Herbasencja - Styczeń 2016

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Iga Nowak Szelestem 5 Dorota Czerwińska Ujście 6 Anna Musiał alfa 7 Adrian Tujek Autostrata 8 Marcin Sztelak Małgorzata i koty 9 Stefan Buchta in equilibrium 10 Beata Gruszecka-Małek Dzisiaj to tylko REM 11 Iwona Niedopytalska sycące godziny 12 Adam Ladziński w zamyśle zmyślnie 13 Sylwek Półgęsek burdel 14

Proza

Bartłomiej Dzik Krem, który działał 16 Magdalena Lisiecka Grzech pierworodny 22 Ewa Marchwińska Cesarzowa Tilisza 41 Oskar Żyndul Pan i pani albo salto mortale 48 Jan Maszczyszyn Posłańcy opętania 50

Bonus

Podaj dalej 2 74

Recenzja

Iwona Niedopytalska „Na południe od chmur“ 85

Stopka Redakcyjna 91

Ohayo gozaimasu 15

46. Pociąg Wojtek Wilk 48. Pokrowiec Marcin Rogalski 49. Chaos Anna Chudy 50. 50 Dorota Czerwińska 51. Bezczas Agata Sienkiewicz 52. Winorośl Dorota Czerwińska 53. Deszcz Marcin Lenartowicz

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Naobiecywałam rok temu i, jak to z obietnicami, różnie wyszło. Plan podstawowy, czyli uruchomienie „Pracowni literacko-artystycznej „Herbatka u Heleny””, został zrealizowany. Nie podejrzewałam jednak, jak bardzo czasochłonne okaże się to przedsięwzięcie. Inne plany musiały, póki co, pójść w odstawkę. Mam jednak nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze… Rok rozpoczęliśmy drugą edycją plebiscytu Srebrnej Łyżeczki. To chyba obecnie moja ulubiona akcja herbatkowa. Piękne podsumowanie roku w saloniku. Tym razem nominowanych jest czternaście opowiadań i czternaście wierszy. Łącznie osiemnastu autorów. Pełną listę znajdziecie na następnej stronie. Głosowanie jest już na półmetku i mogę zdradzić, że w tym momencie w obu kategoriach widać liderów, ale głosujemy do końca stycznia i jeszcze wszystko może się zmienić. Co znajdziecie w tym numerze: w poezji dwa debiuty – na rozpoczęcie bardzo liryczna Iga Nowak, a pod koniec działu Iwona Niedopytalska, o twórczości której przeczytacie też kilka słów pod koniec numeru. Jako bonusik – garść haiku, które zwyciężyły w naszym cyklicznym konkursie „Ohayo Gozaimasu”. W prozie mamy tym razem pięć odcieni fantastyki. Na otwarcie Bartłomiej Dzik w humoresce o „Kremie, który działał”. Już po tytule widać, że to czysta fantazja. „Grzech pierworodny” Magdaleny Lisieckiej to science fiction z mocnym ukierunkowaniem psychologiczno-socjologicznym. Autorka zdecydowanie dobrze czuje się w tematyce tworów „ludziopodobnych”. Ewa Marchwińska jest kolejną herbasencjową debiutantką. Jej „Cesarzowa Tilisza” to przepiękne, bajkowe fantasy, z fascynującą tytułową bohaterką. Kolejny autor, Oskar Żyndul, także debiutuje na naszych łamach. Jego miniaturka „Pan i pani albo salto mortale” jest jak luksusowa pralinka – mało, a jednak człowiek na chwilę odpływa. Powoli tradycją staje się, że dział prozy zamyka Jan Maszczyszyn. „Posłańcy opętania” to mroczna i magiczna (nieprzypadkowo użyte słowo) wizja dalekiej przyszłości, która wbije Was w fotel. Ale to nie koniec atrakcji. Osoby wprowadzone w temat nie uwierzą, ale… udało się doprowadzić do końca drugą edycję „Podaj dalej”! Jest to zabawa, która polega na wspólnym pisaniu tekstu. Więcej szczegółów przeczytacie przed samym opowiadaniem. Co było z tą edycją nie tak? Eh… Dużo by tłumaczyć. Już sam fakt, że pisanie trwało półtora roku wiele mówi… Udało się skończyć, sprawa zamknięta i długo się nie podejmę ponownej organizacji tej imprezy. Amen. Na zamknięcie numeru wcześniej wspominana niespodzianka – recenzja, czy może bardziej analiza tomiku „Na południe od chmur” Iwony Niedopytalskiej, autorstwa, być może kojarzonej przez Was z innych miejsc w sieci, Blaszki. Chciałabym jeszcze zwrócić Waszą uwagę na okładkę, a dokładnie zdjęcie, które się na niej znajduje. Fotografia, jak i przedstawiona na niej maskotka, są autorstwa Oso Polar, młodej rosyjskiej artystki, której zręczne palce specjalizują się w nadawaniu rzeczywistej formy takim właśnie bajkowym stworzeniom. Wyobraźnia Oso i jej umiejętności naprawdę zapierają dech w piersiach. Serdecznie zapraszam Was do zapoznania się z jej twórczością którą znajdziecie między innymi tu: http://da-bu-di-bu-da.deviantart.com/ , tu: https://www.instagram.com/awesome_oso/ i tu: https://www.etsy.com/shop/chercheto?ref=si_shop . Dodam jeszcze, że artystkę podsunął mi nRrain, a jej zgoda na wykorzystanie fotografii o mało nie przyprawiła mnie o zawał serca ze szczęścia ;) Miłj lektury! Helena Chaos

Styczeń 2016

3



Iga Nowak (Ginger) Mówi się, że analizując szczegółowo płatki nikt nie pojął piękna róży, dlatego z natury nie lubię zwierzania się z myśli o sobie. Prawdopodobnie boję się brzmieć jak zwyczajna dziewczyna ze zwyczajnymi problemami. A ja od zawsze wolałam wyróżniać się z tłumu, niż go tworzyć. Samodzielnego życia nauczyłam się w Anglii, gdzie mieszkam na stałe. Nie od razu uczę się na błędach - lubię je popełniać więcej niż raz, tak, żeby być pewną... A w poezji, podobnie jak w życiu, kieruję się wyczuciem. Tak, jak na co dzień wyginam usta w uśmiechu, tak pisząc odsłaniam tę część mnie, która śmiać się nie umie wcale. Do poezji mam poważne podejście i chociaż wciąż należę do amatorek, nie przestaję szukać balansu pomiędzy tym, jak odczuwam a tym, jak te emocje przekazać.

Szelestem Ty tam. Ja tu. Nigdy bardziej samotna, gdy pośpiechu moich myśli nie chwytasz. Dzień mruży powieki, w ogrodzie - wierzba jakby bardziej pochylona. Do ziemi jej suknia, jeszcze wczoraj - przysięgam, jak nowa. Wiatr tuli płaczącą i jej włosy gładzi. Oddana pieszczocie, tak piękna jak wzniosła. Odchodzę od okna. Do łóżka powracam. W ogrodzie szeleści... ty tam. Ja tutaj.

Styczeń 2016

5


Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

Ujście Jeśli demon ma ręce, to wyrzeźbiły one na moim ciele meandry. Bystre, diabelskie oczy rozbłysły tęczówką w nagle wezbranej rzece. Wejdziesz do niej językiem i uniosą nas fale. Jeśli demon ma serce.

Wejdziesz do niej językiem i uniosą nas fale.

6

Herbasencja


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

alfa w mieszkaniu o ścianach cieńszych niż papier urastam do miana samozwańczej alfy, samicy, suki, która wydała na świat młode, potem wykarmiła. podobno ich komórki macierzyste nadal wędrują po moim ciele - kiedy siadam do niedzielnego obiadu, kiedy pielęgnuję ogień. wieczorami patrzę na miasto, odległość stanowi bezpieczną barierę. pozwala oswoić wewnętrzne dziecko, ukoić płacz po utraconych. błądzę po powierzchni, świat przyjmuje barwę popiołu. wydaje z siebie ostatni zgrzyt. skurcz.

podobno ich komórki macierzyste nadal wędrują po moim ciele - kiedy siadam do niedzielnego obiadu

Styczeń 2016

7


Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.

Autostrata Anne, czyli mom, skanduje turecka dziewczynka dokładnie wtedy, kiedy suniemy niemiecką autostradą. SMS jedzie autokorektą, która zmiękcza d jak serce i sugeruje stratę. Prawdopodobnie dziecko zgłodniało i woła o strawę albo chce zwrócić na siebie uwagę. Dość szybko na skąpy plac zabaw wjeżdża piknikowy kosz w rękach szczelnie zakrytej matki: jeszcze gorące parówki, MOM. Posuwamy się w podobnym tempie, uważnie mijamy tira z dorodnymi świniami, a potem karambol zmielony w metaliczną miazgę, mięso oddzielone mechanicznie, wciąż ciepłe. Wchodzi dokładnie między zęby, uszczelnia szpary i choć nie widać go, to wszechstronnie drażni, uwiera.

Dość szybko na skąpy plac zabaw wjeżdża piknikowy kosz w rękach szczelnie zakrytej matki

8

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Małgorzata i koty Może zostałabyś wiedźmą. Nasze wojny podjazdowe o lokalnym zasięgu i pokalane poczęcia kończą się bólem głowy. Rano zawsze czuję się niczym sobowtór Lucyfera – światło w półcieniach. Coraz głębszych w okolicach oczu, ale to tylko złudzenie życia, niewolnik słowa odmieniam codzienność przez liczne przypadki, ty zapisujesz potknięcia nad łóżkiem. Właściwie jestem wdzięczny za braki i chłód dłoni kiedy idziemy na spacer. Jak zawsze ostatni, bo mijają nas jesienne koty, we wszystkich odcieniach ciemności. Kwiaty, królestwo za kwiaty.

Styczeń 2016

9


Stefan Buchta (bustan) Zacząłem pisać gdzieś po 2008 roku, nie z nudów, a raczej z wewnętrznej potrzeby i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie posiadam stosownego wykształcenia i wieku (mamy przeca presję na młodzież), bowiem w maju skończyłem pięćdziesiąty siódmy rok życia. Na dodatek wywodzę się z robotniczej rodziny i właśnie w tymże 2008 roku kopalnia KWK STASZIC wysłała mnie na górniczą emeryturę. W 2012 roku wydałem jedyny (jak na razie) tomik wierszy „Pociągi osobiste“, dzięki wydatnej pomocy portalu E-literaci i jej głównodowodzącej, pani Barbary Mazurkiewicz. Od tego czasu zwiedziłem kilka portali, ostatnim był portal E-sztuka Rossakowskiego-Lloyda, który to z przyczyn mi znanych i nieznanych się rozleciał.

in equilibrium Stanisław uwielbia rysować gryząc świecowe kredki rujnuje państwowy budżet choć nie nosi pampersów jak inni

Marta pod nieobecność Staszka miota się i pluje na wszystkich skarży za symulowane choroby geriatryczne

oswoił się z widokiem pakowego papieru na którym koślawe nuty fałszują w Trzewiczkach między pięcioliniami

nikt nie zaprosi gdy tańczą czarownice w balkonikach po piskliwych piruetach szczerzy zęby ze złości

to Czajkowski twierdzi uparcie ignorując zakaz przebywania na tarasie zimą lepiej widać łabędzia ze sklejki i palika

dopiero jak wejdzie i stanie przy oknie chłód przeniknie splecione dłonie zapyta kolejny raz czy pamięta tamte lato

wystającego z brzegu tataraku nie lubi jak szpinaku i uważa że trzeba go wycinać bo od gęstości rośnie poziom halucynacji

trzydziestego dziewiątego

10

Herbasencja


Beata Gruszecka-Małek (Zyrafa) Urodziłam się w 1986 r., mieszkam w Kurowie (małej wsi w województwie dolnośląskim). Z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, muzyka i wszystko, w czym tkwi miłość. Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim O Granitową Strzałę (kategoria wiersza klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim Konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka oraznominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym Konkursie Jednego Wiersza o Puchar Wydawnictwa Świętego Macieja Apostoła. Niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.

Dzisiaj to tylko REM Zapominam się w REM. Nie zawsze – czasami. Tam widzę kominy. Wzdychają głęboko, wykonują ściegi ponad wsią wysoko; brzoza dopomaga srebrnymi drutami. Kocham stare buty, chrupiące odgłosy, herbatę z cytryną - koniecznie ze skórką, przez biały ornament oglądać podwórko, podziwiać jak zima maluje ci włosy. Do dzisiaj powracasz - przypadkiem i nagle; wymieniamy myśli, niekiedy oddechy; rzucasz na mnie urok spod spoistej strzechy, pojedyncze słowa wciągają jak scrabble. Nie ma czasu pytać. Nikt z nas nie wygrywa. Kocham kaloryfer, dziurawy koc w kratkę; przydrożne cytrusy jakby miały czapkę, kiedy tuż nad światłem śniegowa pokrywa.

Kocham stare buty, chrupiące odgłosy, herbatę z cytryną - koniecznie ze skórką

Styczeń 2016

11


Iwona Niedopytalska (ajw) Urodzona w zeszłym wieku w Puławach, ukochanym miejscu Izabeli Czartoryskiej. Swoją podróż w głąb siebie zaczęła na jednej z ławeczek w puławskim parku, gdzie przyroda sprzyja twórczym zamyśleniom. Kocha naturę i poznawanie innych kultur. Z licznych podróży przywozi smaki, zapachy, klimat i widoki pięknych miejsc, które przechowuje w wierszach. Wydała trzy tomiki: „Szafirową magię“ (2012), „Biały Dogon“ (2013) i „Na południe od chmur“ (2015). Obecnie pracuje nad kolejnym. Jej wiersze pojawiły się w kilku antologiach, z których dwie przeznaczone były dla najmłodszych czytelników. Publikowała w magazynach literackich takich jak: „Poezja dzisiaj“ i „ E=Sztuka do kwadratu“. Ostatnio nieśmiało uśmiecha się do prozy, a efekty tych zabiegów coraz bardziej procentują i dają nadzieję na pomyślną finalizację.

sycące godziny czas smakuje lepiej podzielony na kawałki. pokruszone chwile kleją się do ust, roztapiają na języku. wrażenia dojrzewają powoli - od spojrzenia na całość, po kolejny kęs. nie musimy się spieszyć. każde rozproszenie gubi coś z esencji. uwolnieni od presji, bez powściągliwości docieramy do sedna, mieszając w powietrzu wilgoć i słodycz w aksamitne konsystencje. wypłukana wodą tracę cię jak magnez.

nie musimy się spieszyć. każde rozproszenie gubi coś z esencji.

12

Herbasencja


Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.

w zamyśle zmyślnie pomilczeć troszkę sen posmaczyć tam kres łaknień i wyssany palec cudne dzieciństwo smak mleka i nagość co jeszcze nie zepsuła wzroku tak łatwo ją przeoczyć jak wyobraźnię którą trudno naszeptać powolne bezwolne nam przeznaczone dni słotne słońcem i noce zdębiałe dąbrową co gada poprzez mądre sowy które niejedno gniazdo uwiły a my znów układamy bajkę nie trzeba już nic mówić sił starczy by zasnąć

cudne dzieciństwo smak mleka i nagość co jeszcze nie zepsuła

Styczeń 2016

13


Sylwek Półgęsek (Polliter) Rocznik 76. Mieszka w Holandii. Pija whisky, pisze piosenki, jest muzykiem. Lubi seks, piwo, poezję, dobrą prozę, muzykę, teatr, film i ogólnie sztukę.

burdel Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem prowadzony na rzeź. (T. Różewicz - „Ocalony“) skóra do skóry kość do kości sytość do sytości sperma sperma sperma niech już kończy zanim zapłaczę nad nim biedny kościotrupek uda wymalowane krwią nienarodzonego szczypce doktorów Mengele dziwne jak pasiaki mogą przypominać kraty za które można złapać i szarpać szarpać wściekle ma dwadzieścia dwa lata ocalała chociaż nie żyje

14

Herbasencja


Ohayo gozaimasu Zwycięzcy

48. Pokrowiec

Marcin Rogalski (MSkorn)

46. Pociąg

Wojtek Wilk (klapaucjusz) Poranny stukot w lesie zbudził bestię to żaden dzięcioł

49. Chaos

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Pogrzeb. Wiatr zabrał duszę. Pokrowiec na nią zostawił światu.

Milczące liście, jaskrawy promień słońca. Cisza przed burzą

50. 50

51. Bezczas

Dorota Czerwińska (szara)

Agata Sienkiewicz (Helena Chaos)

drugie półwiecze w pajęczej sieci zmarszczek wyssany motyl

chmury ospałe trawa rozgrzana słońcem letnia niedziela

52. Winorośl

53. Deszcz

Dorota Czerwińska (szara)

Marcin Lenartowicz (unplugged)

nowy szczep winny płoży się zielenieje pień tolerancji

pozalepia piach na czubkach butów rosa wydrąży skałę

Styczeń 2016

15


Bartłomiej Dzik (Dziko) Rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu ekonomista. Autor licznych artykułów popularnonaukowych i publicystycznych z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Regularnie pisuje krótkie formy na SZORTAL, publikował opowiadania w Esensji, QFAN-cie i Fahrenheicie. Dwukrotny finalista „Horyzontów Wyobraźni“. Obecnie pracuje nad powieścią fantasy.

Krem, który działał

humoreska

Kobiety, zasadniczo, nie przejmują się pierwszą zmarszczką pod okiem. Podobnie, nie przejmują się pierwszą fałdą na brzuchu, pierwszym hektarem cellulitu, cyckami do kolan czy pierwszą kępą siwych włosów. Zmarszczki, nadwaga, siwizna – to nie są problemy same w sobie. Problemami się stają, gdy przyuważy je facet. Powiększające lusterko w łazience nie umiało gadać jak to z bajki, inaczej już dawno powiedziałoby na odczepnego Joannie: tak, i owszem, jest zmarszczka niemimiczna pod okiem, ale i tak jesteś najpiękniejsza w świecie; spadaj już, babo! Joanna w końcu, po dziesięciu minutach stania z nosem w lustrze i płatkiem kosmetycznym w dłoni, pogodziła się z brutalną rzeczywistością. Zmarszczka istniała obiektywnie, a jeszcze miesiąc wcześniej jej tam nie było – albo raczej była na tyle mała, że niezauważalna nawet w powiększeniu. Ten tragiczny fakt należało opić filiżanką odchudzającej herbaty pu erh i zajeść pudełkiem lodów bakaliowych. Ktoś nieznający życia mógłby rzec, że dociągnąć do trzydziestki i jeszcze kawałek dalej bez wyraźnych zmarszczek to świetny rezultat. No, tak było może w połowie dwudziestego stulecia, ale nie teraz, gdy standardy urody wyznaczane są przez mistrzów PhotoShopa a siedemnastoletnie okładkowe modelki to już właściwe senior league. Ten wyśrubowany do maksimum kult młodości i gładkości całkiem namieszał w głowach… nie, nie kobietom, bo one już wcześniej miały namieszane, ale jeszcze facetom, którzy poczęli wymagać, by ich żony i kochanki (zwłaszcza kochanki) się nigdy nie zestarzały. Dlatego to nie Joanna pierwsza przyuważyła zmarszczkę ale Sylwek swym fachowym okiem, gdy kochali się przy zapalonym świetle. Zrobił to oczywiście w sposób taktowny – „ooo, chyba zrobiła ci się zmarszczka pod okiem” gdy partnerka jęczała z rozkoszy, odchylając do tyłu głowę. Żadne tam „rany, uprawiam seks z jakąś Babą Jagą” czy coś równie dosadnego. Niemniej, kości zostały rzucone, czy raczej skóry pomarszczone – Sylwek zauważył defekt. A dalej to już równia pochyła. Do tamtej chwili, Joanna z uzasadnioną wyższością patrzyła na koleżanki z pracy, pożenione z przypadkowymi kolegami ze studiów bądź z tatusiowymi starszymi panami. Sylwek to był partner do szpanowania w towarzystwie. Młodszy o pięć lat, całkiem przystojny i wysportowany (acz więcej czasu spędzał przed Playstation niż na siłowni). Młodszy o pięć lat a przy tym nieźle zarabiający grafik w prywatnym biznesie, żaden tam utrzymanek. Trochę niedojrzały emocjonalnie, ale w końcu młodszy o pięć lat (czyli, biorąc poprawkę na płeć, to jakby o piętnaście). Taki partner to skarb i powód do dumy, dopóki… się go trzyma przy sobie. Bo jak odejdzie do młodszej to – ojojoj, dopiero te żmije z roboty będę miały używanie! Przez pierwsze dwa lata ich związku Sylwek w żaden sposób nie komentował różnicy wieku. Po incydencie ze zmarszczką, zaatakowany krzyżowym ogniem pytań nie wprost bąknął, i zabrzmiało to nawet szczerze, że lubi dojrzałe kobiety. To na miesiąc stępiło czujność Joanny, ale równia

16

Herbasencja


pochyła to równia pochyła. Na imprezie u znajomych, po paru drinkach Sylwek zaczął coś bełkotać a propos związku z Joanną, że owszem, lubi kobiety dojrzałe, byle nie przejrzałe… Należało się przestawić na tryb pomarańczowego alarmu. Kolejne dwa spokojne tygodnie, po czym zaczęły się coraz późniejsze powroty Sylwka z firmy, bo niby ważny projekt do dokończenia i takie tam pierdoły. Aż w końcu, przy segregowaniu jego koszul do prania, Joanna wyczuła zapach obcych perfum w okolicy kołnierzyka. Miała dobrego nosa, rozpoznała pewien zapach stale przeceniany w drogeriach – jakaś tania pozbawiona gustu gówniara ocierała się o jej faceta! Czerwony alarm! Podeszła do sprawy racjonalnie. Przyciśnięty do muru partner albo wszystkiego się wyprze i nazwie Joannę paranoiczną kretynką, albo – w gorszym razie – wzruszy ramionami, spakuje walizki i wyprowadzi się od „kobiety przejrzałej”. Używając terminologii sportowej, trzeba było grać, jak przeciwnik pozwala – co w tym przypadku oznaczało próbę powrotu do idyllicznych czasów „sprzed zmarszczki”. *** Joanna już od przedszkola wiedziała, że dobre geny to tylko połowa sukcesu. Albo tylko jedna czwarta. Druga połowa, albo nawet trzy czwarte, to nowoczesny przemysł kosmetyczny. Ani przez chwilę nie rozważała botoksu – to cholerstwo potrafiło różne figle z ryjem płatać, no i generalnie nadawało się jako ratunek dla starych bab by wyglądać trochę mniej staro, a przecież nie o to chodziło. Wszelkie pudry maskujące i podkłady również odpadały jako zawodne półśrodki. Pozostawały zatem kremy przeciwzmarszczkowe. Wybór był przeogromny: ceramidy, kwasy hialuronowe, masło Shea, kawiory, drobinki złota albo jakiegoś błota, czy mikrokapłsuki inteligentniejsze od przeciętnego noblisty. Kremy tanie jak barszcz i droższe od platyny, wielkich koncernów i niszowych producentów, naturalne bądź ultra-hi-tech. Joanna wypróbowała je prawie wszystkie i powiedzmy sobie szczerze – dupa blada, czy raczej skóra pomarszczona. Tymczasem źle się działo. Sylwek spędzał w pracy coraz więcej czasu, dostawał tajemnicze SMS-y o dziwnych porach i zaszywał się w kiblu, by je przeczytać. Kolejny raz jego koszula zapachniała perfumami tej ździry. Joanna walczyła jak lwica. Urządzała romantyczne kolacje z winem i świeczkami; studiowała podręcznik seksu tantrycznego, by zaskoczyć partnera w łóżku coraz to nowymi technikami; znalazła wreszcie krem, który zdawał się działać – jakieś cudo z koncentratem buraka pastewnego (najdroższy burak na świecie, bez dwóch zdań). Wszystko na nic, kochali się coraz rzadziej, co Sylwek tłumaczył przemęczeniem w pracy. Ale Joanna wiedziała lepiej – kiedykolwiek partner patrzył na jej twarz, miał słabo skrywany grymas fotografa dostrzegającego na zdjęciu aberrację chromatyczną. Joanna zaczęła myśleć o kochaniu się przy zgaszonym świetle, ale to byłoby przyznaniem się do porażki. To byłby krok w przepaść. Krem z buraka jednak nie działał, rzekoma poprawa okazała się tylko chciejstwem. Z miną zbitej suki Joanna poczłapała do zaprzyjaźnionej drogerii, zapytać magistra, czy nie ma jakiś nowinek. Magister był gejem i nadawał się do swej pracy idealnie – bo niczym kobieta słuchał i potrafił cierpliwie doradzić, ale nie miał ani krztyny tej żmijowatej babskiej zawiści „i tak nic ci to nie pomoże, stara prukwo”. W drogerii przebywała tylko jedna, znana z widzenia klientką, która chowała jakiś drobiazg do torebki i obracała się ku wyjściu. Chociaż… nie – Joanna musiała się pomylić, to chyba nie była tamta babka, ale ktoś do niej bardzo podobny, może młodsza siostra? Magister tymczasem włożył do przegródki w kasie pliczek stuzłotowych banknotów i ciepło przywitał Joannę: – Mam coś dla pani – oznajmił, szczerząc zęby w uśmiechu. – Absolutna nowość, prosto ze Stanów, aczkolwiek… – ściszył głos, przybierając konspiracyjny ton. – To jest taki towar trochę spod lady, paragonu na to nie wystawię. Prywatny import, można powiedzieć. Joanna podejrzliwie pokręciła nosem: – Ale czy to bezpieczne? Mam alergię na… – Bezpieczne w stu procentach – wszedł jej w słowo. – Supernowoczesny krem odmładzający, który jeszcze nie wszedł do oficjalnej dystrybucji. Pani Ala – wskazał za kobiet, która opuściła drogerię. – Używa od dwóch tygodni i gołym okiem widać efekty!

Styczeń 2016

17


A więc jednak! – zdumiała się w myślach Joanna – To ta sama baba, a wyglądała jakby… Wszelkie wątpliwości wyparowały niczym kropla wody w południe na Saharze. Widząc antycypację na twarzy klientki, magister sięgnął pod ladę i wydobył drewniane pudełko z dużym czerwonym napisem „AREA 51” po środku wieczka i mniejszym na dole „ULTIMATE CORE SECRETS. CLEARANCE LEVEL 5 REQUIRED.” Joanna nigdy nie słyszała o takiej firmie i linii kosmetycznej, no ale w końcu tyle się co chwila pojawia nowinek. Sprzedawca uniósł wieczko. Wewnątrz skrzyneczki było paręnaście białych nieopisanych słoiczków, takich właśnie jak na ekskluzywny krem pod oczy. – Używa się tego jak krem pod oczy – magister zaserwował oczywistość. – ale działa na całe ciało – no to już wcale nie było oczywiste. – W promocji tylko sześćset złotych – to z kolei może nie oczywiste, ale do przewidzenia. Cóż to jest sześćset złotych za dobry krem! – Eee, mogę zapłacić kartą? – spytała Joanna. – Niestety, gotówka. Jak już mówiłem, drugi obieg spod lady. Wyskoczyła do bankomatu i wróciła po pięciu minutach. W pamięci wciąż miała panią Alę, wyglądającą dziś niczym swoja młodsza siostra. Na ladzie wylądowało dwanaście banknotów i dwa słoiczki kremu zmieniły właściciela. A co! – Będzie pani zadowolona – rzucił na pożegnanie magister. *** Sylwek akurat wyjechał na cztery dni, do niedzieli włącznie, na jakieś wyjazd integracyjny, czy jak to się teraz fachowo mówiło, szkolenie teambuildingowe, a po ludzku – jak sam szczerze przyznał – popijawę. Joannie to nawet pasowało, mogła się trochę odstresować, bo bezskuteczne zabiegi o atencję partnera wykończyły ją psychicznie. Mogła też w spokoju wypróbować nowy krem i w spokoju zajeść słodyczami ewentualną porażkę. Już trzeciego dnia zmarszczka pod okiem zniknęła. Joanna była ostrożna, zbyt wiele już razy balonik nadziei pękał z hukiem… Zawsze mogło być tak, że to nie zmarszczka zniknęła, ale pojawiły się problemy ze wzrokiem bądź się lusterko w łazience popsuło. Niemniej, lustra w przedpokoju i kibelku pokazywały to samo co łazienkowe, a dzień później Joanna bez problemu przeczytała drobny druk na umowie ubezpieczeniowej. No dobra, zniknięcie zmarszczki mogło być jeszcze efektem autohipnozy, trwałego zlasowania mózgu antyzmarszczkową obsesją, To mogło być… – Świetnie wyglądasz, kochanie! – rzucił wracający Sylwek, wieszając kurtkę w przedpokoju. Więc jednak! Ale… nie, przecież on nawet na mnie nie spojrzał – w głowie Joanny nadzieja walczyła o lepsze z podejrzliwością. Sylwek też nieźle wyglądał, jak na lekko skacowanego faceta, tryskał humorem, sypał anegdotami o absurdach korporacyjnych szkoleń. Dla Joanny był miły jak za dawnych czasów, zero złośliwości. Czy równie czuły – no, już nie bardzo, co można było zrzucić na karb zmęczenia. Kobieta w skrytości ducha liczyła na gorącą noc, ale wieczorem ostatki energii uszły z partnera – Sylwek padł na łóżko i zasnął w skarpetkach. W poniedziałek rano rozminęli się przy śniadaniu; oboje zaspali i nie mieli czasu zamienić słowa. Jednak rozsiadłszy się przy biurku w pracy, Joanna od razu poczuła, że coś się zmieniło. Koleżanki patrzyły na nią jakoś… o tak, znała dobrze to spojrzenie – jeden procent podziwu i dziewięćdziesiąt dziewięć procent zazdrości. A przecież nie miała na sobie kolii z brylantami czy choćby nowej kiecki z Deni Cler. To już był cholernie mocny dowód, że krem spod lady działał. Jeśli ten głupi Sylwek tego nie dostrzeże, to zamiast przed komputerem powinien pracować w ciemniej kopalni! Sylwek dostrzegł i tej nocy kochali się po raz pierwszy od dwóch tygodni. *** Czuła się świetnie. Oczywiście mógł to być efekt uboczny świadomości, że odzyskała kontrolę nad własnym życiem, ale też… może faktycznie cudowny krem, jak zapewniał magister, działał

18

Herbasencja


nie tylko na twarz ale i całe ciało. Tak czy siak, wpadła do drogerii kupić na zapas jeszcze trzy słoiczki. Nadwyrężyło to nieco środki na rachunku bieżącym, więc po powrocie do domu odpaliła komputer i weszła do serwisu transakcyjnego banku, przelać coś z konta oszczędnościowego: BŁĘDNE DANE LOGOWANIA Zdziwiła się, bo zawsze uważanie wpisywała wymagane przez bank hasło i dwie cyfry numeru PESEL. Spróbowała raz jeszcze, powoli, znaczek po znaczku: BŁĘDNE DANE LOGOWANIA Spokojnie – dała sobie chwilę oddechu. Trzecia nieudana próba zakończy się zablokowaniem dostępu online, więc już nie może się pomylić. Czyżby ktoś się jej włamał na konto i zmienił hasło? A może po prostu coś źle pamięta, może – zaśmiała się pod nosem – dopadła ją starcza skleroza, na którą żaden krem nie zaradzi. Na wszelki wypadek wyciągnęła dowód osobisty z torebki, by sprawdzić, czy na pewno dobrze pamięta te ostatnich pięć cyferek PESEL-u. I owszem, bingo! Cyferki były inne, niż jej się zdawało, że pamięta. Problem w tym, że wszystkich jedenaście… To jakiś absurd! – jęknęła w myślach. Ludziom mogą się pokiełbasić jakiś abstrakcyjne ciągi cyfr, tyle w końcu jest tego do zapamiętania: haseł, loginów, PIN-ów. Ale pierwsze sześć cyfr numeru PESEL to data urodzenia, a tę każdy zdrowy na umyśle człowiek pamięta. Tu nie zgadzało się nic, żadna mała pomyła w stylu 25 zamiast 26 kwietnia, nie pasował nawet rok! I nie, nikt nie podmienił Joannie dokumentu na jakiś innej osoby – poprawne były imię i nazwisko, miejsce urodzenia i imiona rodziców. Nie zgadzały się tylko PESEL i data urodzenia. Oderwała na chwilę wzrok od dokumentu i przeniosła na monitor. Z głupią miną, jakby brała udział w jakimś eksperymencie szalonego naukowca, wpisała hasło i cyfry PESEL zgodne z tym, co miała na trzymanym w ręku kawałku plastiku. Przeszło. Zrobiła przelew między kontami, wylogowała się i wyłączyła komputer. Przez moment siedziała na fotelu w stuporze, ściskając drżącymi dłońmi dowód osobisty niczym jakiś telegram o śmierci ulubionej ciotki. W odmienionym numerze PESEL dwie pierwsze cyfry to 86 a powinno być 82, potem 03 zamiast 04… zatem, tak jakby, odmłodniała o prawie cztery lata. Odmłodniała… Już samo przypuszczenie, jakie ją naszło, było absurdalne. Niedoparte pragnienie pójścia do łazienki i przeprowadzenia pewnego eksperymentu było już mega-absurdalne. Ale zrobiła to. Poszła i wsmarowała sobie pod oczy krem pana magistra, po czym biegiem wróciła do pokoju, gdzie na stole leżał dowód osobisty. Cyferki numeru PESEL tańczyły teraz jak zielone znaczki w Matrixie, te na piątym i szóstym miejscu przeskakiwały co sekundę: 28, 29, 30, 31, 01, 02, 03… Supernowoczesny krem pod oczy sprawiał, że Joanna młodniała w oczach. *** Ktokolwiek czytał baśnie o dżinach w butli czy lampie Aladyna, ten wie, że z cudownymi wynalazkami wcale tak cudownie nie jest. Od tamtych czasów niby jakiś postęp nastąpił, ale wciąż nie wszystko działało perfekcyjnie. W przypadku amerykańskiego kremu spod lady problem nie polegał na tym, że odmładzane były jednocześnie ciało i metryka. Problemem był, fachowo rzecz ujmując, brak synchronizacji. Joanna czuła się młodziej i wyglądała młodziej. Młodziej o rok, nie no, półtora roku. Może nawet ciut więcej, tu i ówdzie, w jędrności pośladków na ten przykład, maksymalnie dwa lata. Ale po ostatniej aplikacji kremu, metryka wskazywała ubytek nieco ponad czterech lat. Ta rozbieżność zaniepokoiła kobietę. Zaniepokoiła na tyle, że Joanna popędziła co sił w nogach do drogerii, wyjaśnić sprawę. – Naprawdę, nie ma się czym przejmować – magister zbagatelizował problem. – Raczej nie zniknie pani z bazy PESEL, Amerykanie na pewno to jakoś przemyśleli.

Styczeń 2016

19


– Raczej nie o to chodzi. To znaczy… nie tylko o to. Po prostu tak jakoś dziwnie się z tym czuję, bo… Magister zrobił minę cierpliwego słuchacza zwierzeń. – Bo niech pan spojrzy na to tak: miałam trzydzieści trzy lata i wyglądałam na trzydzieści trzy, teraz wyglądam co prawda na trzydzieści jeden, ale mam dwadzieścia dziewięć. – No i… – Więc tak sobie myślę, czy przypadkiem nie jest tak, że bezwzględnie odmłodniałam ale względnie się postarzałam. Trzeba oddać magistrowi, że potrafił zachować kamienną twarz. – Pani Joanno, to jest drogeria a nie dyskusyjny klub filozoficzny. I jakby nie patrzeć, miał rację. Joanna nabyła zatem jeszcze jeden słoiczek mimo-wszystkocudownego-kremu i wyszła z drogerii. Magister zaś głośno westchnął pod nosem: – Baby to jednak są durne. Kupują krem odmładzający, który nie działa, i żadna nie przychodzi z mordą. Kupują krem odmładzający, który działa, i nagle wysyp pretensji… *** Faktycznie, Amerykanie chyba pomyśleli o wszystkim. No, może nie o wszystkim, ale świat się nie zawalił. Zaktualizowany numer PESEL i data urodzenia pojawiały się we wszelkich możliwych papierach i bazach danych. Po każdej aplikacji kremu trzeba było chwilę odczekać, aż cyferki ustawią się w dowodzie i potem nie było już żadnych problemów w instytucjach realnych bądź wirtualnych. Joannę wręcz zaszokowało, z jaką łatwością wszyscy wokół łykali kolejne zmiany danych osobowych. Zaiste, prawdziwe było porzekadło, że kobiecie nie patrzy w metrykę. Na swoje własne potrzeby Joanna uznała prawdziwość jeszcze drugiego – że kobieta ma tyle lat, na ile wygląda, więc już całkiem przestała się przejmować postępującą rozbieżnością między wiekiem biologicznym a tym z dowodu osobistego. Cudowny krem ma również inną wielką zaletę – brak efektu jojo. Gdy skończył się zapas kosmetyku a jednocześnie ciężka angina złożyła Joannę do łóżka, dopadły ją koszmary o tym, jak to nagle się zacznie się z dnia na dzień starzeć i w parę dni zmieni w siwą staruchę. Nic takiego jednak nie nastąpiło, co sobie człowiek lat ujął, to jego. Joanna zakończyła regularną aplikację kosmetyku gdy wiek podług PESEL-u spadł do dwudziestki, a wiek biologiczny na tak mniej-więcej dwadzieścia siedem lat. Tak czy siak, gdy tylko się wykurowała, zrobiła duży zapas kremu na przyszłość i był to strzał w dziesiątkę, bo niedługo potem drogeria magistra zniknęła. Dokładnie tak – zniknęła. Z dnia na dzień zastąpił ją sklep monopolowy, którego właściciel, najwyraźniej jakiś ciężki świr, twierdził, że prowadzi interes w tym miejscu od paru lat. Joanna spotkała jeszcze przed drzwiami panią Alicję, która również była zdumiona wyparowaniem drogerii i gadała coś, że chwilę przed tym po osiedlu kręcili się dziwni faceci w czarnych garniturach. *** Z Sylwkiem układało się świetnie. Teraz to on był zabiegającą stroną, hołubił partnerkę na każdym kroku, obsypywał drobiazgami, przynosił naręcza kwiatów i podawał śniadanie do łóżka. Kochali się dwa, czasem trzy razy na dzień. Oczywiście incydenty z koszulą pachnącą perfumami tamtej ździry już się nie powtórzyły. Sylwek wciąż co prawda dostawał jakieś tajemnicze SMSy, ale teraz je natychmiast kasował bez czytania. Z koleżankami w pracy też układało się świetnie. Dopytywały się Joanny jakich cudownych środków używa, by tak wyglądać, a ona podsuwała im fałszywe tropy – kremy najdroższe i najmniej skuteczne zarazem, a potem komentowała z udawanym współczuciem „Nie podziałało? Cóż, widać twoja skóra nie jest kompatybilna ze szlachetną nano-truflą”. Jedynym drobnym minusem całej sytuacji był spadek wynagrodzenia o parę procent. System księgowy przyciął jej dodatek za wysługę lat, najwyraźniej nie mogąc przetrawić faktu, że będąc dwudziestką ma przepracowane dziewięć – takie rzeczy tylko w Bangladeszu. Niewielka to jednak cena za drugą młodość. Z Sylwkiem, jak już zostało wspomniane, układało się świetnie. Nawet zaczął coś przebąkiwać o ślubie…

20

Herbasencja


*** Ślub w kościele, biały welon i takie tam – powiedzmy sobie szczerze, to marzenie nawet każdej niewojującej ateistki. Tylko te wszystkie związane z tym formalności… Ku lekkiemu zdumieniu Joanny okazało się, że księgi parafialne nie zostały zmienione i zawierały starą datę urodzenia; najwidoczniej Watykan miał jakiegoś wypasionego firewalla. Nic to jednak, bo gdzie amerykański uczony nie może, tam diabeł babę pośle – wystarczyło zdublować opłatę „co łaska” za ślub i zaraz wszystko się proboszczowi w papierach zgadzało. Koleżanki z pracy dosłownie zzieleniały z zazdrości (po prawdzie, mogły też zielenieć od kolejnych kosmetycznych polecanek Joanny). Kiedy zaś z Sylwkiem w jego firmie zapraszali znajomych na ślub, koledzy partnera wodzili za Joanną maślanym wzrokiem i wzdychali coś o super-lasencji. Tylko jedna z koleżanek narzeczonego, cycata blond-cizia o bezrefleksyjnej gębie, ostentacyjnie wyszła z pokoju, zostawiając za sobą charakterystyczną woń pewnych przecenionych perfum… Tydzień przed ślubem Joanna dostała emaila z dużym załącznikiem. Email miał w treści tylko „wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia” i był podpisany „życzliwa”. Zawierał nagrany telefonem filmik z owego wyjazdu integracyjnego, na którym parę miesięcy wcześniej był Sylwek. Integracji, trzeba przyznać, tam nie zabrakło: Obraz drżał mocno, widać nagrywający był już trochę wstawiony. W tle słychać było pijacki bełkot i brzęk szkła. Filmowani ludzie w większości leżeli zalani w trupa między wywróconymi krzesłami. Kamerka zatrzymała się przy jednym ze stołów. Jakiś widziany od tyłu facet ze spuszczonymi do kostek spodniami dymał na blacie cycatą blondynę. – Tę swoją lafiryndę też zerżniesz na stole, gdy wrócisz do domu? – zapytała z nutką pretensji panienka. – Daj spokój! Aśka to już dla mnie tylko eksponat muzealny, hehe… – odpowiedział zdyszany Sylwek. – Palcem jej nie tknę, by się całkiem nie rozleciała, buehehehehe… *** Joanna nie była wściekła. Nie była wkurzona. Była mega-hiper-wkurwiona. Nie, nie miała pretensji do cycatej cizi – trudno mieć pretensję do bezmózgich panienek łapiących facetów na łatwą cipkę. Co innego ten wredny, obleśny, kretyński padalec Sylwek. On przegiął totalnie i zasłużył na karę. Dużo większą karę niż tylko zerwanie zaręczyn i wystawienie walizek za drzwi. Dużo, dużo, dużo większą! Sylwek miał wolne w pracy i pojechał do teściów dopinać jakieś sprawy organizacyjne, więc miała całą dobę dla siebie. Otwierała słoiczek za słoiczkiem i dokładnie wsmarowywała krem. Co chwila spoglądała na dowód osobisty, gdzie cyferki zmieniały się jak szalone. W końcu nawet sam dowód począł zmieniać kolor i kształt… – Wyglądasz po prostu bosko! – szczerze oświadczył narzeczony, gdy Joanna przywitała go w drzwiach. Zaciągnęła go od razu do łóżka, kochali się jak szaleni: klasyk, oral, anal, misjonarz, jeździec, pająk, a nawet helikopter. Po wszystkim Sylwek był tak wycieńczony, że nie miał siły wstać z łóżka. Wtedy Joanna podreptała do łazienki, wzięła po drodze telefon i wystukała 997. *** Funkcjonariusze komendy powiatowej nie wierzyli własnym oczom i szczerze współczuli oskarżonemu, że tak spaprał sobie życie. Nawet prokurator współczuł, bo chyba każdy na miejscu Sylwka mógł się pomylić. Niemniej dura lex, sed lex: przy tak poważnym przestępstwie usprawiedliwienie „ale przecież wyglądała…” nie miało racji bytu. Za obcowanie płciowe i inne czynności seksualne z osobą poniżej piętnastego roku życia oskarżonemu Sylwestrowi R. groziło dwanaście lat pozbawienia wolności.

Styczeń 2016

21


Magdalena Lisiecka (Lycoris) Pisać zaczęłam w podstawówce i mimo nalegań środowiska, bym w końcu dorosła i zajęła się czymś poważnym, wciąż nie dałam się namówić na porzucenie fantastyki. Długouche elfy, brodate krasnoludy, piloci rdzewiejących statków kosmicznych i nowoczesne androidy - są przecież znacznie ciekawszym towarzystwem niż to, które dwudziestodwuletniej studentce oferuje rzeczywistość. Szukając miejsca jak z bajki, trafiłam w końcu na Uniwersytet Wrocławski, któremu Hogwart do pięt nie dorasta. Obiecuję sobie i światu, że już niedługo opanuję wykładaną tam sztukę zaginania czasoprzestrzeni, by móc pogodzić wszystkie pasje i obowiązki - oraz się wyspać. Tak, spanie przede wszystkim.

science fiction

Grzech pierworodny

Dzień, w któ­rym da­goń­scy me­cha­ni­cy stwo­rzy­li pierw­szy pro­to­typ ro­bo­ta ob­da­rzo­ne­go sztucz­ ną in­te­li­gen­cją, uwa­ża­no za nową erę w dzie­jach ca­łe­go wszech­świa­ta. Wszy­scy pa­trzy­li z na­dzie­ją w tę za­awan­so­wa­ną tech­no­lo­gicz­nie przy­szłość, która nio­sła ze sobą roz­wią­za­nia ty­się­cy pro­ble­ mów dnia co­dzien­ne­go. W końcu kto nie ma­rzył o tym, aby swoje trudy zrzu­cić na cudze barki? Nikt wtedy nie my­ślał o kon­se­kwen­cjach. Za­rów­no moż­li­wo­ści, jak i kre­atyw­ność twór­ców nie znały gra­nic. Nie mu­sia­ło minąć dużo czasu, aby bez­wol­ne AI obar­czo­ne zo­sta­ły wszyst­ki­mi mę­czą­cy­mi i upo­ka­rza­ją­cy­mi pra­ca­mi. Pro­ sty­tu­cja czy służ­ba woj­sko­wa, za­wo­dy kel­ne­ra, po­my­wa­cza czy po­ko­jów­ki – niby czemu czło­wiek miał­by się tym zaj­mo­wać, skoro robot i tak zrobi to le­piej? Wielu sprze­ci­wia­ło się tej re­wo­lu­cji. Twier­dzi­li, że ko­cha­ją swoją pracę i nie dadzą się za­stą­pić ja­kiejś ma­szy­nie. Rów­nież zro­dzo­ne w prze­szło­ści obawy przed bun­tem ro­bo­tów za­czy­na­ły mieć coraz więk­sze uza­sad­nie­nie. Nie­ste­ty, nawet stale wzra­sta­ją­ce bez­ro­bo­cie i licz­ba ludzi skraj­nie bied­nych nie skło­ni­ły na­ ukow­ców do za­prze­sta­nia po­szu­ki­wań drogi do stwo­rze­nia AI do­sko­na­łej. Ta­kiej, która mo­gła­by od­czu­wać emo­cje, uczyć się, sa­mo­do­sko­na­lić, po­dej­mo­wać wła­sne de­cy­zje. A wszyst­ko je­dy­nie po to, aby czło­wiek już nigdy nie mu­siał bru­dzić sobie rąk. *** Col nie miał pew­no­ści, w któ­rym mo­men­cie swo­jej ka­rie­ry praw­ni­czej wy­brał złą drogę i za­ miast do przy­stan­ku „Świe­tla­na Przy­szłość” tra­fił do tej za­tę­chłej dziu­ry, którą na wy­rost na­zy­wał miej­scem pracy. Być może to mło­dzień­cza duma i am­bi­cja naj­bar­dziej obie­cu­ją­ce­go stu­den­ta na roku znisz­czy­ły mu życie. Uwie­rzył w swoje moż­li­wo­ści i dla­te­go za­miast szu­kać ja­kie­goś spon­so­ra, po­sta­no­wił li­czyć tylko na sie­bie. Do­pie­ro tonąc w po­wo­dzi do­ku­men­tów, ge­ne­ro­wa­nej przez szarą co­dzien­ność nie­zwy­cię­żo­nej biu­ro­kra­cji, zro­zu­miał jak bar­dzo się mylił. Nie bra­ko­wa­ło mu zdol­no­ści, a prze­ro­śnię­ta am­bi­cja wciąż miała się do­brze. Miał rów­nież na kon­cie kilka zwy­cięstw w spra­wach, które wy­da­wa­ły się

22

Herbasencja


z góry prze­gra­ne, co mogło mu za­pew­nić po­sa­dę w ja­kieś zna­nej kan­ce­la­rii. Gdyby tylko zna­lazł na to jesz­cze choć tro­chę siły! A może nie była to kwe­stia sił? Do jego klien­tów w głów­niej mie­rze za­li­cza­li się lu­dzie, któ­rzy nie mogli sobie po­zwo­lić na wy­ na­ję­cie ad­wo­ka­ta. Jako praw­nik z przy­dzia­łu do­sta­wał za­pła­tę za przy­ję­cie spra­wy i do­pro­wa­dze­nie jej do końca. Nie mu­siał żad­nej wy­gry­wać. Ale wy­gry­wał. I to w takim stylu, że kilka razy jego zwy­cię­stwa tra­fia­ły na pierw­sze stro­ny gazet. W końcu nie na co dzień zda­rza się, żeby jakiś pod­rzęd­ny ad­wo­ka­cik utarł nosa pre­ze­so­wi kon­cer­ nu far­ma­ceu­tycz­ne­go, mi­lio­ne­ro­wi czy wpły­wo­we­mu po­li­ty­ko­wi. Tak, wła­śnie to „ucie­ra­nie nosa” za­trzy­my­wa­ło go w obrzy­dli­wej norze, którą dzie­lił z pię­cio­ma in­ny­mi praw­ni­ka­mi. Ich biur­ka po­usta­wia­no tak bli­sko sie­bie, że no­to­rycz­nie czuł się osa­czo­ny. Tylko per­spek­ty­wa spo­tka­nia z Sue pod­no­si­ła go na duchu… Drzwi do klit­ki otwo­rzy­ły się z prze­cią­głym pi­skiem wpusz­cza­jąc do wnę­trza po­dmuch świe­że­ go po­wie­trza, a wraz z nim prze­ło­żo­ne­go Cola, z twa­rzą scho­wa­ną za gru­by­mi szkła­mi oku­la­rów. Wol­nym kro­kiem zmę­czo­ne­go wład­cy prze­szedł po­mię­dzy biur­ka­mi, aż w końcu do­tarł do tego, które miał nie­szczę­ście zaj­mo­wać Co­lian. – Gra­tu­la­cje, panie Ne­iboth – ode­zwał się gro­bo­wym tonem, zu­peł­nie jakby cały jego en­tu­zjazm zo­stał już dawno zmiaż­dżo­ny butem sza­rej praw­ni­czej rze­czy­wi­sto­ści. – Do­stał pan spra­wę. Col wy­cią­gnął dłoń, aby przy­jąć od niego plik da­nych. Dotyk pa­pie­ru znów wy­wo­łał w nim we­ wnętrz­ny sprze­ciw. Zu­peł­nie jakby nie mogli mu tego udo­stęp­nić w for­mie elek­tro­nicz­nej. Ale nie! Nie po to biu­ro­kra­cja od ty­się­cy lat rzą­dzi­ła się swo­imi pra­wa­mi, żeby teraz zmie­niać je przez jakiś „po­stęp” czy „no­wo­cze­sne tech­no­lo­gie”. – Dzię­ku­ję – od­parł z wy­mu­szo­nym uśmie­chem, nie mogąc się jed­no­cze­śnie po­wstrzy­mać przed lek­kim zmię­ciem do­ku­men­tów. Prze­ło­żo­ny ski­nął głową i bez słowa opu­ścił po­miesz­cze­nie. Oczy po­zo­sta­łej piąt­ki śle­dzi­ły męż­ czy­znę, do­pó­ki nie za­mknę­ły się za nim drzwi, po czym po­now­nie za­to­nę­ły w oce­anie wła­snych spraw. Co­lian spoj­rzał na dane no­we­go klien­ta i aż za­chły­snął się ze zdzi­wie­nia, po czym krzyk­nął i ze­rwał się na równe nogi, strą­ca­jąc przy tym z biur­ka jeden ze sto­sów szpar­ga­łów. Tym nie­ty­po­ wym za­cho­wa­niem ścią­gnął na sie­bie kar­cą­ce spoj­rze­nia współ­pra­cow­ni­ków, które szyb­ko ustą­pi­ły miej­sca za­sko­cze­niu. Nie­wie­le my­śląc we­pchnął do­ku­men­ty do ak­tów­ki i rzu­cił się do wyj­ścia, po dro­dze chwy­ta­jąc jesz­cze płaszcz. Pę­dząc na łeb na szyję, pró­bo­wał tra­fić rę­ka­mi w rę­ka­wy i jed­no­cze­śnie nie prze­ wró­cić się i nie skrę­cić karku. Wy­szło mu to cał­kiem nie­źle, bo zanim do­padł motor, po­śli­znął się je­dy­nie czte­ry razy. Wsko­czył na mo­to­cykl i za­ci­snął mocno dło­nie na rącz­kach, aby umoż­li­wić nie­wdzięcz­nej ma­ szy­nie we­ry­fi­ka­cję kie­row­cy. Bio­rąc pod uwagę sy­tu­ację tak duża au­to­no­mia u zwy­czaj­ne­go, cho­ ler­ne­go po­jaz­du wy­wo­ła­ła u niego dresz­cze. Moż­li­we, że wy­brał­by nawet inny śro­dek trans­por­tu gdyby nie fakt, że ten re­likt prze­szło­ści był pra­wie cał­ko­wi­cie dzie­łem jego rąk. Znał nie­mal na pa­mięć każdą jego śrub­kę, każde złą­cze. Sta­ru­szek, zu­peł­nie jak pies roz­po­zna­ją­cy swo­je­go pana, za­czął wy­da­wać z sie­bie przy­ja­ciel­skie po­mru­ki i po­słusz­nie wzbił się w po­wie­trze. Wy­rwał do przo­du, po­zwa­la­jąc, by pę­d po­wie­trza po­tar­gał mu włosy. Z roz­tar­gnie­niem spoj­rzał na ze­ga­ry wy­świe­tla­ne na prze­zro­czy­stej ni­czym zwy­kłe szkło ko­pu­le chro­nią­cej całe mia­sto. Do spo­tka­nia z Sue zo­sta­ły jesz­cze trzy go­dzi­ny. Tyle po­win­no wy­star­czyć na uło­że­nie myśli. Nie spo­ dzie­wał się, że bę­dzie miał aż tyle do po­wie­dze­nia. *** Nie spie­szył się, a i tak przy­je­chał dużo za wcze­śnie. Usiadł nie­pew­nie na sofie w po­cze­kal­ni i utkwił spoj­rze­nie w czub­kach swo­ich butów. Nigdy nie czuł się do­brze w sa­lo­nach pięk­no­ści. Je­dy­ nie do­bie­ga­ją­cy z wnę­trza ko­ją­cy głos Sue utwier­dzał go w prze­ko­na­niu, że to wła­śnie w tutaj po­wi­

Styczeń 2016

23


nien pocze­kać. Gdy na uła­mek se­kun­dy pod­niósł wzrok, po­chwy­ci­ła jego spoj­rze­nie i po­ma­cha­ła tak en­tu­zja­stycz­nie, jakby zu­peł­nie nic się nie stało. Fakt, jesz­cze o ni­czym nie wie­dzia­ła. Wła­ści­wie to poza nim pra­wie nikt nie wie­dział. Znów po­czuł dresz­cze. Sue Ka­ja­ia była je­dy­nym czło­wie­kiem pra­cu­ją­cym w sa­lo­nie. Za­czę­ło zbie­rać mu się na wy­mio­ty. – Cześć! Je­stem Bet­ty-re­cep­cjo­nist­ka, czy mogę w czymś panu pomóc? – usły­szał tuż nad swoim uchem. Gdy pod­niósł oczy jego spoj­rze­nie padło na fi­li­gra­no­wą AI o sztucz­nym, sze­ro­kim uśmie­ chu. Ten sam model mieli też w kan­ce­la­rii i do tej pory nawet idio­tycz­ny gry­mas i ab­sur­dal­nie fan­ ta­zyj­na fry­zu­ra Betty mu nie prze­szka­dza­ły. Teraz le­d­wie udało mu się za­cho­wać spo­kój. – Nie, po­cze­kam tylko aż Sue skoń­czy zmia­nę – bąk­nął. – Może przy­nieść panu ga­ze­tę? – Po­krę­cił prze­czą­co głową. – To może her­ba­ty za­pa­rzę? Kawy? Soku? Za­ko­tło­wa­ło się w nim. Jesz­cze jedno takie py­ta­nie, a zwy­czaj­nie nie wy­trzy­ma i… – Daj mu spo­kój, Betty – za­wo­ła­ła Sue, w ostat­niej chwi­li ra­tu­jąc go przed wy­bu­chem. – Jest bar­ dzo zmę­czo­ny i na pewno marzy tylko o tym żeby się zdrzem­nąć. Re­cep­cjo­nist­ka na szczę­ście po­sta­no­wi­ła uznać to za ko­niec swo­ich obo­wiąz­ków wobec klien­ta. Ode­szła, ży­cząc mu jesz­cze ko­lo­ro­wych snów. Sue mu­sia­ła mieć rację, bo cho­ciaż miał wra­że­nie, że wcale nie jest śpią­cy, po­padł w dziw­ny stan odrę­twie­nia. Jego myśli krą­ży­ły wokół nowej spra­wy, dziw­ne­go „klien­ta” i za­wi­ło­ści tej cho­rej sy­tu­acji. Do­sko­na­le ro­zu­miał w jak bez­na­dziej­nym po­ło­że­niu się znaj­do­wał. Zo­stał wy­bra­ny na obroń­cę stro­ny z góry ska­za­nej na po­raż­kę, bez wzglę­du na to, po czy­jej stro­nie była racja. Moż­li­we, że ozna­cza­ło to ko­niec jego ka­rie­ry. Ni­ko­go nie bę­dzie ob­cho­dzi­ło, że mu­siał przy­jąć zle­ce­nie, żeby mieć pie­nią­dze na życie. Za­sły­nie jako idio­ta, który po­sta­no­wił bro­nić… – Hej, mo­ca­rzu – szep­nę­ła mu na ucho Sue, trą­ca­jąc przy tym lekko w ramię, prze­ko­na­na za­ pew­ne, że ze zmę­cze­nia znów za­snął na sie­dzą­co. – Już skoń­czy­łam. Chcesz wy­sko­czyć na ja­kieś tru­ją­ce żar­cie? Chciał, i to bar­dzo. Nie tyle cho­dzi­ło o „tru­ją­ce” je­dze­nie, co o sam fakt prze­by­wa­nia z Sue. Znali się od wielu lat i praw­do­po­dob­nie cza­sa­mi je­dy­nie ta zna­jo­mość po­ma­ga­ła mu nie po­paść w obłęd. Teraz rów­nież była ostat­nią deską ra­tun­ku. W przy­droż­nym au­to­ma­cie ku­pi­li dwie ogrom­ne por­cje pod­sma­ża­nych wa­rzyw i nie­wia­do­me­ go po­cho­dze­nia mięsa, po czym za­szy­li się w parku. Dzię­ki jed­ne­mu z licz­nych pro­gra­mów rzą­ do­wych, ma­ją­cych na celu umoż­li­wić lu­dziom „wy­po­czy­nek na łonie na­tu­ry”, wszę­dzie po­wsta­ło pełno cze­goś, co umow­nie na­zy­wa­no par­ka­mi. W rze­czy­wi­sto­ści były to je­dy­nie ogrom­ne klat­ki pełne drzew, równo przy­strzy­żo­nych traw­ni­ków i wy­ło­żo­nych ka­mie­nia­mi ście­żek. Tym, co cią­gnę­ło Sue do tych za­mknię­tych ogro­dów były zwie­rzę­ta, które ścią­ga­no z róż­nych świa­tów. W ich ulu­bio­nym do­mi­no­wa­ły ogrom­ne pa­rzy­sto­ko­pyt­ne prze­żu­wa­cze z sil­nie roz­ga­łę­ zio­ny­mi i po­skrę­ca­ny­mi ro­ga­mi oraz ma­leń­kie małp­ki z dwoma pu­szy­sty­mi ogo­na­mi. Scho­wa­ne w ga­łę­ziach drzew szkar­łat­no-zło­ci­ste ptaki wy­peł­nia­ły po­wie­trze swo­imi ra­do­sny­mi skrze­ka­mi i de­li­kat­nym złu­dze­niem echa. Usie­dli na ukry­tej w cie­niu ławce i za­czę­li jeść, co nie umknę­ło uwa­dze mał­pek. Szyb­ko wy­czu­ ły, że nie mają co li­czyć na dobre serce Cola, Sue na­to­miast nie dała się im długo pro­sić. Jej kurt­ka zda­wa­ła się być uszy­ta wy­łącz­nie z kie­sze­ni, w któ­rych na­gro­ma­dzi­ła mnó­stwo orzesz­ków i ma­łych su­szo­nych owo­ców. – Wy­sze­dłeś wcze­śniej z pracy? – za­py­ta­ła, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko do małp­ki, która ma­leń­ki­mi łap­ka­mi pró­bo­wa­ła roz­chy­lić za­ci­śnię­te palce dłoni Sue, aby wy­do­być z wnę­trza orze­szek. – Za­zwy­ czaj to ja muszę na cie­bie cze­kać. – Prze­pra­szam – bąk­nął Co­lian. Teraz, gdy pró­bo­wał jed­no­cze­śnie jeść i od­pie­rać atak armii ma­ łych żar­ło­ków, nowe zle­ce­nie wy­da­ło mu się jakąś abs­trak­cją. Może tylko je wy­ol­brzy­miał? Może wcale nie było aż tak źle? – Nie, to nie pro­blem! – ro­ze­śmia­ła się Sue, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni ko­lej­ną por­cję owo­ców. – Po pro­stu tro­chę mnie prze­stra­szy­łeś. Coś się stało?

24

Herbasencja


Przez chwi­lę się wahał. Czy mógł ją w to mie­szać? Czuł na sobie na­glą­ce spoj­rze­nie dziew­czy­ny, ale nie był pe­wien, czy po­wi­nien mu ulec. Z dru­giej stro­ny – jeśli z nią nie po­roz­ma­wia, to zo­sta­nie zu­peł­nie sam z tym pro­ble­mem. A sam do ni­cze­go nie doj­dzie. Nie znaj­dzie wła­ści­wych punk­tów od­nie­sie­nia. – Cha’Ger, Mi­ni­ster Spraw Mię­dzy­świa­to­wych naj­praw­do­po­dob­niej nie żyje – wy­znał szep­tem. Na po­cząt­ku chyba uzna­ła to za żart, bo rzu­ci­ła mu pełne zwąt­pie­nia spoj­rze­nie, potem jed­nak do­ tar­ło do niej, że mówił to zu­peł­nie po­waż­nie. – Co masz na myśli? – Dwa ty­go­dnie temu pod­czas ban­kie­tu cha­ry­ta­tyw­ne­go od­da­no do niego dwa strza­ły z pi­sto­ le­tu la­se­ro­we­go. Ko­lej­ny prze­zna­czo­ny był dla jego żony, ale zdą­ży­ła się schy­lić. Jej stan jest na tyle sta­bil­ny, że może brać udział w po­stę­po­wa­niu są­do­wym. – A na­past­nik? – za­py­ta­ła Sue, masz­cząc brwi. – To wła­śnie mój nowy klient – od­parł Co­lian, po czym wrę­czył jej plik do­ku­men­tów, któ­rym ura­czył go tego dnia szef. Za­pew­ne je­dy­nie jego za­cho­wa­nie po­wstrzy­my­wa­ło Sue od par­sk­nię­cia śmie­chem. Fakt, cała ta sy­tu­acja aż ki­pia­ła od ab­sur­du. A jed­nak Col nie po­tra­fił zdo­być się nawet na blady uśmiech. – Tak – od­po­wie­dział na nie­za­da­ne py­ta­nie. – Moim klien­tem jest an­dro­id, pro­to­typ o nu­me­rze se­ryj­nym NBH-97001, wy­po­sa­żo­ny w naj­now­szy sys­tem ope­ra­cyj­ny. Do tej pory wy­pro­du­ko­wa­no takie tylko czte­ry. Po­nie­waż w jego bazie da­nych nie zna­le­zio­no za­pi­sów, które wska­zy­wa­ły­by na zle­co­ne za­bój­stwo, po­sta­no­wio­no po­trak­to­wać go jako sa­mo­dziel­ną stro­nę. – To prze­cież bez sensu! Jak niby mia­ło­by to wy­glą­dać? – Aku­rat z tym frag­men­tem nie mam pro­ble­mu. *** Ghaon i Anra Cha’Ger kwi­tli. Po­śród sali ską­pa­nej w zło­cie, dia­men­tach i masie per­ło­wej wi­ro­ wa­li lu­dzie z róż­nych świa­tów, pre­zen­tu­ją­cy sobą je­dy­nie próż­ność, prze­pych i ze­psu­cie. Nikt jed­ nak nie do­rów­ny­wał mi­ni­stro­wi i jego mał­żon­ce. On, choć dni mło­do­ści dawno miał już za sobą, wciąż był w sile wieku, a prze­mi­ja­ją­cą urodę re­kom­pen­so­wał ogniem żądz, który coraz ja­śniej pło­ nął w jego oczach. To ten blask przy­cią­gał ludzi, lgną­cych do niego jak ćmy do świa­tła nio­są­ce­go im śmierć. Ona na­to­miast nigdy nie po­zwo­li­ła sobie na sta­rość. Setki ope­ra­cji i ty­sią­ce za­bie­gów za­mknę­ły jej ze­psu­tą duszę w sko­ru­pie za­sty­głe­go w wiecz­nej mło­do­ści ciała. Był to ban­kiet wy­jąt­ko­wy, po­nie­waż ostat­nio ro­dzi­na Cha’Gerów po­więk­szy­ła się o jedną osobę. Och, nie! By­naj­mniej nie cho­dzi­ło o dziec­ko. Dziec­ko wszyst­ko by im ze­psu­ło, nic prze­cież nie mogli by z nim zro­bić. Nie to, co z ich Cu­kie­recz­kiem. Był zja­wi­sko­wy. Roz­kwi­tał w samym sercu sali cie­sząc zmy­sły każ­de­go z gości, który tylko wy­ star­cza­ją­co się do niego zbli­żył. Ja­do­wi­cie zie­lo­ny ko­stium nie tylko do­sko­na­le pod­kre­ślał kolor jego oczu ale i opi­nał per­fek­cyj­ne ciało spra­wia­jąc, że żaden szcze­gół nie mógł umknąć spoj­rze­niu uważ­ne­go ob­ser­wa­to­ra. W gęste kasz­ta­no­we pukle wple­cio­no sznu­ry drob­nych pereł, przez co do złu­dze­nia przy­po­mi­nał po­stać elfa z ob­ra­zów, które Anra ko­lek­cjo­no­wa­ła od naj­młod­szych lat. Ca­ ło­ści do­peł­nia­ły wstę­gi de­li­kat­ne­go ró­żo­we­go ma­te­ria­łu, spo­wi­ja­ją­ce go ni­czym mgła. Dzię­ki an­dro­ido­wi speł­ni­ły się wszyst­kie ich ma­rze­nia. Ra­do­wa­li się nim wspól­nie, ni­cze­go sobie nie ża­łu­jąc. Od wielu lat nie po­tra­fi­li za­znać szczę­ścia bez udzia­łu osób trze­cich, a słod­ki Cu­ kie­re­czek jako je­dy­ny umiał cał­ko­wi­cie za­spo­ko­ić ich oboje. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że per­fek­cyj­nie po­zby­wał się każ­de­go, kto był dla nich w ja­ki­kol­ wiek spo­sób nie­wy­god­ny. Cho­ciaż Ghaon i Anra bez­u­stan­nie prze­ści­ga­li się w wy­my­śla­niu coraz to no­wych spo­so­bów na śmierć, do­pie­ro gdy za­czę­li je pod­su­wać Cu­kie­recz­ko­wi, na­bra­ły pod­nie­ ca­ją­ce­go cha­rak­te­ru, który od lat chcie­li im nadać. Jed­nak nie takie przy­jem­no­ści miał roz­da­wać tego wie­czo­ru ich uko­cha­ny an­dro­id. O nie. Tym razem Cu­kie­re­czek miał przy­nieść roz­kosz rów­nież wszyst­kim go­ściom.

Styczeń 2016

25


Ghaon pod­niósł się po­wo­li z przy­po­mi­na­ją­ce­go tron krze­sła i za­dzwo­nił ły­żecz­ką o brzeg krysz­ ta­ło­we­go kie­li­cha. Wpa­trzo­ny w niego tłum po­grą­żył się w ciszy aż gę­stej od le­d­wie tłu­mio­nych żądz. – Panie i pa­no­wie! – za­grzmiał mi­ni­ster. – Moi sza­now­ni go­ście! Choć wielu spo­dzie­wa się za­ pew­ne, że to pysz­ne przy­ję­cie do­bie­gnie wkrót­ce końca, za­pew­niam was: je­ste­ście w błę­dzie. Tego wie­czo­ra bo­wiem ja i moja ko­cha­na mał­żon­ka po­sta­no­wi­li­śmy po­dzie­lić się z wami na­szym skar­ bem. Nie krę­puj­cie się! Cu­kie­re­czek zrobi dziś wszyst­ko, aby spra­wić wam przy­jem­ność. Mó­wiąc to, dał znać an­dro­ido­wi, aby po­zbył się w końcu zbęd­nych fal­ba­nek. Go­ście za­czę­li wi­ wa­to­wać i wzno­sić to­a­sty za hoj­ność go­spo­da­rza; co od­waż­niej­si po­zwo­li­li sobie nawet na kilka za­chę­ca­ją­cych gwiz­dów. Choć nikt nie od­ry­wał wzro­ku od an­dro­ida, do­pie­ro drga­ją­cy świst la­se­ro­we­go pi­sto­le­tu uci­szył tłum, uświa­da­mia­jąc wszyst­kim, że wie­czór nie bę­dzie wcale tak do­sko­na­ły, jak obie­cy­wał im go­spo­darz. Chwi­lę potem ciało Gha­ona opa­dło cięż­ko na zie­mię. Jakim cudem nikt nie za­uwa­żył pi­sto­le­tu w dłoni ro­bo­ta? Jakim cudem nikt nie po­wstrzy­mał go przed po­now­nym po­cią­gnię­ciem za spust? Anra nie mar­no­wa­ła czasu na roz­my­śla­nia. Rzu­ci­ła się na zie­mię, aby unik­nąć ko­lej­nej wiąz­ki, która prze­zna­czo­na była dla niej. An­dro­id nie zdą­żył do­brze wy­ce­lo­wać, dla­te­go la­se­ro­wy po­cisk prze­ciął Anrze ramię, za­miast tra­fić w głowę lub serce. Choć ból nie po­zba­wił jej ja­sno­ści my­śle­nia, krzy­czą­cy z prze­ra­że­nia go­ście nie po­ma­ga­li by­naj­mniej opra­co­wać planu dzia­ła­nia. Mu­sia­ła przy­ naj­mniej spró­bo­wać wy­grze­bać z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki Gha­ona pilot ak­ty­wu­ją­cy ko­pu­łę ochron­ną. To tak nie­wie­le, a za­ra­zem tak dużo! Cu­kie­re­czek, jakby zi­ry­to­wa­ny nie­po­wo­dze­niem, za­czął od­da­wać w ich stro­nę strzał za strza­ łem. Po chwi­li stało się to jed­nak zu­peł­nie bez­ce­lo­we, bo Anrze udało się w końcu ak­ty­wo­wać ko­ pu­łę. Nie­dłu­go potem an­dro­ida do­pa­dli uzbro­je­ni po zęby ochro­nia­rze. *** – A jeśli to sa­mo­bój­stwo, które je­dy­nie miało przy­po­mi­nać mor­der­stwo? – Cha’Ger od wielu lat gra nie­czy­sto – wes­tchnął Col. – Nie sądzę jed­nak, aby do­bro­wol­nie chciał zejść ze sceny po­li­tycz­nej. Zro­bił­by to za­pew­ne do­pie­ro po tym, jak jego brud­ne spra­wy wy­ wo­ła­ły­by w końcu wojnę. Dla­te­go wła­śnie Anra za­po­bie­gaw­czo za­tu­szo­wa­ła jego śmierć. – Chwi­la! – za­wo­ła­ła Sue, z nie­do­wie­rza­nia sze­ro­ko otwie­ra­jąc oczy. – Czyli poza nami nikt o tym nie wie? Co­lian wzru­szył ra­mio­na­mi. – Miał na taką ewen­tu­al­ność przy­go­to­wa­ną ko­mo­rę krio­pro­tek­cyj­ną. Nie można jej otwo­rzyć bez po­zwo­le­nia le­ka­rza, a ten jak do tej pory się na to nie zgo­dził. W swoim ze­zna­niu twier­dzi, że stan jego pa­cjen­ta jest cięż­ki, ale sta­bil­ny, na­to­miast otwo­rze­nie ko­mo­ry mo­gło­by mu za­szko­dzić. – Na tej pod­sta­wie stwier­dzasz, że nie żyje? – oznaj­mi­ła bar­dziej niż za­py­ta­ła. – Niech bę­dzie. A co z Ada­mem? – Z kim? – No z an­dro­idem! – Sue po­trzą­snę­ła z uda­wa­nym roz­draż­nie­niem kar­to­te­ką. – Prze­cież nie będę na­zy­wać go „Cu­kie­recz­kiem”! Wi­dzia­łeś się już z nim? Praw­nik po­krę­cił głową. Jak miał się przy­znać do tego, że nie po­tra­fi po­roz­ma­wiać ze swoim klien­tem? Sta­no­wi­ło to jego obo­wią­zek, ale nie miał nawet po­ję­cia jak się do tego za­brać. Wie­dział, że je­dy­nym wyj­ściem jest udo­wod­nie­nie, iż dzia­ła­nia an­dro­ida były po­dyk­to­wa­ne cięż­kim sta­nem psy­chicz­nym i wy­ni­ka­ły z chęci obro­ny wła­snej. Ale kto uwie­rzy w takie wy­ja­śnie­nie? – Boję się – wy­znał szep­tem. Wy­cią­gnął dłoń w stro­nę Sue, która chwy­ci­ła ją mocno w klesz­cze drob­nych pal­ców. – Boję się, że jak się z nim zo­ba­czę, do­trze do mnie jak bez­na­dziej­na jest ta sy­tu­ acja. Że za cho­le­rę nie uda mi się tego wy­grać. – Nie mu­sisz od razu wy­gry­wać, Col. Na po­czą­tek mo­żesz po pro­stu spró­bo­wać z nim po­roz­ma­wiać. – A jeśli on… – ugryzł się w język.

26

Herbasencja


– Jeśli jest tylko zwy­kłym an­dro­idem? – Sue spró­bo­wa­ła do­koń­czyć za niego. Po­krę­cił głową i za­czął jesz­cze raz: – Jeśli nie jest już zwy­kłym an­dro­idem? *** Nie po raz pierw­szy od­wie­dzał wię­zie­nie. Z więk­szość pra­cow­ni­ków znał się przy­naj­mniej z wi­dze­nia, nie­któ­rzy nawet po­zdra­wia­li go ski­nie­niem głową, gdy ich mijał. Tym razem jed­nak nie do­da­wa­ło mu to otu­chy. Jasne ścia­ny z bio­alu jesz­cze nigdy nie wy­da­ły mu się tak nie­przy­ja­zne. W dłoni mocno ści­skał prze­pust­kę, bojąc się, że któ­ryś ze spraw­dza­ją­cych ją straż­ni­ków pod­wa­ży słusz­ność ta­kiej wi­zy­ty i ode­śle go do wyj­ścia. Za­ci­snął moc­niej zęby i scho­wał nie­pew­ność do kie­sze­ni płasz­cza. Ostat­ni z nad­zor­ców na szczę­ście był czło­wie­kiem. Nie zniósł­by chyba myśli, że jego bez­pie­ czeń­stwo może za­le­żeć od ro­bo­ta. – Wie pan jak to ob­słu­gi­wać, praw­da? – za­py­tał, wrę­cza­jąc mu ma­łe­go pi­lo­ta. Co­lian ski­nął głową. Gdyby miał do czy­nie­nia z an­dro­idem, mu­siał­by po raz ko­lej­ny wy­słu­chać in­struk­cji ob­słu­gi pi­lo­ta, który na dobrą spra­wę skła­dał się tylko z dwóch przy­ci­sków i po­krę­tła. Zie­lo­ny przy­cisk otwie­rał celę, czer­wo­ny włą­czał alarm, na­to­miast po­krę­tło po­zwa­la­ło na do­sto­so­ wa­nie prze­pusz­czal­no­ści dźwię­ków do po­trzeb od­wie­dza­ją­ce­go. – Nie po­win­no mi to zająć wię­cej niż go­dzi­nę – od­parł Col. Straż­nik po­dzię­ko­wał mu za tę in­for­ma­cję i zo­sta­wił sa­me­go przed celą. Ne­iboth ode­tchnął głę­bo­ko i wgniótł kciu­kiem zie­lo­ny przy­cisk. Kraty roz­su­nę­ły się cicho wpusz­cza­jąc go do środ­ka i za­su­nę­ły zaraz za nim. W celi znaj­do­wa­ło się je­dy­nie wą­skie łóżko, sto­lik i dwa krze­sła. Bra­ko­wa­ło tam ja­kich­kol­wiek udo­god­nień, które za­pew­nia­no lu­dziom. An­dro­id leżał na łóżku w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Nie mógł od­czu­wać zmę­cze­nia ani sen­no­ści, po­dyk­to­wa­ne więc było to za­pew­ne bra­kiem bodź­ców, na które mógł­by od­po­wie­dzieć. Pa­ra­dok­ sal­nie wielu ludzi za­cho­wy­wa­ło się do­kład­nie tak samo pod­czas pierw­szych go­dzin w wię­zie­niu. Roz­draż­nie­nie i nad­po­bu­dli­wość po­ja­wia­ły się dużo póź­niej. Cie­ka­we… Skoro an­dro­id re­ago­wał w ten sam spo­sób co lu­dzie, ozna­cza­ło to, że jego sys­tem ope­ra­cyj­ny po­zwa­lał na od­bie­ra­nie i ana­ li­zę ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści tak samo jak robił to ludz­ki umysł? Prze­su­wa­jąc pod pal­ca­mi po­krę­tło pi­lo­ta włą­czył wszyst­kie dźwię­kosz­czel­ne ba­rie­ry celi, po czym od­su­nął krze­sło od stołu i usiadł. Za­alar­mo­wa­ny dźwię­kiem an­dro­id pod­niósł się z łóżka i spoj­rzał na niego wy­cze­ku­ją­co. Do­pie­ro teraz Co­lian mógł zo­ba­czyć jego twarz. Bet­ty-re­cep­cjo­nist­ka była przy nim zwy­kłym za­byt­kiem. Gdyby nie wie­dział, że to an­dro­id, mógł­by nawet po­my­śleć, iż ma do czy­ nie­nia z żywą isto­tą. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny, robot wy­da­wał się sta­now­czo zbyt ide­al­ny. – Panie? – za­py­tał jakby nie­śmia­ło, świ­dru­jąc go zie­lo­ny­mi ocza­mi. – Na­zy­wam się Co­lian Ne­iboth i będę twoim ad­wo­ka­tem. Pro­szę, usiądź przy stole, Ada­mie. – Prze­pra­szam, ale to chyba po­mył­ka – od­parł an­dro­id, a ką­ci­ki jego ust za­drża­ły lekko, zu­peł­nie jakby wła­śnie stłu­mił śmiech. Co­lia­no­wi na­to­miast le­d­wie udało się stłu­mić ci­sną­ce się na język prze­kleń­stwo. – Wy­bacz. Twoje imię jakoś nie prze­cho­dzi mi przez gar­dło, a na­zy­wa­nie cię NBH-97001 jest chyba zbyt… – Adam? – prze­rwał mu an­dro­id sia­da­jąc po dru­giej stro­nie stołu. – Zna­jo­ma za­su­ge­ro­wa­ła to imię, bo jej zda­niem pa­su­je do two­jej spra­wy – wy­ja­śnił Ne­iboth. Pod na­po­rem spoj­rze­nia AI za­czął mieć wąt­pli­wo­ści co do tego, czy przy­cho­dze­nie tu było do­brym po­my­słem. Spró­bo­wał się uśmiech­nąć. – Jeśli ci się nie po­do­ba, mogę za­pro­po­no­wać coś in­ne­go. – Nada­łeś mi to imię, bo twoim zda­niem ob­ró­ci­łem się prze­ciw­ko rasie swo­ich stwór­ców? – za­py­tał an­dro­id, prze­krzy­wia­jąc lekko głowę, zu­peł­nie jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. Kilka ko­smy­ków kasz­ta­no­wych loków prze­śli­zgnę­ło się mu po ra­mie­niu. – Czyli gdy­bym ze­psuł mik­ ser, był­bym Ka­inem?

Styczeń 2016

27


Ne­iboth omal się nie za­chły­snął. Długą chwi­lę za­ję­ło mu zro­zu­mie­nie, że an­dro­id na­praw­dę pró­bo­wał za­żar­to­wać. Zi­ści­ły się jego obawy. Nie miał do czy­nie­nia ze zwy­kłym AI. Gra­ni­ca mię­ dzy czło­wie­kiem a ro­bo­tem zo­sta­ła zu­peł­nie za­tar­ta. – Rów­nie do­brze mo­gła­by po­wie­dzieć „Bob” – od­parł, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, wciąż nie­pew­ny czy po­wi­nien cie­szyć się czy ra­czej bać. – Więk­szość jej po­my­słów na imio­na nie­wie­le ma wspól­ ne­go z lo­gi­ką. Adam ski­nął głową i uśmiech­nął się blado. W jego za­cho­wa­niu było coś bar­dzo ludz­kie­go, a za­ ra­zem ce­cho­wa­ło się ono oszczęd­no­ścią kom­pu­te­ra usta­wio­ne­go na eko­no­micz­ne zu­ży­wa­nie ener­ gii. Gdyby miał do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, po­my­ślał­by, że AI boi się za­an­ga­żo­wać w zna­jo­mość, która jego zda­niem i tak nie mia­ła­by żad­nej przy­szło­ści. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny w takim za­cho­ wa­niu było wię­cej wy­ra­cho­wa­nia ty­po­we­go dla ma­szyn niż ludz­kiej nie­śmia­ło­ści. – Dzię­ku­ję, że przy­szedł pan się ze mną zo­ba­czyć, ale to bez­ce­lo­we – oznaj­mił an­dro­id bar­dzo spo­koj­nie, po­twier­dza­jąc tym samym przy­pusz­cze­nia Ne­ibo­tha. – Je­stem go­to­wy po­nieść karę za zbrod­nię. Nie po­trze­bu­ję nic na swoją obro­nę. Do­sta­nie pan wy­na­gro­dze­nie bez wzglę­du na wynik roz­pra­wy, dla­te­go wo­lał­bym oszczę­dzić panu tru­dów… – Przy­kro mi, ale to nie jest kwe­stia wy­na­gro­dze­nia – Ne­iboth prze­rwał mu i ob­ser­wo­wał zdzi­ wie­nie roz­kwi­ta­ją­ce w zie­lo­nych oczach, za­sta­na­wia­jąc się czy jest to je­dy­nie wynik ak­ty­wa­cji okre­ ślo­nych al­go­ryt­mów czy też prze­błysk cze­goś znacz­nie głęb­sze­go. – Nie był­bym do­brym praw­ni­ kiem, gdy­bym bez walki pod­dał spra­wę, którą mógł­bym wy­grać. Na­to­miast wy­gry­wa­jąc tę spra­wę mógł­bym zy­skać na roz­gło­sie. Tym razem od­niósł wra­że­nie, że roz­cza­ro­wał an­dro­ida. Za­pa­dła mię­dzy nimi nie­zręcz­na cisza. Zdą­żył już po­znać Adama na tyle, że po­czuł się nie­mal ura­żo­ny bra­kiem bły­ska­wicz­nej ri­po­sty. Czyż­by nie prze­wi­dział ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy? A może oba­wiał się wy­rzu­cić z sie­bie wszyst­kie dane, które ci­snę­ły mu się na język? – Przy­kro mi – po­wtó­rzył Co­lian. – Tu cho­dzi o moją am­bi­cję. – Ro­zu­miem – od­parł an­dro­id przy­ga­szo­nym gło­sem. – Co zatem za­mie­rzasz ze mną zro­bić, jeśli wy­grasz? Ne­iboth za­chły­snął się po­wie­trzem. Ten sztucz­ny twór po raz ko­lej­ny z niego za­kpił, a co gor­sza: po raz ko­lej­ny tra­fił w sedno. Ich sy­tu­acja była bez­pre­ce­den­so­wa. Gdzieś głę­bo­ko we wnę­trzu Cola, zaraz obok prze­ra­że­nia i znie­sma­cze­nia, za­gnieź­dzi­ło się prze­świad­cze­nie, że w rze­czy­wi­sto­ści ma do czy­nie­nia z czło­wie­kiem. Pro­blem po­le­gał na tym, że Adam był rów­nie da­le­ki od bycia czło­wie­kiem, co Col od bycia psem. Ow­szem, mógł sta­nąć na czwo­ra­ka i za­szcze­kać, ale nikt by tego nie kupił. Cho­ciaż sę­dzia zaj­mu­ją­ cy się tą spra­wą orzekł, że Adam po­wi­nien być trak­to­wa­ny jako od­dziel­na stro­na, nikt o zdro­wych zmy­słach nie wy­pu­ści go prze­cież na ulice sa­mo­pas. Był w końcu an­dro­idem, który zgod­nie z pra­ wem mu­siał do kogoś na­le­żeć. – Czy mo­że­my wró­cić do tego pro­ble­mu póź­niej? – za­pro­po­no­wał Ne­iboth. – Nie­ste­ty, ale nie mogę się na to zgo­dzić – od­parł Adam. – Gdy pró­bo­wa­łem zabić Cha’Gerów byłem już po­go­dzo­ny z myślą, że to mój ko­niec. Nie mam żad­nych per­spek­tyw na przy­szłość. W końcu nawet jeśli wygra pan moją spra­wę, to co otrzy­mam, nie­wie­le bę­dzie miało wspól­ne­go z wol­no­ścią. Dla­te­go jeśli chce pan skło­nić mnie do współ­pra­cy, musi pan za­pro­po­no­wać jakiś plan na przy­szłość. – Bę­dziesz mógł miesz­kać u mnie – za­pro­po­no­wał Co­lian nim zdo­łał się ugryźć w język. Niech szlag weź­mie ten wy­uczo­ny al­tru­izm! – Przez jakiś czas – dodał po­spiesz­nie, zu­peł­nie jakby to miało co­kol­wiek zmie­nić. – Ooooch – Adam wes­tchnął prze­cią­gle i uśmiech­nął się sze­ro­ko. Próż­no by­ło­by jed­nak w tym gry­ma­sie szu­kać choć­by śladu wdzięcz­no­ści. Po­chy­lił się nad sto­łem, a pod nim za­ło­żył nogę na nogę, trą­ca­jąc przy tym stopą ko­la­no Co­lia­na. – A zatem tak na­praw­dę za­mie­rza pan wy­grać moją spra­wę je­dy­nie dla przy­ziem­nych, ma­te­rial­nych ko­rzy­ści… Cóż, nie ukry­wam, że czuję się nie­zwy­kle za­szczy­co­ny pań­ską pro­po­zy­cją, ale czy to przy­pad­kiem nie bę­dzie ła­pów­ka?

28

Herbasencja


Ne­iboth miał ocho­tę za­cząć walić głową w stół, pod­ło­gę, ścia­nę, albo co­kol­wiek in­ne­go, by­le­by tylko raz na za­wsze wy­ple­nić z sie­bie chęć nie­sie­nia po­mo­cy innym. Nie­ste­ty, god­ność oso­bi­sta ka­za­ ła mu dalej sie­dzieć na krze­śle i być może wła­śnie dla­te­go wy­mu­sił na sobie głę­bo­ki spo­kój i od­parł: – Za­pew­niam cię, że nie mia­łem nic złego na myśli. Jeśli per­spek­ty­wa sko­rzy­sta­nia z mojej go­ ścin­no­ści tak bar­dzo cię od­rzu­ca, po­pro­szę o pomoc Sue. A jeśli nawet to bę­dzie twoim zda­niem ła­pów­ką, mogę wy­na­jąć pokój w ho­te­lu. Nie ocze­kuj luk­su­sów, ale gwa­ran­tu­ję, że… – Dzię­ku­ję – Adam prze­rwał mu, opie­ra­jąc się z po­wro­tem na krze­śle. Jego twarz roz­ja­śnił naj­ pięk­niej­szy uśmiech, jaki Ne­iboth wi­dział w całym życiu; uśmiech pełen wdzięcz­no­ści i przy­wró­ co­nej na­dziei, który sam w sobie mógł­by sta­no­wić nie lada ła­pów­kę. – Jesz­cze nikt nigdy nie pró­ bo­wał mi pomóc. Dzię­ku­ję – po­wtó­rzył szep­tem. – To ja po­wi­nie­nem ci po­dzię­ko­wać, że po­sta­no­wi­łeś tę pomoc przy­jąć. *** – Nie mogę uwie­rzyć, że za­pro­po­no­wa­łeś mu miesz­ka­nie z sobą – Sue aż za­trzę­sła się za śmie­ chu. Col miał na­dzie­ję, że ten wy­buch we­so­ło­ści miał wię­cej wspól­ne­go z małp­ką, która szu­ka­jąc sma­ko­ły­ków wpa­dła jej ze koł­nierz, niż z jego re­we­la­cja­mi. – Chcia­łem go jakoś pod­nieść na duchu – od­parł, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Na moim miej­scu pew­nie zro­bi­ła­byś do­kład­nie to samo. – Wie­dząc, co ci od­po­wie­dział? Szcze­rze wąt­pię – prych­nę­ła. Było późne po­po­łu­dnie i niebo po­kry­ło się już cie­płym szkar­ła­tem nad­cho­dzą­ce­go zmierz­chu. Sie­dzie­li razem w parku, po­zwa­la­jąc aby po­zba­wio­ne skru­pu­łów zwie­rzę­ta pe­ne­tro­wa­ły ich ubra­ nia. Na­rze­ka­nia Sue na wy­bred­nych klien­tów sta­no­wi­ły jak zwy­kle je­dy­nie for­mal­no­ść, nie można było tego jed­nak po­wie­dzieć o Co­lia­nie. Jego pro­ble­my z klien­tem zda­wa­ły się jak naj­bar­dziej re­al­ ne, a na miej­scu jed­ne­go roz­wią­za­ne­go, bły­ska­wicz­nie po­ja­wia­ły się trzy ko­lej­ne. – Źle go oce­niasz – skar­cił dziew­czy­nę. – Po­win­naś go po­znać zanim… – My­ślisz, że mo­gła­bym go po­znać? – prze­rwa­ła, a w jej oczach za­pło­nę­ło nie­ocze­ki­wa­ne pod­ nie­ce­nie. – Nie wiem tylko na ja­kiej pod­sta­wie mie­li­by mi wydać prze­pust­kę do wię­zie­nia. – Tobie rze­czy­wi­ście nie. Ale jemu mogą wydać. *** Przez dłuż­szą chwi­lę za­sta­na­wiał się, czemu zro­bił to, co zro­bił. Dla­cze­go po­mysł, który pod­su­nę­ła Sue nagle wydał się tak ku­szą­cy? Ow­szem, zga­dzał się już wcze­śniej na takie roz­wią­za­nia, głów­nie po to aby le­piej po­znać klien­ta, ale w tej sy­tu­acji – jaki wła­ści­wie miało to sens? Adam wy­da­wał się być bar­dzo nie­chęt­ny do współ­pra­cy; i to w każ­dym moż­li­wym aspek­cie. Dla­cze­go zatem wła­śnie wy­peł­ nił wszyst­kie for­mal­no­ści nie­zbęd­ne, aby móc wy­cią­gnąć go na jeden dzień z wię­zie­nia? Torba z ubra­nia­mi, w które miał się prze­brać Adam, cią­ży­ła mu bo­le­śnie na ra­mie­niu. Nie był w sta­nie usie­dzieć w miej­scu, dla­te­go cho­dził w kółko po po­cze­kal­ni. Zu­peł­nie jakby to miało w czym­kol­wiek pomóc. Był na sie­bie wście­kły. Naj­zwy­czaj­niej po raz ko­lej­ny dał się pod­pu­ścić Sue. Nie miał jej tego spe­cjal­nie za złe, bo sam był cie­ka­wy, jak Adam za­cho­wa się w innym oto­cze­niu, ale bał się brać za to od­po­wie­dzial­ność. Zbyt wiele rze­czy mogło pójść nie tak. Ciche od­chrząk­nię­cie zwró­ci­ło jego uwagę w stro­nę drzwi. Po­mię­dzy dwoma ro­sły­mi straż­ni­ka­ mi wię­zien­ny­mi stał Adam, który teraz wydał się dziw­nie wątły i kru­chy. Zu­peł­nie jakby jemu ten po­mysł rów­nież nie­spe­cjal­nie się po­do­bał. Za­pew­ne w celi czuł się bez­piecz­niej. Po­zo­sta­jąc w niej nie mu­siał do­sto­so­wy­wać się do no­wych sy­tu­acji ani po­dej­mo­wać żad­nych sa­mo­dziel­nych de­cy­zji. Dla an­dro­ida taki układ był za­pew­ne naj­wy­god­niej­szy. – Miło pana znów wi­dzieć, panie Ne­iboth – po­wi­tał go uprzej­mie. Choć jego głos po­wi­nien być po­zba­wio­ny emo­cji, Co­lia­no­wi po raz ko­lej­ny udało się wy­chwy­cić jawną kpinę.

Styczeń 2016

29


– Cie­bie rów­nież, Ada­mie – od­parł, siląc się na swo­bod­ny ton. – Przy­nio­słem ci ubra­nia na zmia­nę, bo po­my­śla­łem, że mo­żesz nie mieć wła­snych. – Och, mam mnó­stwo wła­snych… ubrań – za­prze­czył AI z dziw­nym uśmie­chem. – Pro­blem w tym, że one nie na­da­ją się do no­sze­nia. – Do czego się zatem na­da­ją? – za­py­tał Col bar­dziej od­ru­cho­wo niż z cie­ka­wo­ści i po raz ko­lej­ny po­ża­ło­wał, że nie zdą­żył się ugryźć w język. – Tylko do zdej­mo­wa­nia, panie Ne­iboth. Usły­szał stłu­mio­ne par­sk­nię­cie straż­ni­ków, któ­rzy od­da­li­li się dys­kret­nie, nie na tyle jed­nak, aby nie móc pod­słu­chać roz­mo­wy. W my­ślach mio­tał prze­kleń­stwa­mi, które nigdy nie prze­szły­by przez usta komuś z jego wy­kształ­ce­niem. Nie po raz pierw­szy mu­siał stłu­mić swój gniew, miał więc w tym nie­złą wpra­wę. Zdo­łał nawet uśmiech­nąć się blado gdy po­da­wał an­dro­ido­wi torbę. Adam przy­jął pre­zent z cał­kiem do­brze skry­wa­ną wdzięcz­no­ścią, po czym za­czął nie­dba­le zdej­ mo­wać po­ma­rań­czo­wy strój wię­zien­ny. Col od­wró­cił się do niego ple­ca­mi, igno­ru­jąc roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie, które mu po­słał. Czy za­cho­wa­nie Ne­ibo­tha było na­praw­dę aż tak dziw­ne? Ow­szem, miał świa­do­mość do czego za­zwy­czaj wy­ko­rzy­sty­wa­ne są an­dro­idy takie jak Adam, ale sam nigdy by się do tego nie zni­żył. Było coś bar­dzo pod­łe­go w wy­ko­rzy­sty­wa­niu bez­wol­nych AI do tak przy­ziem­nych po­trzeb. Bio­ rąc pod uwagę, że Adam do­sta­wał rów­nież zle­ce­nia mor­derstw, Cola nie spe­cjal­nie za­sko­czył fak­t, że tak za­awan­so­wa­ny tech­no­lo­gicz­nie an­dro­id po­sta­no­wił w końcu ze­rwać się ze smy­czy. Tylko czy ten fakt zo­sta­nie po­zy­tyw­nie przy­ję­ty pod­czas roz­pra­wy? Co do tego nie mógł mieć pew­no­ści. Więk­szość ludzi była zda­nia, że zbrod­nia po­peł­nio­na na an­dro­idzie nie jest w rze­czy­ wi­sto­ści zbrod­nią. Ale skoro an­dro­idy wy­glą­da­ły jak lu­dzie, cho­dzi­ły jak lu­dzie, mó­wi­ły jak lu­dzie i były w sta­nie wy­ko­nać więk­szość po­wie­rzo­nych im zadań, to czy nie po­win­no się ich trak­to­wać tak jak ludzi? Skoro ktoś był w sta­nie upodlić an­dro­ida, to czy znaj­dzie się co­kol­wiek, co po­wstrzy­ ma go przed skrzyw­dze­niem czło­wie­ka? Czy uda mu się wy­grać spra­wę, od­wo­łu­jąc się do ludz­kiej mo­ral­no­ści? Czy jak naj­bar­dziej słusz­ ny sa­mo­sąd mógł być wy­ba­czo­ny, gdy w grę wcho­dzi­ło życie mi­ni­stra? – Skoń­czy­łem – oznaj­mił Adam, sztur­cha­jąc Cola lekko w ramię i od­da­jąc torbę. Wię­zien­ne ubra­nie zo­sta­wił rzu­co­ne na zie­mię. Nie, nie dla­te­go, że nie po­tra­fił się nim zająć. Po pro­stu do tej pory jego obo­wią­zek wobec ubrań ogra­ni­czał się do ich zdej­mo­wa­nia. Co­lian po­czuł dziw­ne ukłu­cie w oko­li­cach most­ka, do­dat­ko­wo spo­tę­go­wa­ne wi­do­kiem an­dro­ ida w sza­rej ko­szu­li i czar­nych spodniach. Stłu­mio­ne ko­lo­ry nada­ły mu bar­dziej ludz­ki wy­gląd, spra­wia­jąc, że prze­stał być tak bar­dzo poza za­się­giem Cola. Teraz ad­wo­kat miał przy­naj­mniej złu­ dze­nie, że uda mu się do­trzeć do niego i na­kło­nić do współ­pra­cy. – To twoje ubra­nia? – za­py­tał Adam. Pal­ca­mi pró­bo­wał roz­cze­sać włosy i do­pro­wa­dzić je do po­ rząd­ku, nie szło mu to jed­nak naj­le­piej. – Ow­szem, ale mo­żesz je za­trzy­mać. – Czy to ozna­cza, że jesz­cze kie­dyś bę­dzie się pan ubie­gał o prze­pust­kę dla mnie? Nie są­dzi­łem, że tak bar­dzo lubi pan prze­by­wać w moim to­wa­rzy­stwie. Col wes­tchnął. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że an­dro­id był nie­re­for­mo­wal­ny w swoim cy­ni­zmie. Trud­no, zda­rza­ły się więk­sze tra­ge­die. – W czymś bę­dziesz mu­siał sta­nąć przed sądem. I nie mów mi, że wszy­scy wo­le­li­by gdy­byś po­ ka­zał się nago, bo do­brze wiesz, że to nie­praw­da. – Cóż, nie po­wie­dział­bym… – Skończ już z tą farsą – syk­nął Col. – Dali ci szan­sę na bycie czło­wie­kiem, więc mu­sisz ją teraz do­brze wy­ko­rzy­stać. Jeśli nie chcesz tego zro­bić dla sie­bie, przy­naj­mniej zrób to dla mnie. I nie mu­ sisz mówić do mnie per pan. A two­imi wło­sa­mi zaj­mie się Sue, więc prze­stań je szar­pać. – Nadal nie ro­zu­miem, co ta­kie­go za­mie­rzasz zy­skać przez wy­gra­nie mojej spra­wy – wy­znał AI, kie­ru­jąc się za Colem w stro­nę wyj­ścia. – Prze­cież już je­steś po­pu­lar­ny. – To kwe­stia am­bi­cji.

30

Herbasencja


– Mu­sia­łem zabić cał­kiem sporo osób w imię am­bi­cji Cha’Gera. Czy twoja am­bi­cja też bę­dzie tego wy­ma­gać? – Szcze­rze w to wąt­pię. – To do­brze. Nie lubię za­bi­jać ludzi. Jego motor stał za­par­ko­wa­ny przed wię­zie­niem. Czu­jąc nie­od­par­tą po­trze­bę, aby jak naj­szyb­ciej się stam­tąd ulot­nić, Col zła­pał AI za ramię i we­pchnął na tylne sie­dze­nie. Choć wy­czuł w nim pe­ wien opór, nie na­po­tkał na żaden jed­no­znacz­ny sprze­ciw. Prze­ciw­nie – Adam pod­dał się jego woli, dys­kret­nie uświa­da­mia­jąc co do wszyst­kich zwią­za­nych z tym kon­se­kwen­cji. Mógł zro­bić z tą atra­ pą czło­wie­ka ab­so­lut­nie wszyst­ko i nic nie by­ło­by w sta­nie go po­wstrzy­mać. Po­czuł obrzy­dze­nie, ale miał na­dzie­ję, że nie dał tego po sobie po­znać. Usiadł przed an­dro­idem i od­pa­lił sil­nik. Co miało zna­czyć „nie lubię za­bi­jać ludzi”? Czy nie po­ wi­nien po­wie­dzieć ra­czej: „nie wolno mi za­bi­jać ludzi”? Takie stwier­dze­nie by­ło­by nie tylko bliż­sze praw­dy, ale i bar­dziej wła­ści­we dla an­dro­ida. Spo­sób, w jaki to po­wie­dział świad­czył o tym, że po­ sia­da nie tylko wła­sną opi­nię, ale i uczu­cia. Dla­cze­go Cola tak bar­dzo to prze­ra­ża­ło? Czy to nie le­piej, że pier­wia­stek ludz­ki w Ada­mie prze­ wa­żał nad tym sztucz­nym? Czy to nie dzia­ła­ło na ich ko­rzyść? Motor wy­rwał z miej­sca i wzbił się w po­wie­trze. Nagłe szarp­nię­cie zmu­si­ło Adama do ob­ję­cia Cola. Wi­docz­nie nie był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich środ­ków trans­por­tu, bo ukrył twarz za jego ra­mie­niem. Czyż­by w ten spo­sób prze­ja­wiał się jego in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy? Czy to w ogóle moż­li­we, aby AI bało się o swoje bez­pie­czeń­stwo? Prze­cież jesz­cze nie­daw­no z utę­sk­nie­niem cze­kał na wyrok ska­zu­ją­cy go na śmierć! Wy­lą­do­wa­li na­prze­ciw­ko za­kła­du ko­sme­tycz­ne­go Sue. Le­d­wie motor przy­warł do ziemi, Adam ze­sko­czył z niego i od­su­nął się na bez­piecz­ną od­le­głość. – Nigdy wcze­śniej nie je­cha­łeś mo­to­rem? – za­śmiał się Col. – Nie – przy­znał nie­chęt­nie AI. – I wo­lał­bym tego nie po­wta­rzać. – Nie­ste­ty, to mój je­dy­ny śro­dek trans­por­tu, a jakoś prze­cież muszę od­sta­wić cię do wię­zie­nia. – Je­stem gotów po­świę­cić moje za­pa­sy ener­gii i pójść tam na pie­cho­tę – od­parł za­dzior­nie, po czym prze­niósł spoj­rze­nie na szyld sa­lo­nu ko­sme­tycz­ne­go. – To tutaj pra­cu­je twoja Sue? Col po­czuł jak czer­wie­nie­ją mu po­licz­ki. – Ona nie jest moja. – Aku­rat. – Co to niby miało zna­czyć? – Do­sko­na­le wiesz, co to zna­czy. – Nie wy­da­je mi się. – Col! Długo jesz­cze za­mie­rzasz tam stać? – za­wo­ła­ła do nich Sue, wy­chy­la­jąc się przez drzwi sa­lo­nu. Adam zmie­rzył ją uważ­nym spoj­rze­niem ja­do­wi­cie zie­lo­nych oczu, co ku za­sko­cze­niu Cola ani tro­chę nie spe­szy­ło dziew­czy­ny. Prze­ciw­nie, po­sła­ła mu pro­mien­ny uśmiech i po­ma­cha­ła za­chę­ca­ ją­co ręką. Jesz­cze dziw­niej­sze było to, że an­dro­id od­wza­jem­nił ten opty­mizm i nie cze­ka­jąc na Cola po­biegł do niej. – Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łeś wcze­śniej, że jest taki uro­czy? – za­py­ta­ła Sue, ba­da­jąc pal­ca­mi twarz i włosy AI. Ne­iboth prze­krzy­wił głowę i wes­tchnął. – Nie wie­dzia­łem, że to aż tak istot­ne. – Oczy­wi­ście, że istot­ne! – ob­ru­szy­ła się Sue. Zła­pa­ła Adama za rękaw i wcią­gnę­ła do sa­lo­nu. – Gdy­byś od razu mi o tym po­wie­dział, nie mu­siał­byś bła­gać na ko­la­nach o ter­min! – Ko­bie­ty! – jęk­nął bez­rad­nie, na co Adam po­słał mu roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie. – Jak masz na­rze­kać to le­piej zo­stań w po­cze­kal­ni – skar­ci­ła Sue. – I tak nie mia­łem ocho­ty pa­trzeć na te tor­tu­ry. Roz­siadł się wy­god­nie na sofie i się­gnął po pierw­szą z brze­gu ga­ze­tę. Nie­spe­cjal­nie jed­nak in­ te­re­so­wa­ły go naj­now­sze osią­gnię­cia w dzie­dzi­nie chi­rur­gii pla­stycz­nej, wy­ko­rzy­sta­nie róż­nych

Styczeń 2016

31


dziw­nych sub­stan­cji jako ko­sme­ty­ków, ani tym bar­dziej smacz­ki z pry­wat­ne­go życia ce­le­bry­tów. Wolał kątem oka śle­dzić jak Sue radzi sobie z Ada­mem. Wbrew temu co po­wie­dzia­ła, to ona na­le­ ga­ła na wi­zy­tę. Twier­dzi­ła, że dzię­ki temu AI ła­twiej bę­dzie się otwo­rzyć. Na swoje nie­szczę­ście nie umiał się z nią kłó­cić. Udało mu się je­dy­nie wy­bła­gać, aby nie prze­ sa­dzi­ła z ozdo­ba­mi. Nie dla­te­go, że by mu to prze­szka­dza­ło. Po pro­stu miał wra­że­nie, że prze­pych mógł­by przy­po­mnieć Ada­mo­wi życie, od któ­re­go tak bar­dzo chciał uciec. Z dru­giej stro­ny sta­no­wi­ło to dla niego je­dy­nie zbiór da­nych, praw­da? Gdyby chciał się od nich od­ciąć mógł­by je zwy­czaj­nie wy­ka­so­wać. I to naj­praw­do­po­dob­niej bez żad­nej szko­dy dla sys­te­mu ope­ra­cyj­ne­go. Pod tym wzglę­dem miał znacz­nie le­piej niż więk­szość ludzi w po­dob­nej sy­tu­acji. Cho­ciaż… Może to wła­śnie te wspo­mnie­nia były klu­czem do tego, czym się stał? Może to wła­śnie one po­zwo­li­ły mu wy­ko­nać de­cy­du­ją­cy krok w stro­nę sta­nia się czło­wie­kiem? Jak w tej sy­tu­acji mógł ocze­ki­wać od niego, że z nich zre­zy­gnu­je? Z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wał jak Sue nad­ska­ki­wa­ła Ada­mo­wi, śmie­jąc się przy tym, pro­mie­nie­ jąc… Jego Sue? Nigdy nie my­ślał o niej w ten spo­sób. Czy tkwi­ło w tym stwier­dze­niu choć ziar­no praw­dy? Znali się od tak dawna, że od­ru­cho­wo my­ślał o niej jak o naj­lep­szej przy­ja­ciół­ce. Miał też pew­ność, że dziew­czy­na myśli o nim do­kład­nie to samo. W końcu gdyby czuła coś wię­cej, na pewno by o tym wie­dział, praw­da? Wes­tchnął prze­cią­gle. Nie. Na pewno by nie wie­dział. Gdyby go ko­cha­ła nie przy­zna­ła­by mu się do tego ani sło­wem. Wy­bra­ła­by pewną przy­jaźń za­miast nie­pew­nej mi­łości, by­le­by tylko móc trwać u jego boku. Taka wła­śnie była Sue – nigdy nie za­ry­zy­ko­wa­ła­by stra­ty kogoś bli­skie­go. On zresz­tą po­dzie­lał jej zda­nie. – Hej, smut­ny ma­rzy­cie­lu – usły­szał tuż nad uchem, na co od­ru­cho­wo pod­niósł wzrok. Adam po­chy­lał się nad nim z wy­mow­nym uśmie­chem i pro­stym war­ko­czem prze­rzu­co­nym przez ramię. – Tak szyb­ko? – spy­tał prze­no­sząc spoj­rze­nie z AI na Sue. – Sam prze­cież chcia­łeś, żebym nie wy­dzi­wia­ła – jęk­nę­ła dziew­czy­na z uda­wa­ną iry­ta­cją. – Nie na­rze­kaj teraz, z łaski swo­jej, że za szyb­ko skoń­czy­łam! – Do­brze, już do­brze – ska­pi­tu­lo­wał Col, pod­no­sząc się z sofy. – Jak skoń­czysz zmia­nę, do­łącz do nas w parku – rzu­cił jesz­cze przez ramię i, cią­gnąc za sobą an­dro­ida, wy­szedł z sa­lo­nu. Spo­dzie­wa­jąc się gło­śne­go sprze­ci­wu wobec po­dró­ży jego uko­cha­nym mo­to­rem, po­sta­no­wił się przejść. Adam szyb­ko zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji i z wdzięcz­no­ścią chwy­cił jego dłoń, spla­ta­jąc ich palce. – Dzię­ku­ję – szep­nął. – Bez prze­sa­dy – prych­nął Col, za­kło­po­ta­ny takim ob­ro­tem spraw. – Spa­cer do­brze mi zrobi, więc… – Nie tylko to mia­łem na myśli – prze­rwał mu AI. – Chcia­łem ci po­dzię­ko­wać za ten dzień. Jesz­ cze nigdy nie mia­łem szan­sy pobyć tak długo na wol­no­ści. Je­stem ci za to bar­dzo wdzięcz­ny. – Ten dzień się jesz­cze nie skoń­czył. – To praw­da. I tym bar­dziej się z niego cie­szę. Nie spo­dzie­wał się ta­kie­go en­tu­zja­zmu. Ani ja­kiej­kol­wiek po­zy­tyw­nej re­ak­cji. Moż­li­we, że nawet ocze­ki­wał złego ob­ro­tu spraw. Miał­by wtedy czy­ste su­mie­nie. W od­po­wie­dzi na nie­chęć Adama mógł­by wy­przeć się całej swo­jej sym­pa­tii do niego, za­miast an­ga­żo­wać się jesz­cze bar­dziej. Nie mógł w końcu z góry za­ło­żyć, że nowy klient z miej­sca po­lu­bi Sue i bez resz­ty za­ko­cha się w ich ulu­bio­nym parku. Gdyby od­pu­ścił sobie ten dzień i za­miast tego zo­stał w domu, za­pew­ne byłby dużo szczę­śliw­ szym czło­wie­kiem. *** Deszcz siekł mu bez­li­to­śnie twarz, zmie­nia­jąc go w mokrą kupkę nie­szczęść. W całej ka­rie­rze nie prze­żył tak bez­owoc­ne­go i po­ni­ża­ją­ce­go dnia. Praw­da, prze­trwał wiele roz­praw i prze­słu­chań, które nie po­szły po jego myśli, ale dawno już żadna po­raż­ka go tak nie za­bo­la­ła. Wię­zien­ni straż­ni­cy prze­pu­ści­li go bez żad­nych pytań. Z wy­prze­dze­niem za­po­wie­dział wi­zy­tę, nie mu­siał więc teraz tłu­ma­czyć upar­tym nad­zor­com swo­ich praw do kon­sul­ta­cji z klien­tem. Cie­

32

Herbasencja


ka­we jak Adam przyj­mie no­wi­ny. W sumie udało mu cał­kiem sporo ugrać, ale nie zmie­nia­ło to faktu, że bez­pow­rot­nie stra­cił atu­to­wą kartę. – Spo­dzie­wa­łem się, że mo­żesz być tro­chę roz­cza­ro­wa­ny, ale nie aż do tego stop­nia – za­śmiał się Adam za­miast po­wi­ta­nia. – Co cię tak bawi? – od­wark­nął Col, opa­da­jąc cięż­ko na krze­sło. – Ostrze­ga­łem cię prze­cież, że Cha’Gerów stać nie tylko na naj­lep­szych praw­ni­ków, ale i na prze­ ku­pie­nie sę­dzie­go. – Świad­ków też już wy­ku­pi­li – prych­nął Ne­iboth. Adam usiadł na­prze­ciw­ko z co naj­mniej nie­po­waż­nym uśmie­chem na twa­rzy. Zła­pał Cola za dłoń i za­czął gła­dzić ją opusz­ka­mi pal­ców. Wy­da­wał się zu­peł­nie nie przej­mo­wać fak­tem, że rozpra­ wa ob­ra­ła bar­dzo nie­po­myśl­ny kie­ru­nek. – Co ta­kie­go po­wie­dzie­li świad­ko­wie? – za­py­tał niby od nie­chce­nia, ale w jego gło­sie po­brzmie­ wał stłu­mio­ny smu­tek. – Że już wcze­śniej byłeś nie­po­czy­tal­ny. – Sam bym tego le­piej nie ujął – za­śmiał się gło­śno, ale palce kur­czo­wo za­ci­snął na dłoni Cola w drżą­cym uści­sku. Wcale nie był tak roz­luź­nio­ny za ja­kie­go chciał ucho­dzić. – Co masz na myśli? – Roz­ka­zy, które wy­da­wa­li mi Cha’Ge­ro­wie, były da­le­kie od ja­kich­kol­wiek norm. Do­wo­dząc mojej nie­po­czy­tal­no­ści będą pró­bo­wa­li obar­czyć mnie winą za swoje zbrod­nie. – Nie mogą tego zro­bić! – ryk­nął Col. – Mu­si­my zna­leźć świad­ków, któ­rzy… Prze­rwał mu gło­śny śmiech Adama. Cy­nizm ro­bo­ta za­czy­nał być po­waż­ną prze­szko­dą w ich do­brych re­la­cjach. Wes­tchnął i spró­bo­wał za­pa­no­wać nad gnie­wem. – Nie wpusz­czą cię na salę roz­praw – wy­znał otwar­cie. – Orze­kli, że nie mo­żesz znaj­do­wać się w tym samym po­miesz­cze­niu, co Anra Cha’Ger, a twoje uczest­nic­two w roz­pra­wie jest bez­ce­lo­we. Co wię­cej – winą za twoje rze­ko­me uster­ki za­mie­rza­ją obar­czyć pro­du­cen­ta. Zda­jesz sobie spra­wę, co to zna­czy? AI zmar­kot­niał wy­raź­nie, ale jego twa­rzy nie opusz­czał wątły uśmiech. Po­ki­wał głową. – Col, czy mo­żesz mi coś obie­cać? – za­py­tał sła­bym gło­sem. – To za­le­ży czego ode mnie ocze­ku­jesz – od­parł pró­bu­jąc wy­krzy­wić usta w po­krze­pia­ją­cym gry­masie. – Po pro­stu wy­graj dla mnie jak naj­szyb­szą śmierć. *** Ne­iboth za­klął siar­czy­ście pod nosem i spró­bo­wał roz­ła­do­wać na­pię­cie ko­piąc ławkę. Efekt był taki, że nie tylko się wście­kał, ale i bo­la­ła go noga. Świet­nie. Na­praw­dę le­piej być nie mogło. Po co w ogóle się sta­rał? Po­wi­nien od razu zo­rien­to­wać się, że to bez­ce­lo­we. Nawet cały trud, który wło­ żył w za­szcze­pie­nie Ada­mo­wi pra­gnie­nia wol­no­ści i chęci do życia, po­szedł w cho­le­rę. An­dro­ido­wi za­le­ża­ło już tylko na tym, aby jak naj­szyb­ciej za­koń­czyć spra­wę, bez wzglę­du na wynik. A jej wynik był już prze­są­dzo­ny. W mo­men­cie, w któ­rym po­sta­no­wio­no obar­czyć winą twór­ców opro­gra­mo­wa­nia Adama oraz pro­du­cen­ta an­dro­idów, stało się jasne, że za­mie­rza­ją naj­zwy­czaj­niej w świe­cie uci­szyć wszyst­kie osoby, które mo­gły­by cho­ciaż po­dej­rze­wać praw­dę. Cień szan­sy na uczci­wy pro­ces roz­pły­nął się jesz­cze szyb­ciej niż po­ja­wił. Bro­niąc spra­wy Adama, Col mógł się je­dy­nie ośmie­szyć, a tego zde­cy­ do­wa­nie wo­lał­by unik­nąć. Z dru­giej stro­ny czuł­by się podle, gdyby tak po pro­stu po­zwo­lił im wydać na ro­bo­ta wyrok śmier­ci. Tak, niech żyją chore am­bi­cje! Wie­dział, że na­stęp­nym kro­kiem Anry Cha’Ger bę­dzie próba prze­ku­pie­nia twór­ców Adama. Jeśli uda mu się ją zde­ma­sko­wać, sąd może pod­wa­żyć rów­ nież praw­do­mów­ność wska­za­nych przez nią po­zo­sta­łych świad­ków… Chyba że za­pła­ci­ła sę­dzie­mu na­praw­dę po­kaź­ną sumkę. Wtedy co naj­wy­żej będą mogli po­śmiać się z jego sta­rań.

Styczeń 2016

33


– Może jed­nak usią­dziesz? – za­pro­po­no­wał Adam nie­chęt­nie pod­no­sząc na Cola wzrok znad swo­ich dłoni, z któ­rych ma­leń­kie małp­ki wy­szar­py­wa­ły ka­wał­ki owo­ców. – Na sto­ją­co le­piej mi się myśli – od­wark­nął w od­po­wie­dzi. – Czy bycie opry­skli­wym też ci po­ma­ga? Wes­tchnął i pod­dał się. Usiadł na ławce obok AI i po­słał mu pełne iry­ta­cji spoj­rze­nie. – Wi­dzisz? Już sie­dzę. Teraz nie tylko jest mi nie­wy­god­nie, ale i nie mogę my­śleć. Sto­krot­ne dzię­ki za tro­skę. – Ale za to ja mogę po­my­śleć – od­parł Adam. Nie prze­sta­jąc się bawić z na­tręt­ny­mi małp­ka­mi, oparł głowę o ramię Cola i za­czął się gło­śno za­sta­na­wiać: – Czy ist­nie­je kto­kol­wiek za­mie­sza­ny w tę spra­wę, kto nie zo­stał jesz­cze prze­ku­pio­ny przez Anrę? Oczy­wi­ście poza tobą. – Mało praw­do­po­dob­ne – prych­nął. – Mnie też nie­dłu­go spró­bu­je prze­ku­pić. – Albo za­stra­szyć. To znacz­nie bar­dziej w jej stylu. – Mieli w domu mo­ni­to­ring, praw­da? – Czy na­praw­dę my­ślisz, że by­li­by tak głupi, żeby urzą­dzać orgie i sprzą­tać nie­wy­god­nych ludzi w miej­scach z mo­ni­to­rin­giem? O nie, nie znaj­dziesz tego typu do­wo­dów. Nawet jeśli ja­kie­kol­wiek ist­nia­ły, teraz albo na­le­żą już do prze­szło­ści, albo są bar­dzo do­brze scho­wa­ne. Poza tym – jak skło­ nił­byś prze­ku­pio­ne­go sę­dzie­go żeby wziął pod uwagę takie na­gra­nia? – Chcę zna­leźć co­kol­wiek, co mo­gło­by ci pomóc. Po­wi­nie­neś cho­ciaż uda­wać, że je­steś mi wdzięcz­ny. – Nie mogę być wdzięcz­ny za głu­po­tę i na­iw­ność. – A więc wła­śnie tak od­czy­tu­jesz moją tro­skę? – Przy­kro mi. – Mnie na pewno bar­dziej. – Ale to ja już nie­dłu­go prze­sta­nę ist­nieć. To za­bo­la­ło. Prze­cież się sta­rał. Robił wszyst­ko, co w jego mocy, aby pomóc Ada­mo­wi. Nie ocze­ ki­wał wiel­kiej wdzięcz­no­ści i ca­ło­wa­nia po rę­kach, ale odro­bi­ną en­tu­zja­zmu by nie po­gar­dził. Nie łu­dził się jed­nak. Znał już Adama na tyle do­brze, aby wie­dzieć, że robot wolał nie mar­no­wać ener­ gii na takie idio­ty­zmy. Za swoją maską cy­ni­zmu czuł się naj­bez­piecz­niej. Co­lo­wi nie przy­cho­dził do głowy żaden po­mysł. Jesz­cze nigdy nie utknął w tak mar­twym punk­cie. Od­ru­cho­wo objął Adama ra­mie­niem i za­czął się bawić jego wło­sa­mi. Ja­kimś cudem roz­mo­wa ze­szła na Sue, co po­zwo­li­ło im ze­pchnąć pro­ble­my na drugi plan. Mimo to Co­lian nie po­tra­fił prze­stać my­ śleć o tym, że jeśli nie znaj­dzie ja­kie­goś roz­wią­za­nia, jego nowy przy­ja­ciel już nie­dłu­go bę­dzie mar­twy. *** Nie ocze­ki­wał, że plan się po­wie­dzie. Prze­ciw­nie – od razu przy­go­to­wał się na po­raż­kę. Mu­siał jed­nak przy­naj­mniej spró­bo­wać wpro­wa­dzić go w życie. Jesz­cze nigdy nie czuł się tak zmo­ty­wo­wa­ ny. Może to Adam dzia­łał na niego w ten spo­sób? Jak to moż­li­we, że ktoś do tego stop­nia wy­co­fa­ny z życia dzia­łał na ko­go­kol­wiek in­spi­ru­ją­co? Plan był bar­dzo pro­sty: Col za­mie­rzał spo­tkać się z twór­cą Adama i wje­chać mu na am­bi­cję. Ktoś, kto stwo­rzył tak za­awan­so­wa­ne­go an­dro­ida mu­siał cier­pieć na prze­rost ego. Fakt, że jego ar­ cy­dzie­ło zo­sta­ło oskar­żo­ne o po­sia­da­nie po­waż­nych wad opro­gra­mo­wa­nia, które mogą za­gra­żać ludz­ko­ści, na pewno mu się nie spodo­bał. Moż­li­we, że jeśli Col prze­ko­na go, że z Ada­mem jest wszyst­ko w po­rząd­ku, to zmusi tym samym sę­dzie­go do bez­po­śred­nie­go prze­słu­cha­nia an­dro­ida. Roz­siadł się wy­god­niej i dys­kret­nie ro­zej­rzał po sali. Jeśli jego gość za­mie­rzał w ogóle przyjść, to mógł­by się po­spie­szyć. Miał już pół go­dzi­ny spóź­nie­nia, a Col nie mógł w nie­skoń­czo­ność zby­wać kel­ne­ra. Nie­na­wi­dził ta­kich dro­gich lo­ka­li. Prze­pych był przy­tła­cza­ją­cy, a spoj­rze­nia ludzi, do któ­ rych życie uśmie­cha­ło się sze­rzej niż do niego, za­wsze do­pro­wa­dza­ły go do szew­skiej pasji. Mógł przy­naj­mniej za­brać ze sobą Adama. AI za­pew­ne czuł­by się swo­bod­nie w ta­kich wa­run­kach, bo prze­cież nie­wie­le od­bie­ga­ły od jego daw­ne­go życia. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny wła­śnie tamto życie skło­ni­ło go do mor­der­stwa.

34

Herbasencja


– Pan Ne­iboth? – za­py­tał nie­po­zor­ny czło­wie­czek, pod­cho­dząc do sto­li­ka Cola. Był śred­nie­go wzro­stu, ale tak chudy, że zda­wał się nik­nąć w oczach. Na dłu­gim i wą­skim nosie osa­dzo­ne były oku­la­ry zło­żo­ne z kilku okrą­głych szkieł, prze­su­wa­ją­cych się wzglę­dem sie­bie co kilka chwil. Po­ ły­skli­wy nie­bie­ski frak je­dy­nie do­peł­niał ob­ra­zu, upo­dab­nia­jąc go bar­dziej do prze­ro­śnię­tej ważki niż do czło­wie­ka. – Tak, to ja – od­parł Col i ze­rwał się na równe nogi, aby podać dłoń swo­je­mu go­ścio­wi. – Eurem Ma­thiell, bar­dzo mi miło – przed­sta­wił się czło­wiek-waż­ka i zajął miej­sce na­prze­ciw­ko Cola. – Czy mo­gli­by­śmy po­mi­nąć zbęd­ne uprzej­mo­ści i owi­ja­nie w ba­weł­nę? Takie omi­ja­nie te­ma­ tu jest bar­dzo mę­czą­ce, tym bar­dziej, że cho­dzi o jedno z moich naj­więk­szych osią­gnięć. Co­lian nie po­tra­fił po­wstrzy­mać uśmie­chu, który tar­gnął jego war­ga­mi. – Co chciał­by pan wie­dzieć, panie Ma­thiell? – za­py­tał. – Jaki on wła­ści­wie jest? – Bar­dzo silny i za­dzi­wia­ją­co cy­nicz­ny – od­parł Col uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej. – Za­czy­nam ża­ ło­wać, że go tu nie przy­pro­wa­dzi­łem, bo bar­dzo trud­no jest opi­sać wra­że­nie, jakie robi na czło­wie­ku. – A więc da się za­uwa­żyć róż­ni­cę mię­dzy nim, a zwy­kłym czło­wie­kiem? – Eurem zda­wał się bar­ dzo roz­cza­ro­wa­ny. Wi­docz­nie jego naj­więk­szym ma­rze­niem było za­tar­cie tej gra­ni­cy. Jak Col miał mu po­wie­dzieć, że po­niósł po­raż­kę tylko dla­te­go, iż od­niósł suk­ces? – To nie do końca tak – Ne­iboth za­prze­czył ostroż­nie. – Gdy­bym nie wie­dział, że jest an­dro­ idem, za­pew­ne bar­dzo długo za­sta­na­wiał­bym się, co mi się w nim nie zga­dza. Róż­ni­ce są bar­dzo sub­tel­ne, ale można je wy­chwy­cić. – Na przy­kład? – Cały czas mam wra­że­nie, że pró­bu­je oszczę­dzać ener­gię. Ma­thiell za­śmiał się pod nosem. – W wię­zie­niu pew­nie nie­czę­sto po­zwa­la­ją mu się na­ła­do­wać. – Jego we­so­łość szyb­ko prze­mi­ nę­ła ustę­pu­jąc miej­sca roz­go­ry­cze­niu. Spoj­rzał Co­lia­no­wi pro­sto w oczy i za­py­tał nie­śmia­ło: – Czy na­praw­dę uważa pan, że jego za­cho­wa­nie nie było po­dyk­to­wa­ne wa­da­mi sys­te­mu ope­ra­cyj­ne­go? – Tak. – Co za pew­ność! – za­wo­łał z żalem. – Pan jej nie ma? – zdzi­wił się Col. – Chciał­bym mieć, ale niech pan po­sta­wi się na moim miej­scu. Całe życie po­świę­ci­łem ro­bo­ty­ce. Nikt le­piej ode mnie nie zdaje sobie spra­wy z tego, jak trud­no jest cza­sem wy­kryć błąd, który ab­so­lut­ nie unie­moż­li­wia pracę ca­łe­go sys­te­mu. Gwa­ran­tu­ję panu, że nawet gdy­bym ro­ze­brał NBH-97001 na czyn­ni­ki pierw­sze i zba­dał wszyst­kie po kolei, mógł­bym nie wy­kryć tego, co spo­wo­do­wa­ło tę ano­ma­lię. – Nie znaj­dzie pan tego, co nie ist­nie­je, panie Ma­thiell – prych­nął Col czu­jąc na­ra­sta­ją­cy gniew. – Jeśli jest co­kol­wiek, co mógł­bym okre­ślić jako ano­ma­lię, to je­dy­nie fakt, iż naj­praw­do­po­dob­niej Adam wy­kształ­cił w sobie coś na wzór na­sze­go su­mie­nia i swo­iste­go sys­te­mu war­to­ści. – Czy jest pan w sta­nie za­pew­nić o tym wszyst­kich moich po­ten­cjal­nych klien­tów? – za­py­tał Ma­thiell z wście­kło­ścią ude­rza­jąc pię­ścią w stół. – Czy weź­mie pan na sie­bie całą od­po­wie­dzial­ ność, jeśli taki in­cy­dent się po­wtó­rzy?! Co­lian nie zna­lazł na to od­po­wie­dzi. Nie miał po­ję­cia, że Ma­thiell ma aż tak pod­ko­pa­ną wiarę w sie­bie i swoje dzie­ło. Mógł się tego jed­nak spo­dzie­wać. Bio­rąc pod uwagę kie­ru­nek, w któ­rym zmie­rza­ła teraz spra­wa, Ma­thiel­lo­wi mogło gro­zić nawet do­ży­wo­cie. Jaki los by go spo­tkał, gdyby in­cy­dent się po­wtó­rzy­ł? – Czy mogę przy­jąć za­mó­wie­nie? – po­ja­wie­nie się kel­ne­ra wy­ba­wi­ło Co­lia­na przed ko­niecz­no­ścią od­po­wie­dzi. Wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siał zna­leźć roz­wią­za­nia kilku bar­dzo nie­przy­jem­nych pro­ble­mów, jeśli nie dla Ma­thiel­la, to na pewno dla sa­me­go sie­bie. – Po­wi­nien pan go spo­tkać – za­czął na nowo Col, gdy tylko kel­ner od­stą­pił od ich sto­li­ka. – Jest naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­tym… – Tyle to sam wiem – prych­nął Ma­thiell. – Pro­blem po­le­ga na tym, że za całą tą jego do­sko­na­ło­ścią może się kryć fa­tal­na uster­ka, a ja nie je­stem w sta­nie jej wy­kryć!

Styczeń 2016

35


– Czyli już pan szu­kał? – Col nie ukry­wał zdzi­wie­nia. Z ja­kie­goś po­wo­du za­kła­dał, że Ma­thiell bę­dzie pró­bo­wał ukryć przed sobą błąd. – Wie­lo­krot­nie! – w oczach męż­czy­zny za­lśni­ła pasja. – Uru­cho­mi­łem sześć mo­de­li prób­nych i ka­za­łem im pra­co­wać na naj­wyż­szych ob­ro­tach, co kilka go­dzin wy­sy­ła­łem im sprzecz­ne in­struk­ cje i… – głos mu za­marł a oczy przy­ga­sły. – I? – do­ma­gał się Col. Cisza i cier­pie­nie wy­ma­lo­wa­ne na owa­dziej twa­rzy Ma­thiel­la mó­wi­ły same za sie­bie. Co­lian nie mógł do­stać lep­sze­go po­twier­dze­nia, ja­ko­by twór­ca Adama był jego sprzy­mie­rzeń­cem. Po­dob­nie jed­nak jak Col – nie mógł nic zro­bić. – Jest tak, jak pan mówił – wy­znał nie­mal szep­tem. – Przez kilka dni za­cho­wu­ją się tak, jakby miały awa­rię, a potem wy­twa­rza się w nich coś w ro­dza­ju ko­dek­su mo­ral­ne­go i hie­rar­chii war­to­ści. Za­czy­ na­ją nie tylko wy­ko­ny­wać bie­żą­ce po­le­ce­nia, ale i prze­wi­dy­wać przy­szłe, zu­peł­nie igno­ru­jąc fał­szy­we. – Czy ta zdol­ność sa­mo­dziel­ne­go po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji czyni ich nie­bez­piecz­ny­mi? – Nie do końca. Pró­bo­wa­łem zmu­sić je do za­ata­ko­wa­nia czło­wie­ka, ale za­wsze od­ma­wia­ły wy­ ko­na­nia po­le­ce­nia. Po­zo­sta­wa­ły rów­nież bier­ne, gdy ktoś chciał je za­ata­ko­wać. Na­to­miast gdy w ich obec­no­ści, ktoś pró­bo­wał rzu­cić się na mnie, bły­ska­wicz­nie go obez­wład­nia­ły. – Zatem Adam jest czymś w ro­dza­ju fe­no­me­nu – za­uwa­żył Col, dra­piąc się po po­licz­ku. – Adam? – spy­tał Ma­thiell, zu­peł­nie zbity z tropu. – Tak na­zwa­łem an­dro­ida – Co­lian wy­ja­śnił szyb­ko. – Przy­jął dru­gie imię?! – za­wo­łał Ma­thiell, zry­wa­jąc się na równe nogi. Do­pie­ro po chwi­li przy­ po­mniał sobie, gdzie się znaj­du­ją. Po­wiódł do­oko­ła prze­pra­sza­ją­cym spoj­rze­niem i usiadł. – Przy­jął dru­gie imię? – za­py­tał po­now­nie, tym razem szep­tem. – Tak. Czy to aż takie dziw­ne? – Żeby wpro­wa­dzić nowe imię dla mo­de­lu, trze­ba mieć do­stęp do sys­te­mu ope­ra­cyj­ne­go. Nikt go panu ra­czej nie dał, praw­da? – Nie. – Nie­sa­mo­wi­te. Czy coś po­wie­dział, gdy pan mu je nada­wał? – Był chyba roz­ba­wio­ny. Ale nie miał nic prze­ciw­ko. Mam nawet wra­że­nie, że nowe imię bar­dzo mu się po­do­ba. – Re­agu­je na nie bez opóź­nie­nia? – Bez. To ważne? – Col za­czy­nał być już zi­ry­to­wa­ny kie­run­kiem roz­mo­wy. Nie spo­dzie­wał się, że kwe­stia imie­nia jest aż tak istot­na. – Nie­zwy­kle ważne – za­śmiał się Ma­thiell, en­tu­zja­stycz­nie ki­wa­jąc głową. – A więc twier­dzi pan, że nowe imię mu się po­do­ba… Czy lubi coś jesz­cze? – Chyba mnie, cho­ciaż aku­rat to jest w jego in­te­re­sie. Ale bar­dzo po­lu­bił moją przy­ja­ciół­kę, Sue. I lubi też kar­mić zwie­rzę­ta w parku. Col o mały włos nie dodał, że rów­nie mocno przy­pa­dło mu do gustu wpra­wia­nie swo­je­go praw­ ni­ka w za­kło­po­ta­nie i ob­ści­ski­wa­nie go w miej­scach pu­blicz­nych. W końcu nie mu­siał od razu zdra­dzać Ma­thiel­lo­wi jak zło­śli­wym po­two­rem po­tra­fił być Adam. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny ta zło­ śli­wość mogła być nie­po­wta­rzal­ną cechą cha­rak­te­ru, a jeśli tak, to po­wi­nien po­in­for­mo­wać o tym Ma­thiel­la jak naj­szyb­ciej. – To wszyst­ko? – Ma­thiell wy­da­wał się bar­dzo roz­cza­ro­wa­ny. – Lubi też grać mi na ner­wach – Col dodał nie­chęt­nie. – Ale prze­cież nie wolno mu sprze­ci­wić się… – za­czął z pasją po czym urwał i uciekł wzro­kiem. Nie spo­tka­li­by się w końcu na tej idio­tycz­nej ko­la­cji, gdyby Adam nie po­tra­fił sprze­ci­wić się czło­wie­ko­wi. – To nie tak, że on mi się sprze­ci­wia – Co­lian za­prze­czył po­wo­li, nie za bar­dzo wie­dząc, ja­kich słów po­ wi­nien użyć i jed­no­cze­śnie nie wyjść przy tym na zdzie­cin­nia­łe­go ama­to­ra. – Spo­sób, w jaki żył, będąc na służ­bie u Cha’Gerów znacz­nie od­bie­gał od tego, co po­wszech­nie uważa się za mo­ral­ne i chyba uznał, że… – Za­pro­po­no­wał panu, że się z panem prze­śpi? – za­py­tał Ma­thiell i nie­mal par­sk­nął przy tym śmie­chem. Zu­peł­nie jakby ta od­po­wiedź go w jakiś spo­sób uspo­ko­iła.

36

Herbasencja


– Jakoś spe­cjal­nie to pana nie zdzi­wi­ło – bąk­nął Col pod nosem. Czuł jak jego po­licz­ki robią się obrzy­dli­wie czer­wo­ne i gdyby tylko mógł, naj­chęt­niej scho­wał­by się pod sto­łem. – To w końcu jedna z jego pier­wot­nych funk­cji. Spo­sób, w jaki to po­wie­dział spra­wił, że Col miał ocho­tę spraw­dzić ile razy bę­dzie mu­siał wal­nąć go pię­ścią w nos, aby do­trzeć do mózgu. Nie trze­ba było być ge­niu­szem żeby wie­dzieć, jak w rze­ czy­wi­sto­ści ni­skie mnie­ma­nie miał o an­dro­idach. Wi­dział w nich tylko na­rzę­dzia do za­spo­ka­ja­nia ludz­kich po­trzeb. Ow­szem, mogły być in­te­li­gent­ne, cza­sem nawet do­sko­nal­sze od nie­któ­rych ludzi, ale wciąż sta­no­wi­ły tylko na­rzę­dzia. – Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale chyba się co do pana po­my­li­łem – Col przy­wo­łał na twarz wy­mu­szo­ ny uśmiech i za­czął wsta­wać od stołu. – Nie! – krzyk­nął z prze­ję­ciem Ma­thiell, chwy­ta­jąc go kur­czo­wo za rękę. Część osób na sali spoj­ rza­ła w ich stro­nę z dez­apro­ba­tą. – Naj­moc­niej prze­pra­szam, nie chcia­łem pana ura­zić… – Ura­zić mnie? – za­kpił Col. – Wła­śnie ob­ra­ził pan swój cały do­ro­bek na­uko­wy, ale to mnie chce pan prze­pro­sić? – Nie ro­zu­miem, o co panu cho­dzi… – Po co w ogóle two­rzył pan ro­bo­ta, który miał do­rów­nać czło­wie­ko­wi, skoro nie chce pan uznać go za isto­tę ludz­ką? – za­py­tał oschle Ne­iboth, wy­szar­pu­jąc rękę z klesz­czy jego pal­ców. – Czy nie sądzi pan, że w ten spo­sób po­słał pan całą swoją pracę na wy­sy­pi­sko? Och, jak bar­dzo ża­ło­wał potem tych słów! Nie umiał jed­nak cofać czasu. Miał rów­nież świa­do­ mość, że tak na­praw­dę to, co mówił i robił, nie miało więk­sze­go zna­cze­nia. *** – Pro­szę wy­co­fać się z tej spra­wy – za­żą­da­ła Anra Cha’Ger, wpa­tru­jąc się w Cola in­ten­syw­nie fioł­ko­wy­mi ocza­mi. – Je­stem go­to­wa pana so­wi­cie wy­na­gro­dzić. Stała przed nim ni­czym dumny re­likt daw­nej do­sko­na­ło­ści. Jej prze­ko­na­nie, co do nie­ogra­ni­ czo­nych moż­li­wo­ści nie­mal ba­wi­ło Co­lia­na. Albo ra­czej: ba­wi­ło­by go, gdyby sy­tu­acja nie była tak bez­na­dziej­na. – Nie mogę się wy­co­fać. Na tym prze­cież po­le­ga moja praca – po­wie­dział bar­dzo ostroż­nie. – Ow­szem, ale za­wsze może pan nie sta­rać się wy­grać, praw­da? – za­su­ge­ro­wa­ła uprzej­mie, wy­ cią­ga­jąc przy tym z kie­sze­ni port­fel. Wy­su­nę­ła z niego kartę płat­ni­czą i za­py­ta­ła rów­nie słod­kim gło­sem: – Ile kosz­to­wa­ła­by taka usłu­ga? Co za po­twor­ne bab­sko! Czy na­praw­dę są­dzi­ła, że zgo­dzi się na ten układ? Być może wielu praw­ni­ków przed nim dało się sku­sić jakąś okrą­głą sumką, ale skąd po­mysł, że i teraz uj­dzie jej to pła­zem? Jakby tego było mało, przy­szła prze­cież do biura Cola i chcia­ła go prze­ku­pić na oczach in­ nych pra­cow­ni­ków! – Pani Cha’Ger – wy­sy­czał przez zęby, nie pró­bu­jąc już nawet ukry­wać zło­ści. – Za­rów­no da­ wa­nie jak i przyj­mo­wa­nie ła­pó­wek jest nie­le­gal­ne. Jeśli w ciągu pię­ciu se­kund nie scho­wa pani tej karty, będę zmu­szo­ny we­zwać po­li­cję. Twarz Anry stę­ża­ła, po czym wy­krzy­wi­ła się w kosz­mar­nym gry­ma­sie. Zu­peł­nie jakby zdję­ła maskę miłej mło­dej ko­biet­ki i na po­wrót stała się starą złą wiedź­mą. Po­two­ra­mi ta­ki­mi ro­dzi­ce stra­szy­li nie­po­słusz­ne dzie­ci. – Chcia­łam ci dać szan­sę, Ne­iboth – wy­szep­ta­ła, ale siła jej głosu wbiła go głę­bo­ko w fotel i ode­bra­ ła na dłuż­szą chwi­lę zdol­ność lo­gicz­ne­go my­śle­nia. – Je­steś bar­dzo do­brym praw­ni­kiem i wy­da­wa­łeś mi się rów­nież wspa­nia­łym męż­czy­zną. Dla­te­go po­sta­no­wi­łam po­trak­to­wać cię jak rów­ne­go sobie, zanim cię znisz­czę. A uwierz mi, że zmie­rzam usu­nąć każ­de­go, kto od­wa­ży się sta­nąć mi na dro­dze. – Chce pani znisz­czyć ze­psu­te­go an­dro­ida i pod­rzęd­ne­go praw­ni­ka? Nie szko­da na to pani czasu? – za­py­tał Col, od­zy­sku­jąc wresz­cie wła­dzę nad cię­tym ję­zy­kiem. – Zbyt wiele mogę stra­cić, Ne­iboth – oznaj­mi­ła wy­nio­śle, po czym ob­ró­ci­ła się w miej­scu i wy­ szła za­ma­szy­stym kro­kiem, trza­ska­jąc za sobą drzwia­mi.

Styczeń 2016

37


– Nie wyj­dzie ci to na dobre, Col – za­uwa­żył nie­śmia­ło Nitt. Zu­peł­nie jakby bał się prze­rwać ciszę, która za­pa­no­wa­ła w biu­rze po wyj­ściu upior­nej ko­bie­ty. – Kto jak kto, ale ona na pewno ma kon­tak­ty i nie za­wa­ha się ich użyć. – Och, do­praw­dy? – za­śmiał się zło­śli­wie Ne­iboth. Od­chy­lił się w fo­te­lu, a pod nosem wy­kwitł mu sze­ro­ki uśmiech. – Ja rów­nież nie za­wa­ham się użyć na­gra­nia, które wła­śnie zdo­by­łem. Pod­rzu­cił ma­leń­ki dyk­ta­fon i zła­pał go w po­wie­trzu. Nitt z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową i rów­nież się za­śmiał. *** – Dzi­siej­szą roz­pra­wę uwa­żam za za­mknię­tą! – Mło­te­czek stuk­nął w stół z mocą, która roz­wie­ wa­ła wszel­kie wąt­pli­wo­ści co do słusz­no­ści de­cy­zji. – Mają pań­stwo prawo od­wo­łać się od wy­ro­ku w ter­mi­nie… Co­lian prze­stał słu­chać. To wszyst­ko i tak już go nie do­ty­czy­ło. Na­gra­nie, które do­star­czył, zgod­ nie z jego prze­wi­dy­wa­nia­mi, po­sta­wi­ło Anrę w bar­dzo nie­ko­rzyst­nej sy­tu­acji, a wielu oso­bom, które wcze­śniej udało się jej prze­ku­pić, nagle roz­wią­za­ło usta. Świad­ko­wie mor­der­stwa w iście ma­ gicz­ny spo­sób przy­po­mnie­li sobie setki szcze­gó­łów sprzed zda­rze­nia, a „sta­rzy przy­ja­cie­le ro­dzi­ny” ze łzami w oczach za­czę­li wy­zna­wać, jak to Cha’Ge­ro­wie im gro­zi­li. Wstał na no­gach jak z waty i ru­szył po­wo­li za zmie­rza­ją­cym do drzwi tłu­mem. Cza­sem lu­dziom po­trzeb­ny jest tylko nie­wiel­ki bo­dziec, ma­leń­ka kro­pla, która prze­peł­ni czarę. Z Ada­mem było do­ kład­nie tak samo. Jego fru­stra­cja ku­mu­lo­wa­ła się, aż w końcu osią­gnę­ła po­ziom, który prze­stał być ak­cep­to­wal­ny przez sys­tem ope­ra­cyj­ny. Jed­nak to, co u ludzi było je­dy­nie za­ła­ma­niem ner­wo­wym i nie­kon­tro­lo­wa­nym wy­bu­chem emo­ cji, u an­dro­ida za­li­cza­ło się do po­waż­nych wad sys­te­mu. Za­ła­ma­nie ner­wo­we można pró­bo­wać wy­le­czyć. Z ro­bo­tem spra­wa ma się zu­peł­nie ina­czej. Ma­szy­na, w któ­rej nie wy­kry­to żad­nych wad, a mimo to stwa­rza za­gro­że­nie dla ludzi, na­da­je się wy­łącz­nie do znisz­cze­nia. Moż­li­wość od­wo­ły­wa­nia się od wy­ro­ku do­ty­czy­ła wszyst­kich, poza nim i Ada­mem. Fakt, że od­niósł suk­ces i udo­wod­nił, iż an­dro­id miał prawo zbun­to­wać się prze­ciw­ko wła­ści­cie­lo­wi, nie wy­ star­czył aby oca­lić jego życie. Tym to wła­śnie dla niego było: zwy­kłym mor­der­stwem. Nie. To coś znacz­nie wię­cej. Adam zo­stał stwo­rzo­ny na po­do­bień­stwo czło­wie­ka. To lu­dziom za­wdzię­czał zdol­ność do sa­ mo­do­sko­na­le­nia się. To lu­dzie byli dla niego wzo­rem. Skoro jego twór­cy nie byli isto­ta­mi bez skazy, to jakim cudem on sam miał stać się ide­al­ny? Czy można w ogóle winić go za to, że od­bie­ga­ł od tego, czego ocze­ki­wa­li twór­cy? Col nie do końca zda­wał sobie spra­wę z tego, co robił. Nogi same za­wio­dły go pod bu­dy­nek wię­ zie­nia, a potem w stro­nę celi Adama. – Col? Co wła­ści­wie miał po­wie­dzieć? Co mówi swoim dzie­łom Bóg, gdy muszą po­że­gnać się ze świa­ tem? Jak po­wi­nien za­cho­wać się jako czło­wiek, na któ­re­go po­do­bień­stwo zo­stał stwo­rzo­ny robot? Cho­ler­na ślepa czło­wie­cza pycha! Niech bę­dzie prze­klę­ty ten, kto za­pę­dził się w wie­rze w ludz­kie moż­li­wo­ści! – Pro­szę, Col. Twój płacz nic nie zmie­ni. Nawet nie za­uwa­żył, że za­czął pła­kać. Gniew­nie otarł wierz­chem dłoni mokre po­licz­ki, po czym spoj­rzał pro­sto w parę pięk­nych, wy­ro­zu­mia­łych oczu. Zro­zu­miał, że Adam już dawno po­go­dził się ze śmier­cią. Praw­do­po­dob­nie był na nią przy­go­to­wa­ny już w chwi­li, gdy po­cią­gał za spust pi­sto­le­tu. – Dla­cze­go nawet nie pró­bu­jesz uda­wać, że cię to ob­cho­dzi? – za­py­tał zdła­wio­nym gło­sem. – Bo to bez­ce­lo­we. – Bez­ce­lo­we? To ludz­kie! Prze­cież za­pro­gra­mo­wa­li cię tak, żebyś był jak czło­wiek, praw­da?

38

Herbasencja


– Tak – przy­znał Adam, z bla­dym uśmie­chem igra­ją­cym na ustach. – Żebym był jak czło­wiek, ale nie żebym był czło­wie­kiem. Col przez chwi­lę na prze­mian otwie­rał i za­my­kał usta. Zu­peł­nie nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Chciał Ada­mo­wi jakoś dodać otu­chy, ale wie­dział, że to nie an­dro­id, ale on sam po­trze­bu­je teraz po­cie­sze­nia. I do­stał je – w naj­pięk­niej­szym i za­ra­zem naj­smut­niej­szym uśmie­chu, jaki wi­dział w całym swoim życiu. *** – A pan tu w ja­kiej spra­wie? – wark­nął na dzień dobry za­rząd­ca nisz­czal­ni, cho­wa­jąc szyb­ko pod biur­ko ja­kieś do­ku­men­ty. – Nie przy­po­mi­nam sobie, że­by­śmy mieli na dzi­siaj umó­wio­ną kon­tro­lę. – Co­lian Ne­iboth, praw­nik – Col przed­sta­wił się spo­koj­nie, wy­cią­gnął z kie­sze­ni wi­zy­tów­kę i podał za­rząd­cy. – Chcia­łem się za­py­tać o pe­wien trans­port. Męż­czy­zna bar­dzo długo przy­glą­dał się na zmia­nę to jemu, to wi­zy­tów­ce, aż w końcu zła­god­niał nieco. Po­dra­pał się z za­kło­po­ta­niem po karku. – Wi­dzia­łem pana w wia­do­mo­ściach i, no, ten – za­wa­hał się. – Ale nie spo­dzie­wa­łem się, że pan przyj­dzie. Nie je­stem pe­wien, czy mogę go panu wydać. – Nikt inny po niego nie przyj­dzie – Col uśmiech­nął się krzy­wo. Za­rząd­ca mu­siał uwie­rzyć mu na słowo, po­znał to po jego oczach, ale dla za­sa­dy ocią­gał się bar­dzo ze zna­le­zie­niem wła­ści­we­go klu­cza i za­pro­wa­dze­niem Ne­ibo­tha do wła­ści­we­go ma­ga­zy­nu. Nisz­czal­nia zde­cy­do­wa­nie nie na­le­ża­ła do przy­jem­nych miejsc. Długi szary ko­ry­tarz zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, a prze­szklo­ne ścia­ny po­zwa­la­ły zaj­rzeć do wiel­kich hal, w któ­rych za­da­ wa­no śmierć nie tylko przed­mio­tom, ale i wszel­kim wspo­mnie­niom, które w sobie prze­cho­wy­wa­ły. Dla an­dro­idów przy­go­to­wa­ne były od­dziel­ne po­miesz­cze­nia. Czę­sto zda­rza­ło się, że wła­ści­cie­ le ży­czy­li sobie zwro­tu tego, co zo­sta­ło z ich me­cha­nicz­nych sług, aby móc zło­żyć je na nowo lub sprze­dać bar­dziej war­to­ścio­we czę­ści. Rów­nie czę­sto ko­lek­cjo­ne­rzy i pa­sjo­na­ci szu­ka­li tu kon­kret­ nych ele­men­tów, któ­rych bra­ko­wa­ło im do zło­że­nia ja­kie­goś za­byt­ko­we­go mo­de­lu. Zgod­nie z prze­pi­sa­mi, po­wi­nien upły­nąć pełen ty­dzień od mo­men­tu znisz­cze­nia ro­bo­ta, zanim mógł on zo­stać sprze­da­ny komuś, kto nie był jego wła­ści­cie­lem. Ale po tego kon­kret­ne­go an­dro­ida nikt poza Colem i tak by nie przy­szedł. Męż­czy­zna otwo­rzył przed nim drzwi i wpu­ścił do jed­ne­go z ma­ga­zy­nów. Na się­ga­ją­cych su­fi­tu re­ga­łach stały po­usta­wia­ne w rów­nych rzę­dach kar­to­ny, opa­trzo­ne opi­sa­mi z nu­me­rem se­ryj­nym mo­de­lu an­dro­ida i datą znisz­cze­nia. Za­rząd­ca spraw­dził coś jesz­cze w swoim no­te­sie, po czym od­na­lazł wła­ści­we pudło. – Gdyby bra­ko­wa­ło panu ja­kichś czę­ści to, ten, wie pan – bąk­nął, spe­szo­ny prze­cią­ga­ją­cym się mil­cze­niem Cola. Ne­iboth nie był w sta­nie wy­do­być z sie­bie głosu. Smu­tek sta­nął mu w gar­dle wiel­ką gulą i le­d­wie po­zwa­lał na od­dy­cha­nie. W wy­cią­gnię­tych dło­niach trzy­mał małe pu­deł­ko, w któ­rym mie­ści­ło się wszyst­ko, co zo­sta­ło z Adama. – Oto czło­wiek – wy­mam­ro­tał bez­gło­śnie, sta­ra­jąc się nie roz­pła­kać. – He? – zdzi­wił się za­rząd­ca, my­śląc, że Col mówił coś do niego. – Dzię­ku­ję – po­wie­dział gło­śniej Ne­iboth i wy­mu­sił na sobie uśmiech. Od­zy­skał nieco z wiary w ludz­ką do­broć, gdy za­rząd­ca nie za­żą­dał za­pła­ty za za­war­tość kar­to­nu. Być może zro­bił to z li­to­ści, ale moż­li­we, że po­sta­no­wił uznać Co­lia­na za wła­ści­cie­la an­dro­ida. Bez wzglę­du na mo­ty­wa­cję, li­czył się tylko fakt, że Adam wresz­cie był bez­piecz­ny. Za­ła­do­wał pudło na motor i przy­mo­co­wał je mocno, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak bar­dzo an­dro­id nie­na­wi­dził z nim jeź­dzić. Czuł się dziw­nie pusty, a jed­no­cze­śnie wy­peł­nia­ła go nie­od­par­ta chęć dzia­ła­nia, któ­rej nie mógł zna­leźć od bar­dzo dawna. Nie po­je­chał od razu do swo­je­go miesz­ka­nia. Nie był na tyle głupi, aby utwier­dzać się w prze­ko­ na­niu, że uda mu się co­kol­wiek osią­gnąć bez ni­czy­jej po­mo­cy. Miał wy­star­cza­ją­co dużo czasu, aby wszyst­ko do­kład­nie prze­my­śleć.

Styczeń 2016

39


Za­trzy­mał mo­to­cykl przed skle­pem dla pa­sjo­na­tów ro­bo­ty­ki. Z wy­sta­wy pa­trzy­ły na niego stare mo­de­le, takie jak re­cep­cjo­nist­ka Betty czy szo­fer Frank, ale nie bra­ko­wa­ło rów­nież tych now­szych, które do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ły praw­dzi­wych ludzi. Po­wo­li wszedł do środ­ka, kur­czo­wo trzy­ma­ jąc swoje pudło. Do­oko­ła pię­trzy­ły się re­ga­ły z no­wy­mi czę­ścia­mi za­mien­ny­mi, mi­nia­tu­ro­wy­mi mo­de­la­mi ko­lek­cjo­ner­ski­mi i po­rad­ni­ka­mi o ty­tu­łach w stylu „Twój ro­bo-cha­rak­ter – czyli jaki me­cha­nicz­ny po­moc­nik jest dla cie­bie naj­lep­szy” czy „Dla­cze­go an­dro­id jest naj­lep­szym przy­ja­cie­ lem czło­wie­ka?”. Col za­czął już wąt­pić, że znaj­dzie to, czego szu­kał, gdy za jego ple­ca­mi roz­le­gło się ciche py­ta­nie: – Pomóc panu jakoś? Od­wró­cił się i sta­nął twa­rzą w twarz z ma­leń­kim po­marsz­czo­nym sta­rusz­kiem. Nie dał się jed­ nak zwieść nie­po­zor­nym wy­glą­dem. W oczach dziad­ka błysz­cza­ły siła i pasja, któ­rych czę­sto bra­ ko­wa­ło wielu mło­dym lu­dziom. – Chciał­bym zło­żyć z po­wro­tem ten model – od­parł Co­lian bez wa­ha­nia i podał sta­rusz­ko­wi pudło. Oglę­dzi­ny za­ję­ły dłuż­szą chwi­lę. Dłu­gi­mi i chu­dy­mi jak od­nó­ża pa­ją­ka pal­ca­mi badał wszyst­ kie czę­ści Adama, bla­do­błę­kit­ne oczy wspo­ma­gał ogrom­nym szkłem po­więk­sza­ją­cym, do­ko­nu­jąc oglę­dzin tak szcze­gó­ło­wych, że Col nie­mal po­czuł się za­kło­po­ta­ny. – To bar­dzo no­wo­cze­sny eg­zem­plarz – za­uwa­żył w końcu. – To pro­to­typ, który na dobrą spra­wę nigdy nie tra­fił do pro­duk­cji – Col przy­znał nie­chęt­nie. – Nie ła­twiej panu bę­dzie skon­tak­to­wać się z pro­du­cen­tem albo… – sta­ru­szek urwał gwał­tow­nie i uważ­niej przyj­rzał się klien­to­wi. Chyba go roz­po­znał, bo jasne oczy roz­bły­sły mu jesz­cze ja­śniej. Przez ostat­nie kilka dni twarz Cola po­ja­wia­ła się re­gu­lar­nie we wszyst­kich wia­do­mo­ściach, nie było w tym więc nic dziw­ne­go. – Takie roz­wią­za­nie chyba nie wcho­dzi w grę, co? – Nie­ste­ty. – Nic nie szko­dzi – za­śmiał się dzia­dek, cho­wa­jąc lupę do kie­sze­ni ko­szu­li. – Mam dla cie­bie pewną pro­po­zy­cję. Ski­nął na Cola dło­nią, każąc iść za sobą. Im bar­dziej za­głę­bia­li się w sklep, tym więk­szy chaos zda­wał się w nim kró­lo­wać. Col nie miał pew­no­ści, czy to tylko wiel­kie kró­le­stwo ro­bo­ty­ki, czy już zu­peł­nie od­dziel­ny wy­miar. Mimo to wie­dział, że zmie­rza we wła­ści­wym kie­run­ku. Krę­ty­mi scho­da­mi we­szli na pię­tro, na któ­rym mie­ścił się warsz­tat. Kie­dyś mu­sia­ło w nim pra­co­ wać wiele osób, teraz jed­nak było tu nie­mal pusto, jeśli nie li­czyć ro­bo­tów cze­ka­ją­cych na na­pra­wę. Ich puste oczy wpa­try­wa­ły się na­glą­co w Co­lia­na, zu­peł­nie jakby ocze­ki­wa­ły, że to wła­śnie on je ukoń­czy. – Znaj­dziesz tu wszyst­ko, co bę­dzie ci po­trzeb­ne – za­pew­nił go sta­ru­szek. – Mo­żesz przy­cho­dzić tak czę­sto, jak tylko bę­dziesz miał ocho­tę. – Czy to nie bę­dzie pro­blem? – za­py­tał Col, na co dzia­dek ro­ze­śmiał się gło­śno i wy­szedł z pra­cow­ni. Ne­iboth przez chwi­lę nie po­tra­fił uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Nie mógł nawet ma­rzyć o lep­szej pro­po­zy­cji. O tak, tu na pewno ni­cze­go mu nie za­brak­nie. Za­pa­so­wych czę­ści było pod do­stat­kiem, ścia­ny ob­wie­szo­no sche­ma­ta­mi, a w kom­pu­te­rze mógł zna­leźć szcze­gó­ło­we in­for­ma­cje o bu­do­wie więk­szo­ści mo­de­li an­dro­idów. Po­sta­wił pudło na jed­nym z wol­nych sta­no­wisk i po­wo­li za­czął wyj­mo­wać po­szcze­gól­ne czę­ści. Ostroż­nie, nie­mal z na­masz­cze­niem, roz­kła­dał na stole frag­men­ty Adama. Nie­któ­re ukła­dał na spe­cjal­nie do tego przy­go­to­wa­nym sto­li­ku. Inne czy­ścił i pod­łą­czał od razu do kom­pu­te­ra aby spraw­dzić, czy nie zo­sta­ły uszko­dzo­ne. Cze­ka­ło go tak wiele pracy, a mimo to nawet nie czuł znie­ chę­ce­nia. Po raz pierw­szy w życiu wie­dział, co chce robić. – Już nie­dłu­go, Ada­mie. Już nie­dłu­go.

40

Herbasencja


Ewa Marchwińska (Werwena) Napędzana słońcem i herbatą. Kocha góry i lasy. Niezdecydowana i niezorganizowana, choć na pozór bywa całkiem ogarnięta. Zaczytana w fantastyce i baśniach. Obecnie przeżywa coś na kształt renesansu literackiej pasji. 2016 rok zaczyna od swoich pierwszych internetowych publikacji opatrzonych nazwiskiem: w obecnym numerze Herbasencji oraz Szortalu. Mieszka w Toruniu i sądzi, że to jedno z najwspanialszych miast. Zawodowo psychoterapeutka i coach.

Cesarzowa Tilisza

fantasy

Droga składa się z czerwonego pyłu. Cały świat składa się z pyłu. Gdyby choć na chwilę opadł, a ja spojrzałabym za siebie, zobaczyłabym brunatne mury miasta i górującą nad nimi złotą kopułę. Nie mogłabym tego dostrzec, ale wyobraziłabym sobie ukwiecony taras, a na nim moją kochankę - nagą, okrytą splotami swych srebrzysto-kobaltowych włosów. Cesarzową, stojącą boso na marmurowej posadzce, przesiąkniętej chłodem odchodzącej nocy. Nie patrzę jednak do tyłu, bo wiem, że tam nie wrócę, choć tęsknota zaraz szarpnie mnie za ramię i potem jeszcze raz, boleśniej, za serce. Zniknę wśród pyłu i spękanej ziemi. Wśród miedzianego blasku słonecznej kuli, wpełzającej ponad horyzont powoli, jak ociężałe zwierzę o monstrualnym cielsku. Zapadnę się, pośród samotnych, czerwonych wzgórz, na wieczność. Sądzę, że byłam jedną z ostatnich, którzy się jej oparli. Przerażała mnie - od dnia, kiedy pośród ryku hebanowych słoni przekroczyła bramę u boku Cesarza. Przy nim wydawała się taka maleńka, taka słodka, jak klejnocik wśród barwnych chust. Złote bransolety na jej kostkach zdawały się ciążyć niczym kajdany. I były nimi w istocie - podarunek ślubny od mężczyzny, który miał ją posiąść na własność. Stała u jego boku, wyprostowana, w niczym niepodobna do poprzednich branek. Długo patrzyła przed siebie, a potem przeniosła wzrok wprost na twarze zgromadzonego tłumu. Zaglądała ludziom w oczy i zasiewała w nich strach lub szaleństwo. Już wtedy pierwsi z nas ofiarowali jej dusze. Wtedy, gdy Cesarz widział w niej tylko małą piękność, niemal jeszcze dziecięcą, pomimo drobnych rysek na oliwkowej skórze, okalających kąciki lśniących oczu. Nie mógł wiedzieć, że w ślubnym orszaku przywiózł swoją śmierć. Że wystarczyło kilka chwil i tysiące spojrzeń, krótkich jak uderzenie skrzydeł ćmy, by jego oblubienica zwerbowała swoją armię - jeszcze nieliczną, ale już oddaną, zaciekłą, opętaną. Zginął we śnie, spełniony po przelaniu w nią nasienia, pewny swej potęgi i jej oddania. Zaskoczony tym, że nie pozwoliła się upokorzyć, z rozkoszą dając mu wszystko, co od innych brał siłą. Cesarzowa spała przy nim, pośród setki poduszek, gdy krew sączyła się z jego nosa, uszu i ust, barwiąc szkarłatem jedwabne poszewki, dopóki ostatnia kropla nie opuściła żylastego ciała. Następnego dnia siedemnastu synów Cesarza z poprzednich żon i ośmioro najbardziej zuchwałych spośród jego bękartów, zgromadziło się w sali pod kopułą, rzucając wzajemne oskarżenia i knując przeciw sobie w wyścigu po porzucone przez stygnącego ojca Cesarstwo. Wystarczyło słowo jednego z nich przeciw młodej wdowie, by spętany jej urokiem strażnik otworzył boczną bramę i wpuścił

Styczeń 2016

41


setkę rozjuszonych mieszkańców miasta. Każdy z nich tego ranka wymknął się z domu, z oczyma zmętniałymi jak pustynna sadzawka, i udał się prosto do niej, wabiony szaleństwem i pożądaniem. Wszyscy mieli twarde pięści, a palce silne jak tygrysie szczęki. Ciała cesarskich synów i ich przyrodnich braci z zapomnianych matek zaścieliły podłogę. Pręgi na ich szyjach były granatowe, jak kamień wyłożony na posadzce. Tego dnia Cesarzowa wyruszyła z pierwszą z procesji, które miały stać się naszą codziennością. Jeździła w lektyce, dźwiganej przez skarlałego słonia, o skórze koloru najgłębszej godziny nocy. Otaczała ją garstka strażników, a z tyłu ciągnęły dziesiątki (potem setki i tysiące) ludzi, których serca zniewoliła. Pochód przemierzał ulice miasta, nawet jego najbiedniejsze zaułki, gdzie kalecy żebracy pełzali w cieniu spękanych murów. Drobna piękność, wejrzeniem kryształowych oczu, łowiła kolejne dusze. Wydawało się, że od samego początku chodziło jej o mężczyzn. Pragnęła żołnierzy, niewolników i kochanków. Mgła w oczach kobiet służyła tylko temu, by nie dostrzegały nieobecności mężów i synów, nie myślały o tych, którzy nie wracali do domów. Na swój sposób, było to miłosierne. Ci, spośród zniewolonych, których zabierała do łoża, zasypiali, ukołysani rozkoszą. Nie budzili się już, ale nie pozostawali z nią - uśpieni szli przez miasto, aż do złotej bramy i dalej, na skalistą pustynię, w obłoki czerwonego pyłu. Tam kładli się, wśród stygnących kamieni, pozwalając nocy, by i z nich wyssała ciepło. Zmieniali się w walcowate głazy, a ziemia pod nimi wybrzuszała się i pięła ku gwiazdom. Patrzyliśmy, jak wokół miasta rósł pierścień gór, z każdą nocą rodzący nowe szczyty. Magia Cesarzowej tkała się subtelnie, niespostrzeżenie oplatając miasto coraz ciaśniejszym kokonem. Większość mieszkańców przez długi czas nie dostrzegała zagrożenia, a ci, którzy je widzieli, bali się o tym mówić. Któregoś wieczoru Dżiza, mój brat, z którym dzieliłam łono matki, chwycił mą dłoń i poprowadził mnie w ciasny zaułek, prosząc o dochowanie tajemnicy. Przysięgłam mu to, choć nie musiałam. Ufaliśmy sobie bezgranicznie. Tamtej nocy oboje dołączylismy do grupy buntowników. Byli wśród nich Mahasza i Kiszir, dwójka cesarskich bękartów, którzy nie pojawili się w pałacu po śmierci ojca, ich towarzysze, którzy przysięgli, że pomogą im odzyskać władzę i wyzwolić miasto od mrocznej magii, oraz zwolennicy, których udało im się pozyskać. Chowaliśmy się po domach, gdy bębny i setki bosych stóp wybijały marszowy rytm. Spotykaliśmy się przy świetle gwiazd, w upalne noce, i spiskowaliśmy przeciwko Cesarzowej, wciąż czujni i przerażeni, pamiętając o losie cesarskich synów. Początkowo wierzyliśmy, że możemy ją pokonać - wygnać albo zabić. Zbuntować ludzi - tych, których jeszcze nie spętała, a którzy wciąż nie dostrzegali jej mocy. Piliśmy słodkie, daktylowe wino, by uspokoić szalejące w ciałach fluidy, oczyścić myśli ze strachu. Zaglądaliśmy sobie w oczy i sprawdzaliśmy, czy wciąż jeszcze lśnią, czy któreś z nas już jej nie uległo. Jeśli by tak było, najpewniej kilka haustów gorącego powietrza dzieliłoby nas od wiecznego chłodu śmierci. Tego dnia, w którym straciłam wolność, wracałam z targu, dźwigając kosz daktyli. W oddali słyszałam nadciągającą procesję, szłam szybko, kropelki potu ścigały się wzdłuż mojego kręgosłupa. Gdy dostrzegłam czarnego słonia, niosącego złowrogi klejnot o kobaltowych włosach, odrzuciłam kosz, a owoce rozsypały się po ulicy. Skoczyłam w zaułek, gdzie powykręcani chorobą nędzarze szukali ulgi od piekącego słońca. Narzuciłam na siebie porzuconą przez kogoś szmatę, by osłonić się przed przeklętym spojrzeniem Cesarzowej. Wokół cuchnęło śmiercią, ropą i czymś jeszcze, co sączyło się z rozdętych porów skóry tych biedaków. Kilkoro z nich pożądliwie wypełzło na drogę, by pozbierać daktyle, rozrzucone niczym przynęta. Dali się złapać, jak zwierzęta wbiegające w sidła. Ze strachu nawet nie dostrzegłam, że nakarmiłam nimi bestię. Nie, nie nadawali się do jej świty. Ale zajrzeli jej w oczy, a to wystarczyło, by ich zmysły splątały się, wpędzając ich w koszmar wiecznej tęsknoty. Później, gdy dotarłam do domu, zobaczyłam siedzącą na progu matkę i mgłę w jej spojrzeniu. Potrząsałam nią, tłukłam po twarzy, ale ona tylko uśmiechała się łagodnie. Nie rozumiała, gdy pytałam o Dżizę, mego ukochanego bliźniaczego brata. Wybiegłam na ulicę, wołając jego imię. Ogromne słońce topiło miasto w gęstym, czerwonym sosie. Kopuła pałacu lśniła, jej blask raził oczy tak, że ból wkłuwał się głęboko pod czaszkę. Zupełnie jakby nie

42

Herbasencja


pozwalała mi się do siebie zbliżyć. A może to ja nie chciałam uwierzyć, że Dżiza już tam jest, że Cesarzowa wyciąga ku niemu drobniutkie ramiona, przyzywa go nagim ciałem, dręczy swoim pięknem? Słońce zgasło, a ja wciąż błądziłam. Noc była duszna, miasto głuche, jak nigdy przedtem. Zaschło mi w gardle, a usta spierzchły i krwawiły. Pomyślałam o chłodnym winie i zadrżałam z niepokoju. Tej nocy mieliśmy spotkać się na dachu domu jednego z przyjaciół, by tkać nasz spisek. Otrzeźwiała, gnałam pośród lepkiej, gorącej ciemności. Gdy dotarłam na miejsce, zobaczyłam potłuczone dzbany, a na posadzce kałuże. Wokół było cicho. Wciąż jeszcze pachniało strachem. Rozlany płyn był gęsty, taki gęsty. Chłód dłoni, która zakryła mi usta, wlał się do mojego wnętrza i eksplodował lodowatą grozą. Nim całkiem mnie ogarnęła, chropawy szept wpełzł mi do ucha. Rozpoznałam w nim głos Mahaszy i rozpłakałam się, z ulgi i z bólu. On również spóźnił się na spotkanie. Mnie ocaliła rozpacz, jego - przygodna kochanka. Szlochałam bezgłośnie, a łzy moczyły mi policzki, włosy i ubranie, gdy wraz z ostatnim z cesarskich bękartów przemykaliśmy wśród cieni. Biegliśmy, bez żadnego celu, byle dalej od przeklętego miejsca, w którym zginęli nasi przyjaciele, zdradzeni przez mojego brata, spętanego czarem. Próbowaliśmy zapaść się w miasto, ale ono w jakiś sposób wciąż i wciąż wypluwało nas na główną drogę, jakbyśmy oboje byli zbyt otumanieni strachem, by nie mylić kierunków. Teraz myślę, że to moje serce dyktowało nam ścieżki. Pragnienie, by jeszcze raz zobaczyć Dżizę - uśpionego, spełnionego, kroczącego nieprzytomnie ku bramie, za którą czekał go wieczny, kamienny sen. Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę Mahaszy, że przycisnął mnie wtedy do siebie, zniewolił i nie pozwolił patrzeć. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę być mu za to wdzięczna. Staliśmy tam, na najdłuższej i najszerszej z dróg, w bezlitosnym świetle gwiazd. A miasto wokół spało, górująca nad nim kopuła milczała, powietrze stygło. Nikt na nas nie polował. Jednak wiedzieliśmy, że nie wolno nam uwierzyć w ten spokój. Kiedy Mahasza uznał, że Dżiza oddalił się już na tyle, byśmy nie odnaleźli go pośród upiornych wzgórz, sami ruszyliśmy w stronę bramy. Przekroczyliśmy ją i szliśmy dalej przed siebie, szukając schronienia. Rankiem opuściłam śpiącego w skalnej niecce mężczyznę. Wędrowałam pomiędzy głazami, wspinałam się na wzniesienia i z ich wierzchołków przyglądałam się innym, próbując odgadnąć, który z nich pojawił się tej nocy. Nie odnalazłam go. A kiedy słońce dotarło do szczytu nieba, a gorący wiatr poderwał czerwony pył i sypnął mi nim w oczy, przestałam się rozglądać. Ruszyłam w kierunku miasta. Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszałam przyzywające mnie dźwięki bębny, tupot stóp i głosy, skandujące imię Cesarzowej. Nie potrafię powiedzieć, czy pchała mnie żądza zemsty, urok, czy ta niewidzialna nić, która splatała los mój i Dżizy równie ciasno, jak nasze maleńkie ciałka wtulały w siebie przed przyjściem na świat. Wiem, że w tamtej chwili miałam umysł zupełnie czysty i pusty, jak misa porzucona na południowym słońcu, do cna wysuszona. Choć w piersi czułam ciężar, moje stopy odrywały się od ziemi lekko i pospiesznie, ciało miałam jakby wydrążone. Kiedy przekroczyłam bramę, ujrzałam tumany kurzu, z których natychmiast wyłonił się karłowaty słoń niosący ją ku mnie - zupełnie tak, jakby wyszła mi na powitanie, jakby na mnie czekała. Przez chwilę poczułam falę strachu i nienawiści, chęć niszczenia i zadawania śmierci, która mnie przeraziła. Wtedy Cesarzowa spojrzała na mnie i wzięła sobie moją duszę, równie łatwo jak zrobiła to z moim bratem i setkami innych nieszczęśników. Zatrzymała procesję, choć nigdy przedtem tego nie robiła. Chwyciłam dłoń, którą ku mnie wyciągnęła, tak delikatną, że wydała mi się przezroczystą. Bransolety na naszych nadgarstkach brzęknęły o siebie, kiedy siadałam w lektyce naprzeciw władczyni. Z bliska, gdy mogłam dostrzec jej wszystkie niedoskonałości, była jeszcze piękniejsza. Czarny słoń ruszył, lektyka zakołysała się, a ja zapomniałam o bracie, na zawsze uśpionym pośród skalistych wzgórz. Pragnęłam tylko jednego - dotyku jej oliwkowej skóry, zwiewnych dłoni obejmujących moje, dźwięku złotych obręczy, zderzających się w takt kroków niosącego nas zwierzęcia.

Styczeń 2016

43


Spędziłyśmy ten dzień na jednym z cesarskich tarasów, w cieniu palmowych liści. Smakowałyśmy wino i owoce, podawane przez jasnowłosą niewolnicę, słodsze i bardziej soczyste niż cokolwiek, co dane mi było kiedykolwiek skosztować. Rozmawiałyśmy o Dżizie, tak jakby ona nie była jego morderczynią, a ja opłakującą go siostrą. Mówiła o nim, jak o kimś bliskim, znała jego tajemnice - te najskrytsze, które dzielił tylko ze mną. A ja nie pamiętałam już, że ich zażyłość trwała ledwie jedną noc, że była tylko igraszką demona. Kiedy słońce zaszło, a gorące powietrze zamigotało księżycowym srebrem, Cesarzowa szepnęła mi o klątwie, która jest jej nieszczęściem, o moim podobieństwie do mężczyzny, którego zdążyła prawdziwie pokochać, o jego krwi w moim ciele, o swoim pragnieniu tej krwi i tego ciała. Uległam jej, tam, na ukwiecony tarasie, pod rozsrebrzonym niebem. A gdy osunęłyśmy się na poduszki, zmęczone rozkoszą, usnęłam i śniłam o pędzących ku mnie gwiazdach, o chłodnym pyle, rozdmuchiwanym przez nocny wiatr i przysiadającym na mojej skórze. Obudził mnie zimny dotyk na szyi, lepkie pieczenie rozciętej skóry. Mahasza pochylał się nade mną, ciężkie ramię, w którym trzymał nóż, nie pozwalało mi się poruszyć. Byliśmy na pustyni, wśród przeklętych wzgórz. Pamiętałam, co się wydarzyło i na wspomnienie nocy coś załaskotało mnie przyjemnie a potem zakłuło w samo serce, szpilą tak długą, jak odległość dzieląca mnie od kochanki. Pamiętałam też wszytko to, co wydarzyło się wcześniej, a co ledwie kilka godzin temu wyciekło z mojej pamięci jak z pękniętego dzbana. A więc zostałam nałożnicą przeklętej Cesarzowej, która uwiodła mego brata i skazała go na wieczny sen. Oddałam serce demonowi, piekielnej zabójczyni, której nienawidziłam. Pokochałam ją, i choć wiedziałam, że to czar, nie potrafiłam nie czuć słodyczy, kiedy przywoływałam w myślach jej obraz. - Nie musisz się obawiać - szepnęłam do Mahaszy, bo w jego spojrzeniu odczytałam tylko strach, nie chęć mordu. - Ale powiedz, proszę, czy zmieniłam się? Co widzisz w moich oczach? - Nie zmieniłaś się - odpowiedział, jednak wciąż przyciskał ostrze do mojej szyi. - Twoje oczy są lśniące i przejrzyste. Ale widziałem, jak przekroczyłaś wczoraj bramę i to, co stało się później. Widziałem, jak we śnie przyszłaś tutaj i byłem pewien, że przyszłaś po mnie. - Przyszłam tu, tak jak Dżiza, jak wszyscy jej kochankowie. Ale nie zmieniłam się w głaz, a pod moim ciałem nie urosła góra, choć o tym śniłam. Czuję w sobie magię Cesarzowej, pragnę jej bliskości i szaleję z tęsknoty. I jednocześnie życzę jej śmierci za to, co zrobiła z mym bratem, co zrobiła z naszym miastem. Nie przyszłam po ciebie, Mahaszo. Nie rozumiem, co się wydarzyło. - Być może jej magia nie działa tak, jak powinna, gdy na kobietę spada czar przeznaczony dla mężczyzny. - Cesarski bękart uwolnił mnie ze swojego chwytu i pozwolił mi wstać, wciąż trzymając nóż w ręku, w gotowości. Rozejrzałam się. Byliśmy na płaskim szczycie jednego ze wzgórz, tkwiącego w zewnętrznym, najbardziej oddalonym od miasta łańcuchu. Z tej odległości kopuła pałacu wydawała się klejnotem w pierścieniu olbrzyma. - Przyszłaś prosto tutaj - odezwał się mój towarzysz, jakby odgadując, o czym myślałam. - Położyłaś się przy tym głazie, a nim to zrobiłaś, widziałem jak go objęłaś i pochyliłaś się ku niemu, jakbyś szeptała. - Dżiza - dźwięki składające się w imię brata wysypały się z moich ust, jak drobniutkie kamyczki. Uderzyły o skalne podłoże i odbiły się. Zdałam sobie sprawę, że krzyczę. Gdy echo ucichło, stłumione przez fale coraz bardziej gęstego i gorącego powietrza, przypadłam do Mahaszy. - Jesteśmy ostatnią nadzieją - wycharczałam mu do ucha. - Nigdy nie pozwól mi zapomnieć, że ta tęsknota do niej, ta miłość i szaleństwo, to tylko ułuda. Przysięgnij, że odbierzesz jej cesarstwo, przynależne twojej krwi. Przysięgnij, a ja przysięgnę ci wierność, pomimo tortury, która rozrywa mi serce. Potem oboje wypowiedzieliśmy słowa, klęknęliśmy przy głazie, który kiedyś był moim bratem, i palcami wypisaliśmy na nim obietnicę pomsty tyle razy, ile było potrzebne, by skóra na opuszkach pękła, a krew utrwaliła w kamieniu wypisywane przysięgi. To była jedyna magia, jaką znałam i żadne z nas nie wiedziało, czy to wystarczy.

44

Herbasencja


Po zachodzie słońca biegłam w kierunku miasta, raniąc stopy o ostre kamienie. Pod szatami ukryłam nóż Mahaszy, mocując go skórzanym rzemieniem do uda. Wtedy jeszcze, pomimo pożądania i niechcianej radości, które z każdym krokiem coraz bardziej rozpychały się w moim ciele, wierzyłam, że zdołam go użyć. Cesarzowa oczekiwała mnie i żaden z trzystu mijanych strażników nie zagrodził mi drogi. Spotkałyśmy się na tym samym tarasie, co poprzedniej nocy, wśród oszałamiającego zapachu orchidei. Srebrzysto-kobaltowe kosmyki włosów połaskotały mnie w przedramiona, gdy moja słodka kochanka chwyciła mnie za ręce i powitała pocałunkiem. Zaprowadziła mnie na poduszki, spowite złocistym jedwabiem, a potem nazwała imieniem brata. Tej nocy byłam dla niej Dżizą, a mej własnej woli starczyło mi tylko na to, by niespostrzeżenie zsunąć z uda rzemień i ukryć broń pod barwnym stosem porzuconych chust. Zanim zapadłam w sen i ruszyłam w nieprzytomną wędrówkę ku wzgórzom, Cesarzowa ujęła moją twarz drobnymi dłońmi i wpatrywała się w nią. W jej oczach lśniły łzy, a usta poruszały się bezgłośnie. Ściskała moją dłoń, tak jakby nie chciała pozwolić mi odejść. Mimo to obudziłam się pod palącym słońcem, u stóp grobowca brata. Mahasza czuwał przy mnie, ściskając w dłoni kamień, który ledwie się w niej mieścił. Nie miałam mu za złe nieufności, zwłaszcza teraz, kiedy oddał mi swoją broń. Sięgnęłam pod szatę i dotknęłam miękkiej, lepkiej i gładkiej skóry uda. Rzemień i nóż pozostały na kwiecistym tarasie, dowodząc moich zamiarów. Spojrzałam w oczy ostatniego z cesarskich synów i powoli pokręciłam głową. Zacisnął wargi i zamachnął się gwałtownie, ciskając kamień, jakby chciał trafić nim wprost w złotą kopułę, roztrzaskać ją i pogrzebać Cesarzową w lśniących gruzach. Następnej nocy nie poszłam do niej. Mahasza uwięził mnie w uścisku tak samo, jak wtedy, gdy ocalił mnie przed łamiącym serce widokiem ostatniej wędrówki Dżizy. Walczyłam z nim, wierzgałam, gryzłam i drapałam, wyłam, płakałam i prosiłam, by pozwolił mi choć zbliżyć się do pałacu, z daleka zobaczyć jej sylwetkę pośród palmowych liści i kwiatów orchidei. - Nie chcesz tego - powtarzał cierpliwie, choć jego twarz raz po raz wykrzywiał grymas wściekłości i bólu. - Tak naprawdę wcale tego nie pragniesz, a ja własną krwią przysięgałem ci o tym przypominać. W rozpaczy uderzałam otwartą dłonią w skalne podłoże, tak, by ból poranionych palców rozpraszał szaleństwo tęsknoty i poczucie winy z powodu zmarnowanej szansy na wybawienie miasta i pomszczenie zaklętych. Nad ranem, gdy opadłam z sił, Mahasza szeptał do mnie uspokajająco: - Przez cały dzień i noc nikogo nie wysłała, by nas szukał. Może nikt nie znalazł noża, albo nie domyślił się jego pochodzenia. Może wciąż mamy czas, kolejną szansę. Poranek przespałam, wycieńczona. Mahasza w tym czasie upolował dla nas skalne jaszczurki i zebrał wodę z wilgotnej ściany groty, którą odkrył w zboczu jednego ze wzgórz. Po posiłku ruszyliśmy na kolejne polowanie, pomimo odbierającego siły skwaru, po raz pierwszy tego dnia rzucając losy o nasze życia. O zmierzchu powoli pokonywałam kolejne pasma górskich grobowców, ostrożnie wykonując każdy najdrobniejszy ruch. Tuż przy ciele niosłam niewielki, podłużny, ostro zakończony kamień, zamoczony w jadzie skorpiona. Mahasza szedł kilkadziesiąt kroków za mną. - Oboje popełniliśmy błąd tamtej nocy, a mój polegał na tym, że zrzuciłem wszytko na twoje barki - mówił, zanim ruszyliśmy. - Pójdę za tobą tak daleko jak zdołam, może nawet do pierwszej linii strażników. Na bogów, w końcu to ja walczę o tron mego ojca, a gram twoim życiem! - Jeśli będzie ci lżej, pamiętaj, że jest taka ogromna część mnie, która chce tam iść, nawet za cenę śmierci - odpowiedziałam i zaśmiałam się gorzko. - I druga, która nosi w sobie pragnienie zemsty, potężniejsze niż wszytko i najprawdziwsze, pomimo tego, że tłumione czarem. Módlmy się, by ta druga okazała się silniejsza. Gdy przekroczyliśmy bramę, Mahasza zniknął gdzieś pomiędzy snującymi się, otępiałymi postaciami. Przyglądałam się kobietom o nieprzytomnych oczach, nieświadomych swego wdowieństwa,

Styczeń 2016

45


i mężczyznom, czekającym na jedno skinienie Cesarzowej, obiecujące śmiertelną ekstazę lub nakazujące skoczyć dla niej w ogień. Opłakiwałam w duszy ich los i jednocześnie zazdrościłam im. Niewielki kamyk, skryty tuż przy mojej piersi, ciążył mi jak głaz. Wstrzymałam oddech, gdy dotarłam do pierwszych straży. Zastanawiałam się, czy są wśród nich ci, którzy zadusili gołymi rękami potomków władcy. Jeśli zastąpią mi drogę, Mahasza miał odwrócić ich uwagę - o ile uda mu się to zrobić w pojedynkę. Dalej będę musiała radzić sobie sama. Podeszłam do olbrzymich mężczyzn tak blisko, że czułam zapach ich potu i oliwy, którą wtarli w napiętą, gładką skórę. Czy tak było też przedtem? Pewnie tak - strażnicy odsunęli się, robiąc mi przejście. Szłam dalej przez pałacowy ogród, schody i korytarze, a przy każdej kolejnej furcie moje serce zamierało. - Pani, Cesarzowa czeka na ciebie - U wejścia do komnat władczyni powitała mnie jasnowłosa niewolnica. Kiedy dziewczyna skłoniła się przede mną, usłyszałam jej szept, cichy i delikatny, jak pajęczyna. - Nie ulegnij. Nie uśnij. Gdy podniosła głowę, w ułamku chwili upewniłam się, że jej zielone oczy są pełne blasku, a potem ruszyłam przed siebie. Domyśliłam się, że to ona znalazła nóż i dziękowałam za to bogom. Była jedną z nielicznych niespętanych czarem osób w pałacu - nie potrafiłam odgadnąć, co ich przed nim chroniło. Być może egzotyczna krew, pochodząca gdzieś zza odległych mórz. Widok Cesarzowej był najtrudniejszą z prób. Siedziała przy niewielkiej fontannie i moczyła w niej koniuszki palców. Za jej plecami niebo lśniło miliardem gwiezdnych okruchów. Ich blask rozświetlał jej włosy, ubierając ją w nieziemską poświatę. Miała na sobie luźną szatę, cienką jak mgła, okrywającą ciało od piersi po stopy, i rozlewającą się na mozaikowej posadzce. Nie założyła naszyjnika ani obręczy, które zwykle zdobiły jej przedramiona. Tylko ponad lewą brwią połyskiwał krwawo niewielki kamień. Chciałam patrzeć na nią, zastygnąć w bezruchu i zakląć czas, by przez wieczność sycić oczy tym widokiem. Jednocześnie moje ciało omdlewało z pożądania, pragnęło tonąć w jej zapachu, pławić się w dotyku, dygotać pod jej palcami i smakować skóry. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Jej ruch, choć urzekający, zmącił stateczną magię obrazu. Zbliżyłam się, a każdy krok ku niej był jak wzbijanie się w powietrze. Objęła mnie i pocałowała. Jej usta miały smak daktylowego wina. To mi nie pasowało, przypominało coś nieprzyjemnego. Strach i nienawiść. Odsunęłam się, a Cesarzowa spojrzała na mnie pytająco. - Bałam się o ciebie - wyszeptała. - Bardzo się bałam. - Jestem już, moja słodka pani - wtuliłam twarz w jej włosy, a czar znowu przejmował nade mną władzę. Resztkami wolnej woli oblizałam wargi, nikły posmak rozwiał nieco opary odurzenia. Wytężyłam umysł, by przywołać wspomnienia nocnych spisków i rozbitych dzbanów rozrzuconych wśród gęstych kałuż, zapachu krwi, twarzy Dżizy i zamglonego spojrzenia mojej matki. Jednak nie potrafiłam utrzymać ich przed oczami dłużej, niż przez ćwierć uderzenia serca. Pokusa zapomnienia i pogrążenia się w miłości była wszechogarniająca. Poddawałam się. Jasnowłosa niewolnica weszła na taras z paterą owoców. Ustawiła ją przy nas i skłoniła się. - Zaczekaj - zawołałam, gdy miała odejść. Z trudem chwytałam powietrze, by wyrzucić z siebie słowa. - Moja pani piła wino, zanim tu przyszłam. Przynieś nam go. Dziewczyna zniknęła, a ja pochyliłam się nad naczyniem, wybierając dorodne owoce passiflory. Oddychałam głęboko, podczas gdy dwie części mojej duszy walczyły ze sobą. - Czy masz mi za złe, że tamtej nocy nazwałam cię jego imieniem? - zapytała Cesarzowa. Pokręciłam głową, wbrew sobie. - Przyjmę każde imię z twoich ust. - Nie wypowiem więcej tego, które sprawia ci ból. Czy zostaniesz ze mną? - Jeśli taka będzie twoja wola, słodka pani. - Wiele rzeczy dzieje się wbrew mojej woli - odparła i odwróciła się, patrząc w srebrną noc Niewolnica przyniosła wino, rozlała do mosiężnych kielichów i zniknęła. Wypiłam je, kontemplując każdy łyk. Złocisty płyn spływał po moim gardle i opłukiwał umysł. Wspomnienia stawały się wyraźniejsze, cierpienie namacalne, nienawiść rzeczywista.

46

Herbasencja


Podeszłam do obróconej tyłem Cesarzowej i pocałowałam ją w szyję. Gdy przymknęła oczy, wydobyłam z ukrycia zabójczy kamień. Zaklęty fragment mojej duszy szamotał się gwałtownie, walczył z otrzeźwiałym umysłem. Coś we mnie wyło i łkało. W uderzenie włożyłam wszystkie siły, które udało mi się zebrać. Kamień utkwił u podstawy jej czaszki, kaskada kobaltowych włosów, które odgarnęłam do ostatniego pocałunku zakryła go, maskując zbrodnię. Cesarzowa osunęła się w moje ramiona. Była drobna, leciutka. Położyłam ją i patrzyłam, jak ciemna krew broczyła na barwną mozaikę. Mahasza pojawił się na tarasie tuż po tym, jak oczy Cesarzowej zastygły. Za nim stała jasnowłosa. - Ta dziewczyna wprowadziła mnie furtą, o której nikt nie wie - odezwał się. - Na wypadek gdybyś potrzebowała pomocy. - Wpatrywał się w martwe ciało, bez wątpienia urzeczony jego pięknem. - Już po wszystkim - powiedziałam. Po moich policzkach płynęły dwa wąskie, słone strumyczki. Byłam spokojna. - Tron jest twój, synu cesarza. Podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Nim wstałam, zamknęłam powieki martwej. - A twoja zemsta i wyzwolenie. Jestem ci wdzięczny na zawsze, Tiliszo. Czy będziesz dziś cieszyć się ze mną? Skinęłam głową. Czułam się pusta. - Zrób, co trzeba, dziewczyno - zwrócił się do niewolnicy, wskazując na ciało. - Rano ogłosimy nowego cesarza. Przemknęliśmy pustymi korytarzami na taras po przeciwnej stronie złocistej kopuły i patrzyliśmy na rysujące się w oddali sylwetki grobowych wzgórz. Wciąż tam stały, nieporuszone, uśpione, martwe. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że zemsta to za mało; cały czas liczyłam na to, że wraz ze śmiercią Cesarzowej cofnie się jej czar, i tylko ta nadzieja pozwoliła mi pokonać zaklęcie, którym spętała moje serce. W chwili, gdy pojęłam, że to wszystko na nic, Mahasza zrobił to, co zwykle - przycisnął mnie do siebie. Ale tym razem nie włożył w to siły. Objął dłońmi moją twarz i ustami chwytał wszystkie łzy, które po niej płynęły. Nie był w stanie uwolnić mojej duszy z cierpienia, ale mógł przynajmniej dać mi ukojenie. A ja poczułam, że łączy nas wiele więcej, niż spisana krwią przysięga. Nie wiem, czy to zmęczenie, noc, czy łzy sprawiły, że nie dostrzegłam gasnącego blasku jego oczu. Kochaliśmy się tak długo, póki niebo nie zbledło, topiąc gwiazdy w szarym błękicie. Nowy Cesarz zasnął przy mnie, spełniony. A po chwili podniósł się, nie otworzywszy oczu i ruszył przed siebie, sztywnym, nieprzytomnym krokiem. Biegłam za nim, chwytałam za ręce, obejmowałam wpół i krzyczałam, a on szedł dalej - głuchy, ślepy, pogrążony we śnie. Zatrzymałam się przy ostatniej furcie wiedząc, że nie zdołam go obudzić. Stojący przy niej strażnicy zastygli przede mną w ukłonach. Ujęłam jednego z nich pod brodą, zajrzałam w jego oczy i zrozumiałam. Znalazłam jasnowłosą tam, gdzie ją zostawiliśmy. Zmywała plamy krwi z mozaikowej podłogi. Ciało Cesarzowej już dokądś zabrano. - Dlaczego nam pomogłaś? - zapytałam. - Bo nie oślepłam, pani. Tak jak wy widziałam, co się działo z ludźmi. I widziałam jeszcze więcej. Ona nie była demonem, miotającym czary. Ona cierpiała. Każdego dnia, wśród zgromadzonych na ulicach tłumów szukała kogoś, kto mógłby ją wyzwolić. Była przeklęta. - I ja jestem - powiedziałam cicho i zostawiłam ją, klęczącą i umazaną krwią. Każdy wdech parzy moje płuca, pył wpada do ust, osadza się na podniebieniu, przykleja do języka. Wspinam się na kolejne wzgórze, pośród czerwonej mgły niemal nie widzę, gdzie stawiam stopę. Burza rozpętała się tuż po tym, jak przekroczyłam bramę. Próbuje mnie zatrzymać, uwięzić w upiornym kręgu górskich grobowców. Z mozołem robię kolejny krok, po nim następny i następny. Nie poddaję się, wciąż pamiętając moją przysięgę. Póki starczy mi sił, będę szła przed siebie. Zniknę, wśród pyłu i spękanej ziemi. Odejdę tak daleko jak zdołam, zabierając ze sobą klątwę Cesarzowej.

Styczeń 2016

47


Oskar Żyndul (tojestniewazne) Mam trzydzieści lat. Niby jestem socjologiem. Za mało piszę.

Pan i pani albo salto mortale

miniatura

Przyśniło mi się nad ranem. Pan J. ogląda obracające się w powietrzu nagie, przezroczyste ciało. Naprężone, wygięte w niemożliwy łuk, kręci się do tyłu wokół osi przechodzącej przez kolce biodrowe. Grające pod skórą mięśnie, małe piersi i charakterystyczne rysy twarzy sugerują ukraińską gimnastyczkę. Od ostrzy dwóch zakrzywionych sztyletów, które ściska w dłoniach, siła odśrodkowa odrywa krople gęstej krwi. Pan J. otwiera oczy. Ośnieżona droga, ośnieżone drzewa, na wietrze wiruje biały puch. Mężczyzna bierze wdech tak głęboki, że trzeszczą guziki kożucha, po czym powoli, jednostajnie wypuszcza powietrze. Uśmiecha się łagodnie, obraca głowę w lewo. Pani J. dłońmi odzianymi w jasnobrązowe rękawiczki z koźlęcej skóry kurczowo trzyma kierownicę. Wzrok skupia na drodze, zaciska zęby; boi się. Boi się stromych serpentyn i wyślizganego lodu w rosnących pod nimi górach, boi się stumetrowych przepaści i nieoznaczonych osuwisk. Boi się niepohamowanego gniewu swego męża, który wypełni wnętrze czerwonego moskwicza, jeśli pani J. popełni najdrobniejszy błąd. Choć dzisiaj, być może, już go nie doświadczy. Decyzja została podjęta. Pan J. jeszcze raz zerka na drogę; pomrukując z zadowoleniem, upewnia się, że żona robi wszystko jak należy – wedle jego wskazówek, według jego poleceń. Wraca do wspomnień. Przez wysokie, zamrożone okna do pałacu zagląda zimowy księżyc, płoną świece w złoconych kandelabrach. Zabójczyni zakończyła salto mortale i teraz miękko ląduje na ugiętych nogach. Skóra nie przepuszcza już światła, a ciało nie przenika przez ściany. Trzy metry od jej stóp dwa truchła odziane w białoarmijne mundury walą się z hukiem na dębowy parkiet. Kobieta podnosi głowę i zawadiacko uśmiecha się do pana J., który podziwia ją z antresoli. Zawodowe uznanie profesjonalisty miesza się z podnieceniem, czas zwalnia. Na kilka uderzeń serce przyspiesza. Szkoda, że przez ostatnie dziesięć lat roztyła się jak mors, myśli; że brak już tamtego błysku w jej oku. Wielka szkoda. Choć ja… W tych godzinach ostatnich pani J. również wspomina czasy przebrzmiałej świetności. Konieczność skupienia uwagi na oblodzonych serpentynach nie pozwala jej zamknąć oczu i spojrzeć na nich dwoje – pomnik doskonałych zabójców, zapamiętałych w miłosnym uścisku pośród mroźnej, petersburskiej nocy. Dlatego we wspomnieniach wyraźniejszy jest zapach oblanych świeżym potem ciał, skrzypienie grubego śniegu pod zaścielającym ziemię kożuchem, jak skrzypienie łóżka. Sto lat później niewiele zostało z dawnej posągowości długożywnych inkwizytorów Lenina. Ich piękno rozbełtał czas, życie zniszczyła przeszłość: ideologia i polityka. Po raz trzydziesty któryś

48

Herbasencja


uciekają obudzeni nad ranem przez ostatnich neobolszewickich lojalistów: “FSB złapało wasz trop!”. Więc zrywają się z łóżek (od miesięcy oddzielnych), opuszczają kolejną kryjówkę i wysłużonym moskwiczem pędzą w stronę słońca. Niedługo dotrą tak daleko na wschód, że nie będzie trzeba zsyłać ich do łagru. Pan J. nie ma ochoty uciekać. Pan J. nie ma już siły. Chce się oderwać od tego ciała, tego świata, od poczucia odpowiedzialności za tę kobietę, od wszystkich wspomnień, których nie ma odwagi przywoływać, bo więcej w nich makabry niż piękna, więcej krwi i flaków niż akrobatyki. Nie chodzi nawet o poczucie winy, skutecznie stłumione przez warunkowanie i chemię. Chodzi o poczucie estetyki. Pan J. się brzydzi; sobą, swoim istnieniem, zapachem skóry na siedzeniach samochodu, tłuszczem na brzuchu żony, nawet nierównomiernie zaśnieżoną drogą. Obrzydza go rzeczywistość. Obrzydza go istnienie. Chciałby umrzeć, to jedyne wyjście, lecz obrzydza go każdy sposób, w jaki mógłby zaspokoić tę chęć. Obrzydza go i samobójstwo, i prośba. Pani J. przeżywa równoległy kryzys. Doskonale zna bolączki męża, rozmawiali o nich godzinami przez ostatnie tygodnie. To znaczy on krzyczał, ona mogła tylko próbować coś powiedzieć. Jak zwykle, jak zawsze. I też ma już dość. Ale jej pragnienia są prostsze. Wprowadziwszy samochód na szczyt stromej serpentyny, na dole dostrzega nareszcie odpowiednią przepaść. Dociska pedał gazu, prostuje kierownicę. Pierwszy raz odwraca twarz w stronę męża. Patrząc mu w oczy, szepcze zapomniane zaklęcia, spina się w sobie. Kiedy kończy wrzucać luz, jej prawa rękawiczka bezwładnie opada na dźwignię zmiany biegów. Pan J. wszystko widzi i wszystko rozumie, lecz nie wpada w panikę; w jego oczach krzepnie pogodna rezygnacja. Pani J. wykonuje ostatnie salto, z powrotem zagęszcza własną materię, naga ląduje na ugiętych nogach w skrzypiącym, zmrożonym śniegu. Jej pragnienia są prostsze. Pani J. chce być wolna. grudzień 2015

Pan J. nie ma ochoty uciekać. Pan J. nie ma już siły. Chce się oderwać od tego ciała, tego świata, od poczucia odpowiedzialności za tę kobietę, od wszystkich wspomnień, których nie ma odwagi przywoływać, bo więcej w nich makabry niż piękna, więcej krwi i flaków niż akrobatyki.

Styczeń 2016

49


Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum”, „Tygodniku Polskim – Australia”, „Expresie wieczornym Syd/Auc” oraz elektronicznych, takich jak: „Qfant”, „ Szortal” oraz „Herbasensja”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalnik ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „ Toystories” (2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem Wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku „Światy Solarne”. Był wspózałożycielem klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: Niedobre Literki, Fantastyka Polska.pl, Szortal, Ex Fabula, Herbatka u Heleny, Carpenoctem, Nowa Fantastyka, Qfant, Bumerang Polski, Sadurski.pl, Horroronline. Strona autorska : jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz Swiaty-Solarne

Posłańcy opętania

science fiction

Ziemia. Rok 7587. Jako pierwsza w Zaświecie nie pojawiła się noga, jak to było na Księżycu. Człowiek wsunął tam łeb. Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że raz wsadzona głowa nie wygląda po powrocie tak samo. Ulega deformacji, spłaszczeniu, a jej rysy przypominają pajaca z czarnego piernika. Siłą rzeczy, taki człowiek nie mógł na stałe powrócić do własnego wymiaru. Musiał pozostać i przepoczwarzyć się z czasem w byt złośliwy, gderliwy i piekielnie zazdrosny. Jakimś cudem tylko nogi nie ulegały wchłonięciu. Wystawały na zewnątrz i przedziwnie rosły, pęczniejąc od opuchlizny. Wydłużały się, w miarę jak człowiek wpychał swą coraz cieńszą głowę, posuwając się głębiej i głębiej. Początkowo zwisały z nieba, dyndając i wierzgając jak u rozentuzjazmowanego kleszcza. Potem urosły. Dziwne były te nogi z setką owłosionych, nadymających się kolan i samopompujących się łydek. Kiedy dotarły wreszcie do powierzchni Ziemi, stopa okazała się być jednopalca i wielka jak u słonia. Kończyła się płaskim, metrowym, zawsze brudnym paznokciem…

50

Herbasencja


1. Stylem mebel nawiązywał do późnej epoki mistrzów meblarskich Rhangi Du. Matematyczne wzornictwo, wygięte geometryczne bryły wspornikowe i dwie cewki lewitacyjne, wypełniające pomieszczenie dźwiękiem zegarowego mechanizmu. Gdzieś pod blatem kryły się wysłużone szuflady. Niektóre nigdy nie wysuwane. Cztery brutalnie wyłamane. Dwie przez wieki nie otwierane, kryjące robaczywe papiery i woskowe kule. Politura naniesiona na drewno tysiąc dwieście lat wcześniej mocno się nadwyrężyła, spękała i rozwarstwiła. Stół posiadał osiem nadłamanych nóg, niezdarnie poklejonych i nieprzyjemnie zdeformowanych. Krawędzie blatu były mocno wyszczerbione, a powierzchnię oszpecały zagadkowe plamy nadgnitego drewna, nadpalenia i szramy. Na środku pozostał jednak całkowicie czarny i świeży. Tu zaczynało się magiczne okno w przestrzeń, kończące się gdzieś w głębokiej, kosmicznej nieskończoności. Nie było to najbliższe, ciepłe sąsiedztwo Ziemi, lecz obszar dużo odleglejszy i przez to tajemniczy i nęcący. Pozycje kilku najbliższych gwiazd były wyraźnie przesunięte, niektóre nieco zamglone, o zduszonej mocy, jakby tonące w chmurach międzygwiezdnej materii, ale w głębi i ponad nimi paliła się niewzruszona i nawet bardziej wyrazista konstelacja Oriona. Znak, że nie posunęli się w swej podróży zbyt daleko w głąb galaktyki. Leah zbliżyła usta do powierzchni stołu i, przyciskając dłońmi najbliższą krawędź, chuchnęła przeciągle. Oddychała przez chwilę szybko. Szeptała i masowała spękane drewno. Zakończyła inwokację gwałtownym nakazem: – Słuchaj… Słysz… Ciemność rozrzedziła się, zbladła, przepełniły ją wykwity nieśmiałego światła. Ujrzeli więcej roziskrzonych punktów w dalekiej głębi nieba. – To było niezłe – przyznał Hyll, siedzący obok na tym samym, ogromnym stole. Szybko dorzucił kilka przeźroczystych kart w określone miejsca blatu. Przez stół przeszły gwałtowne wibracje. Stęknął głucho. Docierali do spirytualistycznego limitu urządzenia. – Twój szept na pewno niesie nieartykułowany bełkot na tej odległości. Bezsprzecznie spędza sen z powiek istotom żyjącym w tych obcych światach. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Masz, dziewczyno, niezwykły talent. – Chwalisz mnie, a nigdy nie nagradzasz – droczyła się z nim, delikatnie drapiąc paznokciem wierzch jego dłoni. – Pocałujesz mnie za to? Pozwolili sobie jedynie na muśnięcie długimi językami. Krótkie, pełne sadzy i dzikiego mlasku. Na więcej nie było czasu. Coś wprowadziło do przestrzeni zakłócenia. Wibracja blatu niemal wyrywała z nich wnętrzności. – Co to jest? – Był wyraźnie zaniepokojony. – Myślisz, że jesteśmy tam pierwsi? Chłopak szybko zamknął oczy. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie. – Tak, jesteśmy pierwsi. Nie ma tam jeszcze ludzi. Czujesz tę pustkę? Wnika w ciebie? – pytał. Zjeżył włosy na głowie, strzeliły czarnymi iskrami. – Kiedyś wypełnimy komendą twój głos i uzyskamy zdolność kontroli obiektów materialnych na tym dystansie. Zepsujemy orbity światów, Leah… – Telekineza czternaście lat świetlnych stąd? Czy aby nie przesadzasz? – Wolę parseki. To mi przypomina starą, dobrą astrologię, wielkości kątowe, wahadła i lunety – powiedział chłopak. Nagle zauważył, że rozpłaszczone na stole dłonie Leah pokryły plamy łuszczącej się skóry. Nie oderwała ich nawet na moment. Tylko mocniej przywarła i wreszcie wcisnęła z wrzaskiem, aż zapadły się pod powierzchnię patyczkowate palce. Natychmiast wsunęła za nimi wydłużone w długi lejek usta. Zasiorbała kilkakrotnie i z pasją w głębi okna, rzucając w stronę Hylla przerażone spojrzenie. Jej większe oko przysłoniło bielmo. Drugie, małe i niepozorne, zapłonęło złowrogim blaskiem. – Tam ktoś jest – powiedziała pośpiesznym szeptem. – Czuję straszliwą, żarłoczną obecność. Ona szuka mnie i węszy wokół. – Dotąd nie dotarł tam żaden ziemski statek. Może ci się wydaje? – To nie jest statek… – wyjąkała.

Styczeń 2016

51


Nieoczekiwanie sam to poczuł. Dopiero się w tamtej przestrzeni rozwijało, rozkrzewiało, wypełniając każdy zajęty skrawek gorączkową pulsacją. Oboje przywarli mocniej do blatu. Tylko ten kawałek starożytnego mebla mógł ich jeszcze obronić. Wtopili ręce niemal po brudne łokcie, wierzgając jeszcze dla dodania animuszu w powietrzu nogami. Krzyczeli z całej siły. Spluwali i odczyniali. Dewokacje pozostały bezowocne. Czuli się bezbronni i pokonani. Sponad płaszczyzny drewna nadszedł przerywany chrobot. Potem bębnienie i znowu zaległa przeraźliwa cisza. – To coś jest ogromne. Pełznie nieprzerwanie poprzez przestrzeń w gigantycznej chmurze pyłu – wyszeptała posiniałymi ustami Leah. – Widzi nas? Zamilkła, nasłuchując. – Obserwuje. – Obserwuje? Od dawna? – Na jego twarzy pojawił się dziki grymas strachu. – Postaraj się go zgubić, Leah. Odepchnij go. Zniechęć. Przecież potrafisz to robić, dziewczyno. Rzuć na niego setki, tysiące zgubnych mar! – Ale on już tu jest! Za późno, Hyll… Patrzył na dziewczynę z rosnącym przerażeniem. Odrywała dłonie od blatu stołu w kompletnej ciszy. Palce i łokcie ciągnęły za sobą kleistą, parującą substancję. Rozerwana masa strzępiła się i rozpływała. Pokryła stół oraz stojące przy nim krzesło miałkim pudrem. W gwałtownej panice wyrwał swoje ręce ze stołu. – Trochę przesadziłaś z tym chlipaniem – warknął. – Wiem, że robisz to z głodu. Ale przesadziłaś… Mamy teraz cholerny kłopot. Ogółem zmieściło się w Zaświecie kilka tysięcy najstaranniej dobranych osób. Wyparli sobą resztki rezydującego tam bytu. Dobili jego świadomość i przejęli wolę. Rozdzielili jego moc sprawiania cudów pomiędzy pozostałych na Ziemi ludzi i nazwali ją magią. Utworzyli nowy rodzaj istnienia, zawieszonego w półstanie śmierci. Rezydowali. Pysznili się z progów Niebios. Przejęli szlachetną profesję dystrybucji dusz i swoje obowiązki wykonywali z początku nad wyraz sumiennie. Pod ich opieką nie mógł przyjść na świat drugi Hitler, Kaligula, czy Gunther von Haghen. Test wysokiej moralności eliminował złodziei, morderców czy oszustów podatkowych. Rodzice uzyskiwali dowód prawości dziecka od pierwszego dnia poczęcia. Ze względu na zasługi nazwano ich Czarnymi Dobrodziejami i dyndające nogi ozdobiono klejnotami. Niedługo cieszyli się wdzięcznością. Ciemność deprawuje. Mrok osamotni najtwardsze serce i przetrawi najsolidniejszą wolę. Szybko sympatię zastąpiła wrogość i podejrzliwość. Władcy stali się światu żywych obcy i straszni. Nienawistni wszystkiemu, co świeże i nowo narodzone… 2. Właściwie byli rówieśnikami. W magii zawsze lepsza była Leah. Natura zbudowała ją oszczędnie, niemal pozbawiła elementów podstawowej estetyki. Po prostu nie była ładna. Sterczące kości, mizerne ciało pod białą, wiecznie spoconą skórą. Mała głowa, a w niej para szalonych oczu o zdecydowanie różnej wielkości. – Długo się nie odzywałeś – rzuciła wymówkę. – Bałem się… – Mogłeś przynajmniej przesłać jakąś senną marę. – Jej oczy zaśmiały się na samą myśl. – Albo zagadnąć mnie w kieszonkowym lusterku – dorzuciła, mrugając tym większym, wymalowanym okiem. – No chyba sobie żartujesz! – wybuchnął. – Od lusterek dostaje się pryszczy, a moich zmor nie potrafi znieść nawet matka. Splunął na ścianę. Trafił biegnącego pająka. To był zły omen. Oboje przez chwilę mamrotali słowa odczynienia.

52

Herbasencja


– Kiedyś obudziła się z otwartym wrzodem na czole – kontynuował Hyll i, niemal parskając śmiechem, dodał: – Stary musiał zalepić otwartą ranę smółką dziecięcą z chlebem namoczonym w zapleśniałym winie. – Myślał chwilę. – A pismo automatyczne szybko cię męczy. Zresztą ja też nie lubię tego namiętnego bazgrania po ścianach. Wpatrywali się w słoik od godziny. Nic się działo. Świecący zimnym błękitem wymaz z przestrzeni wydawał się nieświadomy i kompletnie unieruchomiony w pułapce ze ścian naczynia. Takim zachowaniem przypominał pradawne resztki dusz odnajdywanych w kryptach cmentarnych i spoinach starych murów. – Myślisz, że to jest legalne? – zapytała Leah. – Co? Zeżarcie tego czy sam proces sprowadzenia na terytorium planety bez wiedzy Telepatonogistratu? – Wbrew sobie ukrył w pytaniu kolejną wymówkę. Mimo że nie chciał jej rozdrażnić. W gryzieniu była lepsza. W drapaniu też niczym mu nie ustępowała. – No zeżarcie. – Mlasnęła dziko językiem. Z trudem opanowała formujące się w ogromną trąbkę usta. Siorbnęła w próżnię, niemal ściągając zębami pajęczyny z sufitu. Mimowolnie syknął w jej kierunku. Nie przypadł mu do gustu zwierzęcy wyraz twarzy, rozedrgane ciało i gestykulujące, dziwaczne ręce. Przygasła i umilkła. Była strasznie chuda w tym piwnicznym świetle. Małą, nienaturalnie pociągłą twarzą zdobiły ciemne sińce. Włosy spinały w wielkie kucyki przecięte i zaciśnięte obcęgami obrączki ślubne rodziców. – Można sobie pozwolić na wszystko w obrębie niczym nieograniczonej woli – wyjaśniła nieśmiało. – Zapachniało wojującym subiektywizmem telepaty Foldseya? – Ale to prawdziwe tezy, Hyll. – No cóż. Foldsey był czarnym nadmistrzem zanim nie pochłonęła go własna chciwość. Nie będę się kajał przed nikim. Jesteśmy w mojej piwnicy i pracujemy na moim nekromanckim sprzęcie. To coś złowiliśmy na naszą wędkę. – Norn… – Co powiedziałaś? – Patrzył zdumiony. – Dziwne. Pomyślałem dokładnie tak samo. – Ale ja to usłyszałam od ciebie, Hyll. Nie zauważyłeś? Transmitowałeś wiązkę. – Chyba retransmitowałem jakieś odbicie, Leah. Nie żartuj sobie. Nikogo więcej we mnie nie ma. – Przełknął głośno ślinę. Leah spróbowała się przytulić. Jej płytki, świszczący oddech był przerażający. Ziemię wypełniały nieprzemierzone pustynie. Nikt o zdrowych zmysłach nie osiedlał się na pustkowiach, nikt nie dokował latających domów do samotnych skał, czy pozostawionych ruin dawnych miast. Wszędzie tam, skąd już na dobre odszedł człowiek, królowało nowe życie. To zawieszone na poły w niebie. Pasożytnicze i poczwarne. Tylko nogi o potwornie skrzypiących stawach przemierzały w nieustannych marszach ten świat. Nogi sięgające chmur, gdzie zwykle kryli się ich odszczepieni właściciele… 3. Ponad rozszalałym oceanem unosiła się błyszcząca światłami Metropolia. Mieszkalny moloch Ziemi. Jedyna stolica i brama kontaktu z Zaświatem. Nie mniej niż dziesięć miliardów lewitujących domów, unoszących się w ściśle określonym porządku. Formowały rozlany, gigantyczny wir biegnący wokół odrapanych, pokrzywionych, latających wież, stanowiących długi na dziesiątki kilometrów kręgosłup miasta. Ich zamglone, poszarpane szczyty ginęły wbite w niewidzialne otchłanie Nieba. To tam kończyły się najdłuższe schody i zaczynały nieprzekraczalne progi. To stamtąd nadchodziły komendy i ucieleśniał się Byt Wiodący, Jego Nadrzędność Partaghton. Instytucja Telepatonogistratu nie posiadała w Metropolii specjalnego budynku. Właściwie była to rozwalająca się, jednopiętrowa rudera z doczepioną setką poziomów piwnic i zwykłych, ziemnych nor. Główne biura mieściły się w ślepych korytarzach, kompletnie odizolowanych od świata, pozbawionych światła powietrza. Tam tkwili w stanie czujnej półśmierci najsławniejsi telepaci i mistrzowie kontrolujący przepływ energii astralnych. W samym domu panował półmrok. Na ściany

Styczeń 2016

53


rzucały roztańczone blaski dogasające świece. Całookienne pajęczyny trzaskały wyładowaniami. Falowały w świetle skolonizowanego Księżyca. Eghar Harmcrowler stał lekko przygarbiony naprzeciw Jego Nadrzędności Partaghtona. Władca miał w sobie wiele rozblasków organicznego szkła. Był sprasowany, płaski, nienaturalny. Jego wypukła, owłosiona klatka piersiowa drażniła dysonansem ruchomego obiektu wtłoczonego na siłę w dwuwymiarowość istoty z Zaświatów. – Nie będę ukrywał mojej wściekłości, Egharze – mówił Jego Nadrzędność stłumionym głosem. Skrajnie spłaszczona głowa z twarzą przypominającą brudny talerz nie sprzyjała prawidłowemu wyartykułowaniu głosek. Dlatego pomagał sobie telepatią. Do Eghara komunikat docierał w formie gwałtownego ataku. Z trudem odpierał fale prymitywnego natarczywego gniewu. – Znajdę łotrów odpowiedzialnych za zakłócenia przesyłu. Pociągnę do odpowiedzialności, bez względu na to, czy są w najgłębszym Niebie, czy najdalszych zakątkach zakurzonej Ziemi i Księżyca. – Metropolia znów reorganizuje szyk lecących domów. Który to już raz w tej dekadzie postępują za nami rozwścieczeni, żądni dusz Władcy? – Eghar Harmcrowler poprawił opadające niesfornie rękawy. Cały jego ubiór stanowiły czarne, na sztywno odprasowane koronki. Zalśnił jego kilkunastocentymetrowy nos. Oczy powiększyły się i rozbłysły wewnętrznym, złowieszczym blaskiem. – Wiem – mruknął niechętnie władca. – Panuje obustronny głód, wrogość i jawna nienawiść – dorzucił z jakąś złośliwą satysfakcją. – Od wieków ludzie wierzyli w separatyzm bytu duchowego i cielesnego. Jest jeszcze wielu na Ziemi i Księżycu nie rozumiejących zasady nierozdzielności formy. Dusza jest zapięta na żywym organizmie jak płaszcz na ciele wędrowca. Jest wyłącznie energią napędzającą umysł. Tylko niewielki procent populacji posiada system wydolny do dnia ostatecznego odejścia. Zwykle po drodze się strzępi i gubi, a świadomość ulega degeneracji. Na szczęście z zagubionych fragmentów da się wyszyć coś nowego, wtórnego, ale zbawczego dla tych, którzy decydują się na doczesność. Czy dlatego tak natrętnie ponaglający do śmierci są Władcy Ciemności? – Och, te twoje uparte tezy, Egharze. Przekonaj się wreszcie na własnej skórze. Umrzyj. – Nie wierzę. – Ty? I śmiesz mi to wyjawić? Tak wprost? – Mógłbyś być równie szczery. – Czego chcesz? Sam chciałbyś wsunąć swój głupi łeb w zaświaty? – Dojrzał szyderczy wzrok i potwierdzające skinienie głową. – A żeby cię pokrzywiło. Chwilę dyszeli w nienawiści do siebie. – Odkryjemy nowe opcje – rzucił Partaghton, z trudem panując nad emocjami. – Słyszałem teorię głoszącą osiągnięcie populacyjnego limitu. Ale czy trylion to naprawdę liczba nieprzekraczalna? Czy nie da się wycisnąć więcej energetycznych rezerw ze środowisk kopalnych cmentarzy i zapomnianych lochów? Ludzie poprzez trwanie w tysiącach pokoleń zbyt wiele roztrząsnęli w swym niedbałym życiu. A czy sami Władcy Ciemności nie prześcigają się we wzajemnych oskarżeniach o blokady? Jak wielkie są ich rezerwy? Co z koloniami na Equiranie? Partaghton przesunął się w głęboki cień. Był wdzięczny rozmówcy za zmianę tematu. Musiałby go zmiażdżyć tu na miejscu. Zagryźć i wyssać doszczętnie. A to kolidowało z planem, tak misternie tworzonym przez całe lata. W końcu Harmcrowler był najlepszym mentorem systemu ciemiężenia duchowego. Usta władcy zajarzyły się upiornym blaskiem, kiedy mówił. – Do Equiranu dotarliśmy poprzez wymiar śmierci. System przypomina wormhole. Działa nawet efektywniej. Tylko kilka osób wylądowało na powierzchni globu. Wszyscy, jak ja, osłabieni reprojekcją. Niezdolni do rozrodu. Werbalnie niekomunikatywni i na wpół oślepieni. Szybko odkryli swoje ograniczenia w zwiększonym polu grawitacyjnym planety. Na dzień dzisiejszy kolonia nie ma szans przetrwania. Nawet dokładnie nie wiemy, gdzie ona jest. – To musiał być przerażający widok dla lokalnych istnień. Widzieć kroczących Władców, słyszeć te odrażające ryki, poczuć miliony skanujących myśli w jaźni i ujrzeć nogi pozbawione ciał i ginące w chmurach. Setki owłosionych kolan i łydek. Smród spoconych stóp. Ależ to obrzydliwa wizytówka ludzkości.

54

Herbasencja


– Owszem, do dziś wywołują trwogę. – Zaśmiał się złowieszczo Jego Nadrzędność. – Equi są zbyt słabi, żeby się przeciwstawić, a ich dusze zbyt mizerne i niewarte zachodu konsumpcji. Spenetrowaliśmy większość galaktyki w wymiarze Zaświata, nie odnajdując energii astralnych wartych najmniejszych inwestycji. – Pozostawiliście kroczące, gigantyczne nogi bez kontroli patrolujące obce światy? Zadziwiacie mnie waszym ponurym i wrednym poczuciem humoru. – Budzimy respekt tym nieustannym marszem i tupaniem. Jest to w pewnym sensie symbol kolonizacji, nieprawdaż? Ciemiężone narody obcych pod wpływem tych groźnych marszów srają pod siebie. Nie znasz historii? Nie oglądałeś maszerujących armii Hitlera i Stalina? – pytał Partaghton. Przez chwilę rechotał zachwycony własnym poczuciem humoru. Wzniósł się wyżej ponad podłogą i metaliczny dźwięk, jakby z nagła rozprężonej sprężyny, potoczył się wzdłuż ścian. Wywołał przedziwnie głębokie echo. Światło Księżyca rzuciło nagle wydłużony cień jego postaci wzdłuż ogromnego pokoju. Cień, który drgał niewspółmiernie częściej niż ciało. – Słyszałem, że śmierć niejednokrotnie przyniosła fatalny bałagan logiczny – kontynuował swoje narzekania Harmcrowler. Oparł ostrze metalowej laski o czubek potarganego buta. Tej części garderoby nie oddałby za nic w świecie. Mógł zaklętą w nim mocą roznieść tę budę. – Po przejściu w Zaświaty osoba nie odzyskiwała swojej właściwej indywidualności. Zazwyczaj nadchodziło poszarpane dziwadło bez świadomości. – Stąd, mój drogi Egharze, wynika nasza troska o przyszłość gatunku. Oto dowód koronny tezy o karygodnym marnotrawstwie duszy na potrzeby ciała. – Czyli totalna eksterminacja homo magicus levitanus? – Po co nam byt w formie biologicznej? Nabywanie charakterystyki indywidualnej może rozegrać się w samym Niebie. Po co tracić energię na rozpalenie ciała? Dlaczego nie budować cech doskonałości personalnej bez ziemskiego doświadczenia? Wszystko może się odbyć na tej samej drodze losowej na miejscu, bez zbędnego cierpienia i niepewności. I przede wszystkim bez strat energetycznych, tego wiecznego strzępienia, powłóczenia i oderwania. Myślisz, że istnieje alternatywne wyjście? Eghar przeczekał chwilę budującego się napięcia. – Nawet wiem, jakie – wygarnął, otwarcie nie kryjąc entuzjazmu. W twarzy Jego Nadrzędności nie drgnął nawet jeden płaski mięsień, nie błysnęło oko i drgnęła warga. Wydawał się być doskonale spokojny. Mimo wszystko czekał na słowo wyjaśnienia, na formę pokory i oddania. Nie nadeszło. Z trudem stłumił wściekłość. Harmcrowler odwrócił się napięcie i odszedł. Jego Nadrzędność skinął na straże, kryjące się w załamaniu muru. Posłusznie przylgnęły, deformując i strzępiąc dziwnie teraz długi i rozjaśniony cień Eghara. Podążyły za źródłem informacji. 4. Kamienica wisiała tuż za wieżami Najwyższych Progów, w zbitej flotylli nawiedzonych, doradczych domów. Wyrwała się nieoczekiwanie z ciasnych rzędów i poszybowała z wizgiem w dół ku wodzie. Budynek należał do Eghara Harmcrowlera, Mistrza Loży Nekromantury Metropolii, asystenta Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. Dlatego wiło się za nim tyle mgielnych welonów z insygniami Imperium. Przekroczył linię rozbudowanych chmur burzowych i wszedł w rozjaśnione wyładowaniami dolne partie. W strugach deszczu wyraźnie zwolnił. Zataczał się i trząsł. Dopiero nisko, tuż ponad wodą, wszedł w bezszelestny ślizg lewitacji. Resztki lądowej populacji koncentrowały się w dolinach cmentarnych. To tam błyszczały nieliczne światła i wiły się leniwe dymy z kominów. Tam odbywała się kopalniana eksploatacja. Największy cmentarz krył się za Wzgórzami Bronkfielda. Wydobywano na skalę przemysłową skałę pełną pradawnych skamienielin, stare kości i zmurszałe pnie dawnych drzew. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość energetyczną życia.

Styczeń 2016

55


Eghar dotarł do celu dopiero nad samym ranem. Na płytach największych grobowców Ziemi stały gigantyczne maszyny Telepatonogistratu. Tutaj pochowano ofiary największych masowych egzekucji dwudziestego czwartego wieku. Równe pięć miliardów ludzi zamordowanych tylko po to, aby specjalnymi polami zablokować ich energie duszy tu na ziemi, zgromadzić i ukryć przed tymi w Niebie. Zabitych w dobrej wierze, że istnieją jeszcze ideały poświęcenia i ofiary dla ludzkości i jej nieprzemijającej potęgi. Ponad miejscem wznosiły się kłęby gęstej pary, nic z żałobnej ciszy, a wiele z przemysłowego łoskotu. Miarowy stukot i syk było słychać w promieniu kilometrów. Grunt drżał aż po najdalsze krańce planety. Linia gigantycznych maszyn ciągnęła się po bury horyzont. Eghar usadził dom w gnieździe lądowniczym tuż za jedną z nich. Doskonale widział z tej pozycji. Co raz spoglądał w stronę gigantycznej maszyny medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter w niebo i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów. – Trudno mi zrozumieć tych idiotów – z egzaltowanym westchnieniem powiedziała Liana Hoomps, wskazując na unieruchomionych w siedzeniach ludzi. Projekcja tej kobiety go prześladowała. Zawsze pojawiała się w najmniej oczekiwanym momencie i świdrowała po nim wzrokiem. Zakochana czy co? Skinął głową, potwierdzając jej spostrzeżenie. – Sam nie rozumiem natrętnej mocy poświęcenia. Coś, z czym człowiek się rodzi i nie potrafi w sobie zdusić nawet najpodlejszym życiem. Na głowy najwyższych telepatów wkręcono wielkie nakrętki pierwszego kontaktu. Nie pękły, bo przedtem wpompowano do mózgu oleistą substancję spirytystycznego fluidu. Wybrzuszyły się w powietrze jak ekstremalnie przepompowany balon. – Zawsze znajdą się tacy – rzuciła obojętnie macocha i rozpłynęła się w powietrzu. – Podobno idą na znieczuleniu – rzucił za nią beznamiętną uwagę. Przeczuwał, że kobieta istnieje tylko w wyobraźni. Pozostałość szalonej fantazji czasu dzieciństwa. Od strony maszyn nadszedł Adrian Sneepercut. Rozłożył wielkie ręce w geście powitania. Eghar uścisnął podane dłonie. – Prowadź do Edmunda – zażądał. – Jego łaskawość Telepatonolog Polityczny raczył nas odwiedzić osobiście? – Głos należał do Edmunda Edgeslicera. Nadlatywał z ociężałością tłustego bąka. Nawet jego spodnie w szerokie, poprzeczne pasy przypominały odwłok owada. Tradycyjnie spletli dłonie. – Nie stójmy w tym kurzu, Eghar. Chodźmy stąd – ponaglał, wskazując drogę do starych, przycmentarnych baraków. – Maszyny wydobywają tutaj różne świństwo – mówił. – Nieprzefiltrowane strzępy wydobytych dusz posiadają złośliwą mentalność komputerowego wirusa. Nie są to byty przyjemne. Poza tym nie lubię tego cmentarnego kurzu. Kusi mnie jak zwykle – powiedział i przeraźliwie zassał powietrze. – Wracam właśnie z audiencji w pałacu Jego Nadrzędności. – Udało się przekonać wielkich tego świata do redystrybucji wtórnej odkrytego w kosmosie materiału astralnego? – Nawet nie próbowałem. – Ale o co chodzi z tym materiałem? – dopytywał się Adrian. – Wszystkich ogarnia euforia na dźwięk tego słowa. – Dusza jest energetyczną projekcją z Zaświata, powodującą wykrzesanie z bytu cielesnego świadomości istnienia? – No, tak. – Jest wieczna, a z organizmem człowieka spięta tylko tymczasowo poprzez łącznik skóry. Podczas trwania procesów metabolizmu dusza jednak się odkształca i strzępi. W pewnym momencie nie wystarcza jej już na podtrzymanie świadomości i ciało obumiera. Energia powraca do źródła i następuje powtórna redystrybucja, a wraz z nią kompletna dezintegracja poprzedzającej nowy byt świadomości. Wbrew temu, co mówi oficjalna propaganda.

56

Herbasencja


– Według Hangleya… – Daj spokój, Adrian, to prace naukowe, tylko teoretycznie spójne. My zbadaliśmy tę sprawę eksperymentalnie i doszliśmy do ciekawych wniosków. – A mianowicie? – Sneepercut okazywał natrętne zainteresowanie. Szarpał niecierpliwie koronki długiego płaszcza Eghara. – Dusze Equi są nieznacznie przesunięte w projekcji – kontynuował ten nieco zmienionym głosem. – Tylko około dziesięć procent pochodzi z naszego wymiaru Zaświata. Reszta należy do nieznanego źródła. – Przypuszczasz, że każdemu gatunkowi żyjącemu towarzyszy odmienna sfera życia po życiu? – Adrianie, zapytaj go wprost – zachęcił Edgeslicer. – Czy wuj zakłada istnienie wielowymiarowości śmierci? – Umieranie i depozyt świadomości w kilku odmiennych, niekomunikujących się ze sobą wymiarach? – Posiadam nawet niezbity dowód. Obaj spojrzeli zdumieni na fiolkę, którą trzymał w dłoni. – A co to jest? Jeśli można spytać? – wtrącił nieśmiało Adrian. – Można nie tylko zapytać, ale również posmakować. Głośne chlipanie rozniosło się po placu. – Co to w końcu jest? Jakieś resztki? Strzępy rozrzucone w przestrzeni kosmicznej? – Obca, nawet niespreparowana dusza. Energia astralna zaskakująco kompatybilna z naszym ciałem. Ktoś odnalazł rezerwy w kosmosie i nielegalnie rozprowadził na Ziemi. – Ale to nie jest inwazja? – Nie sądzę. To całkowicie bierny ośrodek. Otwiera nam drogę do wieczności. – I chcesz dobrać się do źródła zanim ubiegnie cię Jego Nadrzędność i jego służby specjalne, zgaduję? – Doskonała konkluzja, Edmundzie. Potrzebny jest mi od zaraz jeden z waszych medionitronów. – To zależy na jak długo – powiedział z zastanowieniem Edgeslicer. – Już teraz jesteśmy przeciążeni. – Wystarczy nam tydzień – oznajmił wuj. – Chodzi o przetransportowanie grata po glinie kilkaset kilometrów dalej. – Tydzień to za długo. – Nie przesadzaj. Jeśli wiadomość okaże się prawdziwa, uzupełnisz wydobywcze braki energią astralną z kosmosu, a maszynę najspokojniej zezłomujesz. Wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu zapytał: – Gdzie jedziemy? – Na dalekie południe. Małe, prowizoryczne osiedle górnicze, Edmonton. Obaj, dziadek i wnuk, kiwnęli głowami na zgodę. 5. – Leah, potrzebujemy tego więcej. Próbka jest zbyt postrzępiona – narzekał Hyll. – Żaden elektroniczny system zobojętniacza nie zaakceptuje tak różnorodnych wypocin astralnych. Musimy zebrać większe fragmenty. Dziewczyna nerwowo krążyła wokół stołu. Wyraźnie bała się podejść. Jej wielkie oko pulsowało rytmicznie. – Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie – dalej uspokajał. – Nawet mój ojciec z tym swoim pierdolonym telepadorem na szyi nie wie o istnieniu tego poziomu piwnicy. Robisz to od tygodnia i wciąż się boisz? Ciągle krążyła nieprzekonana. – Dobra. Zostaw to mnie – rzucił, choć wyraźnie się zawahał. W jego głosie rosła groźna chrypa. Rozebrał się. Ostrożnie położył na blacie. Przylgnął nagim torsem do zimnej powierzchni stołu kontaktowego. Dłonie już po chwili były nie do oderwania. – Mam kontakt, Leah. Jest teraz w odległości parseka. Utopił twarz w czarnej gładzi pośrodku blatu. Z powierzchni wystawały tylko kosmyki mokrych od potu włosów. Stół zadygotał.

Styczeń 2016

57


– Coś słyszysz?! – krzyczała dziewczyna, próbując z całej siły przytrzymać blat. Głos chłopaka ulegał metamorfozie. Już był niezrozumiały. Przeszedł w zwierzęcy gulgot, potem gorączkowe i coraz częstsze porykiwanie. Nagle Hyll wrzasnął przeraźliwie, wysuwając głowę. – Przestraszyłem go – powiedział. – Odsuwa się z niechęcią – mówił chłopak, wycierając twarz. – To ten sam skurczybyk, który od dzieciństwa czegoś mnie uczy. Crowler czy jakoś tak. – Jaki znowu Crowler? Przecież ta masa energetyczna należy do obcego bytu astralnego. Nie ma tam ludzi. – Psy Telepatonogistratu już ją zwąchały. To jeden z nich. Najważniejszy. – Nekromanta? – Tak. Na razie stara się być miły. Pyta grzecznie, kim jestem. Wysypałem w niego moje „Zmuszam Zmuś”. – Daj spokój, Hyll. Co do ludzi, to ja jestem skuteczniejsza. Pozwól mi go pogonić – zachlipała przeciągle. – Nie będziesz się wtrącać. To zbyt kosztowne energetycznie. Twoja skóra ledwo utrzymuje duszę. A kiedy oglądam te kurczące się kości, wyciągniętą twarz i zapadnięty brzuch, chwyta mnie za gardło trwoga. – Pogładził jej policzek i dotknął ust. – Tak wiele dla mnie znaczysz. 6. – Nie będę dłużej tolerował tego popierania rozpijaczonej rodziny! Nie wyniesiesz z domu nawet telepatona. Będę kontrolował każdą kieszeń i podejrzany słoik. Powtarzam. Zerwij z tą małą, opętaną dziwką! – Czyżby zniknęło coś z twojej kieszeni? – wrzeszczał Hyll. – Brałem tylko to, co sam sobie wykopałem, wyizolowałem ze starych tynków, czy wylizałem z wypłowiałych śladów linii papilarnych na pismach testamentowych. Wykupiłem za swoje kieszonkowe czas na zobojętniaczu Telepatonogistratu, zarejestrowałem i wprowadziłem do systemu. – I co, cymbale? Mam cię za to pochwalić? Roztrwaniasz dobra rodzinnej magii. – Ojciec starał się skoncentrowaną mocą wpłynąć na tok myślenia syna. Przysunął się bliżej z brzęczącym telepadorem. – I dowiem się wreszcie, co zrobiłeś wczoraj siostrze? – Ostrzegam cię – rzucił gniewnie chłopak. – Nie będę więcej tolerować twojego podkręconego do pełnej mocy rozgniatacza świadomości! – I co? Chciałbyś może go zerwać z mojej szyi wraz z głową? – zaśmiał się ordynarnie ojciec. – Nie ma problemu. Urwę ci ten durny łeb jak wrócę. Masz to, kurwa, jak w banku. – Mówiąc, wzniósł się ponad ziemię z gardłowym gulgotem i odleciał przez okno, tłukąc szyby. – Skurwysyna sobie wychowałem! – krzyczał za nim stary Roysen. – Laura! Gdzie jest ta latająca jędza z miotłą?! W kuchni nie było żony, na podwórzu również. Zobaczył ją ponad odległym wzgórzem, lecącą w towarzystwie koleżanek. 7. Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. Roysen był pewny, że wraca syn. Nawet zamachnął się, otwierając je szerzej. Jednak jego ręka opadła bezradnie. Z gardła wydobył tylko wymuszone „proszę wejść” i stanął oparty o ścianę. Blady, drżący, nagle mokry od potu. – Jestem Eghar Harmcrowler. Nie potrzebował się przedstawiać. Roysen, będąc w służbie rejonowego Telepatronu, znał swoich szefów. Lecz był zdumiony wizytą. Długo nie gościł w swych progach urzędnika tej rangi. – Daruj sobie konwenanse – mruknął Harmcrowler. Jego długi nos niemal zetknął się z czołem gospodarza. – Jestem tutaj z powodu retransmisji. – Jakich transmisji? – wyjąkał mężczyzna. Wysoki stożek kapelusza na głowie gościa zakrywał obraz wiszący na ścianie i dziwnie go zniekształcał. Szerokie rondo rzucało złowrogi cień na twarz. – Nie mam pojęcia, o czym Wasza Wielomożność mówi. Przez moment zaintrygowany urzędnik telepatyczną wiązką skanował pliki pamięci podwładnego. Dał jednak spokój. Jego oczy zwęziły się. Usta zaokrągliły. – Wielomożny to jesteś ty! Nawet wszechmogący. Zdejmij telepador. Natychmiast! – rozkazał, widząc w oczach gospodarza gwałtownie rosnący upór.

58

Herbasencja


Urządzenie posiadało kilka śrub mocujących całość do kości kręgosłupa. Przeszli do łazienki, gdzie Eghar z pośpieszną niecierpliwością rozwarł kołnierz telepadora. – To stary model. Zabieram go – warknął, nie znajdując nic godnego uwagi. – Ale… – Dostaniesz wkrótce znacznie lepszy. Nie lubię protestów. – Dźgnął Roysena metalowym końcem laski w stopę. – I nie sycz mi tutaj. Nie lubię tego. Jego oczy stały się znów olbrzymie. Z rosnącą zgrozą słuchał nadchodzących komunikatów. Nie były sformułowane w żadnym znanym na Ziemi języku, a jednak w jakiś sposób to ścierwo wnikało w umysł i siało spustoszenie. – To retransmitowane gówno jednak dalej nadchodzi z twojej głowy. – Jakie gówno, panie Harmcrowler? Eghar nienawidził min niewiniątek. Zdzielił Roysena pięścią, aż pękła mu warga. – Oficjalnie transmitujemy pięć kanałów: Oddania, Wstrzemięźliwości, Poparcia, Miłości i Bezwzględnej Zgody. Wychwytuję sto jedenaście kanałów Oporu. Większość dopiero wykluwa się z czarnego tła zakłóceń. Ciągle zamierzasz zaprzeczać, staruchu? – Następnym ciosem niemal przygwoździł gospodarza do ściany. Z kredensu obok wysypały się z brzękiem talerze. – Nienawidzę takich mocy poza moją kontrolą! – A nić kierunkowa? – zapytał przerażony Roysen. – Może ktoś wykorzystuje mnie do retransmisji danych bez udziału mojej świadomości? Powtarzam, o niczym nie wiem. Obaj jednocześnie odwrócili się w kierunku usmarowanych woskiem i lśniących od przylepionego końskiego włosia drzwi w głębi korytarza. – Hm… Przypuszczasz, że z piwnicy? – zapytał Harmcrowler. Zazgrzytał przeraźliwie zębami, odbierając nieśmiałe, telepatyczne potwierdzenie. – Dobrze. Zobaczmy, co kryje się pod podłogą waszego rodzinnego domu. 8. Pokonali kilkadziesiąt koślawych schodów, docierając do najniższego poziomu domowych lochów. Zwykle przetrzymywano w nich zaklęte, suszone świnie, stąd smród był nie do wytrzymania. Jednak pomieszczenie docelowe nie posiadało niczego więcej niż kilka opustoszałych szaf i krzywych, wysokich świeczników. Długi nos Harmcrowlera drżał niespokojnie. Wyczuwał delikatną emanację podłoża i biegnące z głębin gruntu nici transmisji. Z przerażeniem odkrył, że z setki tysięcy aktywnych połączeń jedno biegnie wprost do jego jaźni. Roysen miał rację. To coś miało swoje źródło tuż pod wibrującymi stopami. – Odejdź – rozkazał nie znoszącym sprzeciwu tonem. Roysen nie zwlekał. Szybko wbiegł po schodach do domu. Trzasnęły drzwi. Szczęknęła zasuwa. – Biedak myśli, że już stąd nie wyjdę – wymruczał Eghar. – Wrócę, wrócę! – zakrzyknął. – I strzaskam ci ten stary pysk na do widzenia! Metalowym końcem laski skrupulatnie przesiewał pokrywający piwniczną ziemię piasek. Nagle wbił ostrze głębiej i przebił się do czegoś poniżej. Z szaleństwem w oczach wyrysował szeroki krąg wokół miejsca gdzie stał i tupnął z całej siły. Podłoga zarwała się pod nim. Runął o poziom niżej. Na ścianie paliły się jeszcze pajęczyny. Znak, że ktoś niedawno tu był. – Wyłaź, łotrze! – krzyknął Harmcrowler, wyrzucając w przestrzeń obezwładniające impulsy. Odpowiedział mu szmer kroków. To była uśmiechnięta Liana Hoomps. Podała mu na dłoni nieruchomego pająka. Eghar uśmiechnął się. – Dziękuję – powiedział. Pozwolił owadowi wspiąć się na wskazujący palec. Zatrzymał się na krawędzi czarnego, postrzępionego paznokcia. Odwłok pająka zapachniał świeżą śliną. Harmcrowler zlizał ją i delikatnie posmakował. – No i mam cię, mały opluwaczu, synu nieludzki i poczwarny, maro nieprzespana… – Jego pozieleniałe zęby błysnęły złowieszczo. Zrobił kilka kroków, ale Liana zagrodziła mu dalszą drogę. Ostrzegała…

Styczeń 2016

59


Popchnięta, znikła, odsłaniając wystający spoza rogu ściany rozjarzony do oślepiającej bieli stół kontaktowy. Każdy następny krok mógł przypłacić życiem. Wycofał się w popłochu. 9. – Na polach pojawiły się też dziwne lalki, którymi bawią się nasze dzieci. – Jakie lalki? – Harmcrowler nie potrafił ukryć zmieszania. – Harmie, mój drogi, musisz wreszcie nauczyć się panować nad sobą. Takie wybuchy emocji czynią cię mało wiarygodnym nadmistrzem w naszych oczach. Buggy, powiedz mu. – Na każdej szanującej się magicznej łące, która stanowi integralny, zalegalizowany przez prawo Telepatonogistratu plac zabaw dla dzieci, pojawiły się woskowe lalki. Ich kształt nie przypomina ludzkiego. Wyglądają jak przerośnięty, wiecznie chichoczący kartofel, a dzieciaki wprost przepadają za nim. – Nikt tego nie kontroluje, do cholery? – Firma Norn Corp. Ltd. – Co to jest, do kurwy nędzy, Norn Corp. Ltd.? –Wspomniałem tylko o legalnie zarejestrowanym firmującym przedsięwzięcie fundatorze. Robi na dzieciakach wrażenie. Kształci je i wychowuje. Podobno na słowo „Norn” wszystkie z lubością drapią się po brzuszkach. – I co? – I śmieją się, Harmie. Śmieją się jak szalone. – Dzieci to łatwy łup. Ale dodatkowe kanały opętania, słyszalne przez dorosłych, budzą popłoch nawet wśród Ciemnych Władców. Zapadło kłopotliwe milczenie. Eghar postanowił je szybko przerwać. – Powinniśmy spróbować z tym obcym zanim będzie za późno. Taka gratka więcej się nie powtórzy. Sprowadziłem w okolice Edmonton doborowe oddziały Telepatronu. Nie umknie nam nawet mysz. Medionitron zbliża się do astralnego centrum osiedla. Głosujmy… – Do ogólnej wiadomości… – odezwał się Edmund. – Wasza bierność będzie odczytana jako zgoda na przeprowadzenie planowanej przez Władców eksterminacji ludzkości ze względów oszczędnościowych. Podobno brakuje im duszy dla nowo narodzonych… Rozległ się donośny śmiech. – Panowie. Pora się ujawnić. Trzeba dać wreszcie odpór ciemiężycielom, nawet jeśli miałoby to oznaczać niewolę pod agresorem z głębokiej kosmicznej przestrzeni. Czekam więc na wasze głosy… – zawiesił głos znacząco. Ponad stołem ukazały się najpierw długie nosy. Przypominały niespokojnie ruchliwe, czarne ptasie dzioby. Gdzieś poza nimi zarysowały się jeszcze zamazane rysy twarzy. Siedzących było kilkunastu. Tylko jeden miał kłopoty z wyostrzeniem fizjonomii… I tego najspokojniej w świecie zatłukli magicznymi laskami. 10. Na ulicy roiło się od facetów w czarnych telepadorach. Nawet stary pan George Winslet na poczcie w Wallthorn West miał obrzydliwie brudny usztywniacz karku. Kiedy wydawał resztę za wodne znaczki, objawiał w sztywności ruchu uprzejmość krzemowego robota do szukania szczurów. Tyle że jego usztywniacz różnił się od telepadorów. Był zwykłym kołnierzem ortopedycznym, służącym do wspomagania schorowanych kręgów. Niewielu w Edmonton posiadało telepadory wzmacniające naturalne zdolności telepatyczne ludzkiego mózgu. Ba, niewielu było uprawnionych do ich noszenia. – Hyll… Podejdziemy bliżej? – Nie teraz. Krótką odpowiedzią dał wyraz swojej złości. W powietrzu wisiał niepokój. Udzielał się wszystkiemu dookoła. Zupełnie nieoczekiwanie wzbiły się tumany duszącego kurzu. Był jakiś zagadkowo gęsty i ciężki. Napierający wiatr wydawał się równie zdumiony tym dziwnym oporem ośrodka.

60

Herbasencja


– Boję się, Hyll. Czy ten pył pochodzi z kosmosu? Zostawił to bez komentarza. Tym bardziej że jej głos lekko drżał. Już się bała. Stali naprzeciw urzędu miejskiego. Tuż za budynkami zaparkowała gigantyczna maszyna medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów. Całość obracała się na potężnych gąsienicach wokół własnej osi, poszukując dobrego miejsca do usadzenia rozjarzonego pręta kotwicznego. Wreszcie mechanizmy zamilkły. Jeszcze odpadały zwisające z błotników warstwy mokrej gliny, a już do pracy ruszyła równa setka policyjnych gnid Telepatronu i zwykła służba Medikonu. Hyll pociągnął dziewczynę w stronę przeciwległego rogu ulicy. Prawie zgubiła klapki w biegu. Cień maszyny był ogromny. Gubili się w tej pomroce. Przelatujące tumany kurzu stawały się dziwnie jednolite, jakby próbując, pomimo wiatru, zmaterializować się w groteskowe postacie. – Maszyna wygląda jak wieża Najwyższych Progów – rzuciła szeptem dziewczyna. – Po co im taka potęga? Wystarczyłby prosty, podręczny zasysacz. Jej oddech pachniał pomarańczowym mlekiem księżycowej krowy. – Chyba dla ciebie – rzucił oschle. – Widać, traktują nas profesjonalnie. – Myślisz, że przywlekli tego grata specjalnie dla nas? Spojrzał na nią przenikliwie. – A co, jeśli ci powiem, że sam im to zasugerowałem? Znajdowali się teraz bliżej i stali się łatwo zauważalni dla grupki naukowców z Metropolii. Mężczyźni półgłosem wymieniali spostrzeżenia. Dyskretnie gestykulowali. Podczas konwersacji w ogóle nie mrugali, a rosnące w jednej chwili oczy rozpychały kości policzkowe i olbrzymiały w twarzach do nieproporcjonalnych rozmiarów. Skupione i już teraz nieruchome, przypominały plastry przeciętej, czarnej cytryny. Nosy zaskakiwały długością. Jakby ktoś bawił się ciałami w lepienie bałwana i zatknął w twarzy czarne, zastrugane na ostro marchewki. Zastosowane z telepatią były skuteczniejsze w magii niż najbardziej wymyślne różdżki. Najwyższy z nich wyróżniał się też najdłuższym nosem. Poruszał nim delikatnie bez udziału głowy, doprowadzając końcówkę do wibracji. To on patrzył najbardziej nachalnie i z kpiącym uśmiechem strofował resztę. – Ale ma nos… – rzuciła nieśmiało dziewczyna. – Jak zakłamany Pinokio – zachichotała. – Chciałabyś mieć taki. – Chłopiec kiwnął głową z uznaniem. – Może nim swobodnie odczytać litery najmocniej zamkniętej księgi po drugiej stronie Księżyca. Magia telekinezy i telepatii, rozumiesz? Nos działa jak magiczna różdżka. Ale jak można o tym wiedzieć, skoro całe życie przesiedziało się na powierzchni. – Zawsze wymawiał jej ten brak zainteresowania światem Metropolii. – To dlatego tak teraz kręci głową, jakby nas przewiercał? Mężczyzna rzeczywiście zachowywał się niepokojąco podejrzanie. Kiwał głową na boki coraz szybciej. Nos pozostawał cały czas ostry, lśniący i precyzyjnie wycelowany w czoło stojącego chłopca. Usta drżały i coraz bardziej ciemniały. – Wierci we mnie tym spojrzeniem mocy. Chłopak odwzajemnił bezczelność wzroku. Ale nie pokręcił głową. Wyostrzył swój nos, zaledwie dziesięciocentymetrowy, o mocno postrzępionej skórze. „Zmuszam Zmuś” – powtarzał w myślach. I pozostał czujny. – Dureń – warknął. Nie podobał mu się ten ktoś szczelnie owinięty w długie, czarne koronki. Czasem ubranie postaci przypominało płaszcz, a czasem wirowało niczym za długa sukienka. – Ty lepiej popatrz na źrenice tych wszystkich tajniaków. Poczerwieniały! – Nie dziw się. Ich mózgi pracują na ogromnych energiach. – Czarny Ojcze, oni podchodzą… – W jej głosie zabrzmiała panika. – Zgarną nas? Ktoś delikatnie odsunął ją na bok. – Hyllron Roysen? Mimo że chciał uciec, tajemnicza siła związała mu nogi. Widział przed sobą postać w czarnym garniturze. Ledwo zdołał odczytać tytuł doktorski na zadymionej pieczęci w klapie marynarki.

Styczeń 2016

61


– A co, jeśli skłamię? – wyjąkał. Czuł jak drętwieją mu wargi. – To tak dla formalności. Lubię być miły. Chłopak zachwiał się od chłodu tych słów. Jeszcze na domiar złego chybotliwie nadchodziła czarna eminencja w koronkach. Jej usta pulsowały od nadmiaru szminki. Gdzieś pod spodem przyczaił się przymilny uśmiech. Docierały szeptem wymawiane inwokacje. Nienaturalnie długą dłonią wzywał asystentów. Gest był coraz szybszy i bardziej nerwowy. Urywany, jak w kadrach zniszczonego filmu. Silne ręce pochwyciły chłopca pod ramiona i powlekły w stronę budynku burmistrza. Przeraźliwie długie palce skutecznie krępowały ruchy. Zaginały się na ciele jak druty. Był na wpół przytomny, kiedy dotarł na korytarz, który wydawał się nie mieć końca, rozdwajał się i wił, rozszerzał i zwężał. Światła rozbłyskiwały i gasły. Tańczyły blaski i cienie. Hyll słyszał swój świszczący, szybki oddech. Pot spływał nawet z nosa. Nogi, jak za dotknięciem przekleństwa, pozostały bezwładne aż dotarł do pokoju przesłuchań. Widział tam dynamicznie rozedrgane cienie. Po chwili znalazł się w ciemnej celi astralokartografu zupełnie sam. Czekał, na wpół sparaliżowany ze strachu. Nadeszli w kilku parach. Znów przewodził człowiek w koronkach. To on precyzyjnie przypinał go do sensorycznej ściany. Delikatnie, nabożnie, jak okaz rzadkiego żuka. Kątem oka zdołał przeczytać mankiety Telepatonogistratu. Harmcrowler. Eghar Harmcrowler. Mistrz Loży Nekromantury Metropolii, Telepatonolog Polityczny, asystent Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. A więc przywołał gnoja! Poczuł ostrą woń spalenizny i stracił przytomność. 11. Eghar spoglądał na odchodzącego chłopca. Eskortujący go sanitariusze Medikonu z trudem utrzymywali równowagę. Chłopaka rzucało na boki. – On nas kiedyś zeżre. To potwór, mówię wam. – Dlaczego nas? Oddał nam wszystko dobrowolnie, a gwarantuję, że za chwilę napełni się na nowo. Koniec z nielegalnym spijaniem dzieci sąsiada. – Roześmiali się pełni rozbudzonej nadziei. – Teraz po prostu boryka się z typowym problemem pustki w życiu wewnętrznym – zarechotał ktoś z tyłu. Na pewno był to młody Adrian Sneepercut. Zawsze bezmyślnie radosny. – Trochę to przypomina taniec ekstatyczny. Czy aby na pewno materiał był zobojętniony i chłopiec nie jest nosicielem obcego prądu świadomości? – Materia astralna tkwiła w zobojętniaczu Rodneya-Wolfa od doby. Dodatkowo każdy telepaton obcej duszy poddaliśmy przesiewowi i podczas analizy wykazywał reinkarnację ujemną. – Nie zawsze reinkarnacja ujemna cokolwiek znaczy. Możesz zaznajomić się z pracami Hangleya. – Hangley sam zachowuje się jak reinkarnowany uparty wół. – Dajcie spokój. Przecież materiał jest najwyższej jakości i dzisiaj rano był z pozytywnym testowany na niemowlakach. Mamy pierwsze żywe narodziny. Wiem, wiem, nie całkiem ludzkie, ale czyste jak łza – wtrąciła panna Hellen Hoomps. – Nie rozumiem, dlaczego w podobnych eksperymentach z resztkami duszy zwierząt wiązadła ulegają nagłemu osłabieniu? Co powoduje odpięcia, utratę energii, a potem śmierdzący odrzut? – Naturalne mechanizmy immunologiczne systemu świadomości. – Poza tym przedtem pacjentów poddawano zaledwie testowi – odezwał się stary Edmund Edgeslicer. – Nigdy dotąd nie zastosowaliśmy mocy całego medionitronu do eksploatacji pojedynczej ramy astralnej człowieka. – Wielka mi sztuka. Nie dał nam wszystkiego. Zwarł pośladki i tyle – odpowiedział mu rechot praktykantów. Nigdy nie potrafili zachować powagi, słuchając opinii swojego starego profesora. – Nie bluźnij, synu. To cud, że nie wypaliliśmy go do cna – obruszył się Edgeslicer. – Co zrobimy z tą energią? – No chyba nie oddamy Jego Nadrzędności? – A chłopaka?

62

Herbasencja


– Szukaliśmy go od miesiąca. Sprytnie wyprowadzał nas, starych telepatów, w pole. Jest energetycznie silny i zuchwały, ma to po ojcu. Stary nie na darmo siedzi w zarządzie miasteczka i retransmituje pozytywne myślenie. Wierzę, że posłuży nam nie raz. – A dziewczyna? – zapytał krępy jegomość z biura projektowego Adams & Holmes. – Ta z jednym okiem większym? Matka i rodzeństwo zostali zamordowani w zagadkowych okolicznościach, a jej ojciec to zwykły, nałogowy spijacz. – Jak każdy z nas – dodał ktoś i parsknął samotnym śmiechem. – I tak nie wiadomo, jak mała generuje energię astralną, żeby przetrwać. Może to ją należałoby przefiltrować? – Jej ojciec to robi lepiej. Komentarzowi ponownie towarzyszyły wybuchy śmiechu. Tymczasem pośród zgromadzonych wylądował niewielki jegomość w skórzanym płaszczu. Otrzepywanie ubrania z kurzu zabrało mu sporo czasu. – Przypomina mi to puder z krematorium – stwierdził. Nawet nie wiedział, jak niewiele się pomylił. Na pokrytej drobną, zatłoczoną wysypką twarzy pojawił się grymas niecierpliwej złości. Upiorności dodawał mu rozdwojony ze starości nos i czarny język dymiący sadzą. Wszyscy odsunęli się z niechęcią. Na klapie miał wpiętą plakietkę identyfikacyjną. Urthold Zahrbaumen – transplantolog astralny. Ale i tak go tu znali. I bali się jak cholery. – Przysyła mnie Jego Nadrzędność, żeby cię po raz ostatni ostrzec. Ta dziwna masa astralna uzyskuje personalność i nie widzę przed nią obrony, Egharze. – Pochylił się do przyjaciela, mówiąc półgłosem. – Wizjony w oknach zostały zamazane. Pozwól ze mną. Opuścili towarzystwo, przechodząc na drugą stronę ulicy. Stanęli naprzeciwko niewielkiego kościoła. W cieniu ceglanych murów było znacznie chłodniej. Może bardziej niż zwykle. – Widzisz okna? Jak każda szyba w okolicy posiadały delikatny zarys wizytującego okno urzędnika. Wystarczyło zerknąć do podręcznego lustra, aby natychmiast przenieść się w dowolny punkt globu i zajrzeć przez okno wybranego domu na zewnątrz lub do wewnątrz. Teraz mamy do czynienia z zakłóceniami. Od szumów przekazu aż do kompletnego braku wizji. To coś w szybie jest na pewno nieludzkie i wygląda na ogromną bulwiastą narośl, a nie głowę człowieka. Ja od tego dostaję motylków w brzuchu. – Za stary jesteś na motylki. Tobie może się, co najwyżej formować ciężka kupa. – Czyż może mnie, starego, cokolwiek zmusić do tańca ekstatycznego? – Czyli oddania ciała do dyspozycji komuś innemu? Ciebie? Tańczyłeś? – Grymas zaskoczenia nie znikał z twarzy Harmcrowlera. – I ty, profesjonalny telepata, mistrz nekromancji, o tym mówisz? Utrata tożsamości? Chyba sobie kpisz? – Mam dostęp do pewnych kanałów telepatycznych i, uwierz mi, mdłości dostaję na samą myśl o tym, co widziałem. – Mówisz o nielegalnych transmisjach Kanałów Opętania? – Poza kilkoma kanałami rządowymi nie znam innych. Zapadło kłopotliwe milczenie, które znów przerwał stary transplantolog. – Sprawdzałeś nowoczesne okna w Metropolii? – zapytał. – Wszędzie objawia się to samo wzrastające oblicze bez określonego zarysu – dodał znów z gwałtownym uniesieniem. Eghar zastanawiał się przez chwilę. Skupił się i jakby do siebie wyszeptał kilka słów mocy. Na moment w jego dłoni pojawił się mokry kawałek zmiętego papieru. Wyglądał jak przywołana zaklęciem ściąga. Zajrzał i pozwolił, żeby szybko rozpadła się ze starości. – Użyłem prastarej formuły i nie dostrzegam nic oprócz zmąconej mgły. Żadnych syków i szumów, tylko odległe głosy interesujących mnie ludzi. Jeszcze moc tego skurwysyna mnie nie pochłonęła, Urtholdzie, i żadne Kanały Opętania dotąd do mnie nie przemówiły. – Myślisz, że nie ma powodu do niepokoju? – Pytanie wyglądało na zupełnie prywatne. – Nawet jeśli mają pewne implikacje cielesne? Taniec przepoczwarza ciało? Eghar rozchylił usta zdumiony.

Styczeń 2016

63


– Jeśli pojawiają się, powiedzmy, znamiona skórne? – Dodatkowe brodawki mocujące? – Coś znacznie bardziej skomplikowanego. Rozległe zmiany brzuszne i… Coś we mnie wrasta aż po pachy. Harmcrowler pokręcił głową z dezaprobatą. Nie chciał już tego słuchać. Naprawdę zaczynał się bać. – Nawet jeśli… Weź się w garść, przyjacielu – poradził. Szybko wyszeptał wszystkie znane mu egzorcyzmy. Nosem przywołał kamienicę wiszącą pomiędzy drzewami. Zapachniało wilgocią piwnicznych murów. Roześmiał się głośno. Śmiech zabrzmiał sztucznie i potoczył się niedaleko, jakby zamknięty czymś i ograniczony. – A co może nas spotkać gorszego od śmierci? – zapytał. 12. Do domu Hylla właściwie dobiegli. Zbyt byli niecierpliwi i zaaferowani wydarzeniem, żeby pozwolić sobie na lewitację. W końcu pracowali nad projektem przez ostatni tydzień nadzwyczaj intensywnie. Leah znajdowała się w szczytowej euforii. Rozebrała chłopaka do naga, położyła na stole w gabinecie jego ojca i cal po calu przestudiowała każdą naniesioną współrzędną. Na pośladkach odnalazła grupy małych, różowych znamion. Ciągle pozostawały bolesne. Ponad nimi unosiła się wyjątkowo silna aura. Chłopak nie mógł nawet siedzieć bez przeraźliwego, aczkolwiek bezwonnego pierdzenia. – Boli? – Jak cholera. – Ciągle niepokoi mnie ten twój brzuch. Od trzech dni nie potrafi uformować się w nowym kształcie! – Spoko, mała. Widziałem facetów przy miejskim, publicznym pisuarze. Robi się trendy. Przyjmie się. Będę go codziennie wałkował na tobie. Parsknęli zgodnym śmiechem. – Czuję dziś w tym domu przychylność rodzinnej magii. Gdzie są wszyscy? – Jak ci powiem, to nie uwierzysz. – No więc? Przez chwilę się zastanawiał. – Później. Bądź cierpliwsza. Lepiej zobacz. Ze wzruszeniem pokazał setki niewielkich brodawek na prawym barku. Pod spodem rosły nowe. Wyglądały jak rój groźnych pszczół stłoczonych ciasno tuż obok siebie. – Mój Boże, udało się… Te cymbały zrobiły to tak jak chciałeś. Potrząśnij tym, Hyll. Hyll potrząsnął. Brodawki wysypały się w powietrze, krążąc jak rozwścieczone osy. Niektóre punkty dostały się na przedramię dziewczyny i próbowały krwawego wwiercenia. Wtedy Leah przyklepywała je specjalną łyżką i wygładzała, aż utworzyły na skórze naturalnie wyglądającą, pulsującą plamę. – Działa! – Ta nagła radość Leah była przerażająca. Jej nos stał się długi i spiczasty, a oczy zmieniły się. To jedno rozepchało kości policzka, żeby się zmieścić, i stało się wielkie jak plaster przekrojonej, czarnej cytryny. A mniejsze w tej ekscytacji zmalało niemal do zera, wciągając część powieki wraz z otaczającą ją skórą. – Na tobie rosną nowe dusze, kochanieńki. – Jej szminka pachniała mahoniowym drzewem. – Są ich setki! – krzyczała. – Możemy kpić sobie z Jego Nadrzędności i wystawania w kolejkach o audiencję u Najwyższych Progów z prośbą o redystrybucję zobojętnionych, energetycznych resztek. Ludzie nie będą musieli wspierać się wzajemnym siorbaniem. Będą się rodzić i trwać w życiu po wieczność! – Była nie do powstrzymania w swoim słowotoku. – Kochasiu! – zawołała piskliwie. – Możesz po prostu strząsnąć to z siebie na moje nagie ciało i wykrzyknąć kilka standardowych inwokacji, aby mnie na nowo pięknie doładować. Słuchaj! Słysz! – Co ty mówisz, Leah? To są kompletne elementy świadomości. Wysypałem je do medionitronu. Dwoją się i troją w zastraszającym tempie, a na każdym rośnie dusza w ludzkiej porcji. Nie jakieś

64

Herbasencja


tam odbite, ledwo spreparowane resztki nadchodzące z przestrzeni kosmicznej we wstrętnym kurzu. Będą chciały się dzielić, a nie beznadziejnie poddawać. Nie boisz się? Nic a nic? – Twoje Kanały Opętania dają mi kopa. Ekstremalnie podniecają. – Dziwnie się oblizała. – Pomogę ci. Nie tylko roztoczysz swą moc nad Telepatonogistratem. Zapanujesz nad miliardami, zamieniając bojaźliwych skurczybyków w Metropolii i na całej Ziemi w praktycznie nieśmiertelnych. – Ale ja już niektórych nie kontroluję. – Hyll wskazał bolesne miejsca na ciele. Wyglądały jak małe, kalafiorowate skwarki, jakby tylko przyklejone do powierzchni skóry. Dotknięte, odskakiwały z piskiem. – Zbyt szybko rosną, uciekają i biegną gdzieś po podłodze. – Masz ich za dużo. To dlatego. Te najważniejsze wygoją się i wzmocnią. Sam opowiadałeś, że kiedy byłeś dzieckiem, pokrywały cię niemal całkowicie miękkie brodawki. – Oczywiście. To był komplet pakietu genetycznego przysługującego członkom rodziny z tytułem nekromanckim. Ale tamte nie były mobilne, nie dawały się kontrolować i szybko stwardniały. – To znaczy, że te… – zrobiła długą pauzę. – Teraz to ty się popisujesz. – A czy potrafisz chociażby jeden z twoich pieprzyków zmusić do ruchu po skórze? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Patrz. Koncentruję się. Napinam i… Zmuszam Zmuś ten cholerny, brązowy punkt do ruchu! Hyll naprężył się bezskutecznie. Dziewczyna roześmiała się szczerze ubawiona. – Wiedziałam, że kłamiesz. Moje natychmiast by odpadły. Aż strach próbować. – Zmuszam Zmuś! Napnij się i przesuń! – Hyll krzyknął głośno sam do siebie. – Słuchaj! Słysz! – zawtórowała. Dwa wielkie pieprzyki powędrowały wzdłuż nogi i zatrzymały się w kroczu, łaskocząc. Oboje ryknęli śmiechem. Ich czarne, długie języki zamlaskały zgodnie. Chłopak wstał i zaczął się ubierać. Ruszyli w stronę drzwi. – To dlatego ty masz zgrupowane wszelkie znamiona po prawej stronie ciała i lewą przeraźliwie siną? – Dokładnie. – Mówiąc, sprawdzał swoją aurę. Wypełzała z ciała w sposób zupełnie niekontrolowany. – Mój tato w swojej karierze miał do czynienia z najstarszymi grobowcami Ziemi, ale w tamtym czasie źródła emanacji energetycznych pozostawionych resztek były całkowicie nieświadome. Można było je skonsumować bez obawy opętania. Rozmawiając, przeszli na korytarz. Owiał ich ziąb z dworu. Drzwi otwierały się i zamykały same. – Ale to chyba dobrze? – kontynuowała wypytywanie. – Nie żartuj sobie. Tym razem mamy do czynienia z kompletnym bytem astralnym. Boję się jak cholera. Zmierzyłem koncentrującą się aurę. Wartość znów przekroczyła skalę. Otacza mnie minimum dziesięć gigatelepatonów, a dopiero co wyssali mnie do zera. To coś może być świadome, a ich elektroniczne zobojętniacze Rodneya-Wolfa czy Harkwolda-Urlicha zwyczajnie do dupy. – Ale dalej czujesz się sobą? – I to na zabój w tobie zakochanym – powiedział zupełnie serio. Rozmowa zaprowadziła ich pod drzwi piwnicy. Chłopak objął dziewczynę wpół i namiętnie pocałował. Przez chwilę znieruchomieli żarliwie, splatając w ustach długie jęzory. Wreszcie Leah odepchnęła jego rosnącą natarczywość. – Uff… – Mrugnęła wielkim okiem. – Poczekaj. Mam coś dla ciebie – powiedział. Zeszli do piwnicy. Na najniższym poziomie powiało prawdziwym mrozem. Rozpalili kilka pajęczyn na suficie. Pojaśniało. Hyll bardzo szybko wspiął się na półki, zeskoczył i podał dziewczynie zmrożone naczynie. Patrzyła z nieopisaną radością na otrzymany słoik. Jej większe oko zrobiło się jeszcze większe. Zaglądała nim do wnętrza i tuż pod pokrywę. Rzucało do środka przefiltrowane, miodowe światło. – Wiem, wiem. Zamieszało się kilka pieprzyków i parę brodawek, ale bez tego ani rusz. – Hyll… Ty… Ty mój najmilszy, kochanieńki. – Szybko uformowała z ust długą trąbkę, pociągnęła niewielki łyk z boku słoja, nieustannie kołysząc biodrami. – Kto to? Młodzi? – Moi rodzice. – Aż ją zamurowało z wrażenia. – Za bardzo się szarpali. Ciut, ciut. Ciut się roztrząsnęło po tym pierdolonym domu, kiedy ich ścigałem i wreszcie dopadałem na ścianach. –

Styczeń 2016

65


Wzruszył ramionami. – Dlatego teraz trochę tu straszy. – Rozejrzał się wokół z kpiącym uśmiechem. – Ale to już ostatni taki słoik. Od teraz będziesz spijać energię ze mnie. Dla ciebie będę niewyczerpany. Jeszcze w drzwiach wyjściowych przełykała ślinę z ogromnego podniecenia. 13. W nocy nie potrafił zasnąć. W piwnicy tłukł się o ściany stół. Meble w sypialni poruszały się szybciej niż zwykle. Krzesło starego, to, na którym latał najlepiej w okolicy, przesunęło się pod samo łóżko. Trzeszczało w gotowości do lotu. Hyll odsuwał je niecierpliwymi kopnięciami. Potem połamał na drobne kawałki, słysząc dobiegające z poręczy szepty ojca. Nagle w ciemnych kątach sypialni zapaliły się pajęczyny. Kiedy, skwiercząc, posypały się na podłogę, zerwał się na równe nogi. Drżał. To był dziwny, nienaturalny chód. Raczej przemykanie ponad powierzchnią. Ledwo muskał zimny parkiet koniuszkami palców stóp. Nigdy przedtem ta sztuczka nie udawała mu się tak doskonale. Drzwi otwierały się same. W tylnej części domu trzaskały okiennice. Przeciąg porwał obrus ze stołu. Rozwiał zasłony w wybitym oknie. Nie wiadomo dlaczego materiał wił się aż do frontowego ogrodzenia domu. Nikt nigdy nie uszył czegoś tak długiego. Wysuszony na wiór, wyssany trup bliźniaczej siostry leżał na stercie obcych, woskowych lalek, tuż przy frontowych drzwiach. Ręce srebrzyły się setkami dokładnie wbitych, długich igieł. Wyglądała, jakby poległa podczas zwyczajnej zabawy. Porzucone lalki wyglądały zupełnie niewinnie. Jakby nic nie wiązało ich ze sprawą morderstwa tysięcy dzieci w okolicy. Przed zgonem siostra w brudne kolanówki wpięła medale ojca. To one brzękliwie uderzały o siebie od godziny, wzniecając iskry na sukience. Dom wolno obracał się wokół własnej osi. Skrzypiał przy tym i dygotał. Upadał w grząską ziemię i znów próbował tego uciążliwego, bezsensownego wznoszenia. Dokładnie tak, jak pozostawił go już nieżyjący ojciec. Hyll przemykał pośród wzgórz jak duch. Wiatr zwiewał z niego strzępki rozległej aury. Kilka razy zabłądził i stał, wyjąc do gwiazd. Tuż ponad ciemnym horyzontem widział domy Metropolii. Choć odległe, wyglądały jak kolorowe lampiony. Dziwne, że zapuszczały się tak daleko. Zwykle stacjonowały po przeciwległej stronie globu. Dopiero wstające słońce otworzyło mniej gliniaste i mniej zapadłe drogi. Ciągle nie wierzył, że dotarł w tym stanie, w tak chłodny poranek, do domu dziewczyny. – Hyllu, kochanieńki – mówiła, przestępując z nogi na nogę w długiej po kostki koszuli nocnej. Drewniany próg drzwi wejściowych trzeszczał rytmicznie pod jej słodkim ciężarem. Stała naprężona, jakby ciągnięta czymś do tyłu. Była wynędzniała, blada i napięta do granic wytrzymałości. – Boję się troszeczkę. Chyba ktoś tu był u nas w nocy. Palce jej stóp posiniały. – Dlaczego? – zapytał zaniepokojony. – Co tam ciągniesz za tobą? Cokolwiek to było, skutecznie to ukryła. – Całą noc pisałam. – Jej głos nagle załamał się. Zaszlochała krótko. – Pisałam po ścianach, kredensie i podłodze. Postać stała za oknem. Wodziła myślą za ruchem mojej dłoni. Czułam jej ogromny strach. Nie widziałam ciała, tylko okropnie długie nogi. Drżały i dygotały. – Władcy Ciemności… Przecież nie muszę ci opowiadać za każdym razem tej samej historii. Jesteś dostatecznie dorosła. Ale oni nie robią nic górnikom i ich rodzinom. – Próbowała mnie powstrzymać. Patrzył na nią, nie rozumiejąc ani słowa. – Powstrzymać przed czym? – Zobacz… – Miała ze sobą skrawek pogniecionego papieru. – Spisałam symbole z mojego automatycznego bazgrania po ścianach. Nie wszystkie zdążyłam zanotować. Za szybko znikały. Słowa nie zawierają ziemskich liter. Nigdy nie było na tej planecie tak czarnego alfabetu. Te słowa krępują, są już we mnie i zmieniają mnie. Przepoczwarzyły tę istotę za oknem. Widziałam jak się ugięła i zawyła w nowej formie. Wejdź do domu. Pokażę ci wszystko.

66

Herbasencja


– Nie, nie. Ja się boję tam wchodzić. Nie rozumiem magii twojej rodziny. Ale ja też… słyszę… – Czarny Ojcze, słyszysz głosy obcych w sobie? Dotąd tylko retransmitowałeś. Przytuliła się do niego szybko. Nie wiedział, czy jej to powiedzieć. Słyszany słowotok często zatrzymywał go w kompletnym paraliżu i niemocy. Wtedy to coś rosło w nim i tężało jak obcy organ. – No i co? Powiesz wreszcie? Jej wielkie oko wyrażało rosnącą panikę. Przytulił ją mocno. Wtedy poczuł przytwierdzoną do pleców przyssawkę ojca. Szarpnął z całej siły. Odczepiona, wiła się jak tryskający wodą, ogrodowy wąż. – Twój stary znowu cię spija! Wewnątrz domu rozległ się gwałtowny wrzask protestu. Zadudniły czyjeś kroki. – Zostaw ją, mały psie! – ryknął głos. – Panie Rudolfie? Za późno. Ona jest już moja. Osunęła się bezwładnie. Jak zwykle krwawiła. – Zabiję cię, mały skurwysynie! – A pan niech wreszcie umrze! Podniósł dziewczynę z ziemi i błyskawicznie wzbił się w powietrze. Poszybowali ponad chłodnym lasem. 14. Gonił ich wrzask rodziców Leah. Matka, zaślepiona wściekłością, przeleciała gdzieś wysoko na złamanym sztyku od miotły. Ojciec wciągał dopiero spodnie na progu chaty. – Hyll, zostaw mnie – wyszeptała dziewczyna. Tylko mocniej ją przytulił. – Jestem już lekka – powtórzyła skargę. Rzeczywiście, prawie nic nie ważyła. Hyllowi wydawało się, że trzyma w ręce szamoczącą się coraz słabiej wątłą lalkę. Daleko nie uciekli. Ojciec Leah spadł na nich nieoczekiwanie gdzieś z góry. Wściekle kopał i pluł. Cudem wylądowali na placu za tartakiem starego Humpreya. Potoczyli się na ziemię, zaraz wstali i znów pobiegli. – No, smarku. Nie ze mną takie numery! – Stary Rudolf lewitował tuż ponad ziemią. Zbliżał się. Ciągnął po glinie rozwiązane, długie sznurowadła. Miał na sobie wytarty, naciągnięty golf z wielką dziurą od petów w okolicach brzucha. Zazwyczaj zasypiał z kilkoma fajkami naraz zatkniętymi pomiędzy żółte zęby. Trawnik wyraźnie drżał. Stary kompletnie panował nad otoczeniem. Popchnął ich. Upadli. Podrywał córkę z ziemi aż podskakiwała wraz z sypiącą się ziemią. Dalej była uparta. Rozpaczliwie klękała, chwytając się korzeni i łodyg roślin. – Wieczności ci się zachciało, mała dziwko? Masz po mamusi głupie pomysły. – Wypełniał swym skrzekliwym wrzaskiem nawet myśli. – Zobacz, co zrobiłeś mi z wargami – zwrócił się nagle do chłopaka. Był w tym ruchu jak atakujący chart. Wydął usta w długą trąbkę i przysunął na moment pod same oczy Hylla. – Na wewnętrznej stronie warg miałem ostre, zasysające ząbki. A teraz? Wszystkie zjechane jak w starej pile. Zapłacisz mi za to! – Odjedź wreszcie na tamtą stronę. Ty spijaczu! – Szczylu! Spijacz? A żeby cię matka łonem przygniotła przy urodzeniu, szczochu niemiły. Nie ty będziesz mi mówił, co mam robić! – Nieoczekiwanie przywarł do chłopca i wygryzł w ramieniu niewielką dziurkę. Zrobił to z wprawą łownego ptaka. Stalowe szczypce nie byłyby lepsze w precyzji rwania. – Widzę, że mamy tu mnóstwo dobrego żarcia – zamlaskał z parszywym chichotem. Hyll krzyczał. Odpychał z całej siły. Kopnął kolanem w brzuch, aż tamten ryknął śmiechem. Jednak ścigający odpuścił i z respektem się wycofał. Potem już tylko mlaskał, ze sterczącym kpiąco spomiędzy warg maleńkim fragmencikiem żywego mięsa. Wreszcie połknął zdobycz. Przez moment dobiegał z żołądka absurdalny dźwięk chrupania.

Styczeń 2016

67


– Dawaj resztę – zakrzyknął, przyskakując z powrotem. Był jakiś nierealistyczny w tym przybliżaniu i oddalaniu. Obłąkany w podskokach. Jego oddech cuchnął zestarzałą krwią. Wzrok miał zmącony, a włosy postawione na sztorc. Nagle rysy postaci się zagmatwały. Hyll poczuł, że traci poczucie rzeczywistości. Ktoś stanął pomiędzy nimi. Donośnie wznosił inwokacje i gwałtownie poruszał długim nosem. Głowa ojca Leah zatraciła rysy, postrzępiła się i wewnętrzne ciśnienie wydmuchało ze środka mózg podobny do fragmentów pociętej gazety. Przydługi golf zawisł pozbawiony wsparcia szyi. Ciało Rudolfa rozpadło się na fragmenty, które posypały się z brzękiem szkła na ziemię. – Coś czuję, że przesadziłem z dawką – wymruczał Eghar. Koronki w jego ubraniu naciągały się i wzór tkaniny rozmył kompletnie. Wyglądał w nich teraz jak w ortalionie. – Wszystko z tobą w porządku, chłopcze? – Tak, panie – wydobył z siebie automatyczną odpowiedź. Zaniepokoiły go własne, dziwnie pomniejszone, niemowlęce dłonie. – Co się dzieje? – pytał z nutą rosnącej paniki. – To przejściowe zachwianie rzeczywistości spowodowane ugryzieniem. Stary Rudolf miał mnóstwo energetycznego jadu. Zaraz ci przejdzie. – Spojrzał przenikliwie. – Posiadasz niesamowitą potencję, chłopcze. Sam dałbyś mu radę – stwierdził z uznaniem . – Chodzi mi o otoczenie. – Dalej zastanawiał się chłopak. – To pole mojej magii. Trochę przedobrzyłem. Hyll uśmiechnął się ze zrozumieniem. – No. Zbierajcie się smarkacze – ponaglił Harmcrowler . To nie zabawa, ale mordercza walka. W tej okolicy od dawna nie jesteśmy bezpieczni. Schronimy się w Metropolii. Tam wesprze nas gwardia Telepatonogistratu i telepaci najemni. W Edmonton są już Władcy Ciemności. Szukają was, a ja tracę siły od ciągłego zacierania śladów. Cudem uniknąłem zagłady. Trzeba rozruszać dom twego ojca i to jak najszybciej. 15. Dom Hylla zatrzeszczał złowieszczo, ale wytrzymał. Eghar Harmcrowler prowadził każdy dom poniżej tysiąca metrów kwadratowych z łatwością zawodowca. Nie szarżował. Wznosił go wolno. Gdzieś z dachu posypały się luźne dachówki. Budynek posiadał za głębokie piwnice. Nie mniej niż czternaście pięter podziemi, o których nikt z domowników nie miał zielonego pojęcia. Wyłaniały się jak wyrywany w bólu ząb. Powoli, oczernione ziemie, oplecione drobnymi żyłkami korzeni drzew okalającego dom sadu. Ziemia usypywała się głośno, waląc wprost do wypełniającej się wodą dziury. Brudna ciecz bulgotała długo i złowieszczo. – Czy mogę spróbować pilotażu? – Harmcrowler drgnął rozbudzony. Napotkał oczy chłopca, a w nich siłą tłumioną złość. Stał przed nim, zjeżony, sprężony jak do skoku. Mógł go zmiażdżyć ruchem ręki. I przez chwilę, w gniewie, nosił się z takim zamiarem. Jednak ustąpił. Łagodnym ruchem zbliżył dłoń do twarzy chłopca i ostrożnie skubnął jego nos. Przytrzymał. Pociągnął nieco, a kiedy dostatecznie zmiękł wydobył go z głębi twarzy. Narząd w pierwszej chwili wyglądał jak zatknięty w ciele ożywiony korzeń. Drgał, kurczył się rozkurczał, smarkał samoistnie i prychał, by w końcu nabrać tężyzny ciała stałego i naturalnej barwy ludzkiego organizmu. – Zrób zeza – doradził Harmcrowler. - Nie bój się – Szturchnął zachęcająco. - Kości policzkowe powrócą niebawem do swojej naturalnej pozycji, a oczy do właściwego rozmiaru - wyjaśnił. Widzisz na koniuszku nosa perlący się błękitem punkt? Doprowadź go do energetycznej eksplozji. Rozkrzew iskry na ściany. Dalej…- Powietrze drgało z gorąca. Sufit zajarzył się czerwienią. – Dobrze ci idzie chłopcze. Dalej… Znienacka podłoga zadrżała jak przy gwałtownym hamowaniu. – Spokojniej chłopcze. Lecimy w stronę Metropoli. Tam – wskazał ręką, – jest właściwy kierunek. - Spróbuj jeszcze raz – zachęcił. Położył dłoń na ramieniu Hylla. Ścisnął znacząco. – Teraz postaraj się pokręcić głową i jednocześnie kontroluj rozkrzewiający się energetyczny wzór. O tak.

68

Herbasencja


Spójrz jak obejmuje cały dom, rozpala ściany do białości, wysysa z nich ciężar i unosi. To nie sztuka, latać na krześle, czy mamusinej miotle. Ten dom waży kilkaset ton. Nie wspomnę tu o astralnych resztkach, które zakłócają przepływ energii. – Tutaj straszy. – Leah wyglądała na nagle zbudzoną. – A co ma być jak spija się własnych rodziców? – Zaśmiał się Eghar. – Rozumiem zasiorbać troszeczkę, ale do dna? Sam bym was, kurwa, straszył! Leah zamilkła speszona. 16. Dom nabrał prędkości. Przeleciał ponad wzgórzem, ocierając się piwnicami o krawędź zerodowanych skał, musnął wierzchołki drzew lasu rosnącego tuż poza nim i wyraźnie opadł ponad jeziorem. Woda miała swój negatywny wpływ na zjawiska paranormalne.Wielu uważało ją za byt niezależny i prastary, dotąd nieodkryty i w pełni niezrozumiały. Przyciągała do powierzchni. – Trochę wyżej, szczylu – rzucił ze śmiechem Harmcrowler. Sam pomógł w uniesieniu frontowej werandy. Dzięki temu natychmiast poszybowali naprawdę wysoko. – I co tam szepczesz do siebie? Jakie Zmuszam Zmuś ci tu pomoże? W dali unosiła się Metropolia. Dziesięć miliardów najbogatszych domów lewitujących ponad rozszalałym oceanem. Miasto nigdy nie pozostawało w tym samym miejscu. Zawsze uciekało przed kroczącymi w pościgu Władcami Ciemności. Budynki, dość dziwaczne w konstrukcji, pokrywały strzępy szarej mgły i czerwonych, kadzidlanych dymów przydomowych wróżbiarni. W dzikim natłoku, jaki tworzyły wyglądały jak nasadzone na gigantyczne wzgórze zamczysko. Tylko górna partia definitywnie była zamieszkana przez ludzi i stamtąd dochodził gwar głosów. Tam paliły się światła. Reszta tonęła w ponurym półmroku. Jeszcze na obrzeżach miasta dołączyły do nich długie, podobne do wiosłowych łodzi domy bojowe Telepatonogistratu. Pilotowane przez fachowców nadpływały w finezyjnie uformowanym szyku. Już z daleka otwierały się okna pokładów działowych i rozwijały pośpiesznie długie, bitewne chorągwie. Pomknęły gdzieś w dół z hukiem wzbudzonych błyskawic. Tuż za nimi z czeluści nieba zsunęły się gigantyczne nogi pościgu. Tysiące wierzgających łydek, kolan i wykręconych dziwacznie stóp. Spadły, dotknęły powierzchni oceanu i odbiły się niczym rzucone piłki. W końcu zanurzyły się i Władcy zaczęli brodzić ze wściekłym bulgotem wrzącej cieczy. Ryki nadchodzących sięgnęły zenitu. Domy bojowe floty wystrzeliły pociski równocześnie. Większość minęła cel i zgasła we wzburzonej wodzie. Niektóre trafiły zapalając kolana. Płomień szybko objemował całe nogi. Mknął w górę jak po loncie i znikał w chmurach, budząc donośne eksplozje. Agresorzy z rozpędu nadal kroczyli. Ale krok stał się niepewny, pozbawiony zwykłej dynamiki i gracji. Wreszcie nogi pękły w powodzi smolistej sadzy. Reszta pozbawionego oparcia ciał runęła w dół, atakując z samobójczą zaciekłością. Istoty przypominały tarcze Księżyca z miniaturowym ciałem podobnym do czarnego kleszcza. Przecinały domy z łatwością noża krojącego topiące się masło. Zabijały przypadkowych ludzi i rozcinały zawieszone mosty pełne przerażonych tłumów. Nad wodą pękały od impetu uderzających w nie srebrnych, karabinowych kul. Rozsypywały się na hałaśliwe fragmenty zanim nie poległy w ciszy jak potargane latawce na powierzchni wzburzonego oceanu. Większość Władców zawracała. Chroniła się na powrót w odmętach nieba. Zamykali szczelnie grodzie, zasuwali pradawne rygle i zasuwy blokujące nogi na żądanej wysokości, i w kontrolnych celach władzy ponad światem żywych umykali w stronę lądu. To z jednej z cel wydostała się ta straszna postać. Runęła do pokoju, przewracając Harmcrowlera i jednym zamachem pięści łamiąc jego wibrujący nos. Stała przez moment lustrując otoczenie. Zebrała pogubione ozdoby. Poprawiła wiszące na ciele łańcuchy. Wreszcie odskoczyła i przywarła do muru jakby tylko kontakt z czymś solidnym gwarantował jej utrzymanie kształtu w tym świecie. Zaledwie mieściła się na całej szerokości ściany. Oddychała z chrapliwym wysiłkiem

Styczeń 2016

69


17. Głowa istoty była ekstremalnie spłaszczona i wielka niczym brudny talerz na owoce, ale w jakiś sposób do zaakceptowania ludzka. – Wasza Nadrzędność Partaghton? – Eghar wyraził zaskoczenie i szok. Trzymał w dłoni odłamany nos i ze zgrozą dotykał przeźroczystych, długich dłoni. Kilka starych brodawek-wiązadeł leżało na podłodze. Nie wyglądały obiecująco. Pękały jak rozprażone na blasze ziarna słonecznika. Na szczęście to było tylko krótkotrwałe zachwianie mocy. Harmcrowler szybko oprzytomniał. Jego naturalnie ziemisty kolor skóry powrócił, a kilka wzbudzonych potrząsaniem dłoni czarnych iskier przywróciło ręce do dawnej sprawności. – Stąd już nie wyjdziecie żywi – ostrzegł Partaghton. Zatrząsnął się od pustego chichotu. – Twoje wywoływanie duchów przyniosło nam tylko nieszczęście. – To nie ja przywołałem to istnienie z głębokiego kosmosu. Pierwsza zawołała mała Leah. Jej głos niósł się dwa parseki przed moim. – To tylko piętnastoletnie dziecko, Harmcrowler. Przestań pierdolić. Spiskowałeś od urodzenia. Nagły, złośliwy impuls telepatyczny Jego Nadrzędności podziurawił na krótką chwilę umysł Eghara. Poczuł mózg zamieniający się szwajcarski ser. Jęknął z bólu. – Widzisz okresową przezroczystość rąk? – zapytał władca. – Nie pomogą ci żadne brodawki – przekonywał z jakąś radosną perwersją. – Przecież większą połowę z nich trzyma już na twoim ciele tylko przylepiec Broylsona-Russela. Jesteś przechodzonym modelem, staruszku. Nie masz, na co czekać. Nawet, jeśli jakaś tam gwiazdka z nieba ci pomoże, musisz pośpiesznie zwijać manatki i umrzeć. – To system słoneczny przypadkowo zbliżył nas do gigantycznej chmury krematoryjnego pyłu. Nie ma w tym niczyjej winy. Zwykły losowy wypadek. – Zderzenie z chmurą dysponującą prędkością ponadświetlną, samoistnie wiercącą w przestrzeni wormholes? Ciekawe rzeczy mówisz, Harmie…– To pieszczotliwe Harmie przyniosło ze sobą nowy atak myśli. – W tym akurat wszechświecie nie ma przypadków. Powiedz jeszcze, że nie wiedziałeś, skąd pochodzą te szczątki, kiedy ty i inni napełnialiście podziemne zbiorniki w Rhillan Bell? – Wyczułem emanację – wyjaśnił Eghar. – Ale w wielu starożytnych grobowcach wielokrotnie odkrywano tego rodzaju pył i bagatelizowano jego znaczenie. – Eghar!? Pył o niezwykłych właściwościach paranormalnych? – Oburzył się władca. – Nie przyszło ci do małej głowy, że są to pozostałości całej skremowanej rasy rozrzucone na obszarze parseka? Może skremowanej z premedytacją? Gotującej się do inwazji? Przecież każda cywilizacja napotyka na drodze rozwojowej stadium praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych. Myślałeś, że tak po prostu da się to ściągnąć do słoika ze zobojętniaczem, gdzie uzyska nową, czystą jakość i ponownie zdobędzie zastosowanie w recyrkulacji, produkując nieskazitelnie czyste ludzkie dusze? Byłeś naiwny jak ten gówniarz? – Tylko nie gówniarz! – wtrącił z przeciągłym warczeniem Hyll. Dom zakołysał się nagle pod wpływem uderzenia. Pękł sufit, strzeliły szyby w oknach. Głuchy odgłos taranowania nadszedł z boku. Całość dziwacznie się przechyliła. Posypał się jeszcze tynk i przewróciło kilka mebli. Wydarzenie kompletnie ich zaskoczyło. Wyglądali jak przestraszone dzieciaki na wirującej bez kontroli dorosłych karuzeli. Pierwsza rozpogodziła się szkaradna twarz Jego Nadrzędności. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Rozmawiał sam ze sobą szeptem. Wydawał ciche komendy. Dom ruszył, tym razem ciągnięty nową, tajemniczą siłą. Pędził coraz szybciej w szalonym wirze, a wraz z nim miliony innych. - Miasto się budzi – ze zgrozą wyszeptał Eghar. – Kontrolujesz ruch Metropolii? Od jak dawna? Partaghton uśmiechał się tajemniczo. - Przecież nie będziemy walczyć z tą hołotą ponad oceanem. Woda was wspiera. Utrzymuje zły urok Telepatonogistratu. Tam, ponad pustynią - wskazał na jeszcze daleki wschód, - zmieciemy was i wasze pancerne domy jednym wypośrodkowanym uderzeniem kolan. Resztki zmielimy na pył drobniejszy niż ten z krematoriów Obcych.

70

Herbasencja


Dom ponownie zadygotał. Wydawało się, że rozpadnie się na kawałki. Z poza rozbitych drzwi wejściowych dotarł huk miażdżonych i zderzających się ścian gdzieś poniżej. Krzyczeli ludzie. Płakały latające dzieci. Migotały w błyskach czerwonych eksplozji przemykające twarze. Pękał odwieczny porządek Metropoli. Gmatwały się linie nawarstwionych struktur. Z najgłębszych, dotąd zamaskowanych poziomów lewitujących zabudowań wypłynęły gigantyczne jednostki pancerne Telepatonogistratu, legendarna Piąta Flota Gwiezdna. Zbudowane z wielu warstw cegieł, przetykanych zaprawami z ziół, wypalonych w planetarnym jądrze i rzuconych na setkę lat w próżnię dla konserwującej ochłody pomknęły w stronę lądu. To dzięki nim ludzkość skolonizowała Księżyc, podbiła kilka najbliższych systemów planetarnych i ujarzmiła dzielącą je przestrzeń. Dzięki nim budowała swoją dumę. A teraz zdesperowana stawiała ten odwieczny skarb na nierówną szalę w wojnie o wszystko. Linia horyzontu pojaśniała. Gdzieś tam na odległe wzgórza wybrzeża z nieba znów zsuwały się monstrualne nogi nowej armii Władców. Harmcrowler był przerażony. Gorączkowo się rozglądał. Napotkał dzikie i nienawistne spojrzenie Leah. Dziewczynka wpatrywała się w niego mniejszym okiem. Głos uwiązł mu w gardle na ten widok. Mógłby przysiąc, że widział buchający ze źrenicy płomień. – Wiesz, że Władcy Ciemności na Księżycu całkiem swobodnie wciągają do nieba nogi? – zapytał Partaghton ubawiony wydarzeniem. – Nareszcie się udało? Wielki mi cud w zmniejszonej grawitacji? – szydził Eghar. – To już nie są ludzie. To potwory… – No dobrze, są zmutowani, ale pozostają wciąż naszymi Bogami. To swoi, a nie obcy. Jesteśmy im winny lojalność. – Zjednoczenie polega na kompromisie. Cena, jaką zapłaci za to ludzkość, jest mniejszym złem niż wasza celowa eksterminacja. – Jaką mamy opcję? Gdzie nam bliżej? – pytał Partaghton. 18. Coś brzękało przeraźliwie. Jakby przestrzeń ponad nimi pękała wysypując do pokoju stalowe, rozgrzane do białości wióry. Obaj jednocześnie spojrzeli na chłopca. Zachowywał milczenie, chociaż nieustannie się wiercił, trąc tyłkiem o ścianę. – Mea culpa? – zapytał niepewnie Hyll. Dotąd bawił się zwijaniem pajęczyny na wskazujący palec. Przestał. Jego nos wyraźnie się wykrzywił i przypominał nienaturalnie długi dziób sępa. Zachęcony miną Eghara zaczął: – Nie rozumiem mistrzu, Nadrzędny... – Zawisł ponad zaśmieconą podłogę, a potem wydłużył się i zwyczajnie urósł. – Ludzie mają prawo wyboru kształtu nosa, oczu czy uszu. Mogą decydować o stanie świadomości. Co z tego, że więcej nie będziemy przypominać ludzi z atlasu antropologicznego? W głębi duszy staniemy się bogatsi, spokojniejsi i wieczni. Człowiek przynależy do świata Galaktyk, a nie waszych nudnych, kontemplujących samotność mroków. – Musiał mocno przygiąć głowę, żeby zmieścić się we wnętrzu pokoju. Poczuł, jak okruszki sufitu sypią mu się poza kołnierz. – I mniemasz, że ten duch wam to zapewni? – zapytał nagle przestraszony Partaghton. – Kiedy tylko go znaleźliśmy, pomyśleliśmy, że ta ciemna, nieznana energia może uratować naszą doczesność. Pozostało tylko przekonać kluczowe osoby na planecie do naszego planu . – Za pomocą Kanałów Opętania? – Dokładnie. A dodatkowo poprzez ojca Leah strzępkami dusz Nornów zainfekowaliśmy cały system Telepatonogistratu. To ich przekonało. – No, chłopaku, zaskoczyłeś mnie – Eghar nie mógł powstrzymać wyrazów podziwu - A wiesz, że ja szukałem tej tajemniczej osoby pośród moich współpracowników i wielu za niesubordynację ukarałem śmiercią? Hm... Ta dziewczyna to niezwykłe, kosmiczne medium. Jego Nadrzędność podskoczył ze złości.

Styczeń 2016

71


– Przecież ona już od tygodnia nie jest człowiekiem. Jest, jak jej ojciec, porąbanym potworem. Co wy oboje będziecie dzielić z ludźmi? - Mówiąc zbliżył się do dziewczyny. Z wściekłą zaciętością potargał na niej nocną koszulę. – Te bulwiaste, materializujące się ciała? Leah przechodziła szybką transformację. Nie posiadała już piersi. Tylko ogromny, zielonkawy brzuch biegnący od krocza po szyję z setką maleńkich, sinych pępków. Jego Nadrzędność zacisnął długie dłonie na kurczącej się szyi dziewczyny. Wolno zacieśnił uchwyt. – Ona jest moja! – wrzasnął Hyll, mierząc w stronę Leah owiniętym w pajęczynę palcem. – Zmuszam Zmuś! Partaghton roześmiał się szyderczo. Porwał młodą kobietę w sposób najbardziej groteskowy i dziwny. Uniósł wysoko i rozhuśtał ponad powierzchnią podłogi, trzymając za nienaturalnie długie kucyki. Wyglądała przy tym jak balansująca piłka w rękach koszykarza. – Tego chciałeś tym twoim dziecinnym Zmuszam Zmuś? – Leah wyginała się gwałtownie i bezbronnie piszczała. – Tak się sprawdza opętanie? Wystarczy? Przyjdź sobie po nią! – Znowu ohydnie się roześmiał. – Przyjdźźź… – W ustach Jego Nadrzędności zęby rosły i poruszały się, jak siłą osadzone w dziąśle robaki. Krótki, rytmiczny wydech wyrzucił w powietrze smugę wirującego, starego kurzu. Na pewno w tym szaleństwie nie był całkowicie żywym człowiekiem. – Widzisz, że ona przypomina tę bulwiastą lalkę z pola za waszym domem w Edmonton, zrzuconą desantem z pyłowej chmury? A co, może będziecie się z tą małą kurwą rozmnażać na mojej planecie? – Wciąż pytał. Blask zewnętrznego ognia rzeźbił w jego twarzy nowe odcienie zimnego okrucieństwa. Czasem rysy się zlewały i przypominał zwykłą, plamę rozlanego, pordzewiałego metalu. – Na twojej planecie? – Harmcrowler przebolał już swój złamany, wścibski nos i rozcierał ręce. W jego wielkich jak plastry cytryny oczach zabłysła nowa wściekłość. – Leah! – Hyll próbował sięgnąć po nią rękami, mimo że odpływała coraz dalej. – Leah! – Zdołał zadrapać jej pozbawioną krwi rękę. Ale pozostała milcząca, jakby dotykał zimnej, pozbawionej uczuć szyby. – Możesz sobie strząsnąć te wszystkie punkty wiązania duszy na zwykłe, śmierdzące gówno. Nigdy z tego nie wyrośnie zdrowy i w pełni witalny ludzki byt. – Partaghton odrzucił Leah pod przeciwległą ścianę. Ta, aby ciągle pozostawała poza zasięgiem pól chłopaka. – Pierdol się – rzucił Hyll z nienawiścią. Szykował się do walki. 19. Nastąpił nagły wstrząs i dom wypełnił ogłuszający zgrzyt. Miasto wpadło w gorące, powietrzne wiry ponad Saharą. W oddali Władcy uformowali pierwsze kolumny gigantycznych nóg ciągnących się aż po horyzont. Koncentrowali ogromne ilości pary wodnej ponad bitewnym polem. Woda kondensowała się na ich nogach i szemrając spływała wprost na udeptany piasek. – Zamierzacie oszukiwać samych siebie? Odciąć się od bytu w ludzkiej wieczności? – Podjął ostatnią próbę Jego Nadrzędność. Widać z jakiegoś powodu zależało mu na kompromisie. – Odciąć się od głupoty – wygarnął chłopak. – Od narodzin tego parszywego gatunku trapiło nas przekleństwo geometrii niezasłużenie doskonałego ciała. Główne receptory umieszczone po jednej stronie głowy? Co za brak twórczej kreatywności? Przecież wiecznie niewidoczny, ukrywający niewiadomą tył czaszki musiał w efekcie wyzwolić mistycyzm, obudzić strach i wreszcie przejąć trwogą tego dwuwymiarowego ludzika. – Zamknij się, smarku! – Odwarknął władca, jednym pchnięciem pięści rozbijając za sobą ścianę. Zobaczyli zapierającą dech panoramę szykujących się armii. Tysiące wyginających się wężowych nóg. Wyglądały groteskowo i jednocześnie przerażająco. Eghar odetchnął głębiej. Zdobył się na odwagę w obliczu ostateczności. – Partaghtonie, przemawiają przez ciebie ci, którzy mienią się niezmiennymi bogami w liczbie kilku tysięcy biurokratów i uczuciowych analfabetów – powiedział, wskazując piętrzące się siły wroga. – Niech sczezną! W tle wciąż materializowały się nowe szeregi. Wzmagał się ryk i zgiełk. Gdzieś w dole przemknęła eskadra pancernych domów. Huknęły salwy.

72

Herbasencja


- Od zarania dziejów wiara w dwoistość ludzkiej natury? – Kontynuował Eghar pomimo zgiełku. - Przeciwstawienie bytów cielesnego i duchowego? Zbrukanie tego pierwszego i zanegowanie jego sensu było źródłem goryczy i cierpienia! Wiara w duszę rozumianą, jako niezależny, szlachetny byt stała się fundamentalnym założeniem wszystkich religii świata. A przecież obaj wiemy, że stoi za nią proste kłamstwo i czysto energetyczne pochodzenie – pośpiesznie mówił Eghar. Wiedział, co się święci. Jego Nadrzędność zagęszczał moc. – Przecież rok temu zdecydowaliście o likwidacji gatunku homo magigus w jego cielesnej formie! Przeznaczeniem istoty inteligentnej jest uśmiercenie cielesności! – krzyknął w narastającym ryku Władców. - Pamiętasz te slogany?! Ludzkość słyszała je przez tysiąclecia! My się przenigdy nie zgodzimy! Publicznie niejednokrotnie deklarowałem, że nie wierzę w zachowanie świadomości po śmierci. Zasrana banda monstrualnych spijaczy! Przeklinamy wasze żywe i wygłodniałe ciała w Zaświecie Ziemian. – My? Egharze… Chyba coś ci się pomyliło? Przyjacielu! Skąd u ciebie taka zażyłość z tym nawiedzonym grzdylem. Chcesz tutaj pozostać na następny milion lat i drapać się po wielkim brzuszku? Policzyłeś swoje pępuszki? Hyll miał już tego dość. Zawarczał przeciągle. Jego usta uformowały długi, wypełniony ssącymi zębami lejek. Kilka kropel jadu skapnęło na podłogę. Widząc to, Partaghton podskoczył jak mydlana bańka na pająkowatych łapkach. Przestrzeń pomiędzy nimi nadęła się jak nadmuchany, przeźroczysty balon. – A tak w ogóle, to jest moja magiczna, szklana kula, głupcy… -– ryknął Jego Nadrzędność.– Obszar wokół mego ciała jest zabezpieczony i zamknięty. Nic mi nie zrobicie – dodał z nieukrywaną satysfakcją w głosie. – Mylisz się. Ta kula jest już dawno nasza – wysyczał Hyll. – I planeta również – warknął. – To ja się bawię i decyduję, kto idzie do waszego nieba, a kto dalej bawi się na ziemskim padole. – Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a język wypuścił drobiny zwykłej sadzy. Ruchem dłoni wskazał nogi Władców, miażdżące pierwsze szeregi nadlatujących, przypadkowych domów Metropolii. Z końców chłopięcych palców popłynął w kierunku setek kolan leniwy prąd zniekształceń. Uderzył szybciej niż pomyśleli, w mgnieniu oka zamieniając najbliższe w eksplozję skóry i rozdrobnionych kości. – Prawda, Egharze Harmcrowler? Tego nas uczyłeś na strzelnicy tam w głębokim kosmicznym niebie? Usta Eghara wykrzywił uśmiech zrozumienia. Spojrzał przytomniej na swego znienawidzonego imperatora. – Człowiek mimo wszystko w nas przetrwa. To niezwyciężona gnida, przegryzie się w nowej formie – rzucił z przekąsem. – Wiem jedno – dodał. – O tych szklanych kulach… to jest tylko takie pierdolenie. Wiadomo, że operujemy zasięgiem naszej magii. I wszyscy jak tu jesteśmy znaleźliśmy się we wspólnym, zazębiającym się oddziaływaniu. Nie ma przewagi. Jest zwykły bałagan informatyczny czasoprzestrzeni. Ale to wkrótce się wyprostuje, wykrystalizuje w nowym, lepszym porządku. – Spojrzał na chłopaka. Obaj wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Wasza Nadrzędność będzie tak łaskawa i odsłoni rąbek uświęconej szaty? – Po co? – Żebyśmy mogli się napatrzeć – wyjaśnił z szyderstwem Hyll. – Udowodnię ci, kto ma więcej pępków – rzucił ochryple Harmcrowler. Linia sinych warg w jego twarzy rozrosła się i pomknęła wokół głowy jak pęknięcie, opasując w kilku miejscach posztywniałą z nagła szyję. Usta rozwarły się szerzej na całej, nowej przestrzeni i już nigdy się nie zamknęły. Wewnątrz zafalowały niejednolitą linią rzędy drobnych, różowych zębów. – I tak, w głębi duszy nadal pozostaniemy ludźmi – wycharczał z trudem Eghar. Jego świeżą, nieuformowaną jeszcze prawidłowo fizjonomię zniekształcił jadowicie szczery uśmiech Norna.

Styczeń 2016

73


Podaj dalej 2 Eksperyment literacki. Tekst pisało razem siedem osób. Każdy dopisywał od pół do półtora strony, po czym przekazywał tekst kolejnej osobie, wydajac jej jednocześnie trzy dowolne dyspozycje odnośnie kierunku, w jakim ma zmierzać opowiadanie. Druga edycja naszej zabawy była naprawdę pechowa i trwała bardzo długo. Podejrzewam, że większoś zainteresowanych osób w ogóle straciła nadzieję na doprowadzenie akcji do kończa. Ale się udało. Oto efekty :)

Kubek zatrzymał się w powietrzu, szara ciecz powoli wirowała wokół krawędzi naczynia, jakby zastanawiając się nad kierunkiem - historia ma się rozgrywać w roku 1000 naszej dalszej wędrówki. Kilka kropel sfermentowaery, w Europie. nego mleka w skwaśniałym chlebie wspinało się w górę ponad krawędź kościanego kubka, - głównym bohaterem ma być pogański kapłan który ciągle wisiał w powietrzu. Legerd nie - towarzyszem przygód bohatera niech widział niczego innego, niczego nie słyszał. Świat dziwnie zawężony do powoli kręcącego będzie żydowski kupiec wytrwale starający się w powietrzu kubka i kilku kropel kiepssię go nawrócić na Wyznanie Mojżeszowe. kiego, wzlatującego do góry, śmierdzącego napitku nie zdziwił Legerda ani trochę, choć zupełnie się tego nie spodziewał. Nagle zapadła ciemność. Śmierć? Skąd Legerd mógł wiedzieć, wszak nigdy wcześniej nie umierał. Po ciemności przyszedł niebyt, nie było nic. Czy tak wygląda królestwo Welesa? Legerd może zadałby sobie takie pytanie, gdyby ów niebyt nie dotyczył właśnie jego. I oto wszechwładny Perun okazał swą moc! Wielki, olbrzymi grzmot unicestwił niebyt i przywrócił świat. Nie jakiś okrojony do kubka, który już nie wisiał w powietrzu, i latającego, śmierdzącego alkoholu, tylko cały kompletny świat. Kubek leżał obok lewej stopy wracającego do bytu Legerda. Drugi grzmot uświadomił mu, że to nie Perun, którego zresztą nie darzył szczególnym szacunkiem, tylko z łoskotem ustawiana przez karczmarza ława. Naprzeciw Legerda stał Uriel, szeroko się uśmiechając, trzymał w dłoni skórzany dzbanek sfermentowanego owczego mleka. Kopnął lekko Legerda w łydkę i usiadł na ławie po drugiej stronie stołu. - Mówiłem ci już, że niezdrowo jest rozprawiać o Lewiatanie w rzymskich karczmach! Lepiej dla ciebie, że dałem ci w mordę, niż miałbyś dostać nożem między żebra i popływać w Tybrze. – Uriel cmoknął na karczmarza, który w lot zrozumiawszy podniósł Legerda i posadził na ławie naprzeciw Uriela. Mężczyzna, widząc, że pozostali goście karczmy już nie interesują się nimi, napełnił kubki. - Po jakiego grzyba ci ten Lewiatan? Masz zdolności do handlu, znasz się na ziołach i potrafisz robić eliksiry. Twoja dzika puszcza daleko, już tam nie wrócisz. Przystąp do nas, Jahwe jest potężniejszy niż twój Weles. Jahwe jest! Weles to wymysły starych dziadów, którzy całe życie spędzili pod dębem czy innym drzewem. Jesteś za młody i za mądry na takie zabobony. - Mówiłeś, że jesteś synem Lewiego? Miałeś mnie przyprowadzić do Lewiatana. Tylko on może uratować nasz świat. A ja, już ci to sto razy mówiłem, przybyłem tutaj aby pomóc mu się uwolnić. Ci zakłamani czciciele Chrystusa i świętej wody nie pozwolili mu się wydostać. Ja muszę to naprawić, a Weles, mój pan, mi w tym pomoże – zaperzył się Legerd, mimo silnego bólu szczęki. Nie podniósł jednak głosu jak wcześniej i mówił słyszalnym tylko dla Uriela szeptem. Uriel wypił zawartość kościanego kubka i cmoknął na karczmarza. Barczysty, niemłody już mężczyzna podszedł do dwóch cudzoziemców, przynosząc ze sobą silny odór potu.

Jargos

74

Herbasencja


- Mówiłeś, że masz izbę gościnną. Chcemy ją wynająć. - Tak, już kazałem przygotować dla was posłania i zanieść dwa dzbany wody na noc. Będziecie jeszcze coś jedli albo pili? - Nie tutaj. Każ przynieść do izby gotowaną fasolę i dwa, nie, trzy dzbanki tych kozich szczyn. – Uriel, tak szybko, że karczmarz nie zdążył zauważyć skąd, wyjął maleńki płócienny mieszek i podał gospodarzowi. – To za kolację i cztery najbliższe noce. - Za pieprz możecie zostać najwyżej dwie noce. - Karczmarz nie zaglądając do środka wycenił swe usługi. - Dwie to po drugiej stronie Tybru, w domach bogatych patrycjuszy, nie w takiej norze jak twoja! - odparł Uriel - Trzy - spluwając na buty Legerda odpowiedział grubas. - Trzy ze śniadaniem czwartego dnia. - Stoi. – Karczmarz wyciągnął otwartą dłoń, w którą z lubością przyklasnął Uriel. *** Izba gościnna, do której zaprowadził ich karczmarz, cuchnęła starym powietrzem i Uriel, nie bacząc na ostrzeżenia przed robactwem, otworzył na oścież okno. Zgasili świecę i postanowili poczekać w ciemności, aż pomieszczenie się przewietrzy. - Lewiatan to demon, który został uwięziony pod Lateranem przez Sylwestra I. Obawiano się, że wyjdzie na wolność w roku tysięcznym, czyli w tym. I nic takiego się nie stało. Jest już połowa września a bestia się nie pojawiła. Niektórzy sądzą, że Lewiatan to obecny papież, podobno jest inny niż poprzednicy. To niebezpieczne tematy w Rzymie. Już ci to wiele razy mówiłem. Masz smykałkę do handlu. Porzuć te swoje leśne zabobony, nawróć się. Abraham i Mojżesz przekonają jakoś Jahwe, żeby cię nie wyklął. Zostań jednym z nas, przystąp do mnie, a nie zginiesz. - A ja ci wielokrotnie mówiłem, że jestem sługą i kapłanem Welesa. Moim zadaniem jest uwolnić Lewiatana. On przepędzi chrześcijan i naszego księcia Bolesława. Wróci stary porządek, a Weles zajmie miejsce Peruna. To Perun dopuścił, aby książę Mieszko zwąchał się z tymi szarlatanami i zaczął niszczyć nasz świat. Perun musi zostać ukarany, a Weles rządzić światem. Weles nie dopuściłby do wpuszczenia na naszą ziemię tych świętokradców. Nie chcę twojego Mojżesza i Abrahama, oni nie pokonali magicznej wody Chrystusa, są za słabi. - Głupiś chłopaku! – machnął w ciemności ręką Uriel. – Pora spać. Jutro pokażę ci, że Lewiatana nie uwolni twój Weles, i Perun, i nawet cała banda nawalonych muchomorami leśnych dziadków. Uriel zamknął okno i z głośnym cmoknięciem zwalił się na posłanie. Legerd przez jakiś czas siedział, kiwając się lekko na boki i mrucząc kapłańskie zaklęcia i też zasnął. ***

Andrzej Trybuła

- zaprowadź Legerda do siedziby Sylwestra I i spraw aby został uwięziony. - niech Uriel z pomocą innych starozakonnych uwolni chłopaka. - Żyd cały czas ma starać się przeciągnąć na judaizm słowiańskiego kapłana.

Styczeń 2016

– Rebus in adversis melius sperare memento – Uriel wzniósł ręce ku niewidocznemu w ciemnicy niebu. Na jego twarzy znowu pojawił się tajemniczy uśmiech. Ubrany na czarno strażnik, z którym jeszcze przed chwilą toczył szeptaną rozmowę przez małą kratę w drzwiach, teraz odchodził, powoli niknąc za zakrętem. Jego odejściu towarzyszył wyraźny dźwięk kluczy, podbitych obcasów i brzęczącej monety, która właśnie zmieniła właściciela. – W trudnych warunkach miej zawsze nadzieję na lepsze – wyjaśnił kupiec, tłumacząc łacińską sentencję na język chłopca.

75


– I pewnie, to ten twój Bóg Izraela ma dodać nam nadziei? – Młody mnich nie podzielał wcale dobrego samopoczucia swojego towarzysza podróży. – Należy zawsze i wszędzie pokładać ufność w Panu. Nawet w lochach. Tak uczy święta księga. Jedynie On poprowadzi nas ścieżką chwały ku krainie wiecznego szczęścia… W zasadzie to teraz należałoby podziękować. I tak nie ma co robić, a modlitwa na pewno nie zaszkodzi. Jeśli chcesz możesz odmówić Minchę razem ze mną. Twoi pogańscy Bogowie na pewno się nie obrażą. Uriel machnął zapraszająco ręką i, nie czekając wcale na odpowiedź chłopca, przysunął się bliżej do ściany lochu, zakładając tałes na głowę. Siedzący na zimnych kamieniach Legerd odwrócił się z niesmakiem w drugą stronę. Podciągnął kolana do brody. Miał już serdecznie dość dziwnych obrzędów handlarza – odprawianych co najmniej trzy razy dziennie, niezrozumiałych zawodzeń, połączonych ze śmiesznym kiwaniem głową. Powoli tracił też wiarę w spryt i możliwości Uriela. Od samego początku wyprawy żywił do niego mieszane uczucia. Co prawda, ten dziwny człowiek o cienkich ustach i czujnych oczach cieszył się zaufaniem starszych Leśnego Chramu. Swoją przydatność udowodnił także na szlaku, sprawiając, że trudna z pozoru podróż do Rzymu okazała się łatwa i prosta, a momentami nawet przyjemna. Jednak, już na miejscu jego zdolności sprawcze wyraźnie zbladły. W tym wielkim „kotle nieprawości”, wśród krzyków gawiedzi i mrowia ludzi, wydawał się tak samo zagubiony, co młody mnich. Widać to było w jego oczach, które nagle straciły swój zwykły blask. Legerd żałował teraz bardzo, że podczas dłużących się dni wędrówki dawał się wciągać w niepotrzebne rozmowy o Bogach i wierzeniach, powoli otwierając się przed obcym i co gorsze, o mało co nie wyjawiając prawdziwego celu podróży. A przecież przestrzegał go Dobromir, żeby nigdy nie ufać wyznawcom innych religii. Szczególnie tym gorliwym. No i zemściło się. Wczoraj zupełnie z niczego dostał po twarzy, a dzisiaj… Już pierwsza wizyta w jednym z papieskich domów gościnnych zakończyła się dla nich niezbyt fortunnie. O ludziach z książęcej delegacji przybyłych do Rzymu dwie zimy temu nie dowiedzieli się niczego. Zamiast tego, wyniosły i wyjątkowo nieufny zarządca hospitium potraktował ich niemal jak zwykłych łotrów. Nie dał wiary wyjaśnieniom i nie zważając wcale na habit mnicha ani ciężki krzyż z drewna noszony przez młodego Legerda, a także wiszący na piersi kupca ozdobny pierścień z symbolem gildii, po prostu przekazał ich straży. Ostatecznie, nie minął nawet poranek, a już wylądowali w osławionych rzymskich kazamatach, gdzie podobno mieli przebywać do momentu potwierdzenia ich tożsamości. Co dziwne, Uriel zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku. Jakby pobyt w ciemnicy był częścią planu. Tylko jakiego? I kto miałby za nich zaświadczyć, pomyślał gorzko chłopak. *** Czas mijał. Było zimno. Od leżenia na twardych kamieniach bolały go plecy. Krótkie spacery od jednej ściany do drugiej nie dawały ukojenia, więc chłopiec już wcześniej zrezygnował z wstawania, poprzestając jedynie na zmianie pozycji. Od kiedy Uriel przestał się modlić w lochu zrobiło się jakby bardziej ponuro. Na domiar złego było bardzo ciemno. Na dworze zapadł już zmierzch, likwidując ostatnie cienie i szarości w podziemnej rzeczywistości. W oddali słychać było tylko głuchy dźwięk dzwonów. Legerd próbował spać. W przerwach między jednym krótkim snem a drugim, wzywał bezgłośnie Welesa, marząc o słońcu, kniei, szumiących drzewach i cieple obozowego ogniska. Powoli tracił wiarę w ocalenie, więc gdy tylko usłyszał odgłosy kroków natychmiast skoczył na nogi, zwiększając czujność. Ktoś złapał go za rękę. Obok stał Uriel. Gestem nakazał mu zachować milczenie. W ręku trzymał nóż, kolejną użyteczną rzecz, nie wiadomo jak przemyconą do celi. Zbliżali się jacyś ludzie. Migoczące światło, widoczne zza małej kratki, powoli rozjaśniało mrok korytarza, rzucając złowrogie cienie na ciemne ściany. Zgrzytnęły zawiasy. Drzwi otworzyły się ciężko, skrzypiąc niemiłosiernie. Po drugiej stronie stały trzy osoby. Strażnik, z którym wcześniej rozmawiał Uriel, i dwóch innych ludzi. Jeden wysoki, barczysty, trzymał pochodnię w ręku. Drugi niski, z postury podobny do Legerda. Kaptury zarzucone na głowy uniemożliwiały dostrzeżenie ich twarzy. Ten z łuczywem wszedł do środka celi.

76

Herbasencja


– Uriel Ganc? – wyszeptał, świecąc im ogniem prosto w oczy. – Juda Schargon? – Handlarz rozpoznał mężczyznę. W jego oczach pojawił się cień niedowierzania. – Myślałem, że nie żyjesz. Ostatnio… – Widać, Pan nie ma upodobania w takich jak my. – Przerwał mu zimno Schargon. – To on? – wskazał na Legerda. – Tak. Mężczyzna podniósł pochodnię wyżej. Obejrzał sobie chłopca bardzo dokładnie, mierząc uważnie, od góry do dołu. Tak, jakby porównywał go z usłyszanym wcześniej opisem. – Faktycznie, młody – stwierdził sucho. – Bądźcie cicho i chodźcie za mną. Nie mamy zbyt wiele czasu. Legerd westchnął przeciągle szybko ruszając z miejsca. Mijając drzwi spojrzał z szacunkiem na handlarza. Ponownie zaczął odzyskiwać wiarę w ludzi i możliwości sprawcze swojego przewodnika. ***

bury_wilk

Strażnik pozostał przy drzwiach, zaś pozostała czwórka szybko i cicho przemierzała pogrążone w mrokach korytarze. Na pierwszym rozwidleniu Juda - zupełnie niespodziewanie ujawnij przekazał łuczywo niskiemu towarzyszowi, który jak u Legerda zdolności magiczne do tej pory nie odezwał się ani słowem. Teraz zresztą również nie zamierzał tracić czasu na czcze pogadusz- wprowadź do opowiadania postać ki, a nawet o taki detal, jak przedstawienie się. kobiecą Zamiast tego, przybliżył się do kamiennej ściany, przyświecił sobie i pchnął któryś z czerniących - zaciekaw czytelnika rozwojem się głazów, zdawałoby się, niczym nie różniący się sytuacji. Baw się dobrze od pozostałych. Ukryty mechanizm stęknął ciężko, po czym zaskakująco cicho część korytarza przesunęła się odsłaniając nowe, prowadzące schodami w dół przejście. Wilgotny i zimny powiew musnął twarze, zionęło stęchlizną. Niski przewodnik wydobył z przewieszonej przez ramię torby długi sznur, przewiązał się w pasie i podał go Urielowi. Ten również się okręcił i przykazał to samo Legerdowi. Juda ustawił się na końcu dowiązując sznur do własnego, solidnego pasa. Bezimienny przewodnik zgasił łuczywo i natychmiast wszystkich pochłonął mrok. Ruszyli, ostrożnie stawiając stopy na lekko opadających stopniach. Słyszeli, że za nimi wejście w ukryty korytarz zamknęło się, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Schodzili coraz niżej. Po jakimś czasie schody skończyły się, ale dawało się wyczuć, że korytarz wciąż lekko opada prowadząc czwórkę w przepastne głębiny. W głowie Legerda plątało się tysiąc myśli i pytań. Czy schodzą do podziemnej celi Lewiatana? Czy może natrafią na odwieczną Axis Mundi? A może, w przeciwieństwie do tego, w co wierzą pozostali, minęli właśnie bramy królestwa Welesa? I właściwie dlaczego idą po ciemku? Czy należy spodziewać się niebezpieczeństwa, czy może chodzi o to, by uniemożliwić zapamiętanie drogi? Dlaczego nie zdradzono mu planu? I czemu w ogóle nikt nic nie mówi? Przewodnik i Uriel zatrzymali się gwałtownie, tak, że pogrążony w rozmyślaniach Legerd wpadł prosto na tego ostatniego. Zamieszanie nie trwało długo, przewodnik przypadł do ściany i pociągnął za sobą pozostałych. W ciszy, jaka nastała wyraźnie dało się słyszeć szczęk wyciąganych z pochew ostrzy. I nic więcej. Tylko cisza i mrok. Nagłe szarpnięcie za sznur od strony Judy omal nie zwaliło Legerda z nóg. Ktoś przemknął tuż koło niego, chyba przewodnik. W ciemności działo się coś złego.

Styczeń 2016

77


Uriel pojawił się przy ramieniu Legerda niczym duch. Zdecydowanym ruchem przeciął linę łączącą ich obu z Judą, a jak się zaraz okazało już wcześniej to samo uczynił z częścią łącząc go z niskim przewodnikiem. - Za mną! Spróbujemy uciec... Pognali na oślep, co chwilę wpadając na wilgotne, kamienne ściany korytarza. Nie słyszeli, żeby ktokolwiek za nimi biegł, ale jakiś tajemniczy zmysł podpowiadał, że tak właśnie się dzieje. Co się stało z pozostałą dwójką, Legerd nie miał pojęcia. Po dłuższej chwili tej dzikiej galopady Uriel runął jak długi. Rozpędzony Legerd poleciał na niego, zdążając jednak odnotować, że przyczyną upadku było zahaczenie o rozciągniętą w poprzek korytarza linę. Nie zdążyli się podnieść, kiedy spadła na nich gęsto utkana sieć. Uriel szeptał coś gorączkowo, ale jedynym słowem, które dotarło do świadomości Legerda było tajemnicze imię „Anaris“. Reszta zlała się w bezsensowną całość, szum, który nie miał żadnego znaczenia. Legerd zamknął swój umysł na wszystko wokół i w myślach powtarzał zaśpiew zaklęcia. *** Po dłuższej chwili rozpalono pochodnie, choć i bez nich kocie oczy Anaris doskonale widziały, jak sieci więżące szamoczącą się zdobycz nagle sflaczały i opadły. Warknęła nieludzko, gniewnie zacisnęła szczęki i złowrogo spojrzała na pchniętego pod jej stopy, skrępowanego i zalanego krwią Judę. - Gdzie oni są? - jej ciche słowa szeleściły, syczały, sprawiały fizyczny ból słuchającemu, który zwinął się w pół i zaszlochał. *** Juda zebrał się w sobie, bo choć spodziewał się skarcenia za to, co powie, milczeć przed złotolicą panią było prostą drogą do śmierci w męczarniach. - opisz jak wyglądała Anaris Uniósł opuchnięte oczy i oblizał krew z pękniętych oraz kim (lub czym) była warg. Oblicze Anaris jednako zachwycało pięknem i napawało trwogą: perfekcyjna cera, bez zmarsz- kontynuuj scenę w podziemiach, czek czy śladów ospy, za to pokryta jakby drobinkaw szczególności przesłuchanie Judy mi złota, sploty ognistych włosów, żyjących jakby własnym życiem, arystokratyczne wysokie czoło, i wytłumacz, kim był ten niski. wąski nos oraz oczy… o pionowych źrenicach - Uriel i Legerd pojawiają się przed i nienazwanej barwie, oczy, które ponoć widziały jak wznoszono piramidy w Gizie i zigguraty Babilonu. obliczem Welesa, który zabawia się – Gdzie oni są!? – powtórzyła pytanie, odsłaniawłaśnie z pięcioma młodziutkimi jąc zęby, mlecznobiałe i ostre jak u młodego wilka. – Pani, zrobiłem wszystko, jak kazałaś… kapłankami – A może przyjaźń z Urielem była dla ciebie ważniejsza niż życie żony i czworga dziatek? – Eeee… pięciorga dziatek – poprawił nieśmiało. – O, doprawdy? – Oblizała usta rozwidlonym językiem. – Pani, błagam… Nie wiem co się stało, szło jak trzeba, Shlomo zabezpieczył się na wszystkie możliwe sposoby… – A właśnie, gdzie mój wierny kuchmistrz? Wiesz co zjem, jak nie przyniesie mi dziś koszernego serca w galarecie? Wiesz kogo zjem!? Juda skulił się jak skopany pies. I podobnież zaskomlał.

dziko

78

Herbasencja


– Błagam, pani, daj mi jeszcze jedną szansę! – Masz dwanaście godzin – wysyczała i odwróciła się na pięcie. *** Uriel niewiele pamiętał. W jednym momencie leżał splątany, zaraz potem ni to leciał, ni to płynął w jakiejś mazi. Gdy otworzył oczy, wciąż otaczał go ciemność, złamana teraz jednak paseczkiem czerwonej poświaty na wysokości posadzki. Zdawało mu się, że słyszy jakieś westchnienia i mlaskania. – Jesteśmy przed komnatą mego pana – powiedział Legerd, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy pod słońcem. – Ale co? Jak? Jakim cudem? – Weles obdarzył mnie garścią sztuczek na wypadek kłopotów. Muszę jeno ostrożnie ich używać, bo każda wymaga poświęceń. By mieć dar ucieczki z sieci, trzeba wcześniej zrobić… coś z węgorzem. – Eee… a co zrobić. – Coś tam – Legerd warknął zniecierpliwiony. – Nieważne, dar nie tylko nas wyswobodził, ale i prześlizgnął pod komnatę mego pana. Zachowuj się godnie przed obliczem Welesa i niczemu nie dziwuj! To rzekłszy, zapukał i pchnął skrzydło niewidzialnych drzwi. Zalała ich czerwona poświata. Znaleźli się w przedsionku owalnej komnaty pośrodku której stał potężny mąż, wysoki na siedem stóp, a przed nim klęczało pięć panien o blond-warkoczach do ziemi, odzianych w białe tuniki przeszyte złotą nicą. Słychać było nieprzyzwoite cmokanie, a bóg mruczał w ekstazie, nie zwracając uwagi na przybyszów. – On ma pięć… – wydukał zdumiony Uriel. – A owszem! – odparł Weles, nawet nie spoglądając na przybyłych. – Przyjemności z tego co niemiara, jedynie jak się piwem opiję, to potem muszę baczyć, by kogo z boku nie zmoczyć. Kiedyś miałem trzy głowy, ale z tym były same problemy, tak jak teraz jest dużo lepiej. – Panie... – Legerd padł na kolana i gestem kazał Żydowi zrobić to samo. Uriel, żydowskim targiem, przyklęknął na jedno kolano. – Wybacz, ale zawiodłem… – Daj spokój, Legerd. – Bóg machnął ręką. – Wypełniłeś swą misję najlepiej jak trzeba, nie wiedząc o jej prawdziwej naturze. Aby uwolnić Lewiatana z jego więzieniach, potrzebujemy klucza, aby zyskać klucz, potrzebujemy przynęty. Właśnie ją mi przyprowadziłeś… Uriel poczuł, że miękną mu nogi, a gardło zmienia się w pustynię… – Przynętę… – wychrypiał. – Na… – Anaris, słodziutką Anaris – wyjaśnił bóg. – Tymczasem, pewnie żeście zmęczeni. Kochaniutkie... – Otworzył oczy i spuścił wzrok na kapłanki. – Przynieście trochę wina od Bachusa. Tak, tak, mamy tu w lochach Watykanu prawdziwego Bachusa i jego piwniczkę. Tu jest więcej bogów niż wszy na łonach rzymskich ladacznic. Najciemniej jest pod latarnią, jak to mówią, cha, cha! ***

Helena Chaos

- wyjaśnij, co łaczy Uriela z Anaris - Niech Weles, Uriel i Legerd po solidnej popijawie ruszą na poszukiwanie „klucza” - niespodziewanie do akcji wraca kuchmistrz Shlomo

Styczeń 2016

Wino się polało i już po chwili Legerd i Uriel prawie zapomnieli, w jak zacnym towarzystwie przyszło im spożywać trunek. Odprężyli się i pozwolili złocistowłosym kapłankom umilać sobie czas pomiędzy kolejnymi haustami bachusowego napitku. W końcu Uriel zebrał się na odwagę i zapytał: - Ale tak właściwie, to czemu ja mam być przynętą? Weles otrząsnął się z objęć półnagich dziewoj, przechylił w stronę pytającego i konspiracyjnym szeptem zaczął tłumaczyć.

79


- Anaris jest bezwzględna, inteligentna, gibka i goli kiwi. Najważniejsze jest jednak to, że jest piękna. Mało kto natomiast wie, że uroda Anaris to efekt pewnej specyficznej diety. Żeby zachować swój bajeczny wygląd, w każdy drugi czwartek miesiąca, który przypada na cztery dni przed pełnią księżyca w roku, w którym populacja laotańskiego szczura skalnego przekracza średnią o dwadzieścia procent, plus minus trzy, a mech porasta pnie na grubość mniej niż siedemnastu milimetrów, Anaris musi zjeść wydarte żywcem serce mężczyzny, który żyjąc na wolności doczekał siwych włosów nie pohańbiwszy się stosunkiem cielesnym z kobietą, na prawym sutku ma pieprzyk w kształcie wojsiłki pospolitej, a w nów, poprzedzający wspomniany wcześniej czwartek, jadł rybę. To prawdziwe szczęście, że akurat ty spełniasz te warunki. - Tia, prawdziwe szczęście – podsumował Uriel i pociągnął, tym razem już bez żadnej kurtuazji, prosto z gwintu trzymanej w rękach butelczyny. Upojna noc trwałaby i tydzień, ale pech chciał, że Welesowi zdrętwiały pośladki. Chcąc je rozruszać wstał gwałtownie i niezgrabnie, co spotkało się z pytającym wzrokiem zgromadzonych osób. Weles na punkcie dolnej partii swoich pleców był z pewnego powodu przewrażliwiony, nie chcąc więc tym faktem zaprzątać wyobraźni gości, rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy: - No to wychodzimy! Uriel z lekkim trudem wstał, otrzepał szaty i rozejrzał się w poszukiwaniu wyjścia. Komnata była olbrzymia, jasna, ale, o dziwo, nie trafił wzrokiem na żadne drzwi, a przecież pamiętał, że jednymi się tu dostali. - Jak mamy wyjść? - wybełkotał w stronę Welesa. - Trzeba użyć okonia. Legerdzie, uczynisz honory? Lagerd zbladł i w mgnieniu oka całe bachusowe wino wyparowało z jego głowy. Spojrzał na szamoczącą się żywą rybę, leżącą na srebrnej tacy, podawanej mu właśnie przez boga... *** Szaleńczy śmiech niósł się ulicami wiecznego miasta. Odbijał się od murów i siał trwogę nawet w najodważniejszych sercach. Ludzie poczęli kulić się w sobie i szukać schronienia. W jednym z zaułków Weles tarzał się po ziemi, nie mogąc pohamować gromkiego rechotu. Z jego zaciśniętych oczu płynęły łzy, a dłonie usilnie masowały napięte do bólu mięśnie brzucha. Stojącemu nad nim Legerdowi nie było do śmiechu. Czerwony niczym cegła, stał w milczeniu, wpatrując się we własne stopy. Kawałek dalej, na ziemi, siedział Uriel. Kiwał się rytmicznie do przodu i do tyłu. Jego oczy przybrały nieobecny wyraz, a z ust wydobywały się powtarzane w kółko słowa: nie chciałem tego widzieć, nie chciałem tego widzieć... *** Sporo wody upłynęło, nim cała trójka zdolna była kontynuować podróż. Uriel i Legerd powoli i niechętnie wlekli się za dyktującym kierunek Welesem. Bóg co chwilę podśmiechiwał się pod nosem, w końcu obejrzał się na Legerda, ocierając łzy z kącików oczu: - Wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś! Legerd nie kwapił się do podjęcia dyskusji. Nie odezwał się od momentu, kiedy jego wzrok padł na srebrną tacę, a usta, niemalże sparaliżowane strachem wyszeptały: „okonia“? Uriel lekko otrząsnął się z traumy, w czym prawdopodobnie pomogło mu kilkukrotne silne uderzenie głową w mur. Z lekkim wstrętem spojrzał na Legerda, następnie na Welesa. - Musisz rzadko opuszczać swoją siedzibę. Dosyć... nieprzyjemny... rytuał... - dukał, szukając odpowiednich słów. - No co ty - odpowiedział lekko uspokojony już Weles. - Jak chcę wyjść, to po prostu pstrykam palcami. ***

80

Herbasencja


Kuchmistrz Shlomo wyprężył się, zacisnął zęby, jego ciałem szarpnęło kilka razy, po czym zupełnie zwiotczał. Osunął się, ciężko dysząc. Czuł, że przytomność powoli go opuszcza. Zdążył jeszcze zwlec się z leżącego pod nim młodzieńca, gdy usłyszał uporczywe łomotanie w drzwi. ***

Sesi

Zwykle było tak. Chłopi, zmęczeni i zdyszani, jak po całodziennej pracy w polu, szeptali jej do ucha: Olu, ach, słodka - skonfrontuj Welesa z Lewiatanem Olu. Kiedy cię znowu ujrzę, moja najdroższa? Ale - wpleć w tekst wiersz własnego autorstwa tak naprawdę nie chcieli jej spotkać. Bali się dnia, gdy zamglone, zakopane w słomie kształty przybrałyby - niech Anaris zatańczy ostre, kłujące kontury. Na szczęście przychodziła znikąd, i tam wracała. Widywali ją nocą. Czasami nadchodziły komplikacje. Pytali, snuli domysły, węszyli tropy. Próbowali ją odszukać. Chłopi nie zdawali sobie sprawy, że mają do czynienia z boginią. Natomiast dosyć szybko zdawali sobie sprawę z własnej śmiertelności. Ludzka Olu, boska Anaris, bogini chuci wszelakiej, jak każda bogini, miała oczywiście wyznawców. Był co prawda tylko jeden, ale za to jaki… Welesa spotkała na wieczorku zapoznawczym nowo założonego Stowarzyszenia Opuszczonych Bóstw. Kameralny bal został zorganizowanym w ich siedzibie, w zatęchłych podziemiach Watykanu. Od razu przypadli sobie do gustu. On rubaszny i szarmancki, ona wyluzowana i romantyczna, ale pewna siebie. Swatką natomiast było Bachusowe wino. Obdarzyła go tańcem. Weles nigdy nie widział czegoś takiego. Anaris tańczyła dla niego jak człowiek, który wysmaruje się masłem i wejdzie do śpiwora, by udawać ślimaka. Było to coś innego, coś oryginalnego. Bóg zaczął się gotować. Zaczął parować. To, co nastąpiło później, można określić mianem burzy z piorunami, tornadem i powodzią, pożarem i trzęsieniem ziemi. Ich było pięciu, ona tylko jedna. Sielanka trwała do czasu ich pierwszej trzeźwej rozmowy. - Więc… no… ten… - zaczął Weles. - Słyszałem, że lubisz romantyczne spacery wśród śmiertelnych. - Uśmiechnął się milusio, a uśmiech ten przekazał znacznie więcej niż słowa. - Świnia. A gdy ujrzał jej pierwotną złość, poznał prawdziwe piękno i powód, dla którego istnieje świat. I wiedział, że było to dobre. Dlatego to wykorzystał. Umówili się na kolejną noc, ponieważ za dnia nie miało to sensu. Weles starannie się przygotował, zażył nawet kąpieli, co nie zdarzało mu się często. Miał także prezent. Ale cóż to był za prezent… - Podobno nie masz zbyt wielu wyznawców. Przynajmniej nie takich oficjalnych - powiedział, gdy wreszcie zjawiła się u progu jego drzwi. - Dlatego mam coś dla ciebie. Coś specjalnego. Była to świątynia, taka z prawdziwego zdarzenia. Weles starannie wymieszał tu dwa style: słowiański i rzymski, ponieważ nie był pewien, do którego nurtu zalicza się Anaris. Pewnie do obu. Bogini aż pisnęła z radości. I wszystko byłoby dobrze, a cała historia zakończyłaby się jeszcze przed jej rozpoczęciem, gdyby nie napis widniejący u wejścia. Anaris zaczęło parować z uszu. Jej oczy zwęziły się w szparki, a paznokcie wydłużyły o kilka centymetrów. - Boska Anaris, najsłodsza Olu, czyżby nie podobał ci się mój prezent? - Średnio. Bardzo średnio. „Świątynia Ana-lu“ - głosił jaskrawo różowy napis. ***

Styczeń 2016

81


- I właśnie za to poszczuła mnie tym monstrum – powiedział Weles, otwierając kolejne wino. Pili w zaułku, w najciemniejszym jamie zapchlonego tyłka miasta. - Lewiatan. – W oczach Legerda widniał strach. Prawdziwe, pierwotne przerażenie. - Tak jest - przytaknął Weles. - Lewiatan. *** Stwór przybiegł w sekundę po wezwaniu swojej pani. Był raczej mały, lecz szpetotą przebił wszystko, co do tej pory widział Weles. Śnieżnobiała sierść potwora kontrastowała z czarnymi jak otchłań ślepiami. Odbity w nich świat przedstawiał się w mrocznych barwach, jak życie odbite w lustrze śmierci. - Bierz go - padł rozkaz. Weles nie cofnął się ani o jotę. Od razu wyrwał naprzód, zostawiając za sobą brązowy trop. *** - Od tego momentu Anaris śledzi mnie oraz wszystkich moich wyznawców. Może ta Wojna Bogów nie jest zbyt efektowana, ale obawiam się, że będzie cholernie skuteczna. Pomożecie? – zapytał nieśmiało bóg. - Pomożemy - krzyknęli jednocześnie śmiertelnicy. Po tej śmiałej deklaracji Legerd stanął na nogi. Zaczął mówić. Deklamować nawet. Kobieta twym przyjacielem i katem. Jak śmierć czarna upiornym kamratem, co bez niego życia ci nie staje, bo ona je wydziela, ona je rozdaje. ***

Avus Algor

- ostatecznie rozpraw się ze Shlomo i Lewiatanem - W tym celu wykorzystaj „Serdelka Mocy” i „Misia Fapka” - Wyjaśnij, dlaczego Anaris zawsze chciała zostać zakonnicą

Shlomo założył opończę i ruszył ku drzwiom. - Kto tam? - zapytał niepewnie. - Kolędnicy, gestapo albo poczta. Weź się głupio nie pytaj, to ja! - odparł głos. Zdziwiony Shlomo uchylił drzwi. Wtedy przez szczelinę wsunęła się srebrzysta klinga i pchnięta energicznym ruchem zatopiła się w trzewiach kuchty. - Cco? - jęknął mężczyzna. - Lannisterowie przesyłają pozdrowienia odparł głos, używając swego ulubionego cytatu, którym dręczył wszystkie ofiary. Wyciągnął ostrze, odczekał chwilę, aż trup Shlomo zastygnie na posadzce, po czym bezszelestnie odszedł. ***

- Na pewno nie żyje? - zapytał Perun, wysłuchawszy raportu swego ulubionego Assasyna. - Na pewno. Użyłem serdelka mocy i misia fapka żeby mieć pewność. - Nie lubię tej durnej nowomowy - skrzywił się władca piorunów. - Jednak dopóki jesteś skuteczny... - Do usług.

82

Herbasencja


- Taaaak - Perun przeciągnął słowo, zastanawiając się, w jaki sposób przekazać dalsze rozkazy, by Assasyn nie zaczął czegoś podejrzewać. - Mam dziś jeszcze jedno zapotrzebowanie na... - uciął. - Wystarczy tylko słowo. Po twarzy Peruna przebiegł uśmiech i poczuł rosnącą sympatię do Assasyna. „Świetnie wyczuwa co mi w sercu gra.“ - pomyślał, choć naszła go sekunda wątpliwości. „A może nie powinienem go zabijać?“ ale szybko skonstatował „A co za różnica, moja kolej nadejdzie najwcześniej za piętnaście tysięcy lat. Jeśli w ogóle“. Po czym rzucił beznamiętnie: - Lewiatan. Oczy zabójcy rozbłysły. Od dawna marzył o podobnym zleceniu. Mordowanie służebnych, dziwek, senatorów, karczmarzy - to były banalne zadania. Ale oto usłyszał rozkaz, który brzmi jak prawdziwe wyzwanie. - Się zrobi - rzekł i skłonił się z szacunkiem. *** Anaris snuła się z wolna po wielkiej sali. O ile kamienne ściany pomieszczenia rozświetlał blask pochodni, o tyle jego środek tonął w ciemnościach. Bogini zatopiona była w myślach. Tysięczny rok jej władzy nad Lewiatanem dobiegał właśnie końca. Po tym czasie potwór miał przejść na służbę do kolejnego z bogów, nie wiedziała nawet do kogo. Miała poczucie, że nie wykorzystała dobrze swojej szansy. Owszem, trochę się zabawiła, napędziła stracha tym i owym, zakpiła z niejednego boga, ale tak naprawdę niczego wielkiego nie dokonała. Nie na tyle przynajmniej, by mocniej zaistnieć w świadomości ludzi. Przypomniała sobie czasy sprzed tysiąca lat, gdy przejmowała Lewiatana. Oddający jej go Jahwe powiedział wtedy ironicznie, ale jakże proroczo: „Masz, bierz. Niby taki mocny, ale szału nie ma“. Gdy na te słowa zaprotestowali wszyscy, a najgłośniej Quetzalcoatl, Hindu i Budda, Jahwe odrzekł: „Udowodnię wam, że mój syn, który będzie miał ledwie jedną tysięczną mocy Lewiatana, lepiej sobie poradzi. Lewiatan jest potężny, ale głupi“. Anaris dopiero niedawno zrozumiała te słowa. - Właściwie to powinnam była już wtedy wstąpić do stronnictwa Jahwe, zostać jego zakonnicą. On jako jeden z niewielu, może obok Allaha, wiedział, co będzie, a my, cała reszta, jak te błazny i kuglarze, bawiliśmy się tysiąc lat. I co dalej? I kurwa nic. Z dojmującym poczuciem klęski, Anaris zatrzymała się pośrodku sali. - Cokolwiek teraz zrobię, jest za późno. Nie dokonałam niczego. Nawet za pomocą istoty tak potężnej jak Lewiatan. Usiadła na posadzce, ukryła twarz w dłoniach i głośno zaszlochała. Wtem jednak pewna myśl przeszła jej przez głowę: „Jeszcze nie jest za późno na przejście do legendy!“ *** Assasyn wyciągnął mapę. Był to plan ruin świątyni Ana-lu, który kilkanaście lat temu znalazł przy jednej ze swych ofiar, olbrzymie Waligórze, synu Matki-Ziemi. Zabójca podskórnie czuł, że to ważny dokument, dlatego go zachował. Przeczucie było słuszne - zlecenie zabójstwa Lewiatana wymagało posiadania tej mapy. Assasyn przypisywał sobie paranormalne zdolności, w rzeczywistości był to jednak zwykły sentymentalizm do przedmiotów pozostawionych przez co bardziej nobilitowane ofiary. Przestudiowawszy mapę, Zabójca ruszył korytarzem w prawo, prowadzącym do Jaspisowej Groty, siedliska Lewiatana. Poruszał się bezszelestnie, mimo panującego mroku wszystkie jego zmysły pracowały na najwyższych obrotach. Czuł tężejący smak gnijącej kapusty, wilgoć, smród potu, słyszał daleki odgłos chrapania. Po krótkiej wędrówce, zauważył rozszerzający się korytarz, pojął w mig, iż znajduje się u wejścia do Jaspisowej Groty. Najciszej i najdelikatniej jak mógł zdjął z pleców łuk, a z kołczana wydobył

Styczeń 2016

83


strzałę, której grot wcześniej przez całą noc moczył w krwi Bazyliszka. Substancja ta powodowała, iż ugodzona strzałą ofiara zamieniała się w kamień. Zrobił jeszcze kilka kroków i ostrożnie wychynił się zza węgła. W oświetlonej niegasnącym płomieniem Ognia Dalemiry jamie zobaczył na legowisku śpiącego Lewiatana. Potwór przyjął postać białego pieska z czarnym ogonem, zupełnie miłego i niegroźnego. Assasyn wiedział jednak, że gdy bestia otworzy ślepia i zobaczy zagrożenie, w jednej sekundzie zamieni się w straszliwego węża, którego cielsko wypełni nie tylko Jaspisową Grotę, ale w skrajnym przypadku zajmie całkowicie obszar od Rzymu do Bałtyku. Działając bezszelestnie, Assasyn wyjął strzałę, naciągnął cięciwę i wymierzył w Lewiatana. W tym samym momencie, w którym wypuszczał pocisk, rozległ się straszliwy huk, błysk i kula ognia rozświetliła całą Jaspisową Grotę. *** Assasyn czuł rozrywający ból na prawym boku. Sięgnął tam ręką i wyczuł lepką, ciepłą maź. - Krew - pomyślał. Nie mylił się. Z rozharatanego boku sączył się strumień krwi. Wybuchająca kula musiała trafić i jego. Spojrzał w głąb Jaspisowej Groty. Na posłaniu, gdzie jeszcze przed chwilę leżała psia postać Lewiatana, dopalały się szczątki. Po prawej stronie, u wejścia do górnego korytarza leżała jakaś kwiląca z bólu kobieta. Assasyn zebrał w sobie wszystkie siły, by posunąć się na łokciu i kolanie w jej kierunku. - Ktoś ty? - zapytała półprzytomnie niewiasta widząc zbliżającą się postać. - Jesteś od Jahwe? - Od Peruna -odparł słabym głosem Assasyn, - Wszystko jedno - wyszeptała. - Ja, Anaris, przeszłam do legendy, jako zabójczyni Lewiatana. Opowiedz to proszę wszystkim... by wiedzieli i sławili me imię. - Nie, to ja... go zabiłem... strzałą zanurzoną w krwi Bazyliszka - wyjęczał Zabójca, czując jak życie z niego uchodzi przez sączącą się ranę. - Niemożliwe to ja... moją żółtą kulą ognia - zaoponowała zbierając resztki sił. - Przykro mi...- wysapał Assasyn resztkami tchu. - To byłem ja. - Nie. Ja...- zabrzmiały ostatnie słowa Anaris. - B... - skonał Zabójca. *** Na skutek konfliktu interesów do dziś nie ustalono, kto faktycznie zabił Lewiatana. Gdy zabrakło potwora, za pomocą którego dawało się trzymać świat w ryzach, swoje pięć minut wykorzystała spółka Jahwe&Syn, ale po tysiącletniej karencji Allah zaczął zgłaszać pretensje do swoich „pięciu minut“ wieczności.

Muszę jeno ostrożnie ich używać, bo każda wymaga poświęceń. By mieć dar ucieczki z sieci, trzeba wcześniej zrobić… coś z węgorzem.

84

Herbasencja


a j nz

e c Re

Iwona Niedopytalska „Na południe od chmur“ Kraków 2015

Już od początku tygodnia niecierpliwie czekałam na weekend. Gdy w poniedziałkowe popołudnie listonosz wręczył mi przesyłkę w bąbelkowej kopercie - pachnący świeżością tomik wierszy Iwony Niedopytalskiej - nie mogłam tak od razu „rzucić się” do czytania. Do obcowania z poezją potrzebuję samotności i odrobiny alkoholu zwalniającego umysł z obowiązku uporządkowanego myślenia. *** Okładka, utrzymana w kolorach krwistej czerwieni i słonecznej żółci, komponuje się idealnie z lampką wytrawnego wina i płomieniem świecy, które uprzyjemniają atmosferę sobotniego wieczoru. W projekcie okładki wykorzystano grafikę Starysty. Odwrócona tyłem postać kobiety w długiej powłóczystej sukni przywołuje na myśl pełne nostalgii obrazy Caspara Fridricha… Wewnątrz znajduję dedykację poprzedzoną cytatem Antoine de Saint Exupery ‘ego: Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku. Podobną myśl wyraziła niegdyś moja siedmioletnia córka, opisując wydarzenie przeżyte wspólnie z ukochaną przyjaciółką: Mamo, dzisiaj wyszliśmy z klasą na boisko, by obserwować chmury. Dzieci zauważały różne kształty: koniki, owieczki, dinozaury. A my z Jagodą zawsze widziałyśmy to samo. Zanim przejdę do serca tomiku, jeszcze chwila zastanowienia nad tytułem. „Na południe od chmur“ to w tłumaczeniu nazwa chińskiej prowincji Yunnan, krainy pełnej jezior, wysokich gór

Styczeń 2016

85


i najgłębszych na świecie wąwozów. Krainy równie pięknej jak niebezpiecznej, ze względu na jej dużą sejsmiczność. Tytuł daje pewne wyobrażenie o klimacie utworów, trudno jednak odkryć jego metaforyczne znaczenie przed zagłębieniem się w lekturę. Wstęp autorstwa Beaty Sudoł-Kochan zostawiam na koniec. Wolę nie sugerować się cudzymi wskazówkami, choć po przeczytaniu poetyckiej zawartości, chętnie skonfrontuję wrażenia. *** Całość podzielona jest na trzy części o wiele mówiących nazwach: „Gorąco“, „Ciepło“ i „Zimno“. „Gorąco“ Natychmiast zakochuję się w pierwszym wierszu - „Dwie godziny stąd“ tutaj nie mam imienia jestem wodą słońcem powietrzem krótkim oddechem nocy roztrzepane włosy nie potrzebują grzebienia noszę w kieszeniach wiatr zamiast kamieni Ten krótki utwór dowodzi, że prostota i umiejętny dobór słów mają moc oddziaływania na wyobraźnię odbiorcy. Już przy pierwszych trzech wersach przenoszę się na odległą, gorącą plażę, dalsze skłaniają mnie do machinalnego przeczesania włosów pacami, a końcówce towarzyszy poczucie zwiewnej lekkości. Czytając kolejne wiersze odkrywam, że autorka ma niezwykły dar do zmysłowego opisywania charakteru miejsc lub zdarzeń, ich zapachów, smaków, barw: pachnące zioła w doniczkach wodzą na pokuszenie, wyostrzają apetyt na miłość w siedmiu smakach, a ty masz w rękach nóż i ciętą ripostę w zanadrzu, pikantną jak papryczki Upalna południowa aura przenika się z atmosferą erotycznych uniesień. Jest kleiście słodko, dusznie wilgotno, pikantnie kolorowo. Wyraziste atrybuty podkreślają wrażenie, iż sytuacja liryczna ma miejsce w kraju o gorącym klimacie. Jednak trudno bezdyskusyjnie przyjąć taką tezę, gdyż w poezji Iwony Niedopytalskiej upał może być zarówno zjawiskiem meteorologicznym, jak i metaforą namiętności, pot spływający pod sukienką - wyrazem seksualnego pobudzenia, a ciężkie duszne powietrze stanowić symbol narastającego pożądania. Każdy wers, każde słowo przywodzi na myśl intymne skojarzenia. Zachwycająca jest wyważona subtelność poetki, balansująca na granicy dosłowności. Nie można zarzucić autorce przekraczania granic dobrego smaku, bo chociaż używa wieloznacznego zwrotu wbijasz we mnie, to zaraz dopowiada tygrysie spojrzenie. Wodzi czytelnika na pokuszenie, by niebawem poskromić rozbujane zapędy. Proste rekwizyty, opatrzone starannie dobranymi określeniami, prowadzą wyobraźnię w określonym kierunku, bo jeśli powietrze, to gęste lub wilgotne, sukienka lepka lub zdawkowa, befsztyk krwisty, a orchidea różowa, uda nagie i bezczelne, oddech przyspieszony lub wstrzymany, a lóżko chybotliwe. Tutaj nawet dusza jest wilgotna

86

Herbasencja


sukienka lepi się do skóry, na udach smugi wilgoci, powietrze gęstnieje pomrukiem, kiedy wbijasz we mnie tygrysie spojrzenie Szkoda rozstawać się z gorącymi rytmami pierwszej części, jednak ciekawość prowadzi mnie do kolejnej. „Ciepło“ Druga część tomiku przynosi klimat łagodnej jesieni, przy czym jesień jest tutaj nie tylko porą roku, ale też wyciszeniem namiętnej relacji z nieznanym kochankiem: już tylko parę dni sklejonych babim latem, kilka rzęs, które wypadną przypadkiem z okna, jeden wschód wiary, że może być lepiej tam, gdzie nas nie ma, patrzę uważnie w niebo, by obrać właściwy kurs na samotność dla średniozaawansowanych Choć sytuacja liryczna nadal toczy się na południu, to prowadzona w zwolnionym tempie, znacznie odbiega od dynamicznego temperamentu „Gorąca“: chaos zamiera w południe, uśpiony leniwą sjestą I chociaż podmiot liryczny „w oparach olejków nabiera miękkości”, to jednak: tęsknota skrapla się na skórze myśli łagodnie opuszczają ciało umysł w stanie ukojenia Złagodniały smaki i kolory, mamy tutaj cukinie i bakłażany, cytrynę na ciepło, pomarańczowy woal i miodne pszczoły. I choć większość utworów opowiada o ciszy, spokoju, zadumanej nostalgii i oczekiwaniu, np. : opowiedz ciszę dźwiękami, […] opowiedz od końca do początku, słowo zawieszone pomiędzy ciszami przygarnę bez słowa lub za parę dolarów kupiłam święty spokój myśli kołyszę na hamaku usypiam czujność, to w kilku wierszach, wyłamujących się z tej konwencji, powraca kochanek aktywny: przyprawiłeś o zawrót głowy zatoką tysiąca wysp, ożywiając umarłe ciało sercem francuskich Indochin

Styczeń 2016

87


lub nie będzie zimy w tym roku, za gorąco nam ze sobą i ciągle po drodze „Zimno“ Nietrudno zgadnąć, co może kryć się pod takim tytułem. Oczekuję zatem emocji związanych z cierpieniem, samotnością, oziębłością. Policzyłam, że trzecia część tomiku zawiera dwadzieścia sześć wierszy, natomiast dwie poprzednie po trzynaście. Odwieczna prawda, że negatywne stany ducha są bardziej inspirujące, znajduje tutaj swoje potwierdzenie. Wersy nadal pełne są zapachów, kolorów, smaków (oziębły księżyc połyskuje metalicznie; wpadam w zatęchłe bramy o zapachu śmietników), to jednak tworzą klimat całkowicie odmienny od wcześniejszego. Coś się zmieniło w życiu podmiotu lirycznego, nie tylko nie ma już żaru „Gorąca“, ale wydaje się, że utracony został również pełen nadziei spokój zawarty w „Cieple“. Dominują chłód i bezwzględna cisza: ta cisza mnie boli, wypełza z kątów bezszelestna i jadowita Rodzi się refleksja, że dla postaci mówiącej, występującej w utworach Iwony Niedopytalskiej, miłość jest podstawą bytu: rankiem szukam miłości przez szkło powiększające, ale pewnie zgubiła się w praniu Bez niej odczuwa pustkę, bezsens, martwość egzystencji: nie chcę być martwa, jak twoje oczy, ślizgające się po mnie przypadkiem, jestem tu, żyję Jej samopoczucie, samoocena są na łasce męskiego spojrzenia: tygrysiego lub martwego. Uzależniona od akceptacji, zainteresowania, nie docenia wartości sama w sobie, nierówna emocjonalnie, łasa na czułe słowa i gesty, pozwala sobą manipulować. Najdobitniej odzwierciedla te cechy wiersz „Niekompletna“: im bardziej wypatruje, tym bardziej cię nie ma, oczy lepią się do ścian, wypełniona czekaniem rozbrzmiewa ciszą, tylko palce ćwiczą bezgłośne etiudy i strzelanie z foliowych bąbelków kiedy pociągasz za sznurki i biegnie szybko na pijanych obcasach, miękka w kolanach i gestach[…] Podobnie jak Książka: pustką nie jest. zamkniętą książką z niedokończonym rozdziałem, odłożyłeś na później, na jutro, na nigdy. czeka zakurzona. ***

88

Herbasencja


Tomik, w którym wiersze ułożone są na zasadzie gradacji temperatur („Gorąco“, „Ciepło“, „Zimno“) pozwala odbiorcy na budowanie historii. Powstrzymam się jednak przed upraszczaniem przekazu poprzez konstruowanie fabuły typu: miłość wsparta gorącą namiętnością, faza przejściowa, pustka uczuciowa w związku lub jego rozpad. Bo choć tak sugeruje układ, i taką smutną, wychłodzoną bohaterkę musiałabym zostawić zamykając ostatnią stronicę, to przecież można spojrzeć na całość inaczej i nie zakładając chronologii wydarzeń, uznać poszczególne grupy tematyczne za odzwierciedlenie stanów emocjonalnych, występujących w relacjach międzyludzkich naprzemiennie. Ponadto chciałabym odejść od naturalnie narzucającej się oceny poszczególnych części w kategoriach dobra i zła, i, podobnie jak król Salomon, optować za istnieniem sensu w przeplatalności doświadczeń życiowych: Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów, czas rzucania kamieniami i czas ich zbierania, czas pieszczot i czas wstrzymywania się od nich, czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. (Koh 3, 1-11) Spłyceniem tematu byłoby odniesienie się wyłącznie do wierszy o tematyce miłosno-erotycznej, które liczebnie dominują w tomiku. Wrażliwość poetki na problematykę społeczną znajduje ujście w poruszających reminiscencjach z wypraw do dalekich krajów, np.: z rozdętym ego, jak brzuch afrykańskiego dziecka myślisz, że naprawdę żyjesz lub chłopi w galabijach sprzedają pataty i własne nerki lub rybackie kutry z Hongkongu codziennie dowożą śmierć lub Santa Maurete, patronko handlarzy, módl się za nią, sprzedała uczucie jak tabletkę extasy, nigdy więcej nie wpłynie w żyły Na zakończenie dodam, że nieustannie fascynuje mnie zdolność poetki do budowania tak sugestywnego klimatu - i to za pomocą prostych środków wyrazu, bez odwoływania się do wydumanych metafor i patetycznych porównań - iż odbiorca nie tylko odchodzi oczarowany, ale też niejednokrotnie z upodobaniem powraca. B. S. Wszystkie zacytowane fragmenty wierszy pochodzą z tomiku „Na południe od chmur“.

Styczeń 2016

89



Stopka redakcyjna Profile autorów:

Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Ajw http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=731 Andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 Avus Algor http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=51 Bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8 Bustan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=689 dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Ginger http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=598 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 JARGOS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=286 KlaPAUCJUSZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 KROLIKDOSWIADCZALNY http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 lYCORIS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=722 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 MSKORN http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=586 pOLLITER http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=625 sESI http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56 Szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 TOJESTNIEWAZNE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=740 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 WERWENA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=732 ZYRAFA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce:

Oso Polar http://da-bu-di-bu-da.deviantart.com/ https://www.instagram.com/awesome_oso/ https://www.etsy.com/shop/chercheto?ref=si_shop Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www . h e r bat k au h e l e n y . p l

Styczeń 2016

91



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.