku, przelać coś z konta oszczędnościowego: BŁĘDNE DANE LOGOWANIA Zdziwiła się, bo zawsze uważanie wpisywała wymagane przez bank hasło i dwie cyfry numeru PESEL. Spróbowała raz jeszcze, powoli, znaczek po znaczku: BŁĘDNE DANE LOGOWANIA Spokojnie – dała sobie chwilę oddechu. Trzecia nieudana próba zakończy się zablokowaniem dostępu online, więc już nie może się pomylić. Czyżby ktoś się jej włamał na konto i zmienił hasło? A może po prostu coś źle pamięta, może – zaśmiała się pod nosem – dopadła ją starcza skleroza, na którą żaden krem nie zaradzi. Na wszelki wypadek wyciągnęła dowód osobisty z torebki, by sprawdzić, czy na pewno dobrze pamięta te ostatnich pięć cyferek PESEL-u. I owszem, bingo! Cyferki były inne, niż jej się zdawało, że pamięta. Problem w tym, że wszystkich jedenaście… To jakiś absurd! – jęknęła w myślach. Ludziom mogą się pokiełbasić jakiś abstrakcyjne ciągi cyfr, tyle w końcu jest tego do zapamiętania: haseł, loginów, PIN-ów. Ale pierwsze sześć cyfr numeru PESEL to data urodzenia, a tę każdy zdrowy na umyśle człowiek pamięta. Tu nie zgadzało się nic, żadna mała pomyła w stylu 25 zamiast 26 kwietnia, nie pasował nawet rok! I nie, nikt nie podmienił Joannie dokumentu na jakiś innej osoby – poprawne były imię i nazwisko, miejsce urodzenia i imiona rodziców. Nie zgadzały się tylko PESEL i data urodzenia. Oderwała na chwilę wzrok od dokumentu i przeniosła na monitor. Z głupią miną, jakby brała udział w jakimś eksperymencie szalonego naukowca, wpisała hasło i cyfry PESEL zgodne z tym, co miała na trzymanym w ręku kawałku plastiku. Przeszło. Zrobiła przelew między kontami, wylogowała się i wyłączyła komputer. Przez moment siedziała na fotelu w stuporze, ściskając drżącymi dłońmi dowód osobisty niczym jakiś telegram o śmierci ulubionej ciotki. W odmienionym numerze PESEL dwie pierwsze cyfry to 86 a powinno być 82, potem 03 zamiast 04… zatem, tak jakby, odmłodniała o prawie cztery lata. Odmłodniała… Już samo przypuszczenie, jakie ją naszło, było absurdalne. Niedoparte pragnienie pójścia do łazienki i przeprowadzenia pewnego eksperymentu było już mega-absurdalne. Ale zrobiła to. Poszła i wsmarowała sobie pod oczy krem pana magistra, po czym biegiem wróciła do pokoju, gdzie na stole leżał dowód osobisty. Cyferki numeru PESEL tańczyły teraz jak zielone znaczki w Matrixie, te na piątym i szóstym miejscu przeskakiwały co sekundę: 28, 29, 30, 31, 01, 02, 03… Supernowoczesny krem pod oczy sprawiał, że Joanna młodniała w oczach. *** Ktokolwiek czytał baśnie o dżinach w butli czy lampie Aladyna, ten wie, że z cudownymi wynalazkami wcale tak cudownie nie jest. Od tamtych czasów niby jakiś postęp nastąpił, ale wciąż nie wszystko działało perfekcyjnie. W przypadku amerykańskiego kremu spod lady problem nie polegał na tym, że odmładzane były jednocześnie ciało i metryka. Problemem był, fachowo rzecz ujmując, brak synchronizacji. Joanna czuła się młodziej i wyglądała młodziej. Młodziej o rok, nie no, półtora roku. Może nawet ciut więcej, tu i ówdzie, w jędrności pośladków na ten przykład, maksymalnie dwa lata. Ale po ostatniej aplikacji kremu, metryka wskazywała ubytek nieco ponad czterech lat. Ta rozbieżność zaniepokoiła kobietę. Zaniepokoiła na tyle, że Joanna popędziła co sił w nogach do drogerii, wyjaśnić sprawę. – Naprawdę, nie ma się czym przejmować – magister zbagatelizował problem. – Raczej nie zniknie pani z bazy PESEL, Amerykanie na pewno to jakoś przemyśleli.
Styczeń 2016
19
– Raczej nie o to chodzi. To znaczy… nie tylko o to. Po prostu tak jakoś dziwnie się z tym czuję, bo… Magister zrobił minę cierpliwego słuchacza zwierzeń. – Bo niech pan spojrzy na to tak: miałam trzydzieści trzy lata i wyglądałam na trzydzieści trzy, teraz wyglądam co prawda na trzydzieści jeden, ale mam dwadzieścia dziewięć. – No i… – Więc tak sobie myślę, czy przypadkiem nie jest tak, że bezwzględnie odmłodniałam ale względnie się postarzałam. Trzeba oddać magistrowi, że potrafił zachować kamienną twarz. – Pani Joanno, to jest drogeria a nie dyskusyjny klub filozoficzny. I jakby nie patrzeć, miał rację. Joanna nabyła zatem jeszcze jeden słoiczek mimo-wszystkocudownego-kremu i wyszła z drogerii. Magister zaś głośno westchnął pod nosem: – Baby to jednak są durne. Kupują krem odmładzający, który nie działa, i żadna nie przychodzi z mordą. Kupują krem odmładzający, który działa, i nagle wysyp pretensji… *** Faktycznie, Amerykanie chyba pomyśleli o wszystkim. No, może nie o wszystkim, ale świat się nie zawalił. Zaktualizowany numer PESEL i data urodzenia pojawiały się we wszelkich możliwych papierach i bazach danych. Po każdej aplikacji kremu trzeba było chwilę odczekać, aż cyferki ustawią się w dowodzie i potem nie było już żadnych problemów w instytucjach realnych bądź wirtualnych. Joannę wręcz zaszokowało, z jaką łatwością wszyscy wokół łykali kolejne zmiany danych osobowych. Zaiste, prawdziwe było porzekadło, że kobiecie nie patrzy w metrykę. Na swoje własne potrzeby Joanna uznała prawdziwość jeszcze drugiego – że kobieta ma tyle lat, na ile wygląda, więc już całkiem przestała się przejmować postępującą rozbieżnością między wiekiem biologicznym a tym z dowodu osobistego. Cudowny krem ma również inną wielką zaletę – brak efektu jojo. Gdy skończył się zapas kosmetyku a jednocześnie ciężka angina złożyła Joannę do łóżka, dopadły ją koszmary o tym, jak to nagle się zacznie się z dnia na dzień starzeć i w parę dni zmieni w siwą staruchę. Nic takiego jednak nie nastąpiło, co sobie człowiek lat ujął, to jego. Joanna zakończyła regularną aplikację kosmetyku gdy wiek podług PESEL-u spadł do dwudziestki, a wiek biologiczny na tak mniej-więcej dwadzieścia siedem lat. Tak czy siak, gdy tylko się wykurowała, zrobiła duży zapas kremu na przyszłość i był to strzał w dziesiątkę, bo niedługo potem drogeria magistra zniknęła. Dokładnie tak – zniknęła. Z dnia na dzień zastąpił ją sklep monopolowy, którego właściciel, najwyraźniej jakiś ciężki świr, twierdził, że prowadzi interes w tym miejscu od paru lat. Joanna spotkała jeszcze przed drzwiami panią Alicję, która również była zdumiona wyparowaniem drogerii i gadała coś, że chwilę przed tym po osiedlu kręcili się dziwni faceci w czarnych garniturach. *** Z Sylwkiem układało się świetnie. Teraz to on był zabiegającą stroną, hołubił partnerkę na każdym kroku, obsypywał drobiazgami, przynosił naręcza kwiatów i podawał śniadanie do łóżka. Kochali się dwa, czasem trzy razy na dzień. Oczywiście incydenty z koszulą pachnącą perfumami tamtej ździry już się nie powtórzyły. Sylwek wciąż co prawda dostawał jakieś tajemnicze SMSy, ale teraz je natychmiast kasował bez czytania. Z koleżankami w pracy też układało się świetnie. Dopytywały się Joanny jakich cudownych środków używa, by tak wyglądać, a ona podsuwała im fałszywe tropy – kremy najdroższe i najmniej skuteczne zarazem, a potem komentowała z udawanym współczuciem „Nie podziałało? Cóż, widać twoja skóra nie jest kompatybilna ze szlachetną nano-truflą”. Jedynym drobnym minusem całej sytuacji był spadek wynagrodzenia o parę procent. System księgowy przyciął jej dodatek za wysługę lat, najwyraźniej nie mogąc przetrawić faktu, że będąc dwudziestką ma przepracowane dziewięć – takie rzeczy tylko w Bangladeszu. Niewielka to jednak cena za drugą młodość. Z Sylwkiem, jak już zostało wspomniane, układało się świetnie. Nawet zaczął coś przebąkiwać o ślubie…
20
Herbasencja
*** Ślub w kościele, biały welon i takie tam – powiedzmy sobie szczerze, to marzenie nawet każdej niewojującej ateistki. Tylko te wszystkie związane z tym formalności… Ku lekkiemu zdumieniu Joanny okazało się, że księgi parafialne nie zostały zmienione i zawierały starą datę urodzenia; najwidoczniej Watykan miał jakiegoś wypasionego firewalla. Nic to jednak, bo gdzie amerykański uczony nie może, tam diabeł babę pośle – wystarczyło zdublować opłatę „co łaska” za ślub i zaraz wszystko się proboszczowi w papierach zgadzało. Koleżanki z pracy dosłownie zzieleniały z zazdrości (po prawdzie, mogły też zielenieć od kolejnych kosmetycznych polecanek Joanny). Kiedy zaś z Sylwkiem w jego firmie zapraszali znajomych na ślub, koledzy partnera wodzili za Joanną maślanym wzrokiem i wzdychali coś o super-lasencji. Tylko jedna z koleżanek narzeczonego, cycata blond-cizia o bezrefleksyjnej gębie, ostentacyjnie wyszła z pokoju, zostawiając za sobą charakterystyczną woń pewnych przecenionych perfum… Tydzień przed ślubem Joanna dostała emaila z dużym załącznikiem. Email miał w treści tylko „wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia” i był podpisany „życzliwa”. Zawierał nagrany telefonem filmik z owego wyjazdu integracyjnego, na którym parę miesięcy wcześniej był Sylwek. Integracji, trzeba przyznać, tam nie zabrakło: Obraz drżał mocno, widać nagrywający był już trochę wstawiony. W tle słychać było pijacki bełkot i brzęk szkła. Filmowani ludzie w większości leżeli zalani w trupa między wywróconymi krzesłami. Kamerka zatrzymała się przy jednym ze stołów. Jakiś widziany od tyłu facet ze spuszczonymi do kostek spodniami dymał na blacie cycatą blondynę. – Tę swoją lafiryndę też zerżniesz na stole, gdy wrócisz do domu? – zapytała z nutką pretensji panienka. – Daj spokój! Aśka to już dla mnie tylko eksponat muzealny, hehe… – odpowiedział zdyszany Sylwek. – Palcem jej nie tknę, by się całkiem nie rozleciała, buehehehehe… *** Joanna nie była wściekła. Nie była wkurzona. Była mega-hiper-wkurwiona. Nie, nie miała pretensji do cycatej cizi – trudno mieć pretensję do bezmózgich panienek łapiących facetów na łatwą cipkę. Co innego ten wredny, obleśny, kretyński padalec Sylwek. On przegiął totalnie i zasłużył na karę. Dużo większą karę niż tylko zerwanie zaręczyn i wystawienie walizek za drzwi. Dużo, dużo, dużo większą! Sylwek miał wolne w pracy i pojechał do teściów dopinać jakieś sprawy organizacyjne, więc miała całą dobę dla siebie. Otwierała słoiczek za słoiczkiem i dokładnie wsmarowywała krem. Co chwila spoglądała na dowód osobisty, gdzie cyferki zmieniały się jak szalone. W końcu nawet sam dowód począł zmieniać kolor i kształt… – Wyglądasz po prostu bosko! – szczerze oświadczył narzeczony, gdy Joanna przywitała go w drzwiach. Zaciągnęła go od razu do łóżka, kochali się jak szaleni: klasyk, oral, anal, misjonarz, jeździec, pająk, a nawet helikopter. Po wszystkim Sylwek był tak wycieńczony, że nie miał siły wstać z łóżka. Wtedy Joanna podreptała do łazienki, wzięła po drodze telefon i wystukała 997. *** Funkcjonariusze komendy powiatowej nie wierzyli własnym oczom i szczerze współczuli oskarżonemu, że tak spaprał sobie życie. Nawet prokurator współczuł, bo chyba każdy na miejscu Sylwka mógł się pomylić. Niemniej dura lex, sed lex: przy tak poważnym przestępstwie usprawiedliwienie „ale przecież wyglądała…” nie miało racji bytu. Za obcowanie płciowe i inne czynności seksualne z osobą poniżej piętnastego roku życia oskarżonemu Sylwestrowi R. groziło dwanaście lat pozbawienia wolności.
Styczeń 2016
21
Magdalena Lisiecka (Lycoris) Pisać zaczęłam w podstawówce i mimo nalegań środowiska, bym w końcu dorosła i zajęła się czymś poważnym, wciąż nie dałam się namówić na porzucenie fantastyki. Długouche elfy, brodate krasnoludy, piloci rdzewiejących statków kosmicznych i nowoczesne androidy - są przecież znacznie ciekawszym towarzystwem niż to, które dwudziestodwuletniej studentce oferuje rzeczywistość. Szukając miejsca jak z bajki, trafiłam w końcu na Uniwersytet Wrocławski, któremu Hogwart do pięt nie dorasta. Obiecuję sobie i światu, że już niedługo opanuję wykładaną tam sztukę zaginania czasoprzestrzeni, by móc pogodzić wszystkie pasje i obowiązki - oraz się wyspać. Tak, spanie przede wszystkim.
science fiction
Grzech pierworodny
Dzień, w którym dagońscy mechanicy stworzyli pierwszy prototyp robota obdarzonego sztucz ną inteligencją, uważano za nową erę w dziejach całego wszechświata. Wszyscy patrzyli z nadzieją w tę zaawansowaną technologicznie przyszłość, która niosła ze sobą rozwiązania tysięcy proble mów dnia codziennego. W końcu kto nie marzył o tym, aby swoje trudy zrzucić na cudze barki? Nikt wtedy nie myślał o konsekwencjach. Zarówno możliwości, jak i kreatywność twórców nie znały granic. Nie musiało minąć dużo czasu, aby bezwolne AI obarczone zostały wszystkimi męczącymi i upokarzającymi pracami. Pro stytucja czy służba wojskowa, zawody kelnera, pomywacza czy pokojówki – niby czemu człowiek miałby się tym zajmować, skoro robot i tak zrobi to lepiej? Wielu sprzeciwiało się tej rewolucji. Twierdzili, że kochają swoją pracę i nie dadzą się zastąpić jakiejś maszynie. Również zrodzone w przeszłości obawy przed buntem robotów zaczynały mieć coraz większe uzasadnienie. Niestety, nawet stale wzrastające bezrobocie i liczba ludzi skrajnie biednych nie skłoniły na ukowców do zaprzestania poszukiwań drogi do stworzenia AI doskonałej. Takiej, która mogłaby odczuwać emocje, uczyć się, samodoskonalić, podejmować własne decyzje. A wszystko jedynie po to, aby człowiek już nigdy nie musiał brudzić sobie rąk. *** Col nie miał pewności, w którym momencie swojej kariery prawniczej wybrał złą drogę i za miast do przystanku „Świetlana Przyszłość” trafił do tej zatęchłej dziury, którą na wyrost nazywał miejscem pracy. Być może to młodzieńcza duma i ambicja najbardziej obiecującego studenta na roku zniszczyły mu życie. Uwierzył w swoje możliwości i dlatego zamiast szukać jakiegoś sponsora, postanowił liczyć tylko na siebie. Dopiero tonąc w powodzi dokumentów, generowanej przez szarą codzienność niezwyciężonej biurokracji, zrozumiał jak bardzo się mylił. Nie brakowało mu zdolności, a przerośnięta ambicja wciąż miała się dobrze. Miał również na koncie kilka zwycięstw w sprawach, które wydawały się
22
Herbasencja
z góry przegrane, co mogło mu zapewnić posadę w jakieś znanej kancelarii. Gdyby tylko znalazł na to jeszcze choć trochę siły! A może nie była to kwestia sił? Do jego klientów w główniej mierze zaliczali się ludzie, którzy nie mogli sobie pozwolić na wy najęcie adwokata. Jako prawnik z przydziału dostawał zapłatę za przyjęcie sprawy i doprowadzenie jej do końca. Nie musiał żadnej wygrywać. Ale wygrywał. I to w takim stylu, że kilka razy jego zwycięstwa trafiały na pierwsze strony gazet. W końcu nie na co dzień zdarza się, żeby jakiś podrzędny adwokacik utarł nosa prezesowi koncer nu farmaceutycznego, milionerowi czy wpływowemu politykowi. Tak, właśnie to „ucieranie nosa” zatrzymywało go w obrzydliwej norze, którą dzielił z pięcioma innymi prawnikami. Ich biurka poustawiano tak blisko siebie, że notorycznie czuł się osaczony. Tylko perspektywa spotkania z Sue podnosiła go na duchu… Drzwi do klitki otworzyły się z przeciągłym piskiem wpuszczając do wnętrza podmuch świeże go powietrza, a wraz z nim przełożonego Cola, z twarzą schowaną za grubymi szkłami okularów. Wolnym krokiem zmęczonego władcy przeszedł pomiędzy biurkami, aż w końcu dotarł do tego, które miał nieszczęście zajmować Colian. – Gratulacje, panie Neiboth – odezwał się grobowym tonem, zupełnie jakby cały jego entuzjazm został już dawno zmiażdżony butem szarej prawniczej rzeczywistości. – Dostał pan sprawę. Col wyciągnął dłoń, aby przyjąć od niego plik danych. Dotyk papieru znów wywołał w nim we wnętrzny sprzeciw. Zupełnie jakby nie mogli mu tego udostępnić w formie elektronicznej. Ale nie! Nie po to biurokracja od tysięcy lat rządziła się swoimi prawami, żeby teraz zmieniać je przez jakiś „postęp” czy „nowoczesne technologie”. – Dziękuję – odparł z wymuszonym uśmiechem, nie mogąc się jednocześnie powstrzymać przed lekkim zmięciem dokumentów. Przełożony skinął głową i bez słowa opuścił pomieszczenie. Oczy pozostałej piątki śledziły męż czyznę, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi, po czym ponownie zatonęły w oceanie własnych spraw. Colian spojrzał na dane nowego klienta i aż zachłysnął się ze zdziwienia, po czym krzyknął i zerwał się na równe nogi, strącając przy tym z biurka jeden ze stosów szpargałów. Tym nietypo wym zachowaniem ściągnął na siebie karcące spojrzenia współpracowników, które szybko ustąpiły miejsca zaskoczeniu. Niewiele myśląc wepchnął dokumenty do aktówki i rzucił się do wyjścia, po drodze chwytając jeszcze płaszcz. Pędząc na łeb na szyję, próbował trafić rękami w rękawy i jednocześnie nie prze wrócić się i nie skręcić karku. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo zanim dopadł motor, pośliznął się jedynie cztery razy. Wskoczył na motocykl i zacisnął mocno dłonie na rączkach, aby umożliwić niewdzięcznej ma szynie weryfikację kierowcy. Biorąc pod uwagę sytuację tak duża autonomia u zwyczajnego, cho lernego pojazdu wywołała u niego dreszcze. Możliwe, że wybrałby nawet inny środek transportu gdyby nie fakt, że ten relikt przeszłości był prawie całkowicie dziełem jego rąk. Znał niemal na pamięć każdą jego śrubkę, każde złącze. Staruszek, zupełnie jak pies rozpoznający swojego pana, zaczął wydawać z siebie przyjacielskie pomruki i posłusznie wzbił się w powietrze. Wyrwał do przodu, pozwalając, by pęd powietrza potargał mu włosy. Z roztargnieniem spojrzał na zegary wyświetlane na przezroczystej niczym zwykłe szkło kopule chroniącej całe miasto. Do spotkania z Sue zostały jeszcze trzy godziny. Tyle powinno wystarczyć na ułożenie myśli. Nie spo dziewał się, że będzie miał aż tyle do powiedzenia. *** Nie spieszył się, a i tak przyjechał dużo za wcześnie. Usiadł niepewnie na sofie w poczekalni i utkwił spojrzenie w czubkach swoich butów. Nigdy nie czuł się dobrze w salonach piękności. Jedy nie dobiegający z wnętrza kojący głos Sue utwierdzał go w przekonaniu, że to właśnie w tutaj powi
Styczeń 2016
23
nien poczekać. Gdy na ułamek sekundy podniósł wzrok, pochwyciła jego spojrzenie i pomachała tak entuzjastycznie, jakby zupełnie nic się nie stało. Fakt, jeszcze o niczym nie wiedziała. Właściwie to poza nim prawie nikt nie wiedział. Znów poczuł dreszcze. Sue Kajaia była jedynym człowiekiem pracującym w salonie. Zaczęło zbierać mu się na wymioty. – Cześć! Jestem Betty-recepcjonistka, czy mogę w czymś panu pomóc? – usłyszał tuż nad swoim uchem. Gdy podniósł oczy jego spojrzenie padło na filigranową AI o sztucznym, szerokim uśmie chu. Ten sam model mieli też w kancelarii i do tej pory nawet idiotyczny grymas i absurdalnie fan tazyjna fryzura Betty mu nie przeszkadzały. Teraz ledwie udało mu się zachować spokój. – Nie, poczekam tylko aż Sue skończy zmianę – bąknął. – Może przynieść panu gazetę? – Pokręcił przecząco głową. – To może herbaty zaparzę? Kawy? Soku? Zakotłowało się w nim. Jeszcze jedno takie pytanie, a zwyczajnie nie wytrzyma i… – Daj mu spokój, Betty – zawołała Sue, w ostatniej chwili ratując go przed wybuchem. – Jest bar dzo zmęczony i na pewno marzy tylko o tym żeby się zdrzemnąć. Recepcjonistka na szczęście postanowiła uznać to za koniec swoich obowiązków wobec klienta. Odeszła, życząc mu jeszcze kolorowych snów. Sue musiała mieć rację, bo chociaż miał wrażenie, że wcale nie jest śpiący, popadł w dziwny stan odrętwienia. Jego myśli krążyły wokół nowej sprawy, dziwnego „klienta” i zawiłości tej chorej sytuacji. Doskonale rozumiał w jak beznadziejnym położeniu się znajdował. Został wybrany na obrońcę strony z góry skazanej na porażkę, bez względu na to, po czyjej stronie była racja. Możliwe, że oznaczało to koniec jego kariery. Nikogo nie będzie obchodziło, że musiał przyjąć zlecenie, żeby mieć pieniądze na życie. Zasłynie jako idiota, który postanowił bronić… – Hej, mocarzu – szepnęła mu na ucho Sue, trącając przy tym lekko w ramię, przekonana za pewne, że ze zmęczenia znów zasnął na siedząco. – Już skończyłam. Chcesz wyskoczyć na jakieś trujące żarcie? Chciał, i to bardzo. Nie tyle chodziło o „trujące” jedzenie, co o sam fakt przebywania z Sue. Znali się od wielu lat i prawdopodobnie czasami jedynie ta znajomość pomagała mu nie popaść w obłęd. Teraz również była ostatnią deską ratunku. W przydrożnym automacie kupili dwie ogromne porcje podsmażanych warzyw i niewiadome go pochodzenia mięsa, po czym zaszyli się w parku. Dzięki jednemu z licznych programów rzą dowych, mających na celu umożliwić ludziom „wypoczynek na łonie natury”, wszędzie powstało pełno czegoś, co umownie nazywano parkami. W rzeczywistości były to jedynie ogromne klatki pełne drzew, równo przystrzyżonych trawników i wyłożonych kamieniami ścieżek. Tym, co ciągnęło Sue do tych zamkniętych ogrodów były zwierzęta, które ściągano z różnych światów. W ich ulubionym dominowały ogromne parzystokopytne przeżuwacze z silnie rozgałę zionymi i poskręcanymi rogami oraz maleńkie małpki z dwoma puszystymi ogonami. Schowane w gałęziach drzew szkarłatno-złociste ptaki wypełniały powietrze swoimi radosnymi skrzekami i delikatnym złudzeniem echa. Usiedli na ukrytej w cieniu ławce i zaczęli jeść, co nie umknęło uwadze małpek. Szybko wyczu ły, że nie mają co liczyć na dobre serce Cola, Sue natomiast nie dała się im długo prosić. Jej kurtka zdawała się być uszyta wyłącznie z kieszeni, w których nagromadziła mnóstwo orzeszków i małych suszonych owoców. – Wyszedłeś wcześniej z pracy? – zapytała, uśmiechając się szeroko do małpki, która maleńkimi łapkami próbowała rozchylić zaciśnięte palce dłoni Sue, aby wydobyć z wnętrza orzeszek. – Zazwy czaj to ja muszę na ciebie czekać. – Przepraszam – bąknął Colian. Teraz, gdy próbował jednocześnie jeść i odpierać atak armii ma łych żarłoków, nowe zlecenie wydało mu się jakąś abstrakcją. Może tylko je wyolbrzymiał? Może wcale nie było aż tak źle? – Nie, to nie problem! – roześmiała się Sue, wyciągając z kieszeni kolejną porcję owoców. – Po prostu trochę mnie przestraszyłeś. Coś się stało?
24
Herbasencja
Przez chwilę się wahał. Czy mógł ją w to mieszać? Czuł na sobie naglące spojrzenie dziewczyny, ale nie był pewien, czy powinien mu ulec. Z drugiej strony – jeśli z nią nie porozmawia, to zostanie zupełnie sam z tym problemem. A sam do niczego nie dojdzie. Nie znajdzie właściwych punktów odniesienia. – Cha’Ger, Minister Spraw Międzyświatowych najprawdopodobniej nie żyje – wyznał szeptem. Na początku chyba uznała to za żart, bo rzuciła mu pełne zwątpienia spojrzenie, potem jednak do tarło do niej, że mówił to zupełnie poważnie. – Co masz na myśli? – Dwa tygodnie temu podczas bankietu charytatywnego oddano do niego dwa strzały z pisto letu laserowego. Kolejny przeznaczony był dla jego żony, ale zdążyła się schylić. Jej stan jest na tyle stabilny, że może brać udział w postępowaniu sądowym. – A napastnik? – zapytała Sue, maszcząc brwi. – To właśnie mój nowy klient – odparł Colian, po czym wręczył jej plik dokumentów, którym uraczył go tego dnia szef. Zapewne jedynie jego zachowanie powstrzymywało Sue od parsknięcia śmiechem. Fakt, cała ta sytuacja aż kipiała od absurdu. A jednak Col nie potrafił zdobyć się nawet na blady uśmiech. – Tak – odpowiedział na niezadane pytanie. – Moim klientem jest android, prototyp o numerze seryjnym NBH-97001, wyposażony w najnowszy system operacyjny. Do tej pory wyprodukowano takie tylko cztery. Ponieważ w jego bazie danych nie znaleziono zapisów, które wskazywałyby na zlecone zabójstwo, postanowiono potraktować go jako samodzielną stronę. – To przecież bez sensu! Jak niby miałoby to wyglądać? – Akurat z tym fragmentem nie mam problemu. *** Ghaon i Anra Cha’Ger kwitli. Pośród sali skąpanej w złocie, diamentach i masie perłowej wiro wali ludzie z różnych światów, prezentujący sobą jedynie próżność, przepych i zepsucie. Nikt jed nak nie dorównywał ministrowi i jego małżonce. On, choć dni młodości dawno miał już za sobą, wciąż był w sile wieku, a przemijającą urodę rekompensował ogniem żądz, który coraz jaśniej pło nął w jego oczach. To ten blask przyciągał ludzi, lgnących do niego jak ćmy do światła niosącego im śmierć. Ona natomiast nigdy nie pozwoliła sobie na starość. Setki operacji i tysiące zabiegów zamknęły jej zepsutą duszę w skorupie zastygłego w wiecznej młodości ciała. Był to bankiet wyjątkowy, ponieważ ostatnio rodzina Cha’Gerów powiększyła się o jedną osobę. Och, nie! Bynajmniej nie chodziło o dziecko. Dziecko wszystko by im zepsuło, nic przecież nie mogli by z nim zrobić. Nie to, co z ich Cukiereczkiem. Był zjawiskowy. Rozkwitał w samym sercu sali ciesząc zmysły każdego z gości, który tylko wy starczająco się do niego zbliżył. Jadowicie zielony kostium nie tylko doskonale podkreślał kolor jego oczu ale i opinał perfekcyjne ciało sprawiając, że żaden szczegół nie mógł umknąć spojrzeniu uważnego obserwatora. W gęste kasztanowe pukle wpleciono sznury drobnych pereł, przez co do złudzenia przypominał postać elfa z obrazów, które Anra kolekcjonowała od najmłodszych lat. Ca łości dopełniały wstęgi delikatnego różowego materiału, spowijające go niczym mgła. Dzięki androidowi spełniły się wszystkie ich marzenia. Radowali się nim wspólnie, niczego sobie nie żałując. Od wielu lat nie potrafili zaznać szczęścia bez udziału osób trzecich, a słodki Cu kiereczek jako jedyny umiał całkowicie zaspokoić ich oboje. Nie wspominając już o tym, że perfekcyjnie pozbywał się każdego, kto był dla nich w jakikol wiek sposób niewygodny. Chociaż Ghaon i Anra bezustannie prześcigali się w wymyślaniu coraz to nowych sposobów na śmierć, dopiero gdy zaczęli je podsuwać Cukiereczkowi, nabrały podnie cającego charakteru, który od lat chcieli im nadać. Jednak nie takie przyjemności miał rozdawać tego wieczoru ich ukochany android. O nie. Tym razem Cukiereczek miał przynieść rozkosz również wszystkim gościom.
Styczeń 2016
25
Ghaon podniósł się powoli z przypominającego tron krzesła i zadzwonił łyżeczką o brzeg krysz tałowego kielicha. Wpatrzony w niego tłum pogrążył się w ciszy aż gęstej od ledwie tłumionych żądz. – Panie i panowie! – zagrzmiał minister. – Moi szanowni goście! Choć wielu spodziewa się za pewne, że to pyszne przyjęcie dobiegnie wkrótce końca, zapewniam was: jesteście w błędzie. Tego wieczora bowiem ja i moja kochana małżonka postanowiliśmy podzielić się z wami naszym skar bem. Nie krępujcie się! Cukiereczek zrobi dziś wszystko, aby sprawić wam przyjemność. Mówiąc to, dał znać androidowi, aby pozbył się w końcu zbędnych falbanek. Goście zaczęli wi watować i wznosić toasty za hojność gospodarza; co odważniejsi pozwolili sobie nawet na kilka zachęcających gwizdów. Choć nikt nie odrywał wzroku od androida, dopiero drgający świst laserowego pistoletu uciszył tłum, uświadamiając wszystkim, że wieczór nie będzie wcale tak doskonały, jak obiecywał im gospodarz. Chwilę potem ciało Ghaona opadło ciężko na ziemię. Jakim cudem nikt nie zauważył pistoletu w dłoni robota? Jakim cudem nikt nie powstrzymał go przed ponownym pociągnięciem za spust? Anra nie marnowała czasu na rozmyślania. Rzuciła się na ziemię, aby uniknąć kolejnej wiązki, która przeznaczona była dla niej. Android nie zdążył dobrze wycelować, dlatego laserowy pocisk przeciął Anrze ramię, zamiast trafić w głowę lub serce. Choć ból nie pozbawił jej jasności myślenia, krzyczący z przerażenia goście nie pomagali bynajmniej opracować planu działania. Musiała przy najmniej spróbować wygrzebać z kieszeni marynarki Ghaona pilot aktywujący kopułę ochronną. To tak niewiele, a zarazem tak dużo! Cukiereczek, jakby zirytowany niepowodzeniem, zaczął oddawać w ich stronę strzał za strza łem. Po chwili stało się to jednak zupełnie bezcelowe, bo Anrze udało się w końcu aktywować ko pułę. Niedługo potem androida dopadli uzbrojeni po zęby ochroniarze. *** – A jeśli to samobójstwo, które jedynie miało przypominać morderstwo? – Cha’Ger od wielu lat gra nieczysto – westchnął Col. – Nie sądzę jednak, aby dobrowolnie chciał zejść ze sceny politycznej. Zrobiłby to zapewne dopiero po tym, jak jego brudne sprawy wy wołałyby w końcu wojnę. Dlatego właśnie Anra zapobiegawczo zatuszowała jego śmierć. – Chwila! – zawołała Sue, z niedowierzania szeroko otwierając oczy. – Czyli poza nami nikt o tym nie wie? Colian wzruszył ramionami. – Miał na taką ewentualność przygotowaną komorę krioprotekcyjną. Nie można jej otworzyć bez pozwolenia lekarza, a ten jak do tej pory się na to nie zgodził. W swoim zeznaniu twierdzi, że stan jego pacjenta jest ciężki, ale stabilny, natomiast otworzenie komory mogłoby mu zaszkodzić. – Na tej podstawie stwierdzasz, że nie żyje? – oznajmiła bardziej niż zapytała. – Niech będzie. A co z Adamem? – Z kim? – No z androidem! – Sue potrząsnęła z udawanym rozdrażnieniem kartoteką. – Przecież nie będę nazywać go „Cukiereczkiem”! Widziałeś się już z nim? Prawnik pokręcił głową. Jak miał się przyznać do tego, że nie potrafi porozmawiać ze swoim klientem? Stanowiło to jego obowiązek, ale nie miał nawet pojęcia jak się do tego zabrać. Wiedział, że jedynym wyjściem jest udowodnienie, iż działania androida były podyktowane ciężkim stanem psychicznym i wynikały z chęci obrony własnej. Ale kto uwierzy w takie wyjaśnienie? – Boję się – wyznał szeptem. Wyciągnął dłoń w stronę Sue, która chwyciła ją mocno w kleszcze drobnych palców. – Boję się, że jak się z nim zobaczę, dotrze do mnie jak beznadziejna jest ta sytu acja. Że za cholerę nie uda mi się tego wygrać. – Nie musisz od razu wygrywać, Col. Na początek możesz po prostu spróbować z nim porozmawiać. – A jeśli on… – ugryzł się w język.
26
Herbasencja
– Jeśli jest tylko zwykłym androidem? – Sue spróbowała dokończyć za niego. Pokręcił głową i zaczął jeszcze raz: – Jeśli nie jest już zwykłym androidem? *** Nie po raz pierwszy odwiedzał więzienie. Z większość pracowników znał się przynajmniej z widzenia, niektórzy nawet pozdrawiali go skinieniem głową, gdy ich mijał. Tym razem jednak nie dodawało mu to otuchy. Jasne ściany z bioalu jeszcze nigdy nie wydały mu się tak nieprzyjazne. W dłoni mocno ściskał przepustkę, bojąc się, że któryś ze sprawdzających ją strażników podważy słuszność takiej wizyty i odeśle go do wyjścia. Zacisnął mocniej zęby i schował niepewność do kieszeni płaszcza. Ostatni z nadzorców na szczęście był człowiekiem. Nie zniósłby chyba myśli, że jego bezpie czeństwo może zależeć od robota. – Wie pan jak to obsługiwać, prawda? – zapytał, wręczając mu małego pilota. Colian skinął głową. Gdyby miał do czynienia z androidem, musiałby po raz kolejny wysłuchać instrukcji obsługi pilota, który na dobrą sprawę składał się tylko z dwóch przycisków i pokrętła. Zielony przycisk otwierał celę, czerwony włączał alarm, natomiast pokrętło pozwalało na dostoso wanie przepuszczalności dźwięków do potrzeb odwiedzającego. – Nie powinno mi to zająć więcej niż godzinę – odparł Col. Strażnik podziękował mu za tę informację i zostawił samego przed celą. Neiboth odetchnął głęboko i wgniótł kciukiem zielony przycisk. Kraty rozsunęły się cicho wpuszczając go do środka i zasunęły zaraz za nim. W celi znajdowało się jedynie wąskie łóżko, stolik i dwa krzesła. Brakowało tam jakichkolwiek udogodnień, które zapewniano ludziom. Android leżał na łóżku w pozycji embrionalnej. Nie mógł odczuwać zmęczenia ani senności, podyktowane więc było to zapewne brakiem bodźców, na które mógłby odpowiedzieć. Paradok salnie wielu ludzi zachowywało się dokładnie tak samo podczas pierwszych godzin w więzieniu. Rozdrażnienie i nadpobudliwość pojawiały się dużo później. Ciekawe… Skoro android reagował w ten sam sposób co ludzie, oznaczało to, że jego system operacyjny pozwalał na odbieranie i ana lizę otaczającej go rzeczywistości tak samo jak robił to ludzki umysł? Przesuwając pod palcami pokrętło pilota włączył wszystkie dźwiękoszczelne bariery celi, po czym odsunął krzesło od stołu i usiadł. Zaalarmowany dźwiękiem android podniósł się z łóżka i spojrzał na niego wyczekująco. Dopiero teraz Colian mógł zobaczyć jego twarz. Betty-recepcjonistka była przy nim zwykłym zabytkiem. Gdyby nie wiedział, że to android, mógłby nawet pomyśleć, iż ma do czy nienia z żywą istotą. Chociaż z drugiej strony, robot wydawał się stanowczo zbyt idealny. – Panie? – zapytał jakby nieśmiało, świdrując go zielonymi oczami. – Nazywam się Colian Neiboth i będę twoim adwokatem. Proszę, usiądź przy stole, Adamie. – Przepraszam, ale to chyba pomyłka – odparł android, a kąciki jego ust zadrżały lekko, zupełnie jakby właśnie stłumił śmiech. Colianowi natomiast ledwie udało się stłumić cisnące się na język przekleństwo. – Wybacz. Twoje imię jakoś nie przechodzi mi przez gardło, a nazywanie cię NBH-97001 jest chyba zbyt… – Adam? – przerwał mu android siadając po drugiej stronie stołu. – Znajoma zasugerowała to imię, bo jej zdaniem pasuje do twojej sprawy – wyjaśnił Neiboth. Pod naporem spojrzenia AI zaczął mieć wątpliwości co do tego, czy przychodzenie tu było dobrym pomysłem. Spróbował się uśmiechnąć. – Jeśli ci się nie podoba, mogę zaproponować coś innego. – Nadałeś mi to imię, bo twoim zdaniem obróciłem się przeciwko rasie swoich stwórców? – zapytał android, przekrzywiając lekko głowę, zupełnie jakby się nad czymś zastanawiał. Kilka kosmyków kasztanowych loków prześlizgnęło się mu po ramieniu. – Czyli gdybym zepsuł mik ser, byłbym Kainem?
Styczeń 2016
27
Neiboth omal się nie zachłysnął. Długą chwilę zajęło mu zrozumienie, że android naprawdę próbował zażartować. Ziściły się jego obawy. Nie miał do czynienia ze zwykłym AI. Granica mię dzy człowiekiem a robotem została zupełnie zatarta. – Równie dobrze mogłaby powiedzieć „Bob” – odparł, wzruszając ramionami, wciąż niepewny czy powinien cieszyć się czy raczej bać. – Większość jej pomysłów na imiona niewiele ma wspól nego z logiką. Adam skinął głową i uśmiechnął się blado. W jego zachowaniu było coś bardzo ludzkiego, a za razem cechowało się ono oszczędnością komputera ustawionego na ekonomiczne zużywanie ener gii. Gdyby miał do czynienia z człowiekiem, pomyślałby, że AI boi się zaangażować w znajomość, która jego zdaniem i tak nie miałaby żadnej przyszłości. Chociaż z drugiej strony w takim zacho waniu było więcej wyrachowania typowego dla maszyn niż ludzkiej nieśmiałości. – Dziękuję, że przyszedł pan się ze mną zobaczyć, ale to bezcelowe – oznajmił android bardzo spokojnie, potwierdzając tym samym przypuszczenia Neibotha. – Jestem gotowy ponieść karę za zbrodnię. Nie potrzebuję nic na swoją obronę. Dostanie pan wynagrodzenie bez względu na wynik rozprawy, dlatego wolałbym oszczędzić panu trudów… – Przykro mi, ale to nie jest kwestia wynagrodzenia – Neiboth przerwał mu i obserwował zdzi wienie rozkwitające w zielonych oczach, zastanawiając się czy jest to jedynie wynik aktywacji okre ślonych algorytmów czy też przebłysk czegoś znacznie głębszego. – Nie byłbym dobrym prawni kiem, gdybym bez walki poddał sprawę, którą mógłbym wygrać. Natomiast wygrywając tę sprawę mógłbym zyskać na rozgłosie. Tym razem odniósł wrażenie, że rozczarował androida. Zapadła między nimi niezręczna cisza. Zdążył już poznać Adama na tyle, że poczuł się niemal urażony brakiem błyskawicznej riposty. Czyżby nie przewidział takiego obrotu sprawy? A może obawiał się wyrzucić z siebie wszystkie dane, które cisnęły mu się na język? – Przykro mi – powtórzył Colian. – Tu chodzi o moją ambicję. – Rozumiem – odparł android przygaszonym głosem. – Co zatem zamierzasz ze mną zrobić, jeśli wygrasz? Neiboth zachłysnął się powietrzem. Ten sztuczny twór po raz kolejny z niego zakpił, a co gorsza: po raz kolejny trafił w sedno. Ich sytuacja była bezprecedensowa. Gdzieś głęboko we wnętrzu Cola, zaraz obok przerażenia i zniesmaczenia, zagnieździło się przeświadczenie, że w rzeczywistości ma do czynienia z człowiekiem. Problem polegał na tym, że Adam był równie daleki od bycia człowiekiem, co Col od bycia psem. Owszem, mógł stanąć na czworaka i zaszczekać, ale nikt by tego nie kupił. Chociaż sędzia zajmują cy się tą sprawą orzekł, że Adam powinien być traktowany jako oddzielna strona, nikt o zdrowych zmysłach nie wypuści go przecież na ulice samopas. Był w końcu androidem, który zgodnie z pra wem musiał do kogoś należeć. – Czy możemy wrócić do tego problemu później? – zaproponował Neiboth. – Niestety, ale nie mogę się na to zgodzić – odparł Adam. – Gdy próbowałem zabić Cha’Gerów byłem już pogodzony z myślą, że to mój koniec. Nie mam żadnych perspektyw na przyszłość. W końcu nawet jeśli wygra pan moją sprawę, to co otrzymam, niewiele będzie miało wspólnego z wolnością. Dlatego jeśli chce pan skłonić mnie do współpracy, musi pan zaproponować jakiś plan na przyszłość. – Będziesz mógł mieszkać u mnie – zaproponował Colian nim zdołał się ugryźć w język. Niech szlag weźmie ten wyuczony altruizm! – Przez jakiś czas – dodał pospiesznie, zupełnie jakby to miało cokolwiek zmienić. – Ooooch – Adam westchnął przeciągle i uśmiechnął się szeroko. Próżno byłoby jednak w tym grymasie szukać choćby śladu wdzięczności. Pochylił się nad stołem, a pod nim założył nogę na nogę, trącając przy tym stopą kolano Coliana. – A zatem tak naprawdę zamierza pan wygrać moją sprawę jedynie dla przyziemnych, materialnych korzyści… Cóż, nie ukrywam, że czuję się niezwykle zaszczycony pańską propozycją, ale czy to przypadkiem nie będzie łapówka?
28
Herbasencja
Neiboth miał ochotę zacząć walić głową w stół, podłogę, ścianę, albo cokolwiek innego, byleby tylko raz na zawsze wyplenić z siebie chęć niesienia pomocy innym. Niestety, godność osobista kaza ła mu dalej siedzieć na krześle i być może właśnie dlatego wymusił na sobie głęboki spokój i odparł: – Zapewniam cię, że nie miałem nic złego na myśli. Jeśli perspektywa skorzystania z mojej go ścinności tak bardzo cię odrzuca, poproszę o pomoc Sue. A jeśli nawet to będzie twoim zdaniem łapówką, mogę wynająć pokój w hotelu. Nie oczekuj luksusów, ale gwarantuję, że… – Dziękuję – Adam przerwał mu, opierając się z powrotem na krześle. Jego twarz rozjaśnił naj piękniejszy uśmiech, jaki Neiboth widział w całym życiu; uśmiech pełen wdzięczności i przywró conej nadziei, który sam w sobie mógłby stanowić nie lada łapówkę. – Jeszcze nikt nigdy nie pró bował mi pomóc. Dziękuję – powtórzył szeptem. – To ja powinienem ci podziękować, że postanowiłeś tę pomoc przyjąć. *** – Nie mogę uwierzyć, że zaproponowałeś mu mieszkanie z sobą – Sue aż zatrzęsła się za śmie chu. Col miał nadzieję, że ten wybuch wesołości miał więcej wspólnego z małpką, która szukając smakołyków wpadła jej ze kołnierz, niż z jego rewelacjami. – Chciałem go jakoś podnieść na duchu – odparł, wzruszając ramionami. – Na moim miejscu pewnie zrobiłabyś dokładnie to samo. – Wiedząc, co ci odpowiedział? Szczerze wątpię – prychnęła. Było późne popołudnie i niebo pokryło się już ciepłym szkarłatem nadchodzącego zmierzchu. Siedzieli razem w parku, pozwalając aby pozbawione skrupułów zwierzęta penetrowały ich ubra nia. Narzekania Sue na wybrednych klientów stanowiły jak zwykle jedynie formalność, nie można było tego jednak powiedzieć o Colianie. Jego problemy z klientem zdawały się jak najbardziej real ne, a na miejscu jednego rozwiązanego, błyskawicznie pojawiały się trzy kolejne. – Źle go oceniasz – skarcił dziewczynę. – Powinnaś go poznać zanim… – Myślisz, że mogłabym go poznać? – przerwała, a w jej oczach zapłonęło nieoczekiwane pod niecenie. – Nie wiem tylko na jakiej podstawie mieliby mi wydać przepustkę do więzienia. – Tobie rzeczywiście nie. Ale jemu mogą wydać. *** Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czemu zrobił to, co zrobił. Dlaczego pomysł, który podsunęła Sue nagle wydał się tak kuszący? Owszem, zgadzał się już wcześniej na takie rozwiązania, głównie po to aby lepiej poznać klienta, ale w tej sytuacji – jaki właściwie miało to sens? Adam wydawał się być bardzo niechętny do współpracy; i to w każdym możliwym aspekcie. Dlaczego zatem właśnie wypeł nił wszystkie formalności niezbędne, aby móc wyciągnąć go na jeden dzień z więzienia? Torba z ubraniami, w które miał się przebrać Adam, ciążyła mu boleśnie na ramieniu. Nie był w stanie usiedzieć w miejscu, dlatego chodził w kółko po poczekalni. Zupełnie jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Był na siebie wściekły. Najzwyczajniej po raz kolejny dał się podpuścić Sue. Nie miał jej tego specjalnie za złe, bo sam był ciekawy, jak Adam zachowa się w innym otoczeniu, ale bał się brać za to odpowiedzialność. Zbyt wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Ciche odchrząknięcie zwróciło jego uwagę w stronę drzwi. Pomiędzy dwoma rosłymi strażnika mi więziennymi stał Adam, który teraz wydał się dziwnie wątły i kruchy. Zupełnie jakby jemu ten pomysł również niespecjalnie się podobał. Zapewne w celi czuł się bezpieczniej. Pozostając w niej nie musiał dostosowywać się do nowych sytuacji ani podejmować żadnych samodzielnych decyzji. Dla androida taki układ był zapewne najwygodniejszy. – Miło pana znów widzieć, panie Neiboth – powitał go uprzejmie. Choć jego głos powinien być pozbawiony emocji, Colianowi po raz kolejny udało się wychwycić jawną kpinę.
Styczeń 2016
29
– Ciebie również, Adamie – odparł, siląc się na swobodny ton. – Przyniosłem ci ubrania na zmianę, bo pomyślałem, że możesz nie mieć własnych. – Och, mam mnóstwo własnych… ubrań – zaprzeczył AI z dziwnym uśmiechem. – Problem w tym, że one nie nadają się do noszenia. – Do czego się zatem nadają? – zapytał Col bardziej odruchowo niż z ciekawości i po raz kolejny pożałował, że nie zdążył się ugryźć w język. – Tylko do zdejmowania, panie Neiboth. Usłyszał stłumione parsknięcie strażników, którzy oddalili się dyskretnie, nie na tyle jednak, aby nie móc podsłuchać rozmowy. W myślach miotał przekleństwami, które nigdy nie przeszłyby przez usta komuś z jego wykształceniem. Nie po raz pierwszy musiał stłumić swój gniew, miał więc w tym niezłą wprawę. Zdołał nawet uśmiechnąć się blado gdy podawał androidowi torbę. Adam przyjął prezent z całkiem dobrze skrywaną wdzięcznością, po czym zaczął niedbale zdej mować pomarańczowy strój więzienny. Col odwrócił się do niego plecami, ignorując rozbawione spojrzenie, które mu posłał. Czy zachowanie Neibotha było naprawdę aż tak dziwne? Owszem, miał świadomość do czego zazwyczaj wykorzystywane są androidy takie jak Adam, ale sam nigdy by się do tego nie zniżył. Było coś bardzo podłego w wykorzystywaniu bezwolnych AI do tak przyziemnych potrzeb. Bio rąc pod uwagę, że Adam dostawał również zlecenia morderstw, Cola nie specjalnie zaskoczył fakt, że tak zaawansowany technologicznie android postanowił w końcu zerwać się ze smyczy. Tylko czy ten fakt zostanie pozytywnie przyjęty podczas rozprawy? Co do tego nie mógł mieć pewności. Większość ludzi była zdania, że zbrodnia popełniona na androidzie nie jest w rzeczy wistości zbrodnią. Ale skoro androidy wyglądały jak ludzie, chodziły jak ludzie, mówiły jak ludzie i były w stanie wykonać większość powierzonych im zadań, to czy nie powinno się ich traktować tak jak ludzi? Skoro ktoś był w stanie upodlić androida, to czy znajdzie się cokolwiek, co powstrzy ma go przed skrzywdzeniem człowieka? Czy uda mu się wygrać sprawę, odwołując się do ludzkiej moralności? Czy jak najbardziej słusz ny samosąd mógł być wybaczony, gdy w grę wchodziło życie ministra? – Skończyłem – oznajmił Adam, szturchając Cola lekko w ramię i oddając torbę. Więzienne ubranie zostawił rzucone na ziemię. Nie, nie dlatego, że nie potrafił się nim zająć. Po prostu do tej pory jego obowiązek wobec ubrań ograniczał się do ich zdejmowania. Colian poczuł dziwne ukłucie w okolicach mostka, dodatkowo spotęgowane widokiem andro ida w szarej koszuli i czarnych spodniach. Stłumione kolory nadały mu bardziej ludzki wygląd, sprawiając, że przestał być tak bardzo poza zasięgiem Cola. Teraz adwokat miał przynajmniej złu dzenie, że uda mu się dotrzeć do niego i nakłonić do współpracy. – To twoje ubrania? – zapytał Adam. Palcami próbował rozczesać włosy i doprowadzić je do po rządku, nie szło mu to jednak najlepiej. – Owszem, ale możesz je zatrzymać. – Czy to oznacza, że jeszcze kiedyś będzie się pan ubiegał o przepustkę dla mnie? Nie sądziłem, że tak bardzo lubi pan przebywać w moim towarzystwie. Col westchnął. Wszystko wskazywało na to, że android był niereformowalny w swoim cynizmie. Trudno, zdarzały się większe tragedie. – W czymś będziesz musiał stanąć przed sądem. I nie mów mi, że wszyscy woleliby gdybyś po kazał się nago, bo dobrze wiesz, że to nieprawda. – Cóż, nie powiedziałbym… – Skończ już z tą farsą – syknął Col. – Dali ci szansę na bycie człowiekiem, więc musisz ją teraz dobrze wykorzystać. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, przynajmniej zrób to dla mnie. I nie mu sisz mówić do mnie per pan. A twoimi włosami zajmie się Sue, więc przestań je szarpać. – Nadal nie rozumiem, co takiego zamierzasz zyskać przez wygranie mojej sprawy – wyznał AI, kierując się za Colem w stronę wyjścia. – Przecież już jesteś popularny. – To kwestia ambicji.
30
Herbasencja
– Musiałem zabić całkiem sporo osób w imię ambicji Cha’Gera. Czy twoja ambicja też będzie tego wymagać? – Szczerze w to wątpię. – To dobrze. Nie lubię zabijać ludzi. Jego motor stał zaparkowany przed więzieniem. Czując nieodpartą potrzebę, aby jak najszybciej się stamtąd ulotnić, Col złapał AI za ramię i wepchnął na tylne siedzenie. Choć wyczuł w nim pe wien opór, nie napotkał na żaden jednoznaczny sprzeciw. Przeciwnie – Adam poddał się jego woli, dyskretnie uświadamiając co do wszystkich związanych z tym konsekwencji. Mógł zrobić z tą atra pą człowieka absolutnie wszystko i nic nie byłoby w stanie go powstrzymać. Poczuł obrzydzenie, ale miał nadzieję, że nie dał tego po sobie poznać. Usiadł przed androidem i odpalił silnik. Co miało znaczyć „nie lubię zabijać ludzi”? Czy nie po winien powiedzieć raczej: „nie wolno mi zabijać ludzi”? Takie stwierdzenie byłoby nie tylko bliższe prawdy, ale i bardziej właściwe dla androida. Sposób, w jaki to powiedział świadczył o tym, że po siada nie tylko własną opinię, ale i uczucia. Dlaczego Cola tak bardzo to przerażało? Czy to nie lepiej, że pierwiastek ludzki w Adamie prze ważał nad tym sztucznym? Czy to nie działało na ich korzyść? Motor wyrwał z miejsca i wzbił się w powietrze. Nagłe szarpnięcie zmusiło Adama do objęcia Cola. Widocznie nie był przyzwyczajony do takich środków transportu, bo ukrył twarz za jego ramieniem. Czyżby w ten sposób przejawiał się jego instynkt samozachowawczy? Czy to w ogóle możliwe, aby AI bało się o swoje bezpieczeństwo? Przecież jeszcze niedawno z utęsknieniem czekał na wyrok skazujący go na śmierć! Wylądowali naprzeciwko zakładu kosmetycznego Sue. Ledwie motor przywarł do ziemi, Adam zeskoczył z niego i odsunął się na bezpieczną odległość. – Nigdy wcześniej nie jechałeś motorem? – zaśmiał się Col. – Nie – przyznał niechętnie AI. – I wolałbym tego nie powtarzać. – Niestety, to mój jedyny środek transportu, a jakoś przecież muszę odstawić cię do więzienia. – Jestem gotów poświęcić moje zapasy energii i pójść tam na piechotę – odparł zadziornie, po czym przeniósł spojrzenie na szyld salonu kosmetycznego. – To tutaj pracuje twoja Sue? Col poczuł jak czerwienieją mu policzki. – Ona nie jest moja. – Akurat. – Co to niby miało znaczyć? – Doskonale wiesz, co to znaczy. – Nie wydaje mi się. – Col! Długo jeszcze zamierzasz tam stać? – zawołała do nich Sue, wychylając się przez drzwi salonu. Adam zmierzył ją uważnym spojrzeniem jadowicie zielonych oczu, co ku zaskoczeniu Cola ani trochę nie speszyło dziewczyny. Przeciwnie, posłała mu promienny uśmiech i pomachała zachęca jąco ręką. Jeszcze dziwniejsze było to, że android odwzajemnił ten optymizm i nie czekając na Cola pobiegł do niej. – Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej, że jest taki uroczy? – zapytała Sue, badając palcami twarz i włosy AI. Neiboth przekrzywił głowę i westchnął. – Nie wiedziałem, że to aż tak istotne. – Oczywiście, że istotne! – obruszyła się Sue. Złapała Adama za rękaw i wciągnęła do salonu. – Gdybyś od razu mi o tym powiedział, nie musiałbyś błagać na kolanach o termin! – Kobiety! – jęknął bezradnie, na co Adam posłał mu rozbawione spojrzenie. – Jak masz narzekać to lepiej zostań w poczekalni – skarciła Sue. – I tak nie miałem ochoty patrzeć na te tortury. Rozsiadł się wygodnie na sofie i sięgnął po pierwszą z brzegu gazetę. Niespecjalnie jednak in teresowały go najnowsze osiągnięcia w dziedzinie chirurgii plastycznej, wykorzystanie różnych
Styczeń 2016
31
dziwnych substancji jako kosmetyków, ani tym bardziej smaczki z prywatnego życia celebrytów. Wolał kątem oka śledzić jak Sue radzi sobie z Adamem. Wbrew temu co powiedziała, to ona nale gała na wizytę. Twierdziła, że dzięki temu AI łatwiej będzie się otworzyć. Na swoje nieszczęście nie umiał się z nią kłócić. Udało mu się jedynie wybłagać, aby nie prze sadziła z ozdobami. Nie dlatego, że by mu to przeszkadzało. Po prostu miał wrażenie, że przepych mógłby przypomnieć Adamowi życie, od którego tak bardzo chciał uciec. Z drugiej strony stanowiło to dla niego jedynie zbiór danych, prawda? Gdyby chciał się od nich odciąć mógłby je zwyczajnie wykasować. I to najprawdopodobniej bez żadnej szkody dla systemu operacyjnego. Pod tym względem miał znacznie lepiej niż większość ludzi w podobnej sytuacji. Chociaż… Może to właśnie te wspomnienia były kluczem do tego, czym się stał? Może to właśnie one pozwoliły mu wykonać decydujący krok w stronę stania się człowiekiem? Jak w tej sytuacji mógł oczekiwać od niego, że z nich zrezygnuje? Z rozbawieniem obserwował jak Sue nadskakiwała Adamowi, śmiejąc się przy tym, promienie jąc… Jego Sue? Nigdy nie myślał o niej w ten sposób. Czy tkwiło w tym stwierdzeniu choć ziarno prawdy? Znali się od tak dawna, że odruchowo myślał o niej jak o najlepszej przyjaciółce. Miał też pewność, że dziewczyna myśli o nim dokładnie to samo. W końcu gdyby czuła coś więcej, na pewno by o tym wiedział, prawda? Westchnął przeciągle. Nie. Na pewno by nie wiedział. Gdyby go kochała nie przyznałaby mu się do tego ani słowem. Wybrałaby pewną przyjaźń zamiast niepewnej miłości, byleby tylko móc trwać u jego boku. Taka właśnie była Sue – nigdy nie zaryzykowałaby straty kogoś bliskiego. On zresztą podzielał jej zdanie. – Hej, smutny marzycielu – usłyszał tuż nad uchem, na co odruchowo podniósł wzrok. Adam pochylał się nad nim z wymownym uśmiechem i prostym warkoczem przerzuconym przez ramię. – Tak szybko? – spytał przenosząc spojrzenie z AI na Sue. – Sam przecież chciałeś, żebym nie wydziwiała – jęknęła dziewczyna z udawaną irytacją. – Nie narzekaj teraz, z łaski swojej, że za szybko skończyłam! – Dobrze, już dobrze – skapitulował Col, podnosząc się z sofy. – Jak skończysz zmianę, dołącz do nas w parku – rzucił jeszcze przez ramię i, ciągnąc za sobą androida, wyszedł z salonu. Spodziewając się głośnego sprzeciwu wobec podróży jego ukochanym motorem, postanowił się przejść. Adam szybko zorientował się w sytuacji i z wdzięcznością chwycił jego dłoń, splatając ich palce. – Dziękuję – szepnął. – Bez przesady – prychnął Col, zakłopotany takim obrotem spraw. – Spacer dobrze mi zrobi, więc… – Nie tylko to miałem na myśli – przerwał mu AI. – Chciałem ci podziękować za ten dzień. Jesz cze nigdy nie miałem szansy pobyć tak długo na wolności. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. – Ten dzień się jeszcze nie skończył. – To prawda. I tym bardziej się z niego cieszę. Nie spodziewał się takiego entuzjazmu. Ani jakiejkolwiek pozytywnej reakcji. Możliwe, że nawet oczekiwał złego obrotu spraw. Miałby wtedy czyste sumienie. W odpowiedzi na niechęć Adama mógłby wyprzeć się całej swojej sympatii do niego, zamiast angażować się jeszcze bardziej. Nie mógł w końcu z góry założyć, że nowy klient z miejsca polubi Sue i bez reszty zakocha się w ich ulubionym parku. Gdyby odpuścił sobie ten dzień i zamiast tego został w domu, zapewne byłby dużo szczęśliw szym człowiekiem. *** Deszcz siekł mu bezlitośnie twarz, zmieniając go w mokrą kupkę nieszczęść. W całej karierze nie przeżył tak bezowocnego i poniżającego dnia. Prawda, przetrwał wiele rozpraw i przesłuchań, które nie poszły po jego myśli, ale dawno już żadna porażka go tak nie zabolała. Więzienni strażnicy przepuścili go bez żadnych pytań. Z wyprzedzeniem zapowiedział wizytę, nie musiał więc teraz tłumaczyć upartym nadzorcom swoich praw do konsultacji z klientem. Cie
32
Herbasencja
kawe jak Adam przyjmie nowiny. W sumie udało mu całkiem sporo ugrać, ale nie zmieniało to faktu, że bezpowrotnie stracił atutową kartę. – Spodziewałem się, że możesz być trochę rozczarowany, ale nie aż do tego stopnia – zaśmiał się Adam zamiast powitania. – Co cię tak bawi? – odwarknął Col, opadając ciężko na krzesło. – Ostrzegałem cię przecież, że Cha’Gerów stać nie tylko na najlepszych prawników, ale i na prze kupienie sędziego. – Świadków też już wykupili – prychnął Neiboth. Adam usiadł naprzeciwko z co najmniej niepoważnym uśmiechem na twarzy. Złapał Cola za dłoń i zaczął gładzić ją opuszkami palców. Wydawał się zupełnie nie przejmować faktem, że rozpra wa obrała bardzo niepomyślny kierunek. – Co takiego powiedzieli świadkowie? – zapytał niby od niechcenia, ale w jego głosie pobrzmie wał stłumiony smutek. – Że już wcześniej byłeś niepoczytalny. – Sam bym tego lepiej nie ujął – zaśmiał się głośno, ale palce kurczowo zacisnął na dłoni Cola w drżącym uścisku. Wcale nie był tak rozluźniony za jakiego chciał uchodzić. – Co masz na myśli? – Rozkazy, które wydawali mi Cha’Gerowie, były dalekie od jakichkolwiek norm. Dowodząc mojej niepoczytalności będą próbowali obarczyć mnie winą za swoje zbrodnie. – Nie mogą tego zrobić! – ryknął Col. – Musimy znaleźć świadków, którzy… Przerwał mu głośny śmiech Adama. Cynizm robota zaczynał być poważną przeszkodą w ich dobrych relacjach. Westchnął i spróbował zapanować nad gniewem. – Nie wpuszczą cię na salę rozpraw – wyznał otwarcie. – Orzekli, że nie możesz znajdować się w tym samym pomieszczeniu, co Anra Cha’Ger, a twoje uczestnictwo w rozprawie jest bezcelowe. Co więcej – winą za twoje rzekome usterki zamierzają obarczyć producenta. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? AI zmarkotniał wyraźnie, ale jego twarzy nie opuszczał wątły uśmiech. Pokiwał głową. – Col, czy możesz mi coś obiecać? – zapytał słabym głosem. – To zależy czego ode mnie oczekujesz – odparł próbując wykrzywić usta w pokrzepiającym grymasie. – Po prostu wygraj dla mnie jak najszybszą śmierć. *** Neiboth zaklął siarczyście pod nosem i spróbował rozładować napięcie kopiąc ławkę. Efekt był taki, że nie tylko się wściekał, ale i bolała go noga. Świetnie. Naprawdę lepiej być nie mogło. Po co w ogóle się starał? Powinien od razu zorientować się, że to bezcelowe. Nawet cały trud, który wło żył w zaszczepienie Adamowi pragnienia wolności i chęci do życia, poszedł w cholerę. Androidowi zależało już tylko na tym, aby jak najszybciej zakończyć sprawę, bez względu na wynik. A jej wynik był już przesądzony. W momencie, w którym postanowiono obarczyć winą twórców oprogramowania Adama oraz producenta androidów, stało się jasne, że zamierzają najzwyczajniej w świecie uciszyć wszystkie osoby, które mogłyby chociaż podejrzewać prawdę. Cień szansy na uczciwy proces rozpłynął się jeszcze szybciej niż pojawił. Broniąc sprawy Adama, Col mógł się jedynie ośmieszyć, a tego zdecy dowanie wolałby uniknąć. Z drugiej strony czułby się podle, gdyby tak po prostu pozwolił im wydać na robota wyrok śmierci. Tak, niech żyją chore ambicje! Wiedział, że następnym krokiem Anry Cha’Ger będzie próba przekupienia twórców Adama. Jeśli uda mu się ją zdemaskować, sąd może podważyć rów nież prawdomówność wskazanych przez nią pozostałych świadków… Chyba że zapłaciła sędziemu naprawdę pokaźną sumkę. Wtedy co najwyżej będą mogli pośmiać się z jego starań.
Styczeń 2016
33
– Może jednak usiądziesz? – zaproponował Adam niechętnie podnosząc na Cola wzrok znad swoich dłoni, z których maleńkie małpki wyszarpywały kawałki owoców. – Na stojąco lepiej mi się myśli – odwarknął w odpowiedzi. – Czy bycie opryskliwym też ci pomaga? Westchnął i poddał się. Usiadł na ławce obok AI i posłał mu pełne irytacji spojrzenie. – Widzisz? Już siedzę. Teraz nie tylko jest mi niewygodnie, ale i nie mogę myśleć. Stokrotne dzięki za troskę. – Ale za to ja mogę pomyśleć – odparł Adam. Nie przestając się bawić z natrętnymi małpkami, oparł głowę o ramię Cola i zaczął się głośno zastanawiać: – Czy istnieje ktokolwiek zamieszany w tę sprawę, kto nie został jeszcze przekupiony przez Anrę? Oczywiście poza tobą. – Mało prawdopodobne – prychnął. – Mnie też niedługo spróbuje przekupić. – Albo zastraszyć. To znacznie bardziej w jej stylu. – Mieli w domu monitoring, prawda? – Czy naprawdę myślisz, że byliby tak głupi, żeby urządzać orgie i sprzątać niewygodnych ludzi w miejscach z monitoringiem? O nie, nie znajdziesz tego typu dowodów. Nawet jeśli jakiekolwiek istniały, teraz albo należą już do przeszłości, albo są bardzo dobrze schowane. Poza tym – jak skło niłbyś przekupionego sędziego żeby wziął pod uwagę takie nagrania? – Chcę znaleźć cokolwiek, co mogłoby ci pomóc. Powinieneś chociaż udawać, że jesteś mi wdzięczny. – Nie mogę być wdzięczny za głupotę i naiwność. – A więc właśnie tak odczytujesz moją troskę? – Przykro mi. – Mnie na pewno bardziej. – Ale to ja już niedługo przestanę istnieć. To zabolało. Przecież się starał. Robił wszystko, co w jego mocy, aby pomóc Adamowi. Nie ocze kiwał wielkiej wdzięczności i całowania po rękach, ale odrobiną entuzjazmu by nie pogardził. Nie łudził się jednak. Znał już Adama na tyle dobrze, aby wiedzieć, że robot wolał nie marnować ener gii na takie idiotyzmy. Za swoją maską cynizmu czuł się najbezpieczniej. Colowi nie przychodził do głowy żaden pomysł. Jeszcze nigdy nie utknął w tak martwym punkcie. Odruchowo objął Adama ramieniem i zaczął się bawić jego włosami. Jakimś cudem rozmowa zeszła na Sue, co pozwoliło im zepchnąć problemy na drugi plan. Mimo to Colian nie potrafił przestać my śleć o tym, że jeśli nie znajdzie jakiegoś rozwiązania, jego nowy przyjaciel już niedługo będzie martwy. *** Nie oczekiwał, że plan się powiedzie. Przeciwnie – od razu przygotował się na porażkę. Musiał jednak przynajmniej spróbować wprowadzić go w życie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak zmotywowa ny. Może to Adam działał na niego w ten sposób? Jak to możliwe, że ktoś do tego stopnia wycofany z życia działał na kogokolwiek inspirująco? Plan był bardzo prosty: Col zamierzał spotkać się z twórcą Adama i wjechać mu na ambicję. Ktoś, kto stworzył tak zaawansowanego androida musiał cierpieć na przerost ego. Fakt, że jego ar cydzieło zostało oskarżone o posiadanie poważnych wad oprogramowania, które mogą zagrażać ludzkości, na pewno mu się nie spodobał. Możliwe, że jeśli Col przekona go, że z Adamem jest wszystko w porządku, to zmusi tym samym sędziego do bezpośredniego przesłuchania androida. Rozsiadł się wygodniej i dyskretnie rozejrzał po sali. Jeśli jego gość zamierzał w ogóle przyjść, to mógłby się pospieszyć. Miał już pół godziny spóźnienia, a Col nie mógł w nieskończoność zbywać kelnera. Nienawidził takich drogich lokali. Przepych był przytłaczający, a spojrzenia ludzi, do któ rych życie uśmiechało się szerzej niż do niego, zawsze doprowadzały go do szewskiej pasji. Mógł przynajmniej zabrać ze sobą Adama. AI zapewne czułby się swobodnie w takich warunkach, bo przecież niewiele odbiegały od jego dawnego życia. Chociaż z drugiej strony właśnie tamto życie skłoniło go do morderstwa.
34
Herbasencja
– Pan Neiboth? – zapytał niepozorny człowieczek, podchodząc do stolika Cola. Był średniego wzrostu, ale tak chudy, że zdawał się niknąć w oczach. Na długim i wąskim nosie osadzone były okulary złożone z kilku okrągłych szkieł, przesuwających się względem siebie co kilka chwil. Po łyskliwy niebieski frak jedynie dopełniał obrazu, upodabniając go bardziej do przerośniętej ważki niż do człowieka. – Tak, to ja – odparł Col i zerwał się na równe nogi, aby podać dłoń swojemu gościowi. – Eurem Mathiell, bardzo mi miło – przedstawił się człowiek-ważka i zajął miejsce naprzeciwko Cola. – Czy moglibyśmy pominąć zbędne uprzejmości i owijanie w bawełnę? Takie omijanie tema tu jest bardzo męczące, tym bardziej, że chodzi o jedno z moich największych osiągnięć. Colian nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który targnął jego wargami. – Co chciałby pan wiedzieć, panie Mathiell? – zapytał. – Jaki on właściwie jest? – Bardzo silny i zadziwiająco cyniczny – odparł Col uśmiechając się jeszcze szerzej. – Zaczynam ża łować, że go tu nie przyprowadziłem, bo bardzo trudno jest opisać wrażenie, jakie robi na człowieku. – A więc da się zauważyć różnicę między nim, a zwykłym człowiekiem? – Eurem zdawał się bar dzo rozczarowany. Widocznie jego największym marzeniem było zatarcie tej granicy. Jak Col miał mu powiedzieć, że poniósł porażkę tylko dlatego, iż odniósł sukces? – To nie do końca tak – Neiboth zaprzeczył ostrożnie. – Gdybym nie wiedział, że jest andro idem, zapewne bardzo długo zastanawiałbym się, co mi się w nim nie zgadza. Różnice są bardzo subtelne, ale można je wychwycić. – Na przykład? – Cały czas mam wrażenie, że próbuje oszczędzać energię. Mathiell zaśmiał się pod nosem. – W więzieniu pewnie nieczęsto pozwalają mu się naładować. – Jego wesołość szybko przemi nęła ustępując miejsca rozgoryczeniu. Spojrzał Colianowi prosto w oczy i zapytał nieśmiało: – Czy naprawdę uważa pan, że jego zachowanie nie było podyktowane wadami systemu operacyjnego? – Tak. – Co za pewność! – zawołał z żalem. – Pan jej nie ma? – zdziwił się Col. – Chciałbym mieć, ale niech pan postawi się na moim miejscu. Całe życie poświęciłem robotyce. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jak trudno jest czasem wykryć błąd, który absolut nie uniemożliwia pracę całego systemu. Gwarantuję panu, że nawet gdybym rozebrał NBH-97001 na czynniki pierwsze i zbadał wszystkie po kolei, mógłbym nie wykryć tego, co spowodowało tę anomalię. – Nie znajdzie pan tego, co nie istnieje, panie Mathiell – prychnął Col czując narastający gniew. – Jeśli jest cokolwiek, co mógłbym określić jako anomalię, to jedynie fakt, iż najprawdopodobniej Adam wykształcił w sobie coś na wzór naszego sumienia i swoistego systemu wartości. – Czy jest pan w stanie zapewnić o tym wszystkich moich potencjalnych klientów? – zapytał Mathiell z wściekłością uderzając pięścią w stół. – Czy weźmie pan na siebie całą odpowiedzial ność, jeśli taki incydent się powtórzy?! Colian nie znalazł na to odpowiedzi. Nie miał pojęcia, że Mathiell ma aż tak podkopaną wiarę w siebie i swoje dzieło. Mógł się tego jednak spodziewać. Biorąc pod uwagę kierunek, w którym zmierzała teraz sprawa, Mathiellowi mogło grozić nawet dożywocie. Jaki los by go spotkał, gdyby incydent się powtórzył? – Czy mogę przyjąć zamówienie? – pojawienie się kelnera wybawiło Coliana przed koniecznością odpowiedzi. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał znaleźć rozwiązania kilku bardzo nieprzyjemnych problemów, jeśli nie dla Mathiella, to na pewno dla samego siebie. – Powinien pan go spotkać – zaczął na nowo Col, gdy tylko kelner odstąpił od ich stolika. – Jest najbardziej niesamowitym… – Tyle to sam wiem – prychnął Mathiell. – Problem polega na tym, że za całą tą jego doskonałością może się kryć fatalna usterka, a ja nie jestem w stanie jej wykryć!
Styczeń 2016
35
– Czyli już pan szukał? – Col nie ukrywał zdziwienia. Z jakiegoś powodu zakładał, że Mathiell będzie próbował ukryć przed sobą błąd. – Wielokrotnie! – w oczach mężczyzny zalśniła pasja. – Uruchomiłem sześć modeli próbnych i kazałem im pracować na najwyższych obrotach, co kilka godzin wysyłałem im sprzeczne instruk cje i… – głos mu zamarł a oczy przygasły. – I? – domagał się Col. Cisza i cierpienie wymalowane na owadziej twarzy Mathiella mówiły same za siebie. Colian nie mógł dostać lepszego potwierdzenia, jakoby twórca Adama był jego sprzymierzeńcem. Podobnie jednak jak Col – nie mógł nic zrobić. – Jest tak, jak pan mówił – wyznał niemal szeptem. – Przez kilka dni zachowują się tak, jakby miały awarię, a potem wytwarza się w nich coś w rodzaju kodeksu moralnego i hierarchii wartości. Zaczy nają nie tylko wykonywać bieżące polecenia, ale i przewidywać przyszłe, zupełnie ignorując fałszywe. – Czy ta zdolność samodzielnego podejmowania decyzji czyni ich niebezpiecznymi? – Nie do końca. Próbowałem zmusić je do zaatakowania człowieka, ale zawsze odmawiały wy konania polecenia. Pozostawały również bierne, gdy ktoś chciał je zaatakować. Natomiast gdy w ich obecności, ktoś próbował rzucić się na mnie, błyskawicznie go obezwładniały. – Zatem Adam jest czymś w rodzaju fenomenu – zauważył Col, drapiąc się po policzku. – Adam? – spytał Mathiell, zupełnie zbity z tropu. – Tak nazwałem androida – Colian wyjaśnił szybko. – Przyjął drugie imię?! – zawołał Mathiell, zrywając się na równe nogi. Dopiero po chwili przy pomniał sobie, gdzie się znajdują. Powiódł dookoła przepraszającym spojrzeniem i usiadł. – Przyjął drugie imię? – zapytał ponownie, tym razem szeptem. – Tak. Czy to aż takie dziwne? – Żeby wprowadzić nowe imię dla modelu, trzeba mieć dostęp do systemu operacyjnego. Nikt go panu raczej nie dał, prawda? – Nie. – Niesamowite. Czy coś powiedział, gdy pan mu je nadawał? – Był chyba rozbawiony. Ale nie miał nic przeciwko. Mam nawet wrażenie, że nowe imię bardzo mu się podoba. – Reaguje na nie bez opóźnienia? – Bez. To ważne? – Col zaczynał być już zirytowany kierunkiem rozmowy. Nie spodziewał się, że kwestia imienia jest aż tak istotna. – Niezwykle ważne – zaśmiał się Mathiell, entuzjastycznie kiwając głową. – A więc twierdzi pan, że nowe imię mu się podoba… Czy lubi coś jeszcze? – Chyba mnie, chociaż akurat to jest w jego interesie. Ale bardzo polubił moją przyjaciółkę, Sue. I lubi też karmić zwierzęta w parku. Col o mały włos nie dodał, że równie mocno przypadło mu do gustu wprawianie swojego praw nika w zakłopotanie i obściskiwanie go w miejscach publicznych. W końcu nie musiał od razu zdradzać Mathiellowi jak złośliwym potworem potrafił być Adam. Chociaż z drugiej strony ta zło śliwość mogła być niepowtarzalną cechą charakteru, a jeśli tak, to powinien poinformować o tym Mathiella jak najszybciej. – To wszystko? – Mathiell wydawał się bardzo rozczarowany. – Lubi też grać mi na nerwach – Col dodał niechętnie. – Ale przecież nie wolno mu sprzeciwić się… – zaczął z pasją po czym urwał i uciekł wzrokiem. Nie spotkaliby się w końcu na tej idiotycznej kolacji, gdyby Adam nie potrafił sprzeciwić się człowiekowi. – To nie tak, że on mi się sprzeciwia – Colian zaprzeczył powoli, nie za bardzo wiedząc, jakich słów po winien użyć i jednocześnie nie wyjść przy tym na zdziecinniałego amatora. – Sposób, w jaki żył, będąc na służbie u Cha’Gerów znacznie odbiegał od tego, co powszechnie uważa się za moralne i chyba uznał, że… – Zaproponował panu, że się z panem prześpi? – zapytał Mathiell i niemal parsknął przy tym śmiechem. Zupełnie jakby ta odpowiedź go w jakiś sposób uspokoiła.
36
Herbasencja
– Jakoś specjalnie to pana nie zdziwiło – bąknął Col pod nosem. Czuł jak jego policzki robią się obrzydliwie czerwone i gdyby tylko mógł, najchętniej schowałby się pod stołem. – To w końcu jedna z jego pierwotnych funkcji. Sposób, w jaki to powiedział sprawił, że Col miał ochotę sprawdzić ile razy będzie musiał walnąć go pięścią w nos, aby dotrzeć do mózgu. Nie trzeba było być geniuszem żeby wiedzieć, jak w rze czywistości niskie mniemanie miał o androidach. Widział w nich tylko narzędzia do zaspokajania ludzkich potrzeb. Owszem, mogły być inteligentne, czasem nawet doskonalsze od niektórych ludzi, ale wciąż stanowiły tylko narzędzia. – Proszę mi wybaczyć, ale chyba się co do pana pomyliłem – Col przywołał na twarz wymuszo ny uśmiech i zaczął wstawać od stołu. – Nie! – krzyknął z przejęciem Mathiell, chwytając go kurczowo za rękę. Część osób na sali spoj rzała w ich stronę z dezaprobatą. – Najmocniej przepraszam, nie chciałem pana urazić… – Urazić mnie? – zakpił Col. – Właśnie obraził pan swój cały dorobek naukowy, ale to mnie chce pan przeprosić? – Nie rozumiem, o co panu chodzi… – Po co w ogóle tworzył pan robota, który miał dorównać człowiekowi, skoro nie chce pan uznać go za istotę ludzką? – zapytał oschle Neiboth, wyszarpując rękę z kleszczy jego palców. – Czy nie sądzi pan, że w ten sposób posłał pan całą swoją pracę na wysypisko? Och, jak bardzo żałował potem tych słów! Nie umiał jednak cofać czasu. Miał również świado mość, że tak naprawdę to, co mówił i robił, nie miało większego znaczenia. *** – Proszę wycofać się z tej sprawy – zażądała Anra Cha’Ger, wpatrując się w Cola intensywnie fiołkowymi oczami. – Jestem gotowa pana sowicie wynagrodzić. Stała przed nim niczym dumny relikt dawnej doskonałości. Jej przekonanie, co do nieograni czonych możliwości niemal bawiło Coliana. Albo raczej: bawiłoby go, gdyby sytuacja nie była tak beznadziejna. – Nie mogę się wycofać. Na tym przecież polega moja praca – powiedział bardzo ostrożnie. – Owszem, ale zawsze może pan nie starać się wygrać, prawda? – zasugerowała uprzejmie, wy ciągając przy tym z kieszeni portfel. Wysunęła z niego kartę płatniczą i zapytała równie słodkim głosem: – Ile kosztowałaby taka usługa? Co za potworne babsko! Czy naprawdę sądziła, że zgodzi się na ten układ? Być może wielu prawników przed nim dało się skusić jakąś okrągłą sumką, ale skąd pomysł, że i teraz ujdzie jej to płazem? Jakby tego było mało, przyszła przecież do biura Cola i chciała go przekupić na oczach in nych pracowników! – Pani Cha’Ger – wysyczał przez zęby, nie próbując już nawet ukrywać złości. – Zarówno da wanie jak i przyjmowanie łapówek jest nielegalne. Jeśli w ciągu pięciu sekund nie schowa pani tej karty, będę zmuszony wezwać policję. Twarz Anry stężała, po czym wykrzywiła się w koszmarnym grymasie. Zupełnie jakby zdjęła maskę miłej młodej kobietki i na powrót stała się starą złą wiedźmą. Potworami takimi rodzice straszyli nieposłuszne dzieci. – Chciałam ci dać szansę, Neiboth – wyszeptała, ale siła jej głosu wbiła go głęboko w fotel i odebra ła na dłuższą chwilę zdolność logicznego myślenia. – Jesteś bardzo dobrym prawnikiem i wydawałeś mi się również wspaniałym mężczyzną. Dlatego postanowiłam potraktować cię jak równego sobie, zanim cię zniszczę. A uwierz mi, że zmierzam usunąć każdego, kto odważy się stanąć mi na drodze. – Chce pani zniszczyć zepsutego androida i podrzędnego prawnika? Nie szkoda na to pani czasu? – zapytał Col, odzyskując wreszcie władzę nad ciętym językiem. – Zbyt wiele mogę stracić, Neiboth – oznajmiła wyniośle, po czym obróciła się w miejscu i wy szła zamaszystym krokiem, trzaskając za sobą drzwiami.
Styczeń 2016
37
– Nie wyjdzie ci to na dobre, Col – zauważył nieśmiało Nitt. Zupełnie jakby bał się przerwać ciszę, która zapanowała w biurze po wyjściu upiornej kobiety. – Kto jak kto, ale ona na pewno ma kontakty i nie zawaha się ich użyć. – Och, doprawdy? – zaśmiał się złośliwie Neiboth. Odchylił się w fotelu, a pod nosem wykwitł mu szeroki uśmiech. – Ja również nie zawaham się użyć nagrania, które właśnie zdobyłem. Podrzucił maleńki dyktafon i złapał go w powietrzu. Nitt z niedowierzaniem pokręcił głową i również się zaśmiał. *** – Dzisiejszą rozprawę uważam za zamkniętą! – Młoteczek stuknął w stół z mocą, która rozwie wała wszelkie wątpliwości co do słuszności decyzji. – Mają państwo prawo odwołać się od wyroku w terminie… Colian przestał słuchać. To wszystko i tak już go nie dotyczyło. Nagranie, które dostarczył, zgod nie z jego przewidywaniami, postawiło Anrę w bardzo niekorzystnej sytuacji, a wielu osobom, które wcześniej udało się jej przekupić, nagle rozwiązało usta. Świadkowie morderstwa w iście ma giczny sposób przypomnieli sobie setki szczegółów sprzed zdarzenia, a „starzy przyjaciele rodziny” ze łzami w oczach zaczęli wyznawać, jak to Cha’Gerowie im grozili. Wstał na nogach jak z waty i ruszył powoli za zmierzającym do drzwi tłumem. Czasem ludziom potrzebny jest tylko niewielki bodziec, maleńka kropla, która przepełni czarę. Z Adamem było do kładnie tak samo. Jego frustracja kumulowała się, aż w końcu osiągnęła poziom, który przestał być akceptowalny przez system operacyjny. Jednak to, co u ludzi było jedynie załamaniem nerwowym i niekontrolowanym wybuchem emo cji, u androida zaliczało się do poważnych wad systemu. Załamanie nerwowe można próbować wyleczyć. Z robotem sprawa ma się zupełnie inaczej. Maszyna, w której nie wykryto żadnych wad, a mimo to stwarza zagrożenie dla ludzi, nadaje się wyłącznie do zniszczenia. Możliwość odwoływania się od wyroku dotyczyła wszystkich, poza nim i Adamem. Fakt, że odniósł sukces i udowodnił, iż android miał prawo zbuntować się przeciwko właścicielowi, nie wy starczył aby ocalić jego życie. Tym to właśnie dla niego było: zwykłym morderstwem. Nie. To coś znacznie więcej. Adam został stworzony na podobieństwo człowieka. To ludziom zawdzięczał zdolność do sa modoskonalenia się. To ludzie byli dla niego wzorem. Skoro jego twórcy nie byli istotami bez skazy, to jakim cudem on sam miał stać się idealny? Czy można w ogóle winić go za to, że odbiegał od tego, czego oczekiwali twórcy? Col nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co robił. Nogi same zawiodły go pod budynek wię zienia, a potem w stronę celi Adama. – Col? Co właściwie miał powiedzieć? Co mówi swoim dziełom Bóg, gdy muszą pożegnać się ze świa tem? Jak powinien zachować się jako człowiek, na którego podobieństwo został stworzony robot? Cholerna ślepa człowiecza pycha! Niech będzie przeklęty ten, kto zapędził się w wierze w ludzkie możliwości! – Proszę, Col. Twój płacz nic nie zmieni. Nawet nie zauważył, że zaczął płakać. Gniewnie otarł wierzchem dłoni mokre policzki, po czym spojrzał prosto w parę pięknych, wyrozumiałych oczu. Zrozumiał, że Adam już dawno pogodził się ze śmiercią. Prawdopodobnie był na nią przygotowany już w chwili, gdy pociągał za spust pistoletu. – Dlaczego nawet nie próbujesz udawać, że cię to obchodzi? – zapytał zdławionym głosem. – Bo to bezcelowe. – Bezcelowe? To ludzkie! Przecież zaprogramowali cię tak, żebyś był jak człowiek, prawda?
38
Herbasencja
– Tak – przyznał Adam, z bladym uśmiechem igrającym na ustach. – Żebym był jak człowiek, ale nie żebym był człowiekiem. Col przez chwilę na przemian otwierał i zamykał usta. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Chciał Adamowi jakoś dodać otuchy, ale wiedział, że to nie android, ale on sam potrzebuje teraz pocieszenia. I dostał je – w najpiękniejszym i zarazem najsmutniejszym uśmiechu, jaki widział w całym swoim życiu. *** – A pan tu w jakiej sprawie? – warknął na dzień dobry zarządca niszczalni, chowając szybko pod biurko jakieś dokumenty. – Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli na dzisiaj umówioną kontrolę. – Colian Neiboth, prawnik – Col przedstawił się spokojnie, wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał zarządcy. – Chciałem się zapytać o pewien transport. Mężczyzna bardzo długo przyglądał się na zmianę to jemu, to wizytówce, aż w końcu złagodniał nieco. Podrapał się z zakłopotaniem po karku. – Widziałem pana w wiadomościach i, no, ten – zawahał się. – Ale nie spodziewałem się, że pan przyjdzie. Nie jestem pewien, czy mogę go panu wydać. – Nikt inny po niego nie przyjdzie – Col uśmiechnął się krzywo. Zarządca musiał uwierzyć mu na słowo, poznał to po jego oczach, ale dla zasady ociągał się bardzo ze znalezieniem właściwego klucza i zaprowadzeniem Neibotha do właściwego magazynu. Niszczalnia zdecydowanie nie należała do przyjemnych miejsc. Długi szary korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, a przeszklone ściany pozwalały zajrzeć do wielkich hal, w których zada wano śmierć nie tylko przedmiotom, ale i wszelkim wspomnieniom, które w sobie przechowywały. Dla androidów przygotowane były oddzielne pomieszczenia. Często zdarzało się, że właścicie le życzyli sobie zwrotu tego, co zostało z ich mechanicznych sług, aby móc złożyć je na nowo lub sprzedać bardziej wartościowe części. Równie często kolekcjonerzy i pasjonaci szukali tu konkret nych elementów, których brakowało im do złożenia jakiegoś zabytkowego modelu. Zgodnie z przepisami, powinien upłynąć pełen tydzień od momentu zniszczenia robota, zanim mógł on zostać sprzedany komuś, kto nie był jego właścicielem. Ale po tego konkretnego androida nikt poza Colem i tak by nie przyszedł. Mężczyzna otworzył przed nim drzwi i wpuścił do jednego z magazynów. Na sięgających sufitu regałach stały poustawiane w równych rzędach kartony, opatrzone opisami z numerem seryjnym modelu androida i datą zniszczenia. Zarządca sprawdził coś jeszcze w swoim notesie, po czym odnalazł właściwe pudło. – Gdyby brakowało panu jakichś części to, ten, wie pan – bąknął, speszony przeciągającym się milczeniem Cola. Neiboth nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Smutek stanął mu w gardle wielką gulą i ledwie pozwalał na oddychanie. W wyciągniętych dłoniach trzymał małe pudełko, w którym mieściło się wszystko, co zostało z Adama. – Oto człowiek – wymamrotał bezgłośnie, starając się nie rozpłakać. – He? – zdziwił się zarządca, myśląc, że Col mówił coś do niego. – Dziękuję – powiedział głośniej Neiboth i wymusił na sobie uśmiech. Odzyskał nieco z wiary w ludzką dobroć, gdy zarządca nie zażądał zapłaty za zawartość kartonu. Być może zrobił to z litości, ale możliwe, że postanowił uznać Coliana za właściciela androida. Bez względu na motywację, liczył się tylko fakt, że Adam wreszcie był bezpieczny. Załadował pudło na motor i przymocował je mocno, przypominając sobie, jak bardzo android nienawidził z nim jeździć. Czuł się dziwnie pusty, a jednocześnie wypełniała go nieodparta chęć działania, której nie mógł znaleźć od bardzo dawna. Nie pojechał od razu do swojego mieszkania. Nie był na tyle głupi, aby utwierdzać się w przeko naniu, że uda mu się cokolwiek osiągnąć bez niczyjej pomocy. Miał wystarczająco dużo czasu, aby wszystko dokładnie przemyśleć.
Styczeń 2016
39
Zatrzymał motocykl przed sklepem dla pasjonatów robotyki. Z wystawy patrzyły na niego stare modele, takie jak recepcjonistka Betty czy szofer Frank, ale nie brakowało również tych nowszych, które do złudzenia przypominały prawdziwych ludzi. Powoli wszedł do środka, kurczowo trzyma jąc swoje pudło. Dookoła piętrzyły się regały z nowymi częściami zamiennymi, miniaturowymi modelami kolekcjonerskimi i poradnikami o tytułach w stylu „Twój robo-charakter – czyli jaki mechaniczny pomocnik jest dla ciebie najlepszy” czy „Dlaczego android jest najlepszym przyjacie lem człowieka?”. Col zaczął już wątpić, że znajdzie to, czego szukał, gdy za jego plecami rozległo się ciche pytanie: – Pomóc panu jakoś? Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z maleńkim pomarszczonym staruszkiem. Nie dał się jed nak zwieść niepozornym wyglądem. W oczach dziadka błyszczały siła i pasja, których często bra kowało wielu młodym ludziom. – Chciałbym złożyć z powrotem ten model – odparł Colian bez wahania i podał staruszkowi pudło. Oględziny zajęły dłuższą chwilę. Długimi i chudymi jak odnóża pająka palcami badał wszyst kie części Adama, bladobłękitne oczy wspomagał ogromnym szkłem powiększającym, dokonując oględzin tak szczegółowych, że Col niemal poczuł się zakłopotany. – To bardzo nowoczesny egzemplarz – zauważył w końcu. – To prototyp, który na dobrą sprawę nigdy nie trafił do produkcji – Col przyznał niechętnie. – Nie łatwiej panu będzie skontaktować się z producentem albo… – staruszek urwał gwałtownie i uważniej przyjrzał się klientowi. Chyba go rozpoznał, bo jasne oczy rozbłysły mu jeszcze jaśniej. Przez ostatnie kilka dni twarz Cola pojawiała się regularnie we wszystkich wiadomościach, nie było w tym więc nic dziwnego. – Takie rozwiązanie chyba nie wchodzi w grę, co? – Niestety. – Nic nie szkodzi – zaśmiał się dziadek, chowając lupę do kieszeni koszuli. – Mam dla ciebie pewną propozycję. Skinął na Cola dłonią, każąc iść za sobą. Im bardziej zagłębiali się w sklep, tym większy chaos zdawał się w nim królować. Col nie miał pewności, czy to tylko wielkie królestwo robotyki, czy już zupełnie oddzielny wymiar. Mimo to wiedział, że zmierza we właściwym kierunku. Krętymi schodami weszli na piętro, na którym mieścił się warsztat. Kiedyś musiało w nim praco wać wiele osób, teraz jednak było tu niemal pusto, jeśli nie liczyć robotów czekających na naprawę. Ich puste oczy wpatrywały się nagląco w Coliana, zupełnie jakby oczekiwały, że to właśnie on je ukończy. – Znajdziesz tu wszystko, co będzie ci potrzebne – zapewnił go staruszek. – Możesz przychodzić tak często, jak tylko będziesz miał ochotę. – Czy to nie będzie problem? – zapytał Col, na co dziadek roześmiał się głośno i wyszedł z pracowni. Neiboth przez chwilę nie potrafił uwierzyć w swoje szczęście. Nie mógł nawet marzyć o lepszej propozycji. O tak, tu na pewno niczego mu nie zabraknie. Zapasowych części było pod dostatkiem, ściany obwieszono schematami, a w komputerze mógł znaleźć szczegółowe informacje o budowie większości modeli androidów. Postawił pudło na jednym z wolnych stanowisk i powoli zaczął wyjmować poszczególne części. Ostrożnie, niemal z namaszczeniem, rozkładał na stole fragmenty Adama. Niektóre układał na specjalnie do tego przygotowanym stoliku. Inne czyścił i podłączał od razu do komputera aby sprawdzić, czy nie zostały uszkodzone. Czekało go tak wiele pracy, a mimo to nawet nie czuł znie chęcenia. Po raz pierwszy w życiu wiedział, co chce robić. – Już niedługo, Adamie. Już niedługo.
40
Herbasencja
Ewa Marchwińska (Werwena) Napędzana słońcem i herbatą. Kocha góry i lasy. Niezdecydowana i niezorganizowana, choć na pozór bywa całkiem ogarnięta. Zaczytana w fantastyce i baśniach. Obecnie przeżywa coś na kształt renesansu literackiej pasji. 2016 rok zaczyna od swoich pierwszych internetowych publikacji opatrzonych nazwiskiem: w obecnym numerze Herbasencji oraz Szortalu. Mieszka w Toruniu i sądzi, że to jedno z najwspanialszych miast. Zawodowo psychoterapeutka i coach.
Cesarzowa Tilisza
fantasy
Droga składa się z czerwonego pyłu. Cały świat składa się z pyłu. Gdyby choć na chwilę opadł, a ja spojrzałabym za siebie, zobaczyłabym brunatne mury miasta i górującą nad nimi złotą kopułę. Nie mogłabym tego dostrzec, ale wyobraziłabym sobie ukwiecony taras, a na nim moją kochankę - nagą, okrytą splotami swych srebrzysto-kobaltowych włosów. Cesarzową, stojącą boso na marmurowej posadzce, przesiąkniętej chłodem odchodzącej nocy. Nie patrzę jednak do tyłu, bo wiem, że tam nie wrócę, choć tęsknota zaraz szarpnie mnie za ramię i potem jeszcze raz, boleśniej, za serce. Zniknę wśród pyłu i spękanej ziemi. Wśród miedzianego blasku słonecznej kuli, wpełzającej ponad horyzont powoli, jak ociężałe zwierzę o monstrualnym cielsku. Zapadnę się, pośród samotnych, czerwonych wzgórz, na wieczność. Sądzę, że byłam jedną z ostatnich, którzy się jej oparli. Przerażała mnie - od dnia, kiedy pośród ryku hebanowych słoni przekroczyła bramę u boku Cesarza. Przy nim wydawała się taka maleńka, taka słodka, jak klejnocik wśród barwnych chust. Złote bransolety na jej kostkach zdawały się ciążyć niczym kajdany. I były nimi w istocie - podarunek ślubny od mężczyzny, który miał ją posiąść na własność. Stała u jego boku, wyprostowana, w niczym niepodobna do poprzednich branek. Długo patrzyła przed siebie, a potem przeniosła wzrok wprost na twarze zgromadzonego tłumu. Zaglądała ludziom w oczy i zasiewała w nich strach lub szaleństwo. Już wtedy pierwsi z nas ofiarowali jej dusze. Wtedy, gdy Cesarz widział w niej tylko małą piękność, niemal jeszcze dziecięcą, pomimo drobnych rysek na oliwkowej skórze, okalających kąciki lśniących oczu. Nie mógł wiedzieć, że w ślubnym orszaku przywiózł swoją śmierć. Że wystarczyło kilka chwil i tysiące spojrzeń, krótkich jak uderzenie skrzydeł ćmy, by jego oblubienica zwerbowała swoją armię - jeszcze nieliczną, ale już oddaną, zaciekłą, opętaną. Zginął we śnie, spełniony po przelaniu w nią nasienia, pewny swej potęgi i jej oddania. Zaskoczony tym, że nie pozwoliła się upokorzyć, z rozkoszą dając mu wszystko, co od innych brał siłą. Cesarzowa spała przy nim, pośród setki poduszek, gdy krew sączyła się z jego nosa, uszu i ust, barwiąc szkarłatem jedwabne poszewki, dopóki ostatnia kropla nie opuściła żylastego ciała. Następnego dnia siedemnastu synów Cesarza z poprzednich żon i ośmioro najbardziej zuchwałych spośród jego bękartów, zgromadziło się w sali pod kopułą, rzucając wzajemne oskarżenia i knując przeciw sobie w wyścigu po porzucone przez stygnącego ojca Cesarstwo. Wystarczyło słowo jednego z nich przeciw młodej wdowie, by spętany jej urokiem strażnik otworzył boczną bramę i wpuścił
Styczeń 2016
41
setkę rozjuszonych mieszkańców miasta. Każdy z nich tego ranka wymknął się z domu, z oczyma zmętniałymi jak pustynna sadzawka, i udał się prosto do niej, wabiony szaleństwem i pożądaniem. Wszyscy mieli twarde pięści, a palce silne jak tygrysie szczęki. Ciała cesarskich synów i ich przyrodnich braci z zapomnianych matek zaścieliły podłogę. Pręgi na ich szyjach były granatowe, jak kamień wyłożony na posadzce. Tego dnia Cesarzowa wyruszyła z pierwszą z procesji, które miały stać się naszą codziennością. Jeździła w lektyce, dźwiganej przez skarlałego słonia, o skórze koloru najgłębszej godziny nocy. Otaczała ją garstka strażników, a z tyłu ciągnęły dziesiątki (potem setki i tysiące) ludzi, których serca zniewoliła. Pochód przemierzał ulice miasta, nawet jego najbiedniejsze zaułki, gdzie kalecy żebracy pełzali w cieniu spękanych murów. Drobna piękność, wejrzeniem kryształowych oczu, łowiła kolejne dusze. Wydawało się, że od samego początku chodziło jej o mężczyzn. Pragnęła żołnierzy, niewolników i kochanków. Mgła w oczach kobiet służyła tylko temu, by nie dostrzegały nieobecności mężów i synów, nie myślały o tych, którzy nie wracali do domów. Na swój sposób, było to miłosierne. Ci, spośród zniewolonych, których zabierała do łoża, zasypiali, ukołysani rozkoszą. Nie budzili się już, ale nie pozostawali z nią - uśpieni szli przez miasto, aż do złotej bramy i dalej, na skalistą pustynię, w obłoki czerwonego pyłu. Tam kładli się, wśród stygnących kamieni, pozwalając nocy, by i z nich wyssała ciepło. Zmieniali się w walcowate głazy, a ziemia pod nimi wybrzuszała się i pięła ku gwiazdom. Patrzyliśmy, jak wokół miasta rósł pierścień gór, z każdą nocą rodzący nowe szczyty. Magia Cesarzowej tkała się subtelnie, niespostrzeżenie oplatając miasto coraz ciaśniejszym kokonem. Większość mieszkańców przez długi czas nie dostrzegała zagrożenia, a ci, którzy je widzieli, bali się o tym mówić. Któregoś wieczoru Dżiza, mój brat, z którym dzieliłam łono matki, chwycił mą dłoń i poprowadził mnie w ciasny zaułek, prosząc o dochowanie tajemnicy. Przysięgłam mu to, choć nie musiałam. Ufaliśmy sobie bezgranicznie. Tamtej nocy oboje dołączylismy do grupy buntowników. Byli wśród nich Mahasza i Kiszir, dwójka cesarskich bękartów, którzy nie pojawili się w pałacu po śmierci ojca, ich towarzysze, którzy przysięgli, że pomogą im odzyskać władzę i wyzwolić miasto od mrocznej magii, oraz zwolennicy, których udało im się pozyskać. Chowaliśmy się po domach, gdy bębny i setki bosych stóp wybijały marszowy rytm. Spotykaliśmy się przy świetle gwiazd, w upalne noce, i spiskowaliśmy przeciwko Cesarzowej, wciąż czujni i przerażeni, pamiętając o losie cesarskich synów. Początkowo wierzyliśmy, że możemy ją pokonać - wygnać albo zabić. Zbuntować ludzi - tych, których jeszcze nie spętała, a którzy wciąż nie dostrzegali jej mocy. Piliśmy słodkie, daktylowe wino, by uspokoić szalejące w ciałach fluidy, oczyścić myśli ze strachu. Zaglądaliśmy sobie w oczy i sprawdzaliśmy, czy wciąż jeszcze lśnią, czy któreś z nas już jej nie uległo. Jeśli by tak było, najpewniej kilka haustów gorącego powietrza dzieliłoby nas od wiecznego chłodu śmierci. Tego dnia, w którym straciłam wolność, wracałam z targu, dźwigając kosz daktyli. W oddali słyszałam nadciągającą procesję, szłam szybko, kropelki potu ścigały się wzdłuż mojego kręgosłupa. Gdy dostrzegłam czarnego słonia, niosącego złowrogi klejnot o kobaltowych włosach, odrzuciłam kosz, a owoce rozsypały się po ulicy. Skoczyłam w zaułek, gdzie powykręcani chorobą nędzarze szukali ulgi od piekącego słońca. Narzuciłam na siebie porzuconą przez kogoś szmatę, by osłonić się przed przeklętym spojrzeniem Cesarzowej. Wokół cuchnęło śmiercią, ropą i czymś jeszcze, co sączyło się z rozdętych porów skóry tych biedaków. Kilkoro z nich pożądliwie wypełzło na drogę, by pozbierać daktyle, rozrzucone niczym przynęta. Dali się złapać, jak zwierzęta wbiegające w sidła. Ze strachu nawet nie dostrzegłam, że nakarmiłam nimi bestię. Nie, nie nadawali się do jej świty. Ale zajrzeli jej w oczy, a to wystarczyło, by ich zmysły splątały się, wpędzając ich w koszmar wiecznej tęsknoty. Później, gdy dotarłam do domu, zobaczyłam siedzącą na progu matkę i mgłę w jej spojrzeniu. Potrząsałam nią, tłukłam po twarzy, ale ona tylko uśmiechała się łagodnie. Nie rozumiała, gdy pytałam o Dżizę, mego ukochanego bliźniaczego brata. Wybiegłam na ulicę, wołając jego imię. Ogromne słońce topiło miasto w gęstym, czerwonym sosie. Kopuła pałacu lśniła, jej blask raził oczy tak, że ból wkłuwał się głęboko pod czaszkę. Zupełnie jakby nie
42
Herbasencja
pozwalała mi się do siebie zbliżyć. A może to ja nie chciałam uwierzyć, że Dżiza już tam jest, że Cesarzowa wyciąga ku niemu drobniutkie ramiona, przyzywa go nagim ciałem, dręczy swoim pięknem? Słońce zgasło, a ja wciąż błądziłam. Noc była duszna, miasto głuche, jak nigdy przedtem. Zaschło mi w gardle, a usta spierzchły i krwawiły. Pomyślałam o chłodnym winie i zadrżałam z niepokoju. Tej nocy mieliśmy spotkać się na dachu domu jednego z przyjaciół, by tkać nasz spisek. Otrzeźwiała, gnałam pośród lepkiej, gorącej ciemności. Gdy dotarłam na miejsce, zobaczyłam potłuczone dzbany, a na posadzce kałuże. Wokół było cicho. Wciąż jeszcze pachniało strachem. Rozlany płyn był gęsty, taki gęsty. Chłód dłoni, która zakryła mi usta, wlał się do mojego wnętrza i eksplodował lodowatą grozą. Nim całkiem mnie ogarnęła, chropawy szept wpełzł mi do ucha. Rozpoznałam w nim głos Mahaszy i rozpłakałam się, z ulgi i z bólu. On również spóźnił się na spotkanie. Mnie ocaliła rozpacz, jego - przygodna kochanka. Szlochałam bezgłośnie, a łzy moczyły mi policzki, włosy i ubranie, gdy wraz z ostatnim z cesarskich bękartów przemykaliśmy wśród cieni. Biegliśmy, bez żadnego celu, byle dalej od przeklętego miejsca, w którym zginęli nasi przyjaciele, zdradzeni przez mojego brata, spętanego czarem. Próbowaliśmy zapaść się w miasto, ale ono w jakiś sposób wciąż i wciąż wypluwało nas na główną drogę, jakbyśmy oboje byli zbyt otumanieni strachem, by nie mylić kierunków. Teraz myślę, że to moje serce dyktowało nam ścieżki. Pragnienie, by jeszcze raz zobaczyć Dżizę - uśpionego, spełnionego, kroczącego nieprzytomnie ku bramie, za którą czekał go wieczny, kamienny sen. Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę Mahaszy, że przycisnął mnie wtedy do siebie, zniewolił i nie pozwolił patrzeć. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę być mu za to wdzięczna. Staliśmy tam, na najdłuższej i najszerszej z dróg, w bezlitosnym świetle gwiazd. A miasto wokół spało, górująca nad nim kopuła milczała, powietrze stygło. Nikt na nas nie polował. Jednak wiedzieliśmy, że nie wolno nam uwierzyć w ten spokój. Kiedy Mahasza uznał, że Dżiza oddalił się już na tyle, byśmy nie odnaleźli go pośród upiornych wzgórz, sami ruszyliśmy w stronę bramy. Przekroczyliśmy ją i szliśmy dalej przed siebie, szukając schronienia. Rankiem opuściłam śpiącego w skalnej niecce mężczyznę. Wędrowałam pomiędzy głazami, wspinałam się na wzniesienia i z ich wierzchołków przyglądałam się innym, próbując odgadnąć, który z nich pojawił się tej nocy. Nie odnalazłam go. A kiedy słońce dotarło do szczytu nieba, a gorący wiatr poderwał czerwony pył i sypnął mi nim w oczy, przestałam się rozglądać. Ruszyłam w kierunku miasta. Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszałam przyzywające mnie dźwięki bębny, tupot stóp i głosy, skandujące imię Cesarzowej. Nie potrafię powiedzieć, czy pchała mnie żądza zemsty, urok, czy ta niewidzialna nić, która splatała los mój i Dżizy równie ciasno, jak nasze maleńkie ciałka wtulały w siebie przed przyjściem na świat. Wiem, że w tamtej chwili miałam umysł zupełnie czysty i pusty, jak misa porzucona na południowym słońcu, do cna wysuszona. Choć w piersi czułam ciężar, moje stopy odrywały się od ziemi lekko i pospiesznie, ciało miałam jakby wydrążone. Kiedy przekroczyłam bramę, ujrzałam tumany kurzu, z których natychmiast wyłonił się karłowaty słoń niosący ją ku mnie - zupełnie tak, jakby wyszła mi na powitanie, jakby na mnie czekała. Przez chwilę poczułam falę strachu i nienawiści, chęć niszczenia i zadawania śmierci, która mnie przeraziła. Wtedy Cesarzowa spojrzała na mnie i wzięła sobie moją duszę, równie łatwo jak zrobiła to z moim bratem i setkami innych nieszczęśników. Zatrzymała procesję, choć nigdy przedtem tego nie robiła. Chwyciłam dłoń, którą ku mnie wyciągnęła, tak delikatną, że wydała mi się przezroczystą. Bransolety na naszych nadgarstkach brzęknęły o siebie, kiedy siadałam w lektyce naprzeciw władczyni. Z bliska, gdy mogłam dostrzec jej wszystkie niedoskonałości, była jeszcze piękniejsza. Czarny słoń ruszył, lektyka zakołysała się, a ja zapomniałam o bracie, na zawsze uśpionym pośród skalistych wzgórz. Pragnęłam tylko jednego - dotyku jej oliwkowej skóry, zwiewnych dłoni obejmujących moje, dźwięku złotych obręczy, zderzających się w takt kroków niosącego nas zwierzęcia.
Styczeń 2016
43
Spędziłyśmy ten dzień na jednym z cesarskich tarasów, w cieniu palmowych liści. Smakowałyśmy wino i owoce, podawane przez jasnowłosą niewolnicę, słodsze i bardziej soczyste niż cokolwiek, co dane mi było kiedykolwiek skosztować. Rozmawiałyśmy o Dżizie, tak jakby ona nie była jego morderczynią, a ja opłakującą go siostrą. Mówiła o nim, jak o kimś bliskim, znała jego tajemnice - te najskrytsze, które dzielił tylko ze mną. A ja nie pamiętałam już, że ich zażyłość trwała ledwie jedną noc, że była tylko igraszką demona. Kiedy słońce zaszło, a gorące powietrze zamigotało księżycowym srebrem, Cesarzowa szepnęła mi o klątwie, która jest jej nieszczęściem, o moim podobieństwie do mężczyzny, którego zdążyła prawdziwie pokochać, o jego krwi w moim ciele, o swoim pragnieniu tej krwi i tego ciała. Uległam jej, tam, na ukwiecony tarasie, pod rozsrebrzonym niebem. A gdy osunęłyśmy się na poduszki, zmęczone rozkoszą, usnęłam i śniłam o pędzących ku mnie gwiazdach, o chłodnym pyle, rozdmuchiwanym przez nocny wiatr i przysiadającym na mojej skórze. Obudził mnie zimny dotyk na szyi, lepkie pieczenie rozciętej skóry. Mahasza pochylał się nade mną, ciężkie ramię, w którym trzymał nóż, nie pozwalało mi się poruszyć. Byliśmy na pustyni, wśród przeklętych wzgórz. Pamiętałam, co się wydarzyło i na wspomnienie nocy coś załaskotało mnie przyjemnie a potem zakłuło w samo serce, szpilą tak długą, jak odległość dzieląca mnie od kochanki. Pamiętałam też wszytko to, co wydarzyło się wcześniej, a co ledwie kilka godzin temu wyciekło z mojej pamięci jak z pękniętego dzbana. A więc zostałam nałożnicą przeklętej Cesarzowej, która uwiodła mego brata i skazała go na wieczny sen. Oddałam serce demonowi, piekielnej zabójczyni, której nienawidziłam. Pokochałam ją, i choć wiedziałam, że to czar, nie potrafiłam nie czuć słodyczy, kiedy przywoływałam w myślach jej obraz. - Nie musisz się obawiać - szepnęłam do Mahaszy, bo w jego spojrzeniu odczytałam tylko strach, nie chęć mordu. - Ale powiedz, proszę, czy zmieniłam się? Co widzisz w moich oczach? - Nie zmieniłaś się - odpowiedział, jednak wciąż przyciskał ostrze do mojej szyi. - Twoje oczy są lśniące i przejrzyste. Ale widziałem, jak przekroczyłaś wczoraj bramę i to, co stało się później. Widziałem, jak we śnie przyszłaś tutaj i byłem pewien, że przyszłaś po mnie. - Przyszłam tu, tak jak Dżiza, jak wszyscy jej kochankowie. Ale nie zmieniłam się w głaz, a pod moim ciałem nie urosła góra, choć o tym śniłam. Czuję w sobie magię Cesarzowej, pragnę jej bliskości i szaleję z tęsknoty. I jednocześnie życzę jej śmierci za to, co zrobiła z mym bratem, co zrobiła z naszym miastem. Nie przyszłam po ciebie, Mahaszo. Nie rozumiem, co się wydarzyło. - Być może jej magia nie działa tak, jak powinna, gdy na kobietę spada czar przeznaczony dla mężczyzny. - Cesarski bękart uwolnił mnie ze swojego chwytu i pozwolił mi wstać, wciąż trzymając nóż w ręku, w gotowości. Rozejrzałam się. Byliśmy na płaskim szczycie jednego ze wzgórz, tkwiącego w zewnętrznym, najbardziej oddalonym od miasta łańcuchu. Z tej odległości kopuła pałacu wydawała się klejnotem w pierścieniu olbrzyma. - Przyszłaś prosto tutaj - odezwał się mój towarzysz, jakby odgadując, o czym myślałam. - Położyłaś się przy tym głazie, a nim to zrobiłaś, widziałem jak go objęłaś i pochyliłaś się ku niemu, jakbyś szeptała. - Dżiza - dźwięki składające się w imię brata wysypały się z moich ust, jak drobniutkie kamyczki. Uderzyły o skalne podłoże i odbiły się. Zdałam sobie sprawę, że krzyczę. Gdy echo ucichło, stłumione przez fale coraz bardziej gęstego i gorącego powietrza, przypadłam do Mahaszy. - Jesteśmy ostatnią nadzieją - wycharczałam mu do ucha. - Nigdy nie pozwól mi zapomnieć, że ta tęsknota do niej, ta miłość i szaleństwo, to tylko ułuda. Przysięgnij, że odbierzesz jej cesarstwo, przynależne twojej krwi. Przysięgnij, a ja przysięgnę ci wierność, pomimo tortury, która rozrywa mi serce. Potem oboje wypowiedzieliśmy słowa, klęknęliśmy przy głazie, który kiedyś był moim bratem, i palcami wypisaliśmy na nim obietnicę pomsty tyle razy, ile było potrzebne, by skóra na opuszkach pękła, a krew utrwaliła w kamieniu wypisywane przysięgi. To była jedyna magia, jaką znałam i żadne z nas nie wiedziało, czy to wystarczy.
44
Herbasencja
Po zachodzie słońca biegłam w kierunku miasta, raniąc stopy o ostre kamienie. Pod szatami ukryłam nóż Mahaszy, mocując go skórzanym rzemieniem do uda. Wtedy jeszcze, pomimo pożądania i niechcianej radości, które z każdym krokiem coraz bardziej rozpychały się w moim ciele, wierzyłam, że zdołam go użyć. Cesarzowa oczekiwała mnie i żaden z trzystu mijanych strażników nie zagrodził mi drogi. Spotkałyśmy się na tym samym tarasie, co poprzedniej nocy, wśród oszałamiającego zapachu orchidei. Srebrzysto-kobaltowe kosmyki włosów połaskotały mnie w przedramiona, gdy moja słodka kochanka chwyciła mnie za ręce i powitała pocałunkiem. Zaprowadziła mnie na poduszki, spowite złocistym jedwabiem, a potem nazwała imieniem brata. Tej nocy byłam dla niej Dżizą, a mej własnej woli starczyło mi tylko na to, by niespostrzeżenie zsunąć z uda rzemień i ukryć broń pod barwnym stosem porzuconych chust. Zanim zapadłam w sen i ruszyłam w nieprzytomną wędrówkę ku wzgórzom, Cesarzowa ujęła moją twarz drobnymi dłońmi i wpatrywała się w nią. W jej oczach lśniły łzy, a usta poruszały się bezgłośnie. Ściskała moją dłoń, tak jakby nie chciała pozwolić mi odejść. Mimo to obudziłam się pod palącym słońcem, u stóp grobowca brata. Mahasza czuwał przy mnie, ściskając w dłoni kamień, który ledwie się w niej mieścił. Nie miałam mu za złe nieufności, zwłaszcza teraz, kiedy oddał mi swoją broń. Sięgnęłam pod szatę i dotknęłam miękkiej, lepkiej i gładkiej skóry uda. Rzemień i nóż pozostały na kwiecistym tarasie, dowodząc moich zamiarów. Spojrzałam w oczy ostatniego z cesarskich synów i powoli pokręciłam głową. Zacisnął wargi i zamachnął się gwałtownie, ciskając kamień, jakby chciał trafić nim wprost w złotą kopułę, roztrzaskać ją i pogrzebać Cesarzową w lśniących gruzach. Następnej nocy nie poszłam do niej. Mahasza uwięził mnie w uścisku tak samo, jak wtedy, gdy ocalił mnie przed łamiącym serce widokiem ostatniej wędrówki Dżizy. Walczyłam z nim, wierzgałam, gryzłam i drapałam, wyłam, płakałam i prosiłam, by pozwolił mi choć zbliżyć się do pałacu, z daleka zobaczyć jej sylwetkę pośród palmowych liści i kwiatów orchidei. - Nie chcesz tego - powtarzał cierpliwie, choć jego twarz raz po raz wykrzywiał grymas wściekłości i bólu. - Tak naprawdę wcale tego nie pragniesz, a ja własną krwią przysięgałem ci o tym przypominać. W rozpaczy uderzałam otwartą dłonią w skalne podłoże, tak, by ból poranionych palców rozpraszał szaleństwo tęsknoty i poczucie winy z powodu zmarnowanej szansy na wybawienie miasta i pomszczenie zaklętych. Nad ranem, gdy opadłam z sił, Mahasza szeptał do mnie uspokajająco: - Przez cały dzień i noc nikogo nie wysłała, by nas szukał. Może nikt nie znalazł noża, albo nie domyślił się jego pochodzenia. Może wciąż mamy czas, kolejną szansę. Poranek przespałam, wycieńczona. Mahasza w tym czasie upolował dla nas skalne jaszczurki i zebrał wodę z wilgotnej ściany groty, którą odkrył w zboczu jednego ze wzgórz. Po posiłku ruszyliśmy na kolejne polowanie, pomimo odbierającego siły skwaru, po raz pierwszy tego dnia rzucając losy o nasze życia. O zmierzchu powoli pokonywałam kolejne pasma górskich grobowców, ostrożnie wykonując każdy najdrobniejszy ruch. Tuż przy ciele niosłam niewielki, podłużny, ostro zakończony kamień, zamoczony w jadzie skorpiona. Mahasza szedł kilkadziesiąt kroków za mną. - Oboje popełniliśmy błąd tamtej nocy, a mój polegał na tym, że zrzuciłem wszytko na twoje barki - mówił, zanim ruszyliśmy. - Pójdę za tobą tak daleko jak zdołam, może nawet do pierwszej linii strażników. Na bogów, w końcu to ja walczę o tron mego ojca, a gram twoim życiem! - Jeśli będzie ci lżej, pamiętaj, że jest taka ogromna część mnie, która chce tam iść, nawet za cenę śmierci - odpowiedziałam i zaśmiałam się gorzko. - I druga, która nosi w sobie pragnienie zemsty, potężniejsze niż wszytko i najprawdziwsze, pomimo tego, że tłumione czarem. Módlmy się, by ta druga okazała się silniejsza. Gdy przekroczyliśmy bramę, Mahasza zniknął gdzieś pomiędzy snującymi się, otępiałymi postaciami. Przyglądałam się kobietom o nieprzytomnych oczach, nieświadomych swego wdowieństwa,
Styczeń 2016
45
i mężczyznom, czekającym na jedno skinienie Cesarzowej, obiecujące śmiertelną ekstazę lub nakazujące skoczyć dla niej w ogień. Opłakiwałam w duszy ich los i jednocześnie zazdrościłam im. Niewielki kamyk, skryty tuż przy mojej piersi, ciążył mi jak głaz. Wstrzymałam oddech, gdy dotarłam do pierwszych straży. Zastanawiałam się, czy są wśród nich ci, którzy zadusili gołymi rękami potomków władcy. Jeśli zastąpią mi drogę, Mahasza miał odwrócić ich uwagę - o ile uda mu się to zrobić w pojedynkę. Dalej będę musiała radzić sobie sama. Podeszłam do olbrzymich mężczyzn tak blisko, że czułam zapach ich potu i oliwy, którą wtarli w napiętą, gładką skórę. Czy tak było też przedtem? Pewnie tak - strażnicy odsunęli się, robiąc mi przejście. Szłam dalej przez pałacowy ogród, schody i korytarze, a przy każdej kolejnej furcie moje serce zamierało. - Pani, Cesarzowa czeka na ciebie - U wejścia do komnat władczyni powitała mnie jasnowłosa niewolnica. Kiedy dziewczyna skłoniła się przede mną, usłyszałam jej szept, cichy i delikatny, jak pajęczyna. - Nie ulegnij. Nie uśnij. Gdy podniosła głowę, w ułamku chwili upewniłam się, że jej zielone oczy są pełne blasku, a potem ruszyłam przed siebie. Domyśliłam się, że to ona znalazła nóż i dziękowałam za to bogom. Była jedną z nielicznych niespętanych czarem osób w pałacu - nie potrafiłam odgadnąć, co ich przed nim chroniło. Być może egzotyczna krew, pochodząca gdzieś zza odległych mórz. Widok Cesarzowej był najtrudniejszą z prób. Siedziała przy niewielkiej fontannie i moczyła w niej koniuszki palców. Za jej plecami niebo lśniło miliardem gwiezdnych okruchów. Ich blask rozświetlał jej włosy, ubierając ją w nieziemską poświatę. Miała na sobie luźną szatę, cienką jak mgła, okrywającą ciało od piersi po stopy, i rozlewającą się na mozaikowej posadzce. Nie założyła naszyjnika ani obręczy, które zwykle zdobiły jej przedramiona. Tylko ponad lewą brwią połyskiwał krwawo niewielki kamień. Chciałam patrzeć na nią, zastygnąć w bezruchu i zakląć czas, by przez wieczność sycić oczy tym widokiem. Jednocześnie moje ciało omdlewało z pożądania, pragnęło tonąć w jej zapachu, pławić się w dotyku, dygotać pod jej palcami i smakować skóry. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Jej ruch, choć urzekający, zmącił stateczną magię obrazu. Zbliżyłam się, a każdy krok ku niej był jak wzbijanie się w powietrze. Objęła mnie i pocałowała. Jej usta miały smak daktylowego wina. To mi nie pasowało, przypominało coś nieprzyjemnego. Strach i nienawiść. Odsunęłam się, a Cesarzowa spojrzała na mnie pytająco. - Bałam się o ciebie - wyszeptała. - Bardzo się bałam. - Jestem już, moja słodka pani - wtuliłam twarz w jej włosy, a czar znowu przejmował nade mną władzę. Resztkami wolnej woli oblizałam wargi, nikły posmak rozwiał nieco opary odurzenia. Wytężyłam umysł, by przywołać wspomnienia nocnych spisków i rozbitych dzbanów rozrzuconych wśród gęstych kałuż, zapachu krwi, twarzy Dżizy i zamglonego spojrzenia mojej matki. Jednak nie potrafiłam utrzymać ich przed oczami dłużej, niż przez ćwierć uderzenia serca. Pokusa zapomnienia i pogrążenia się w miłości była wszechogarniająca. Poddawałam się. Jasnowłosa niewolnica weszła na taras z paterą owoców. Ustawiła ją przy nas i skłoniła się. - Zaczekaj - zawołałam, gdy miała odejść. Z trudem chwytałam powietrze, by wyrzucić z siebie słowa. - Moja pani piła wino, zanim tu przyszłam. Przynieś nam go. Dziewczyna zniknęła, a ja pochyliłam się nad naczyniem, wybierając dorodne owoce passiflory. Oddychałam głęboko, podczas gdy dwie części mojej duszy walczyły ze sobą. - Czy masz mi za złe, że tamtej nocy nazwałam cię jego imieniem? - zapytała Cesarzowa. Pokręciłam głową, wbrew sobie. - Przyjmę każde imię z twoich ust. - Nie wypowiem więcej tego, które sprawia ci ból. Czy zostaniesz ze mną? - Jeśli taka będzie twoja wola, słodka pani. - Wiele rzeczy dzieje się wbrew mojej woli - odparła i odwróciła się, patrząc w srebrną noc Niewolnica przyniosła wino, rozlała do mosiężnych kielichów i zniknęła. Wypiłam je, kontemplując każdy łyk. Złocisty płyn spływał po moim gardle i opłukiwał umysł. Wspomnienia stawały się wyraźniejsze, cierpienie namacalne, nienawiść rzeczywista.
46
Herbasencja
Podeszłam do obróconej tyłem Cesarzowej i pocałowałam ją w szyję. Gdy przymknęła oczy, wydobyłam z ukrycia zabójczy kamień. Zaklęty fragment mojej duszy szamotał się gwałtownie, walczył z otrzeźwiałym umysłem. Coś we mnie wyło i łkało. W uderzenie włożyłam wszystkie siły, które udało mi się zebrać. Kamień utkwił u podstawy jej czaszki, kaskada kobaltowych włosów, które odgarnęłam do ostatniego pocałunku zakryła go, maskując zbrodnię. Cesarzowa osunęła się w moje ramiona. Była drobna, leciutka. Położyłam ją i patrzyłam, jak ciemna krew broczyła na barwną mozaikę. Mahasza pojawił się na tarasie tuż po tym, jak oczy Cesarzowej zastygły. Za nim stała jasnowłosa. - Ta dziewczyna wprowadziła mnie furtą, o której nikt nie wie - odezwał się. - Na wypadek gdybyś potrzebowała pomocy. - Wpatrywał się w martwe ciało, bez wątpienia urzeczony jego pięknem. - Już po wszystkim - powiedziałam. Po moich policzkach płynęły dwa wąskie, słone strumyczki. Byłam spokojna. - Tron jest twój, synu cesarza. Podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Nim wstałam, zamknęłam powieki martwej. - A twoja zemsta i wyzwolenie. Jestem ci wdzięczny na zawsze, Tiliszo. Czy będziesz dziś cieszyć się ze mną? Skinęłam głową. Czułam się pusta. - Zrób, co trzeba, dziewczyno - zwrócił się do niewolnicy, wskazując na ciało. - Rano ogłosimy nowego cesarza. Przemknęliśmy pustymi korytarzami na taras po przeciwnej stronie złocistej kopuły i patrzyliśmy na rysujące się w oddali sylwetki grobowych wzgórz. Wciąż tam stały, nieporuszone, uśpione, martwe. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że zemsta to za mało; cały czas liczyłam na to, że wraz ze śmiercią Cesarzowej cofnie się jej czar, i tylko ta nadzieja pozwoliła mi pokonać zaklęcie, którym spętała moje serce. W chwili, gdy pojęłam, że to wszystko na nic, Mahasza zrobił to, co zwykle - przycisnął mnie do siebie. Ale tym razem nie włożył w to siły. Objął dłońmi moją twarz i ustami chwytał wszystkie łzy, które po niej płynęły. Nie był w stanie uwolnić mojej duszy z cierpienia, ale mógł przynajmniej dać mi ukojenie. A ja poczułam, że łączy nas wiele więcej, niż spisana krwią przysięga. Nie wiem, czy to zmęczenie, noc, czy łzy sprawiły, że nie dostrzegłam gasnącego blasku jego oczu. Kochaliśmy się tak długo, póki niebo nie zbledło, topiąc gwiazdy w szarym błękicie. Nowy Cesarz zasnął przy mnie, spełniony. A po chwili podniósł się, nie otworzywszy oczu i ruszył przed siebie, sztywnym, nieprzytomnym krokiem. Biegłam za nim, chwytałam za ręce, obejmowałam wpół i krzyczałam, a on szedł dalej - głuchy, ślepy, pogrążony we śnie. Zatrzymałam się przy ostatniej furcie wiedząc, że nie zdołam go obudzić. Stojący przy niej strażnicy zastygli przede mną w ukłonach. Ujęłam jednego z nich pod brodą, zajrzałam w jego oczy i zrozumiałam. Znalazłam jasnowłosą tam, gdzie ją zostawiliśmy. Zmywała plamy krwi z mozaikowej podłogi. Ciało Cesarzowej już dokądś zabrano. - Dlaczego nam pomogłaś? - zapytałam. - Bo nie oślepłam, pani. Tak jak wy widziałam, co się działo z ludźmi. I widziałam jeszcze więcej. Ona nie była demonem, miotającym czary. Ona cierpiała. Każdego dnia, wśród zgromadzonych na ulicach tłumów szukała kogoś, kto mógłby ją wyzwolić. Była przeklęta. - I ja jestem - powiedziałam cicho i zostawiłam ją, klęczącą i umazaną krwią. Każdy wdech parzy moje płuca, pył wpada do ust, osadza się na podniebieniu, przykleja do języka. Wspinam się na kolejne wzgórze, pośród czerwonej mgły niemal nie widzę, gdzie stawiam stopę. Burza rozpętała się tuż po tym, jak przekroczyłam bramę. Próbuje mnie zatrzymać, uwięzić w upiornym kręgu górskich grobowców. Z mozołem robię kolejny krok, po nim następny i następny. Nie poddaję się, wciąż pamiętając moją przysięgę. Póki starczy mi sił, będę szła przed siebie. Zniknę, wśród pyłu i spękanej ziemi. Odejdę tak daleko jak zdołam, zabierając ze sobą klątwę Cesarzowej.
Styczeń 2016
47
Oskar Żyndul (tojestniewazne) Mam trzydzieści lat. Niby jestem socjologiem. Za mało piszę.
Pan i pani albo salto mortale
miniatura
Przyśniło mi się nad ranem. Pan J. ogląda obracające się w powietrzu nagie, przezroczyste ciało. Naprężone, wygięte w niemożliwy łuk, kręci się do tyłu wokół osi przechodzącej przez kolce biodrowe. Grające pod skórą mięśnie, małe piersi i charakterystyczne rysy twarzy sugerują ukraińską gimnastyczkę. Od ostrzy dwóch zakrzywionych sztyletów, które ściska w dłoniach, siła odśrodkowa odrywa krople gęstej krwi. Pan J. otwiera oczy. Ośnieżona droga, ośnieżone drzewa, na wietrze wiruje biały puch. Mężczyzna bierze wdech tak głęboki, że trzeszczą guziki kożucha, po czym powoli, jednostajnie wypuszcza powietrze. Uśmiecha się łagodnie, obraca głowę w lewo. Pani J. dłońmi odzianymi w jasnobrązowe rękawiczki z koźlęcej skóry kurczowo trzyma kierownicę. Wzrok skupia na drodze, zaciska zęby; boi się. Boi się stromych serpentyn i wyślizganego lodu w rosnących pod nimi górach, boi się stumetrowych przepaści i nieoznaczonych osuwisk. Boi się niepohamowanego gniewu swego męża, który wypełni wnętrze czerwonego moskwicza, jeśli pani J. popełni najdrobniejszy błąd. Choć dzisiaj, być może, już go nie doświadczy. Decyzja została podjęta. Pan J. jeszcze raz zerka na drogę; pomrukując z zadowoleniem, upewnia się, że żona robi wszystko jak należy – wedle jego wskazówek, według jego poleceń. Wraca do wspomnień. Przez wysokie, zamrożone okna do pałacu zagląda zimowy księżyc, płoną świece w złoconych kandelabrach. Zabójczyni zakończyła salto mortale i teraz miękko ląduje na ugiętych nogach. Skóra nie przepuszcza już światła, a ciało nie przenika przez ściany. Trzy metry od jej stóp dwa truchła odziane w białoarmijne mundury walą się z hukiem na dębowy parkiet. Kobieta podnosi głowę i zawadiacko uśmiecha się do pana J., który podziwia ją z antresoli. Zawodowe uznanie profesjonalisty miesza się z podnieceniem, czas zwalnia. Na kilka uderzeń serce przyspiesza. Szkoda, że przez ostatnie dziesięć lat roztyła się jak mors, myśli; że brak już tamtego błysku w jej oku. Wielka szkoda. Choć ja… W tych godzinach ostatnich pani J. również wspomina czasy przebrzmiałej świetności. Konieczność skupienia uwagi na oblodzonych serpentynach nie pozwala jej zamknąć oczu i spojrzeć na nich dwoje – pomnik doskonałych zabójców, zapamiętałych w miłosnym uścisku pośród mroźnej, petersburskiej nocy. Dlatego we wspomnieniach wyraźniejszy jest zapach oblanych świeżym potem ciał, skrzypienie grubego śniegu pod zaścielającym ziemię kożuchem, jak skrzypienie łóżka. Sto lat później niewiele zostało z dawnej posągowości długożywnych inkwizytorów Lenina. Ich piękno rozbełtał czas, życie zniszczyła przeszłość: ideologia i polityka. Po raz trzydziesty któryś
48
Herbasencja
uciekają obudzeni nad ranem przez ostatnich neobolszewickich lojalistów: “FSB złapało wasz trop!”. Więc zrywają się z łóżek (od miesięcy oddzielnych), opuszczają kolejną kryjówkę i wysłużonym moskwiczem pędzą w stronę słońca. Niedługo dotrą tak daleko na wschód, że nie będzie trzeba zsyłać ich do łagru. Pan J. nie ma ochoty uciekać. Pan J. nie ma już siły. Chce się oderwać od tego ciała, tego świata, od poczucia odpowiedzialności za tę kobietę, od wszystkich wspomnień, których nie ma odwagi przywoływać, bo więcej w nich makabry niż piękna, więcej krwi i flaków niż akrobatyki. Nie chodzi nawet o poczucie winy, skutecznie stłumione przez warunkowanie i chemię. Chodzi o poczucie estetyki. Pan J. się brzydzi; sobą, swoim istnieniem, zapachem skóry na siedzeniach samochodu, tłuszczem na brzuchu żony, nawet nierównomiernie zaśnieżoną drogą. Obrzydza go rzeczywistość. Obrzydza go istnienie. Chciałby umrzeć, to jedyne wyjście, lecz obrzydza go każdy sposób, w jaki mógłby zaspokoić tę chęć. Obrzydza go i samobójstwo, i prośba. Pani J. przeżywa równoległy kryzys. Doskonale zna bolączki męża, rozmawiali o nich godzinami przez ostatnie tygodnie. To znaczy on krzyczał, ona mogła tylko próbować coś powiedzieć. Jak zwykle, jak zawsze. I też ma już dość. Ale jej pragnienia są prostsze. Wprowadziwszy samochód na szczyt stromej serpentyny, na dole dostrzega nareszcie odpowiednią przepaść. Dociska pedał gazu, prostuje kierownicę. Pierwszy raz odwraca twarz w stronę męża. Patrząc mu w oczy, szepcze zapomniane zaklęcia, spina się w sobie. Kiedy kończy wrzucać luz, jej prawa rękawiczka bezwładnie opada na dźwignię zmiany biegów. Pan J. wszystko widzi i wszystko rozumie, lecz nie wpada w panikę; w jego oczach krzepnie pogodna rezygnacja. Pani J. wykonuje ostatnie salto, z powrotem zagęszcza własną materię, naga ląduje na ugiętych nogach w skrzypiącym, zmrożonym śniegu. Jej pragnienia są prostsze. Pani J. chce być wolna. grudzień 2015
Pan J. nie ma ochoty uciekać. Pan J. nie ma już siły. Chce się oderwać od tego ciała, tego świata, od poczucia odpowiedzialności za tę kobietę, od wszystkich wspomnień, których nie ma odwagi przywoływać, bo więcej w nich makabry niż piękna, więcej krwi i flaków niż akrobatyki.
Styczeń 2016
49
Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum”, „Tygodniku Polskim – Australia”, „Expresie wieczornym Syd/Auc” oraz elektronicznych, takich jak: „Qfant”, „ Szortal” oraz „Herbasensja”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalnik ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „ Toystories” (2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem Wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku „Światy Solarne”. Był wspózałożycielem klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: Niedobre Literki, Fantastyka Polska.pl, Szortal, Ex Fabula, Herbatka u Heleny, Carpenoctem, Nowa Fantastyka, Qfant, Bumerang Polski, Sadurski.pl, Horroronline. Strona autorska : jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz Swiaty-Solarne
Posłańcy opętania
science fiction
Ziemia. Rok 7587. Jako pierwsza w Zaświecie nie pojawiła się noga, jak to było na Księżycu. Człowiek wsunął tam łeb. Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że raz wsadzona głowa nie wygląda po powrocie tak samo. Ulega deformacji, spłaszczeniu, a jej rysy przypominają pajaca z czarnego piernika. Siłą rzeczy, taki człowiek nie mógł na stałe powrócić do własnego wymiaru. Musiał pozostać i przepoczwarzyć się z czasem w byt złośliwy, gderliwy i piekielnie zazdrosny. Jakimś cudem tylko nogi nie ulegały wchłonięciu. Wystawały na zewnątrz i przedziwnie rosły, pęczniejąc od opuchlizny. Wydłużały się, w miarę jak człowiek wpychał swą coraz cieńszą głowę, posuwając się głębiej i głębiej. Początkowo zwisały z nieba, dyndając i wierzgając jak u rozentuzjazmowanego kleszcza. Potem urosły. Dziwne były te nogi z setką owłosionych, nadymających się kolan i samopompujących się łydek. Kiedy dotarły wreszcie do powierzchni Ziemi, stopa okazała się być jednopalca i wielka jak u słonia. Kończyła się płaskim, metrowym, zawsze brudnym paznokciem…
50
Herbasencja
1. Stylem mebel nawiązywał do późnej epoki mistrzów meblarskich Rhangi Du. Matematyczne wzornictwo, wygięte geometryczne bryły wspornikowe i dwie cewki lewitacyjne, wypełniające pomieszczenie dźwiękiem zegarowego mechanizmu. Gdzieś pod blatem kryły się wysłużone szuflady. Niektóre nigdy nie wysuwane. Cztery brutalnie wyłamane. Dwie przez wieki nie otwierane, kryjące robaczywe papiery i woskowe kule. Politura naniesiona na drewno tysiąc dwieście lat wcześniej mocno się nadwyrężyła, spękała i rozwarstwiła. Stół posiadał osiem nadłamanych nóg, niezdarnie poklejonych i nieprzyjemnie zdeformowanych. Krawędzie blatu były mocno wyszczerbione, a powierzchnię oszpecały zagadkowe plamy nadgnitego drewna, nadpalenia i szramy. Na środku pozostał jednak całkowicie czarny i świeży. Tu zaczynało się magiczne okno w przestrzeń, kończące się gdzieś w głębokiej, kosmicznej nieskończoności. Nie było to najbliższe, ciepłe sąsiedztwo Ziemi, lecz obszar dużo odleglejszy i przez to tajemniczy i nęcący. Pozycje kilku najbliższych gwiazd były wyraźnie przesunięte, niektóre nieco zamglone, o zduszonej mocy, jakby tonące w chmurach międzygwiezdnej materii, ale w głębi i ponad nimi paliła się niewzruszona i nawet bardziej wyrazista konstelacja Oriona. Znak, że nie posunęli się w swej podróży zbyt daleko w głąb galaktyki. Leah zbliżyła usta do powierzchni stołu i, przyciskając dłońmi najbliższą krawędź, chuchnęła przeciągle. Oddychała przez chwilę szybko. Szeptała i masowała spękane drewno. Zakończyła inwokację gwałtownym nakazem: – Słuchaj… Słysz… Ciemność rozrzedziła się, zbladła, przepełniły ją wykwity nieśmiałego światła. Ujrzeli więcej roziskrzonych punktów w dalekiej głębi nieba. – To było niezłe – przyznał Hyll, siedzący obok na tym samym, ogromnym stole. Szybko dorzucił kilka przeźroczystych kart w określone miejsca blatu. Przez stół przeszły gwałtowne wibracje. Stęknął głucho. Docierali do spirytualistycznego limitu urządzenia. – Twój szept na pewno niesie nieartykułowany bełkot na tej odległości. Bezsprzecznie spędza sen z powiek istotom żyjącym w tych obcych światach. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Masz, dziewczyno, niezwykły talent. – Chwalisz mnie, a nigdy nie nagradzasz – droczyła się z nim, delikatnie drapiąc paznokciem wierzch jego dłoni. – Pocałujesz mnie za to? Pozwolili sobie jedynie na muśnięcie długimi językami. Krótkie, pełne sadzy i dzikiego mlasku. Na więcej nie było czasu. Coś wprowadziło do przestrzeni zakłócenia. Wibracja blatu niemal wyrywała z nich wnętrzności. – Co to jest? – Był wyraźnie zaniepokojony. – Myślisz, że jesteśmy tam pierwsi? Chłopak szybko zamknął oczy. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie. – Tak, jesteśmy pierwsi. Nie ma tam jeszcze ludzi. Czujesz tę pustkę? Wnika w ciebie? – pytał. Zjeżył włosy na głowie, strzeliły czarnymi iskrami. – Kiedyś wypełnimy komendą twój głos i uzyskamy zdolność kontroli obiektów materialnych na tym dystansie. Zepsujemy orbity światów, Leah… – Telekineza czternaście lat świetlnych stąd? Czy aby nie przesadzasz? – Wolę parseki. To mi przypomina starą, dobrą astrologię, wielkości kątowe, wahadła i lunety – powiedział chłopak. Nagle zauważył, że rozpłaszczone na stole dłonie Leah pokryły plamy łuszczącej się skóry. Nie oderwała ich nawet na moment. Tylko mocniej przywarła i wreszcie wcisnęła z wrzaskiem, aż zapadły się pod powierzchnię patyczkowate palce. Natychmiast wsunęła za nimi wydłużone w długi lejek usta. Zasiorbała kilkakrotnie i z pasją w głębi okna, rzucając w stronę Hylla przerażone spojrzenie. Jej większe oko przysłoniło bielmo. Drugie, małe i niepozorne, zapłonęło złowrogim blaskiem. – Tam ktoś jest – powiedziała pośpiesznym szeptem. – Czuję straszliwą, żarłoczną obecność. Ona szuka mnie i węszy wokół. – Dotąd nie dotarł tam żaden ziemski statek. Może ci się wydaje? – To nie jest statek… – wyjąkała.
Styczeń 2016
51
Nieoczekiwanie sam to poczuł. Dopiero się w tamtej przestrzeni rozwijało, rozkrzewiało, wypełniając każdy zajęty skrawek gorączkową pulsacją. Oboje przywarli mocniej do blatu. Tylko ten kawałek starożytnego mebla mógł ich jeszcze obronić. Wtopili ręce niemal po brudne łokcie, wierzgając jeszcze dla dodania animuszu w powietrzu nogami. Krzyczeli z całej siły. Spluwali i odczyniali. Dewokacje pozostały bezowocne. Czuli się bezbronni i pokonani. Sponad płaszczyzny drewna nadszedł przerywany chrobot. Potem bębnienie i znowu zaległa przeraźliwa cisza. – To coś jest ogromne. Pełznie nieprzerwanie poprzez przestrzeń w gigantycznej chmurze pyłu – wyszeptała posiniałymi ustami Leah. – Widzi nas? Zamilkła, nasłuchując. – Obserwuje. – Obserwuje? Od dawna? – Na jego twarzy pojawił się dziki grymas strachu. – Postaraj się go zgubić, Leah. Odepchnij go. Zniechęć. Przecież potrafisz to robić, dziewczyno. Rzuć na niego setki, tysiące zgubnych mar! – Ale on już tu jest! Za późno, Hyll… Patrzył na dziewczynę z rosnącym przerażeniem. Odrywała dłonie od blatu stołu w kompletnej ciszy. Palce i łokcie ciągnęły za sobą kleistą, parującą substancję. Rozerwana masa strzępiła się i rozpływała. Pokryła stół oraz stojące przy nim krzesło miałkim pudrem. W gwałtownej panice wyrwał swoje ręce ze stołu. – Trochę przesadziłaś z tym chlipaniem – warknął. – Wiem, że robisz to z głodu. Ale przesadziłaś… Mamy teraz cholerny kłopot. Ogółem zmieściło się w Zaświecie kilka tysięcy najstaranniej dobranych osób. Wyparli sobą resztki rezydującego tam bytu. Dobili jego świadomość i przejęli wolę. Rozdzielili jego moc sprawiania cudów pomiędzy pozostałych na Ziemi ludzi i nazwali ją magią. Utworzyli nowy rodzaj istnienia, zawieszonego w półstanie śmierci. Rezydowali. Pysznili się z progów Niebios. Przejęli szlachetną profesję dystrybucji dusz i swoje obowiązki wykonywali z początku nad wyraz sumiennie. Pod ich opieką nie mógł przyjść na świat drugi Hitler, Kaligula, czy Gunther von Haghen. Test wysokiej moralności eliminował złodziei, morderców czy oszustów podatkowych. Rodzice uzyskiwali dowód prawości dziecka od pierwszego dnia poczęcia. Ze względu na zasługi nazwano ich Czarnymi Dobrodziejami i dyndające nogi ozdobiono klejnotami. Niedługo cieszyli się wdzięcznością. Ciemność deprawuje. Mrok osamotni najtwardsze serce i przetrawi najsolidniejszą wolę. Szybko sympatię zastąpiła wrogość i podejrzliwość. Władcy stali się światu żywych obcy i straszni. Nienawistni wszystkiemu, co świeże i nowo narodzone… 2. Właściwie byli rówieśnikami. W magii zawsze lepsza była Leah. Natura zbudowała ją oszczędnie, niemal pozbawiła elementów podstawowej estetyki. Po prostu nie była ładna. Sterczące kości, mizerne ciało pod białą, wiecznie spoconą skórą. Mała głowa, a w niej para szalonych oczu o zdecydowanie różnej wielkości. – Długo się nie odzywałeś – rzuciła wymówkę. – Bałem się… – Mogłeś przynajmniej przesłać jakąś senną marę. – Jej oczy zaśmiały się na samą myśl. – Albo zagadnąć mnie w kieszonkowym lusterku – dorzuciła, mrugając tym większym, wymalowanym okiem. – No chyba sobie żartujesz! – wybuchnął. – Od lusterek dostaje się pryszczy, a moich zmor nie potrafi znieść nawet matka. Splunął na ścianę. Trafił biegnącego pająka. To był zły omen. Oboje przez chwilę mamrotali słowa odczynienia.
52
Herbasencja
– Kiedyś obudziła się z otwartym wrzodem na czole – kontynuował Hyll i, niemal parskając śmiechem, dodał: – Stary musiał zalepić otwartą ranę smółką dziecięcą z chlebem namoczonym w zapleśniałym winie. – Myślał chwilę. – A pismo automatyczne szybko cię męczy. Zresztą ja też nie lubię tego namiętnego bazgrania po ścianach. Wpatrywali się w słoik od godziny. Nic się działo. Świecący zimnym błękitem wymaz z przestrzeni wydawał się nieświadomy i kompletnie unieruchomiony w pułapce ze ścian naczynia. Takim zachowaniem przypominał pradawne resztki dusz odnajdywanych w kryptach cmentarnych i spoinach starych murów. – Myślisz, że to jest legalne? – zapytała Leah. – Co? Zeżarcie tego czy sam proces sprowadzenia na terytorium planety bez wiedzy Telepatonogistratu? – Wbrew sobie ukrył w pytaniu kolejną wymówkę. Mimo że nie chciał jej rozdrażnić. W gryzieniu była lepsza. W drapaniu też niczym mu nie ustępowała. – No zeżarcie. – Mlasnęła dziko językiem. Z trudem opanowała formujące się w ogromną trąbkę usta. Siorbnęła w próżnię, niemal ściągając zębami pajęczyny z sufitu. Mimowolnie syknął w jej kierunku. Nie przypadł mu do gustu zwierzęcy wyraz twarzy, rozedrgane ciało i gestykulujące, dziwaczne ręce. Przygasła i umilkła. Była strasznie chuda w tym piwnicznym świetle. Małą, nienaturalnie pociągłą twarzą zdobiły ciemne sińce. Włosy spinały w wielkie kucyki przecięte i zaciśnięte obcęgami obrączki ślubne rodziców. – Można sobie pozwolić na wszystko w obrębie niczym nieograniczonej woli – wyjaśniła nieśmiało. – Zapachniało wojującym subiektywizmem telepaty Foldseya? – Ale to prawdziwe tezy, Hyll. – No cóż. Foldsey był czarnym nadmistrzem zanim nie pochłonęła go własna chciwość. Nie będę się kajał przed nikim. Jesteśmy w mojej piwnicy i pracujemy na moim nekromanckim sprzęcie. To coś złowiliśmy na naszą wędkę. – Norn… – Co powiedziałaś? – Patrzył zdumiony. – Dziwne. Pomyślałem dokładnie tak samo. – Ale ja to usłyszałam od ciebie, Hyll. Nie zauważyłeś? Transmitowałeś wiązkę. – Chyba retransmitowałem jakieś odbicie, Leah. Nie żartuj sobie. Nikogo więcej we mnie nie ma. – Przełknął głośno ślinę. Leah spróbowała się przytulić. Jej płytki, świszczący oddech był przerażający. Ziemię wypełniały nieprzemierzone pustynie. Nikt o zdrowych zmysłach nie osiedlał się na pustkowiach, nikt nie dokował latających domów do samotnych skał, czy pozostawionych ruin dawnych miast. Wszędzie tam, skąd już na dobre odszedł człowiek, królowało nowe życie. To zawieszone na poły w niebie. Pasożytnicze i poczwarne. Tylko nogi o potwornie skrzypiących stawach przemierzały w nieustannych marszach ten świat. Nogi sięgające chmur, gdzie zwykle kryli się ich odszczepieni właściciele… 3. Ponad rozszalałym oceanem unosiła się błyszcząca światłami Metropolia. Mieszkalny moloch Ziemi. Jedyna stolica i brama kontaktu z Zaświatem. Nie mniej niż dziesięć miliardów lewitujących domów, unoszących się w ściśle określonym porządku. Formowały rozlany, gigantyczny wir biegnący wokół odrapanych, pokrzywionych, latających wież, stanowiących długi na dziesiątki kilometrów kręgosłup miasta. Ich zamglone, poszarpane szczyty ginęły wbite w niewidzialne otchłanie Nieba. To tam kończyły się najdłuższe schody i zaczynały nieprzekraczalne progi. To stamtąd nadchodziły komendy i ucieleśniał się Byt Wiodący, Jego Nadrzędność Partaghton. Instytucja Telepatonogistratu nie posiadała w Metropolii specjalnego budynku. Właściwie była to rozwalająca się, jednopiętrowa rudera z doczepioną setką poziomów piwnic i zwykłych, ziemnych nor. Główne biura mieściły się w ślepych korytarzach, kompletnie odizolowanych od świata, pozbawionych światła powietrza. Tam tkwili w stanie czujnej półśmierci najsławniejsi telepaci i mistrzowie kontrolujący przepływ energii astralnych. W samym domu panował półmrok. Na ściany
Styczeń 2016
53
rzucały roztańczone blaski dogasające świece. Całookienne pajęczyny trzaskały wyładowaniami. Falowały w świetle skolonizowanego Księżyca. Eghar Harmcrowler stał lekko przygarbiony naprzeciw Jego Nadrzędności Partaghtona. Władca miał w sobie wiele rozblasków organicznego szkła. Był sprasowany, płaski, nienaturalny. Jego wypukła, owłosiona klatka piersiowa drażniła dysonansem ruchomego obiektu wtłoczonego na siłę w dwuwymiarowość istoty z Zaświatów. – Nie będę ukrywał mojej wściekłości, Egharze – mówił Jego Nadrzędność stłumionym głosem. Skrajnie spłaszczona głowa z twarzą przypominającą brudny talerz nie sprzyjała prawidłowemu wyartykułowaniu głosek. Dlatego pomagał sobie telepatią. Do Eghara komunikat docierał w formie gwałtownego ataku. Z trudem odpierał fale prymitywnego natarczywego gniewu. – Znajdę łotrów odpowiedzialnych za zakłócenia przesyłu. Pociągnę do odpowiedzialności, bez względu na to, czy są w najgłębszym Niebie, czy najdalszych zakątkach zakurzonej Ziemi i Księżyca. – Metropolia znów reorganizuje szyk lecących domów. Który to już raz w tej dekadzie postępują za nami rozwścieczeni, żądni dusz Władcy? – Eghar Harmcrowler poprawił opadające niesfornie rękawy. Cały jego ubiór stanowiły czarne, na sztywno odprasowane koronki. Zalśnił jego kilkunastocentymetrowy nos. Oczy powiększyły się i rozbłysły wewnętrznym, złowieszczym blaskiem. – Wiem – mruknął niechętnie władca. – Panuje obustronny głód, wrogość i jawna nienawiść – dorzucił z jakąś złośliwą satysfakcją. – Od wieków ludzie wierzyli w separatyzm bytu duchowego i cielesnego. Jest jeszcze wielu na Ziemi i Księżycu nie rozumiejących zasady nierozdzielności formy. Dusza jest zapięta na żywym organizmie jak płaszcz na ciele wędrowca. Jest wyłącznie energią napędzającą umysł. Tylko niewielki procent populacji posiada system wydolny do dnia ostatecznego odejścia. Zwykle po drodze się strzępi i gubi, a świadomość ulega degeneracji. Na szczęście z zagubionych fragmentów da się wyszyć coś nowego, wtórnego, ale zbawczego dla tych, którzy decydują się na doczesność. Czy dlatego tak natrętnie ponaglający do śmierci są Władcy Ciemności? – Och, te twoje uparte tezy, Egharze. Przekonaj się wreszcie na własnej skórze. Umrzyj. – Nie wierzę. – Ty? I śmiesz mi to wyjawić? Tak wprost? – Mógłbyś być równie szczery. – Czego chcesz? Sam chciałbyś wsunąć swój głupi łeb w zaświaty? – Dojrzał szyderczy wzrok i potwierdzające skinienie głową. – A żeby cię pokrzywiło. Chwilę dyszeli w nienawiści do siebie. – Odkryjemy nowe opcje – rzucił Partaghton, z trudem panując nad emocjami. – Słyszałem teorię głoszącą osiągnięcie populacyjnego limitu. Ale czy trylion to naprawdę liczba nieprzekraczalna? Czy nie da się wycisnąć więcej energetycznych rezerw ze środowisk kopalnych cmentarzy i zapomnianych lochów? Ludzie poprzez trwanie w tysiącach pokoleń zbyt wiele roztrząsnęli w swym niedbałym życiu. A czy sami Władcy Ciemności nie prześcigają się we wzajemnych oskarżeniach o blokady? Jak wielkie są ich rezerwy? Co z koloniami na Equiranie? Partaghton przesunął się w głęboki cień. Był wdzięczny rozmówcy za zmianę tematu. Musiałby go zmiażdżyć tu na miejscu. Zagryźć i wyssać doszczętnie. A to kolidowało z planem, tak misternie tworzonym przez całe lata. W końcu Harmcrowler był najlepszym mentorem systemu ciemiężenia duchowego. Usta władcy zajarzyły się upiornym blaskiem, kiedy mówił. – Do Equiranu dotarliśmy poprzez wymiar śmierci. System przypomina wormhole. Działa nawet efektywniej. Tylko kilka osób wylądowało na powierzchni globu. Wszyscy, jak ja, osłabieni reprojekcją. Niezdolni do rozrodu. Werbalnie niekomunikatywni i na wpół oślepieni. Szybko odkryli swoje ograniczenia w zwiększonym polu grawitacyjnym planety. Na dzień dzisiejszy kolonia nie ma szans przetrwania. Nawet dokładnie nie wiemy, gdzie ona jest. – To musiał być przerażający widok dla lokalnych istnień. Widzieć kroczących Władców, słyszeć te odrażające ryki, poczuć miliony skanujących myśli w jaźni i ujrzeć nogi pozbawione ciał i ginące w chmurach. Setki owłosionych kolan i łydek. Smród spoconych stóp. Ależ to obrzydliwa wizytówka ludzkości.
54
Herbasencja
– Owszem, do dziś wywołują trwogę. – Zaśmiał się złowieszczo Jego Nadrzędność. – Equi są zbyt słabi, żeby się przeciwstawić, a ich dusze zbyt mizerne i niewarte zachodu konsumpcji. Spenetrowaliśmy większość galaktyki w wymiarze Zaświata, nie odnajdując energii astralnych wartych najmniejszych inwestycji. – Pozostawiliście kroczące, gigantyczne nogi bez kontroli patrolujące obce światy? Zadziwiacie mnie waszym ponurym i wrednym poczuciem humoru. – Budzimy respekt tym nieustannym marszem i tupaniem. Jest to w pewnym sensie symbol kolonizacji, nieprawdaż? Ciemiężone narody obcych pod wpływem tych groźnych marszów srają pod siebie. Nie znasz historii? Nie oglądałeś maszerujących armii Hitlera i Stalina? – pytał Partaghton. Przez chwilę rechotał zachwycony własnym poczuciem humoru. Wzniósł się wyżej ponad podłogą i metaliczny dźwięk, jakby z nagła rozprężonej sprężyny, potoczył się wzdłuż ścian. Wywołał przedziwnie głębokie echo. Światło Księżyca rzuciło nagle wydłużony cień jego postaci wzdłuż ogromnego pokoju. Cień, który drgał niewspółmiernie częściej niż ciało. – Słyszałem, że śmierć niejednokrotnie przyniosła fatalny bałagan logiczny – kontynuował swoje narzekania Harmcrowler. Oparł ostrze metalowej laski o czubek potarganego buta. Tej części garderoby nie oddałby za nic w świecie. Mógł zaklętą w nim mocą roznieść tę budę. – Po przejściu w Zaświaty osoba nie odzyskiwała swojej właściwej indywidualności. Zazwyczaj nadchodziło poszarpane dziwadło bez świadomości. – Stąd, mój drogi Egharze, wynika nasza troska o przyszłość gatunku. Oto dowód koronny tezy o karygodnym marnotrawstwie duszy na potrzeby ciała. – Czyli totalna eksterminacja homo magicus levitanus? – Po co nam byt w formie biologicznej? Nabywanie charakterystyki indywidualnej może rozegrać się w samym Niebie. Po co tracić energię na rozpalenie ciała? Dlaczego nie budować cech doskonałości personalnej bez ziemskiego doświadczenia? Wszystko może się odbyć na tej samej drodze losowej na miejscu, bez zbędnego cierpienia i niepewności. I przede wszystkim bez strat energetycznych, tego wiecznego strzępienia, powłóczenia i oderwania. Myślisz, że istnieje alternatywne wyjście? Eghar przeczekał chwilę budującego się napięcia. – Nawet wiem, jakie – wygarnął, otwarcie nie kryjąc entuzjazmu. W twarzy Jego Nadrzędności nie drgnął nawet jeden płaski mięsień, nie błysnęło oko i drgnęła warga. Wydawał się być doskonale spokojny. Mimo wszystko czekał na słowo wyjaśnienia, na formę pokory i oddania. Nie nadeszło. Z trudem stłumił wściekłość. Harmcrowler odwrócił się napięcie i odszedł. Jego Nadrzędność skinął na straże, kryjące się w załamaniu muru. Posłusznie przylgnęły, deformując i strzępiąc dziwnie teraz długi i rozjaśniony cień Eghara. Podążyły za źródłem informacji. 4. Kamienica wisiała tuż za wieżami Najwyższych Progów, w zbitej flotylli nawiedzonych, doradczych domów. Wyrwała się nieoczekiwanie z ciasnych rzędów i poszybowała z wizgiem w dół ku wodzie. Budynek należał do Eghara Harmcrowlera, Mistrza Loży Nekromantury Metropolii, asystenta Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. Dlatego wiło się za nim tyle mgielnych welonów z insygniami Imperium. Przekroczył linię rozbudowanych chmur burzowych i wszedł w rozjaśnione wyładowaniami dolne partie. W strugach deszczu wyraźnie zwolnił. Zataczał się i trząsł. Dopiero nisko, tuż ponad wodą, wszedł w bezszelestny ślizg lewitacji. Resztki lądowej populacji koncentrowały się w dolinach cmentarnych. To tam błyszczały nieliczne światła i wiły się leniwe dymy z kominów. Tam odbywała się kopalniana eksploatacja. Największy cmentarz krył się za Wzgórzami Bronkfielda. Wydobywano na skalę przemysłową skałę pełną pradawnych skamienielin, stare kości i zmurszałe pnie dawnych drzew. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość energetyczną życia.
Styczeń 2016
55
Eghar dotarł do celu dopiero nad samym ranem. Na płytach największych grobowców Ziemi stały gigantyczne maszyny Telepatonogistratu. Tutaj pochowano ofiary największych masowych egzekucji dwudziestego czwartego wieku. Równe pięć miliardów ludzi zamordowanych tylko po to, aby specjalnymi polami zablokować ich energie duszy tu na ziemi, zgromadzić i ukryć przed tymi w Niebie. Zabitych w dobrej wierze, że istnieją jeszcze ideały poświęcenia i ofiary dla ludzkości i jej nieprzemijającej potęgi. Ponad miejscem wznosiły się kłęby gęstej pary, nic z żałobnej ciszy, a wiele z przemysłowego łoskotu. Miarowy stukot i syk było słychać w promieniu kilometrów. Grunt drżał aż po najdalsze krańce planety. Linia gigantycznych maszyn ciągnęła się po bury horyzont. Eghar usadził dom w gnieździe lądowniczym tuż za jedną z nich. Doskonale widział z tej pozycji. Co raz spoglądał w stronę gigantycznej maszyny medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter w niebo i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów. – Trudno mi zrozumieć tych idiotów – z egzaltowanym westchnieniem powiedziała Liana Hoomps, wskazując na unieruchomionych w siedzeniach ludzi. Projekcja tej kobiety go prześladowała. Zawsze pojawiała się w najmniej oczekiwanym momencie i świdrowała po nim wzrokiem. Zakochana czy co? Skinął głową, potwierdzając jej spostrzeżenie. – Sam nie rozumiem natrętnej mocy poświęcenia. Coś, z czym człowiek się rodzi i nie potrafi w sobie zdusić nawet najpodlejszym życiem. Na głowy najwyższych telepatów wkręcono wielkie nakrętki pierwszego kontaktu. Nie pękły, bo przedtem wpompowano do mózgu oleistą substancję spirytystycznego fluidu. Wybrzuszyły się w powietrze jak ekstremalnie przepompowany balon. – Zawsze znajdą się tacy – rzuciła obojętnie macocha i rozpłynęła się w powietrzu. – Podobno idą na znieczuleniu – rzucił za nią beznamiętną uwagę. Przeczuwał, że kobieta istnieje tylko w wyobraźni. Pozostałość szalonej fantazji czasu dzieciństwa. Od strony maszyn nadszedł Adrian Sneepercut. Rozłożył wielkie ręce w geście powitania. Eghar uścisnął podane dłonie. – Prowadź do Edmunda – zażądał. – Jego łaskawość Telepatonolog Polityczny raczył nas odwiedzić osobiście? – Głos należał do Edmunda Edgeslicera. Nadlatywał z ociężałością tłustego bąka. Nawet jego spodnie w szerokie, poprzeczne pasy przypominały odwłok owada. Tradycyjnie spletli dłonie. – Nie stójmy w tym kurzu, Eghar. Chodźmy stąd – ponaglał, wskazując drogę do starych, przycmentarnych baraków. – Maszyny wydobywają tutaj różne świństwo – mówił. – Nieprzefiltrowane strzępy wydobytych dusz posiadają złośliwą mentalność komputerowego wirusa. Nie są to byty przyjemne. Poza tym nie lubię tego cmentarnego kurzu. Kusi mnie jak zwykle – powiedział i przeraźliwie zassał powietrze. – Wracam właśnie z audiencji w pałacu Jego Nadrzędności. – Udało się przekonać wielkich tego świata do redystrybucji wtórnej odkrytego w kosmosie materiału astralnego? – Nawet nie próbowałem. – Ale o co chodzi z tym materiałem? – dopytywał się Adrian. – Wszystkich ogarnia euforia na dźwięk tego słowa. – Dusza jest energetyczną projekcją z Zaświata, powodującą wykrzesanie z bytu cielesnego świadomości istnienia? – No, tak. – Jest wieczna, a z organizmem człowieka spięta tylko tymczasowo poprzez łącznik skóry. Podczas trwania procesów metabolizmu dusza jednak się odkształca i strzępi. W pewnym momencie nie wystarcza jej już na podtrzymanie świadomości i ciało obumiera. Energia powraca do źródła i następuje powtórna redystrybucja, a wraz z nią kompletna dezintegracja poprzedzającej nowy byt świadomości. Wbrew temu, co mówi oficjalna propaganda.
56
Herbasencja
– Według Hangleya… – Daj spokój, Adrian, to prace naukowe, tylko teoretycznie spójne. My zbadaliśmy tę sprawę eksperymentalnie i doszliśmy do ciekawych wniosków. – A mianowicie? – Sneepercut okazywał natrętne zainteresowanie. Szarpał niecierpliwie koronki długiego płaszcza Eghara. – Dusze Equi są nieznacznie przesunięte w projekcji – kontynuował ten nieco zmienionym głosem. – Tylko około dziesięć procent pochodzi z naszego wymiaru Zaświata. Reszta należy do nieznanego źródła. – Przypuszczasz, że każdemu gatunkowi żyjącemu towarzyszy odmienna sfera życia po życiu? – Adrianie, zapytaj go wprost – zachęcił Edgeslicer. – Czy wuj zakłada istnienie wielowymiarowości śmierci? – Umieranie i depozyt świadomości w kilku odmiennych, niekomunikujących się ze sobą wymiarach? – Posiadam nawet niezbity dowód. Obaj spojrzeli zdumieni na fiolkę, którą trzymał w dłoni. – A co to jest? Jeśli można spytać? – wtrącił nieśmiało Adrian. – Można nie tylko zapytać, ale również posmakować. Głośne chlipanie rozniosło się po placu. – Co to w końcu jest? Jakieś resztki? Strzępy rozrzucone w przestrzeni kosmicznej? – Obca, nawet niespreparowana dusza. Energia astralna zaskakująco kompatybilna z naszym ciałem. Ktoś odnalazł rezerwy w kosmosie i nielegalnie rozprowadził na Ziemi. – Ale to nie jest inwazja? – Nie sądzę. To całkowicie bierny ośrodek. Otwiera nam drogę do wieczności. – I chcesz dobrać się do źródła zanim ubiegnie cię Jego Nadrzędność i jego służby specjalne, zgaduję? – Doskonała konkluzja, Edmundzie. Potrzebny jest mi od zaraz jeden z waszych medionitronów. – To zależy na jak długo – powiedział z zastanowieniem Edgeslicer. – Już teraz jesteśmy przeciążeni. – Wystarczy nam tydzień – oznajmił wuj. – Chodzi o przetransportowanie grata po glinie kilkaset kilometrów dalej. – Tydzień to za długo. – Nie przesadzaj. Jeśli wiadomość okaże się prawdziwa, uzupełnisz wydobywcze braki energią astralną z kosmosu, a maszynę najspokojniej zezłomujesz. Wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu zapytał: – Gdzie jedziemy? – Na dalekie południe. Małe, prowizoryczne osiedle górnicze, Edmonton. Obaj, dziadek i wnuk, kiwnęli głowami na zgodę. 5. – Leah, potrzebujemy tego więcej. Próbka jest zbyt postrzępiona – narzekał Hyll. – Żaden elektroniczny system zobojętniacza nie zaakceptuje tak różnorodnych wypocin astralnych. Musimy zebrać większe fragmenty. Dziewczyna nerwowo krążyła wokół stołu. Wyraźnie bała się podejść. Jej wielkie oko pulsowało rytmicznie. – Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie – dalej uspokajał. – Nawet mój ojciec z tym swoim pierdolonym telepadorem na szyi nie wie o istnieniu tego poziomu piwnicy. Robisz to od tygodnia i wciąż się boisz? Ciągle krążyła nieprzekonana. – Dobra. Zostaw to mnie – rzucił, choć wyraźnie się zawahał. W jego głosie rosła groźna chrypa. Rozebrał się. Ostrożnie położył na blacie. Przylgnął nagim torsem do zimnej powierzchni stołu kontaktowego. Dłonie już po chwili były nie do oderwania. – Mam kontakt, Leah. Jest teraz w odległości parseka. Utopił twarz w czarnej gładzi pośrodku blatu. Z powierzchni wystawały tylko kosmyki mokrych od potu włosów. Stół zadygotał.
Styczeń 2016
57
– Coś słyszysz?! – krzyczała dziewczyna, próbując z całej siły przytrzymać blat. Głos chłopaka ulegał metamorfozie. Już był niezrozumiały. Przeszedł w zwierzęcy gulgot, potem gorączkowe i coraz częstsze porykiwanie. Nagle Hyll wrzasnął przeraźliwie, wysuwając głowę. – Przestraszyłem go – powiedział. – Odsuwa się z niechęcią – mówił chłopak, wycierając twarz. – To ten sam skurczybyk, który od dzieciństwa czegoś mnie uczy. Crowler czy jakoś tak. – Jaki znowu Crowler? Przecież ta masa energetyczna należy do obcego bytu astralnego. Nie ma tam ludzi. – Psy Telepatonogistratu już ją zwąchały. To jeden z nich. Najważniejszy. – Nekromanta? – Tak. Na razie stara się być miły. Pyta grzecznie, kim jestem. Wysypałem w niego moje „Zmuszam Zmuś”. – Daj spokój, Hyll. Co do ludzi, to ja jestem skuteczniejsza. Pozwól mi go pogonić – zachlipała przeciągle. – Nie będziesz się wtrącać. To zbyt kosztowne energetycznie. Twoja skóra ledwo utrzymuje duszę. A kiedy oglądam te kurczące się kości, wyciągniętą twarz i zapadnięty brzuch, chwyta mnie za gardło trwoga. – Pogładził jej policzek i dotknął ust. – Tak wiele dla mnie znaczysz. 6. – Nie będę dłużej tolerował tego popierania rozpijaczonej rodziny! Nie wyniesiesz z domu nawet telepatona. Będę kontrolował każdą kieszeń i podejrzany słoik. Powtarzam. Zerwij z tą małą, opętaną dziwką! – Czyżby zniknęło coś z twojej kieszeni? – wrzeszczał Hyll. – Brałem tylko to, co sam sobie wykopałem, wyizolowałem ze starych tynków, czy wylizałem z wypłowiałych śladów linii papilarnych na pismach testamentowych. Wykupiłem za swoje kieszonkowe czas na zobojętniaczu Telepatonogistratu, zarejestrowałem i wprowadziłem do systemu. – I co, cymbale? Mam cię za to pochwalić? Roztrwaniasz dobra rodzinnej magii. – Ojciec starał się skoncentrowaną mocą wpłynąć na tok myślenia syna. Przysunął się bliżej z brzęczącym telepadorem. – I dowiem się wreszcie, co zrobiłeś wczoraj siostrze? – Ostrzegam cię – rzucił gniewnie chłopak. – Nie będę więcej tolerować twojego podkręconego do pełnej mocy rozgniatacza świadomości! – I co? Chciałbyś może go zerwać z mojej szyi wraz z głową? – zaśmiał się ordynarnie ojciec. – Nie ma problemu. Urwę ci ten durny łeb jak wrócę. Masz to, kurwa, jak w banku. – Mówiąc, wzniósł się ponad ziemię z gardłowym gulgotem i odleciał przez okno, tłukąc szyby. – Skurwysyna sobie wychowałem! – krzyczał za nim stary Roysen. – Laura! Gdzie jest ta latająca jędza z miotłą?! W kuchni nie było żony, na podwórzu również. Zobaczył ją ponad odległym wzgórzem, lecącą w towarzystwie koleżanek. 7. Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. Roysen był pewny, że wraca syn. Nawet zamachnął się, otwierając je szerzej. Jednak jego ręka opadła bezradnie. Z gardła wydobył tylko wymuszone „proszę wejść” i stanął oparty o ścianę. Blady, drżący, nagle mokry od potu. – Jestem Eghar Harmcrowler. Nie potrzebował się przedstawiać. Roysen, będąc w służbie rejonowego Telepatronu, znał swoich szefów. Lecz był zdumiony wizytą. Długo nie gościł w swych progach urzędnika tej rangi. – Daruj sobie konwenanse – mruknął Harmcrowler. Jego długi nos niemal zetknął się z czołem gospodarza. – Jestem tutaj z powodu retransmisji. – Jakich transmisji? – wyjąkał mężczyzna. Wysoki stożek kapelusza na głowie gościa zakrywał obraz wiszący na ścianie i dziwnie go zniekształcał. Szerokie rondo rzucało złowrogi cień na twarz. – Nie mam pojęcia, o czym Wasza Wielomożność mówi. Przez moment zaintrygowany urzędnik telepatyczną wiązką skanował pliki pamięci podwładnego. Dał jednak spokój. Jego oczy zwęziły się. Usta zaokrągliły. – Wielomożny to jesteś ty! Nawet wszechmogący. Zdejmij telepador. Natychmiast! – rozkazał, widząc w oczach gospodarza gwałtownie rosnący upór.
58
Herbasencja
Urządzenie posiadało kilka śrub mocujących całość do kości kręgosłupa. Przeszli do łazienki, gdzie Eghar z pośpieszną niecierpliwością rozwarł kołnierz telepadora. – To stary model. Zabieram go – warknął, nie znajdując nic godnego uwagi. – Ale… – Dostaniesz wkrótce znacznie lepszy. Nie lubię protestów. – Dźgnął Roysena metalowym końcem laski w stopę. – I nie sycz mi tutaj. Nie lubię tego. Jego oczy stały się znów olbrzymie. Z rosnącą zgrozą słuchał nadchodzących komunikatów. Nie były sformułowane w żadnym znanym na Ziemi języku, a jednak w jakiś sposób to ścierwo wnikało w umysł i siało spustoszenie. – To retransmitowane gówno jednak dalej nadchodzi z twojej głowy. – Jakie gówno, panie Harmcrowler? Eghar nienawidził min niewiniątek. Zdzielił Roysena pięścią, aż pękła mu warga. – Oficjalnie transmitujemy pięć kanałów: Oddania, Wstrzemięźliwości, Poparcia, Miłości i Bezwzględnej Zgody. Wychwytuję sto jedenaście kanałów Oporu. Większość dopiero wykluwa się z czarnego tła zakłóceń. Ciągle zamierzasz zaprzeczać, staruchu? – Następnym ciosem niemal przygwoździł gospodarza do ściany. Z kredensu obok wysypały się z brzękiem talerze. – Nienawidzę takich mocy poza moją kontrolą! – A nić kierunkowa? – zapytał przerażony Roysen. – Może ktoś wykorzystuje mnie do retransmisji danych bez udziału mojej świadomości? Powtarzam, o niczym nie wiem. Obaj jednocześnie odwrócili się w kierunku usmarowanych woskiem i lśniących od przylepionego końskiego włosia drzwi w głębi korytarza. – Hm… Przypuszczasz, że z piwnicy? – zapytał Harmcrowler. Zazgrzytał przeraźliwie zębami, odbierając nieśmiałe, telepatyczne potwierdzenie. – Dobrze. Zobaczmy, co kryje się pod podłogą waszego rodzinnego domu. 8. Pokonali kilkadziesiąt koślawych schodów, docierając do najniższego poziomu domowych lochów. Zwykle przetrzymywano w nich zaklęte, suszone świnie, stąd smród był nie do wytrzymania. Jednak pomieszczenie docelowe nie posiadało niczego więcej niż kilka opustoszałych szaf i krzywych, wysokich świeczników. Długi nos Harmcrowlera drżał niespokojnie. Wyczuwał delikatną emanację podłoża i biegnące z głębin gruntu nici transmisji. Z przerażeniem odkrył, że z setki tysięcy aktywnych połączeń jedno biegnie wprost do jego jaźni. Roysen miał rację. To coś miało swoje źródło tuż pod wibrującymi stopami. – Odejdź – rozkazał nie znoszącym sprzeciwu tonem. Roysen nie zwlekał. Szybko wbiegł po schodach do domu. Trzasnęły drzwi. Szczęknęła zasuwa. – Biedak myśli, że już stąd nie wyjdę – wymruczał Eghar. – Wrócę, wrócę! – zakrzyknął. – I strzaskam ci ten stary pysk na do widzenia! Metalowym końcem laski skrupulatnie przesiewał pokrywający piwniczną ziemię piasek. Nagle wbił ostrze głębiej i przebił się do czegoś poniżej. Z szaleństwem w oczach wyrysował szeroki krąg wokół miejsca gdzie stał i tupnął z całej siły. Podłoga zarwała się pod nim. Runął o poziom niżej. Na ścianie paliły się jeszcze pajęczyny. Znak, że ktoś niedawno tu był. – Wyłaź, łotrze! – krzyknął Harmcrowler, wyrzucając w przestrzeń obezwładniające impulsy. Odpowiedział mu szmer kroków. To była uśmiechnięta Liana Hoomps. Podała mu na dłoni nieruchomego pająka. Eghar uśmiechnął się. – Dziękuję – powiedział. Pozwolił owadowi wspiąć się na wskazujący palec. Zatrzymał się na krawędzi czarnego, postrzępionego paznokcia. Odwłok pająka zapachniał świeżą śliną. Harmcrowler zlizał ją i delikatnie posmakował. – No i mam cię, mały opluwaczu, synu nieludzki i poczwarny, maro nieprzespana… – Jego pozieleniałe zęby błysnęły złowieszczo. Zrobił kilka kroków, ale Liana zagrodziła mu dalszą drogę. Ostrzegała…
Styczeń 2016
59
Popchnięta, znikła, odsłaniając wystający spoza rogu ściany rozjarzony do oślepiającej bieli stół kontaktowy. Każdy następny krok mógł przypłacić życiem. Wycofał się w popłochu. 9. – Na polach pojawiły się też dziwne lalki, którymi bawią się nasze dzieci. – Jakie lalki? – Harmcrowler nie potrafił ukryć zmieszania. – Harmie, mój drogi, musisz wreszcie nauczyć się panować nad sobą. Takie wybuchy emocji czynią cię mało wiarygodnym nadmistrzem w naszych oczach. Buggy, powiedz mu. – Na każdej szanującej się magicznej łące, która stanowi integralny, zalegalizowany przez prawo Telepatonogistratu plac zabaw dla dzieci, pojawiły się woskowe lalki. Ich kształt nie przypomina ludzkiego. Wyglądają jak przerośnięty, wiecznie chichoczący kartofel, a dzieciaki wprost przepadają za nim. – Nikt tego nie kontroluje, do cholery? – Firma Norn Corp. Ltd. – Co to jest, do kurwy nędzy, Norn Corp. Ltd.? –Wspomniałem tylko o legalnie zarejestrowanym firmującym przedsięwzięcie fundatorze. Robi na dzieciakach wrażenie. Kształci je i wychowuje. Podobno na słowo „Norn” wszystkie z lubością drapią się po brzuszkach. – I co? – I śmieją się, Harmie. Śmieją się jak szalone. – Dzieci to łatwy łup. Ale dodatkowe kanały opętania, słyszalne przez dorosłych, budzą popłoch nawet wśród Ciemnych Władców. Zapadło kłopotliwe milczenie. Eghar postanowił je szybko przerwać. – Powinniśmy spróbować z tym obcym zanim będzie za późno. Taka gratka więcej się nie powtórzy. Sprowadziłem w okolice Edmonton doborowe oddziały Telepatronu. Nie umknie nam nawet mysz. Medionitron zbliża się do astralnego centrum osiedla. Głosujmy… – Do ogólnej wiadomości… – odezwał się Edmund. – Wasza bierność będzie odczytana jako zgoda na przeprowadzenie planowanej przez Władców eksterminacji ludzkości ze względów oszczędnościowych. Podobno brakuje im duszy dla nowo narodzonych… Rozległ się donośny śmiech. – Panowie. Pora się ujawnić. Trzeba dać wreszcie odpór ciemiężycielom, nawet jeśli miałoby to oznaczać niewolę pod agresorem z głębokiej kosmicznej przestrzeni. Czekam więc na wasze głosy… – zawiesił głos znacząco. Ponad stołem ukazały się najpierw długie nosy. Przypominały niespokojnie ruchliwe, czarne ptasie dzioby. Gdzieś poza nimi zarysowały się jeszcze zamazane rysy twarzy. Siedzących było kilkunastu. Tylko jeden miał kłopoty z wyostrzeniem fizjonomii… I tego najspokojniej w świecie zatłukli magicznymi laskami. 10. Na ulicy roiło się od facetów w czarnych telepadorach. Nawet stary pan George Winslet na poczcie w Wallthorn West miał obrzydliwie brudny usztywniacz karku. Kiedy wydawał resztę za wodne znaczki, objawiał w sztywności ruchu uprzejmość krzemowego robota do szukania szczurów. Tyle że jego usztywniacz różnił się od telepadorów. Był zwykłym kołnierzem ortopedycznym, służącym do wspomagania schorowanych kręgów. Niewielu w Edmonton posiadało telepadory wzmacniające naturalne zdolności telepatyczne ludzkiego mózgu. Ba, niewielu było uprawnionych do ich noszenia. – Hyll… Podejdziemy bliżej? – Nie teraz. Krótką odpowiedzią dał wyraz swojej złości. W powietrzu wisiał niepokój. Udzielał się wszystkiemu dookoła. Zupełnie nieoczekiwanie wzbiły się tumany duszącego kurzu. Był jakiś zagadkowo gęsty i ciężki. Napierający wiatr wydawał się równie zdumiony tym dziwnym oporem ośrodka.
60
Herbasencja
– Boję się, Hyll. Czy ten pył pochodzi z kosmosu? Zostawił to bez komentarza. Tym bardziej że jej głos lekko drżał. Już się bała. Stali naprzeciw urzędu miejskiego. Tuż za budynkami zaparkowała gigantyczna maszyna medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów. Całość obracała się na potężnych gąsienicach wokół własnej osi, poszukując dobrego miejsca do usadzenia rozjarzonego pręta kotwicznego. Wreszcie mechanizmy zamilkły. Jeszcze odpadały zwisające z błotników warstwy mokrej gliny, a już do pracy ruszyła równa setka policyjnych gnid Telepatronu i zwykła służba Medikonu. Hyll pociągnął dziewczynę w stronę przeciwległego rogu ulicy. Prawie zgubiła klapki w biegu. Cień maszyny był ogromny. Gubili się w tej pomroce. Przelatujące tumany kurzu stawały się dziwnie jednolite, jakby próbując, pomimo wiatru, zmaterializować się w groteskowe postacie. – Maszyna wygląda jak wieża Najwyższych Progów – rzuciła szeptem dziewczyna. – Po co im taka potęga? Wystarczyłby prosty, podręczny zasysacz. Jej oddech pachniał pomarańczowym mlekiem księżycowej krowy. – Chyba dla ciebie – rzucił oschle. – Widać, traktują nas profesjonalnie. – Myślisz, że przywlekli tego grata specjalnie dla nas? Spojrzał na nią przenikliwie. – A co, jeśli ci powiem, że sam im to zasugerowałem? Znajdowali się teraz bliżej i stali się łatwo zauważalni dla grupki naukowców z Metropolii. Mężczyźni półgłosem wymieniali spostrzeżenia. Dyskretnie gestykulowali. Podczas konwersacji w ogóle nie mrugali, a rosnące w jednej chwili oczy rozpychały kości policzkowe i olbrzymiały w twarzach do nieproporcjonalnych rozmiarów. Skupione i już teraz nieruchome, przypominały plastry przeciętej, czarnej cytryny. Nosy zaskakiwały długością. Jakby ktoś bawił się ciałami w lepienie bałwana i zatknął w twarzy czarne, zastrugane na ostro marchewki. Zastosowane z telepatią były skuteczniejsze w magii niż najbardziej wymyślne różdżki. Najwyższy z nich wyróżniał się też najdłuższym nosem. Poruszał nim delikatnie bez udziału głowy, doprowadzając końcówkę do wibracji. To on patrzył najbardziej nachalnie i z kpiącym uśmiechem strofował resztę. – Ale ma nos… – rzuciła nieśmiało dziewczyna. – Jak zakłamany Pinokio – zachichotała. – Chciałabyś mieć taki. – Chłopiec kiwnął głową z uznaniem. – Może nim swobodnie odczytać litery najmocniej zamkniętej księgi po drugiej stronie Księżyca. Magia telekinezy i telepatii, rozumiesz? Nos działa jak magiczna różdżka. Ale jak można o tym wiedzieć, skoro całe życie przesiedziało się na powierzchni. – Zawsze wymawiał jej ten brak zainteresowania światem Metropolii. – To dlatego tak teraz kręci głową, jakby nas przewiercał? Mężczyzna rzeczywiście zachowywał się niepokojąco podejrzanie. Kiwał głową na boki coraz szybciej. Nos pozostawał cały czas ostry, lśniący i precyzyjnie wycelowany w czoło stojącego chłopca. Usta drżały i coraz bardziej ciemniały. – Wierci we mnie tym spojrzeniem mocy. Chłopak odwzajemnił bezczelność wzroku. Ale nie pokręcił głową. Wyostrzył swój nos, zaledwie dziesięciocentymetrowy, o mocno postrzępionej skórze. „Zmuszam Zmuś” – powtarzał w myślach. I pozostał czujny. – Dureń – warknął. Nie podobał mu się ten ktoś szczelnie owinięty w długie, czarne koronki. Czasem ubranie postaci przypominało płaszcz, a czasem wirowało niczym za długa sukienka. – Ty lepiej popatrz na źrenice tych wszystkich tajniaków. Poczerwieniały! – Nie dziw się. Ich mózgi pracują na ogromnych energiach. – Czarny Ojcze, oni podchodzą… – W jej głosie zabrzmiała panika. – Zgarną nas? Ktoś delikatnie odsunął ją na bok. – Hyllron Roysen? Mimo że chciał uciec, tajemnicza siła związała mu nogi. Widział przed sobą postać w czarnym garniturze. Ledwo zdołał odczytać tytuł doktorski na zadymionej pieczęci w klapie marynarki.
Styczeń 2016
61
– A co, jeśli skłamię? – wyjąkał. Czuł jak drętwieją mu wargi. – To tak dla formalności. Lubię być miły. Chłopak zachwiał się od chłodu tych słów. Jeszcze na domiar złego chybotliwie nadchodziła czarna eminencja w koronkach. Jej usta pulsowały od nadmiaru szminki. Gdzieś pod spodem przyczaił się przymilny uśmiech. Docierały szeptem wymawiane inwokacje. Nienaturalnie długą dłonią wzywał asystentów. Gest był coraz szybszy i bardziej nerwowy. Urywany, jak w kadrach zniszczonego filmu. Silne ręce pochwyciły chłopca pod ramiona i powlekły w stronę budynku burmistrza. Przeraźliwie długie palce skutecznie krępowały ruchy. Zaginały się na ciele jak druty. Był na wpół przytomny, kiedy dotarł na korytarz, który wydawał się nie mieć końca, rozdwajał się i wił, rozszerzał i zwężał. Światła rozbłyskiwały i gasły. Tańczyły blaski i cienie. Hyll słyszał swój świszczący, szybki oddech. Pot spływał nawet z nosa. Nogi, jak za dotknięciem przekleństwa, pozostały bezwładne aż dotarł do pokoju przesłuchań. Widział tam dynamicznie rozedrgane cienie. Po chwili znalazł się w ciemnej celi astralokartografu zupełnie sam. Czekał, na wpół sparaliżowany ze strachu. Nadeszli w kilku parach. Znów przewodził człowiek w koronkach. To on precyzyjnie przypinał go do sensorycznej ściany. Delikatnie, nabożnie, jak okaz rzadkiego żuka. Kątem oka zdołał przeczytać mankiety Telepatonogistratu. Harmcrowler. Eghar Harmcrowler. Mistrz Loży Nekromantury Metropolii, Telepatonolog Polityczny, asystent Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. A więc przywołał gnoja! Poczuł ostrą woń spalenizny i stracił przytomność. 11. Eghar spoglądał na odchodzącego chłopca. Eskortujący go sanitariusze Medikonu z trudem utrzymywali równowagę. Chłopaka rzucało na boki. – On nas kiedyś zeżre. To potwór, mówię wam. – Dlaczego nas? Oddał nam wszystko dobrowolnie, a gwarantuję, że za chwilę napełni się na nowo. Koniec z nielegalnym spijaniem dzieci sąsiada. – Roześmiali się pełni rozbudzonej nadziei. – Teraz po prostu boryka się z typowym problemem pustki w życiu wewnętrznym – zarechotał ktoś z tyłu. Na pewno był to młody Adrian Sneepercut. Zawsze bezmyślnie radosny. – Trochę to przypomina taniec ekstatyczny. Czy aby na pewno materiał był zobojętniony i chłopiec nie jest nosicielem obcego prądu świadomości? – Materia astralna tkwiła w zobojętniaczu Rodneya-Wolfa od doby. Dodatkowo każdy telepaton obcej duszy poddaliśmy przesiewowi i podczas analizy wykazywał reinkarnację ujemną. – Nie zawsze reinkarnacja ujemna cokolwiek znaczy. Możesz zaznajomić się z pracami Hangleya. – Hangley sam zachowuje się jak reinkarnowany uparty wół. – Dajcie spokój. Przecież materiał jest najwyższej jakości i dzisiaj rano był z pozytywnym testowany na niemowlakach. Mamy pierwsze żywe narodziny. Wiem, wiem, nie całkiem ludzkie, ale czyste jak łza – wtrąciła panna Hellen Hoomps. – Nie rozumiem, dlaczego w podobnych eksperymentach z resztkami duszy zwierząt wiązadła ulegają nagłemu osłabieniu? Co powoduje odpięcia, utratę energii, a potem śmierdzący odrzut? – Naturalne mechanizmy immunologiczne systemu świadomości. – Poza tym przedtem pacjentów poddawano zaledwie testowi – odezwał się stary Edmund Edgeslicer. – Nigdy dotąd nie zastosowaliśmy mocy całego medionitronu do eksploatacji pojedynczej ramy astralnej człowieka. – Wielka mi sztuka. Nie dał nam wszystkiego. Zwarł pośladki i tyle – odpowiedział mu rechot praktykantów. Nigdy nie potrafili zachować powagi, słuchając opinii swojego starego profesora. – Nie bluźnij, synu. To cud, że nie wypaliliśmy go do cna – obruszył się Edgeslicer. – Co zrobimy z tą energią? – No chyba nie oddamy Jego Nadrzędności? – A chłopaka?
62
Herbasencja
– Szukaliśmy go od miesiąca. Sprytnie wyprowadzał nas, starych telepatów, w pole. Jest energetycznie silny i zuchwały, ma to po ojcu. Stary nie na darmo siedzi w zarządzie miasteczka i retransmituje pozytywne myślenie. Wierzę, że posłuży nam nie raz. – A dziewczyna? – zapytał krępy jegomość z biura projektowego Adams & Holmes. – Ta z jednym okiem większym? Matka i rodzeństwo zostali zamordowani w zagadkowych okolicznościach, a jej ojciec to zwykły, nałogowy spijacz. – Jak każdy z nas – dodał ktoś i parsknął samotnym śmiechem. – I tak nie wiadomo, jak mała generuje energię astralną, żeby przetrwać. Może to ją należałoby przefiltrować? – Jej ojciec to robi lepiej. Komentarzowi ponownie towarzyszyły wybuchy śmiechu. Tymczasem pośród zgromadzonych wylądował niewielki jegomość w skórzanym płaszczu. Otrzepywanie ubrania z kurzu zabrało mu sporo czasu. – Przypomina mi to puder z krematorium – stwierdził. Nawet nie wiedział, jak niewiele się pomylił. Na pokrytej drobną, zatłoczoną wysypką twarzy pojawił się grymas niecierpliwej złości. Upiorności dodawał mu rozdwojony ze starości nos i czarny język dymiący sadzą. Wszyscy odsunęli się z niechęcią. Na klapie miał wpiętą plakietkę identyfikacyjną. Urthold Zahrbaumen – transplantolog astralny. Ale i tak go tu znali. I bali się jak cholery. – Przysyła mnie Jego Nadrzędność, żeby cię po raz ostatni ostrzec. Ta dziwna masa astralna uzyskuje personalność i nie widzę przed nią obrony, Egharze. – Pochylił się do przyjaciela, mówiąc półgłosem. – Wizjony w oknach zostały zamazane. Pozwól ze mną. Opuścili towarzystwo, przechodząc na drugą stronę ulicy. Stanęli naprzeciwko niewielkiego kościoła. W cieniu ceglanych murów było znacznie chłodniej. Może bardziej niż zwykle. – Widzisz okna? Jak każda szyba w okolicy posiadały delikatny zarys wizytującego okno urzędnika. Wystarczyło zerknąć do podręcznego lustra, aby natychmiast przenieść się w dowolny punkt globu i zajrzeć przez okno wybranego domu na zewnątrz lub do wewnątrz. Teraz mamy do czynienia z zakłóceniami. Od szumów przekazu aż do kompletnego braku wizji. To coś w szybie jest na pewno nieludzkie i wygląda na ogromną bulwiastą narośl, a nie głowę człowieka. Ja od tego dostaję motylków w brzuchu. – Za stary jesteś na motylki. Tobie może się, co najwyżej formować ciężka kupa. – Czyż może mnie, starego, cokolwiek zmusić do tańca ekstatycznego? – Czyli oddania ciała do dyspozycji komuś innemu? Ciebie? Tańczyłeś? – Grymas zaskoczenia nie znikał z twarzy Harmcrowlera. – I ty, profesjonalny telepata, mistrz nekromancji, o tym mówisz? Utrata tożsamości? Chyba sobie kpisz? – Mam dostęp do pewnych kanałów telepatycznych i, uwierz mi, mdłości dostaję na samą myśl o tym, co widziałem. – Mówisz o nielegalnych transmisjach Kanałów Opętania? – Poza kilkoma kanałami rządowymi nie znam innych. Zapadło kłopotliwe milczenie, które znów przerwał stary transplantolog. – Sprawdzałeś nowoczesne okna w Metropolii? – zapytał. – Wszędzie objawia się to samo wzrastające oblicze bez określonego zarysu – dodał znów z gwałtownym uniesieniem. Eghar zastanawiał się przez chwilę. Skupił się i jakby do siebie wyszeptał kilka słów mocy. Na moment w jego dłoni pojawił się mokry kawałek zmiętego papieru. Wyglądał jak przywołana zaklęciem ściąga. Zajrzał i pozwolił, żeby szybko rozpadła się ze starości. – Użyłem prastarej formuły i nie dostrzegam nic oprócz zmąconej mgły. Żadnych syków i szumów, tylko odległe głosy interesujących mnie ludzi. Jeszcze moc tego skurwysyna mnie nie pochłonęła, Urtholdzie, i żadne Kanały Opętania dotąd do mnie nie przemówiły. – Myślisz, że nie ma powodu do niepokoju? – Pytanie wyglądało na zupełnie prywatne. – Nawet jeśli mają pewne implikacje cielesne? Taniec przepoczwarza ciało? Eghar rozchylił usta zdumiony.
Styczeń 2016
63
– Jeśli pojawiają się, powiedzmy, znamiona skórne? – Dodatkowe brodawki mocujące? – Coś znacznie bardziej skomplikowanego. Rozległe zmiany brzuszne i… Coś we mnie wrasta aż po pachy. Harmcrowler pokręcił głową z dezaprobatą. Nie chciał już tego słuchać. Naprawdę zaczynał się bać. – Nawet jeśli… Weź się w garść, przyjacielu – poradził. Szybko wyszeptał wszystkie znane mu egzorcyzmy. Nosem przywołał kamienicę wiszącą pomiędzy drzewami. Zapachniało wilgocią piwnicznych murów. Roześmiał się głośno. Śmiech zabrzmiał sztucznie i potoczył się niedaleko, jakby zamknięty czymś i ograniczony. – A co może nas spotkać gorszego od śmierci? – zapytał. 12. Do domu Hylla właściwie dobiegli. Zbyt byli niecierpliwi i zaaferowani wydarzeniem, żeby pozwolić sobie na lewitację. W końcu pracowali nad projektem przez ostatni tydzień nadzwyczaj intensywnie. Leah znajdowała się w szczytowej euforii. Rozebrała chłopaka do naga, położyła na stole w gabinecie jego ojca i cal po calu przestudiowała każdą naniesioną współrzędną. Na pośladkach odnalazła grupy małych, różowych znamion. Ciągle pozostawały bolesne. Ponad nimi unosiła się wyjątkowo silna aura. Chłopak nie mógł nawet siedzieć bez przeraźliwego, aczkolwiek bezwonnego pierdzenia. – Boli? – Jak cholera. – Ciągle niepokoi mnie ten twój brzuch. Od trzech dni nie potrafi uformować się w nowym kształcie! – Spoko, mała. Widziałem facetów przy miejskim, publicznym pisuarze. Robi się trendy. Przyjmie się. Będę go codziennie wałkował na tobie. Parsknęli zgodnym śmiechem. – Czuję dziś w tym domu przychylność rodzinnej magii. Gdzie są wszyscy? – Jak ci powiem, to nie uwierzysz. – No więc? Przez chwilę się zastanawiał. – Później. Bądź cierpliwsza. Lepiej zobacz. Ze wzruszeniem pokazał setki niewielkich brodawek na prawym barku. Pod spodem rosły nowe. Wyglądały jak rój groźnych pszczół stłoczonych ciasno tuż obok siebie. – Mój Boże, udało się… Te cymbały zrobiły to tak jak chciałeś. Potrząśnij tym, Hyll. Hyll potrząsnął. Brodawki wysypały się w powietrze, krążąc jak rozwścieczone osy. Niektóre punkty dostały się na przedramię dziewczyny i próbowały krwawego wwiercenia. Wtedy Leah przyklepywała je specjalną łyżką i wygładzała, aż utworzyły na skórze naturalnie wyglądającą, pulsującą plamę. – Działa! – Ta nagła radość Leah była przerażająca. Jej nos stał się długi i spiczasty, a oczy zmieniły się. To jedno rozepchało kości policzka, żeby się zmieścić, i stało się wielkie jak plaster przekrojonej, czarnej cytryny. A mniejsze w tej ekscytacji zmalało niemal do zera, wciągając część powieki wraz z otaczającą ją skórą. – Na tobie rosną nowe dusze, kochanieńki. – Jej szminka pachniała mahoniowym drzewem. – Są ich setki! – krzyczała. – Możemy kpić sobie z Jego Nadrzędności i wystawania w kolejkach o audiencję u Najwyższych Progów z prośbą o redystrybucję zobojętnionych, energetycznych resztek. Ludzie nie będą musieli wspierać się wzajemnym siorbaniem. Będą się rodzić i trwać w życiu po wieczność! – Była nie do powstrzymania w swoim słowotoku. – Kochasiu! – zawołała piskliwie. – Możesz po prostu strząsnąć to z siebie na moje nagie ciało i wykrzyknąć kilka standardowych inwokacji, aby mnie na nowo pięknie doładować. Słuchaj! Słysz! – Co ty mówisz, Leah? To są kompletne elementy świadomości. Wysypałem je do medionitronu. Dwoją się i troją w zastraszającym tempie, a na każdym rośnie dusza w ludzkiej porcji. Nie jakieś
64
Herbasencja
tam odbite, ledwo spreparowane resztki nadchodzące z przestrzeni kosmicznej we wstrętnym kurzu. Będą chciały się dzielić, a nie beznadziejnie poddawać. Nie boisz się? Nic a nic? – Twoje Kanały Opętania dają mi kopa. Ekstremalnie podniecają. – Dziwnie się oblizała. – Pomogę ci. Nie tylko roztoczysz swą moc nad Telepatonogistratem. Zapanujesz nad miliardami, zamieniając bojaźliwych skurczybyków w Metropolii i na całej Ziemi w praktycznie nieśmiertelnych. – Ale ja już niektórych nie kontroluję. – Hyll wskazał bolesne miejsca na ciele. Wyglądały jak małe, kalafiorowate skwarki, jakby tylko przyklejone do powierzchni skóry. Dotknięte, odskakiwały z piskiem. – Zbyt szybko rosną, uciekają i biegną gdzieś po podłodze. – Masz ich za dużo. To dlatego. Te najważniejsze wygoją się i wzmocnią. Sam opowiadałeś, że kiedy byłeś dzieckiem, pokrywały cię niemal całkowicie miękkie brodawki. – Oczywiście. To był komplet pakietu genetycznego przysługującego członkom rodziny z tytułem nekromanckim. Ale tamte nie były mobilne, nie dawały się kontrolować i szybko stwardniały. – To znaczy, że te… – zrobiła długą pauzę. – Teraz to ty się popisujesz. – A czy potrafisz chociażby jeden z twoich pieprzyków zmusić do ruchu po skórze? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Patrz. Koncentruję się. Napinam i… Zmuszam Zmuś ten cholerny, brązowy punkt do ruchu! Hyll naprężył się bezskutecznie. Dziewczyna roześmiała się szczerze ubawiona. – Wiedziałam, że kłamiesz. Moje natychmiast by odpadły. Aż strach próbować. – Zmuszam Zmuś! Napnij się i przesuń! – Hyll krzyknął głośno sam do siebie. – Słuchaj! Słysz! – zawtórowała. Dwa wielkie pieprzyki powędrowały wzdłuż nogi i zatrzymały się w kroczu, łaskocząc. Oboje ryknęli śmiechem. Ich czarne, długie języki zamlaskały zgodnie. Chłopak wstał i zaczął się ubierać. Ruszyli w stronę drzwi. – To dlatego ty masz zgrupowane wszelkie znamiona po prawej stronie ciała i lewą przeraźliwie siną? – Dokładnie. – Mówiąc, sprawdzał swoją aurę. Wypełzała z ciała w sposób zupełnie niekontrolowany. – Mój tato w swojej karierze miał do czynienia z najstarszymi grobowcami Ziemi, ale w tamtym czasie źródła emanacji energetycznych pozostawionych resztek były całkowicie nieświadome. Można było je skonsumować bez obawy opętania. Rozmawiając, przeszli na korytarz. Owiał ich ziąb z dworu. Drzwi otwierały się i zamykały same. – Ale to chyba dobrze? – kontynuowała wypytywanie. – Nie żartuj sobie. Tym razem mamy do czynienia z kompletnym bytem astralnym. Boję się jak cholera. Zmierzyłem koncentrującą się aurę. Wartość znów przekroczyła skalę. Otacza mnie minimum dziesięć gigatelepatonów, a dopiero co wyssali mnie do zera. To coś może być świadome, a ich elektroniczne zobojętniacze Rodneya-Wolfa czy Harkwolda-Urlicha zwyczajnie do dupy. – Ale dalej czujesz się sobą? – I to na zabój w tobie zakochanym – powiedział zupełnie serio. Rozmowa zaprowadziła ich pod drzwi piwnicy. Chłopak objął dziewczynę wpół i namiętnie pocałował. Przez chwilę znieruchomieli żarliwie, splatając w ustach długie jęzory. Wreszcie Leah odepchnęła jego rosnącą natarczywość. – Uff… – Mrugnęła wielkim okiem. – Poczekaj. Mam coś dla ciebie – powiedział. Zeszli do piwnicy. Na najniższym poziomie powiało prawdziwym mrozem. Rozpalili kilka pajęczyn na suficie. Pojaśniało. Hyll bardzo szybko wspiął się na półki, zeskoczył i podał dziewczynie zmrożone naczynie. Patrzyła z nieopisaną radością na otrzymany słoik. Jej większe oko zrobiło się jeszcze większe. Zaglądała nim do wnętrza i tuż pod pokrywę. Rzucało do środka przefiltrowane, miodowe światło. – Wiem, wiem. Zamieszało się kilka pieprzyków i parę brodawek, ale bez tego ani rusz. – Hyll… Ty… Ty mój najmilszy, kochanieńki. – Szybko uformowała z ust długą trąbkę, pociągnęła niewielki łyk z boku słoja, nieustannie kołysząc biodrami. – Kto to? Młodzi? – Moi rodzice. – Aż ją zamurowało z wrażenia. – Za bardzo się szarpali. Ciut, ciut. Ciut się roztrząsnęło po tym pierdolonym domu, kiedy ich ścigałem i wreszcie dopadałem na ścianach. –
Styczeń 2016
65
Wzruszył ramionami. – Dlatego teraz trochę tu straszy. – Rozejrzał się wokół z kpiącym uśmiechem. – Ale to już ostatni taki słoik. Od teraz będziesz spijać energię ze mnie. Dla ciebie będę niewyczerpany. Jeszcze w drzwiach wyjściowych przełykała ślinę z ogromnego podniecenia. 13. W nocy nie potrafił zasnąć. W piwnicy tłukł się o ściany stół. Meble w sypialni poruszały się szybciej niż zwykle. Krzesło starego, to, na którym latał najlepiej w okolicy, przesunęło się pod samo łóżko. Trzeszczało w gotowości do lotu. Hyll odsuwał je niecierpliwymi kopnięciami. Potem połamał na drobne kawałki, słysząc dobiegające z poręczy szepty ojca. Nagle w ciemnych kątach sypialni zapaliły się pajęczyny. Kiedy, skwiercząc, posypały się na podłogę, zerwał się na równe nogi. Drżał. To był dziwny, nienaturalny chód. Raczej przemykanie ponad powierzchnią. Ledwo muskał zimny parkiet koniuszkami palców stóp. Nigdy przedtem ta sztuczka nie udawała mu się tak doskonale. Drzwi otwierały się same. W tylnej części domu trzaskały okiennice. Przeciąg porwał obrus ze stołu. Rozwiał zasłony w wybitym oknie. Nie wiadomo dlaczego materiał wił się aż do frontowego ogrodzenia domu. Nikt nigdy nie uszył czegoś tak długiego. Wysuszony na wiór, wyssany trup bliźniaczej siostry leżał na stercie obcych, woskowych lalek, tuż przy frontowych drzwiach. Ręce srebrzyły się setkami dokładnie wbitych, długich igieł. Wyglądała, jakby poległa podczas zwyczajnej zabawy. Porzucone lalki wyglądały zupełnie niewinnie. Jakby nic nie wiązało ich ze sprawą morderstwa tysięcy dzieci w okolicy. Przed zgonem siostra w brudne kolanówki wpięła medale ojca. To one brzękliwie uderzały o siebie od godziny, wzniecając iskry na sukience. Dom wolno obracał się wokół własnej osi. Skrzypiał przy tym i dygotał. Upadał w grząską ziemię i znów próbował tego uciążliwego, bezsensownego wznoszenia. Dokładnie tak, jak pozostawił go już nieżyjący ojciec. Hyll przemykał pośród wzgórz jak duch. Wiatr zwiewał z niego strzępki rozległej aury. Kilka razy zabłądził i stał, wyjąc do gwiazd. Tuż ponad ciemnym horyzontem widział domy Metropolii. Choć odległe, wyglądały jak kolorowe lampiony. Dziwne, że zapuszczały się tak daleko. Zwykle stacjonowały po przeciwległej stronie globu. Dopiero wstające słońce otworzyło mniej gliniaste i mniej zapadłe drogi. Ciągle nie wierzył, że dotarł w tym stanie, w tak chłodny poranek, do domu dziewczyny. – Hyllu, kochanieńki – mówiła, przestępując z nogi na nogę w długiej po kostki koszuli nocnej. Drewniany próg drzwi wejściowych trzeszczał rytmicznie pod jej słodkim ciężarem. Stała naprężona, jakby ciągnięta czymś do tyłu. Była wynędzniała, blada i napięta do granic wytrzymałości. – Boję się troszeczkę. Chyba ktoś tu był u nas w nocy. Palce jej stóp posiniały. – Dlaczego? – zapytał zaniepokojony. – Co tam ciągniesz za tobą? Cokolwiek to było, skutecznie to ukryła. – Całą noc pisałam. – Jej głos nagle załamał się. Zaszlochała krótko. – Pisałam po ścianach, kredensie i podłodze. Postać stała za oknem. Wodziła myślą za ruchem mojej dłoni. Czułam jej ogromny strach. Nie widziałam ciała, tylko okropnie długie nogi. Drżały i dygotały. – Władcy Ciemności… Przecież nie muszę ci opowiadać za każdym razem tej samej historii. Jesteś dostatecznie dorosła. Ale oni nie robią nic górnikom i ich rodzinom. – Próbowała mnie powstrzymać. Patrzył na nią, nie rozumiejąc ani słowa. – Powstrzymać przed czym? – Zobacz… – Miała ze sobą skrawek pogniecionego papieru. – Spisałam symbole z mojego automatycznego bazgrania po ścianach. Nie wszystkie zdążyłam zanotować. Za szybko znikały. Słowa nie zawierają ziemskich liter. Nigdy nie było na tej planecie tak czarnego alfabetu. Te słowa krępują, są już we mnie i zmieniają mnie. Przepoczwarzyły tę istotę za oknem. Widziałam jak się ugięła i zawyła w nowej formie. Wejdź do domu. Pokażę ci wszystko.
66
Herbasencja
– Nie, nie. Ja się boję tam wchodzić. Nie rozumiem magii twojej rodziny. Ale ja też… słyszę… – Czarny Ojcze, słyszysz głosy obcych w sobie? Dotąd tylko retransmitowałeś. Przytuliła się do niego szybko. Nie wiedział, czy jej to powiedzieć. Słyszany słowotok często zatrzymywał go w kompletnym paraliżu i niemocy. Wtedy to coś rosło w nim i tężało jak obcy organ. – No i co? Powiesz wreszcie? Jej wielkie oko wyrażało rosnącą panikę. Przytulił ją mocno. Wtedy poczuł przytwierdzoną do pleców przyssawkę ojca. Szarpnął z całej siły. Odczepiona, wiła się jak tryskający wodą, ogrodowy wąż. – Twój stary znowu cię spija! Wewnątrz domu rozległ się gwałtowny wrzask protestu. Zadudniły czyjeś kroki. – Zostaw ją, mały psie! – ryknął głos. – Panie Rudolfie? Za późno. Ona jest już moja. Osunęła się bezwładnie. Jak zwykle krwawiła. – Zabiję cię, mały skurwysynie! – A pan niech wreszcie umrze! Podniósł dziewczynę z ziemi i błyskawicznie wzbił się w powietrze. Poszybowali ponad chłodnym lasem. 14. Gonił ich wrzask rodziców Leah. Matka, zaślepiona wściekłością, przeleciała gdzieś wysoko na złamanym sztyku od miotły. Ojciec wciągał dopiero spodnie na progu chaty. – Hyll, zostaw mnie – wyszeptała dziewczyna. Tylko mocniej ją przytulił. – Jestem już lekka – powtórzyła skargę. Rzeczywiście, prawie nic nie ważyła. Hyllowi wydawało się, że trzyma w ręce szamoczącą się coraz słabiej wątłą lalkę. Daleko nie uciekli. Ojciec Leah spadł na nich nieoczekiwanie gdzieś z góry. Wściekle kopał i pluł. Cudem wylądowali na placu za tartakiem starego Humpreya. Potoczyli się na ziemię, zaraz wstali i znów pobiegli. – No, smarku. Nie ze mną takie numery! – Stary Rudolf lewitował tuż ponad ziemią. Zbliżał się. Ciągnął po glinie rozwiązane, długie sznurowadła. Miał na sobie wytarty, naciągnięty golf z wielką dziurą od petów w okolicach brzucha. Zazwyczaj zasypiał z kilkoma fajkami naraz zatkniętymi pomiędzy żółte zęby. Trawnik wyraźnie drżał. Stary kompletnie panował nad otoczeniem. Popchnął ich. Upadli. Podrywał córkę z ziemi aż podskakiwała wraz z sypiącą się ziemią. Dalej była uparta. Rozpaczliwie klękała, chwytając się korzeni i łodyg roślin. – Wieczności ci się zachciało, mała dziwko? Masz po mamusi głupie pomysły. – Wypełniał swym skrzekliwym wrzaskiem nawet myśli. – Zobacz, co zrobiłeś mi z wargami – zwrócił się nagle do chłopaka. Był w tym ruchu jak atakujący chart. Wydął usta w długą trąbkę i przysunął na moment pod same oczy Hylla. – Na wewnętrznej stronie warg miałem ostre, zasysające ząbki. A teraz? Wszystkie zjechane jak w starej pile. Zapłacisz mi za to! – Odjedź wreszcie na tamtą stronę. Ty spijaczu! – Szczylu! Spijacz? A żeby cię matka łonem przygniotła przy urodzeniu, szczochu niemiły. Nie ty będziesz mi mówił, co mam robić! – Nieoczekiwanie przywarł do chłopca i wygryzł w ramieniu niewielką dziurkę. Zrobił to z wprawą łownego ptaka. Stalowe szczypce nie byłyby lepsze w precyzji rwania. – Widzę, że mamy tu mnóstwo dobrego żarcia – zamlaskał z parszywym chichotem. Hyll krzyczał. Odpychał z całej siły. Kopnął kolanem w brzuch, aż tamten ryknął śmiechem. Jednak ścigający odpuścił i z respektem się wycofał. Potem już tylko mlaskał, ze sterczącym kpiąco spomiędzy warg maleńkim fragmencikiem żywego mięsa. Wreszcie połknął zdobycz. Przez moment dobiegał z żołądka absurdalny dźwięk chrupania.
Styczeń 2016
67
– Dawaj resztę – zakrzyknął, przyskakując z powrotem. Był jakiś nierealistyczny w tym przybliżaniu i oddalaniu. Obłąkany w podskokach. Jego oddech cuchnął zestarzałą krwią. Wzrok miał zmącony, a włosy postawione na sztorc. Nagle rysy postaci się zagmatwały. Hyll poczuł, że traci poczucie rzeczywistości. Ktoś stanął pomiędzy nimi. Donośnie wznosił inwokacje i gwałtownie poruszał długim nosem. Głowa ojca Leah zatraciła rysy, postrzępiła się i wewnętrzne ciśnienie wydmuchało ze środka mózg podobny do fragmentów pociętej gazety. Przydługi golf zawisł pozbawiony wsparcia szyi. Ciało Rudolfa rozpadło się na fragmenty, które posypały się z brzękiem szkła na ziemię. – Coś czuję, że przesadziłem z dawką – wymruczał Eghar. Koronki w jego ubraniu naciągały się i wzór tkaniny rozmył kompletnie. Wyglądał w nich teraz jak w ortalionie. – Wszystko z tobą w porządku, chłopcze? – Tak, panie – wydobył z siebie automatyczną odpowiedź. Zaniepokoiły go własne, dziwnie pomniejszone, niemowlęce dłonie. – Co się dzieje? – pytał z nutą rosnącej paniki. – To przejściowe zachwianie rzeczywistości spowodowane ugryzieniem. Stary Rudolf miał mnóstwo energetycznego jadu. Zaraz ci przejdzie. – Spojrzał przenikliwie. – Posiadasz niesamowitą potencję, chłopcze. Sam dałbyś mu radę – stwierdził z uznaniem . – Chodzi mi o otoczenie. – Dalej zastanawiał się chłopak. – To pole mojej magii. Trochę przedobrzyłem. Hyll uśmiechnął się ze zrozumieniem. – No. Zbierajcie się smarkacze – ponaglił Harmcrowler . To nie zabawa, ale mordercza walka. W tej okolicy od dawna nie jesteśmy bezpieczni. Schronimy się w Metropolii. Tam wesprze nas gwardia Telepatonogistratu i telepaci najemni. W Edmonton są już Władcy Ciemności. Szukają was, a ja tracę siły od ciągłego zacierania śladów. Cudem uniknąłem zagłady. Trzeba rozruszać dom twego ojca i to jak najszybciej. 15. Dom Hylla zatrzeszczał złowieszczo, ale wytrzymał. Eghar Harmcrowler prowadził każdy dom poniżej tysiąca metrów kwadratowych z łatwością zawodowca. Nie szarżował. Wznosił go wolno. Gdzieś z dachu posypały się luźne dachówki. Budynek posiadał za głębokie piwnice. Nie mniej niż czternaście pięter podziemi, o których nikt z domowników nie miał zielonego pojęcia. Wyłaniały się jak wyrywany w bólu ząb. Powoli, oczernione ziemie, oplecione drobnymi żyłkami korzeni drzew okalającego dom sadu. Ziemia usypywała się głośno, waląc wprost do wypełniającej się wodą dziury. Brudna ciecz bulgotała długo i złowieszczo. – Czy mogę spróbować pilotażu? – Harmcrowler drgnął rozbudzony. Napotkał oczy chłopca, a w nich siłą tłumioną złość. Stał przed nim, zjeżony, sprężony jak do skoku. Mógł go zmiażdżyć ruchem ręki. I przez chwilę, w gniewie, nosił się z takim zamiarem. Jednak ustąpił. Łagodnym ruchem zbliżył dłoń do twarzy chłopca i ostrożnie skubnął jego nos. Przytrzymał. Pociągnął nieco, a kiedy dostatecznie zmiękł wydobył go z głębi twarzy. Narząd w pierwszej chwili wyglądał jak zatknięty w ciele ożywiony korzeń. Drgał, kurczył się rozkurczał, smarkał samoistnie i prychał, by w końcu nabrać tężyzny ciała stałego i naturalnej barwy ludzkiego organizmu. – Zrób zeza – doradził Harmcrowler. - Nie bój się – Szturchnął zachęcająco. - Kości policzkowe powrócą niebawem do swojej naturalnej pozycji, a oczy do właściwego rozmiaru - wyjaśnił. Widzisz na koniuszku nosa perlący się błękitem punkt? Doprowadź go do energetycznej eksplozji. Rozkrzew iskry na ściany. Dalej…- Powietrze drgało z gorąca. Sufit zajarzył się czerwienią. – Dobrze ci idzie chłopcze. Dalej… Znienacka podłoga zadrżała jak przy gwałtownym hamowaniu. – Spokojniej chłopcze. Lecimy w stronę Metropoli. Tam – wskazał ręką, – jest właściwy kierunek. - Spróbuj jeszcze raz – zachęcił. Położył dłoń na ramieniu Hylla. Ścisnął znacząco. – Teraz postaraj się pokręcić głową i jednocześnie kontroluj rozkrzewiający się energetyczny wzór. O tak.
68
Herbasencja
Spójrz jak obejmuje cały dom, rozpala ściany do białości, wysysa z nich ciężar i unosi. To nie sztuka, latać na krześle, czy mamusinej miotle. Ten dom waży kilkaset ton. Nie wspomnę tu o astralnych resztkach, które zakłócają przepływ energii. – Tutaj straszy. – Leah wyglądała na nagle zbudzoną. – A co ma być jak spija się własnych rodziców? – Zaśmiał się Eghar. – Rozumiem zasiorbać troszeczkę, ale do dna? Sam bym was, kurwa, straszył! Leah zamilkła speszona. 16. Dom nabrał prędkości. Przeleciał ponad wzgórzem, ocierając się piwnicami o krawędź zerodowanych skał, musnął wierzchołki drzew lasu rosnącego tuż poza nim i wyraźnie opadł ponad jeziorem. Woda miała swój negatywny wpływ na zjawiska paranormalne.Wielu uważało ją za byt niezależny i prastary, dotąd nieodkryty i w pełni niezrozumiały. Przyciągała do powierzchni. – Trochę wyżej, szczylu – rzucił ze śmiechem Harmcrowler. Sam pomógł w uniesieniu frontowej werandy. Dzięki temu natychmiast poszybowali naprawdę wysoko. – I co tam szepczesz do siebie? Jakie Zmuszam Zmuś ci tu pomoże? W dali unosiła się Metropolia. Dziesięć miliardów najbogatszych domów lewitujących ponad rozszalałym oceanem. Miasto nigdy nie pozostawało w tym samym miejscu. Zawsze uciekało przed kroczącymi w pościgu Władcami Ciemności. Budynki, dość dziwaczne w konstrukcji, pokrywały strzępy szarej mgły i czerwonych, kadzidlanych dymów przydomowych wróżbiarni. W dzikim natłoku, jaki tworzyły wyglądały jak nasadzone na gigantyczne wzgórze zamczysko. Tylko górna partia definitywnie była zamieszkana przez ludzi i stamtąd dochodził gwar głosów. Tam paliły się światła. Reszta tonęła w ponurym półmroku. Jeszcze na obrzeżach miasta dołączyły do nich długie, podobne do wiosłowych łodzi domy bojowe Telepatonogistratu. Pilotowane przez fachowców nadpływały w finezyjnie uformowanym szyku. Już z daleka otwierały się okna pokładów działowych i rozwijały pośpiesznie długie, bitewne chorągwie. Pomknęły gdzieś w dół z hukiem wzbudzonych błyskawic. Tuż za nimi z czeluści nieba zsunęły się gigantyczne nogi pościgu. Tysiące wierzgających łydek, kolan i wykręconych dziwacznie stóp. Spadły, dotknęły powierzchni oceanu i odbiły się niczym rzucone piłki. W końcu zanurzyły się i Władcy zaczęli brodzić ze wściekłym bulgotem wrzącej cieczy. Ryki nadchodzących sięgnęły zenitu. Domy bojowe floty wystrzeliły pociski równocześnie. Większość minęła cel i zgasła we wzburzonej wodzie. Niektóre trafiły zapalając kolana. Płomień szybko objemował całe nogi. Mknął w górę jak po loncie i znikał w chmurach, budząc donośne eksplozje. Agresorzy z rozpędu nadal kroczyli. Ale krok stał się niepewny, pozbawiony zwykłej dynamiki i gracji. Wreszcie nogi pękły w powodzi smolistej sadzy. Reszta pozbawionego oparcia ciał runęła w dół, atakując z samobójczą zaciekłością. Istoty przypominały tarcze Księżyca z miniaturowym ciałem podobnym do czarnego kleszcza. Przecinały domy z łatwością noża krojącego topiące się masło. Zabijały przypadkowych ludzi i rozcinały zawieszone mosty pełne przerażonych tłumów. Nad wodą pękały od impetu uderzających w nie srebrnych, karabinowych kul. Rozsypywały się na hałaśliwe fragmenty zanim nie poległy w ciszy jak potargane latawce na powierzchni wzburzonego oceanu. Większość Władców zawracała. Chroniła się na powrót w odmętach nieba. Zamykali szczelnie grodzie, zasuwali pradawne rygle i zasuwy blokujące nogi na żądanej wysokości, i w kontrolnych celach władzy ponad światem żywych umykali w stronę lądu. To z jednej z cel wydostała się ta straszna postać. Runęła do pokoju, przewracając Harmcrowlera i jednym zamachem pięści łamiąc jego wibrujący nos. Stała przez moment lustrując otoczenie. Zebrała pogubione ozdoby. Poprawiła wiszące na ciele łańcuchy. Wreszcie odskoczyła i przywarła do muru jakby tylko kontakt z czymś solidnym gwarantował jej utrzymanie kształtu w tym świecie. Zaledwie mieściła się na całej szerokości ściany. Oddychała z chrapliwym wysiłkiem
Styczeń 2016
69
17. Głowa istoty była ekstremalnie spłaszczona i wielka niczym brudny talerz na owoce, ale w jakiś sposób do zaakceptowania ludzka. – Wasza Nadrzędność Partaghton? – Eghar wyraził zaskoczenie i szok. Trzymał w dłoni odłamany nos i ze zgrozą dotykał przeźroczystych, długich dłoni. Kilka starych brodawek-wiązadeł leżało na podłodze. Nie wyglądały obiecująco. Pękały jak rozprażone na blasze ziarna słonecznika. Na szczęście to było tylko krótkotrwałe zachwianie mocy. Harmcrowler szybko oprzytomniał. Jego naturalnie ziemisty kolor skóry powrócił, a kilka wzbudzonych potrząsaniem dłoni czarnych iskier przywróciło ręce do dawnej sprawności. – Stąd już nie wyjdziecie żywi – ostrzegł Partaghton. Zatrząsnął się od pustego chichotu. – Twoje wywoływanie duchów przyniosło nam tylko nieszczęście. – To nie ja przywołałem to istnienie z głębokiego kosmosu. Pierwsza zawołała mała Leah. Jej głos niósł się dwa parseki przed moim. – To tylko piętnastoletnie dziecko, Harmcrowler. Przestań pierdolić. Spiskowałeś od urodzenia. Nagły, złośliwy impuls telepatyczny Jego Nadrzędności podziurawił na krótką chwilę umysł Eghara. Poczuł mózg zamieniający się szwajcarski ser. Jęknął z bólu. – Widzisz okresową przezroczystość rąk? – zapytał władca. – Nie pomogą ci żadne brodawki – przekonywał z jakąś radosną perwersją. – Przecież większą połowę z nich trzyma już na twoim ciele tylko przylepiec Broylsona-Russela. Jesteś przechodzonym modelem, staruszku. Nie masz, na co czekać. Nawet, jeśli jakaś tam gwiazdka z nieba ci pomoże, musisz pośpiesznie zwijać manatki i umrzeć. – To system słoneczny przypadkowo zbliżył nas do gigantycznej chmury krematoryjnego pyłu. Nie ma w tym niczyjej winy. Zwykły losowy wypadek. – Zderzenie z chmurą dysponującą prędkością ponadświetlną, samoistnie wiercącą w przestrzeni wormholes? Ciekawe rzeczy mówisz, Harmie…– To pieszczotliwe Harmie przyniosło ze sobą nowy atak myśli. – W tym akurat wszechświecie nie ma przypadków. Powiedz jeszcze, że nie wiedziałeś, skąd pochodzą te szczątki, kiedy ty i inni napełnialiście podziemne zbiorniki w Rhillan Bell? – Wyczułem emanację – wyjaśnił Eghar. – Ale w wielu starożytnych grobowcach wielokrotnie odkrywano tego rodzaju pył i bagatelizowano jego znaczenie. – Eghar!? Pył o niezwykłych właściwościach paranormalnych? – Oburzył się władca. – Nie przyszło ci do małej głowy, że są to pozostałości całej skremowanej rasy rozrzucone na obszarze parseka? Może skremowanej z premedytacją? Gotującej się do inwazji? Przecież każda cywilizacja napotyka na drodze rozwojowej stadium praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych. Myślałeś, że tak po prostu da się to ściągnąć do słoika ze zobojętniaczem, gdzie uzyska nową, czystą jakość i ponownie zdobędzie zastosowanie w recyrkulacji, produkując nieskazitelnie czyste ludzkie dusze? Byłeś naiwny jak ten gówniarz? – Tylko nie gówniarz! – wtrącił z przeciągłym warczeniem Hyll. Dom zakołysał się nagle pod wpływem uderzenia. Pękł sufit, strzeliły szyby w oknach. Głuchy odgłos taranowania nadszedł z boku. Całość dziwacznie się przechyliła. Posypał się jeszcze tynk i przewróciło kilka mebli. Wydarzenie kompletnie ich zaskoczyło. Wyglądali jak przestraszone dzieciaki na wirującej bez kontroli dorosłych karuzeli. Pierwsza rozpogodziła się szkaradna twarz Jego Nadrzędności. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Rozmawiał sam ze sobą szeptem. Wydawał ciche komendy. Dom ruszył, tym razem ciągnięty nową, tajemniczą siłą. Pędził coraz szybciej w szalonym wirze, a wraz z nim miliony innych. - Miasto się budzi – ze zgrozą wyszeptał Eghar. – Kontrolujesz ruch Metropolii? Od jak dawna? Partaghton uśmiechał się tajemniczo. - Przecież nie będziemy walczyć z tą hołotą ponad oceanem. Woda was wspiera. Utrzymuje zły urok Telepatonogistratu. Tam, ponad pustynią - wskazał na jeszcze daleki wschód, - zmieciemy was i wasze pancerne domy jednym wypośrodkowanym uderzeniem kolan. Resztki zmielimy na pył drobniejszy niż ten z krematoriów Obcych.
70
Herbasencja
Dom ponownie zadygotał. Wydawało się, że rozpadnie się na kawałki. Z poza rozbitych drzwi wejściowych dotarł huk miażdżonych i zderzających się ścian gdzieś poniżej. Krzyczeli ludzie. Płakały latające dzieci. Migotały w błyskach czerwonych eksplozji przemykające twarze. Pękał odwieczny porządek Metropoli. Gmatwały się linie nawarstwionych struktur. Z najgłębszych, dotąd zamaskowanych poziomów lewitujących zabudowań wypłynęły gigantyczne jednostki pancerne Telepatonogistratu, legendarna Piąta Flota Gwiezdna. Zbudowane z wielu warstw cegieł, przetykanych zaprawami z ziół, wypalonych w planetarnym jądrze i rzuconych na setkę lat w próżnię dla konserwującej ochłody pomknęły w stronę lądu. To dzięki nim ludzkość skolonizowała Księżyc, podbiła kilka najbliższych systemów planetarnych i ujarzmiła dzielącą je przestrzeń. Dzięki nim budowała swoją dumę. A teraz zdesperowana stawiała ten odwieczny skarb na nierówną szalę w wojnie o wszystko. Linia horyzontu pojaśniała. Gdzieś tam na odległe wzgórza wybrzeża z nieba znów zsuwały się monstrualne nogi nowej armii Władców. Harmcrowler był przerażony. Gorączkowo się rozglądał. Napotkał dzikie i nienawistne spojrzenie Leah. Dziewczynka wpatrywała się w niego mniejszym okiem. Głos uwiązł mu w gardle na ten widok. Mógłby przysiąc, że widział buchający ze źrenicy płomień. – Wiesz, że Władcy Ciemności na Księżycu całkiem swobodnie wciągają do nieba nogi? – zapytał Partaghton ubawiony wydarzeniem. – Nareszcie się udało? Wielki mi cud w zmniejszonej grawitacji? – szydził Eghar. – To już nie są ludzie. To potwory… – No dobrze, są zmutowani, ale pozostają wciąż naszymi Bogami. To swoi, a nie obcy. Jesteśmy im winny lojalność. – Zjednoczenie polega na kompromisie. Cena, jaką zapłaci za to ludzkość, jest mniejszym złem niż wasza celowa eksterminacja. – Jaką mamy opcję? Gdzie nam bliżej? – pytał Partaghton. 18. Coś brzękało przeraźliwie. Jakby przestrzeń ponad nimi pękała wysypując do pokoju stalowe, rozgrzane do białości wióry. Obaj jednocześnie spojrzeli na chłopca. Zachowywał milczenie, chociaż nieustannie się wiercił, trąc tyłkiem o ścianę. – Mea culpa? – zapytał niepewnie Hyll. Dotąd bawił się zwijaniem pajęczyny na wskazujący palec. Przestał. Jego nos wyraźnie się wykrzywił i przypominał nienaturalnie długi dziób sępa. Zachęcony miną Eghara zaczął: – Nie rozumiem mistrzu, Nadrzędny... – Zawisł ponad zaśmieconą podłogę, a potem wydłużył się i zwyczajnie urósł. – Ludzie mają prawo wyboru kształtu nosa, oczu czy uszu. Mogą decydować o stanie świadomości. Co z tego, że więcej nie będziemy przypominać ludzi z atlasu antropologicznego? W głębi duszy staniemy się bogatsi, spokojniejsi i wieczni. Człowiek przynależy do świata Galaktyk, a nie waszych nudnych, kontemplujących samotność mroków. – Musiał mocno przygiąć głowę, żeby zmieścić się we wnętrzu pokoju. Poczuł, jak okruszki sufitu sypią mu się poza kołnierz. – I mniemasz, że ten duch wam to zapewni? – zapytał nagle przestraszony Partaghton. – Kiedy tylko go znaleźliśmy, pomyśleliśmy, że ta ciemna, nieznana energia może uratować naszą doczesność. Pozostało tylko przekonać kluczowe osoby na planecie do naszego planu . – Za pomocą Kanałów Opętania? – Dokładnie. A dodatkowo poprzez ojca Leah strzępkami dusz Nornów zainfekowaliśmy cały system Telepatonogistratu. To ich przekonało. – No, chłopaku, zaskoczyłeś mnie – Eghar nie mógł powstrzymać wyrazów podziwu - A wiesz, że ja szukałem tej tajemniczej osoby pośród moich współpracowników i wielu za niesubordynację ukarałem śmiercią? Hm... Ta dziewczyna to niezwykłe, kosmiczne medium. Jego Nadrzędność podskoczył ze złości.
Styczeń 2016
71
– Przecież ona już od tygodnia nie jest człowiekiem. Jest, jak jej ojciec, porąbanym potworem. Co wy oboje będziecie dzielić z ludźmi? - Mówiąc zbliżył się do dziewczyny. Z wściekłą zaciętością potargał na niej nocną koszulę. – Te bulwiaste, materializujące się ciała? Leah przechodziła szybką transformację. Nie posiadała już piersi. Tylko ogromny, zielonkawy brzuch biegnący od krocza po szyję z setką maleńkich, sinych pępków. Jego Nadrzędność zacisnął długie dłonie na kurczącej się szyi dziewczyny. Wolno zacieśnił uchwyt. – Ona jest moja! – wrzasnął Hyll, mierząc w stronę Leah owiniętym w pajęczynę palcem. – Zmuszam Zmuś! Partaghton roześmiał się szyderczo. Porwał młodą kobietę w sposób najbardziej groteskowy i dziwny. Uniósł wysoko i rozhuśtał ponad powierzchnią podłogi, trzymając za nienaturalnie długie kucyki. Wyglądała przy tym jak balansująca piłka w rękach koszykarza. – Tego chciałeś tym twoim dziecinnym Zmuszam Zmuś? – Leah wyginała się gwałtownie i bezbronnie piszczała. – Tak się sprawdza opętanie? Wystarczy? Przyjdź sobie po nią! – Znowu ohydnie się roześmiał. – Przyjdźźź… – W ustach Jego Nadrzędności zęby rosły i poruszały się, jak siłą osadzone w dziąśle robaki. Krótki, rytmiczny wydech wyrzucił w powietrze smugę wirującego, starego kurzu. Na pewno w tym szaleństwie nie był całkowicie żywym człowiekiem. – Widzisz, że ona przypomina tę bulwiastą lalkę z pola za waszym domem w Edmonton, zrzuconą desantem z pyłowej chmury? A co, może będziecie się z tą małą kurwą rozmnażać na mojej planecie? – Wciąż pytał. Blask zewnętrznego ognia rzeźbił w jego twarzy nowe odcienie zimnego okrucieństwa. Czasem rysy się zlewały i przypominał zwykłą, plamę rozlanego, pordzewiałego metalu. – Na twojej planecie? – Harmcrowler przebolał już swój złamany, wścibski nos i rozcierał ręce. W jego wielkich jak plastry cytryny oczach zabłysła nowa wściekłość. – Leah! – Hyll próbował sięgnąć po nią rękami, mimo że odpływała coraz dalej. – Leah! – Zdołał zadrapać jej pozbawioną krwi rękę. Ale pozostała milcząca, jakby dotykał zimnej, pozbawionej uczuć szyby. – Możesz sobie strząsnąć te wszystkie punkty wiązania duszy na zwykłe, śmierdzące gówno. Nigdy z tego nie wyrośnie zdrowy i w pełni witalny ludzki byt. – Partaghton odrzucił Leah pod przeciwległą ścianę. Ta, aby ciągle pozostawała poza zasięgiem pól chłopaka. – Pierdol się – rzucił Hyll z nienawiścią. Szykował się do walki. 19. Nastąpił nagły wstrząs i dom wypełnił ogłuszający zgrzyt. Miasto wpadło w gorące, powietrzne wiry ponad Saharą. W oddali Władcy uformowali pierwsze kolumny gigantycznych nóg ciągnących się aż po horyzont. Koncentrowali ogromne ilości pary wodnej ponad bitewnym polem. Woda kondensowała się na ich nogach i szemrając spływała wprost na udeptany piasek. – Zamierzacie oszukiwać samych siebie? Odciąć się od bytu w ludzkiej wieczności? – Podjął ostatnią próbę Jego Nadrzędność. Widać z jakiegoś powodu zależało mu na kompromisie. – Odciąć się od głupoty – wygarnął chłopak. – Od narodzin tego parszywego gatunku trapiło nas przekleństwo geometrii niezasłużenie doskonałego ciała. Główne receptory umieszczone po jednej stronie głowy? Co za brak twórczej kreatywności? Przecież wiecznie niewidoczny, ukrywający niewiadomą tył czaszki musiał w efekcie wyzwolić mistycyzm, obudzić strach i wreszcie przejąć trwogą tego dwuwymiarowego ludzika. – Zamknij się, smarku! – Odwarknął władca, jednym pchnięciem pięści rozbijając za sobą ścianę. Zobaczyli zapierającą dech panoramę szykujących się armii. Tysiące wyginających się wężowych nóg. Wyglądały groteskowo i jednocześnie przerażająco. Eghar odetchnął głębiej. Zdobył się na odwagę w obliczu ostateczności. – Partaghtonie, przemawiają przez ciebie ci, którzy mienią się niezmiennymi bogami w liczbie kilku tysięcy biurokratów i uczuciowych analfabetów – powiedział, wskazując piętrzące się siły wroga. – Niech sczezną! W tle wciąż materializowały się nowe szeregi. Wzmagał się ryk i zgiełk. Gdzieś w dole przemknęła eskadra pancernych domów. Huknęły salwy.
72
Herbasencja
- Od zarania dziejów wiara w dwoistość ludzkiej natury? – Kontynuował Eghar pomimo zgiełku. - Przeciwstawienie bytów cielesnego i duchowego? Zbrukanie tego pierwszego i zanegowanie jego sensu było źródłem goryczy i cierpienia! Wiara w duszę rozumianą, jako niezależny, szlachetny byt stała się fundamentalnym założeniem wszystkich religii świata. A przecież obaj wiemy, że stoi za nią proste kłamstwo i czysto energetyczne pochodzenie – pośpiesznie mówił Eghar. Wiedział, co się święci. Jego Nadrzędność zagęszczał moc. – Przecież rok temu zdecydowaliście o likwidacji gatunku homo magigus w jego cielesnej formie! Przeznaczeniem istoty inteligentnej jest uśmiercenie cielesności! – krzyknął w narastającym ryku Władców. - Pamiętasz te slogany?! Ludzkość słyszała je przez tysiąclecia! My się przenigdy nie zgodzimy! Publicznie niejednokrotnie deklarowałem, że nie wierzę w zachowanie świadomości po śmierci. Zasrana banda monstrualnych spijaczy! Przeklinamy wasze żywe i wygłodniałe ciała w Zaświecie Ziemian. – My? Egharze… Chyba coś ci się pomyliło? Przyjacielu! Skąd u ciebie taka zażyłość z tym nawiedzonym grzdylem. Chcesz tutaj pozostać na następny milion lat i drapać się po wielkim brzuszku? Policzyłeś swoje pępuszki? Hyll miał już tego dość. Zawarczał przeciągle. Jego usta uformowały długi, wypełniony ssącymi zębami lejek. Kilka kropel jadu skapnęło na podłogę. Widząc to, Partaghton podskoczył jak mydlana bańka na pająkowatych łapkach. Przestrzeń pomiędzy nimi nadęła się jak nadmuchany, przeźroczysty balon. – A tak w ogóle, to jest moja magiczna, szklana kula, głupcy… -– ryknął Jego Nadrzędność.– Obszar wokół mego ciała jest zabezpieczony i zamknięty. Nic mi nie zrobicie – dodał z nieukrywaną satysfakcją w głosie. – Mylisz się. Ta kula jest już dawno nasza – wysyczał Hyll. – I planeta również – warknął. – To ja się bawię i decyduję, kto idzie do waszego nieba, a kto dalej bawi się na ziemskim padole. – Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a język wypuścił drobiny zwykłej sadzy. Ruchem dłoni wskazał nogi Władców, miażdżące pierwsze szeregi nadlatujących, przypadkowych domów Metropolii. Z końców chłopięcych palców popłynął w kierunku setek kolan leniwy prąd zniekształceń. Uderzył szybciej niż pomyśleli, w mgnieniu oka zamieniając najbliższe w eksplozję skóry i rozdrobnionych kości. – Prawda, Egharze Harmcrowler? Tego nas uczyłeś na strzelnicy tam w głębokim kosmicznym niebie? Usta Eghara wykrzywił uśmiech zrozumienia. Spojrzał przytomniej na swego znienawidzonego imperatora. – Człowiek mimo wszystko w nas przetrwa. To niezwyciężona gnida, przegryzie się w nowej formie – rzucił z przekąsem. – Wiem jedno – dodał. – O tych szklanych kulach… to jest tylko takie pierdolenie. Wiadomo, że operujemy zasięgiem naszej magii. I wszyscy jak tu jesteśmy znaleźliśmy się we wspólnym, zazębiającym się oddziaływaniu. Nie ma przewagi. Jest zwykły bałagan informatyczny czasoprzestrzeni. Ale to wkrótce się wyprostuje, wykrystalizuje w nowym, lepszym porządku. – Spojrzał na chłopaka. Obaj wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Wasza Nadrzędność będzie tak łaskawa i odsłoni rąbek uświęconej szaty? – Po co? – Żebyśmy mogli się napatrzeć – wyjaśnił z szyderstwem Hyll. – Udowodnię ci, kto ma więcej pępków – rzucił ochryple Harmcrowler. Linia sinych warg w jego twarzy rozrosła się i pomknęła wokół głowy jak pęknięcie, opasując w kilku miejscach posztywniałą z nagła szyję. Usta rozwarły się szerzej na całej, nowej przestrzeni i już nigdy się nie zamknęły. Wewnątrz zafalowały niejednolitą linią rzędy drobnych, różowych zębów. – I tak, w głębi duszy nadal pozostaniemy ludźmi – wycharczał z trudem Eghar. Jego świeżą, nieuformowaną jeszcze prawidłowo fizjonomię zniekształcił jadowicie szczery uśmiech Norna.
Styczeń 2016
73
Podaj dalej 2 Eksperyment literacki. Tekst pisało razem siedem osób. Każdy dopisywał od pół do półtora strony, po czym przekazywał tekst kolejnej osobie, wydajac jej jednocześnie trzy dowolne dyspozycje odnośnie kierunku, w jakim ma zmierzać opowiadanie. Druga edycja naszej zabawy była naprawdę pechowa i trwała bardzo długo. Podejrzewam, że większoś zainteresowanych osób w ogóle straciła nadzieję na doprowadzenie akcji do kończa. Ale się udało. Oto efekty :)
Kubek zatrzymał się w powietrzu, szara ciecz powoli wirowała wokół krawędzi naczynia, jakby zastanawiając się nad kierunkiem - historia ma się rozgrywać w roku 1000 naszej dalszej wędrówki. Kilka kropel sfermentowaery, w Europie. nego mleka w skwaśniałym chlebie wspinało się w górę ponad krawędź kościanego kubka, - głównym bohaterem ma być pogański kapłan który ciągle wisiał w powietrzu. Legerd nie - towarzyszem przygód bohatera niech widział niczego innego, niczego nie słyszał. Świat dziwnie zawężony do powoli kręcącego będzie żydowski kupiec wytrwale starający się w powietrzu kubka i kilku kropel kiepssię go nawrócić na Wyznanie Mojżeszowe. kiego, wzlatującego do góry, śmierdzącego napitku nie zdziwił Legerda ani trochę, choć zupełnie się tego nie spodziewał. Nagle zapadła ciemność. Śmierć? Skąd Legerd mógł wiedzieć, wszak nigdy wcześniej nie umierał. Po ciemności przyszedł niebyt, nie było nic. Czy tak wygląda królestwo Welesa? Legerd może zadałby sobie takie pytanie, gdyby ów niebyt nie dotyczył właśnie jego. I oto wszechwładny Perun okazał swą moc! Wielki, olbrzymi grzmot unicestwił niebyt i przywrócił świat. Nie jakiś okrojony do kubka, który już nie wisiał w powietrzu, i latającego, śmierdzącego alkoholu, tylko cały kompletny świat. Kubek leżał obok lewej stopy wracającego do bytu Legerda. Drugi grzmot uświadomił mu, że to nie Perun, którego zresztą nie darzył szczególnym szacunkiem, tylko z łoskotem ustawiana przez karczmarza ława. Naprzeciw Legerda stał Uriel, szeroko się uśmiechając, trzymał w dłoni skórzany dzbanek sfermentowanego owczego mleka. Kopnął lekko Legerda w łydkę i usiadł na ławie po drugiej stronie stołu. - Mówiłem ci już, że niezdrowo jest rozprawiać o Lewiatanie w rzymskich karczmach! Lepiej dla ciebie, że dałem ci w mordę, niż miałbyś dostać nożem między żebra i popływać w Tybrze. – Uriel cmoknął na karczmarza, który w lot zrozumiawszy podniósł Legerda i posadził na ławie naprzeciw Uriela. Mężczyzna, widząc, że pozostali goście karczmy już nie interesują się nimi, napełnił kubki. - Po jakiego grzyba ci ten Lewiatan? Masz zdolności do handlu, znasz się na ziołach i potrafisz robić eliksiry. Twoja dzika puszcza daleko, już tam nie wrócisz. Przystąp do nas, Jahwe jest potężniejszy niż twój Weles. Jahwe jest! Weles to wymysły starych dziadów, którzy całe życie spędzili pod dębem czy innym drzewem. Jesteś za młody i za mądry na takie zabobony. - Mówiłeś, że jesteś synem Lewiego? Miałeś mnie przyprowadzić do Lewiatana. Tylko on może uratować nasz świat. A ja, już ci to sto razy mówiłem, przybyłem tutaj aby pomóc mu się uwolnić. Ci zakłamani czciciele Chrystusa i świętej wody nie pozwolili mu się wydostać. Ja muszę to naprawić, a Weles, mój pan, mi w tym pomoże – zaperzył się Legerd, mimo silnego bólu szczęki. Nie podniósł jednak głosu jak wcześniej i mówił słyszalnym tylko dla Uriela szeptem. Uriel wypił zawartość kościanego kubka i cmoknął na karczmarza. Barczysty, niemłody już mężczyzna podszedł do dwóch cudzoziemców, przynosząc ze sobą silny odór potu.
Jargos
74
Herbasencja
- Mówiłeś, że masz izbę gościnną. Chcemy ją wynająć. - Tak, już kazałem przygotować dla was posłania i zanieść dwa dzbany wody na noc. Będziecie jeszcze coś jedli albo pili? - Nie tutaj. Każ przynieść do izby gotowaną fasolę i dwa, nie, trzy dzbanki tych kozich szczyn. – Uriel, tak szybko, że karczmarz nie zdążył zauważyć skąd, wyjął maleńki płócienny mieszek i podał gospodarzowi. – To za kolację i cztery najbliższe noce. - Za pieprz możecie zostać najwyżej dwie noce. - Karczmarz nie zaglądając do środka wycenił swe usługi. - Dwie to po drugiej stronie Tybru, w domach bogatych patrycjuszy, nie w takiej norze jak twoja! - odparł Uriel - Trzy - spluwając na buty Legerda odpowiedział grubas. - Trzy ze śniadaniem czwartego dnia. - Stoi. – Karczmarz wyciągnął otwartą dłoń, w którą z lubością przyklasnął Uriel. *** Izba gościnna, do której zaprowadził ich karczmarz, cuchnęła starym powietrzem i Uriel, nie bacząc na ostrzeżenia przed robactwem, otworzył na oścież okno. Zgasili świecę i postanowili poczekać w ciemności, aż pomieszczenie się przewietrzy. - Lewiatan to demon, który został uwięziony pod Lateranem przez Sylwestra I. Obawiano się, że wyjdzie na wolność w roku tysięcznym, czyli w tym. I nic takiego się nie stało. Jest już połowa września a bestia się nie pojawiła. Niektórzy sądzą, że Lewiatan to obecny papież, podobno jest inny niż poprzednicy. To niebezpieczne tematy w Rzymie. Już ci to wiele razy mówiłem. Masz smykałkę do handlu. Porzuć te swoje leśne zabobony, nawróć się. Abraham i Mojżesz przekonają jakoś Jahwe, żeby cię nie wyklął. Zostań jednym z nas, przystąp do mnie, a nie zginiesz. - A ja ci wielokrotnie mówiłem, że jestem sługą i kapłanem Welesa. Moim zadaniem jest uwolnić Lewiatana. On przepędzi chrześcijan i naszego księcia Bolesława. Wróci stary porządek, a Weles zajmie miejsce Peruna. To Perun dopuścił, aby książę Mieszko zwąchał się z tymi szarlatanami i zaczął niszczyć nasz świat. Perun musi zostać ukarany, a Weles rządzić światem. Weles nie dopuściłby do wpuszczenia na naszą ziemię tych świętokradców. Nie chcę twojego Mojżesza i Abrahama, oni nie pokonali magicznej wody Chrystusa, są za słabi. - Głupiś chłopaku! – machnął w ciemności ręką Uriel. – Pora spać. Jutro pokażę ci, że Lewiatana nie uwolni twój Weles, i Perun, i nawet cała banda nawalonych muchomorami leśnych dziadków. Uriel zamknął okno i z głośnym cmoknięciem zwalił się na posłanie. Legerd przez jakiś czas siedział, kiwając się lekko na boki i mrucząc kapłańskie zaklęcia i też zasnął. ***
Andrzej Trybuła
- zaprowadź Legerda do siedziby Sylwestra I i spraw aby został uwięziony. - niech Uriel z pomocą innych starozakonnych uwolni chłopaka. - Żyd cały czas ma starać się przeciągnąć na judaizm słowiańskiego kapłana.
Styczeń 2016
– Rebus in adversis melius sperare memento – Uriel wzniósł ręce ku niewidocznemu w ciemnicy niebu. Na jego twarzy znowu pojawił się tajemniczy uśmiech. Ubrany na czarno strażnik, z którym jeszcze przed chwilą toczył szeptaną rozmowę przez małą kratę w drzwiach, teraz odchodził, powoli niknąc za zakrętem. Jego odejściu towarzyszył wyraźny dźwięk kluczy, podbitych obcasów i brzęczącej monety, która właśnie zmieniła właściciela. – W trudnych warunkach miej zawsze nadzieję na lepsze – wyjaśnił kupiec, tłumacząc łacińską sentencję na język chłopca.
75
– I pewnie, to ten twój Bóg Izraela ma dodać nam nadziei? – Młody mnich nie podzielał wcale dobrego samopoczucia swojego towarzysza podróży. – Należy zawsze i wszędzie pokładać ufność w Panu. Nawet w lochach. Tak uczy święta księga. Jedynie On poprowadzi nas ścieżką chwały ku krainie wiecznego szczęścia… W zasadzie to teraz należałoby podziękować. I tak nie ma co robić, a modlitwa na pewno nie zaszkodzi. Jeśli chcesz możesz odmówić Minchę razem ze mną. Twoi pogańscy Bogowie na pewno się nie obrażą. Uriel machnął zapraszająco ręką i, nie czekając wcale na odpowiedź chłopca, przysunął się bliżej do ściany lochu, zakładając tałes na głowę. Siedzący na zimnych kamieniach Legerd odwrócił się z niesmakiem w drugą stronę. Podciągnął kolana do brody. Miał już serdecznie dość dziwnych obrzędów handlarza – odprawianych co najmniej trzy razy dziennie, niezrozumiałych zawodzeń, połączonych ze śmiesznym kiwaniem głową. Powoli tracił też wiarę w spryt i możliwości Uriela. Od samego początku wyprawy żywił do niego mieszane uczucia. Co prawda, ten dziwny człowiek o cienkich ustach i czujnych oczach cieszył się zaufaniem starszych Leśnego Chramu. Swoją przydatność udowodnił także na szlaku, sprawiając, że trudna z pozoru podróż do Rzymu okazała się łatwa i prosta, a momentami nawet przyjemna. Jednak, już na miejscu jego zdolności sprawcze wyraźnie zbladły. W tym wielkim „kotle nieprawości”, wśród krzyków gawiedzi i mrowia ludzi, wydawał się tak samo zagubiony, co młody mnich. Widać to było w jego oczach, które nagle straciły swój zwykły blask. Legerd żałował teraz bardzo, że podczas dłużących się dni wędrówki dawał się wciągać w niepotrzebne rozmowy o Bogach i wierzeniach, powoli otwierając się przed obcym i co gorsze, o mało co nie wyjawiając prawdziwego celu podróży. A przecież przestrzegał go Dobromir, żeby nigdy nie ufać wyznawcom innych religii. Szczególnie tym gorliwym. No i zemściło się. Wczoraj zupełnie z niczego dostał po twarzy, a dzisiaj… Już pierwsza wizyta w jednym z papieskich domów gościnnych zakończyła się dla nich niezbyt fortunnie. O ludziach z książęcej delegacji przybyłych do Rzymu dwie zimy temu nie dowiedzieli się niczego. Zamiast tego, wyniosły i wyjątkowo nieufny zarządca hospitium potraktował ich niemal jak zwykłych łotrów. Nie dał wiary wyjaśnieniom i nie zważając wcale na habit mnicha ani ciężki krzyż z drewna noszony przez młodego Legerda, a także wiszący na piersi kupca ozdobny pierścień z symbolem gildii, po prostu przekazał ich straży. Ostatecznie, nie minął nawet poranek, a już wylądowali w osławionych rzymskich kazamatach, gdzie podobno mieli przebywać do momentu potwierdzenia ich tożsamości. Co dziwne, Uriel zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku. Jakby pobyt w ciemnicy był częścią planu. Tylko jakiego? I kto miałby za nich zaświadczyć, pomyślał gorzko chłopak. *** Czas mijał. Było zimno. Od leżenia na twardych kamieniach bolały go plecy. Krótkie spacery od jednej ściany do drugiej nie dawały ukojenia, więc chłopiec już wcześniej zrezygnował z wstawania, poprzestając jedynie na zmianie pozycji. Od kiedy Uriel przestał się modlić w lochu zrobiło się jakby bardziej ponuro. Na domiar złego było bardzo ciemno. Na dworze zapadł już zmierzch, likwidując ostatnie cienie i szarości w podziemnej rzeczywistości. W oddali słychać było tylko głuchy dźwięk dzwonów. Legerd próbował spać. W przerwach między jednym krótkim snem a drugim, wzywał bezgłośnie Welesa, marząc o słońcu, kniei, szumiących drzewach i cieple obozowego ogniska. Powoli tracił wiarę w ocalenie, więc gdy tylko usłyszał odgłosy kroków natychmiast skoczył na nogi, zwiększając czujność. Ktoś złapał go za rękę. Obok stał Uriel. Gestem nakazał mu zachować milczenie. W ręku trzymał nóż, kolejną użyteczną rzecz, nie wiadomo jak przemyconą do celi. Zbliżali się jacyś ludzie. Migoczące światło, widoczne zza małej kratki, powoli rozjaśniało mrok korytarza, rzucając złowrogie cienie na ciemne ściany. Zgrzytnęły zawiasy. Drzwi otworzyły się ciężko, skrzypiąc niemiłosiernie. Po drugiej stronie stały trzy osoby. Strażnik, z którym wcześniej rozmawiał Uriel, i dwóch innych ludzi. Jeden wysoki, barczysty, trzymał pochodnię w ręku. Drugi niski, z postury podobny do Legerda. Kaptury zarzucone na głowy uniemożliwiały dostrzeżenie ich twarzy. Ten z łuczywem wszedł do środka celi.
76
Herbasencja
– Uriel Ganc? – wyszeptał, świecąc im ogniem prosto w oczy. – Juda Schargon? – Handlarz rozpoznał mężczyznę. W jego oczach pojawił się cień niedowierzania. – Myślałem, że nie żyjesz. Ostatnio… – Widać, Pan nie ma upodobania w takich jak my. – Przerwał mu zimno Schargon. – To on? – wskazał na Legerda. – Tak. Mężczyzna podniósł pochodnię wyżej. Obejrzał sobie chłopca bardzo dokładnie, mierząc uważnie, od góry do dołu. Tak, jakby porównywał go z usłyszanym wcześniej opisem. – Faktycznie, młody – stwierdził sucho. – Bądźcie cicho i chodźcie za mną. Nie mamy zbyt wiele czasu. Legerd westchnął przeciągle szybko ruszając z miejsca. Mijając drzwi spojrzał z szacunkiem na handlarza. Ponownie zaczął odzyskiwać wiarę w ludzi i możliwości sprawcze swojego przewodnika. ***
bury_wilk
Strażnik pozostał przy drzwiach, zaś pozostała czwórka szybko i cicho przemierzała pogrążone w mrokach korytarze. Na pierwszym rozwidleniu Juda - zupełnie niespodziewanie ujawnij przekazał łuczywo niskiemu towarzyszowi, który jak u Legerda zdolności magiczne do tej pory nie odezwał się ani słowem. Teraz zresztą również nie zamierzał tracić czasu na czcze pogadusz- wprowadź do opowiadania postać ki, a nawet o taki detal, jak przedstawienie się. kobiecą Zamiast tego, przybliżył się do kamiennej ściany, przyświecił sobie i pchnął któryś z czerniących - zaciekaw czytelnika rozwojem się głazów, zdawałoby się, niczym nie różniący się sytuacji. Baw się dobrze od pozostałych. Ukryty mechanizm stęknął ciężko, po czym zaskakująco cicho część korytarza przesunęła się odsłaniając nowe, prowadzące schodami w dół przejście. Wilgotny i zimny powiew musnął twarze, zionęło stęchlizną. Niski przewodnik wydobył z przewieszonej przez ramię torby długi sznur, przewiązał się w pasie i podał go Urielowi. Ten również się okręcił i przykazał to samo Legerdowi. Juda ustawił się na końcu dowiązując sznur do własnego, solidnego pasa. Bezimienny przewodnik zgasił łuczywo i natychmiast wszystkich pochłonął mrok. Ruszyli, ostrożnie stawiając stopy na lekko opadających stopniach. Słyszeli, że za nimi wejście w ukryty korytarz zamknęło się, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Schodzili coraz niżej. Po jakimś czasie schody skończyły się, ale dawało się wyczuć, że korytarz wciąż lekko opada prowadząc czwórkę w przepastne głębiny. W głowie Legerda plątało się tysiąc myśli i pytań. Czy schodzą do podziemnej celi Lewiatana? Czy może natrafią na odwieczną Axis Mundi? A może, w przeciwieństwie do tego, w co wierzą pozostali, minęli właśnie bramy królestwa Welesa? I właściwie dlaczego idą po ciemku? Czy należy spodziewać się niebezpieczeństwa, czy może chodzi o to, by uniemożliwić zapamiętanie drogi? Dlaczego nie zdradzono mu planu? I czemu w ogóle nikt nic nie mówi? Przewodnik i Uriel zatrzymali się gwałtownie, tak, że pogrążony w rozmyślaniach Legerd wpadł prosto na tego ostatniego. Zamieszanie nie trwało długo, przewodnik przypadł do ściany i pociągnął za sobą pozostałych. W ciszy, jaka nastała wyraźnie dało się słyszeć szczęk wyciąganych z pochew ostrzy. I nic więcej. Tylko cisza i mrok. Nagłe szarpnięcie za sznur od strony Judy omal nie zwaliło Legerda z nóg. Ktoś przemknął tuż koło niego, chyba przewodnik. W ciemności działo się coś złego.
Styczeń 2016
77
Uriel pojawił się przy ramieniu Legerda niczym duch. Zdecydowanym ruchem przeciął linę łączącą ich obu z Judą, a jak się zaraz okazało już wcześniej to samo uczynił z częścią łącząc go z niskim przewodnikiem. - Za mną! Spróbujemy uciec... Pognali na oślep, co chwilę wpadając na wilgotne, kamienne ściany korytarza. Nie słyszeli, żeby ktokolwiek za nimi biegł, ale jakiś tajemniczy zmysł podpowiadał, że tak właśnie się dzieje. Co się stało z pozostałą dwójką, Legerd nie miał pojęcia. Po dłuższej chwili tej dzikiej galopady Uriel runął jak długi. Rozpędzony Legerd poleciał na niego, zdążając jednak odnotować, że przyczyną upadku było zahaczenie o rozciągniętą w poprzek korytarza linę. Nie zdążyli się podnieść, kiedy spadła na nich gęsto utkana sieć. Uriel szeptał coś gorączkowo, ale jedynym słowem, które dotarło do świadomości Legerda było tajemnicze imię „Anaris“. Reszta zlała się w bezsensowną całość, szum, który nie miał żadnego znaczenia. Legerd zamknął swój umysł na wszystko wokół i w myślach powtarzał zaśpiew zaklęcia. *** Po dłuższej chwili rozpalono pochodnie, choć i bez nich kocie oczy Anaris doskonale widziały, jak sieci więżące szamoczącą się zdobycz nagle sflaczały i opadły. Warknęła nieludzko, gniewnie zacisnęła szczęki i złowrogo spojrzała na pchniętego pod jej stopy, skrępowanego i zalanego krwią Judę. - Gdzie oni są? - jej ciche słowa szeleściły, syczały, sprawiały fizyczny ból słuchającemu, który zwinął się w pół i zaszlochał. *** Juda zebrał się w sobie, bo choć spodziewał się skarcenia za to, co powie, milczeć przed złotolicą panią było prostą drogą do śmierci w męczarniach. - opisz jak wyglądała Anaris Uniósł opuchnięte oczy i oblizał krew z pękniętych oraz kim (lub czym) była warg. Oblicze Anaris jednako zachwycało pięknem i napawało trwogą: perfekcyjna cera, bez zmarsz- kontynuuj scenę w podziemiach, czek czy śladów ospy, za to pokryta jakby drobinkaw szczególności przesłuchanie Judy mi złota, sploty ognistych włosów, żyjących jakby własnym życiem, arystokratyczne wysokie czoło, i wytłumacz, kim był ten niski. wąski nos oraz oczy… o pionowych źrenicach - Uriel i Legerd pojawiają się przed i nienazwanej barwie, oczy, które ponoć widziały jak wznoszono piramidy w Gizie i zigguraty Babilonu. obliczem Welesa, który zabawia się – Gdzie oni są!? – powtórzyła pytanie, odsłaniawłaśnie z pięcioma młodziutkimi jąc zęby, mlecznobiałe i ostre jak u młodego wilka. – Pani, zrobiłem wszystko, jak kazałaś… kapłankami – A może przyjaźń z Urielem była dla ciebie ważniejsza niż życie żony i czworga dziatek? – Eeee… pięciorga dziatek – poprawił nieśmiało. – O, doprawdy? – Oblizała usta rozwidlonym językiem. – Pani, błagam… Nie wiem co się stało, szło jak trzeba, Shlomo zabezpieczył się na wszystkie możliwe sposoby… – A właśnie, gdzie mój wierny kuchmistrz? Wiesz co zjem, jak nie przyniesie mi dziś koszernego serca w galarecie? Wiesz kogo zjem!? Juda skulił się jak skopany pies. I podobnież zaskomlał.
dziko
78
Herbasencja
– Błagam, pani, daj mi jeszcze jedną szansę! – Masz dwanaście godzin – wysyczała i odwróciła się na pięcie. *** Uriel niewiele pamiętał. W jednym momencie leżał splątany, zaraz potem ni to leciał, ni to płynął w jakiejś mazi. Gdy otworzył oczy, wciąż otaczał go ciemność, złamana teraz jednak paseczkiem czerwonej poświaty na wysokości posadzki. Zdawało mu się, że słyszy jakieś westchnienia i mlaskania. – Jesteśmy przed komnatą mego pana – powiedział Legerd, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy pod słońcem. – Ale co? Jak? Jakim cudem? – Weles obdarzył mnie garścią sztuczek na wypadek kłopotów. Muszę jeno ostrożnie ich używać, bo każda wymaga poświęceń. By mieć dar ucieczki z sieci, trzeba wcześniej zrobić… coś z węgorzem. – Eee… a co zrobić. – Coś tam – Legerd warknął zniecierpliwiony. – Nieważne, dar nie tylko nas wyswobodził, ale i prześlizgnął pod komnatę mego pana. Zachowuj się godnie przed obliczem Welesa i niczemu nie dziwuj! To rzekłszy, zapukał i pchnął skrzydło niewidzialnych drzwi. Zalała ich czerwona poświata. Znaleźli się w przedsionku owalnej komnaty pośrodku której stał potężny mąż, wysoki na siedem stóp, a przed nim klęczało pięć panien o blond-warkoczach do ziemi, odzianych w białe tuniki przeszyte złotą nicą. Słychać było nieprzyzwoite cmokanie, a bóg mruczał w ekstazie, nie zwracając uwagi na przybyszów. – On ma pięć… – wydukał zdumiony Uriel. – A owszem! – odparł Weles, nawet nie spoglądając na przybyłych. – Przyjemności z tego co niemiara, jedynie jak się piwem opiję, to potem muszę baczyć, by kogo z boku nie zmoczyć. Kiedyś miałem trzy głowy, ale z tym były same problemy, tak jak teraz jest dużo lepiej. – Panie... – Legerd padł na kolana i gestem kazał Żydowi zrobić to samo. Uriel, żydowskim targiem, przyklęknął na jedno kolano. – Wybacz, ale zawiodłem… – Daj spokój, Legerd. – Bóg machnął ręką. – Wypełniłeś swą misję najlepiej jak trzeba, nie wiedząc o jej prawdziwej naturze. Aby uwolnić Lewiatana z jego więzieniach, potrzebujemy klucza, aby zyskać klucz, potrzebujemy przynęty. Właśnie ją mi przyprowadziłeś… Uriel poczuł, że miękną mu nogi, a gardło zmienia się w pustynię… – Przynętę… – wychrypiał. – Na… – Anaris, słodziutką Anaris – wyjaśnił bóg. – Tymczasem, pewnie żeście zmęczeni. Kochaniutkie... – Otworzył oczy i spuścił wzrok na kapłanki. – Przynieście trochę wina od Bachusa. Tak, tak, mamy tu w lochach Watykanu prawdziwego Bachusa i jego piwniczkę. Tu jest więcej bogów niż wszy na łonach rzymskich ladacznic. Najciemniej jest pod latarnią, jak to mówią, cha, cha! ***
Helena Chaos
- wyjaśnij, co łaczy Uriela z Anaris - Niech Weles, Uriel i Legerd po solidnej popijawie ruszą na poszukiwanie „klucza” - niespodziewanie do akcji wraca kuchmistrz Shlomo
Styczeń 2016
Wino się polało i już po chwili Legerd i Uriel prawie zapomnieli, w jak zacnym towarzystwie przyszło im spożywać trunek. Odprężyli się i pozwolili złocistowłosym kapłankom umilać sobie czas pomiędzy kolejnymi haustami bachusowego napitku. W końcu Uriel zebrał się na odwagę i zapytał: - Ale tak właściwie, to czemu ja mam być przynętą? Weles otrząsnął się z objęć półnagich dziewoj, przechylił w stronę pytającego i konspiracyjnym szeptem zaczął tłumaczyć.
79
- Anaris jest bezwzględna, inteligentna, gibka i goli kiwi. Najważniejsze jest jednak to, że jest piękna. Mało kto natomiast wie, że uroda Anaris to efekt pewnej specyficznej diety. Żeby zachować swój bajeczny wygląd, w każdy drugi czwartek miesiąca, który przypada na cztery dni przed pełnią księżyca w roku, w którym populacja laotańskiego szczura skalnego przekracza średnią o dwadzieścia procent, plus minus trzy, a mech porasta pnie na grubość mniej niż siedemnastu milimetrów, Anaris musi zjeść wydarte żywcem serce mężczyzny, który żyjąc na wolności doczekał siwych włosów nie pohańbiwszy się stosunkiem cielesnym z kobietą, na prawym sutku ma pieprzyk w kształcie wojsiłki pospolitej, a w nów, poprzedzający wspomniany wcześniej czwartek, jadł rybę. To prawdziwe szczęście, że akurat ty spełniasz te warunki. - Tia, prawdziwe szczęście – podsumował Uriel i pociągnął, tym razem już bez żadnej kurtuazji, prosto z gwintu trzymanej w rękach butelczyny. Upojna noc trwałaby i tydzień, ale pech chciał, że Welesowi zdrętwiały pośladki. Chcąc je rozruszać wstał gwałtownie i niezgrabnie, co spotkało się z pytającym wzrokiem zgromadzonych osób. Weles na punkcie dolnej partii swoich pleców był z pewnego powodu przewrażliwiony, nie chcąc więc tym faktem zaprzątać wyobraźni gości, rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy: - No to wychodzimy! Uriel z lekkim trudem wstał, otrzepał szaty i rozejrzał się w poszukiwaniu wyjścia. Komnata była olbrzymia, jasna, ale, o dziwo, nie trafił wzrokiem na żadne drzwi, a przecież pamiętał, że jednymi się tu dostali. - Jak mamy wyjść? - wybełkotał w stronę Welesa. - Trzeba użyć okonia. Legerdzie, uczynisz honory? Lagerd zbladł i w mgnieniu oka całe bachusowe wino wyparowało z jego głowy. Spojrzał na szamoczącą się żywą rybę, leżącą na srebrnej tacy, podawanej mu właśnie przez boga... *** Szaleńczy śmiech niósł się ulicami wiecznego miasta. Odbijał się od murów i siał trwogę nawet w najodważniejszych sercach. Ludzie poczęli kulić się w sobie i szukać schronienia. W jednym z zaułków Weles tarzał się po ziemi, nie mogąc pohamować gromkiego rechotu. Z jego zaciśniętych oczu płynęły łzy, a dłonie usilnie masowały napięte do bólu mięśnie brzucha. Stojącemu nad nim Legerdowi nie było do śmiechu. Czerwony niczym cegła, stał w milczeniu, wpatrując się we własne stopy. Kawałek dalej, na ziemi, siedział Uriel. Kiwał się rytmicznie do przodu i do tyłu. Jego oczy przybrały nieobecny wyraz, a z ust wydobywały się powtarzane w kółko słowa: nie chciałem tego widzieć, nie chciałem tego widzieć... *** Sporo wody upłynęło, nim cała trójka zdolna była kontynuować podróż. Uriel i Legerd powoli i niechętnie wlekli się za dyktującym kierunek Welesem. Bóg co chwilę podśmiechiwał się pod nosem, w końcu obejrzał się na Legerda, ocierając łzy z kącików oczu: - Wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś! Legerd nie kwapił się do podjęcia dyskusji. Nie odezwał się od momentu, kiedy jego wzrok padł na srebrną tacę, a usta, niemalże sparaliżowane strachem wyszeptały: „okonia“? Uriel lekko otrząsnął się z traumy, w czym prawdopodobnie pomogło mu kilkukrotne silne uderzenie głową w mur. Z lekkim wstrętem spojrzał na Legerda, następnie na Welesa. - Musisz rzadko opuszczać swoją siedzibę. Dosyć... nieprzyjemny... rytuał... - dukał, szukając odpowiednich słów. - No co ty - odpowiedział lekko uspokojony już Weles. - Jak chcę wyjść, to po prostu pstrykam palcami. ***
80
Herbasencja
Kuchmistrz Shlomo wyprężył się, zacisnął zęby, jego ciałem szarpnęło kilka razy, po czym zupełnie zwiotczał. Osunął się, ciężko dysząc. Czuł, że przytomność powoli go opuszcza. Zdążył jeszcze zwlec się z leżącego pod nim młodzieńca, gdy usłyszał uporczywe łomotanie w drzwi. ***
Sesi
Zwykle było tak. Chłopi, zmęczeni i zdyszani, jak po całodziennej pracy w polu, szeptali jej do ucha: Olu, ach, słodka - skonfrontuj Welesa z Lewiatanem Olu. Kiedy cię znowu ujrzę, moja najdroższa? Ale - wpleć w tekst wiersz własnego autorstwa tak naprawdę nie chcieli jej spotkać. Bali się dnia, gdy zamglone, zakopane w słomie kształty przybrałyby - niech Anaris zatańczy ostre, kłujące kontury. Na szczęście przychodziła znikąd, i tam wracała. Widywali ją nocą. Czasami nadchodziły komplikacje. Pytali, snuli domysły, węszyli tropy. Próbowali ją odszukać. Chłopi nie zdawali sobie sprawy, że mają do czynienia z boginią. Natomiast dosyć szybko zdawali sobie sprawę z własnej śmiertelności. Ludzka Olu, boska Anaris, bogini chuci wszelakiej, jak każda bogini, miała oczywiście wyznawców. Był co prawda tylko jeden, ale za to jaki… Welesa spotkała na wieczorku zapoznawczym nowo założonego Stowarzyszenia Opuszczonych Bóstw. Kameralny bal został zorganizowanym w ich siedzibie, w zatęchłych podziemiach Watykanu. Od razu przypadli sobie do gustu. On rubaszny i szarmancki, ona wyluzowana i romantyczna, ale pewna siebie. Swatką natomiast było Bachusowe wino. Obdarzyła go tańcem. Weles nigdy nie widział czegoś takiego. Anaris tańczyła dla niego jak człowiek, który wysmaruje się masłem i wejdzie do śpiwora, by udawać ślimaka. Było to coś innego, coś oryginalnego. Bóg zaczął się gotować. Zaczął parować. To, co nastąpiło później, można określić mianem burzy z piorunami, tornadem i powodzią, pożarem i trzęsieniem ziemi. Ich było pięciu, ona tylko jedna. Sielanka trwała do czasu ich pierwszej trzeźwej rozmowy. - Więc… no… ten… - zaczął Weles. - Słyszałem, że lubisz romantyczne spacery wśród śmiertelnych. - Uśmiechnął się milusio, a uśmiech ten przekazał znacznie więcej niż słowa. - Świnia. A gdy ujrzał jej pierwotną złość, poznał prawdziwe piękno i powód, dla którego istnieje świat. I wiedział, że było to dobre. Dlatego to wykorzystał. Umówili się na kolejną noc, ponieważ za dnia nie miało to sensu. Weles starannie się przygotował, zażył nawet kąpieli, co nie zdarzało mu się często. Miał także prezent. Ale cóż to był za prezent… - Podobno nie masz zbyt wielu wyznawców. Przynajmniej nie takich oficjalnych - powiedział, gdy wreszcie zjawiła się u progu jego drzwi. - Dlatego mam coś dla ciebie. Coś specjalnego. Była to świątynia, taka z prawdziwego zdarzenia. Weles starannie wymieszał tu dwa style: słowiański i rzymski, ponieważ nie był pewien, do którego nurtu zalicza się Anaris. Pewnie do obu. Bogini aż pisnęła z radości. I wszystko byłoby dobrze, a cała historia zakończyłaby się jeszcze przed jej rozpoczęciem, gdyby nie napis widniejący u wejścia. Anaris zaczęło parować z uszu. Jej oczy zwęziły się w szparki, a paznokcie wydłużyły o kilka centymetrów. - Boska Anaris, najsłodsza Olu, czyżby nie podobał ci się mój prezent? - Średnio. Bardzo średnio. „Świątynia Ana-lu“ - głosił jaskrawo różowy napis. ***
Styczeń 2016
81
- I właśnie za to poszczuła mnie tym monstrum – powiedział Weles, otwierając kolejne wino. Pili w zaułku, w najciemniejszym jamie zapchlonego tyłka miasta. - Lewiatan. – W oczach Legerda widniał strach. Prawdziwe, pierwotne przerażenie. - Tak jest - przytaknął Weles. - Lewiatan. *** Stwór przybiegł w sekundę po wezwaniu swojej pani. Był raczej mały, lecz szpetotą przebił wszystko, co do tej pory widział Weles. Śnieżnobiała sierść potwora kontrastowała z czarnymi jak otchłań ślepiami. Odbity w nich świat przedstawiał się w mrocznych barwach, jak życie odbite w lustrze śmierci. - Bierz go - padł rozkaz. Weles nie cofnął się ani o jotę. Od razu wyrwał naprzód, zostawiając za sobą brązowy trop. *** - Od tego momentu Anaris śledzi mnie oraz wszystkich moich wyznawców. Może ta Wojna Bogów nie jest zbyt efektowana, ale obawiam się, że będzie cholernie skuteczna. Pomożecie? – zapytał nieśmiało bóg. - Pomożemy - krzyknęli jednocześnie śmiertelnicy. Po tej śmiałej deklaracji Legerd stanął na nogi. Zaczął mówić. Deklamować nawet. Kobieta twym przyjacielem i katem. Jak śmierć czarna upiornym kamratem, co bez niego życia ci nie staje, bo ona je wydziela, ona je rozdaje. ***
Avus Algor
- ostatecznie rozpraw się ze Shlomo i Lewiatanem - W tym celu wykorzystaj „Serdelka Mocy” i „Misia Fapka” - Wyjaśnij, dlaczego Anaris zawsze chciała zostać zakonnicą
Shlomo założył opończę i ruszył ku drzwiom. - Kto tam? - zapytał niepewnie. - Kolędnicy, gestapo albo poczta. Weź się głupio nie pytaj, to ja! - odparł głos. Zdziwiony Shlomo uchylił drzwi. Wtedy przez szczelinę wsunęła się srebrzysta klinga i pchnięta energicznym ruchem zatopiła się w trzewiach kuchty. - Cco? - jęknął mężczyzna. - Lannisterowie przesyłają pozdrowienia odparł głos, używając swego ulubionego cytatu, którym dręczył wszystkie ofiary. Wyciągnął ostrze, odczekał chwilę, aż trup Shlomo zastygnie na posadzce, po czym bezszelestnie odszedł. ***
- Na pewno nie żyje? - zapytał Perun, wysłuchawszy raportu swego ulubionego Assasyna. - Na pewno. Użyłem serdelka mocy i misia fapka żeby mieć pewność. - Nie lubię tej durnej nowomowy - skrzywił się władca piorunów. - Jednak dopóki jesteś skuteczny... - Do usług.
82
Herbasencja
- Taaaak - Perun przeciągnął słowo, zastanawiając się, w jaki sposób przekazać dalsze rozkazy, by Assasyn nie zaczął czegoś podejrzewać. - Mam dziś jeszcze jedno zapotrzebowanie na... - uciął. - Wystarczy tylko słowo. Po twarzy Peruna przebiegł uśmiech i poczuł rosnącą sympatię do Assasyna. „Świetnie wyczuwa co mi w sercu gra.“ - pomyślał, choć naszła go sekunda wątpliwości. „A może nie powinienem go zabijać?“ ale szybko skonstatował „A co za różnica, moja kolej nadejdzie najwcześniej za piętnaście tysięcy lat. Jeśli w ogóle“. Po czym rzucił beznamiętnie: - Lewiatan. Oczy zabójcy rozbłysły. Od dawna marzył o podobnym zleceniu. Mordowanie służebnych, dziwek, senatorów, karczmarzy - to były banalne zadania. Ale oto usłyszał rozkaz, który brzmi jak prawdziwe wyzwanie. - Się zrobi - rzekł i skłonił się z szacunkiem. *** Anaris snuła się z wolna po wielkiej sali. O ile kamienne ściany pomieszczenia rozświetlał blask pochodni, o tyle jego środek tonął w ciemnościach. Bogini zatopiona była w myślach. Tysięczny rok jej władzy nad Lewiatanem dobiegał właśnie końca. Po tym czasie potwór miał przejść na służbę do kolejnego z bogów, nie wiedziała nawet do kogo. Miała poczucie, że nie wykorzystała dobrze swojej szansy. Owszem, trochę się zabawiła, napędziła stracha tym i owym, zakpiła z niejednego boga, ale tak naprawdę niczego wielkiego nie dokonała. Nie na tyle przynajmniej, by mocniej zaistnieć w świadomości ludzi. Przypomniała sobie czasy sprzed tysiąca lat, gdy przejmowała Lewiatana. Oddający jej go Jahwe powiedział wtedy ironicznie, ale jakże proroczo: „Masz, bierz. Niby taki mocny, ale szału nie ma“. Gdy na te słowa zaprotestowali wszyscy, a najgłośniej Quetzalcoatl, Hindu i Budda, Jahwe odrzekł: „Udowodnię wam, że mój syn, który będzie miał ledwie jedną tysięczną mocy Lewiatana, lepiej sobie poradzi. Lewiatan jest potężny, ale głupi“. Anaris dopiero niedawno zrozumiała te słowa. - Właściwie to powinnam była już wtedy wstąpić do stronnictwa Jahwe, zostać jego zakonnicą. On jako jeden z niewielu, może obok Allaha, wiedział, co będzie, a my, cała reszta, jak te błazny i kuglarze, bawiliśmy się tysiąc lat. I co dalej? I kurwa nic. Z dojmującym poczuciem klęski, Anaris zatrzymała się pośrodku sali. - Cokolwiek teraz zrobię, jest za późno. Nie dokonałam niczego. Nawet za pomocą istoty tak potężnej jak Lewiatan. Usiadła na posadzce, ukryła twarz w dłoniach i głośno zaszlochała. Wtem jednak pewna myśl przeszła jej przez głowę: „Jeszcze nie jest za późno na przejście do legendy!“ *** Assasyn wyciągnął mapę. Był to plan ruin świątyni Ana-lu, który kilkanaście lat temu znalazł przy jednej ze swych ofiar, olbrzymie Waligórze, synu Matki-Ziemi. Zabójca podskórnie czuł, że to ważny dokument, dlatego go zachował. Przeczucie było słuszne - zlecenie zabójstwa Lewiatana wymagało posiadania tej mapy. Assasyn przypisywał sobie paranormalne zdolności, w rzeczywistości był to jednak zwykły sentymentalizm do przedmiotów pozostawionych przez co bardziej nobilitowane ofiary. Przestudiowawszy mapę, Zabójca ruszył korytarzem w prawo, prowadzącym do Jaspisowej Groty, siedliska Lewiatana. Poruszał się bezszelestnie, mimo panującego mroku wszystkie jego zmysły pracowały na najwyższych obrotach. Czuł tężejący smak gnijącej kapusty, wilgoć, smród potu, słyszał daleki odgłos chrapania. Po krótkiej wędrówce, zauważył rozszerzający się korytarz, pojął w mig, iż znajduje się u wejścia do Jaspisowej Groty. Najciszej i najdelikatniej jak mógł zdjął z pleców łuk, a z kołczana wydobył
Styczeń 2016
83
strzałę, której grot wcześniej przez całą noc moczył w krwi Bazyliszka. Substancja ta powodowała, iż ugodzona strzałą ofiara zamieniała się w kamień. Zrobił jeszcze kilka kroków i ostrożnie wychynił się zza węgła. W oświetlonej niegasnącym płomieniem Ognia Dalemiry jamie zobaczył na legowisku śpiącego Lewiatana. Potwór przyjął postać białego pieska z czarnym ogonem, zupełnie miłego i niegroźnego. Assasyn wiedział jednak, że gdy bestia otworzy ślepia i zobaczy zagrożenie, w jednej sekundzie zamieni się w straszliwego węża, którego cielsko wypełni nie tylko Jaspisową Grotę, ale w skrajnym przypadku zajmie całkowicie obszar od Rzymu do Bałtyku. Działając bezszelestnie, Assasyn wyjął strzałę, naciągnął cięciwę i wymierzył w Lewiatana. W tym samym momencie, w którym wypuszczał pocisk, rozległ się straszliwy huk, błysk i kula ognia rozświetliła całą Jaspisową Grotę. *** Assasyn czuł rozrywający ból na prawym boku. Sięgnął tam ręką i wyczuł lepką, ciepłą maź. - Krew - pomyślał. Nie mylił się. Z rozharatanego boku sączył się strumień krwi. Wybuchająca kula musiała trafić i jego. Spojrzał w głąb Jaspisowej Groty. Na posłaniu, gdzie jeszcze przed chwilę leżała psia postać Lewiatana, dopalały się szczątki. Po prawej stronie, u wejścia do górnego korytarza leżała jakaś kwiląca z bólu kobieta. Assasyn zebrał w sobie wszystkie siły, by posunąć się na łokciu i kolanie w jej kierunku. - Ktoś ty? - zapytała półprzytomnie niewiasta widząc zbliżającą się postać. - Jesteś od Jahwe? - Od Peruna -odparł słabym głosem Assasyn, - Wszystko jedno - wyszeptała. - Ja, Anaris, przeszłam do legendy, jako zabójczyni Lewiatana. Opowiedz to proszę wszystkim... by wiedzieli i sławili me imię. - Nie, to ja... go zabiłem... strzałą zanurzoną w krwi Bazyliszka - wyjęczał Zabójca, czując jak życie z niego uchodzi przez sączącą się ranę. - Niemożliwe to ja... moją żółtą kulą ognia - zaoponowała zbierając resztki sił. - Przykro mi...- wysapał Assasyn resztkami tchu. - To byłem ja. - Nie. Ja...- zabrzmiały ostatnie słowa Anaris. - B... - skonał Zabójca. *** Na skutek konfliktu interesów do dziś nie ustalono, kto faktycznie zabił Lewiatana. Gdy zabrakło potwora, za pomocą którego dawało się trzymać świat w ryzach, swoje pięć minut wykorzystała spółka Jahwe&Syn, ale po tysiącletniej karencji Allah zaczął zgłaszać pretensje do swoich „pięciu minut“ wieczności.
Muszę jeno ostrożnie ich używać, bo każda wymaga poświęceń. By mieć dar ucieczki z sieci, trzeba wcześniej zrobić… coś z węgorzem.
84
Herbasencja
a j nz
e c Re
Iwona Niedopytalska „Na południe od chmur“ Kraków 2015
Już od początku tygodnia niecierpliwie czekałam na weekend. Gdy w poniedziałkowe popołudnie listonosz wręczył mi przesyłkę w bąbelkowej kopercie - pachnący świeżością tomik wierszy Iwony Niedopytalskiej - nie mogłam tak od razu „rzucić się” do czytania. Do obcowania z poezją potrzebuję samotności i odrobiny alkoholu zwalniającego umysł z obowiązku uporządkowanego myślenia. *** Okładka, utrzymana w kolorach krwistej czerwieni i słonecznej żółci, komponuje się idealnie z lampką wytrawnego wina i płomieniem świecy, które uprzyjemniają atmosferę sobotniego wieczoru. W projekcie okładki wykorzystano grafikę Starysty. Odwrócona tyłem postać kobiety w długiej powłóczystej sukni przywołuje na myśl pełne nostalgii obrazy Caspara Fridricha… Wewnątrz znajduję dedykację poprzedzoną cytatem Antoine de Saint Exupery ‘ego: Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku. Podobną myśl wyraziła niegdyś moja siedmioletnia córka, opisując wydarzenie przeżyte wspólnie z ukochaną przyjaciółką: Mamo, dzisiaj wyszliśmy z klasą na boisko, by obserwować chmury. Dzieci zauważały różne kształty: koniki, owieczki, dinozaury. A my z Jagodą zawsze widziałyśmy to samo. Zanim przejdę do serca tomiku, jeszcze chwila zastanowienia nad tytułem. „Na południe od chmur“ to w tłumaczeniu nazwa chińskiej prowincji Yunnan, krainy pełnej jezior, wysokich gór
Styczeń 2016
85
i najgłębszych na świecie wąwozów. Krainy równie pięknej jak niebezpiecznej, ze względu na jej dużą sejsmiczność. Tytuł daje pewne wyobrażenie o klimacie utworów, trudno jednak odkryć jego metaforyczne znaczenie przed zagłębieniem się w lekturę. Wstęp autorstwa Beaty Sudoł-Kochan zostawiam na koniec. Wolę nie sugerować się cudzymi wskazówkami, choć po przeczytaniu poetyckiej zawartości, chętnie skonfrontuję wrażenia. *** Całość podzielona jest na trzy części o wiele mówiących nazwach: „Gorąco“, „Ciepło“ i „Zimno“. „Gorąco“ Natychmiast zakochuję się w pierwszym wierszu - „Dwie godziny stąd“ tutaj nie mam imienia jestem wodą słońcem powietrzem krótkim oddechem nocy roztrzepane włosy nie potrzebują grzebienia noszę w kieszeniach wiatr zamiast kamieni Ten krótki utwór dowodzi, że prostota i umiejętny dobór słów mają moc oddziaływania na wyobraźnię odbiorcy. Już przy pierwszych trzech wersach przenoszę się na odległą, gorącą plażę, dalsze skłaniają mnie do machinalnego przeczesania włosów pacami, a końcówce towarzyszy poczucie zwiewnej lekkości. Czytając kolejne wiersze odkrywam, że autorka ma niezwykły dar do zmysłowego opisywania charakteru miejsc lub zdarzeń, ich zapachów, smaków, barw: pachnące zioła w doniczkach wodzą na pokuszenie, wyostrzają apetyt na miłość w siedmiu smakach, a ty masz w rękach nóż i ciętą ripostę w zanadrzu, pikantną jak papryczki Upalna południowa aura przenika się z atmosferą erotycznych uniesień. Jest kleiście słodko, dusznie wilgotno, pikantnie kolorowo. Wyraziste atrybuty podkreślają wrażenie, iż sytuacja liryczna ma miejsce w kraju o gorącym klimacie. Jednak trudno bezdyskusyjnie przyjąć taką tezę, gdyż w poezji Iwony Niedopytalskiej upał może być zarówno zjawiskiem meteorologicznym, jak i metaforą namiętności, pot spływający pod sukienką - wyrazem seksualnego pobudzenia, a ciężkie duszne powietrze stanowić symbol narastającego pożądania. Każdy wers, każde słowo przywodzi na myśl intymne skojarzenia. Zachwycająca jest wyważona subtelność poetki, balansująca na granicy dosłowności. Nie można zarzucić autorce przekraczania granic dobrego smaku, bo chociaż używa wieloznacznego zwrotu wbijasz we mnie, to zaraz dopowiada tygrysie spojrzenie. Wodzi czytelnika na pokuszenie, by niebawem poskromić rozbujane zapędy. Proste rekwizyty, opatrzone starannie dobranymi określeniami, prowadzą wyobraźnię w określonym kierunku, bo jeśli powietrze, to gęste lub wilgotne, sukienka lepka lub zdawkowa, befsztyk krwisty, a orchidea różowa, uda nagie i bezczelne, oddech przyspieszony lub wstrzymany, a lóżko chybotliwe. Tutaj nawet dusza jest wilgotna
86
Herbasencja
sukienka lepi się do skóry, na udach smugi wilgoci, powietrze gęstnieje pomrukiem, kiedy wbijasz we mnie tygrysie spojrzenie Szkoda rozstawać się z gorącymi rytmami pierwszej części, jednak ciekawość prowadzi mnie do kolejnej. „Ciepło“ Druga część tomiku przynosi klimat łagodnej jesieni, przy czym jesień jest tutaj nie tylko porą roku, ale też wyciszeniem namiętnej relacji z nieznanym kochankiem: już tylko parę dni sklejonych babim latem, kilka rzęs, które wypadną przypadkiem z okna, jeden wschód wiary, że może być lepiej tam, gdzie nas nie ma, patrzę uważnie w niebo, by obrać właściwy kurs na samotność dla średniozaawansowanych Choć sytuacja liryczna nadal toczy się na południu, to prowadzona w zwolnionym tempie, znacznie odbiega od dynamicznego temperamentu „Gorąca“: chaos zamiera w południe, uśpiony leniwą sjestą I chociaż podmiot liryczny „w oparach olejków nabiera miękkości”, to jednak: tęsknota skrapla się na skórze myśli łagodnie opuszczają ciało umysł w stanie ukojenia Złagodniały smaki i kolory, mamy tutaj cukinie i bakłażany, cytrynę na ciepło, pomarańczowy woal i miodne pszczoły. I choć większość utworów opowiada o ciszy, spokoju, zadumanej nostalgii i oczekiwaniu, np. : opowiedz ciszę dźwiękami, […] opowiedz od końca do początku, słowo zawieszone pomiędzy ciszami przygarnę bez słowa lub za parę dolarów kupiłam święty spokój myśli kołyszę na hamaku usypiam czujność, to w kilku wierszach, wyłamujących się z tej konwencji, powraca kochanek aktywny: przyprawiłeś o zawrót głowy zatoką tysiąca wysp, ożywiając umarłe ciało sercem francuskich Indochin
Styczeń 2016
87
lub nie będzie zimy w tym roku, za gorąco nam ze sobą i ciągle po drodze „Zimno“ Nietrudno zgadnąć, co może kryć się pod takim tytułem. Oczekuję zatem emocji związanych z cierpieniem, samotnością, oziębłością. Policzyłam, że trzecia część tomiku zawiera dwadzieścia sześć wierszy, natomiast dwie poprzednie po trzynaście. Odwieczna prawda, że negatywne stany ducha są bardziej inspirujące, znajduje tutaj swoje potwierdzenie. Wersy nadal pełne są zapachów, kolorów, smaków (oziębły księżyc połyskuje metalicznie; wpadam w zatęchłe bramy o zapachu śmietników), to jednak tworzą klimat całkowicie odmienny od wcześniejszego. Coś się zmieniło w życiu podmiotu lirycznego, nie tylko nie ma już żaru „Gorąca“, ale wydaje się, że utracony został również pełen nadziei spokój zawarty w „Cieple“. Dominują chłód i bezwzględna cisza: ta cisza mnie boli, wypełza z kątów bezszelestna i jadowita Rodzi się refleksja, że dla postaci mówiącej, występującej w utworach Iwony Niedopytalskiej, miłość jest podstawą bytu: rankiem szukam miłości przez szkło powiększające, ale pewnie zgubiła się w praniu Bez niej odczuwa pustkę, bezsens, martwość egzystencji: nie chcę być martwa, jak twoje oczy, ślizgające się po mnie przypadkiem, jestem tu, żyję Jej samopoczucie, samoocena są na łasce męskiego spojrzenia: tygrysiego lub martwego. Uzależniona od akceptacji, zainteresowania, nie docenia wartości sama w sobie, nierówna emocjonalnie, łasa na czułe słowa i gesty, pozwala sobą manipulować. Najdobitniej odzwierciedla te cechy wiersz „Niekompletna“: im bardziej wypatruje, tym bardziej cię nie ma, oczy lepią się do ścian, wypełniona czekaniem rozbrzmiewa ciszą, tylko palce ćwiczą bezgłośne etiudy i strzelanie z foliowych bąbelków kiedy pociągasz za sznurki i biegnie szybko na pijanych obcasach, miękka w kolanach i gestach[…] Podobnie jak Książka: pustką nie jest. zamkniętą książką z niedokończonym rozdziałem, odłożyłeś na później, na jutro, na nigdy. czeka zakurzona. ***
88
Herbasencja
Tomik, w którym wiersze ułożone są na zasadzie gradacji temperatur („Gorąco“, „Ciepło“, „Zimno“) pozwala odbiorcy na budowanie historii. Powstrzymam się jednak przed upraszczaniem przekazu poprzez konstruowanie fabuły typu: miłość wsparta gorącą namiętnością, faza przejściowa, pustka uczuciowa w związku lub jego rozpad. Bo choć tak sugeruje układ, i taką smutną, wychłodzoną bohaterkę musiałabym zostawić zamykając ostatnią stronicę, to przecież można spojrzeć na całość inaczej i nie zakładając chronologii wydarzeń, uznać poszczególne grupy tematyczne za odzwierciedlenie stanów emocjonalnych, występujących w relacjach międzyludzkich naprzemiennie. Ponadto chciałabym odejść od naturalnie narzucającej się oceny poszczególnych części w kategoriach dobra i zła, i, podobnie jak król Salomon, optować za istnieniem sensu w przeplatalności doświadczeń życiowych: Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów, czas rzucania kamieniami i czas ich zbierania, czas pieszczot i czas wstrzymywania się od nich, czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. (Koh 3, 1-11) Spłyceniem tematu byłoby odniesienie się wyłącznie do wierszy o tematyce miłosno-erotycznej, które liczebnie dominują w tomiku. Wrażliwość poetki na problematykę społeczną znajduje ujście w poruszających reminiscencjach z wypraw do dalekich krajów, np.: z rozdętym ego, jak brzuch afrykańskiego dziecka myślisz, że naprawdę żyjesz lub chłopi w galabijach sprzedają pataty i własne nerki lub rybackie kutry z Hongkongu codziennie dowożą śmierć lub Santa Maurete, patronko handlarzy, módl się za nią, sprzedała uczucie jak tabletkę extasy, nigdy więcej nie wpłynie w żyły Na zakończenie dodam, że nieustannie fascynuje mnie zdolność poetki do budowania tak sugestywnego klimatu - i to za pomocą prostych środków wyrazu, bez odwoływania się do wydumanych metafor i patetycznych porównań - iż odbiorca nie tylko odchodzi oczarowany, ale też niejednokrotnie z upodobaniem powraca. B. S. Wszystkie zacytowane fragmenty wierszy pochodzą z tomiku „Na południe od chmur“.
Styczeń 2016
89
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Ajw http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=731 Andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 Avus Algor http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=51 Bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8 Bustan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=689 dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Ginger http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=598 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 JARGOS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=286 KlaPAUCJUSZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 KROLIKDOSWIADCZALNY http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 lYCORIS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=722 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 MSKORN http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=586 pOLLITER http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=625 sESI http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56 Szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 TOJESTNIEWAZNE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=740 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 WERWENA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=732 ZYRAFA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197
Skład:
Agata Sienkiewicz
fotografia na okładce:
Oso Polar http://da-bu-di-bu-da.deviantart.com/ https://www.instagram.com/awesome_oso/ https://www.etsy.com/shop/chercheto?ref=si_shop Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www . h e r bat k au h e l e n y . p l
Styczeń 2016
91