Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Beata Gruszecka-Małek Kokarda na ustach 5 Artur Michał Kibiłda historia naturalis 6 pomieszanie języków 7 Marcin Lenartowicz 17.12.2016 8 Adam Ladziński Kłamstwisko 9 Błażej Jacek Klajza Sensuality 10 Ewa Kłobuch kumulacje 11 Małgorzata Wójtowicz Dotknij jeszcze raz 12 Pamięć 13 Izabela Trojanowska imperatyw pisania 14
Proza
Błażej Jacek Klajza Śliczna dziewczyna 16 Jakub Tomkiewicz Scyrograf 21 Antoni Nowakowski Ostatni w szeregu 22 Farma 23 Marianna Szygoń Zatarty trop 30
pojedynki literackie – miniatury Zwycięzca
Bezrobocie - Anna Chudy 49
Stopka Redakcyjna 51
Pojedynki literackie – limeryki Zwycięzca półfinału
Obrzęd - Mariola Grabowska 15
2
Herbasencja
Marudzenie Helli Grudzień 2016 roku, bo ten okres obejmuje obecny numer, kojarzę tylko z jednego momentu. Tuż przed Bożym Narodzeniem, w sypialni, późnym wieczorem, przy ubranej choince, zabierałam się za pakowanie prezentów. Ale, że odruchowo i obsesyjnie nadzoruję Herbatkę, i przed tą czynnością musiałam to zrobić. W poczekalni natknęłam się na nowe opowiadanie. Zerknęłam pobieżnie, zaczęłam czytać i… Już się nie oderwałam, aż do końca. Później okazało się, że nie tylko na mnie tekst zrobił takie wrażenie, bo z recenzowni wyszedł z najwyższą oceną 2016 roku. I na tym sukcesy się nie skończyły. Kto bywa na portalu już pewnie wie, o jaki tekst i jakie sukcesy chodzi. To oczywiście „Zatarty trop” Marianny Szygoń. I jeśli chodzi o ten numer Herbasencji – to tego opowiadania na pewno nie możecie pominąć. A jeśli zakochacie się w tym tekście tak, jak ja, to pamiętajcie, że po sieci hulają trzy darmowe ebooki autorki – „Negatywy” oraz, w klimatach science fiction, „Metastaza” i „Przetarg”. W poezji koniecznie rzućcie okiem na „Imperatyw pisania” Izabeli Trojanowskiej, kolejny grudniowy tekst, który podbił serca, nie tylko recenzentów. A na deser – jeszcze jeden rarytas: zwycięska miniatura z pojedynków literackich, autorstwa Anny Chudy. I to jest moje osobiste „top trzy”, jeśli chodzi o ten numer, ale oczywiście znajdziecie tu dużo więcej świetnej literatury. Zapraszam do czytania i życzę niezapomnianych wrażeń literackich. Helena Chaos
Styczeń 2017
3
Beata Gruszecka-Małek (Zyrafa) Urodziłam się w 1986 r., mieszkam w Kurowie (małej wsi w województwie dolnośląskim). Z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, muzyka i wszystko, w czym tkwi miłość. Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim O Granitową Strzałę (kategoria wiersza klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim Konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka, nominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym Konkursie Jednego Wiersza o Puchar Wydawnictwa Świętego Macieja Apostoła oraz II miejsce w konkursie „Forma Słowa“. Niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.
Kokarda na ustach Jeśli życie jest płytkim oddechem, to bardzo dobrze. Krócej za ciebie nie wyjdę. Drewniana kukułka jak sęp rozszarpie godziny. Zajmie to całe lata. A nawet wszystkie pory, będą chwytać powietrze tylko dlatego, że muszą. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak to jest przelatywać sobie przez palce. Patrz - jestem klepsydrą – trzymam się w biodrach. Mam w sobie sto bilionów ziaren. Pociągnij za wstążkę - tylko tak mogę się odzyskać.
Patrz - jestem klepsydrą – trzymam się w biodrach. Mam w sobie sto bilionów ziaren.
Styczeń 2017
5
Artur Michał Kibiłda (aklark) Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Absolwent University of London (kierunek: Metodyka Badań Historycznych). Wyjechał za granicę, aby wyrwać się z bloku, choć tęskni do Krakowa.
historia naturalis jestem silny. pewnie stąpam po ziemi, choć gołębia nad głową się boję. do pracy chodzę po pieniądze, nie po pracę. po słupkach excela wchodzę na szczyt. raz w tygodniu czyszczę kości pamięci z byle kim. w okolicy świąt stanę na nogi, aby przybieżyć do skromnej izby, wyłożonej białymi kafelkami. po świętach! nie umrę ze zgryzoty. jak matka, która powiedziała: nie mieszaj do tego boga. i to była sztuka mięsa.
do pracy chodzę po pieniądze, nie po pracę. po słupkach excela wchodzę na szczyt. raz w tygodniu czyszczę kości pamięci
6
Herbasencja
pomieszanie języków „bleeding red crying salt“ – Devorah Major wszedłem na Ben Nevis kąpałem się w Morzu Północnym dzisiaj wieczorem na głównym placu miasta słyszę młode psy wyją jakby chciały pożreć księżyc oświetla twarze dziewcząt pstrokata reklama banku gdzie żebrak pełni wartę wsłuchuje się w akcent chłopaków z Rygi czy Klużu zwiastujący posiłek w barze u Toma mieszają mi się języki i there is no dick in the village który zabroni mi usiąść na ławce w spokoju przyglądać się kolorowym światełkom wbijającym się w czerń moją czerń od wielu lat
słyszę młode psy wyją jakby chciały pożreć księżyc oświetla twarze dziewcząt pstrokata reklama banku
Styczeń 2017
7
Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.
17.12.2016 Tyle, że do każdego mi teraz jeszcze bardziej. Wracam do domu, zamykam się na siedem spustów i udaję ścianę. Dziewczynki pobazgrają mnie czasem, czy kiedy nauczą się w końcu literek - podpiszą, jakbym nie istniał gdzieś poza horyzontem ich rzęs - kochane. Uśmiechnę się, choć to nie wystarczy. Roztopię, jak świeca której byłem świadkiem, a która przestała dawać dym.
Z cyklu:Nieobecność. Jagoda Mornacka.
czy kiedy nauczą się w końcu literek - podpiszą, jakbym nie istniał gdzieś poza
8
Herbasencja
Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.
Kłamstwisko świadectwo dane przeciw bliźniemu swemu nie święte, odstępstwo od prawdy tak prawdziwe, że będzie wierzył każdy kto wcześniej zbliżył wiarę do stwierdzenia: tak może być. tłumaczenie może opierać się o fakt, że język obcy, czasem chciałby zawładnąć wyrazem twoich gestów, które na zawsze oddzielą: kłamstwo od przekonań, wiarę od faktów. dopiero wtedy można wzlecieć wyżej. i zrozumiesz wówczas jaką odległość masz do pokonania, pod nitką równina, stanowi ona granice poznania dla ciebie i chmur, które są schodami prowadzącymi w jasność.
Styczeń 2017
9
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
Sensuality Adela zwykła mawiać - z tym sprzętem zawojujesz świat wojowałem smukłe jodły padały pod moimi silnymi dłońmi wdzięczne brzozy wzbraniały się na chwilę by w moich ramionach polec niczym dziewice podczas inicjacji czasami i runął do mych kolan silny dąb lub grab nieco rozkosznie połechtał wtedy Adela wychodziła z siebie i stawała obok niekiedy między młodymi sosnami uwijałem się tak szybko przycinając niewinność na wysokości kolan czując radość dopieszczałem każdy szczegół Adela przysiadała często na piknikowym obrusie w kratę i patrzyła z radością na moje spocone ciało - jakiś ty piękny ponętny - mawiała - nic dziwnego że one takie uległe potem z rozmarzoną miną nalewała kawę do kubka czasem Adela miewała wątpliwości bo oto daję rozkosz dotykiem doprowadzając do śmierci jestem drwalem
10
Herbasencja
Ewa Kłobuch (Toya) Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.
kumulacje kolejna niedziela wypychana za drzwi stawia opór już w porze obiadu pomiędzy parującym rosołem a stertą ziemniaków koniecznie w plastrach i z koprem najgorsze przychodzi później tuż po szesnastej noc spada na dach rygluje drzwi usta wtedy zaczynam się dusić wyciągać zza szaf bezgłowe lalki i misie z rozprutych szwów sypie pierwszy śnieg albo popiół więc schylam głowę choć żadnej modlitwy nie pamiętam niczego co mogło przesunąć horyzont o tych kilka słów za daleko dlatego wygrzebuję wyblakłe listy i róże szeleszczące sreberka zmieniają się w korony spadają z głów przy byle podmuchu przymykam oczy i lecę przez czas szczeliny pod powiekami skąd widać już niebo znów wszystko ma twój głos dłonie przepuszczają przez palce słońca czasem nawet księżyce i wtedy zawsze jest pełnia wsiąka w prześcieradła ściany podrapane przez gałęzie wystukują nam rytm zza okna
przymykam oczy i lecę przez czas szczeliny pod powiekami skąd widać już niebo
Styczeń 2017
11
Małgorzata Wójtowicz (MWojtowicz) Urodziła się na Śląsku, w Cieszynie, obecnie mieszka na Podkarpaciu. Debiutowała w „Miesięczniku Literackim”, jej wiersze prezentowano w Polskim Radiu Rzeszów, „Nowych Myślach” i „Babińcu Literackim”. Publikowała też felietony, artykuły i recenzje na łamach „Super Nowości” i kwartalnika dla nauczycieli „W kręgu Mieleckich Humanistów”.
Dotknij jeszcze raz „0 fioletowej godzinie“ T.S. Eliot muzyka z księżyca usypia nas twoje wiersze już nie bolą choć ostrzysz na mej skórze słowa i skaczesz do gardła byle przerzutnią to nic to tylko wieczorna mgła ciągnie się za nami próbuję odczytać słowa litery pulsują fioletem chmur i chwilę jeszcze krążą z limfą powiedz kim jesteś nazwij mnie fabuła nie może się opierać na niewiadomej zaciera ślady burzy chronologię zrzuca ciężar co do grama co do promila aż poczujemy wagę chwili ważkę czasu która znieruchomiała na granicy dnia tkanka wiersza pozostaje czysta i trzeźwa gładka jak skóra nastolatki
litery pulsują fioletem chmur i chwilę jeszcze krążą z limfą
12
Herbasencja
Pamięć już dosyć się napracowałam kiedy szłam po te ziemniaki dla żydówki było ciemno wiadro uderzało po nogach stopy grzęzły w błocie wszędzie wilgoć albo te schody z góry na dół za drzwiami padałam ze zmęczenia potem siostro: pić czepek fartuch z dołu do góry siostro teraz odpoczywam pachnie obiadem ten grzebień jest mój szczerzy zęby i chowa się w kieszeni nie to torebka zobacz z kokardą i pierścionek z niebem a w oknach panny młode wiesz jak się gotuje ziemniaki najpierw obieramy rozbieramy mundurki umysły są otwarte jak dłonie nie jednak zwinięte w takie krętki to przecież szpital gruźliczy
wiadro uderzało po nogach stopy grzęzły w błocie wszędzie wilgoć
Styczeń 2017
13
Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.
imperatyw pisania może teraz będę pisać z troski o ojczysty język przecież najbardziej sweet jest słodycz po polsku i kurwa najbardziej gniewna ludzie mówią że teraz inne czasy – świat ma wielkość czipa miłość można zamknąć w hasztagach a człowiek prosty jest jak emotikon mogę pisać że nieprawda – słońce wędruje jak zawsze tak samo uparcie matowi w nas młodość a czas odmienia przez przypadki albo o czymkolwiek – może jeszcze czeka na wiersz jakaś wierzba starowinka która pięknie płakała setkę lat a teraz gnije w przydrożnym rowie gdybym tylko nadal umiała – udawałabym że mam więcej sensu i wtedy z ochotą mógłbyś mnie brać w cudzysłów
miłość można zamknąć w hasztagach a człowiek prosty jest jak emotikon
14
Herbasencja
Pojedynki literackie - limeryki Półfinał - zwycięzcy
W poprzednim numerze popeniłam straszną gafę i pomyliłam limeryki: Ani Ostrowskiej, która wygrała półfinał w swojej parze, przypisałam drugi limeryk, autorstwa BJKlajzy. Oboje autorów serdecznie przepraszam za pomyłkę, a Wam prezentuję właściwy limeryk.
OBRZĘD
Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Darmo leciwa dama w Lizbonie Pragnieniem seksu od stu lat płonie Gwałt obrzędowy Co rusz paź nowy A ona sarka: Same wałkonie!
Styczeń 2017
15
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
Śliczna dziewczyna
scenariusz
NA MOTYWACH OPOWIADANIA MARKA HŁASKI „ ŚLICZNA DZIEWCZYNA” 2003 SCENA 1 UJĘCIE 1 Długie początkowe ujęcie. Kamera przesuwa się po alejce parkowej mijając spacerujących tam ludzi. Co jakiś czas pokazują się napisy początkowe. Park. Kilkoro kręcących się przechodzących ludzi. Jakiś staruszek, jacyś mężczyźni, po prostu ludzie w parku. Kamera zatrzymuje się tuż przed ławką, na której siedzi para, ładna dziewczyna z przystojnym chłopakiem. Rozmawiają o czymś z przejęciem. Ujęcie 2 Przechodzący człowiek spogląda na dziewczynę i otwiera usta z podziwu nad jej urodą. Kamera zdecydowanie najeżdża na jej twarz. Widać emocje, gniew pomieszany z żalem. Ujęcie 3 Kamera pokazuje ich oboje, siedzących na ławeczce. Dziewczyna zaczyna rozmowę: - Idę. Już późno - Jak chcesz. Mnie tu dobrze. - Zrobisz to, o co cię proszę, czy nie? - Już ci powiedziałem. - Bo pożałujesz - To moja sprawa. Ujęcie 4 Chłopak wyciąga paczkę papierosów z kieszeni, wyciągnął jednego papierosa i zapalił, po czym schował paczkę do kieszeni Ujęcie 5 Dziewczyna spogląda na chłopaka i mówi: - Ja też palę. On z wyraźna ironią w głosie:
16
Herbasencja
- To bardzo niedobrze. Palenie szkodzi zdrowiu. Poza tym od palenia się brzydnie Dziewczyna spogląda na niego spod oka. Kamera oddala się i pokazuje przechodzącego obok nich jakiegoś człowieka, podąża za nim. Człowiek spogląda na dziewczynę i w tym czasie słychać jego myśli: - Boże ! Gdybym ja miał taką? Wszystko ułożyłoby się inaczej. Taka kobieta może odmienić całkowicie życie człowieka. Dla takiej zrobiłbym wszystko. A tak co? Cholera trzeba iść do kina, bo się człowiek rozklejać zaczyna. Kamera powoli oddala się od człowieka i zatrzymuje się na parze siedzącej na ławeczce. Ujęcie 6 Para na ławeczce, widok zza pleców chłopaka. Dziewczyna mówi: - Dasz czy nie? Ujęcie 7 Para na ławeczce, widok zza pleców dziewczyny. On mówi: - Nie lubię się powtarzać. Kamera zza pleców dziewczyny przesuwa się tak, aby pokazać ich oboje na ławeczce. W tym czasie dziewczyna mówi przez zaciśnięte zęby: -Ty skurwysynu! Chłopak ironicznie się uśmiecha i kopie jakiś kamyk leżący na alejce, po czym spogląda na dziewczynę i mówi: - Błąd kochana, błąd. Nie jestem twoim dzieckiem. Ujęcie 8 Kamera najazd zza pleców chłopaka na twarz dziewczyny. W tym czasie ona mówi: - Gdybyś był moim dzieckiem, to wiedziałabym co z tobą zrobić. Kamera obraca się w stronę chłopaka, w tym czasie on mówi: - Czemu więc mnie się radzisz, co zrobić ze swoim? Ujęcie 9 Kamera krąży dookoła ławeczki na której siedzą. Ona mówi: -Jest także i twoje. On: -Pięknie mówisz i tak wzruszająco. Niestety, ale był tam jeszcze Marcin i Roman… I jeszcze paru innych… Ja mam ci dać forsę? Czy ja wyglądam na instytucję charytatywną? - Z tamtymi nic nie miałam! - To po co wychodziłaś z nimi na dwór? - Żeby odetchnąć. Ładna pogoda wtedy była. Ujęcie 10 Kamera najazd na parę siedzącą na ławeczce. On dogasza papierosa i mówi: - No tak.. Chłopak lekko przeciąga się i opiera o ławkę, patrzy w niebo przez chwilę i mówi: - Sorry! Ale dawno już przestałem wierzyć w cuda. Jakoś nie wydaje mi się, żeby dziewczyna nocą szła nad rzekę z facetem tylko po to, aby popatrzeć na księżyc! Zwykle jest tak, że to księżyc patrzy się na nich. Uśmiecha się ironicznie. Ujęcie 11 Kamera zbliżenie dłoni dziewczyny (poruszają się nerwowo, łamiąc jakąś małą gałązkę). Oddalenie do planu amerykańskiego. Oni razem na ławeczce, ona spogląda na niego prosto w oczy.
Styczeń 2017
17
Kamera dalej się oddala i zaczyna obracać się w stronę przechodzącego człowieka, podąża za nim w czasie, gdy on przechodzi obok pary na ławeczce (spogląda na nich ukradkiem). W tle słychać myśli tego człowieka: - Mam. Wiem co napiszę! (Kamera najeżdża na jego twarz) Oni spotkali się przypadkiem w parku. Zawiązuje się romans. Pierwsza miłosna noc… Traktują to jako sport, wręcz cynicznie, ale z czasem przyjdzie do nich miłość… Będzie to powieść pełna gniewu…. Tak! Tak właśnie zrobię. Kamera oddala się od tego człowieka i wraca do pary na ławce. Ujęcie 12 Kamera plan ogólny, co jakiś czas kamera przybliża się i oddala od pary na ławeczce lub okrąża ich to w jedną, to w drugą stronę. Para prowadzi dialog. Ona zaczyna: - Dobra! Jak chcesz? Załatwię cię! Wszyscy się dowiedzą, że masz ze mną bachora! - Miła? Zaczynasz być śmieszna… - Śmieszna? Ze studiów wylecisz! Załatwię ci to. - Tak mówisz? To może ja ci też przypomnę o pewnych faktach, co? Zbliża swoją twarz do jej twarzy i mówi: -Pamiętasz tę noc w Manhattanie? Ja we wojsku myślę o swojej dziewczynie, tymczasem ona bawi się na dyskotece z jakimiś dwoma podstarzałymi gościami, co to niby mają firmę w centrum miasta. Ta dziewczyna, nieźle już wstawiona, jedzie potem na chatę do jednego z nich i i pieprzy się z nimi do białego rana. (Kamera nadal to zbliża się, to oddala). Rano wymyśla historyjkę o biedzie, że ojciec w kiciu, że matka pije i bierze od gościa pięć stów, a potem jazda na zakupy na miasto i kupuje sobie jakieś fatałaszki! Jak tania dziwka! Życiowe, co? Ujęcie 13 Kamera plan ogólny. Para na ławce w parku, tyłem do kamery. Kamera najazd na parę, przejście na widok dziewczyny zza pleców chłopaka. W czasie ruchu kamery dziewczyna zaczyna mówić: - Tak sobie! Znam lepsze bajeczki! On na studiach, takie sobie oceny. Stypendium by się przydało? No więc pisze podanko, że niby ojciec bezrobotny, matka nie żyje… Podanko przyjęto, kasiura leci. Co tam? Żyć nie umierać! Tymczasem tatuś w Stanach synusiowi paczuszki przysyła… Bo tatunio umiał robić CIEKAWE interesy… Że do Stanów musiał uciekać za defraudację… Tak… Ten tatunio z podania… Bezrobotny… Jak myślisz, interesujące? Ujęcie 14 Kamera zbliżenie chłopaka zza pleców dziewczyny. On mówi: - Dam ci połowę. Resztę skołuj sobie sama. Ujęcie 15 Kamera plan amerykański. W kadrze oboje. Ona mówi: - Nie, kochany! Dasz całość. - Albo co? - Chcesz wylecieć ze studiów? - A ty chcesz, żeby pokazywali na ciebie palcami i mówili, że idzie ta kurwa… - Nie chcę… Chwila zastanowienia (Kamera zbliżenie) i oboje zaczynają uśmiechać się. Ujęcie 16 Kamera przesuwa się od lewej do prawej i z powrotem, pokazując w kadrze raz dziewczynę, raz chłopaka, zwróconych do siebie twarzami. Rozmawiają już lekko rozluźnieni. On mówi: - Dobra dam ci całość, ale za dwa tygodnie dopiero. - Za późno! Już i tak jest za późno.
18
Herbasencja
On denerwuje się i podnosi głos: - To do cholery trzeba było uważać! Ona też podenerwowana: - Komu ty to mówisz? Ujęcie 17 Kamera plan ogólny. Dalszy ciąg tej rozmowy. On mówi: - Nie na wszystko trzeba się zgadzać, jak się wychodzi z imprezy z innym facetem, ty.. Ona przerywa mu: - Ciiiii… W kadr wchodzi jakaś para, spoglądają na ławeczkę (mąż z żoną) kamera podąża za nimi słychać rozmowę: Mąż zaczyna: - Co ci jest? - Widzisz, my nigdy nie będziemy mieć takich pięknych dzieci, jak oni. - Kochamy się. Jest nam dobrze, Bóg przebaczy nam, że nie pozostawimy nikogo po sobie, w końcu to on nam nie pozwolił mieć dzieci…. Kamera ściemnienie. SCENA 2 Ujęcie 18/2 Kamera rozjaśnienie kadru. Park, ławeczka, ta sama para. Ujęcie statyczne, w kadrze twarze dziewczyny i chłopaka. Dalej rozmawiają. On mówi: - Mogę ci to zorganizować. Wycieczka na wschód nie kosztuje tak wiele. Ona : - I co wtedy? - Nie wiem. Może kiedyś będziesz miała dom, męża, dzieci… - I co wtedy? – powtórzyła w zamyśleniu. - Nic. Wpadnę czasem do was… Poznasz mnie z twoim mężem... Pogada się o starych dziejach… On zamyślił się i jakby posmutniał… Kamera powoli zaczyna się od nich oddalać. Ujęcie 19/2 Kamera oddala się od pary na ławeczce i zatrzymuje się na przechodzących dwóch kolegach. Kamera podąża za nimi. Koledzy rozmawiają: - Co ci jest? - Nic, głupstwo. - Wzdycha ciężko. - Widzisz tą parę? Nam się tak nie udało… Tamte głupie czasy… Osiemdziesiaty pierwszy i później więzienie… Marzyłem o takiej dziewczynie…. Ech…. - No i... Czemu tak posmutniałeś? - Bo ciężko tak pomyśleć, że nigdy się takiej nie miało... Drugi kolega daje temu zamyślonemu kuksańca w bok mówiąc: - Głupstwo. Czy to takie ważne? Ważne że one są, że są takie piękne, że kochają swoich chłopaków i że same są kochane. Kamera pozostawia dwóch kolegów i wraca do ławki na której dalej siedzą młodzi. Ujęcie 20/2 Kamera powoli z lewej do prawej się przesuwa i z powrotem, ale tak, żeby w kadrze była cały czas para na ławeczce. Ona z wyraźnym smutkiem: - Więc w przyszłym tygodniu.
Styczeń 2017
19
On : -Tak. Ona unosi lekko głowę, przez chwilę patrzy na korony drzew, po czym spogląda na niego i mówi: - Długo będziesz czekał? On spogląda na nią ze smutkiem i mówi: - Na miłość długo się czeka. Ona szeptem: - Ach, tak… Kamera zbliżenie do jej dłoni. Jej dłoń powoli przesuwa się w kierunku jego dłoni i spoczywa na jego dłoni. Kamera odjazd od ławeczki do planu ogólnego. Ściemnienie. SCENA 3 Ujęcie 21/3 Kamera rozjaśnienie kadru. Plan pełny. Ławeczka w parku . Dwoje starszych ludzi trzymających się za ręce, podbiegają do nich jakieś dzieci. Starszy pan daje coś jednemu dziecku (może to być cukierek). Ściemnienie. SCENA 4 Ujęcie 22/4 Kamera rozjaśnienie kadru. Plan ogólny. Ta sama ławeczka w parku, na niej siedzą dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Najwyraźniej o czymś mówią. Zatrzymanie kadru . Powoli od dołu kadru zaczynają się pokazywać napisy końcowe. Następuje ściemnienie, ale napisy są ciągle widoczne na ekranie, przesuwają się dalej. Gdy kończą się napisy w czarnym już kadrze pojawia się na dłuższą chwilę napis “… aż do końca rzeczy…”.
Pamiętasz tę noc w Manhattanie? Ja we wojsku myślę o swojej dziewczynie, tymczasem ona bawi się na dyskotece z jakimiś dwoma podstarzałymi gościami, co to niby mają firmę w centrum miasta. Ta dziewczyna, nieźle już wstawiona, jedzie potem na chatę do jednego z nich i pieprzy się z nimi do białego rana.
20
Herbasencja
Jakub Tomkiewicz (TomK, Jot Te) Od czasu do czasu udziela się internetowo na profilu autorskim Jakub Andrzej Tomkiewicz, na facebooku, gdzie spontaniczne prowadzi również fanpage „Bezczelność bytu“. Rocznik 92‘, absolwent liceum plastycznego w Krośnie. Publikował swoje utwory w antologiach ruchu poetyckiego „Zgrzyt“, założonego w Brzozowie. „Dziennik poetycki“ (2016), „Poezja współczesna o wielu twarzach“(2017). Debiutował w antologii „Pod powierzchnią kropli“ w 2013 roku, zorganizowanej przez Koło Nauczycieli w Krośnie. Dotychczas jego książka „Kosmyk“ ukazała się jako e-book oraz papierowo w skromnym nakładzie.
Scyrograf
proza poetycka
By stać się poetą, trzeba porzucić niewinne postrzeganie rzeczy. Cyrograf podpisany niepewną jeszcze ręką człowieka, nabiera pewności w kształcie. Przejściu ze strony na stronę towarzyszą konwulsje oraz drgawki. A jednak... jednak udaje się poznać odwrotną stronę lustra. Udaje się spojrzeć w oczy wszystkiemu: śmierci, diabłu, a nawet w słońce. Lęki zakorzenione pod skórą wydają kwiaty. Ukrywano je głęboko, by niewypełzły na światło. Teraz, równie śmiertelne, co utrwalone na wieczność, snują sny na poduszkę, uprzednio witając miękkim “dobry wieczór”. Teraz życie jest snem, a sen zaczyna się dłużyć. Staje się coraz bardziej zwitkiem oraz zlepkiem wszystkiego, co już było i być mogło. Widzę setki dróg, a nie widać tej drogi. Czuję jak Smutki mnie biorą za ramię, próbują pocieszyć. Zapytasz, dlaczego cierpię? Bo nie potrafię ich skrzywdzić.
By stać się poetą, trzeba porzucić niewinne postrzeganie rzeczy.
Styczeń 2017
21
Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik papierosów, cygar i kawy rozpuszczalnej – w ilościach nieograniczonych… Swoje teksty publikował w „Esensji”, magazynach grozy „Histeria” i „Okolica Strachu”, wydaniach specjalnych „Szortalu na Wynos”, w „Creatio Fantastica” oraz na portalach „Fantastyka.pl”, „Szortal” i „Herbatka u Heleny”. Dwa opowiadana, „Listy kochanków” i „Operacja Koziorożec“ znalazły się na listach najlepszych opowiadań „Esensji”, publikowanych na tym portalu w 2012 i 2015 r. Admirator Fiodora Dostojewskiego, Raymonsa Chandlera i Clinta Eastwooda, a także filmu ”Dyliżans” Johna Forda, który może oglądać w nieskończoność.
Ostatni w szeregu
miniatura
Nigdy nie narzekał, chociaż coraz częściej miał poczucie, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Że w nieprzebranej rzeszy bezcielesnych bytów jest ostatnim w szeregu. Starał się, naprawdę starał… Odwodził od grzechu, prowadził drogą cnoty. Mówił sobie, że brakuje mu czasu, żeby nadmienić o swoich zasługach. Przypomnieć, że istnieje. Że nie ma nawet imienia… Poczucie goryczy jednak narastało – chociaż w końcu pogodził się z tym, że ciągle zajmuje najpośledniejsze miejsce. Niespodziewanie poczuł mocny uścisk. – Mój aniele, przeszedłeś próbę… – głos Boga brzmiał przyjacielsko. – Od dziś wszyscy, na końcu każdej modlitwy, zawsze będą cię wspominać. Tak postanowiłem. Z dumą nazywaj się Amen. 23 listopada 2015 r.
Starał się, naprawdę starał… Odwodził od grzechu, prowadził drogą cnoty. Mówił sobie, że brakuje mu czasu, żeby nadmienić o swoich zasługach. Przypomnieć, że istnieje. Że nie ma nawet imienia…
22
Herbasencja
Farma
horror
22 sierpnia 1948 r. n.e. Dawno nie sięgałam po pamiętnik. Dzisiaj mamy przymusowy postój, więc odszukałam w kuferku mój brulion w oprawie z pięknie wyprawionej skórki – jeden z wielu podarunków mamy – i zabrałam się za notowanie. Nadal bazgrzę prawie tak, jak poprzednio. Muszę poprawić charakter pisma. Dużo wydarzyło się od ostatniego wpisu. Wiele złego. Uciekamy, oglądając się za siebie, sprawdzając, czy ta wataha parszywców nas nie ściga. Nigdy bym się tego nie spodziewała... Mieliśmy takie cudowne życie! Tatulek pewnie też tego nie przewidywał. Zaskoczyli go. Teraz jednak znowu się uśmiecha. Nawet zaczął żartować. Dobrze. Warto przelewać wspomnienia na papier. Niekiedy czytam pierwsze kartki i wszystko sobie przypominam. Na samym początku odnotowałam, że mama pragnie, abym poprawiła charakter koślawo stawianych liter. Niezbyt dobrze mi to wyszło… Wszystko powraca. Staje przed oczyma farma – nazywaliśmy ją hacjendą – postacie koleżanek, sąsiedzi i sąsiadki. No i ja, mała dziewczynka z kręconymi włoskami, z zapałem pedałująca przez wielki podwórzec na trójkołowym rowerku. Przeważnie jeździłam obok klatek z naszymi zwierzątkami. Już wtedy bardzo je lubiłam. Teraz pewnie naszą posiadłość obrócono w perzynę. A może nie, może coś tam hodują. Wkleiłam do zeszytu moje zdjęcie z pierwszych prób jazdy, zrobione przez tatę. Jest na nim też mama – stoi z boku w swojej najładniejszej sukience. Uśmiecha się. Ślicznie. Mama kilka lat potem umarła. Właściwie zginęła. Tata mówił, że pochowano ją ubraną w tę sukienkę. Nie widziałam pośmiertnego stroju, tylko trumnę. Mocne pudło z brązu, z jej imieniem, nazwiskiem i krzyżem na wieku. Niezwykle okazałe, z pięknymi zdobieniami i pozłacanymi napisami. Na pewno kosztowało fortunę. Minęło już sporo lat, ale ciągle pamiętam chwile pochówku... Widzę je ze szczegółami, jakby mamusię pogrzebano wczoraj, mimo, że wówczas dopiero co odrosłam od ziemi, a teraz pukam do bram dorosłego życia... Tatulek wtedy powiedział, że mamusia trochę źle wygląda, więc na pewno pragnęłaby, żebym zapamiętała ją taką, jaką była za życia, w rozkwicie swojej urody. I że nie warto oglądać mamy po śmierci. Nie protestowałam, też tego nie chciałam. Nikt nie uchylił wieka, żeby spojrzeć na nią ostatni raz. Pocałować na pożegnanie. Byłam z tego zadowolona. W pamięci pozostał jej widok, obraz, gdy jeszcze żyła. Później ta pinda Mary oczywiście zaczęła dociekać, co naprawdę się wydarzyło. No i ukuła bzdurną teorię. Z jakim zadowolonym z siebie uśmiechem dała mi zaklejoną kopertę ze zdjęciem mamusi w trumnie! P:owiedziała, że fotografia wszystko wyjaśnia. Nie otworzyłam podarunku, chociaż gdzieś nadal go mam. Trochę źle wyglądała, powiedział tatulek. Wystarczy. Nie muszę się przekonywać, jak bardzo. Pragnę ją widzieć taką, jaka była ostatniego dnia przed tym wypadkiem. Od bredzenia Mary i Simmonsów zaczęło się całe zło. Ludzie, mieszkający dookoła nas, podchwycili głupie insynuacje. Skurwysyństwo! Sami hodują zwierzęta na mięso, tylko inne. To im w ogóle nie przeszkadza, ale nasze zwierzaczki stanęły im ością w gardle. Wiadomo, dlaczego – tatulek bardzo dużo na nich zarabiał. Byliśmy bogaci. I nadal jesteśmy. Parszywi chciwcy… Bardzo brakuje mi mamy. Kiedyś znowu zerknę w pamiętnik i przypomnę sobie, czemu przenieśliśmy się na drugi kraniec Kontynentu.
Styczeń 2017
23
Ponownie uzmysłowię sobie, że zbyt późno dowiedziałam się, iż Mary Simmons jest głupią gęsią. Idiotką, jakich mało. Źle powiedziane – podlą żmiją, sprytną i bezwzględną. Mówiąc krótko – kurewsko zazdrosną flądrą. Między innymi przez nią, przez tę moją ulubioną koleżankę, emigrujemy najdalej, jak możemy. Po prostu uciekamy… Gdzie, nie wiem. Myślę, że tata też jeszcze nie zna dokładnego celu wędrówki. Wszystko poszło w diabły, piękny dom, zabudowania i cała wspaniale urządzona farma. Oczywiście, te łotry Simmonsowie ją przejęli. Przez jedno – przez wścibstwo Mary i jej konfabulacje. Naprawdę, gdybym teraz ją spotkała, z dziką rozkoszą zatłukłabym ją. Albo oddała naszym zwierzaczkom do areny. Co za kurwa! Jaka ja byłam głupia, że wszystko jej opowiadałam. Już nigdy nie popełnię takiego błędu. Powiedziałam o tym tatulkowi. Uśmiechnął się czule i pogłaskał mnie po głowie. Nie kierujemy się w nowe miejsce jak jacyś biedacy – mamy kilkanaście transporterów, ciągniki, sprzęty gospodarskie i pojemniki z żywnością. Długa kolumna pojazdów… Ojciec wszystko świetnie przygotował. Szybko zorientował się, co się święci. I posiadamy coś najważniejszego – chłodnię na kołach z zarodkami nowych zwierzątek. Tam, gdzie osiądziemy, od razu rozpoczniemy hodowlę. Chyba nikt nas już nie goni. Tatulek powiedział, że cała ta banda moralistów i rabusiów dała sobie spokój. Wzbogacili się, a teraz sycą łupem. Martwię się o nasze zwierzątka. Potrzebują mięsa. Mamy zapasy, jednak się kurczą. Trzeba byłoby zapolować. Zajmie to sporo czasu, bo ćwiartowanie tusz trwa długo. Naprawdę nie lubię tego widoku. Leje się rzeka krwi, a nasi ludzie są nią upaćkani od stóp do głów. No i ktoś mógłby się nami zainteresować, a potem donieść, komu trzeba, że widział poszukiwanego Jamesa O’Flaherty’ego i jego córkę Harriet. Tatulek na pewno wymyśli coś sensownego. Pozwoli mi też nakarmić nasze zwierzaczki. Naprawdę bardzo je lubię. Teraz już wiem, jak dużo im zawdzięczamy. Bogactwo i spokój życia. Są kochane. I przez tę głupią Mary i tego pieprzonego buca, jej ojca, wszystko się rozwaliło. Jebana kurwa! 26 sierpnia 1948 r. n.e. Zepsuł się karburator w ciągniku, więc mamy dzień odpoczynku. Ojciec pracuje przy naprawie. Tatulek, gdy słyszy te stare nazwy, zawsze się śmieje. Stwierdza, że to określenie pasuje do tego, czym dysponujemy, jak pięść do nosa. Ma rację, jak zwykle. Mary tak mówiła i jakoś sobie przyswoiłam to określenie. Rodzice tej pindy używali maszyn, produkowanych w miastach. Jasne, że nazywali tę cześć silnika karburatorem. Niby sprzęt Simmonsów był nowy, ale wytwarzany tutaj. Nigdy nie chwaliłam się, skąd pochodzi część pojazdów. Nie, bo tata mi zabronił. Ale i tak się domyślili i ich to kłuło. Graciska ojca Mary są niczym w porównaniu do naszych poduszkowców i ślizgaczy. Ojciec umie je wykorzystać. Zna je na wylot, a jeden wóz wypełniają części zamienne. Da sobie radę. Zwierzątka ryczą. Są głodne. Małe, a jakie pazerne na mięso! I to świeże. Na pewno tata poleci je nakarmić. Jeszcze mamy krwiste tusze, chociaż niewiele. 26 sierpnia 1948 r. n.e., po południu Gorąco. Tutaj zawsze jest gorąco, parno i wilgotno. Wszędzie, na całym Kontynencie. Cieplarnia. Uczyłam się o tym. Na farmie oczywiście też tak było, ale w naszym wspaniałym domu i w pomieszczeniach pracowników mieliśmy klimatyzację. Na hacjendzie rosły też sekwoje. Dawały sporo cienia. Głupia Mary ględziła, że nie powinno ich być. Ale były. Pewnie zarodniki jakoś przetrwały, a może przywieziono nasiona, gdy ludzie ponownie przybywali na Kontynent? Nieważne. Spytam tatulka, on prawie wszystko wie. Przypomniałam sobie, jak grube były kamienne mury naszej siedziby. Też dawały chłód. Teraz pieczemy się w wozach mieszkalnych.
24
Herbasencja
Przeglądam wcześniejsze karty pamiętnika. Nigdzie nie zapisałam, że Mary zazdrościła mi ojca. Oczywiście chwaliłam się nim. I farmą, bo miałam czym. Kilkanaście budynków, kilkudziesięciu pracowników. Tata nazywał ich fornalami, niekiedy parobkami, nie wiem, dlaczego. Słuchali ojca, bo naprawdę dobrze zarabiali. Mówili o tym głośno. Niektórzy z nich jednak odchodzili. Właściwie to znikali. Po południu jeszcze z którymś rozmawiałam, pytałam, co u zwierzątek, a następnego ranka już go nie było. Tatulek tłumaczył, że uciekinierzy byli słabi, szukali tylko pieniędzy. Zarobili swoje i dali nogę, bo przeżywaliśmy jakiś mały kryzys. Twierdził, że tacy cwaniacy przytrafiają się na każdej farmie. Pamiętam dobrze, że te kłopoty zawsze wiązały się z brakiem mięsa dla zwierzaczków. Widziałam, że tatulek się tym martwi, ale wiedziałam, że rodzice dadza sobie radę. I dawali. Szybko wszystko wracało do normy. Zwierzątka znowu ryczą. Pomogę przy dozowaniu pokarmu. Mocno już wyrosły, jednak nadal są małe. Kocham je, gdy sięgają mi ledwie do kolan. Naprawdę kocham te jeszcze nieporadne stworzenia. Urodziłam się i żyłam wśród nich, a one wszystko nam dały. Stanowią nasz kapitał. Jak powiada tatulek, są zaczynem nowej przyszłości. Muszę się w końcu dowiedzieć, na czym to polega. Jutro spytam ojca. 28 sierpnia 1948 r. n.e., rankiem Wszystko naprawione, jesteśmy w drodze. Spokój. Tatuńcio już wie, gdzie osiądziemy. Miasto 8, taką nosi nazwę. Tam istnieją areny. Na nich odbywają się turnieje z udziałem naszych zwierzątek. Z tej metropolii licznie przybywali do nas kupcy. Mnóstwo ludzi ogląda te widowiska. Wzniesiemy nową farmę, jakieś piętnaście – szesnaście mil od granic metropolii. Nie za blisko, ale i nie za daleko. Kiedyś zapytałam ojca, czemu nie występują inne określenia miast. Wiem, że kiedyś było ich dużo. Każde nazywało się inaczej – Chicago, Detroit, San Francisco, Moskwa, Pekin… Rodzice Mary upierali się, że to bzdura. Głupole i prostacy. Inni sąsiedzi też twierdzili, że to mity. I że może cos takiego było, tam, skąd wrócili przodkowie taty i mamy. Upierali się, że Kontynent istniał od zawsze, a ich pradziadowie i dziadowie przetrwali wszystkie zmiany. Mamusia, słysząc te wywody, tylko się uśmiechała. Tatulek wczoraj powiedział, że miast jest naprawdę mało. Wiedział o dziesięciu. Może istnieje kilka więcej, gdzieś na krańcach tego wielkiego kontynentu, obmywanego ciepłym oceanem. Wyjaśnił mi, dlaczego tak jest. Chodzi o surowce. Wydobywa się ich niewiele, tak naprawdę dopiero ponownie organizuje się eksploatację złóż. A w miastach wytwarzają wszystko, czego potrzeba do życia i czym chwalili się głupi Simmonsowie. Miast nie może być więcej, bo ludzie nie mieliby zatrudnienia. Są jednak olbrzymie. Wieczorem zerknę na naszą gwiazdkę. Tata mówi, że to prawdziwa kolebka ludzi. Arka, w której przybyli nasi przodkowie. 28 sierpnia 1948 r. n.e., po południu Zapomniałabym napisać najważniejszego… Tatulek powiedział też, że wprowadzi mnie w sprawy farmy. Nowa hacjenda będzie nazywała się „Harriet”. Uśmiechnął się czule. Zaznaczył, że przecież wszystko odziedziczę. I muszę wiedzieć, z czego wziął się nasz wielki dostatek. Jak już się osiedlimy, zacznę pomagać tacie. Ha! Kocham tatulka. A jaka teraz jestem dumna! Nie powiedziałam, że dobrze wiem, o co idzie. Wspominała o tym mamusia. Kilka razy. Jak już podrosną, sprzedajemy nasze zwierzątka. Nasze gady. Kupują je właściciele aren. Zwierzaczki walczą potem ze sobą, żeby móc się najeść. Zżerają zabitego przeciwnika, naszego chowu albo kupionego od innego farmera.
Styczeń 2017
25
Mieszkańców miast to strasznie wciąga. Płacą słono za bilety, a widownie są naprawdę wielkie. Robią zakłady. Walki odbywają się prawie bez przerwy. O tym wiedziałam już od dawna… Mama nie chciała opowiadać o szczegółach arenowych starć. A ja się nie dopytywałam. Na pewno okropnie wyglądają. Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest wielki popyt. Takich jak on hodowców jest niewielu. Dorosłe życie gadziego wojownika w miastach trwa krótko, więc właściciele aren ciągle dopytywali się o nowe sztuki. Żal mi zwierzaczków, naprawdę żal. Może dlatego je tak kocham? Po sprzedaniu nie dostają karmy, żeby starcie było okrutniejsze i ciekawsze. Trudno, takie mają życie. Zarabiamy na nich bardzo dużo, ale niekiedy myślę, że lepiej byłoby, gdybyśmy zajmowali się gadami roślinożernymi. Stanowią świetne źródło pożywienia. Nasi podopieczni tłuką się o kraty klatek. Trzeba je nakarmić. Tata ma zapas jedzenia w jednej z przyczep-chłodni. Uspokoją się. Miasto 8 już blisko. Wszystko będzie dobrze. 30 sierpnia 1948 r. n.e. Jeden z pracowników zniknął. Młody chłopak, bardzo go lubiłam. Pewnie uciekł. To, o czym opowiadała Mary, to wymysł. Idiotyzm. Nasze gady znowu napierają na ściany klatek i szperają w podajnikach. Znowu są głodne, a to najlepiej świadczy, że tatulek karmi je tylko tuszami z chłodni. Durna gęś. 6 września 1948 r. n.e. Ciągle stawiam po dacie skrót n.e… Tego nauczyłam się w szkole, a tatulek powiada, że tak powinno być. Że teraz dla Ziemi nastała nowa era, i trwa już bardzo długo. Nasi przodkowie przybyli tutaj arką, którą często oglądam na niebie jako gwiazdkę. Dotarli na Ziemię olbrzymim kosmolotem, „Posejdonem”, żeby ją ponownie zasiedlić. Nasza macierzysta planeta zmieniła się. Ojciec wspominał, że w wyniku czegoś, co nazywano efektem cieplarnianym. Pamiętam te nauki, chociaż wtedy bardzo się nudziłam. Wezbrały oceany i morza, zalewając prawie wszystko. Ostał się tylko jeden kontynent, a ludzie w olbrzymiej większości wyginęli. Smutne. Odrodziliśmy życie na Ziemi, bo „Posejdon” przywiózł mrowie osadników. Kolonistów, którzy ponownie zasiedlili stary glob. Rozpoczęła się nowa era, przecież to takie proste… A ta idiotka Mary twierdziła, że taki, a nie inny świat istniał od zawsze. Nie tylko ona. W te głupoty wierzyli jej rodzice i wszyscy sąsiedzi. Twierdzili, że to, czym my dysponujemy, to pozostałość dawnych czasów, bezprawnie zagarnięta prez tatulka. Głupole o wszystkim zapomnieli. Nie, jesteśmy w nowej erze. Ja tak piszę i będę pisać. Jutro rozmowa z ojcem. Wszystko mi powie. Mary i całej tej bandzie Simmonsów nigdy nie przebaczę. Czemu naruszyli spokój grobu mamy? Czemu wywlekli trumnę i otworzyli wieko? Gnoje. A potem opowiadali takie bzdury! Tatulek przekaże, co mam niebawem robić. I potwierdzi to, co już wiem. Jestem tego pewna. Wieczorem spojrzę na „Posejdona”. Jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko… To nasza kolebka. Z niej się wywodzimy. Ale nie będę o tym już opowiadać. Mogę znowu spotkać takich prostaków jak Simmonsowie. 15 września 1948 r. n.e. Nowa farma już się buduje, ale wcale mnie to nie cieszy… Prace idą szybko. Jeżeli dysponuje się odpowiednimi funduszami, nic nie sprawia problemów, nawet w tej cieplarni, w którą zmieniła się Ziemia.
26
Herbasencja
Ogrodzenie jest już gotowe, wzniesiono bramę i część budynków. W długich szeregach stoją też klatki. Tam przeniesiono zwierzątka. Kończą stawiać dom i magazyny gospodarcze. Nad bramą pyszni się wielki napis: Farma Harriet… Widać go z daleka. Odlany z brązu, tak jak trumna mamusi. Nic mnie nie cieszy, bo jestem po rozmowie z ojcem. Powiedział mi wszystko. Kiedyś musiał, i pewnie zrozumiał, że w końcu dowiedziałabym się, z kim walczą nasze zwierzątka. To była kwestia czasu. Wszystko już wiem. Nachodzą mnie dziwne myśli. Boże kochany, czyżby Mary miała rację? Nie, to niemożliwe! Ojciec by tego nie zrobił. Przecież nie musimy być bogaczami! Zwierzątka ryczą. Znowu są głodne… Jednak nie pójdę do nich. Najpierw muszę wszystko spokojnie rozważyć. 16 września 1948 r. n.e., późnym wieczorem Chyba w ciągu jednego dnia stałam się dorosła. Dzień, jak wiele innych. Zwierzątka zabierają nowi właściciele. Każde jest w odrębnej klatce z uchem u góry. Wystarczy założyć hak dźwigu na kołach, żeby przenieść ładunek na przyczepę. Nabywcy byli zadowoleni, bo zwierzaczki okazały się takie, jak trzeba. Nie za duże i nie za małe. Akurat takie, żeby mogły stoczyć morderczą walkę. Wystarczająco wygłodniałe, łaknące mięsa. Tylko trzeba wypuścić je na arenę… Od dawna wiedziałam, że w chłodniach przechowujemy jaja gadów, dawniej określanych jako tyrannosaurus rex. Zawsze byłam pewna – mówiła o tym mama – że potem, na tych turniejach, walczą między sobą. Gówno prawda. Mierzą się z ludźmi. Młodymi chłopakami, dorosłymi mężczyznami, wszystkimi, którzy chcą się sprawdzić. I zarobić krocie. Pod warunkiem, że nie zginą. Że nasze gady nie rozszarpią przeciwnika na strzępy, a potem zeżrą. Widzowie dostają obłędu, patrząc na krwawą rzeź, nieraz trwającą bardzo długo. Na straszne starcie, a potem często rozszarpywanie człowieczego ciała i zjadanie po kawałku. Tata powiedział, że reguły są ustalone. Ludzie posługują się jakimiś toporami, mieczami, mają dzidy, kaski albo hełmy, osłony torsu, rąk i nóg. Zasad surowo się przestrzega. Walczących mieszkańców miast nazywał gladiatorami. I powiedział, dlaczego tak jest. Na Kontynencie żyje się krótko. Ten klimat wysysa z człowieka siły. Więc wielu pragnie przeżyć coś naprawdę ekscytującego. Przy okazji wzbogacić się i zyskać sławę. Pragnie napawać się mianem wielkiego wojownika, być podziwianym, czczonym, spędzać czas, trenując. Żyć wygodnie, nie harując od rana do wieczora. Tatulek powiedział mi coś jeszcze… Nie, w to nie uwierzyłam! Ale to musi być prawda! Po co miałby kłamać? Muszę w końcu obejrzeć fotografię, wykonaną przez Mary… 3 października 1948 r. Kończę z pisaniem pamiętnika. Ostatnia notatka, później chyba go spalę. A może nie, kiedyś do niego wrócę. Siedzę w wielkim salonie nowej farmy. Wspaniałej hacjendy „Harriet”. Niedawno zakończyła się stypa. Pogrzeb ojca był bardzo okazały. Sprawiłam mu trumnę z brązu, taką, jaką miała mamusia. Nieważne, czy przy datach dodaję skrót „nowej ery”, czy nie. To nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma tylko to, co powiedział ojciec. Był trochę pijany, bo świętowano zakończenie prac budowlanych. Może pragnął coś z siebie wyrzucić. Może, po prostu, uznał za celowe wprowadzenie mnie do końca we wszystko. Po co to robił?! Przyznał się, że dokarmiał nasze zwierzątka ludzkim mięsem. One bardzo je lubiły. Smakowało im. Z tego powodu były takie drogie. Czując na arenie człowieka, widziały upragniony łup. Naj-
Styczeń 2017
27
smaczniejszy kąsek na Kontynencie… Wygłodzone, walczyły jak oszalałe, żeby nasycić się czymś, co najlepiej im odpowiadało. Ojciec hodował gady tak, żeby je uczulić na zapach człowieka i jego widok. Wtedy doskonale spisywały się w walce, a bogactwo płynęło do naszych kieszeni wartkim strumieniem. Z tego powodu ginęli nasi fornale. Wykorzystywał ich jako pokarm. Już miałam na końcu języka pytanie, co naprawdę stało się z mamą, ale się powstrzymałam. Nie warto mówić za dużo… Przemyślałam wszystko i w końcu sięgnęłam po fotografię Mary. Simmonsowie wyciągnęli trumnę i obejrzeli, co znajduje się w środku. Mary zrobiła wtedy zdjęcia. Z mamusi została tylko czaszka i objedzony do czysta szkielet. Nic więcej. Przypomniałam sobie, jak mama narzekała. Jak często brała leki nasenne, żeby móc w końcu zasnąć. Jak chłodno traktowała ojca. Pewnie chciała odejść, ale przeze mnie została na farmie. Kochała mnie, to wiem. Dawniej była inna. Bardzo lubila organizować przyjęcia. Bawić się i tańczyć. Gadałyśmy wtedy z Mary jak szalone. Wszystko jej opowiadałam… Potem mamusia zamknęła się w sobie. Teraz rozumiem, że powoli gasła. Coś ją okropnie dręczyło, nie pozwalało spać, zatruwało jej życie. Nareszcie wszystko zrozumiałam… Ojciec, nie mając już fornala przeznaczonego na śmierć, wykorzystał mamusię. Zrobił z niej jadło dla naszych dinozaurów! Za jednym zamachem załatwił dwie sprawy. Towar był w dobrej formie, a przy okazji pozbył się kogoś, kto mu zawadzał. Żony. I ja tego jebanego skurwysyna nazywałam tatulkiem! Kochałam go, naprawdę kochałam. Pierdolony gnój. Wykorzystałam leki zostawione przez mamę. Nasenne, stare, ale sądziłam, że jeszcze będą działać. I tak się stało. Zrobiłam ojcu napój chłodzący, taki, jaki lubił. Kwarta płynu, nafaszerowana środkami usypiającymi, to wystarczająco dużo, żeby szybko zwalić z nóg. Zasnął jak niemowlę. Potem ułożyłam go na wózku transportowym. Dowiozłam do klatek i położyłam na podajniku karmy. Mamy takie, parobkowie, ojciec i ja używaliśmy ich, gdy zwierzątka trochę podrosły. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wszyscy byli pijani. Świętowali i już w duchu liczyli przyszłe zyski. Nacisnęłam guzik startera… Dinozaur, do którego posłałam ojca, rozprawił się z nim w okamgnieniu. Został tylko szkielet. Bardzo dobrze. Ojciec dostał to, na co zasłużył. Nikt nie dociekał przyczyn zgonu. Zdarzył się wypadek, bo James O’Flaherty okazał się nieostrożny. Pijany i rozkojarzony, wszedł do klatki mocno wyrośniętego drapieżcy. I ja go nazywałam tatulkiem … Niepojęte! 4 października 1948 r., wieczorem Ostatnie wpisy. Muszę spalić pamiętnik, żeby nie został ślad tej historii. Niby w tej chwili przepatruję okolice farmy, żeby sprawdzić, ile jest w pobliżu diplodoków. Świetne źródło pokarmu. Tak naprawdę wyszłam, żeby zrobić ognisko i spopielić moje zeszyty, kartka po kartce. Potem wrócę, wydam kolejne zarządzenia. Słuchają mnie, właścicielki wielkiej farmy. Słuchają… Może się jednak czegoś domyślają? Mam to gdzieś. Ciągle przed oczyma widzę obraz ciała mamy. Spokojnie przemyślę też pewne sprawy, ważne, mające wielkie znaczenie dla przyszłości mojej hacjendy. Kupcy narzekają na jakość zwierzaczków. Mówią, że nie są już takie, jak kiedyś. Straciły sporo drapieżności. Ich wartość spadła, a koszty prowadzenia farmy są naprawdę znaczne. Często mnie dobijają. Dokładnie wszystko rozważę. Coś muszę zrobić… Coś zmienić… Zastanawiam się nad pewną możliwością. Zostało mi naprawdę sporo środków usypiających. I łatwo je nabyć…
28
Herbasencja
Przecież mamusia aż tylu nie potrzebowała… Nie aż takiej ilości. Po co tyle kupowała? Nie, to niemożliwe. Nie chcę o tym myśleć! Boże kochany, nie zamierzam o tym myśleć!!! Koniec z tym! Niee! 4 października 1948 r., nieco później Dlaczego krzyczałam!? Na tej wielkie równinie, porośniętej potężnymi skrzypami, nikt mnie nie usłyszy. I nikt nie powie, że się mylę. Dobrze o tym wiem. Tego samego dnia, w tym samym miejscu Zawsze będę kochać mamę, niezależnie od tego, co robiła. 4 października 1948 r., przed północą Została tylko jedna kartka. Reszta zamieniła się w popiół. Ta też niebawem się zwęgli. Po co jeszcze piszę pamiętnik? Chyba z przyzwyczajenia. Dziecinada. Spojrzę teraz na moją ukochaną gwiazdkę. Na „Posejdona”. Chciałabym tam wrócić, chociaż wiem, że to niemożliwe. To był przelot tylko w jedną stronę. Na pokładach tego nadświetlnego kosmolotu życie w komorach kriogenicznych, w długim letargu bez snów, byłoby o wiele prostsze… Spokojne jak sen kochanego przez rodziców niemowlęcia, w trwającym dziesięciolecia, a może i dłużej, zatraceniu świadomości istnienia. W komie bez żrących duszę strasznych wspomnień… I perspektywy, że stanę się taka, jak moi rodzice. I skończę tak jak oni… 5 października 2016 r. Antoni Nowakowski
Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest wielki popyt. Takich jak on hodowców jest niewielu. Dorosłe życie gadziego wojownika w miastach trwa krótko, więc właściciele aren ciągle dopytywali się o nowe sztuki.
Styczeń 2017
29
Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Literatka-hobbystka. Z upodobaniem grafomani po godzinach, prezentując swoje opowiadania na portalach literackich, w niezależnych zinach oraz na stronie fantastykaodzaraz. wordpress.com
Zatarty trop
kryminał
– Jedź! – rozkazał. Beth nie wykonała polecenia, ogarniając zbaraniałym wzrokiem spoconą twarz obcego mężczyzny, który właśnie wpakował się na fotel pasażera. Wysadziła Ethana przed szkołą, ale nie wpadła na to, by zablokować drzwi, gdy dzieciak wysiadł. Światła zmieniły kolor na zielony, kierowcy z tyłu zaczęli wściekle trąbić, a ona zdołała wydobyć z gardła jedynie krótki, żałosny jęk: – Ale… – Ruszaj, kurwa! – ryknął intruz, wciskając jednocześnie pod jej żebra zimny przedmiot o wąskim, ostro ściętym końcu. – Już! Wyraźnie poczuła go przez cienki materiał lekkiej bluzki. Pistolet czy nóż? Nie ośmieliła się spojrzeć w dół. Stopa sama odnalazła pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon, ponownie witany jazgotem klaksonów, tym razem ze strony tych, którym przecięła drogę. Od zderzenia z pędzącą furgonetką dzieliły ją milimetry. – Przejechałaś na czerwonym – zagrzmiał, głębiej wbijając twardy przedmiot w bok Beth. – Na drugi raz rób, co mówię! Instynktownie odchyliła ciało w bok i wstrzymała oddech, zagryzając wargi aż do krwi. Na przekór bólowi i przerażeniu, wyciskającym łzy z oczu, radio beztrosko mruczało pretensjonalną piosenkę o miłości. Why won’t you release me – podpowiadał refren. – Mam syna… Puść mnie – wyjąkała. – Bierz auto i jedź, dokąd chcesz! Niespodziewanie cofnął dłoń. Kątem oka dostrzegła, jak ukrywa pod kurtką pistolet, wciąż jednak kierując lufę w jej stronę. – Nie jestem złodziejem. Ty pojedziesz. – Odsunął się, wygodniej siadając w fotelu pasażera, po czym dodał: – Nie utrudniaj, bo dzieciak zostanie sierotą. I tak zostanie, przemknęła jej przez myśl ponura wieszczba. Zagryzła wargi jeszcze mocniej i nerwowo zacisnęła palce na kierownicy. Kolejne skrzyżowanie powitało ich czerwienią. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, był pomysł, by pchnąć drzwi, zerwać się z fotela i uciec. Musiałaby jednak wpierw odpiąć pas. Czy on naprawdę strzeli, gdy tylko zacznę mocować się z zamkiem?, rozważała przez długie niczym wieczność sekundy pozostałe do zmiany świateł. Nie starczyło jej odwagi, by to sprawdzić. *** – To twoja matka? Ethan nieznacznie skinął głową. Przywykł do obojętnych, wyzbytych z ciekawości spojrzeń, jakimi postronni obdarzali pogniecione zdjęcie. Fotografia zatrzymała czas dla niespełna czterdziestoletniej
30
Herbasencja
okularnicy, odzianej w bury, równie niemodny jak fryzura sweter. Nie pamiętał matki innej niż na tym zdjęciu, jakby kawałek papieru, poprzecinany rysami zagięć, zawłaszczył całą jego pamięć. – Dawno było robione? – Piętnaście lat temu. – No, to mamunia wygląda teraz zupełnie inaczej. – Sprzedawca w minimarkecie przy stacji paliw z ironicznym skrzywieniem warg, mającym uchodzić za uprzejmy uśmiech, oddał zdjęcie. – Świeższego nie masz? – Nie. – Chłopak złożył je na pół i schował do kieszeni. Czuł, że nieuprzejmy Metys zaraz zada jeszcze jedno rzeczowe pytanie, a odpowiedź, której Ethan będzie musiał mu udzielić, sprawi, że grubas w brudnym mundurku z logo dużej sieci paliwowej przestanie traktować go poważnie. Nic nowego. Zdążył przywyknąć. – A kiedy niby miała bywać w tej okolicy? – spytał miejscowy, widząc markotną minę chłopaka, raczej po to, by przyspieszyć koniec rozmowy niż ze szczerej chęci pomocy. – Właśnie wtedy. Wypłaciła gotówkę z bankomatu naprzeciwko – padła odpowiedź. – Potem prawdopodobnie tu zatankowała. – Byłaby na nagraniu. Też mamy kamery. – Sprzedawca ukrył dłonie w kieszeniach uniformu i znudzony, zaczął wypychać je pięściami. – Wtedy mieliście awarię. Metys zamrugał kilka razy, po czym wydął usta i wodząc mętnym spojrzeniem między pustawymi półkami, przyznał: – Tak, rzeczywiście… Faktycznie, przypominam sobie… Serce Ethana zabiło mocniej, choć rozsądek podpowiadał, że to kolejny fałszywy alarm. – Taak – ekspedient dokończył po chwili namysłu. – Rzeczywiście tam kiedyś był bankomat. Ale zlikwidowali, przecież wszyscy teraz płacą paypassem. Chłopak odwrócił się na pięcie i wypadł ze sklepu, w odwecie zrzucając po drodze towary z mijanych regałów. Minimarket był ostatnim miejscem, które miał odwiedzić w tej mieścinie. Ścigany wrzaskami oburzonego sprzedawcy, rozchlapując pośniegowe błoto, dopadł zdezelowanego mustanga i z rykiem silnika wyjechał na szosę prowadzącą do mostu na rzece Columbia. Znowu wyszedł na idiotę. Przez nią, pomyślał z wściekłością. Rzuć to w cholerę, usłyszał w głowie głos ciotki. By go zagłuszyć, podkręcił głośniej odtwarzacz. Otworzył szeroko okno; mroźne powietrze studziło rozpaloną skórę, nerwy też puściły szybciej, niż się spodziewał. Nie wrócę więcej do Vantage, obiecał sobie. Nie pierwszy raz. *** – Uuu, biednie – orzekł, zaglądając do czerwonej portmonetki. Wysłużony chevrolet Beth przemykał główną ulicą niewielkiego miasteczka, ale szeroko rozlokowane schludne domki i scenki z życia na prowincji niewiele obchodziły porwaną. Od dobrej chwili obserwowała ukradkiem, jak porywacz przegrzebuje jej wielką workowatą torebkę. Z początku uważała, że robi to z nudów, ale szybko pojęła, że poszukuje czegoś konkretnego. Pieniędzy. A podobno nie jesteś złodziejem, pomyślała z przekąsem. – Czas skorzystać z debetu – oznajmił w końcu. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem. Łypnęła okiem w bok – trzymał kartę kredytową pomiędzy dwoma palcami tak, jak trzyma się papierosa, by następnie wsunąć plastik do kieszeni na piersi. Lekko oblizała spieczone wargi i z wysiłkiem przełknęła zgęstniałą ślinę. Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem, powiedział. Czyżby czekała ich długa podróż?
Styczeń 2017
31
– Chciałabym papierosa – wymamrotała przez ściśnięte gardło. – Kolejna paląca mamuśka. – Facet zanurzył rękę w torbie i wygrzebał stamtąd pomiętą paczkę winstonów, wyjął jednego i zapalił. Resztę schował do kieszeni, ignorując prośbę kobiety. – Moja była taka sama. Wredna, samolubna suka. Uwielbiała kurzyć w pokoju dziecinnym. Pamiętam, jak podpalała podczas karmienia. W jednej ręce fajka, na drugiej siostra. – Głęboko zaciągnął się dymem i ostentacyjnie strząsnął popiół do torebki. – Przyznaj, Matko Święta od Nieustającego Jarania, twój dzieciak też już jest nałogowcem. – Nie – jęknęła cicho, czując łzy napływające do oczu. Straciła ochotę na papierosa. Powędrowała spojrzeniem ku zegarowi na tablicy rozdzielczej. Za parę godzin mały skończy lekcje i będzie na nią czekał. Do tej pory zawsze odbierała go na czas. Chrząknęła dla dodania sobie odwagi i zaczęła cicho: – Pozwól mi zadzwonić do bratowej… Ktoś musi pojechać po Ethana do szkoły. Proszę… Nadal palił, leniwie podnosząc papierosa do ust i ze stoickim spokojem na twarzy strzepując popiół. Wyglądało na to, że rozważa prośbę. Albo że wcale nie słucha. – Proszę – powtórzyła. – Nie powiem ani słowa o tobie, przysięgam. – Zatrzymaj się – powiedział nagle i wskazał przestronny parking przed samotnym pawilonem handlowym. – Tam. Skwapliwie wykonała polecenie. Drżącymi palcami przekręciła klucz w stacyjce, po czym obróciła głowę i spojrzała z nadzieją na porywacza. – Pozwolisz mi? Mogę zadzwonić? – pytała gorączkowo. – Mogę? – Najpierw pójdziesz do bankomatu. – Zrzucił torbę z kolan i wepchnął ją stopą w niszę pod deskę rozdzielczą. Potem wyciągnął z kieszeni kartę kredytową. Papieros między palcami drugiej dłoni nieubłaganie zamieniał się w rolkę popiołu. – Wyciągniesz, ile zdołasz. Później zobaczymy. Z ociąganiem sięgnęła po plastik. Zahipnotyzowana przez przenikliwe ciemnobrązowe oczy patrzące spod krzaczastych brwi, nie zauważyła, że mężczyzna wcale nie podaje jej karty. Krzyknęła z bólu, gdy zamiast twardego tworzywa poczuła żar gaszonego we wnętrzu dłoni niedopałka. Nie pozwolił jej cofnąć ręki, przytrzymując przegub trzema wolnymi palcami. – Nie będziesz uciekać ani z nikim gadać. – Rzucił jej kartę na kolana i dobył broni. – Nie wchodzisz do środka. Załatwiasz bankomat i wracasz. Wytniesz mi jakiś numer, to strzelę w plecy. Tobie i każdemu, z kim zamienisz choćby słowo. Rozumiesz? W milczeniu skinęła głową. Łykając łzy, wysiadła z samochodu. *** – Zadzwoniła koło południa. Nie zdążę przyjechać po małego, spóźnię się. Tak powiedziała. Odbierz go ze szkoły, okej? Wrócę późno, mówiła. Wyrodna suka! Nigdy nie wróciła. I Ethan wcale nie był pewien, czy w ogóle to obiecywała. Słowa ciotki, relacjonujące ostatnią rozmowę telefoniczną z młodszą siostrą męża, brzmiały za każdym razem podobnie, choć z biegiem czasu wkradała się między nie dysharmonia fałszywych wspomnień. Piętnaście lat to szmat czasu, a pamięć potrafi płatać figle. Jedno pozostawało niezmienne: nagranie z monitoringu bankowego. Dość marnej jakości, ale matkę dało się na nim rozpoznać. Emerytowany detektyw, który udostępnił chłopakowi film, bez przekonania życząc powodzenia, sam prawie od razu poszukiwań zaprzestał. Oficjalnie nie wykreślono jej z list osób zaginionych, nie uznano też za zmarłą, choć z rzeki na granicy rezerwatu Coeur d’Alene wydobyto należący do niej wóz. Ethan odwiedził wszystkie szpitale w okolicy, ale w tamtym czasie do żadnego nie przyjęto Beth Dembowsky ani mogącej za nią uchodzić Jane Doe. Jakby zapadła się pod ziemię. Wielokrotnie pokonywał drogi prowadzące z rodzinnego Ellensburga przez Vantage do granicy stanu i dalej, przez rezerwat, aż do miejsca, w którym znaleziono samochód. Odwiedzał stacje
32
Herbasencja
paliw, przydrożne bary, kościoły i motele, wszędzie wypytując o starych pracowników, bo tylko oni mogli coś pamiętać. Omijał zagubione w dolinach farmy, kluczył wśród lesistych, łagodnie falujących wzgórz, z respektem spoglądając ku górom na horyzoncie. Wybierał trasy, które podpowiedziałby mu GPS, gdyby z niego korzystał, bo przecież matka, jako prawdziwa mieszczka, nie wyszukiwałaby dróg trudnych i niebezpiecznych. Zakładał, że po wyjeździe z Vantage wybrała główną szosę prowadzącą na północny wschód i nie porzuciła jej, dopóki nie musiała wjechać na teren rezerwatu. Czego tam szukała, nie wiedział. Nie mieli indiańskich przodków. Może się zgubiła? Może że to nie była ona, tylko ktoś, kto przemocą zabrał jej samochód? Ale o tym wolał nie myśleć. Nie miewał przeczuć. Wierzył, że kiedyś, choćby przypadkiem, trafi na szlak, który przemierzała piętnaście lat wcześniej. Nie miał innego wyjścia. Podporządkował poszukiwaniom życie osobiste, rzucił szkołę, odtrącił dziewczynę, poświęcił pracę, popadł w konflikt z rodziną. Bywało, że miał ochotę dać za wygraną. Czasem, rozgoryczony ludzką niepamięcią, jechał przed siebie, byle dalej od miejsca, w którym nie było już śladu po zatopionym samochodzie matki. Tak jak wtedy, gdy pędził szosą numer dziewięćdziesiąt pięć na południe, gnany wibrującym w głośnikach growlem, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Gdyby nie matka, mógłby tak jechać aż do Las Vegas. Gdyby nie matka. Ciemny radiowóz policji stanowej pojawił się znikąd. W słabym świetle gasnącego słońca lśnił prawie idealną czernią, odblask migającego koguta zajaśniał we wstecznym lusterku jak błyskawica. Zamiast grzmotu zabrzmiał jednak krótki, urwany ryk syreny, więc Ethan posłusznie zjechał na pobocze. Bez słowa podał niewiele starszemu od siebie funkcjonariuszowi prawo jazdy; obojętnie czekał, aż tamten zeskanuje umieszczony na dokumencie kod QR. Wiedział, że za chwilę czytnik nieco większy niż popularne smartfony pokaże dane osobowe, informacje na temat samochodu, a nawet wykaz niezapłaconych mandatów czy wykroczeń drogowych. Uwidoczniłby również listę niedawnych użyć karty płatniczej oraz listę miejsc, w których Ethan poprzednio przebywał, gdyby nie… – Brak aktywnego połączenia z siecią – zauważył policjant, podnosząc znad wyświetlacza surowy wzrok. – Coś nie tak z pańskim urządzeniem mobilnym, panie Dembowsky? – Właśnie. – Chłopak z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Telefon mi padł. – Pół roku temu? Wtedy system lokalizował pana ostatni raz. Ethan zrobił minę zbitego psa. Tak, wtedy, zimą, przypomniał sobie. Jeszcze w Ellensburgu, gdy ostatni raz dzwoniłem do ciotki. – Nooo… Widzi pan, taka sprawa… Coś tam się spieprzyło w elektronice, a szczerze mówiąc, nieszczególnie mi się ostatnio wiedzie. Nie stać mnie na naprawę. Pełne dezaprobaty spojrzenie funkcjonariusza zastygło na fantazyjnych tatuażach zdobiących przedramiona chłopaka, prześlizgnęło się po misternych pierścieniach ze stylizowanymi na satanistyczne symbolami, dekorujących każdy zaciśnięty na kierownicy palec, by na koniec powędrować ku licznym kolczykom znaczącym oba łuki brwiowe. – Rząd bezpłatnie wymieni panu na nowy – oznajmił zimno. – Tak? – bąknął Ethan, patrząc w taki sam sposób na wypolerowane guziki i błyszczącą gwiazdę na jego piersi. – Naprawdę? Niezrażony lekceważeniem mundurowy zaczął recytować wyuczoną formułkę: – Wystarczy zgłosić się do najbliższego urzędu burmistrza. Na razie dostanie pan ode mnie tymczasowy lokalizator. Jego wydanie wiąże się z koniecznością uiszczenia ustawowej kaucji w wysokości stu dolarów, która zostanie panu zwrócona w biurze lokalnego szeryfa. – Uhm – z ust chłopaka wyrwał się dźwięk, od biedy mogący uchodzić za zgodę. Strata stu dolarów nie bolała go tak bardzo, jak perspektywa korzystania ze Statesbooka, aplikacji od niedawna obowiązkowej dla wszystkich obywateli, i jak fakt, że bycie offline zajmowało przedstawicieli prawa bardziej niż wykroczenie drogowe. – Mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości w stanie Idaho…
Styczeń 2017
33
Funkcjonariusz dalej recytował wyuczone kwestie, ale chłopak nie słuchał. Gdy mundurowy wrócił po lokalizator do radiowozu i na moment spuścił Ethana z oczu, ten zrobił najgłupszą i najbardziej ryzykowną rzecz w życiu. Bez zastanowienia uruchomił silnik, przycisnął pedał gazu i przeciął pustą szosę, wpadając w objęcia bocznej drogi, zdającej się prowadzić donikąd. *** – Skręć tutaj. Beth bez szemrania wykonała polecenie, zjeżdżając w boczną uliczkę. Krótko mknęli międzystanową szosą numer dziewięćdziesiąt pięć, by znowu zanurzyć się w plątaninie mało uczęszczanych dróg. Z początku dziwiła się, że porywacz kazał wyłączyć nawigację i sam wiódł ją sobie tylko znaną trasą pomiędzy niewielkimi miejscowościami. Sprawiał wrażenie, że czuje się w tych okolicach tak pewnie, jakby właśnie stąd pochodził. Pytanie o cel podróży zbył milczeniem. Gdyby nie niemrawo szemrzące radio, cisza stałaby się nieznośna. Godziny mijały jedna po drugiej i Beth zrozumiała w końcu, co było nie tak: bardziej niż milczenie towarzysza niepokoił brak dzwonków komórki. Nie jej własnej, bo tą po krótkiej rozmowie z bratową porywacz rozbił o kamień, usunąwszy wcześniej kartę SIM. Wyglądało na to, że sam też nie posiada smartfona. Ani razu nie sprawdził przychodzących wiadomości, nie surfował po necie, nie odbierał ani nie wykonywał połączeń. Nie tylko dlatego bała się coraz bardziej. Okolica wyraźnie zmieniała charakter – znikały trawiaste pagórki, coraz większe połacie terenu zaczynał zajmować las. Szosa przeszła w wąską, wyboistą, gruntową drogę i myślami porwanej nieubłaganie zawładnęło przypuszczenie, że skończy jako kolejna ofiara seryjnego mordercy. Zagryzała wargi coraz boleśniej, oddychała jeszcze szybciej i płycej, a drżenie, opanowujące stopy, przenosiło się na pedał gazu. Melodia silnika straciła równy rytm, samochód zgasł raz i drugi, ale jedynym, co usłyszała od porywacza, było oschłe i, jak się jej zdawało, mocno cyniczne: – Weź no się w garść, kobieto. Już niedaleko. Nie uspokoiło jej to ani trochę; brzmiało jak groźba. Serce waliło jak młot. Zaschło jej w ustach, ale jakby na przekór suchości bluzka lepiła się do spoconego ciała, a słona wilgoć bezlitośnie żarła oparzelinę na dłoni. Gehenna trwała aż do momentu, w którym las zrzedł nagle, przechodząc w znajomy pofalowany krajobraz, ze skrytą za fałdami pagórków mieściną. Felton Creek, położone nad strumieniem o tej samej nazwie, powitało ich krzątaniną popołudniowych powrotów z pracy. Zaszokowana Beth, nie wierząc w tak nagłą odmianę losu, przy okazji krótkiego postoju przed przejściem dla pieszych spojrzała pytająco na porywacza. – Co? – Zmarszczył karcąco brwi. – Przecież mówiłem, że niedaleko. Otworzyła usta, ale zaciśnięte gardło nie pozwoliło na wypowiedzenie choćby słowa. Rozważała, czy lekki uśmieszek błąkający się po jego wargach należał do bawiącego się własną nieczystą grą sadysty czy pospolitego, choć groźnego kpiarza. Nie pozostawił jej zbyt wiele czasu na roztrząsanie niuansów swojego charakteru, każąc zatrzymać samochód na parkingu obok zabytkowego budynku lokalnego banku. Jasny parter kontrastował z piętrem z ciemnoczerwonej cegły, a kunsztowne łuki okien przywodziły na myśl styl kolonialny. Zaskoczona Beth pozwoliła silnikowi zgasnąć. – Nie mam tu konta – wyjąkała, nerwowo poprawiając okulary. – Masz – odparł, rozbawiony. Odwróciła głowę. Trzymał w dłoni płaski srebrny klucz. – A dokładnie skrytkę depozytową na twoje nazwisko – wyjaśnił. – Interesuje mnie jej zawartość. Pójdziemy tam razem. Jeśli spytają, przedstawisz mnie jako swojego goryla, narzeczonego, brata, wszystko jedno. Pamiętaj, żeby grzecznie odpowiadać na pytania i nie kłapać niepotrzebnie dziobem, bo ktoś zginie razem z tobą. Rozumiesz? – Ale… przecież nigdy tu nie byłam… Skąd nagle… depozyt?
34
Herbasencja
– Steve otworzył go na twoje nazwisko. – Wysiadł z auta, po czym pochylił się i zajrzał do środka, spoglądając na Beth ponaglająco, zdziwiony, że wciąż siedzi w fotelu. – No dalej, idziemy. – Nie widziałam sukinsyna od dziewięciu lat – szepnęła, skonsternowana, i uniosła wysoko brwi. – Kiedy to zrobił? – Właśnie wtedy – warknął, sięgając po jej torebkę. Następnie obszedł samochód i otworzył drzwi po stronie kierowcy. – Wysiadaj, do jasnej cholery. Niedługo zamykają. Wykonała polecenie. Zamyślona, mechanicznie odebrała torbę z jego rąk i zablokowała centralny zamek. Porywacz chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę banku. – Dobrze go znasz? – odzyskała głos, zasypując towarzysza pytaniami. – Gdzie jest teraz? Dlaczego nie daje znaku życia? Czemu tak nagle zniknął? Żyje z inną? – Zamknij się. Miałaś nie kłapać dziobem, pamiętasz? – Zniecierpliwiony, zatrzymał Beth nagłym szarpnięciem i patrząc jej prosto w oczy, przypomniał szeptem: – Masz zadanie do wykonania. Jak się dobrze spiszesz, może powiem coś więcej. Może. Zamilkła, usiłując wyczytać prawdę z zimnego wzroku, drgających nerwowo szczęk, ściągniętych brwi i niewielkich kropli potu zbierających się na czole i grzęznących w ciemnym zaroście, który zaczynał kiełkować na nieogolonych policzkach. Bał się, zrozumiała. Czego? Demaskacji, ochrony banku, zdrady z jej strony? Stali tak, milcząc, na środku trotuaru, obojętnie omijani przez przypadkowych przechodniów, mocując się spojrzeniami. Wreszcie Beth powoli skinęła głową. – Zrobię, co każesz. Ale potem powiesz. – Może – powtórzył. Czując, że uścisk palców na jej ramieniu zelżał, odwróciła się i pchnęła ciężkie skrzydło przeszklonych drzwi banku. Porywacz podążył za nią jak cień. Powie, pomyślała. Wiem, że powie. Nie była tylko pewna, czy to, co chciałaby usłyszeć. *** Gnał wąską gruntową drogą, ścigany przez nieustępliwego funkcjonariusza policji stanowej. Samochód podskakiwał na wybojach, gałęzie krzewów cięły karoserię na zakrętach, raz czy dwa prawie ocierał się o drzewa. Las gęstniał niebezpiecznie, serce Ethana dudniło jak dzwon. Chłopak podejrzewał, że droga za chwilę skończy się przepaścią, jak w słabych filmach akcji klasy B. Ostre, niespodziewane zakręty nie wróżyły nic dobrego, a pokonując każdy kolejny, czuł, że bezpowrotnie wyczerpuje zapas farta, przewidzianego na całe życie. Bywało, że mijał o włos porzucone na poboczach pnie i słupy znaków ostrzegawczych. Po jednym z takich karkołomnych łuków Ethan odkrył, że nieodstępujący go radiowóz gdzieś przepadł; zapewne uparty sukcesor Johna Wayne’a ze srebrną gwiazdą na piersi ugrzązł na poboczu. Zapatrzony we wsteczne lusterko, nie zauważył kolejnego leśnego wirażu. Huk gniecionego metalu utonął w grzmocie eksplodującej poduszki powietrznej. Oszołomiony chłopak nie odważył się poruszyć nawet wtedy, gdy kątem oka zaczął dostrzegać złotawe błyski, a jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodziło mu do głowy, był pożar. Warkot towarzyszący tajemniczemu światłu nie przypominał jednak skwierczących płomieni. Niespodziewanie do wnętrza samochodu wtargnął zimny i ostry powiew; ktoś otworzył drzwi i o coś pytał, ale dudnienie w uszach sprawiło, że Ethan nie zrozumiał ani słowa. Potem ostrożnie poruszył głową i choć postać mówiącego dwoiła mu się w oczach, z ulgą odkrył, że zamiast nadgorliwego gliniarza ma przed sobą starszego faceta w kombinezonie roboczym. Potem powoli sięgnął do zatrzasku pasa bezpieczeństwa i po omacku trafiając palcami, uwolnił ciało z jego okowów. Podtrzymywany przez nieznajomego, wysiadł z samochodu. Źródłem złotego blasku okazały się reflektory starej półciężarówki. Chłopak pozwolił poprowadzić się do niej jak dziecko. Szoferka śmierdziała tytoniem, tak jak i cała barczysta postać człowieka, który pośpieszył z pomocą. Nieoczekiwanie zapach papierosów przypomniał Ethanowi matkę.
Styczeń 2017
35
– Lekarza w mieście… – tylko tyle zrozumiał z nieustającej paplaniny nieznajomego. Czuł, że powinien odmówić, ale skojarzenie z dzieciństwem sprawiło, że nie protestował, zwłaszcza że silnik pick-upa zagrał znajomo, kojąco. Uspokajał sterane nerwy autsajdera nawykłego do nieustającej podróży. Drzewa wkrótce zniknęły, a w oddali, tańcząc w rytm podskakującego na wybojach samochodu, zajaśniały światła małego miasteczka. Felton Creek. Zagubiona wśród lasów miejscowość miała nawet niewielką lecznicę, na wyrost określaną mianem szpitala. Przypadkowy ratownik dopilnował, by przyjęto chłopaka w pierwszej kolejności. Nikt z oczekujących pacjentów nie oponował, wyglądało zresztą na to, że wszyscy dobrze się znali. Przyjaznej atmosfery nie zmąciło nawet przybycie zastępcy szeryfa, postawnej kobiety o niezaprzeczalnie indiańskich rysach twarzy, noszącej na naszywce pospolite nazwisko White. Familiarnie gawędziła z personelem, nie zważając na spoconego ze strachu Ethana, i chłopak już zdążył nawet pomyśleć, że nie przybyła do lecznicy z jego powodu, gdy poufale klepnąwszy w plecy lekarza, wypaliła: – Idź na kawę, Joe. Muszę zamienić dwa słowa z naszym królem szos. Siedzący na leżance Ethan odprowadził zrozpaczonym wzrokiem wychodzącego z gabinetu lekarza. Musiał wyglądać jak dziecko, które rodzice po raz pierwszy pozostawiają samo w szkolnym autobusie, bo groźna kobieta w mundurze uśmiechnęła się wyrozumiale. – Narozrabialiśmy, co? – zagaiła i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie martw się, synu. Stronghorse przyholował twój wóz. Miałeś cholerne szczęście, że na paru guzach się skończyło. Skończyło? Czyżby nie wiedziała, przed kim uciekał? Nerwowo przełknął ślinę, czując nieśmiały przypływ nadziei. – Wyciągnął również z rowu jednego narwańca z policji stanowej. Też zarobił parę siniaków, a jego wóz jest w o wiele lepszej kondycji niż twój. Zapewne bardzo cię to cieszy, synu? Spochmurniały chłopak niezdecydowanie skinął głową. Nadzieja matką głupich, pomyślał. – Powiesz mi, czym sobie tak nagrabiłeś? – Byłem offline – wychrypiał. – Tylko? Tylko? Co to, do jasnej cholery, znaczy? Zdziwiony Ethan zmarszczył brwi. – Było jeszcze przekroczenie prędkości – przyznał ponuro. Mundurowa sięgnęła po leżący na biurku kapelusz. – Zgadza się – powiedziała, zakładając go. – Po wyjściu ze szpitala zameldujesz się u mnie. Zatrzymuję twoje prawo jazdy, na razie nie wolno ci opuścić Felton Creek. – Zamilkła na chwilę, widać było, że miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale dopiero na progu dodała z surową miną: – Dla twojego własnego dobra. I nie rozrabiaj, bo cię zamknę. To spokojne miasto, ostatnią strzelaninę mieliśmy tu piętnaście lat temu. Piętnaście lat temu? Ethan początkowo z wysiłkiem przetrawiał usłyszane słowa, po czym nagle zerwał się z leżanki i wypadł z gabinetu, by pobiec korytarzem za zastępcą szeryfa. – Proszę pani! – Dogonił kobietę przy drzwiach lecznicy. – Ta strzelanina, kiedy to było? Przez szeroką twarz White przemknął grymas zdziwienia. – W dwa tysiące trzynastym. Co za różnica? – Kiedy dokładnie? Pamięta pani? – Bodajże we wrześniu, ale… – Ktoś zginął? – Jakaś kobieta. Nietutejsza – wyjaśniła. Przymrużywszy powieki, patrzyła, jak chłopak drżącymi dłońmi przeszukuje kieszenie. Skóra wokół jej oczu pokryła się siatką zmarszczek, sprawiając, że funkcjonariuszka wyglądała na starszą, niż była w istocie. – Ona? Powoli wyjęła z dłoni młodego człowieka pogniecione zdjęcie i przez długą chwilę studiowała je uważnie, zanim stwierdziła:
36
Herbasencja
– Nie wiem. Nie było mnie wtedy w Felton Creek. Ale sprawdzę. – Schowała fotografię, po czym podniosła wzrok na przejętego chłopaka, szukając podobieństwa. – Matka? – Tak – bezgłośnie poruszył wargami. – Sprawdzę – obiecała, nim zniknęła w przyczajonym na zewnątrz mroku. Ethan został, patrząc na swoje zdeformowane odbicie w szklanych drzwiach, potem powoli obejrzał się za siebie. Nikt go nie pilnował, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozsądek podpowiadał, by prysnąć; nawet na piechotę, powinien do rana dotrzeć do międzystanowej. Wpadł na ślad, może przecież wrócić do Felton Creek, gdy sprawa przycichnie. Czuł jednak, że nie powinien teraz uciekać. I że wcale nie chce tego zrobić. *** Sprawa w banku poszła gładko. Zbyt gładko, sądząc z pośpiechu, z jakim porywacz parł do samochodu. Zawartość skrzynki bankowej przyniosła Beth niemałe rozczarowanie – zamiast spodziewanych, równo ułożonych zielonych banknotów znalazła w środku jedynie jakąś płytę CD bez opisu. Towarzysz po krótkim namyśle wrzucił dysk do torebki zakładniczki, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: wezmę potem. – Co to jest? – spytała, gdy tylko opuścili budynek. – Nieważne – mruknął, ciągnąc Beth za rękę. – Nie ma czasu, nie teraz. Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, choć życie w mieście płynęło rytmem równie leniwym, jak przed wizytą w banku. – Skoro masz, czego chciałeś, nie jestem ci już potrzebna – zauważyła, spoglądając ponad dachem samochodu na spiętą, spoconą twarz mężczyzny. – Jedź dalej sam. Uniosła dłoń; w ranie zaszczypało, metal kluczyka brzęknął o dach. – Wsiadaj – warknął. – Teraz zaczną polować także na ciebie, nie rozumiesz? – Kto? – spytała, ale porywacz zniknął w środku. – Kto? – powtórzyła, wsiadając. – Ruszaj – ryknął, wyrywając jej torbę z rąk. – Już! Przestraszona, uruchomiła silnik. Samochód, podskakując na nierównościach niedbale uklepanej ziemi, wytoczył się z parkingu na drogę. – Dokąd? – zapytała cicho, zrezygnowana. – Na północ – odrzekł spokojniej. – Jedź. Prowadziła w milczeniu, zerkając kątem oka, jak mężczyzna nerwowo spogląda za siebie, choć na drodze nie działo się nic podejrzanego. Jego zachowanie coraz mocniej pachniało paranoją i Beth postanowiła, że musi uciec. Nie ma innego wyjścia. Ale najpierw dowie się paru rzeczy. – Skąd znasz Steve’a? – zadała pytanie, zakładając równocześnie, że przy okazji odwróci uwagę porywacza od wyimaginowanego zagrożenia. – Znałem – sprostował, sięgając po broń. – Jadą za nami. Sprawdziła we wstecznym lusterku: z bocznej uliczki wyjeżdżała właśnie zwykła półciężarówka. Beth przełknęła ślinę, czując wzbierający niepokój. – Znałeś? Co to znaczy? – Właśnie to, co myślisz – odparł z roztargnieniem, gapiąc się w tylną szybę. – Nie wiesz, co myślę. – Podniosła wzrok; pick-up podążał ich śladem, ale przypisywanie temu faktowi dodatkowych znaczeń wciąż jeszcze uważała za objaw paranoi. – Obiecałeś, że mi powiesz. Zrobiłam to, czego chciałeś, więc… – Później – syknął, nie wyjaśniając niczego. – Szybciej! Wóz miejscowych zjechał na pobocze. Ciemnoszary sedan, który musiał jechać za nim, wyraźnie przyspieszył. Beth nie zauważyła go wcześniej. Instynktownie nacisnęła na pedał gazu, ale dystans między nimi wcale się nie zmniejszał. Coraz rzadziej rozrzucone zabudowania powoli ustępowały miejsca połaciom pustych, trawiastych przestrzeni. W oddali majaczyło ciemne pasmo lasu. Dotrą do niego w ciągu kilku minut.
Styczeń 2017
37
Co będzie dalej, skoro ten świr zdobył już to, na czym mu zależało? – Myślę, że po prostu gówno wiesz. Może nawet wcale nie znałeś Steve’a, a ten klucz zdobyłeś przypadkiem – powiedziała, usiłując opanować drżenie głosu. – To, że ktoś za nami jedzie, też pewnie jest zbiegiem okoliczności... – Zamknij się! – Podniósł głos. – Przyspiesz! Nie pozwól mu wyprzedzać! Szary samochód znalazł się tuż za nimi, przygotowując się do manewru mijania. Beth nerwowo zagryzła wargi, decydując się na ryzykowny krok: nieznacznie zmniejszyła nacisk na pedał gazu i prędkość nie wzrosła. Porywacz to poczuł; odbezpieczył broń i wcisnąwszy go pod podbródek zakładniczki, wycedził: – Szybciej! Dotyk zimnego metalu na skórze zmusił ją do działania. Silnik zawył, auto pomknęło przed siebie, zostawiając pościg w tyle. Ale tylko na moment; sedan dogonił ich w mgnieniu oka. Kidnaper wycofał dłoń z pistoletem, wciąż jednak opierając ją o fotel blisko ucha porwanej i w ostatniej chwili zajechał tamtemu drogę, znienacka skręcając kierownicę. Oszołomiona Beth nie zdołała odbić tego desperackiego pchnięcia i samochód wypadł na pobocze, grzęznąc w piachu. Ciemny sedan też nie utrzymał się na szosie, lądując w porośniętej usychającą trawą skarpie. Zakładniczka skamieniała, z trudem łapiąc dech. Jak z oddali docierało do niej szczęknięcie otwieranych drzwi i pośpieszne kroki na asfalcie. Z odrętwienia wyrwał ją ogłuszający huk; odruchowo zakryła uszy dłońmi. Mimo strachu spojrzała za siebie: porywacz otworzył ogień do ludzi z szarego wozu, oddając strzał za strzałem. Tamci odpowiedzieli tym samym. *** Nie przypuszczał, że kiedykolwiek z własnej woli wsiądzie do radiowozu. W samochodzie zastępcy szeryfa nie czuł się pewnie, ale chwilowo cała niechęć, jaką żywił do przedstawicieli prawa, zeszła na dalszy plan. Nie umieli, nie chcieli przecież znaleźć jego matki i od zawsze miał im to za złe. Nie zależało im, wiedział to aż nazbyt dobrze. Jedynie Indianka z Felton Creek przejęła się swoją rolą i nie zbyła Ethana wzruszeniem ramion, a teraz miała mu coś do powiedzenia. Nie zdradziła co, ale i tak przeczuwał, dokąd jadą. Krótka przejażdżka nie przyniosła mu rozczarowania, potwierdzając to, czego podświadomie oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przystanęli przed miejscowym cmentarzem. Dozorca zaprowadził ich do jednego z nagrobków, gdzie wszystkie wątpliwości Ethana rozwiały się jak dym. W zawstydzenie wprawił go tylko fakt, że najpierw poczuł ulgę, dopiero potem żal. – Tu ją pochowano. – Słowa zastępcy szeryfa niosły więcej smutku, niż potrafił wykrzesać z siebie syn zmarłej. – Na jej własne życzenie. – Jak to? – bąknął chłopak, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po starannie przyciętej, choć już zeschłej trawie i zadbanych płytach nagrobnych. Nawet mogiła obcej dla miejscowych kobiety nie różniła się od reszty. – Podobno przed śmiercią zastrzegła, że chce zostać w Felton Creek. – Nie rozumiem. – Zatrzymał wzrok na funkcjonariuszce i marszcząc czoło, spytał: – Nie prosiła, żeby powiadomić rodzinę? Poza tym była na stanowej liście osób zaginionych. Nikt nie skojarzył nazwiska? Przecież piętnaście lat temu internet był już dość powszechny, nie? White zmarszczyła brwi w zdziwionym grymasie. – Nie. Nasza społeczność do dzisiaj obywa się bez tego wynalazku – odrzekła zimno. – Mamy specjalne zezwolenie Kongresu. Na tych samych zasadach dla amiszów zrobiono wyjątek przy ubezpieczeniach społecznych. Tyczy się to jednak tylko enklawy Felton Creek. Zaskoczony Ethan zastygł z półotwartymi ustami. Tak, faktycznie, teraz zdał sobie sprawę, że ani w szpitalu, ani w mieście nie widział tabletów, laptopów, smartfonów. Tutejsi nie stronili od
38
Herbasencja
elektroniki, ale wszystkie urządzenia, których używali, miały swoje lata, jakby czas tutaj zatrzymał się pod koniec dwudziestego wieku. Krótkofalówka ponad okazałymi piersiami zastępcy szeryfa zabrzęczała przeciągle. – Powinieneś to rozumieć, sam wolisz być offline. – White sięgnęła do urządzenia, wysłuchała komunikatu, po czym dodała: – Wracamy. Przyjechali po ciebie ze stanowej. Chłopak po raz ostatni obrzucił ponurym spojrzeniem grób matki. Bez oporu wsiadł do policyjnego samochodu, rozmyślając o czymś intensywnie. – Skoro umarła tutaj, to dlaczego jej wóz znaleziono na granicy rezerwatu? – spytał w końcu. – Nie wiem, synu – odparła mundurowa. – Musiałbyś spytać Burta Stronghorse’a. On wtedy kierował tutejszym posterunkiem. – Nie zdążę – mruknął ze złością Ethan, odruchowo zaciskając pięści. – Nie zdążysz – przyznała lakonicznie. – Więc niech pani coś zrobi. Cokolwiek, żeby mnie nie zabrali. Jeszcze nie teraz. – Nie mogę tak, synu. Ale obiecuję, że pomogę ci, gdy tu wrócisz. Bo wrócisz, prawda? Chłopak nie odpowiedział. Nie odezwał się więcej, nawet wtedy, gdy przekazywała go oficerom policji stanowej. Odjechał, żegnając Felton Creek zaciętą miną i wściekłym spojrzeniem. Funkcjonariuszka wiedziała, że pod płaszczykiem gniewu skrywał niepewność, strach i gorycz, że cała jego wyczerpująca krucjata znalazła tak rozczarowujący finał. Dla White sprawa nie zakończyła się równie szybko. Nie narzekając na nadmiar obowiązków w spokojnej mieścinie, coraz częściej wracała myślą do wątpliwości zasianych przez chłopaka. Wreszcie, któregoś piątkowego popołudnia, pękła i zaczęła przetrząsać archiwum w poszukiwaniu dokumentów dotyczących zajścia sprzed lat. Choć poświęciła na to nie jeden, lecz kilka wieczorów, nie znalazła żadnej wzmianki o jedynej strzelaninie w mieście w przeciągu piętnastu lat. Przeczuwała, że sprawa musiała mocno śmierdzieć. Na upragniony trop trafiła dopiero w kartotece biura lokalnego koronera. Raport z sekcji wyglądał na kompletny. Wynikało z niego, że przyjezdna kobieta postrzeliła się sama w hotelowym pokoju i umarła niedługo po nieudanej próbie samobójczej. Jedyne zachowane zdjęcie zwłok mogło przedstawiać kobietę z fotografii Ethana, ale niecelny strzał w skroń zniekształcił rysy twarzy. Skąd wzięła się legenda o rzekomej strzelaninie, pozostawało zagadką. *** Przeraźliwy hałas rozpryskującej się tylnej szyby wyrwał Beth z odrętwienia. Bez zastanowienia przekręciła kluczyk w stacyjce i wcisnęła gaz. Koła zabuksowały w piachu, silnik zawył jak opętany i wóz z najwyższym wysiłkiem wytoczył się na szosę, by następnie pomknąć przed siebie z otwartymi drzwiami po stronie pasażera. Nie myślała o tym, że uciekając, pozbawia kryjącego się za samochodem porywacza jedynej osłony przed kulami. Zerknęła we wsteczne lusterko tylko raz – mężczyzna leżał na jezdni, być może postrzelony lub martwy. Gdy ciemny sedan zniknął za zakrętem, zatrzymała auto, ale tylko po to, by zamknąć drzwi. Potem czym prędzej ruszyła przed siebie. Prowincjonalna, wąska szosa wiodła brzegiem ciemniejącego z minuty na minutę lasu, coraz częściej przerywanego pustymi połaciami pól. Beth mknęła nią z duszą na ramieniu, bojąc się zatrzymać przy rozrzuconych z rzadka farmerskich domostwach. Wyglądało jednak na to, że nikt jej nie ścigał. Skrzyżowanie zaskoczyło ją po zmierzchu. Ponad wzgórzem o łagodnych stokach niebo wciąż czerwieniało. Niepewna kierunku, w którym miałaby podążać, odważyła się wysiąść z samochodu i rozejrzeć wokoło, pośpiesznie wypalając papierosa. Kierunek wybrała na chybił trafił; jak mniemała, szczęśliwie. Po niespełna kwadransie jazdy minęła radiowóz. Przystanęła natychmiast, bez zastanowienia prosząc funkcjonariusza o pomoc. Wydawało się, że to koniec kłopotów: mundurowy poprosił o wsparcie i kazał jej czekać. Uspokojona, przysiadła na kanapie w tyle policyjnego auta. Niepokój powrócił, gdy zamiast kolejnego radiowozu pojawił się zwykły ford, bardzo podobny do tamtego ciemnoszarego wozu, który ścigał ich w Felton Creek. Wysiedli z niego dwaj poważni,
Styczeń 2017
39
oficjalnie wyglądający mężczyźni. Przypominali agentów federalnych, nie przedstawili się jednak, a już pierwsze usłyszane od nich pytanie sprawiło, że trzymająca papierosa dłoń Beth zaczęła nerwowo drżeć. – Gdzie jest Matthew Juarez? – Kto? – Zamrugała, jakby papierosowy dym nagle zaczął gryźć ją w oczy. – Nie udawaj głupiej. Facet, z którym podróżowałaś. – Został w Felton Creek. Wpadł w szał, zaczął strzelać… Uciekłam. – Nie został w Felton Creek – oznajmił drugi agent. – Mówił, dokąd się wybiera? Beth dopiero teraz poczuła, jak zimny nastał wieczór. Dreszcze zaczęły wędrować po jej zmęczonym ciele. – Nic nie mówił. Nawet jak się nazywa. To skończony świr. – Na pewno? Westchnęła, szukając w pamięci czegokolwiek, co zadowoliłoby rozmówców. – Tylko to, że jedzie na północ. – To znaczy dokąd? – Nie wiem! – wybuchnęła. – Mam to gdzieś, chcę wrócić do domu! – Radziłbym współpracować – oświadczył pierwszy ostro. – Juarez zabił dwoje ludzi w Felton Creek, a na razie nic nie wskazuje, że nie byłaś z nim w zmowie. – Że jak? – Papieros wypadł z palców Beth na jezdnię. – Ja? – Razem opróżniliście skrytkę bankową. Co zrobiliście z zawartością? – On… – urwała i naraz poderwała się z miejsca. – Wrzucił mi do torebki, powinna jeszcze tam być. Mam w wozie, pokażę! Najbliżej stojący agent skinął głową, ale ciemność sprawiła, że wyraz jego twarzy pozostawał zagadką. Kątem oka zauważyła, że drugi dyskretnym ruchem sięgnął pod pachę. – Dobrze, pokaż – powiedział, po czym zwrócił się do policjanta: – Pan jest wolny, dziękujemy za powiadomienie. Mundurowy czym prędzej odjechał. Beth niepewnym krokiem podeszła do samochodu i przysiadłszy w fotelu kierowcy, sięgnęła po torebkę. Gorączkowo przeszukała zawartość, ale nie znalazła zmatowiałego ze starości plastikowego pudełka. Ponowiła próbę, wyrzucając wprost na jezdnię co tylko wpadło jej w ręce, by w końcu wytrząsnąć wszystko, ale płyty CD pomiędzy rozrzuconymi na szosie przedmiotami nie było. – Skurwiel musiał ją zabrać – wyjąkała, łapiąc się za głowę. – Tak więc wracamy do punktu wyjścia – usłyszała. – Gdzie on jest? – Skąd mam wiedzieć? Nie spodziewała się tego, co nastąpiło zaraz potem. Agent znienacka schwycił ją za ramię i wywlekł z samochodu. – Gdzie, kurwa? – wrzasnął Beth wprost do ucha, przygniatając ją do szosy i boleśnie wykręcając rękę. – Gadaj, suko! – Nie wiem! – zawyła płaczliwie, czując wżynający się w skroń drut okularów. – Nie wiem! Bardziej zgadła, niż zobaczyła, że drugi mężczyzna przykuca obok. Gdy czoło zmroził jej zimny dotyk metalu, na moment przestała oddychać. – Dokąd pojechał? – Nie… nie… – charczała, łykając łzy. – Proszę… Naraz nacisk ustał. Silne ramiona agenta uniosły Beth w powietrze i pod stopami znów poczuła twardy grunt. Zanim zrozumiała, czemu zawdzięcza zmianę, obok przemknął samochód. Hamował; jaskrawy blask reflektorów rozmazywał się w jej załzawionych oczach. Sępy zlatują się na żer, pomyślała. Czerwień szybko przeszła w białe światła cofania, agenci odzyskali rezon i pociągnęli kobietę do swojego auta, ale szybko zatrzymali się w pół kroku. Jadący na wstecznym pojazd z impetem ugodził przód ich służbowego wozu. Ruszył, zahamował, nabrał rozpędu, by uderzyć po raz drugi. Obaj sięgnęli po broń. Beth odzyskała wolność, ale
40
Herbasencja
przytomności umysłu starczyło jej tylko na to, by wpełznąć za własne auto i zastygłszy w ciemności, liczyć, że nie ona jest celem ataku. Gdy oddali pierwsze strzały, samochód desperata zmienił kierunek, ruszając wprost na tajniaków. Jeden z przeraźliwym krzykiem padł na jezdnię, pchnięty zderzakiem, lecz wkrótce, miażdżony kołami, zamilkł. Drugi, ukrył się za służbowym pojazdem i nie przestawał strzelać, dopóki agresor, uderzając przodem w bok jego wozu, nie przygwoździł go do drzewa. Zamroczony, oślepiony reflektorami, na moment stracił orientację. Szczęk otwieranych drzwi i odgłos odbezpieczanej broni zlały się niemal w jedno. Po strzale, który go dobił, zapadła cisza. Tym wyraźniej zabrzmiały kroki kogoś, kto pokonał agentów. Beth wstrzymała oddech, ukryła głowę w ramionach i wbiła paznokcie w kępę wysuszonej trawy na poboczu. Pomyślała, że powinna uciekać między drzewa, ale nie zdążyła wprowadzić tego w czyn. Zaciśnięte na pożółkłych źdźbłach dłonie niespodziewanie wydobył z ciemności snop światła podręcznej latarki. – Wyłaź – usłyszała znajomy głos i przeszył ją dreszcz. – Pomożesz mi. Znowu on. Jak nazwali go agenci? Matthew Juarez? Poczuła uścisk w gardle i przez chwilę z trudem chwytała powietrze, zanim niepewnie wstała, przytrzymując się samochodu. – Po co wróciłeś? – bąknęła, zdezorientowana. Pociągnął ją za sobą na szosę. – Wolałabyś, żeby cię zabili? Miałem cię zostawić jak ty mnie w Felton Creek? – spytał drwiąco, szukając latarką stratowanego agenta. – Pomożesz powsadzać ich do samochodów i będziesz wolna… Snop światła wydobył z mroku zmasakrowaną postać. Z wysiłkiem unosiła pistolet z drżącej dłoni. W tej samej chwili padł wymierzany w źródło światła strzał. Trafiony Matt krzyknął i przypadł do ziemi. Latarka potoczyła się po szosie. – Kryj się! – wykrztusił zdławionym głosem. Nie mógł widzieć, że przerażona Beth już wycofała się na pobocze. Kolejna kula świsnęła tuż obok jego głowy. Na chwilę przezwyciężył ból, z wysiłkiem sięgnął po broń i zaczął naciskać spust, celując na oślep w skrytego w mroku przeciwnika. Przestał dopiero, gdy opróżnił magazynek. *** – Cześć, Burt. – White zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Norma powiedziała, że cię tu znajdę. Starszy mężczyzna, pochylony nad silnikiem wysłużonej półciężarówki, wyprostował plecy i sięgnął po szmatę, by wytrzeć umazane smarem dłonie. – Przychodzisz służbowo czy prywatnie? – spytał. – Raczej prywatnie – odparła, nieco zdziwiona. – Z mundurem rzadko się rozstaję, wiesz. Stronghorse nigdy wcześniej nie witał jej w ten sposób. Wyglądał na zmęczonego, wręcz przybitego, i White pomyślała, że coś mu dolega. – Raczej – powtórzył, zupełnie jakby spodziewał się po tym słowie ukrytych znaczeń. – Dobrze, niech będzie prywatnie – sprostowała i podeszła bliżej. – Bez „raczej”. Znowu pompa? – zainteresowała się uprzejmie, zerkając na odsłonięty silnik. – Znowu – potwierdził i zamknął maskę. – Chodź, pogadamy w domu. – Wolałabym nie – odparła w sposób zdradzający, że odmawia bardziej ze względu na Burta niż na siebie. – Zresztą sprawa, z którą przychodzę, nie zajmie wiele czasu. I na pewno ma wiarygodne wyjaśnienie. Starszy człowiek oparł się o samochód i skrzyżował dłonie na piersi. – To znaczy? – spytał bez krzty ciekawości, jakby wiedział, o co chodzi. – Pamiętasz tamtą strzelaninę sprzed piętnastu lat? – zaczęła White. – Wygląda na to, że szlag trafił większość dokumentacji.
Styczeń 2017
41
– Co chcesz wiedzieć? – Jak było naprawdę. Tylko tyle. Wyblakłe, szkliste oczy Burta pociemniały. – Nie było żadnej strzelaniny. Jakaś przyjezdna piła do lustra w hotelu, a potem palnęła sobie w łeb tak nieudolnie, że prawie odstrzeliła pół twarzy. Umarła tego samego dnia. White skinęła głową ze zrozumieniem. – Skąd więc ta historia? – Przez lata ułożyła się z ludzkich fantazji. Zresztą, ta biedaczka sama miała nielichą wyobraźnię. Twierdziła, że to nie ona strzelała, chociaż zastaliśmy drzwi i okna zamknięte od wewnątrz. I ślady prochu na jej dłoniach. Wiesz, jak u nas jest. Jedna pielęgniarka opowiedziała drugiej, ta siostrze czy matce, wieczorem każda mężowi… To, co tamta Dembowsky mówiła przed śmiercią, tylko podsycało sensacyjne plotki. Mundurowa otworzyła szeroko oczy. – Co takiego? – Że przewozi coś cennego, że przed kimś ucieka, że po nią przyszli… Sprawdziłem to, co nosiła przy sobie. Pospolite przedmioty, nic niezwykłego ani wartościowego. – Ale nie zawiadomiliście rodziny. – Twierdziła, że żadnej nie ma. Zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy jakichś sensacyjnych materiałów, które zdobyła. Twierdziła, że mogą zniszczyć ten kraj, a tak naprawdę… Zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą. – Co to było? – White z przejęciem obróciła kapelusz w dłoniach, myśląc jednocześnie, że jak na kogoś, kto prawie odstrzelił sobie pół twarzy, Dembowsky była podejrzanie gadatliwa. – Płyta CD z nagraniem jakiegoś ślubu. Marnej jakości. Z tego, co pamiętam – z początku wieku. – Burt potarł palcami piekące powieki, zamknął maskę auta i utykając, ruszył ku drzwiom warsztatu. – Wejdź do domu, Iris, napijemy się kawy. To stara sprawa. Nie warto jej rozgrzebywać. White starannie założyła kapelusz. – Tylko jest jeden problem: ta kobieta była wtedy i wciąż figuruje na liście zaginionych stanu Waszyngton. Wiesz, że muszę zawiadomić tamtejsze służby? Stronghorse zatrzymał się na progu, zagradzając jej drogę. – Nie musisz. Dasz okazję tym na górze. Tylko czekają na pretekst, by zabrać nam nasze przywileje. Chcesz, tak jak reszta kraju, nieustannie być online? Podniosła głowę i twardo spojrzała mu w oczy. – Nie. Ale chcę obejrzeć to, co zostało po tej Dembowsky. Burt wydął wargi. Wyglądał, jakby rozważał, czy warto. – Poszukam – powiedział w końcu. – Podrzucę z rana na posterunek. Przeczucie jednak mówiło White, że stary nic nie znajdzie. Nie zamierzał nawet próbować, co zrozumiała, obserwując z oddali, jak pośpiesznie opuszcza posesję rzekomo niesprawnym starym dodgem. Poczeka do rana, po czym zada mu jeszcze jedno pytanie: jak samochód Beth trafił do rzeki St. Maries? *** – Potrzebujesz lekarza. – Długo mknęli w ciemności, ale w oddali zamajaczyły światła ludzkich siedzib, więc Beth ponowiła prośbę. – Poszukajmy pomocy. – Nie. – Oddychał ciężko, walcząc z bólem. Plama krwi z rany pod lewym obojczykiem powiększała się z minuty na minutę. – Nie ma mowy. – Wykrwawisz się. – Co z tego? – warknął. – Zależy ci? Nie odpowiedziała. Prowadziła samochód w milczeniu przez pogrążoną we śnie miejscowość, która okazała się niewielką osadą z kilkoma zaledwie domostwami. – Widzisz? – zauważył z satysfakcją. – Nie mają tu nawet weterynarza. – Przychodzi ci do głowy jakieś inne wyjście? – spytała.
42
Herbasencja
– Teraz w lewo – polecił tylko w odpowiedzi. Szosa wkrótce zniknęła w lesie i Beth instynktownie zwolniła. Po lewej, spoza drzew wyłoniła się jasna fasada kościoła. Zdjęła nogę z gazu i zerknęła pytająco na Matta. – Nie – odpowiedział. – Tu też nie będziemy bezpieczni. – Próbował wziąć głęboki oddech, ale pierś przeszył potężny ból. – Znam miejscowego… kolegę z wojska. Był sanitariuszem… Tylko jemu zaufam. Jedź. Przyspieszyła. Ciemne pnie drzew, wydobywane z mroku przez reflektory, umykały coraz szybciej. Przed oczami Beth stanął obraz dwóch płonących samochodów, a na wspomnienie stratowanego kołami trupa, którego na polecenie porywacza zawlekła do jednego z aut, żołądek wciąż podchodził jej do gardła. Czuła też na sobie smród benzyny, rozlewanej na porzucone pojazdy. Jednym z nich przyjechał Juarez; dałaby głowę, że ten właśnie ford wcześniej brał udział w pościgu. Oparzona dłoń pulsowała bólem. – Zabiłeś tamtych ludzi na drodze z Felton Creek, prawda? – spytała cicho i nie czekając na potwierdzenie, dodała: – Co to za jedni? – ACID. Advanced Cyber Intelligence Division. Wywiad elektroniczny, skierowany przeciwko wrogom wewnętrznym, to znaczy – obywatelom. Nam. Zmarszczyła brwi. – Nigdy o nich nie słyszałam. – Nie ty jedna. Myślała przez chwilę, po czym ponuro rzekła: – Zabiłeś agentów rządowych. To jak zamordować policjanta, nie darują ci. – Nam – sprostował. – Nie uwierzą, że dokonałem tego wszystkiego bez twojej pomocy. Zagryzł wargi, zmrożony przez światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Instynktownie sięgnął po broń, ignorując lepką wilgoć, spływającą z rany na brzuch. Odetchnął z ulgą, gdy pojazd minął ich i zniknął w mroku. – Powiedz mi przynajmniej, co jest na tej płycie – zażądała po chwili. – Powinnam wiedzieć, przez co zamieniłeś moje życie w szambo. Juarez przez moment zbierał siły, zanim zaczął mówić: – Nagranie z dwa tysiące trzeciego roku. Rozmowa wysoko postawionego urzędnika federalnego z pewnym pomysłowym studentem Harvardu. – Odetchnął i kontynuował: – Parę miesięcy później zaczął działać pewien nowatorski serwis społecznościowy… i szybko opanował rynek. Eh… Początkowo zakładali, że za darmo będą szpiegować naszych gówniarzy… Zaskoczyło ich to, że równie łatwo można inwigilować cały świat… Za jego zgodą. – Rozumiem, ale zabijać przez coś takiego? – chrząknęła z niedowierzaniem. – To chore. – A jednak właśnie tak zginął Steve – wyjaśnił zduszonym głosem. – Nie… Nieprawda – wyjąkała zaszokowana. – Drań uciekł z jakąś zdzirą. Porywacz uśmiechnął się smutno. – Uważaj na słowa, to była moja siostra. – W jednej chwili spoważniał i dodał: – Ją też zabili… Dzięki temu, widzisz, prawie jesteśmy rodziną. Nerwowo poprawiła pokrzywione okulary. – Chrzanisz – odparła, tym razem ze złością. – Jesteś zwykłym świrem. Nie wierzę w ani jedno słowo. Ani jedno, rozumiesz? – Twoja sprawa – wymamrotał. Zerknęła we wsteczne lusterko – w oddali zajaśniały dwa świetlne punkty. Z biciem serca śledziła je wzrokiem, ale utrzymywały dystans, by wkrótce zniknąć. Pewnie skręcił w jedną z licznych bocznych dróg, pomyślała. Juarez jęczał, z trudem chwytając powietrze. Trzeba było odwiedzić tamten kościół. Co zrobię, jeśli drań mi tu umrze? Chociaż taka ewentualność byłaby jakimś rozwiązaniem skomplikowanej sytuacji, myślała o niej z niewytłumaczalną niechęcią. – Wytrzymaj – powiedziała z nieskrywanym napięciem w głosie. – Jeśli odpłyniesz, nigdy nie znajdę tego sanitariusza. Nie wiem, gdzie mam go szukać. Słyszysz, Juarez?
Styczeń 2017
43
Potrząsnął głową i wycharczał coś, co brzmiało jak adres na przedmieściach St. Maries. Las wyraźnie się przerzedził, drzewa zastąpiły trawiaste pobocza, czasem gdzieś w mroku błyskały okna samotnych domostw, takich jak to, które z początku minęła obojętnie, przeoczywszy zjazd z drogi stanowej. Wściekła na siebie, długo kluczyła, zanim znalazła właściwy budynek. Zatrzymała samochód na podjeździe; lampa na froncie domu zapłonęła automatycznie. Gdzieś z oddali dobiegało ujadanie psów. Dopiero wtedy odważyła się odezwać do towarzysza. Jego głowa, oparta o piersi, kiwała się nieznaczne. – To tutaj? – Dembowsky delikatnie trąciła ramię porywacza. – Juarez, to ten dom? Zarzęził cicho. Wszystko jedno, pomyślała. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła kobieta w szlafroku. Beth wysiadła pośpiesznie. – Proszę mi pomóc – zawołała błagalnie. – Wiozę rannego, potrzebujemy lekarza! Gospodyni postawiła kilka niepewnych kroków. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy podchodziła z ociąganiem, a ze skrytej w mroku twarzy nie dało się niczego wyczytać. Beth czuła, jak bardzo jest przerażona. Rozumiała to; sama byłaby, gdyby jacyś pokiereszowani podróżni wyrwali ją późną nocą z łóżka. – Błagam! – skamlała, coraz bardziej zdesperowana. – Pani mąż służył w armii, prawda? Był sanitariuszem! Znał tego człowieka. Niech pani coś powie, na litość boską! – Podbiegła i otworzyła drzwi pasażera. – Przeniesiemy go do domu, pomoże mi pani? – Dddobrze – wyszeptała wreszcie kobieta. Beth zanurkowała w aucie, by odpiąć pas bezpieczeństwa Juareza, zauważając, że porywacz oprzytomniał. Wpatrywał się przed siebie szklistym wzrokiem i mamrotał coś pod nosem. Zastygła, nasłuchując. – Pies – powtarzał. – Pies… kobieto, popatrz… Ten pies… Skonsternowana, podążyła spojrzeniem w tym samym kierunku, co on: na granicy między zasięgiem świateł reflektorów i mrokiem leżało na żwirze duże, łaciate bydlę. Ze zranionego łba leniwie sączyła się krew. W jednej chwili zrozumiała wszystko: brak pościgu, szczęśliwą ucieczkę, strach gospodyni i martwe zwierzę. Nie odpięła pasów Matta. Bez zastanowienia zatrzasnęła drzwi pasażera, odepchnęła przerażoną kobietę i czym prędzej wróciła na fotel kierowcy. Jeszcze zanim uruchomiła silnik, z domu wypadli uzbrojeni ludzie. Ruszyła na wstecznym, wypadając z podjazdu. Kanonada strzałów i ciemność sprawiły, że zamiast wybrać wyjazd na drogę stanową, skręciła w drugą stronę, na nieznany szlak. Chwilę potem na wiejską szosę wytoczył się ciężki SUV, błyskając lampami ostrzegawczymi. Głowa Juareza ponownie opadła na piersi, podskakując przy każdej nierówności. Błękitne reflektory pościgu zdawały się we wstecznym lusterku z każdą chwilą rosnąć. Beth włączyła długie światła i widząc przed sobą prosty odcinek, przyspieszyła. Przemknęła obok kilku cichych domostw, prawie nie rejestrując ich istnienia, i zupełnie obojętnie minęła przysadziste bryły zabudowań gospodarskich, leżących na łuku drogi. W tym momencie samochodem zatrzęsło jeszcze bardziej. Zniszczona szosa urywała się nagle, przechodząc w ubity polny trakt, wiodący między drzewa. Dembowsky nie zdjęła nogi z gazu aż do chwili, gdy zobaczyła odbłyski świateł w ciemnej toni. Ostro przyhamowała, zastygając centymetry od brzegu pogrążonej w mroku rzeki. Silnik zgasł, a ona siedziała bez ruchu, dysząc ciężko jak po forsownym biegu. Czuła, że powinna otworzyć drzwi i uciec, ale nie dała rady zmusić ciała do jeszcze większego wysiłku. Nogami wstrząsały nieskoordynowane skurcze, podniesienie drżącej ręki do twarzy okazało się prawie niewykonalne, a serce zdawało się rozsadzać nie tylko pierś, ale i metalową puszkę nadwozia. Wkrótce zresztą było już za późno. Spoza drzew wytoczył się potężny wóz pościgu, natychmiast włączając oślepiający szperacz. – Otwórz powoli okno i wysuń przez nie obie ręce – usłyszała ryk z głośnika. Wtedy poczuła na udach jakiś kanciasty kształt. Zerknęła w dół. Płyta CD w wymazanej krwią plastikowej obwolucie.
44
Herbasencja
– Weź… Przechowaj to dla mnie… Wrócę… Z czarnych, nieubłaganie mętniejących oczu Juareza wyzierała bezgraniczna rozpacz. Słaby szept Matta utonął w kolejnych wezwaniach agentów. Beth wyciągnęła rękę, zanurzyła dłoń w kędzierzawych włosach porywacza i pochyliła się, składając na jego ustach długi, pożegnalny pocałunek. Płyta zsunęła się z jej kolan, wpadając pod fotel kierowcy. Potem wysunęła dłonie za okno. W odpowiedzi szczęknęły otwierane drzwi rządowego SUV-a, a pod stopami agentów zachrzęścił piach. Nadciągali ostrożnie, z bronią gotową do strzału; oczekiwanie ciągnęło się jak tortura. W ostatniej chwili cofnęła dłoń i sięgnęła do hamulca ręcznego. Mimo przeszywającego bólu oparzonej dłoni, zwolniła go i zamknęła oczy. Samochód powoli staczał się do rzeki. *** – Wychodzisz, Dembowsky – usłyszał. – Na jakiś czas, więc nie ciesz się za bardzo. Spojrzał na strażnika spode łba. – Jak to? – Biuro szeryfa hrabstwa Latah wypożycza cię na czas dochodzenia i obiecuje zwrócić w stanie nienaruszonym – zażartował niemłody, zgorzkniały funkcjonariusz. – Bardzo zabawne – mruknął ironicznie Ethan pod nosem. – Jakiego dochodzenia? – To już ty lepiej wiesz. Nie miał pojęcia, ale gdy zobaczył podpisującą jakieś papierzyska White, zrozumiał. Zdziwiło go tylko, że nie nosiła munduru zastępcy szeryfa. W burej kurtce i ciasnawych jeansach wyglądała jak pierwsza lepsza prowincjuszka. Strażnik wycedził coś do krótkofalówki, jedna, potem druga krata z leniwym pomrukiem wsunęła się w ścianę, gumowe podeszwy tenisówek miękko zaszurały o podłogę. Strażnicy nic więcej nie wyjaśnili, a z kamiennej twarzy funkcjonariuszki też nie wyczytał niczego. Na zewnątrz czekała go kolejna niespodzianka: White przyjechała nie radiowozem, a prywatnym, niemożliwie zabłoconym jeepem. Skołowany, spytał opryskliwie: – O co znowu chodzi? – Wizja lokalna, synu – odparła enigmatycznie, zdejmując mu kajdanki. – Przecież nic nie zrobiłem. – Wiem. Tym razem to ona milczała przez całą podróż. Ethan ostentacyjnie odwrócił głowę i tępo wpatrywał się w przemykające za mokrym oknem rolnicze krajobrazy. Z początku dziwiło go, że nie podążali w stronę Felton Creek, ale na północ międzystanową numer dziewięćdziesiąt pięć, ku zalesionym terenom okalającym rezerwat Coeur d’Alene. Nie okazał jednak zaskoczenia, podobnie jak wtedy, gdy skręcili w jedną z bocznych dróg, obojętnie minęli jasne farmerskie domy i budynki gospodarskie, by zanurzyć się w ciemnozielonym iglastym lesie. Zaniepokoiło go, gdy White zatrzymała terenówkę obok przechylonej ku ziemi, pordzewiałej skrzynki na listy. – Nie lubi gości – wyjaśniła, gasząc silnik. – Kto? – spytał, wysiadając, ale nie doczekał się odpowiedzi. Rozmiękła po deszczu gruntowa droga poprowadziła ich do zaniedbanego, przypominającego skrzynię budynku. Nie miał w sobie nic z oszczędnej, prostej elegancji rolniczych domostw ani z wypieszczonych szeregowców z przedmieść. Przywodził na myśl wielką przyczepę kempingową, a otaczający go nieład potęgował to wrażenie. Tuż przy drzwiach zastygło w godnej pożałowania pozie trójnogie, okaleczone krzesło, gdzieś obok porzucono samochodową kanapę. Spod wyleniałej tapicerki wyłaziła żółta gąbka. Ethan obrzucił pełnym niechęci spojrzeniem dziurawe wiadra, rozmiękłe kartonowe pudła i rozbity telewizor, z wnętrza którego nieufnie wyglądał kot, by w końcu zatrzymać skonsternowany wzrok na White. – Czyj to dom?
Styczeń 2017
45
– Ty mi powiesz. – Nigdy tu nie byłem. – Wiem. Zastukała; z wnętrza najpierw dobiegło miauczenie, przeraźliwy rumor, skrzeczenie: „Spieprzaj stąd!”, a potem wrzask uderzonego czy przepędzanego zwierzęcia. Drzwi pozostały jednak zamknięte. – Pani Smith? – zawołała White najłagodniej, jak umiała. – Proszę otworzyć, chcemy tylko porozmawiać. Nie zajmiemy wiele czasu. Ethan zmarszczył brwi i pokręcił głową. Czy tylko po to wyciągnęła go z aresztu? – Coś za jedna? – usłyszeli. – Iris, kuzynka Burta Stronghorse’a– skłamała na poczekaniu funkcjonariuszka. Zachrobotał klucz i drzwi rozwarły się nieznacznie. Kobieta o rzadkich siwych włosach założyła okulary ze sklejonym brudnym plastrem noskiem i wlepiła w White nieprzytomne spojrzenie. – Czego? – wychrypiała. – Nie znam cię. Młody Dembowsky poczuł, jak pomimo zimna i siąpiącego deszczu ogarnia go gorąco. Twarz gospodyni, choć zdeformowana blizną ciągnącą się od skroni przez policzek aż do ust, wyglądała bardzo znajomo. – To ona – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – Teraz mogę ci powiedzieć – szepnęła do niego Iris. – Dokonaliśmy ekshumacji: w grobie twojej matki spoczywają zwłoki sporego psa. Burt Stronghorse, przyparty do muru, przyznał, że pomagał w upozorowaniu śmierci. Podobno błagała o to, twierdząc, że jest śledzona. Choć, jestem pewna, że chronił raczej naszą społeczność niż swój czy jej tyłek – dodała, po czym powiedziała głośno: – Niemożliwe. Burt na pewno o mnie wspominał. Przecież był tu niedawno. Nie zapowiadał, że wpadnę? Właścicielka domu przymrużyła powieki, jakby coś sobie przypominając. Nagle otworzyła drzwi szerzej i ponagliła, zaaferowana: – Coś wspominał. Wchodźcie. Szybko, szybko! White weszła pierwsza. Zaraz uderzyły ją pomieszane wonie zwierzęcych odchodów, brudu, stęchlizny. We wnętrzu zawalonym kartonami, szmatami i pustymi opakowaniami po produktach spożywczych harcowały koty. Ethan z nieskrywaną przykrością zastygł na progu. Beth wciągnęła go do środka, energicznie zatrzaskując drzwi. Potem bezceremonialnie pchnęła syna na zarzucony podartymi szmatami fotel i gniewnie mamrocząc coś pod nosem, zaczęła gorączkowo przetrząsać swój marny dobytek. – Proszę pani? – zagaiła policjantka. – Szuka pani czegoś? – Tak, tak. – Gospodyni zrzuciła na podłogę kolejny karton. Ze środka wysypały się pożółkłe gazety, wzbudzając chmurę kurzu. – Kawy. Gdzieś miałam kawę. I placek. Przecież wypada poczęstować gości, no nie? Chłopakowi na samą myśl o jedzeniu zebrało się na wymioty. Już prawie wstawał, by wybiec na zewnątrz, gdy zauważył w dłoniach matki broń. Zanim zdążył choćby jęknąć, strzeliła dwa razy w szeroką pierś White. Podłoga jęknęła głucho pod ciężarem padającej policjantki; na bluzie Iris zaczęły rosnąć dwie ciemnoczerwone plamy. Uzmysłowił sobie, że okazję do ucieczki stracił bezpowrotnie. *** Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to krople spadające z gałęzi drzew tak natarczywie stukają o maskę starego chevroleta. Otworzyła oczy i rzuciła nieprzytomnym wzrokiem na deszcz, gęsto obsiadający przednią szybę. Na zewnątrz szarzało; zerknęła na zegarek. Tak, bez wątpienia wstawał świt. – Juarez? – wybełkotała, masując palcami zesztywniałą szyję. Druga dłoń, wyciągnięta ku miejscu, w którym powinna trafić na ramię porywacza, zawisła w powietrzu. Dopiero wtedy Beth powoli odwróciła głowę, spoglądając z konsternacją na pusty fotel pasażera. No tak, przecież go zabrali. Skurwiele. Mechanicznym ruchem zdjęła okulary i ukryła twarz w dłoniach. Załkała, przytulając policzek do kierownicy. Biedny Matt. Aresztowali go… Zapewne jej też nie spuszczą z oka.
46
Herbasencja
Nie powinna tkwić tu zbyt długo, nie mogła dłużej podróżować tym samochodem. Bezwładną, jakby obcą dłonią pchnęła drzwi, postawiła stopę na mokrym piasku i wyjrzała na zewnątrz. Auto wciąż stało na brzegu. A przecież pamiętała, jak luzuje ręczny hamulec. Stchórzyła, czy agenci w ostatniej chwili udaremnili jej próbę? Mętna toń rzeki St. Maries, smagana strugami deszczu, powoli zmieniała barwę ze smolistej czerni na przygnębiającą szarość. Beth zastygła, bezradnie oparta na drzwiach, i rozważała, co ma robić dalej. Przeklinała w duchu niezdecydowanie i pustkę w głowie. Wiedziała jedno: do dawnego życia nie może wrócić. Zbyt wielkie zagrożenie sprowadziłaby na bliskich. Na w wspomnienie Ethana po jej policzku popłynęła ciepła łza, lecz szybko ostygła, tłamszona zimnymi kroplami deszczu. Beth czuła zresztą, że wracać nie chce. Że powinna, musi, pójść tropem Steve’a. Dowiedzieć się, dlaczego drań porzucił ją i dziecko. W czym od niej była lepsza ta latynoska zdzira, z którą uciekł? Jak zwykły mechanik wszedł w posiadanie tak niebezpiecznego nagrania? Dlaczego właśnie Beth zostawił w spadku straszliwą tajemnicę, ukrywając ją w małym banku zagubionej w górzystych pustkowiach mieściny? I co łączyło go z Felton Creek? Felton Creek. Przecież Matt obiecał, że wróci. Sięgnęła pod siedzenie kierowcy, odnajdując oddaną jej na przechowanie płytę. Nawet w półmroku deszczowego poranka dobrze widziała na plastikowym futerale krwawy ślad palców Juareza. Przycisnęła go do piersi jak drogą sercu pamiątkę, wyczuwając bijące od niej ciepło. Tak, Matt. Przechowam ją dla ciebie. Cierpliwie zaczekam na twój powrót. Zanim zluzowała ręczny hamulec, zabrała z wozu torebkę. Przez chwilę stała na brzegu, usiłując dłonią osłonić przed deszczem ledwo tlący się płomyk zawilgotniałego papierosa. Samochód majestatycznie tonął w mętnych wodach. Tamta wizja musiała być przeczuciem, zrozumiała. Proroctwem, podprogową podpowiedzią losu. Papieros zgasł na dobre. Rzuciła go w błoto, poprawiła na ramieniu pasek torby i ruszyła w drogę powrotną. Dzięki uczynnym kierowcom dotarła w końcu w okolice Felton Creek i za resztę pieniędzy wynajęła w miejscowym hotelu pokój. Następnego ranka zacznę pytać o Steve’a, obiecała sobie, ale mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Zawartość odziedziczonego po Juarezie dysku nie dawała jej spokoju. Nie wytrzymała długo. Późnym wieczorem zeszła do recepcji i poprosiła o możliwość przejrzenia nagrania. Uprzejmy właściciel udostępnił jej wysłużony odtwarzacz i zaglądał przez ramię, gdy z tężejącą z żalu twarzą uruchomiła amatorski film ze ślubu Steve’a Halla i ciemnookiej zdziry o mocno przeciętnej urodzie. Jej Steve’a. Nie obejrzała filmu do końca. Zostawiła płytę w kieszeni odtwarzacza i poruszona, bez słowa wróciła do pokoju. Juarez mnie oszukał, myślała, automatycznie pokonując stopień za stopniem skrzypiących schodów. A może sam nie wiedział, co naprawdę zawiera nagranie? Nie. Przystanęła na półpiętrze, do bólu wbijając paznokcie w drewnianą poręcz. To agenci musieli podmienić dysk. Tam, nad rzeką. Przecież mieli na to czas. Wytarty dywan w korytarzu miłosiernie tłumił jej kroki, klucz donośnie chrobotał w nieczęsto używanym zamku hotelowego pokoju. Nie zapaliła lampy, neon za oknem i tak dawał aż nadto światła. Beth, nie zdejmując zabłoconych butów, rzuciła się na łóżko, wbijając nieprzytomny wzrok w barwne smugi na suficie. A może… Ale jestem głupia. Zostawiłam płytę, a przecież… Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie. Podrywała się z myślą, że właściwy przekaz z pewnością został zakodowany. W tej samej chwili gdzieś z ciemności w rogu pokoju padł strzał. *** – Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – wymamrotała. Pistolet drgał w jej kruchych, przedwcześnie postarzałych dłoniach o pokrzywionych przez gościec palcach. – Czekałam na ciebie, suko. To ty do mnie strzelałaś w hotelu. Dobrze cię zapamiętałam. Beth podeszła do White, nie przestając do niej mierzyć. Przestraszone hukiem koty jeden po drugim czmychnęły na zewnątrz przez zabezpieczony klapką otwór w drzwiach.
Styczeń 2017
47
– To nie tak – wybełkotał Ethan. – Ona jest… – Wiem kim – przerwała mu. – Wystarczy mi twój strój. W natłoku zdarzeń chłopak zupełnie zapomniał, że nosi więzienny uniform. Matka tymczasem ponownie rzuciła się w wir poszukiwań. – Potrzebujesz normalnego ubrania – gadała niby do syna, niby do siebie. Wreszcie wygrzebała ze sporej sterty szmat w rogu dwie zleżałe części męskiej garderoby i rzuciła nimi w chłopaka, by zaraz zniknąć w klitce pełniącej funkcję sypialni. – Przebieraj się. Szybko, ktoś mógł słyszeć strzały! Z odrazą zrzucił z kolan śmierdzące stęchlizną łachmany. – Nie… Nie – wybełkotał, wstając ostrożnie. – Poradzę sobie. Jęk sprężyn starego fotela zabrzmiał jak ryk alarmu, ale nie zwrócił uwagi rodzicielki. Ethan śmielej postawił na skrzypiącej podłodze pierwszy krok. Byle prędzej dopaść drzwi. Uciec, korzystając z chwili nieuwagi tej starej wiedźmy. Nie myślał już o niej jak o matce. Nim przekroczył leżące na środku salonu zakrwawione ciało White, zerknął do sypialni: wariatka klęczała; odsunęła jedną z desek i poczęła grzebać pod podłogą. Korzystając z okazji, kucnął przy policjantce, by odnaleźć kluczyki do samochodu. Drżące palce, wędrujące w pośpiechu od kieszeni do kieszeni, natrafiły na skrytą pod kurtką kaburę i instynktownie wyrwały z niej pistolet. Szarpnięcie ocuciło Iris – z trudem uniosła powieki, a widząc chłopaka, poruszyła wargami w cichym błaganiu: – Pomóż… synu… Zabierz mnie… Zaniemówił. Sądził, że policjantka nie żyje. – Masz broń? – Usłyszał kroki, a zaraz potem głos matki: – Świetnie. Żeby cię tylko z nią nie złapali, Juarez. Samochód też musisz zmienić, ale w tym jesteś całkiem dobry. Juarez? Kto to, do kurwy nędzy, miał spytać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Podniósł na matkę zbaraniały wzrok. Stała tuż obok, w nogach umierającej Iris; zauważył z ulgą, że zostawiła gdzieś pistolet. – Trzymaj. – Rzuciła na brzuch White pomiętą i poplamioną papierową torebkę z ledwo już widocznym logo Burger Kinga i dodała: – Przechowałam to dla ciebie. Piętnaście lat pilnowałam. Tak jak kazałeś. Raz tylko spuściłam z oka, ale dobrze się złożyło. Inaczej by znaleźli. Z ociąganiem podniósł papier i zajrzał do środka: pomiędzy wyblakłymi kartkami jakiejś gazety jaśniał krążek przestarzałego nośnika danych. Na takich zapisywano dawno temu pliki. Brązowe ślady na obwolucie z przezroczystego tworzywa przypominały zaschniętą krew. Nic nie rozumiał z bełkotu matki, ale przytomnie nie spytał, co zawiera dysk. – A ona? – Wskazał ruchem głowy na zastępcę szeryfa. – Ja się nią zajmę. – Beth z nienawiścią kopnęła kostkę konającej. – Jedź, zanim wpadnie tu jej wsparcie. No już! – wrzasnęła, widząc niezdecydowanie chłopaka. – Na co czekasz? Znowu cię zgarną, jak wtedy, nad rzeką! – Ethan… – Głos Iris przechodził w rzężenie. – Proszę… Pomóż… – Tak nie można – powiedział, przykucając za głową zastępcy szeryfa. Potem umieścił za paskiem broń, wsunął dłonie pod pachy rannej i z niemałym wysiłkiem pociągnął ją za sobą. – Jadę z nią do szpitala, rozumiesz? – Mowy nie ma! – Beth tupnęła nogą i zniknęła w pomieszczeniu obok. Mocując się z ciałem postawnej policjantki, nie przestawał podejrzliwe zerkać na sypialnię. Spomiędzy dobiegających stamtąd złorzeczeń i rzężenia Iris bezbłędnie wyłowił odgłos przeładowania pistoletu. Gdy matka wróciła, był gotów. – Nigdzie z nią nie pojedziesz, Juarez. Nigdzie! – wychrypiała, ponownie celując w pierś White, ale nie zdążyła pociągnąć za spust. Broń w dłoni syna wystrzeliła pierwsza.
48
Herbasencja
Pojedynki literackie - miniatury Zwycięzca
Bezrobocie
Anna Chudy (Tjereszkowa) Marta obudziła się na minutę przed budzikiem, od razu gotowa do działania. Zawsze tak miała, gdy czekało ją coś ważnego. Ostatnie tygodnie w końcu przyniosły zmianę w jej życiu. W samą porę, bo zaczęło zjadać ją przekonanie, że do niczego się nie nadaje. Ostatnie sześć lat to pasmo porażek. Bezsensowne staże, bezpłatne praktyki, wyzysk w paru biurach i sklepach... nigdzie nie czuła się na miejscu i pewnie miała rację, skoro nie udało jej się żadnej pracy utrzymać. Od dłuższego czasu nie miała stałego etatu. Ratowała się jednorazowymi zleceniami, pisaniem prac magisterskich, korepetycjami. Ledwo starczało jej na czynsz, a przecież i tak pomagali jej rodzice. Pomysł na działalność nieświadomie podsunął jej kolega z podstawówki. Wiedziała, że ma różne kontakty i może jej pomóc. Był zdziwiony, ale obiecał, że załatwi jej pierwsze zlecenie. Słowa dotrzymał. Kiedyś brzydziłaby się takim zajęciem, zresztą nawet nie przyszłoby jej do głowy. Ale teraz była zdesperowana. Szybki prysznic, gorąca kawa i pół kanapki – tylko tyle zdołała przełknąć. W drogę. Ogromny gmach Wojewódzkiego Urzędu Pracy był nie do przeoczenia – jak sam problem bezrobocia – pomyślała, otwierając przeszklone drzwi. Jeśli spotkanie w sprawie dotacji odbędzie się po jej myśli, to upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. *** Starszy inspektor Włodycz, grzał swój stołek od dekady. Uważał się za człowieka światłego i czerpał zadowolenie z możliwości pomocy maluczkim. Zresztą w niektórych przypadkach zadowolenie było podwójne. Ostatnim projektem, który nadzorował, były rządowe dotacje na założenie własnej działalności. Siedział w sali, podekscytowany - jeśli konsultacje pójdą po jego myśli, to co najmniej jedna kandydatka będzie mogła liczyć na jego osobiste wsparcie. Konkretnie – na wsparcie o ścianę – pomyślał, oblizując się lubieżnie. – Dzień dobry. – A, pani Marta, firma sprzątająca. – Inspektor miał dobrą pamięć, do identyfikacji petentki wystarczał mu jeden rzut oka na piersi. W tym przypadku jego hipokamp musiał zarezerwować naprawdę spory obszar. Chętnie pokaże tej małej, co potrafi zrobić z takimi cudami prawdziwy mężczyzna.
Styczeń 2017
49
– Przyniosłam faktury i biznesplan, tak jak pan prosił. – Co my tu mamy... Zestaw do sprzątania za osiem i pół tysiąca złotych?! – Opowiadałam panu, to od firmy, u której mam pierwsze zlecenie. Kompletny zestaw narzędzi, części wymiennych oraz chemii. Sprzątanie to nie tylko wiadro i mop. Gdybym miała kupić wszystko osobno, zapłaciłabym znacznie więcej. – Nno, nie wiem, nie wiem... Mam zadecydować, czy przyznać pani środki polskich podatników. Łącznie z resztą pozycji – ponad jedenaście tysięcy! Musiałaby mnie pani do tego przekonać. Znam takie miłe miejsce gdzie będzie pani mogła ukazać mi swoją wizję. – Włodycz z satysfakcją zauważył czerwieniące się policzki dziewczyny. Czuł, że za niedługo to samo stanie się z jej pośladkami. – To jak będzie? Tu ma pani adres. Pokój wynajmę od siódmej. Ja podpisuję już teraz, oczywiście mogę wycofać pozytywną opinię w każdej chwili... Ale myślę, że się dogadamy... Marta nie wierzyła w swoje szczęście. Myślała, że będzie musiała się gimnastykować, krążyć, sugerować. A tu facet od razu, konkretnie. I podpisał wcześniej! To dobrze wróży jej działalności. Teraz trzeba się tylko przygotować i przemyśleć taktykę. *** – Może opowie mi pani o swoim pierwszym zleceniu – powiedział Włodycz, rozpinając rozporek. – Ależ oczywiście – Marta usiadła na łóżku. Skinęła na niego zachęcająco. – Jeszcze tylko to – powiedziała, sięgając do torebki. -– To element mojego zestawu sprzątającego: Smith&Wesson 637. A pan, panie inspektorze, jest moim pierwszym zleceniem.
Ostatnim projektem, który nadzorował, były rządowe dotacje na założenie własnej działalności. Siedział w sali, podekscytowany - jeśli konsultacje pójdą po jego myśli, to co najmniej jedna kandydatka będzie mogła liczyć na jego osobiste wsparcie. Konkretnie – na wsparcie o ścianę – pomyślał, oblizując się lubieżnie.
50
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Aklark http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=853 Ania ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 BJKLAJZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=842 FORTAPACHE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 IZA T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 Jot te http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=851 mwojtowicz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=852 SALAMANDRA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 toya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=833 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 zyrafa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197
Skład:
Agata Sienkiewicz
zdjęcie na okładce: Foyografia na okładce: Maciej Błądziński
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
w w w . h e r bat k au h e l e n y . p l
Styczeń 2017
51