HIRO 28

Page 1



okładka: foto | ADAM PAŃCZUK

INTRO

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: ADA BANASZAK

ada.banaszak@hiro.pl

Tej jesieni na nasze łamy zawitała prawdziwa groza. Nie tylko za sprawą bardzo modnego w tym sezonie wilka. Sięgamy do korzeni polskich strachów i lęków, przewrotnie zachęcając was, byście zamiast na ekranowy horror (patrz: „13 filmów, których nie chcecie obejrzeć”) spojrzeli w lustro. Sięgnijcie też po premierowe opowiadanie Roberta Cichowlasa, które autor powieści grozy przygotował specjalnie dla „HIRO”. To zresztą, co oczywiste, nie jedyne dobro, jakie znajdziecie w bieżącym numerze. Wywiadów, felietonów i recenzji jak zwykle u nas bez liku, przy czym gwarantujemy, że lektura żadnego z tekstów nie wpędzi was w deprechę godną Marii Peszek. Prędzej sprawi, że przyjemniej będzie przetrwać szarugę za oknem. I jeszcze jedno: uważajcie na króliki!

Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

PAULINA BIDECKA paulina.bidecka@hiro.pl

MARCELINA COMPEL marcelina.compel@hiro.pl

MICHAŁ PANKÓW

michal.pankow@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu MARLA NOWAKÓWNA

26. 30. 48. 50. 52. 56. 58. 62.

ania dąbrowska: rzeczywistość sama przyszła kim nowak: serce pełne przesterów polska groza: strach mamy we krwi? ranking: 13 filmów, których nie chcecie zobaczyć yeah bunny: królikolipsa edward lee: spec od makabry opowiadanie: dommina prohibicja w kinie: procent od procentów

MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY:

Współpracownicy: PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, RAFAŁ GÓRSKI, MAŁGORZATA HALBER, MICHAŁ HERNES, ALEKSANDER HUDZIK, KAJA KLIMEK, PIOTR KOWALCZYK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, URSZULA LIPIŃSKA, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, PIOTREK SZULC, MAJA ŚWIĘCICKA, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, MAREK TUREK, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, ARTUR ZABORSKI

GRYZĘ I POŁYKAM Miejsce otwarte właśnie na Jasnej 10 stworzyło nową knajpianą kategorię – shot bistro. Dostaniemy tu świetne wina z beczki (pierwsze w Warszawie!) czy szybką wódkę, lecz „gryzę i połykam” wymyślono specjalnie dla amatorów trunków o wrażliwych podniebieniach. Menu jest proste i bezpretensjonalne – można je streścić jednym słowem: kanapka. Brzmi ubogo? Pozory. Składników owych kanapek nie powstydziłyby się wyrafinowane delikatesy.

ISTANBUL TAJMAHAL Znana i lubiana restauracja w centrum Łodzi. Położenie w sercu miasta – na Piotrkowskiej 88 – czyni z niej idealne miejsce na lunch, szybki posiłek, jak i rodzinny obiad. W opinii gości kuchnia turecka szczyci się mianem „najlepszej baraniny w mieście”, hinduska słynie z „magicznych rąk” kucharzy z południa Indii. Potrafią oni wyczarować dania, których smaków się nie zapomina. Jest kolorowo, niebanalnie, trochę bollywoodowo. Tel.: 42 632 00 96.


www.taxi5.pl

Zamów taksówkę jednym przyciskiem


Jak korzystać z Zeskanuj kod QR (widoczny poniżej) i pobierz darmową aplikację z App Store lub Google Play

1 3 5

Zarejestruj się - podaj swój numer telefonu i adres email - zajmie Ci to kilka sekund.

2 4 6

Ustaw lokalizację (jeśli nie została wykryta automatycznie) oraz dodatkowe parametry. Kliknij ‘Zamów TAXI’!

Jeżeli wszyskie są poprawne potwierdź zamówienie przesuwając slider na słowo “Tak”.

Znaleźliśmy dla Ciebie taksówkę - już do Ciebie jedzie!

Rozpoczęło się odliczanie do przyjazdu Twojej taksówki. Po tym okresie taksówka będzie na miejscu.

Zeskanuj kod QR i pobierz

darmową aplikację


TECHNOKRACJA

Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ

foto | SONJA ORLEWICZ-ZAKRZEWSKA

PODOBNO EGIPSKIE PIRAMIDY KRYJĄ W SOBIE POLE MAGNETYCZNE. ZRESZTĄ DO NIEDAWNA SPRZEDAWANO MINI-PIRAMIDKI MAJĄCE BYĆ REMEDIUM NA WSZELKIE ZŁE FLUIDY…

Bob Carver to dla jednych największy geniusz świata audio, dla innych – szarlatan i przewalacz. Jego kolejnym brandom – Phase Linear, sygnowanemu własnym nazwiskiem Carverowi, wreszcie Sunfire’owi od kina domowego, z pewnością trudno odmówić jednak i niekonwencjonalnych rozwiązań, i niestereotypowego designu. Kontrowersyjne układy procesujące dźwięk w pewnym sensie wyprzedziły swój czas. Kolumny wysokości człowieka, łączące w pokrytej czarnym fortepianowym lakierem trójkątnej obudowie elektrostatyczne wstęgowe wysokie tony z NIEOBUDOWANYMI głośnikami basowymi – też. A wzmacniacze z minimalizującym ich rozmiary rozwiązaniem „magnetic field” budziły skrajne emocje. Dla purystów i oldskulowców porządna końcówka mocy powinna ważyć swoje, najlepiej kilkadziesiąt kilogramów. Podobnie zresztą jak subwoofer, też przez Boba zminimalizowany w rozmiarze i wadze, ale nie osiągach. Tymczasem wzmacniacze Carver w efektownych mini-sześcianach i montowanych do racka niewielkich i lekkich urządzeniach mieściły osiągi techniczne przyprawiające o zawrót głowy. To niemożliwe i nie polega na prawdzie – twierdzili konserwatyści. A jednak ukradkiem świat audio zaczął sprawdzać, na czym to pozorne oszystwo polega. Nie inaczej zrobili inżynierowie potęgi w świecie audio, a także instrumentów muzycznych, firmy Yamaha, standardowo podpisującej wszystkie swe produkty: „natural sound”. Jakościowa renoma wyrobów Yamahy, otwartej niby na designerskie nowinki, ale generalnie reprezentującej zalety tradycyjnej solidności, skonfudowała tradycjonalistów produktem nie tylko szokującym wyglądem, ale i rozwiązaniem technicznym; jak się później

6 felieton

okazało, zapożyczonym właśnie od Carvera. Power Amplifier B-6 to ścięta czarna piramida, niewielkich jak na 200 W mocy w każdym kanale. Zresztą ich tak zwane zmostkowanie robi z B-6 jednokanałowego giganta. W świecie audio to już legendarny rarytas, produkcji zaprzestano dość szybko, po tym jak Carver zaprotestował przeciw kopiowaniu jego autorskich rozwiązań. I tak rewelacyjny designersko wzmacniacz o matowej czarnej powierzchni zakłóconej tylko niewielkim czerwonym wskaźnikiem zasilania i znakomitymi graficznie żeberkami chłodzenia na jednej ze ścianek stał się mrocznym przedmiotem pożądania na internetowych aukcjach. Mój egzemplarz (wciaż szukam mu pary) zdobyłem kilkanaście lat temu w bardzo okazyjnej cenie z trywialnego powodu. Sprzedający nie zaopatrzył aukcji w zdjęcie. Trzeba było po prostu wiedzieć, co kryje się za symbolem B-6. Cztery sekundy przed zakończeniem aukcji złożyłem swoją niewygórowaną ofertę. Dwie sekundy później identyczną wysłał dysponujący nie tyle lepszymi nerwami, co internetem pewien Japończyk – koneser. Za póżno. Nękał mnie potem przez dobrych kilka tygodni, na przemian grożąc, prosząc i złorzecząc. No i oferując trzykrotne przebicie. Nic z tych rzeczy. Czarna ścięta piramida gra u mnie swoimi dwustoma watami na stronę na honorowym miejscu do dziś. I ewidentnie odgania złe fluidy. Naprawdę. Dzięki, Bob.

WWW.HIRO.PL


VAIO zaleca system Windows 8.

poczuj ekspresję dotykowego ekranu Ultrabook™ Sony VAIO™ T1312 Zainspirowany przez Intel® z Windows 8 i ekranem dotykowym. Dowiedz się więcej o Sony VAIO™ SVT1312 z procesorem Intel® Core™ i3 na sony.pl lub vaioblog.pl

„Sony”, „make.believe”, „VAIO” są znakami handlowymi Sony Corporation. Intel, Logo Intel, Intel Inside, Intel Core, Ultrabook i Core Inside są znakami towarowymi firmy Intel Corporation w U.S.A. i w innych krajach.

Nowa kolekcja VAIO Zima 2013


MUSTHAVE

NISSAN JUKE Z MINISTRY OF SOUND RUSZA NA PODBÓJ WARSZAWY

Dwie najbardziej znane współczesne wielkomiejskie marki połączyły siły, aby stworzyć unikatową limitowaną edycję samochodu. Owocem współpracy Nissana z Ministry of Sound, czyli londyńskim autorytetem w dziedzinie clubbingu i elektronicznej muzyki tanecznej, jest limitowana seria Juke. Odważna nowość z emblematami Ministry of Sound będzie dostępna w całej Europie już od września, ale tylko w liczbie 3000 egzemplarzy. Oprócz limitowanej edycji modelu dzięki współpracy Nissana z Ministry of Sound powstał też najbardziej ekstremalny mobilny system nagłośnienia na świecie, czyli Juke Box. Głośniejszy od startującego jumbo jeta, Juke Box został wyposażony w rozwiązania techniczne opracowane przez ekspertów z firmy Martin Audio, która skonstruowała system działający obecnie w „Box” – słynnej głównej sali w londyńskiej siedzibie Ministry of Sound. Dzięki specjalnie zaprojektowanemu nadajnikowi o mocy 19 kilowatów system nagłośnienia Juke Box udało się zmieścić w standardowym Juke. Zestaw złożony z zaprojektowanych na zamówienie szafek i obudów mieszczących dwa 18-calowe głośniki niskotonowe oraz takich samych obudów Mid Hi, jakie zastosowano w Ministry of Sound, pozwala uzyskać niezwykle wysoką moc bez uszczerbku dla jakości dźwięku, co jest zgodne z podstawową filozofią Ministry of Sound. Nissan Juke Box jako w pełni funkcjonalny system megafonowy z kabiną DJ-a i oświetleniem dyskotekowym doskonale sprawdzi się w roli mobilnego stanowiska do obsługi imprez muzyczno-motoryzacyjnych. JUKE BOX pojawi się także w Warszawie, gdzie Nissan i Ministry of Sound przygotowują fantastyczną imprezę na żywo, która odbędzie się 24 listopada 2012 roku. Osobom zainteresowanym udziałem w imprezie oraz zdobyciem biletów VIP polecamy stronę www.facebook.com/nissan.pl, gdzie znajdą więcej informacji o planowanym wydarzeniu.

GREEN-UP RAGE

Idealny produkt dla osób, które żyją aktywnie i potrzebują dodatkowej dawki energii oraz poprawienia swojej koncentracji. Jeśli zwykłe napoje energetyzujące już nie wystarczają, wybierz Green-Up RAGE – najmocniejszy energetyk na rynku. Pobudza silniej niż inne napoje energetyzujące, dlatego że zawiera 50% więcej kofeiny niż standardowe energetyki (w przeliczeniu na 100 ml). Green-Up RAGE to także świeży i klasyczny smak.


Make every day count

REKLAMA

S TULECIE

.

Zy da e z pr W s od ada! op ist l 2 1

W najnowszym albumie Alan Moore i Kevin O`Neill drwią niemiłosiernie z pewnego niezwykłego chłopca z blizną na czole, do złudzenia przypominającego… sami wiecie kogo. W ksi´garniach szukaj dwóch pierwszych tomów trylogii.

Album polecają:

www.swiatkomiksu.pl


FASHION&BEAUTY

DIAMENTOWO I MIĘTOWO

Bluza Diamante w wersji na ramię, gdzie logówka „limited wear” została umieszczona na przodzie, a dodatkowy nadruk w kolorze kremowym z tyłu, idealnie pasuje do miętowej dzianiny. Wszystko oczywiście podane na najwyżej jakości bawełnie z licznymi dodatkami, które podkreślają wyjątkowość tego wzoru.

KARTA OD SUPERPHARM

Nie masz pomysłu na prezent? Nie masz czasu szukać idealnego upominku? Nie ma problemu. Idź do Super-Pharm i kup kartę podarunkową. Dzięki niej twoi bliscy będą mogli kupić sobie wymarzony prezent spośród asortymentu dostępnego w Super-Pharm.

AUSTRALIJSKIE PIĘKNO

Buty Emu pochodzą z Australii. W latach 70. narodził się pomysł, aby stworzyć buty, które ogrzewałyby zmarznięte stopy australijskich surferów. Dzięki unikalnym właściwościom owczej wełny, buty przepuszczają powietrze, stopy nie pocą się, izolują od zimna i wypuszczają nadmiar ciepła w lecie. Wśród modeli na ten sezon wciąż są klasyczne w odcieniach czerni, szarości, brązu czy beżu. Nowością są krótkie lub długie modele z guzikami, paskami, a nawet wiązaniami w stylu rockowym. Emu to komfort i wygoda w połączeniu z modą. Niezastąpione na co dzień, ale też przy wyjątkowych okazjach. Różnorodność kolorów i fasonów sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie. By być bardziej glamour, zakładamy do nich krótkie sukienki, tuniki czy legginsy. Najnowszą kolekcję znajdziecie na stronie: www.emu-shop.pl.

CONVERSE/CAT

Najlepszą ofertę obu firm znajdziesz na: www.allstarshop.pl Sklep stacjonarny: Converse/Cat, Blue City Warszawa Al. Jerozolimskie 179, poziom -1 Tel.: 22 311 74 40


DO AKTYWNYCH KOBIET CZY ORIENTUJESZ SIĘ, ILE SETEK METRÓW POKONUJE TWÓJ BIUST W TRAKCIE GODZINNEGO TRENINGU? CZY WIESZ, ŻE SKUTKI DEFORMACJI, JAKICH DOZNAJĄ TWOJE PIERSI PODCZAS RUCHU, SĄ NIEODWRACALNE? CZY WIESZ, ŻE W TWOICH PIERSIACH NIE MA GRAMA MIĘŚNIA, A PODCZAS WYSIŁKU, BEZ ODPOWIEDNIEGO BIUSTONOSZA, SZKODZISZ SWOJEMU BIUSTOWI? JEŚLI NA POWYŻSZE PYTANIA UDZIELILAŚ ODPOWIEDZI NIE LUB NIE WIEM – POTRZEBNA CI TERAPIA SHOCKOWA!

Ę...!

SI ZSHOCKUJ

...A POTEM UPRAWIAJ SPORT ŚWIADOMIE!

POLUB NAS NA: facebook.com/shockabsorberPL


FASHION&BEAUTY KOLEKCJA DESTINY ROŚNIE W SIŁĘ

Marka Goshico dba o to, by jej kolekcje nie traciły nic ze swojej świeżości, dlatego co kilka miesięcy wprowadza zmiany, urozmaica wzory bądź tworzy ich nowe warianty. Nie inaczej jest tej jesieni. Do duetu toreb podróżnych z linii Destiny dołączyły kolejne modele – filcowe, z drewnianą rączką, sygnowane charakterystycznym dla tej serii wzorem geometryczno-kwiatowym. Kuferki w dwóch różnych rozmiarach zdobi efektowny haft w kolorystykach pastelowej lub bordowo-kremowej. To przykład doskonałego polskiego wzornictwa połączonego z kunsztem ręcznego wykonania.



DESIGN

60. urodziny BoConcept tekst | REDAKCJA

foto | LIDIA SKUZA

WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ PRZED SZEŚCIOMA DEKADAMI W NIEWIELKIM MIASTECZKU HERNING W DANII. DZISIAJ BOCONCEPT JEST JEDNĄ Z NAJWIĘKSZYCH SIECI SALONÓW Z MEBLAMI I DODATKAMI NA ŚWIECIE BoConcept tworzy duński design od 1952 roku. Połączenie doskonałego rzemiosła z charakterystyczną dla duńskiego wzornictwa prostotą i funkcjonalnością stało u podstaw rozwoju firmy i przyczyniło się do jej sukcesu na całym świecie. W ciągu 60 lat z niewielkiej fabryki mebli rozwinęła się najbardziej znana, największa duńska sieć salonów oferujących meble i dodatki. Mimo upływu wielu lat koncepcja i zasady dwóch rzemieślników Jensa Ærthøj Jensena i TageMølholma, założycieli firmy, nadal obowiązują – BoConcept projektuje i produkuje funkcjonalne, designerskie meble po przystępnych dla wielu osób cenach. „Duński design to nasze dziedzictwo, ale to wspaniałe dziedzictwo musi być wzbogacone innowacyjnością i nowymi pomysłami. BoConcept przeniósł tradycyjny duński design do aglomeracji na całym świecie i uczynił go uniwersalnym. My nazywamy to wielkomiejskim designem z Danii. Łączy on wygodę i prostotę duńskiego wzornictwa z pozytywnymi miejskimi trendami i spełnia oczekiwania mieszkańców wielkich metropolii” – wyjaśniają twórcy BoConcept. Urodzinowa kolekcja BoConcept na rok 2012/2013 jest dojrzała i wysmakowana, czerpie z najlepszych wzorów duńskiego designu, łącząc je w harmonijną całość z najnowszymi miejskimi trendami. Inspirowana stylem Bauhausu, wzornictwem lat 50. i 60. oraz kultowym amerykańskim serialem „Mad Men” wychodzi naprzeciw tkwiącej w każdym z nas potrzebie indywidualizmu.

Nowa kolekcja podsuwa sprytne rozwiązania i czarujące dodatki zdolne zachwycić najbardziej nawet wybrednych koneserów designu. Przekonuje, że mamy prawo do luksusu wyrażającego się w doskonałości projektu, perfekcji wykonania, jakości materiałów, ale co bardzo ważne, nie powinniśmy za ten luksus przepłacać. Aby naocznie się o tym przekonać, wystarczy odwiedzieć dowolny z salonów BoConcept w Polsce. Drugiego października o godzinie 19:00 w warszawskim salonie BoConcept przy ulicy Młocińskiej 5/7 odbyły się 60. urodziny marki, na które licznie przybyli miłośnicy dobrego duńskiego wzornictwa. Wśród zaproszonych nie zabrakło znanych dziennikarzy, architektów i designerów. Na przyjęciu pojawiło się również grono zaprzyjaźnionych z BoConcept gwiazd. Wieczór obfitował w liczne atrakcje. Gości powitał Jarosław Lehwark, dyrektor zarządzający BoConcept Polska, całość spotkania poprowadziła znana z radiowej Trójki Agnieszka Szydłowska. Urodzinowy koncert na żywo zagrał energetyczny KAMP!, zaś o muzyczny klimat późnego wieczoru zadbał DJ Kwazar. Gremium kulinarne Jerzego Sobieniaka TEJST zaprosiło do wspólnego gotowania. Oczywiście, nie zabrakło deseru. Obok jubileuszowego tortu Kamil Maślanka, szef sprzedaży z BoConcept, zaprezentował pyszną porcję świeżego designu: najnowszą kolekcję BoConcept 2013!

WWW.HIRO.PL


NIEBEZPIECZNY. MOCNY. NIELEGALNY.

SHIA LABEOUF TOM HARDY GARY OLDMAN MIA WASIKOWSKA JESSICA CHASTAIN JASON CLARKE ORAZ GUY PEARCE

SCENARIUSZ

NICK CAVE

W KINACH OD 23 LISTOPADA

Soundtrack w sprzedazy od 20 listopada


IMPREZY

TWIN SHADOW W WARSZAWIE

Amerykańska gwiazda alternatywnego popu po raz pierwszy na klubowym koncercie w Polsce! Twin Shadow zadebiutował dwa lata temu w wytwórni 4AD płytą „Forget”, która przyniosła mu ogromną popularność. Undergroundowymi hitami stały się utwory „Castles In The Snow” i „Shooting Holes”. Muzyka artysty to mieszanka synthpopowych brzmień i indie-popu. Twin Shadow wystąpił już na takich festiwalach muzyki alternatywnej, jak Coachella, Primavera czy SXSW. Jego występ na zeszłorocznym OFF Festiwalu był doskonale przyjęty przez polską publiczność. Koncert promujący nowy album artysty pt. „Confess” odbędzie się 9 listopada w warszawskim klubie Proxima. Bilety po 110 zł.

V MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL AMBIENTALNY

Awangardowa impreza dla słuchaczy gotowych na pełne zaangażowanie emocjonalne i umysłowe. Wystąpią m.in. Pole, Nmls, Vasen Piparjuuri, Carbon Based Lifeforms, Rafael Anton Irisarri, Szymon Kaliski, Jacaszek, Deaf Center oraz An On Bast & Maciej Fortuna. Festiwal odbędzie się w dniach od 30 listopada do 2 grudnia we wrocławskim Klubie Puzzle oraz Synagodze Pod Białym Bocianem. Więcej informacji na stronie: www.ambientalny.pl.

URBAN KOLEKTOR

SEN W JEROZOLIMIE

Kultowa postać brytyjskiej sceny nu disco/ house: DJ, producent i artysta graffiti w jednym, czyli Richard Sen, znany z takich projektów muzycznych jak Bronx Dogs, Padded Cell i Mixed Blood Cuts, wystąpi 24 listopada w stołecznym klubie Jerozolima. Będziemy mieli okazję podziwiać DJ-skie umiejętności Richarda, którymi raczy odbiorców na całym świecie od 20 lat, potrafiąc zapełnić zarówno wielkie kluby setami house/techno, jak i stworzyć bardziej eksluzywną atmosferę eklektycznymi setami z pogranicza leftfield funk i disco, new wave czy psycho rocka.

Cykl spotkań, podczas których przekonacie się, że sztukę miejską da się kolekcjonować. Street art, graffiti, sztuka ulicy czy inne spokrewnione zjawiska to kocioł artystycznych postaw, stylistyk, środków wyrazu, które wkroczyły do masowej świadomości i kultury. Aby nie zatonąć w artystycznym nadmiarze i nie dać się pożreć rekinkom raczkującego streetartowego artbussinesu, przyszli i obecni zbieracze podczas spotkań będą mogli wspólnie kreślić mapę polskiego streetu. Urban Kolektor to okazja do wymiany doświadczeń i dyskusji o tym, czym właściwie jest sztuka ulicy i jak nie pozbawić jej z esencji, kiedy staje się elementem kolekcji. Gdzie: V9, Hoża 9, Warszawa. Kiedy: 3, 10, 17, 24.11.2012 r.

WWW.HIRO.PL


6–30.11.2012 Katowice, Chorzów, Bytom, Częstochowa, Sosnowiec

Człowiek, co nie ma w swoich piersiach muzyki / Którego rzewne nie wzruszają tony / Do zdrad, podstępów, grabieży jest skłonny/ Takiemu nigdy nie ufaj!

ARS – teatr Dwa spektakle wybitnego litewskiego reżysera Oskarasa Korsunovasa: „Miranda” na motywach „Burzy” Szekspira oraz „Na dnie”

William Shakespeare

www.arscameralisfestiwal.pl ORGANIZATORZY

GŁÓWNI PATRONI MEDIALNI

ARS – muzyka Legendarny założyciel The Velvet Underground John Cale, łączący jazzową tradycję z nowoczesnością Ravi Coltrane, nostalgiczny bard Mark Lanegan, zaskakujący eksperymentami i zachwycający rozmachem Efterklang, grający berberyjskiego bluesa Tuaregowie z Tinariwen, urzekający muzycznym bogactwem Tindersticks, orkiestra Michaela Nymana w specjalnym programie dla Częstochowy

ARS – sztuki piękne Przesycone erotyką grafiki Pabla Picassa z rzadko opuszczającej Francję kolekcji rodziny Crommelyncków, pejzaże spustoszonej przez tsunami Japonii na fotografii japońskiego mistrza Kishina Shinoyamy, nowi mieszkańcy Zagłębia Ruhry w obiektywie Mischy Kuballa, premiera fotograficzno-literackiego projektu „7, 7, 7”

ARS – literatura Poetyckie spotkanie Górnego Ślaska ze światem, czyli Zbieg Poetycki Na Dziko z gośćmi: Elizabeth Willis, Zoe Skoulding & Allanem Holmesem, Mariuszem Grzebalskim, Barbarą Klicką oraz Jarosławem Mikołajewskim

PARTNERZY

BILETY DOSTĘPNE NA


WARTO ROZMAWIAĆ

michał marczak tekst | ŁUKASZ KNAP

Jaka myśl była pierwsza: chcę ich poznać czy zrobić o nich film? Film był ostatnią myślą. Interesują mnie tematy i ludzie, których nie da się opisać jednym zdaniem, ale wiem, że czasem rzeczywistość nie jest tak ciekawa, jak ją sobie wyobrażamy. Najpierw pojechaliśmy do Berlina na miesiąc. Gdy zobaczyłem ich na żywo, zauważyłem, że oni bardzo wielu rzeczy wokół siebie nie widzą, nie mają do siebie dystansu. To mógł być materiał na film; zapytałem, czy zgodziliby się, żebym nakręcił o nich dokument. Zgodzili się. Trudno było w Polsce sfinansować dokument o eko-porno? Komisja ekspercka z PISF-u uznała, że to nie jest temat na film. Ale odwołaliśmy do ostatecznej instancji, czyli pani dyrektor Agnieszki Odorowicz, której projekt się spodobał, i dostaliśmy z puli dyrektorskiej sto tysięcy złotych. Wnioskowaliśmy o dwa razy wyższą kwotę. Od niemieckiej strony dostaliśmy taką samą kwotę, więc budżet filmu zamknął się w dwustu tysiącach. To nie tak dużo. Pomogło ci w pracy, że twoi bohaterowie są oswojeni z kamerą? Ludzie zawsze zachowują się inaczej przed kamerą, gdy stoi za nią ktoś z zewnątrz. Gdy spotykam się z moim bohaterami, nigdy nie wyciągam kamery przez pierwszy tydzień. Po prostu spędzam z nimi czas. Obserwuję, żeby mieć obraz osób i uchwycić, jak zachowują się naturalnie. Dlatego udawałem, że śpię w kącie, chciałem, żeby zapomnieli o moim istnieniu i poczuli się ze mną komfortowo. Dopiero gdy przeskoczyliśmy etap aktorzenia i kreowania siebie, mogłem przystąpić do pracy. Wyobrażam sobie, że czasem czułeś się jak na planie filmu porno. Siłą rzeczy tak było. Byłem świadkiem wielu scen seksu, także grupowego. Oni mają duże libido, a rotacja w mieszkaniu jest naprawdę duża. Zwłaszcza w lecie, kiedy do Berlina ściągają ludzie z całego świata. Wtedy co drugi, trzeci dzień

18 wywiady

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Jak dowiedziałeś się o Fuck For Forest? Znajomy pokazał mi artykuł o tej grupie. Wszedłem na ich stronę. Wydało mi się dziwne, że chociaż jako grupa ekologiczna zarabiają na swoich filmikach porno dziesiątki, setki tysięcy euro, ich strona wygląda strasznie pokracznie, jakby robili to amatorzy. Zacząłem oglądać ich filmy, niektórych nie dało się obejrzeć, ale biła z nich szalona wyobraźnia, dostrzegłem w nich też ciekawe osobowości. W tych filmikach pojawiali się różni ludzie, niektórzy powracali. To mnie zaciekawiło. I to, że choć sami wydali się mocno pogubieni i poszukujący, wkładają całą energię w to, żeby pomagać innym i jechać na koniec świata, by ratować planetę.

odbywały się w ich mieszkaniu prawdziwe orgie, w których uczestniczyło nawet dwadzieścia osób. Ja na wstępie powiedziałem, że nie chcę w tym partycypować. Mam dziewczynę i nie interesuje mnie otwarty związek. Inne rzeczy mnie podniecają, mojego przyjaciela Łukasza, z którym robiłem ten film, również. Gdyby nas to kręciło, mielibyśmy jak w raju, ale tak nie było, przyjechaliśmy tam z inną misją. Oni to uszanowali.

zonii, gdzie ważny jest rytuał z Ayahuascą. Braliśmy Ayahuascę trzy razy albo cztery razy. To mocny środek antyseptyczny, który ma także silne właściwości psychodeliczne. W Amazonii Ayahuasca jest uznawana za świętą roślinę. To bardzo inwazyjny środek, człowiek po nim wymiotuje, ale jest także wprowadzony w bardzo przyjemny stan. W niektórych przypadkach Ayahuasca pozwala spojrzeć na siebie z zewnątrz, może nawet wyleczyć z nerwic.

Fuck For Forest to twarda pornografia, tymczasem w filmie jest niewiele scen seksu. Zaczęliśmy kręcić, kiedy do grupy przyłączył się Danny. A on na początku był bardzo nieśmiały, chował się przed orgiami. Sam jeszcze nie wiedział, czy woli dziewczyny, czy chłopaków. Poza tym nie chciałem pokazywać dymania dla dymania, ten temat miał dla mnie większą rozdzielczość. Nie chciałem, żeby seksualność była w filmie czymś szczególnym, bo dla nich nawet najdziwniejsze orgie są częścią życia.

Spotkałem się z opinią, że Ayahuasca to środek samopoznania. Twoim bohaterom chyba jednak nie pomógł… Działanie Ayahuasci jest mocno uzależnione od genetycznych predyspozycji. Niektórzy po zażyciu widzą tylko kolory, dla innych jest to doświadczenie, które zmienia życie. Do Ayahuasci dorabia się obecnie całą filozofię, wiążąc ją z duchowością. Teraz popularne są Ayahuasca Trips, ludzie płacą parę tysięcy euro, żeby przeżyć rytuał w chatce z szamanem. Ayahuasca staje się kolejnym mitem białego człowieka, związanym z ogólnym przeświadczeniem, że Zachód oddalił się od natury. Efektem ubocznym takiego myślenia są moi bohaterowie, którzy chcą wierzyć, że ludzie w puszczy żyją w harmonii z przyrodą, że żyją lepiej, prawdziwiej.

Dlaczego wybrałeś Danny’ego na głównego bohatera? Szukałem kogoś, kto stałby trochę obok. Danny wydał mi się takim bohaterem. Wiedziałem też, że może zostać w grupie na dłużej. Z filmu wynika, że w grupie funkcjonuje mocny podział na role ze względu na płeć. Na pewno jest tam męska rywalizacja. Faceci chcą być na pierwszym planie, dziewczyny są bardzo skromne. Szczególnie Leona, wybrana przez Green Peace jako dwudziesta najseksowniejsza kobieta ratująca planetę, która zawsze zachowuje się tak samo i po prostu robi swoje. Z kolei Tommy jest showmanem, wyrywa laski, później montuje materiał. Mężczyzna w domu. Film dzieli się na dwie części: berlińską i w Ama-

Zakończenie dokumentu to gorzka rozprawa z idealizmem twoich bohaterów. Następny film też będzie rozliczeniowy? Kończę jeden film telewizyjny dla HBO, mam też pomysł na fabułę. Marzy mi się dokument o ludziach, którzy nie tylko mają marzenia, ale też wyobraźnię i pieniądze, żeby je realizować. Jednym z nich, mam nadzieję, będzie założyciel X Prize, dzięki któremu być może już niebawem będą możliwe prywatne loty w kosmos. W przeciwieństwie do „Fuck For Forest” to będzie film o marzycielach, którzy naprawdę zmieniają świat.

WWW.HIRO.PL


agata okoliczny wawryniuk element tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

ilustracja | ARCHIWUM AUTORKI

Choć w naszym kraju w zasadzie każdy komiks rysowany przez dziewczyny zyskuje miano „kobiecego”, o twoim mówi się „pokoleniowy”. Miałaś przeczucie, że „Rozmówki polsko-angielskie” staną się takim właśnie komiksem? Pokoleniowy jest w tym przypadku dużo bardziej „obrazowym” słowem niż „kobiecy”. Jest to pamiętnik jednej osoby, więc nie jest on w stanie opisać doświadczeń całego pokolenia. Zależało mi jednak, by pokazać jak najwięcej prawdziwych ludzi, emigrantów z Polski i historii, które w Anglii zaobserwowałam. Miałaś jakieś konkretne oczekiwania wobec swojego pobytu w Anglii? Jak najwięcej zobaczyć, zarobić, przeżyć i poznać na własnej skórze. Wyjeżdżając za pierwszym razem, wiedziałaś już, że będziesz rysować? Nie, wtedy jeszcze nie. Byłam już na ASP, ale myślałam raczej nad projektowaniem graficznym, lubiłam – zresztą wciąż lubię – proste kąty, grube linie. Finezja odręcznego rysunku wtedy mnie przerażała. On musiał się pojawić, gdy zaszła potrzeba opowiadania historii… I jakoś tak dał się polubić. Opowiadasz prawdziwą historię, ale sięgasz po graficzne środki odbiegające od realizmu – tak jest lepiej? Uważam, że tak, bo to pozwala zachować dystans. Dodaje też kolejną warstwę do opowieści, która może cieszyć czytelnika/oglądacza.

maciej czapiewski tekst | PIOTR DOBRY

ilustracja | ARCHIWUM AUTORA

Gdybyś miał uczciwie porównać poziom „Czarnego Pana” i twojego nowego komiksu, „Kwiatuszku”, jak duży jest to rozstrzał? Różnica pomiędzy tymi dwoma komiksami na pewno jest – nie jest to przepaść, raczej stopniowy rozwój; Na pewno jednak i rysunkowo, i scenariuszowo jeszcze sporo pracy przede mną. Szczególnie w tej drugiej dziedzinie mam bolesną świadomość swoich braków. Nie mogłeś zlecić scenariusza komu innemu? Pomysł na ten komiks męczył mnie już od dłuższego czasu, postanowiłem więc zmierzyć się z nim samodzielnie. Oczywiście nie wykluczam narysowania kiedyś dłuższej historii do czyjegoś scenariusza – mam jednak wysokie wymagania co do potencjalnego scenarzysty – interesują mnie bowiem jedynie historie w których biorą udział stwory i gołe baby. Golizna i potwory w komiksie?! To nie do pomyślenia. A poważnie: chciałeś w „Kwiatuszku” przekazać jakąś myśl czy interesuje Cię tylko (aż?) zapewnienie czytelnikowi rozrywki? Czytelnik szybko zorientuje się, że w moim komiksie nie ma żadnej głębszej myśli (śmiech). Chciałem zrobić rozrywkowy komiks, bo sam lubię takie czytać. Na przykład jakie? Inspirowałeś się czymś konkretnym? Bardzo lubię Brandona Grahama i Jamesa Stokoe; jeśli chodzi o rysowanie, to staram się z nich zrzynać na tyle, na ile pozwalają mi moje skromne umiejętności.

tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Okoliczny Element jest bardzo opolski, ale jego apetyty sięgają chyba dalej. Uważacie, że wasz oficjalny debiut, czyli „Kosze zerwane”, to już rapowy power dunk czy zaledwie naskok, po którym nastąpi konkretny rozpierdol? Ninja: To dwutakt klan. Nie no, walka trwa. W koszykówce trzy minuty to cała wieczność, jedni grają w basket, inni po prostu rzucają do dziury. Jeśli rap jest grą, to my nie siadamy na ławce, cały czas napierdalamy jo… Opole nie jest wcale takie ładne, co? Jak się w nim żyje? Słuchacz widzi osławiony przez was i Szuflę Balsam, browarek i ściepę na jointa – tak właśnie wygląda codzienność? Mej: Opole to uzdrowisko – sanatorium Bomba, w którym nad porządkiem czuwa WilQ superbohater. Śledząc jego poczynania, dowiesz się wszystkiego. Problemów jest bez liku – od bezrobocia po patologię. Jaka jest wasza recepta na to, żeby nie zamulić się rzeczywistością? Ninja: Bezrobocie, patologia – na to nie patrz, może zabrzmi to jak z 97, ale trzeba mieć jakaś zajawkę w życiu i taka jest prawda, a wóda jest w sklepach i takie są realia. Mej: Nie mów mi o umieraniu… Jest 2012, a dalej jest jak w „Misiu” Barei, tylko mamy całe klisze papieru toaletowego na półkach i lepsze buty. A recepta żeby nic nie zauważać dookoła, to milion wiader dziennie.


GRAMOFOMANIA

PISZĘ TEN TEKST ŚWIEŻO PO OBEJRZENIU CIEKAWEGO FILMU DOKUMENTALNEGO „SZYBKOŚĆ – W POSZUKIWANIU STRACONEGO CZASU” FLORIANA OPITZA. FILM TRAKTUJE O PARADOKSIE – PRACUJEMY CORAZ EFEKTYWNIEJ, OSZCZĘDZAJĄC DZIĘKI NOWOCZESNYM TECHNOLOGIOM CORAZ WIĘCEJ CZASU, A JEDNOCZEŚNIE WŁAŚNIE CZAS STAJE SIĘ W NASZYM ŻYCIU TOWAREM DEFICYTOWYM. SKŁONIŁO MNIE TO DO REFLEKSJI – CZY TE WSZYSTKIE ELEKTRONICZNE URZĄDZENIA, DLA KTÓRYCH WSPÓLNYM MIANOWNIKIEM JEST SZEROKO ROZUMIANE SŁOWO „KOMPUTER”, SĄ NAM RZECZYWIŚCIE POTRZEBNE? A NAWET JEŚLI, TO CZY KORZYSTAMY Z TYCH DOBRODZIEJSTW WE WŁAŚCIWY SPOSÓB?

foto | PRZEMEK CHUDKIEWICZ

tekst | PIOTREK „STEEZ” SZULC

20 felieton

harder, better, faster, stronger... Moment, w którym wymieniłem tradycyjny telefon komórkowy na smartfona, przewrócił w moim życiu wiele spraw do góry nogami. Zajmuję się organizacją i marketingiem wydarzeń muzycznych, graniem imprez i koncertów, produkcją muzyki, rozwojem swojej nowej strony (www.rapfiles.tv) oraz od niedawna prowadzeniem studia nagraniowego. To oznacza kolejno 5 różnych skrzynek e-mail, 2 konta na YouTube, 3 różne kalendarze, 6 fansite’ów oraz 5 grup na Facebooku. Dochodzi do tego ciągły kontakt z szeregiem znajomych i współpracowników. Nagle w jednym momencie podłączam się pod ten cały strumień informacji na 24h na dobę, 7 dni w tygodniu. Zabrało mi prawie rok, żeby zorientować się, że ciągłe życie online jest formą zniewolenia – w pierwszym momencie cieszyłem się z wygody i prędkości, z jaką mogę załatwiać sprawy, natomiast obecnie czuję się przytłoczony coraz większą ilością docierających bodźców. I w tym tkwi pułapka: zamiast zaoszczędzić odrobinę wolnego czasu, zwiększamy do granic możliwości swoją wydajność i produktywność. Co więcej, wśród wielu moich znajomych zaobserwowałem ciągłe nerwowe sięganie po telefon i sprawdzanie śledzonych kanałów, niezależnie od tego, czy przychodzą jakiekolwiek powiadomienia. Psychologia zdążyła już zidentyfikować i nazwać ten problem – The Fear of Missing Out – w skrócie FOMO. Boimy się, że coś nam umknie, nie potrafiąc odcedzić naprawdę istotnych danych od zalewu informacyjnych śmieci. Zastanawiający jest szczególnie fakt, że świat za którym tak usilnie próbujemy nadążyć, nie jest do końca prawdziwy. Treści w serwisach społecznościowych kreujemy sami, zatem nasz obraz, który w nich przedstawiamy, istnieje tylko w sieci. Świadomie pokazujemy przecież tylko swoją dobrą stronę. Może ta wyidealizowana rzeczywistość, którą kolektywnie tworzymy, jest po prostu bardziej atrakcyjna niż realny świat. Telewizja działa od lat na tej samej zasadzie, ale internet jest o wiele bardziej wciągający, bo z biernego widza stajemy się uczestnikiem, a nawet twórcą wydarzeń.

Wyłączyłem zatem w telefonie 3/4 powiadomień. Wracając do przesuwania granic własnych możliwości, pojawia się pytanie, czy z tej pułapki można wydostać się samemu. Czy może społeczeństwo powinno się za to zabrać w sposób zorganizowany? Współczesny świat opiera się na niekończącej walce o pozycję, a konkurencyjność jest pierwszym czynnikiem warunkującym sukces. Wypisując się z wyścigu, nie da się zatem konkurować z tymi, którzy w ową technologiczną pułapkę już się złapali. Do tego stosunek pracowitości (Polska jest światową czołówką) a wydajności jest w naszym kraju bardzo niski, co sprawia, że jesteśmy jako naród bardziej podatni na technologiczne zniewolenie. Nie udało mi się znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, jak sobie z tym poradzić, autor filmu również mi jej nie był w stanie przedstawić. W poszukiwaniu równowagi na pewno pomoże kilka poniższych rad: 1. Korzystaj z technologii jak z narzędzia: tylko wtedy, gdy owe narzędzie jest ci potrzebne. Nie chodzisz przecież ze śrubokrętem w kieszeni, żeby mieć go na wypadek pilnej potrzeby wkręcenia śrubki ;). 2. Gdy masz wątpliwość co do użyteczności jakiejś informacji, zwyczajnie się jej pozbywaj. Szkoda życia na ich analizowanie, istotne sprawy i tak do ciebie dotrą. Skrzynki e-mail mają odpowiednie filtry spam, a na FB można (całe szczęście) zrezygnować z subskrypcji statusów oraz zablokować ciągłe bombardowanie zaproszeniami na wydarzenia. 3. Piszę te słowa i dostaję alert o kolejnym mailu. Kiedyś bym zaraz sprawdził, co przyszło i gdyby na przykład było to powiadomienie o premierze albumu, który niebawem ukaże się nakładem jakiegoś wydawnictwa, odsłuchałbym teaser, zobaczył teledysk na YouTube i odpłynął w sieć na 15 minut, skacząc między kolejnymi linkami. Potem potrzebowałbym kilku minut, żeby wgryźć się znowu w coś, co miałem zrobić w pierwszej kolejności. Kiedy zatem koncentrujesz się na konkretnych zadaniach, wykonuj je od początku do końca i nie daj się oderwać. Powodzenia! WWW.HIRO.PL


PODKRĘCA EMOCJE.

EKSKLUZYWNY DESIGN. LIMITOWANA EDYCJA. Witaj w wyjątkowym klubie i wejdź do świata najlepszej muzyki! Limitowana edycja Nissana Juke z Ministry of Sound sprawi, że poczujesz się jak na parkiecie kultowego londyńskiego klubu. Otwórz drzwi i daj się ponieść emocjom zarezerwowanym dla wybranych.

Nissan. Ekscytujące innowacje.

NISSAN

JUKE Mały crossover Nissana 17’’ białe aluminiowe felgi Muzyczny pakiet Ministry of Sound

MUZYCZNY PAKIET MINISTRY OF SOUND • iPod touch • Pokrowiec na iPoda z powłoką zapobiegającą zarysowaniom • Słuchawki Ministry of Sound • Kupon VIP do sklepu muzycznego Ministry of Sound

facebook.com/nissan.poland

Zdjęcia są jedynie ilustracją. Dane i fakty podane w niniejszej reklamie służą wyłącznie celom informacyjnym i nie stanowią oferty zawarcia umowy. Zużycie paliwa w cyklu mieszanym: 4,9–7,6 l/100 km, emisja CO2: 129–175 g/km. iPod touch jest znakiem towarowym Apple Inc. zarejestrowanym w Stanach Zjednoczonych i innych krajach. Apple nie uczestniczy w prezentowanej promocji i nie sponsoruje jej.


DOBRY GATUNEK DŁUGO ZWLEKAŁEM Z NAPISANIEM TEGO ARTYKUŁU I W DALSZYM CIĄGU NIE WIEM, JAK UGRYŹĆ TEN CAŁY DUBSTEP… BĘDĘ MUSIAŁ ZAHACZYĆ O KILKA MU POKREWNYCH I NAWET TYCH ZUPEŁNIE NIEZWIĄZANYCH Z DUBSTEPEM GATUNKÓW, BO PRZECIEŻ MÓWI SIĘ, ŻE DUBSTEPOWY REMIX MOŻNA ZROBIĆ ZE WSZYSTKIEGO!

d u b s t e p 22 muza

tekst | PIOTR GRYMEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Zacznijmy jednak od samych podstaw – spróbujmy ustalić, czym jest dubstep i skąd pochodzi. Dubstep powstał pod koniec lat 90. i wywodzi się z Wielkiej Brytanii, a dokładniej z południowego Londynu. Gatunek ma swoje korzenie w scenie UK Garage i reggae dub. Nie da się ukryć, iż dubstep czepie bardzo dużo z 2step garage, z którego pochodzą połamane bity, jest konkretnie nasycony ciężkimi basami, a także zawiera tzw. delaye, które możemy usłyszeć w muzyce dub. Jest roku 2000. Wydawnictwo TEMPA wydaje utwór pt. „When You Hold Me”, którego twórcą są Horsepower Productions uważani za prekursorów gatunku, zwłaszcza po wydaniu debiutanckiego albumu „In Fine Style”. Nazwa gatunku – DUBSTEP – została rozpropagowana przez promotorów z Ammunition Promotions oraz ich wytwórnię TEMPA, zaś magazyn „XLR8R” upowszechnił ją, publikując odważnie na swojej okładce. Od tamtego czasu styl się spopularyzował, a dzięki takim artystom jak Magnetic Man, Breakage, Emalkay, Nero, czy tym bardziej komercyjnym jak Skrillex i Modestep, gatunek zakorzenił się na dobre na światowej scenie muzycznej i klubowej. Nie da się ukryć, że cały boom na wobblujące bassy, który pojawił się na świecie, ma ogromny wpływ na wiele gatunków. W Polsce już chyba nie ma raperów, którzy nie chcą nagrywać do dubstepowych bitów. Przykładem tutaj może być ostatni, bardzo udany (!) album Pezeta pt. „Radio Pezet”, na którym możemy usłyszeć kooperację hip-hopu oraz dubstepu. Co więcej, w zasadzie wszystkie utwory elektrohouse’owe zawierają elementy czerpane z dubstepu, podobno nazywają to complextro, czyli „complex-electro” – czyżby dzięki dubstepowi tworzył się nowy gatunek muzyczny? Przyjrzyjmy się Skrillexowi, który jest uważany za pioniera dubstepu. Jego pierwszy hit „Rock’n’Roll” był bardziej elektrohouse’owy niż dubstepowy, a jego dzisiejsze sety również nie są „czysto” dubstepowe. Także inne style muzyczne czerpią z dubstepu i szukają w nim czegoś dla siebie, weźmy na przykład nu metal i jednego z czołowych przedstawicieli tego gatunku, czyli Korn. Sądziłem, że album Korn z czołowymi producentami dubstepu będzie zrobiony „na siłę”, jednakże myliłem się. Polecam każdemu tę płytę, bo jest dowodem na to, że w muzyce nie ma ograniczeń, a co więcej – często takie pozornie „dziwne” połączenia są bardzo trafione. Dubstep słychać wszędzie – na Facebooku, w klubach, w reklamach, a ostatnio nawet trochę w radiu. I dobrze! Wielu moich kolegów mówi, że dubstep to nawet nie jest muzyka, tylko odgłos wiertarek, mimo to żaden z nich nawet w jednym procencie nie potrafi w swojej twórczości zrobić takich harmonii, jak choćby znany nam wszystkim i powszechnie lubiany Skrillex. Jego utwory wykonują nawet pianiści – brzmi to rewelacyjnie – wystarczy trochę poszukać na YouTube i można znaleźć wiele coverów utworów Skrillexa; słyszałem je nawet w wykonaniu orkiestry! Jest czego pozazdrościć! Myślę, że ci, którzy nie doceniają tej muzyki, po prostu nie potrafią lub nie chcą się w nią wsłuchać. Dubstep jest pewnego rodzaju rewolucją w muzyce klubowej, przynajmniej ten współczesny. Wydaje mi się, że to dobrze. Choć pół świata kocha tę muzykę, drugie pół jej nienawidzi. A przecież od zawsze muzyka jest czymś, co powinno łączyć ludzi, nie dzielić! W Polsce dubstep wciąż się rozwija, wprawdzie małymi krokami,

ale jest go coraz więcej. Przykładem może być wydana w lipcu składanka „Dubstep Level One”, na której znalazły się także dwa kawałki mojego autorstwa. Na składance można znaleźć sporo ciekawych artystów, m.in. DJ-a Fresha czy Camo & Krookred. Ze względu na ciągły rozwój dubstepu i coraz większą rzeszę fanów gatunek zaczyna pojawiać się na festiwalach, ku uciesze mojej i wielu milionów ludzi na całym świecie. I mimo to że odbiorców jest mnóstwo, rozgłośnie radiowe nadal ostrożnie podchodzą do tematu, tak jakby bali się tego całego „dabstepu”. W moich obecnych produkcjach słychać wpływ dubstepu, jednak to dalej elektro. Kilka z nich już niebawem ukaże się na beatport, a całą resztę na bieżąco można „podsłuchiwać” u mnie na SoundCloud czy YouTube. Niebawem również ukaże się kilka ciekawych remixów. Podsumowując, dubstep jest wciąż nowym gatunkiem i nie wiadomo, w którym kierunku pójdzie jego rozwój. Miejmy jednak nadzieję, że pozostanie obecny jak najdłużej na światowej scenie muzycznej i wraz z jego rozwojem usłyszymy jeszcze o wielu nowych twórcach tego gatunku – zarówno ze świata, jak i z Polski.

Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment www.facebook.com/LifeIsMusicEntertainment

www.facebook.com/piotrgrymek

WWW.HIRO.PL



MEDIUM PRZYSTAŃ Medium związany jest z Asfalt Records, jedną z najważniejszych wytwórni w historii rodzimego hip-hopu. Jest w tej chwili obok O.S.T.R.-a najbardziej istotną postacią w tej oficynie. I nie ukrywa, że bardzo go to cieszy. Asfalt Records od zawsze stanowił dla mnie pewien punkt odniesienia, wzór na polskim rynku. W żadnym wypadku nie czuję się „czarnym koniem” tego labelu, po prostu mam wrażenie, że jestem właściwym człowiekiem we właściwym miejscu. Asfalt jest dla mnie jak przystań. Dobijam do niej ze swoją muzyką, bo wiem, że to bezpieczny port z którego mogę wypłynąć na szerokie wody. Dla artysty to ogromny komfort. Dobrze dogadujemy się z Tytusem i myślę, że będziemy współpracować przy wydawaniu moich kolejnych płyt. Tytus, szef Asfalt Records, od lat znany jest z tego, że bardzo krytycznie podchodzi do muzyki i musi być w pełni przekonany do kogoś, aby dać mu szansę rozwinięcia się pod skrzydłami prowadzonej przez siebie wytwórni. Medium najwyraźniej trafił centralnie w jego gust. A może decydujące były pochwały i wsparcie od O.S.T.R.-a? Bez znaczenia. Najważniejsze, że na końcu tej drogi jest doskonała muzyka. WIARA Medium stawia przed słuchaczami poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko. O ile od strony muzycznej to misternie poskładana, dopracowana do cna fuzja

boombapowego hip-hopu, jazzu i soulu, o tyle warstwa tekstowa jest odwołaniem wprost do naszej strefy duchowej. Umówmy się, to nie są łatwe czasy dla ludzi wierzących. W czasach swoistej mody na ateizm, atakowanie Kościoła; w czasach, gdy wartości moralne, rodzinne często są wprost wyszydzane, Medium mówi o nich bez ogródek. Nigdy nie chciałem nagrywać muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, bo życie większości Polaków takie nie jest. I masz rację, że czasem myślałem, na ile to, co robię, ma szansę przebicia się, na ile może trafić do młodych ludzi. Rapu słuchają przede wszystkim nastolatkowie, osoby młode, dla których często zabawa jest w życiu wartością najważniejszą. O ile można to nazwać wartością, skoro większość z nich spada przez imprezowanie do rynsztoku. Okazało się jednak, że nie jest wcale tak źle, wręcz przeciwnie. Można rapować o rzeczach ważnych, można wprost mówić o wierze, można postawić sobie jako cel nagranie muzyki ambitnej, która nie ogłupi słuchacza, i znaleźć audytorium. Samo myślenie o tym dodaje mi pozytywnej energii, by tworzyć jeszcze więcej i lepiej. MENTORSTWO Artyści często uciekają od deklaracji à propos wartości dydaktycznych, refleksyjnych w swojej muzyce, aby nie być posądzonymi o mentorstwo. Często zarzucano to Eldo, w Stanach za takiego wyniosłego mędrca uchodził nieżyjący już raper Guru z formacji Gang Starr. Nie wydaje mi się, abym bawił się w mentorstwo,

W HIPHOPOWYM PODZIEMIU MOCNO ZAZNACZYŁ SWOJĄ OBECNOŚĆ W 2008 ROKU PŁYTĄ „SEANS SPIRYTYSTYCZNY”. POTEM PRZYSZŁA PORA NA „ALTERNATYWNE ŹRÓDŁO ENERGII”, WYPUSZCZONE NA NIELEGALU DWA LATA PÓŹNIEJ. W KOŃCU 2011 ROK I OFICJALNY ALBUM „TEORIA RÓWNOLEGŁYCH WSZECHŚWIATÓW”. DZIŚ PRODUCENT I RAPER PRZYMIERZA SIĘ DO PREMIERY DRUGIEGO WYDAWNICTWA „GRAAL”, A NADZIEJE ZWIĄZANE Z TYM PODWÓJNYM LONGPLAYEM NIESAMOWICIE PODSYCIŁ PIERWSZY SINGIEL – „HOLOGRAM”, W KTÓRYM OBOK POLAKA POJAWIŁ SIĘ WYBITNY NAWIJACZ FORMACJI BLACKALICIOUS, GIFT OF GAB

24 muza

ale jeśli ktoś tak myśli, to… OK! Nie mam z tym wielkiego problemu, bo świadomie dobieram tematy, które poruszam na płytach, wiem, co robię i wiem również, jak to oddziałuje na ludzi. Słuchaj, gram jak na razie koncerty dla czterystu, czasem trzystu, a czasem stu osób. Ludzie dobrze się w czasie nich bawią, a potem często długimi godzinami rozmawiamy. Nie uciekam w melanż, tylko bawię się z nimi rozmową. Nawet nie masz pojęcia, ile osób mi mówiło, że dzięki mojej muzyce wrócili na właściwy życiowy tor, poukładali sobie związek, a nawet porzucili myśli o samobójstwie. Naprawdę, takie rozmowy mają miejsce. I to jest dla mnie świadectwo, że obrałem dobrą drogę, że mam odbiorców, którym właśnie taki hip-hop jest potrzebny. Skoro w Stanach udało się kiedyś Goodie Mob, z charyzmatycznym Cee Lo Greenem na czele, dlaczego u nas miałoby się nie udać Medium?! Szczególnie, że artysta, jak wyraźnie zaznacza i co skrzętnie realizuje, nie stara się narzucać swoim odbiorcom jedynego słusznego punktu widzenia. Moim zamierzeniem jest, aby ludziom słuchającym moich płyt utworzyły się nowe połączenia neuronalne (śmiech) i przez to wzięli pod uwagę, co mam im do przekazania. Nie uważam się za wszechwiedzącego, ale wiele w ostatnich latach przeszedłem, zrozumiałem i chcę o tym mówić, chcę dawać ludziom pole do rozważań, refleksji. Przekazywać wskazówki, jak unikać życiowych błędów. Co z tego wyciągną, zależy już od nich samych, ale skoro wielu z nich dziękuje mi za przemyślenia zawarte w tekstach, to znaczy, że nie należy się bać o tym mówić.

poziom


O to ostatnie można być pewnym.

Szczerze mówiąc, oprócz korzystania ze skrzynki mailowej, rzadko odwiedzam internet… Po prostu nie mam na to czasu. Moje ostatnie miesiące upływają tylko i wyłącznie na ciężkiej pracy nad płytami oraz czasie, który poświęcam rodzinie. Fajnie oczywiście, że jest taki plebiscyt, bo jest trampoliną dla żółtodziobów, ale w moim przypadku był on akurat dodatkową formą promocji, w żadnym wypadku przepustką do kontraktu, bo umowę miałem już wcześniej. Z szansy danej przez Asfalt Records Medium korzysta na razie pełną piersią. O tym, czy płyta „Graal” dorówna oczekiwaniom, przekonamy się już za kilka tygodni. Trzymamy kciuki, a artystę zostawiamy już w spokoju. Końcówka pracy nad albumem to czas, kiedy liczy się każda sekunda.

MŁODY ZAJĘTY WILK Na koniec poruszyliśmy wątek popularnego plebiscytu „Młode wilki” serwisu Popkiller. To jedna z tych inicjatyw, za

świadomości tekst | ANDRZEJ CAŁA

foto | ASFALT STUDIOS

>>>>>Maciej Stępiński

Album wkroczył w ostatnią fazę produkcji, ale nie o wszystkim mogę głośno powiedzieć, bo dopóki projekt nie jest oficjalnie ukończony, zawsze coś może się wydarzyć. Zdradzę tylko, że będą goście – tak rapujący, jak i śpiewający. Praca nad materiałem była dla mnie niesamowicie wyczerpująca. Sam go produkowałem, pisałem, brałem udział w dogrywaniu szczegółów związanych z promocją, no i przede wszystkim dbałem, żeby był to album w pełnym tego słowa znaczeniu.

„Graal” w tym wypadku nie jest kielichem czy spadającym meteorytem, ale ukrytym poziomem świadomości, dezaktywowanym przez wszechobecne zło. Jeśli jako człowiek rozumiesz wiele, dostrzegasz mechanizmy, które rządzą ludzką psychiką, to zrozumiesz w pełni, czemu jest taki tytuł płyty. Chodzi mi o to, żeby trafić do ludzi, którzy nie rozumieją sensu swojej egzystencji i wiem, że niektórzy mają przez to poważny problem. Misja płyty jest taka, żebyś się nawrócił, po prostu. Chcę pokazać, że wiara, że chrześcijaństwo, religia to nie jest nic wstydliwego i sprawiającego, że przestajesz się cieszyć, radować i żyjesz jak jakiś pustelnik. Można czerpać w pełni z życia, korzystać, oddychać pełną piersią, ale robić to mądrze, z poszanowaniem drugiego człowieka, z empatią, panując nad swoimi emocjami, tymi złymi. I ze świadomością, że życie na Ziemi to tylko krótki marsz przed wiecznością, na którą trzeba sobie zasłużyć.

sprawą których rodzimi słuchacze rapu mają szansę w pigułce poznać jego najciekawszych przedstawicieli na scenie undergroundowej. W poprzedniej edycji wyróżniono właśnie Medium, ale też m.in. Bisza, Bonsona czy Viksena. Im udało się już nieźle namieszać na oficjalnej scenie. Czy wśród tych, których redakcja wytypowała w 2012 roku, nasz bohater widzi kogoś ciekawego?

Otwarcie 5.11.12, godz.18.00

GRAAL Dwupłytowe wydawnictwo „Graal” ma się ukazać w drugiej połowie listopada. Na razie poznaliśmy wspomniany już singiel „Hologram”. Czy Medium szykuje więcej niespodzianek? Kogo jeszcze możemy się spodziewać?

W końcu od początku swojej przygody z rapem, bo o karierze Medium mówić absolutnie nie chce, artysta stawiał na coś więcej niż prostą kombinację rytm, wokal, rym i bit. Temu facetowi chodzi o coś więcej.

Wystawa czynna 6-18.11.2012

I choć na internetowych forach nie brakuje opinii, że Medium aż za bardzo odleciał, można znaleźć też wiele szczerych wyrazów szacunku za to, że w końcu jest w polskim rapie ktoś, kto nie mówi o kwestiach wiary i religii w sposób sztampowy. Istotne jest również to, że nawet nie zgadzając się z poglądami artysty, samo obcowanie z jego muzyką to prawdziwa radość dla duszy. A na ile dana dusza jest grzeszna, a na ile czysta, to już nie temat dla nas.



rzeczywistość sama przyszła tekst | MARCIN FLINT

foto | SZYMON BRODZIAK

CHCECIE FIKUŚNYCH STROJÓW, MUZYCZNYCH OZDOBNIKÓW, WOKALNYCH STYLIZACJI? SIĘGNIJCIE ALBO PO WCZEŚNIEJSZE PŁYTY, ALBO PO INNĄ ANIĘ. DĄBROWSKA NIE JEST JUŻ DZIEWCZYNĄ WCHODZĄCĄ W ROLĘ. RACZEJ ŚWIADOMĄ SWOICH UCZUĆ KOBIETĄ Czy to aby na pewno dobry moment na zostawianie lat 60.? Cały czas wywołują sporo zainteresowania. W Opolu poświęcono im specjalny festiwal, niedawno ukazała się reedycja płyty Ani Rusowicz, a TVP Kultura zapowiedziała emisję wszystkich sezonów serialu „Mad Men”. Nie zażynasz kury zdolnej znieść jeszcze trochę złotych jaj? Gdyby to wszystko było takie proste i dało się tak przekalkulować… Zrobić badania i pokierować się ich wynikami… Ale to muzyka – jeżeli nie włożysz w nią szczerości, fałsz będzie czuć na odległość. Odkrycie takich marketingowych pobudek nie jest trudne. A lata 60. przestały mnie kręcić, przynajmniej w tym momencie. Na pewno nie wykorzystałam wszystkich możliwości, które dają, bo inspirować się nimi i robić na ich podstawie coś świeżego, można by w nieskończoność. Kultura zresztą to pokazuje, a kolejni artyści – od Amy Winehouse po Fleet Foxes – odnoszą sukcesy. Ja musiałam to jednak zostawić. Potrzebowałam uwspółcześnienia, teraźniejszości i to już nie tylko w kontekście muzycznym. Jako kobieta chciałam powiedzieć, co czuję teraz. W moim życiu zmieniło się tyle, że – tu musisz mi uwierzyć – sixtiesowy entourage byłby po prostu śmieszny. To prawda, materiał nie zostawia miejsca na stylizację. Czy dużo trudności sprawiła ci przemiana z dawnej Ani w tą obecną, opuszczenie oswojonego terytorium? Od ostatniej, autorskiej pozycji w dyskografii minęły aż cztery lata… Tak, to było trudne. W międzyczasie pojawił się projekt „Ania Movie”, którym kupiłam sobie trochę czasu. Pozwoliło mi to określić się na nowo. Dużo czasu spędzałam wtedy w naszym studiu, pisząc i nagrywając różne piosenki. Z jednej strony szukałam siebie, a z drugiej miałam nadzieję, że rzeczywistość sama mnie znajdzie. Starałam się też jak najwięcej słuchać, chodzić na koncerty i przyswajać. Wyszło naturalnie. Przewietrzyłam sobie głowę, oderwałam się od słuchania tych samych płyt. Któregoś dnia dostrzegliśmy, jak inne jest to, co powstaje, od tego, co robiliśmy wcześniej. Może też dlatego, że w za-

WWW.HIRO.PL

łożeniu tworzyliśmy dla wymyślonej postaci, to spowodowało, że nie było żadnych hamulców. Pisaliśmy bez obciążeń typu: to nie w moim stylu, to obciach, a tego radio nie puści… Byliśmy na maksa szczerzy. Te piosenki zabrzmiały na tyle autentycznie, że któregoś dnia zdałam sobie sprawę, że to jest mój nowy album. Nie jesteś jakąś tam alternatywną gwiazdką. Liznęłaś polskiego show-biznesu, który rozleniwia, tłumi potrzebę ewolucji, uczy cynizmu. Ale wciąż myślisz o muzyce kategoriami emocji czy właśnie szczerości. Jak udało ci się nie zgnuśnieć? Żyję w izolacji, którą sama sobie wypracowałem. Nie interesuje mnie show-biznes jako taki. Nie dowartościowuje mnie ten typ splendoru. Chodzi mi o muzykę. Bycie w niej dobrą. Najlepszą. Szczerze zazdroszczę artystom zdolnym rzucić się z premedytacją na wymyślony eksperyment, żeby sprawdzić, co się stanie, zostawiając gdzieś na boku własne emocje. Ja brzmię wtedy, gdy śpiewam o tym, co mam w sercu. Kiedy robię to ot tak, po prostu, brakuje w tym siły. Jestem też typem asekurantki skupionej na własnym wnętrzu. Nie mówię, że to dlatego, że jest aż tak interesująca, raczej mamy obawy przed otworzeniem i pokazaniem się przed ludźmi. Dlatego też nie „bywam”. Tworzę piosenki z czującymi podobnie przyjaciółmi. I tu mamy paradoks, bo w piosenkach właśnie się akurat otwierasz i pokazujesz. Dużo jest emocjonalnego striptizu. Na pewno więcej niż do tej pory. Właśnie dlatego robię to tak ostrożnie. Sporo mnie to kosztuje. Naprawdę wygodniej wchodzić w jakąś rolę i opisywać cudze życie. W innym wypadku musisz żyć z poczuciem obnażania się i nie ukrywam, że mi ono towarzyszyło. Dopiero kiedy widzisz, że po czymś takim nikt nie chce cię zabić, robi się łatwiej. I jeszcze przychodzi refleksja, że może twoje problemy nie są aż tak poważne. Albo są, ale tylko dla ciebie, bo inni mają poważniejsze. Maria Peszek ma poważniejsze.

Ironizujesz? Skądże. Słuchałam jej kilku nowych piosenek i bardzo mi się podobały. Maria to przede wszystkim tekst, który w wypadku twojej płyty również jest niezwykle ważny. Niestety polski pop nauczył słuchacza zbytnio się na nim nie koncentrować. Wystarczy, żeby… Nie bolało. I żeby ilość słów w wersie się zgadzała, linijki kończyły te krótkie, jednosylabowe i wszystko zgrabnie brzmiało. Jeszcze można zwrócić uwagę na niewielki zbiór w kółko powtarzających się sformułowań. No właśnie. Przywiązałaś dużą wagę do tego, co często puszczone zostanie mimo uszu. Póki nie siadłam i nie zaczęłam pisać, przytłaczała mnie w głowie straszna pustka. Bardzo obawiałam się początku tego procesu, ale też nie czyniłam jakichkolwiek założeń, nie profilowałam się na określone treści. Teksty się wylały. A przynajmniej do pewnego momentu się wylewały. Potem coś się zacięło. Pomyślałam, że niczego nie będę robić na siłę. Nigdy nie redagowałam swoich tekstów, daję z siebie tyle, ile mogę i zostawiam. Tym razem poprosiłam o pomoc dwie koleżanki: Agatę Trafalską i Dagmarę Marosik. Większe zasługi należy przypisać Agacie, która jest także trzydziestolatką. Jest w stanie czuć podobnie do mnie, idealnie weszła w moja skórę. Gdy „Bawię się świetnie” było skończone i w Jazzboyu odbył się pierwszy odsłuch, jakie myśli pojawiły się w twojej głowie? Uznałam, że to bardzo spójna płyta, zarówno w sferze produkcji, jak i tekstów. Brzmi jak napisana przez jedną osobę, która znalazła się w określonym punkcie swojego życia. Zawsze chciałam nagrać taką płytę, ale mam wrażenie, że tylko raz mi się to udało przy „Kilka historii na ten sam temat”.

muza 27


SOUNDGARDEN „BARDZO BYM CHCIAŁ, ABYŚMY SIĘ ZNÓW SPOTKALI W STUDIU. DAWNIEJ CAŁA UWAGA SKUPIONA BYŁA NA PEARL JAM I NIRVANIE, CHCEMY SOBIE TO TERAZ ODBIĆ”. TE SŁOWA WYPOWIEDZIAŁ W 2010 ROKU MATT CAMERON – PERKUSISTA SOUNDGARDEN. PEWNIE WIEDZIAŁ JUŻ WTEDY, ŻE ŻYCZENIE SIĘ SPEŁNI I WRAZ Z WOKALISTĄ CHRISEM CORNELLEM, GITARZYSTĄ KIMEM THAYILEM I BASISTĄ BENEM SHEPARDEM ZAREJESTRUJĄ PIERWSZY OD 15 LAT MATERIAŁ NA NOWĄ PŁYTĘ

nie te czasy? tekst | KAMIL DOWNAROWICZ

W styczniu 2010 roku Cornell ogłosił na swoim Twitterze plan reaktywacji zespołu. Bilety na pierwszy od 12 lat koncert Soundgarden w Seattle rozeszły się w 15 minut. Trzeba przyznać, że wynik ten robi wrażenie. W kolejnych miesiącach formacja występowała na największych światowych festiwalach, jak m.in. Lollapalooza. W lipcu 2011 roku na swoim koncie facebookowym muzycy napisali: „Mamy kilka fajnych piosenek, które zamierzamy niedługo nagrać”. Słowo stało się ciałem i 13 listopada na półki sklepowe trafi album „King Animal”. Grupa pracowała w Studio X w Seattle, a nad produkcją czuwał sam zespół razem z wieloletnim przyjacielem Adamem Kasperem odpowiedzialnym m.in. za brzmienie Foo Fighters, Nirvany czy Pearl Jam. Premiera „King Animal” mogła odbyć się już dużo wcześniej, ale pozazespołowe zobowiązania Chrisa i innych członków grupy skutecznie to uniemożliwiły. Czego możemy się spodziewać po nowym Soundgarden? Thayil przyznaje, że „ostatnią rzeczą, jakiej chcemy, to zrobić coś grunge’owego albo metalowego”, Cornell z kolei dodaje, że „brzmienie albumu będzie naturalną ewolucją naszej muzyki. Jest bardziej melodyjnie i prościej niż kiedyś” i dalej: „album po-

28 muza

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

twierdza, że wciąż gramy rocka, wciąż tworzymy ciężką muzykę i wciąż jesteśmy nieco dziwni”. Czy Soundgarden ma szansę zawojować na nowo listy przebojów i zdobyć serca słuchaczy? Szczerze w to wątpię. Nie te czasy, nie ta publika i nie ta atmosfera. Oczywiście mogę się mylić. Najbliższa przyszłość zweryfikuje moje słowa. To prawda, że ich koncerty wyprzedały się rewelacyjnie, ale czy nie było to przypadkiem powodowane nostalgią za brudnymi swetrami, tłustymi włosami i innymi symbolami lat 90.? Fajnie chociaż na chwilę powrócić do swoich młodzieńczych lat i wybrać się na występ kapeli, której się słuchało, będąc nastolatkiem. Ale ileż można żyć wspomnieniami? Tymczasem przypomnijmy sobie ostatnie poczynania Cornella, który był najbardziej aktywnym członkiem grupy po jej rozpadzie pod koniec lat 90. W 2001 roku charyzmatyczny wokalista połączył siły z trzonem zespołu Rage Against the Machine – Tomem Morello, Timem Commerfordem i Bradem Wilkiem, tworząc Audioslave. Energii i pomysłów starczyło chłopakom zaledwie na jedną dobrą płytę. Później było już cieniutko. Efekt jest taki, że projekt szumnie określany swego czasu „największą nadzieją rocka”, już nie istnieje. Cornell wydał też w międzyczasie trzy dość marne płyty solowe, z groteskowym „Scream” na czele. Rezultaty współpracy z popowym producentem muzycznym Timbalandem okazały się druzgocące. Rzeczywiście chciało się krzyczeć ze wstydu i zażenowania. Wielu fanów i sympatyków wokalisty stwierdziło, że sięgnął on artystycznego dna, a koledzy po fachu zjechali go równo. Soundgarden musi odzyskać zatem zaufanie, które zostało mocno nadszarpnięte wskutek poczynań swojego frontmana. Tak to już niestety działa. Oglądnąłem kilka koncertów zespołu, które miały miejsce w ostatnim czasie. Rzucił mi się w oczy jeden dość smutny fakt. Okazuje się, że Chrisowi sporo brakuje do formy sprzed lat. Głos już nie ten sam i grunge’owy guru fizycznie zwyczajnie już nie domaga. Nie napawa optymizmem także pierwszy od piętnastu lat nowy utwór kapeli „Live To Rise”, który trafił na ścieżkę dźwiękową do filmu „Avengers” oraz singiel promujący „King Animal” zatytułowany „Been Away To Long”. Takich miałkich i sofciarskich melodii, ewidentnie nagranych pod stacje radiowe, nie chcemy z legendą grunge’u kojarzyć. Moje obawy związane z nowym wydawnictwem Soundgarden są dość spore. Zresztą zawsze podobne „powroty po latach” budziły we mnie bardziej niesmak niż zachwyt. Cenię ten zespół za to, co dokonał w latach 90. Wyróżniał się wtedy z pozostałych składów z Seattle najbardziej ciężkim, w niektórych momentach metalowym wręcz brzmieniem. Na zawsze zapamiętam genialny album „Superunknown” z 1994 roku, po dziś dzień uwielbiam nieśmiertelny utwór „Black Hole Sun”, doceniam nagrody Grammy. Czy naprawdę warto psuć tę piękną historię? WWW.HIRO.PL



KIM NOWAK

serce pełne przesterów tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

FAJNA LASKA Z TEJ KIM NOWAK. OD POCZĄTKU GRAŁA OSTRO I INSPIROWAŁA SIĘ MNÓSTWEM DOBRYCH RZECZY. TERAZ JEST BARDZIEJ PRZEBOJOWA, MOŻNA POJAWIĆ SIĘ Z NIĄ W SZERSZYM TOWARZYSTWIE I LICZYĆ, ŻE ZOSTANIE JEGO DUSZĄ. BO WBREW POZOROM WCALE NIE PATRZY NA WSZYSTKICH WILKIEM. A ZRESZTĄ SAMA PRZEDSTAWI SIĘ NAJLEPIEJ

30 muza

WWW.HIRO.PL


Przy okazji pierwszej płyty mówiliście o swoich piosenkach, że są zepsute. Słuchając „Wilka”, odniosłem wrażenie, że udało się je trochę naprawić. Bartek „Fisz” Waglewski: Rozumiem, że takie wrażenie mogło się nasunąć. Debiut był naprawdę bardzo łobuzerski, nagrany w jednej wielkiej sali. Chcieliśmy pokrzyczeć i pohałasować. A potem pojechaliśmy w trasę, gdzie krzyczeliśmy i hałasowaliśmy rok. Zaczęło nam piszczeć w uszach. To miał być rewolucyjny powrót do grania starego, za którym jest tęsknota. Okazało się, że nie zawsze. Wiesz, Tworzywo przyzwyczaiło nas do dużej publiczności, bisowania i tak dalej, tymczasem pierwszy raz w życiu graliśmy dla trzydziestu osób w sali, do której by weszło dwieście. Wtedy zaczynasz się zastanawiać, czy warto, czy nie. Chociaż nie, zawsze wiedzieliśmy, że warto, bo zespół to jest zespół, a my robiliśmy to przede wszystkim dla siebie. A jednak zaczęliśmy myśleć o tym, czy się w ogóle jeszcze jako Kim Nowak spotkamy i co to będzie. Mieliśmy po drodze bardzo dużo przygód. Nie mogliśmy wynająć sali na próby. Kiedy pracujesz na samplerach i komputerach, nie ma takiego problemu, a tu są mocno rozkręcone wzmacniacze i zawsze kończy się jakąś awanturą. Tak swoją drogą, sale wyglądają tak jak zapamiętaliśmy je z czasów licealnych – piwnice, szkoły, pomieszczenia w budynkach mieszkalnych. Założyliśmy sobie też, że druga płyta ma nie powtarzać pierwszej i nieco się uspokoimy. To zresztą wyniknęło przy pracy nad numerami – dbaliśmy o melodię, głos, graliśmy ciszej. Przez to „Wilk” inaczej brzmi. Czy jako ludzie zaangażowani w różne projekty musicie się do każdego z nich dostrajać, podejmować wysiłek analogiczny do tego, na jaki musi zdobyć się aktor, wchodząc w rolę? „Przeformatować” się? BW: My nie nadajemy się do formatowania. Nie mamy obcisłych spodni, nie malujemy się na czarno, nie wychodzimy na koncert z krzyżami. Poza tym widzę w naszych projektach podobną ekspresję. A tak w ogóle to ja mam tu najgorzej, Piotrek i Michał występują w swoich rolach, a ja nie dość, że musiałem szybko nauczyć się grać na basie, to jeszcze krzyczeć i śpiewać. Jest to u mnie naturalne, nie wyobrażam sobie zresztą, żeby to mogło wyglądać inaczej. Stanowi ważną dla każdego muzyka odtrutkę na niebezpieczeństwo w postaci nudzenia się na scenie. Co prawda mieliśmy w liceum gitarowe zespoły, ale musieliśmy spotkać Michała, żeby zadziałało to tak jak Kim Nowak. Michał, twoja rola w Kim Nowak jest bardzo duża. Ale czy nie poczułeś się nigdy – choćby za sprawą mocno zainteresowanych zespołem mediów – jak dodatek do Waglewskich? Michał Sobolewski: Nie. Od początku znałem swoją rolę w zespole i nie czułem potrzeby bycia dowartościowywanym przez dziennikarzy. Podejście o którym mówisz, zdarzało się i zdarza się cały czas. Traktuję to jako normalne zjawisko. Jestem z nim pogodzony. Trudno mówić o jakimkolwiek cementowaniu dwóch światów – już samo Tworzywo wymyka się szufladkom. Ale czy były pewne przyzwyczajenia, które musiałeś u chłopaków przewalczyć? MS: Muzycznie obywało się bez konfliktów. Od WWW.HIRO.PL

początku dobrze się rozumieliśmy, szczególnie „na instrumentach”. Oni od zawsze byli rockandrollowi, wychodzą od gitarowej muzyki. Kiedyś lubili metal. Co więcej, nadal lubią. Piotrek przyznał się, że od rana oglądał dokument na jego temat. Noszą przestery w sercu. Strasznie fajne w Kim Nowak jest to, że każdy słuchacz – zależnie od wieku czy gustu – może doszukać się czego innego. Dla jednych to będzie przede wszystkim Black Sabbath czy Led Zeppelin, a więc korzenie metalu. Dla drugich bardziej alternatywne rockowe granie w stylu Sonic Youth. MS: Każdy, kto będzie chciał się doszukać, znajdzie. Gitarowe granie jest teraz mieszanką wszystkiego, co było. Zawsze podkreślamy, że słychać u nas i lata 60., i 90. Od klasyków i dinozaurów po nowsze punkowo-grunge’owe historie sprzed dwudziestu lat. BW: Każdy z nas ma też swoje podwórko, nie zawsze atrakcyjne dla innych. Ja na przykład nigdy nie zrozumiem fascynacji Piotrka Foo Fighters. Moglibyśmy się o to pokłócić zawsze, tylko nie wtedy, kiedy gramy. Muzyczne ślady, które zostawiamy, są oczywiste i osobiście cieszę się, że tak właśnie to wygląda. Warto przytoczyć zwłaszcza dwa zespoły. Pierwszym jest bliski mi Breakout, drugim zdecydowanie bliższy Michałowi, wspominany przez ciebie Black Sabbath. Ale założę się, że w recenzjach będzie mowa o The Black Keys i White Stripes. Nic dziwnego, bo to przecież wszystko to samo, jedna skala bluesowa z lat 50. MS: Ludzie porównują z tym, czego sami słuchają. A mają pole do popisu, bo dziesiątki czy setki riffów są bardzo podobne. Dźwięków jest w naszym systemie dwanaście i ich powtarzalność jest przy takiej ilości tworzonych kompozycji oczywista. BW: Muzyka gitarowa nie jest już rewolucją. Była wtedy, kiedy Hendrix brał gitarę. Wtedy zmienił się ton, myślenie o harmonii, brzmieniu, piosence. Dzisiaj znamy wszystko. No właśnie, czy w związku z tym w założeniu prostym, nagrywającym na setkę Kim Nowak nie brakowało wam dodatkowych środków wyrazu? Zwłaszcza że na pokładzie jest Emade z całym arsenałem patentów. Piotr „Emade” Waglewski: Staram się nie mieszać produkowania płyt takich jak Kim Nowak z produkowaniem bitów. Oczywiście można by eksperymentować, podstawiać inne próbki bębnów zamiast tych nagranych, przez co uzyskać brzmienie nowocześniejsze, mocniejsze. Bas mógłby być klawiszowy. Tyle że tu chodzi o trzech facetów, którzy mają brzmieć w sposób zbliżony do tego, w jaki brzmią na próbach czy koncertach. Wbrew pozorom to jest ciężkie. Ustawienie instrumentów na swoim miejscu, uzyskanie dźwięku, który jest oldschoolowy, ciemny, wymaga dużej ilości pracy i sprzętu. Przy bitach to nie jest konieczne. Skupiam się wtedy na czym innym. Czyli pewna rozdzielność brzmienia jest jednak wskazana. BW: Dokładnie. Nienawidzę nu-metalu. Tam, gdzie w muzyce metalowej pojawia się rap, ja mówię nie. Jedyny zespół jakiemu się to udało, to Rage Against The Machine.



JIMEK

ja chcę przez chaszcze tekst | TOMEK MIAŁKOWSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

RADZIMIR DĘBSKI VEL JIMEK STAŁ SIĘ ROZPOZNAWALNY PO WYGRANIU KONKURSU NA REMIKS DLA BEYONCÉ. JAK TWIERDZI, STAĆ GO JEDNAK NA WIELE WIĘCEJ. WŁAŚNIE PRZYGOTOWUJE DEBIUTANCKĄ PŁYTĘ. I NIE ZAMIERZA WYBIERAĆ DRÓG NA SKRÓTY Właśnie wyjechałeś do Nowego Jorku, by nagrać tam debiutancki album. Dlaczego akurat za oceanem? Nie wyobrażam sobie nie pracować i nie nagrywać, dlatego nagrywanie po prostu musi jeździć za mną, jak tabor z cyganem. Tułam się już od dawna, po różnych miejscach, najczęściej po kilka miesięcy. To za krótko, żeby nazwać to przeprowadzką; za długo, żeby nazwać to zwiedzaniem. Teraz Nowy Jork, bo mimo że byłem tam już wiele razy, ciągle czuję, że nic o nim nie wiem. Genialna jest ta szajba, ten ryk, wyścig. Każdy jest nikim, za to jeśli ci się poszczęści, możesz zrobić wszystko. Genialne jest też to, że żyjemy w czasach, w których możemy swobodnie się przemieszczać i pracować zdalnie. Aktualnie pracuję nad kilkoma projektami, ale moja solowa płyta ciągle pozostaje priorytetem. Problem pierwszej płyty, pierwszej firmy, pierwszego projektu wszyscy młodzi ludzie mają ten sam – jak to samemu sfinansować. Oczywiście zawsze jest droga na skróty, ale ja chcę przez chaszcze. Co dało ci wygranie słynnego już konkursu na remiks? Beyoncé dała mi tylko i wyłącznie siłę do jeszcze bardziej upartej i konsekwentnej pracy i rozwoju. W sztuce i każdym wolnym zawodzie ciągle masz wątpliwości i wiecznie nie wiesz, na czym stoisz. Jedyną opcją żeby nie zwariować, to robić. Więcej, lepiej, jeszcze raz, jeszcze lepiej. Czy bycie synem słynnego kompozytora nie kłóci ci się z produkowaniem muzyki pop? Poza byciem synem i wnukiem kompozytora o takim samym nazwisku, sam też nim jestem. Prawdopodobnie dyplom z kompozycji zrobiłem, żeby mieć haka na takie pytania (śmiech). A jak pogodzić bycie kompozytorem muzyki poważnej z popem? W teorii muzykologii nie da się. Ale rozbudowaną WWW.HIRO.PL

nomenklaturę, określenia, rozgraniczenia, izmy i podgatunki wymyślili teoretycy, nie muzycy. Ja wierzę w jeden gatunek muzyczny, czasem dwa – jest dobra albo słaba. To kompletnie nieżyciowe, nie marketingowe podejście, ale zostawiam problem wybierania szufladki na moją płytę innym. Właśnie na niej jako swoją misję obrałem robienie piekielnie zróżnicowanej muzyki połączonej w spójną całość. Wierzę też, że ludzie przestają już słuchać tylko jednego podgatunku, otwierają się. Na przykład kiedy byłem dzieciakiem, dałbym się pokroić, gdyby ktoś kazał mi słuchać hip-hopu, który wtedy uważałem za zbyt komercyjny albo za łatwy. Słuchałem „36 Chambers” Wu-Tang Clanu. Kilka lat później nagrali kawałek do „Flintstonesów” („Gravel Pit”). Dzisiaj doceniam to, że zamiast nich nie było tam jakiegoś ’N Sync. Potem Timbaland, którego wielbiłem za płyty Aaliyah, nagrywa z Timberlakiem. Wtedy to było dla mnie, jakby Magic Johnson zagrał dla Bostonu, a dzisiaj na to patrzę, jakby Jordan zagrał z Malone’em. Połączenie siły. Politykę zostawiamy politykom, oni zajmują się problemami, które sami tworzą. Obecnie razem z Pezetem kończycie numer dla ekscytującego nowego labelu, Classic Trax, pod egidą Reeboka. Spora część pokolenia dorastającego na przełomie lat 90. i 00. wychowała się na muzyce Pezeta. Ja też się do nich zaliczam. Pamiętam pierwszą płytę Płomienia. Pezeta zawsze lubiłem, bo wyróżniał się bystrością, puszczonym okiem do słuchacza, wtedy w polskim rapie tego było mało. Dla mnie to wielka frajda i spełnione marzenie z czasów, kiedy kleiłem setki, jeśli nie tysiące bitów na jakimś pececie, po powrocie z wieczorowej szkoły muzycznej (śmiech). Możesz zdradzić, jak będzie wyglądał wasz

wspólny numer? Poszliście w stronę mocnej elektroniki, z którą flirtował ostatnio Pezet, czy może jednak wracacie do korzeni? Powiem szczerze że przygotowałem rożne propozycje, od moich starych bitów, które chciałem jeszcze raz nagrać, aż do nowych wolnych klubowych tłuściochów. Bardzo długo nie mogliśmy się zdecydować, które wybrać, bo chcieliśmy zrobić je wszystkie. Doszliśmy jednak do wniosku, że do tego projektu nie możemy NIE wybrać klasyka. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie kombinował. Kiedyś samplowało się całe frazy, często nielegalnie, dlatego dzisiaj już się tego nie robi. Wykorzystałem więc moje rozdwojenie jaźni i najpierw nagrałem się na żywych instrumentach, a potem sam siebie zsamplowałem. Nie chciałem też zrobić czterotaktowego loopa, który leci w kółko; chciałem, żeby to wszystko było bardziej żywe, muzykalne i zróżnicowane. Tak jakby bitmejker miał wpływ na zespół z przeszłości, który sampluje. Z ciekawostek: chyba pierwszy raz sam dograłem skrzypce, instrument, na którym grałem kilka lat na początku podstawówki. W nagraniu wspiera was Reebok Classics. Czy współpraca z wielką marką odzieżową krępuje w jakiś sposób wasze artystyczne wizje? Dostaliśmy narzędzia i mogliśmy zrobić, co chcemy. Nie wyobrażam sobie fajniejszej pracy. Czym jest dla ciebie klasyka, w muzyce i poza nią? Klasyka to coś, co się nie starzeje. Nie uważam natomiast, że ponadczasowe, klasyczne będzie tylko coś bezpiecznego, bez ryzyka. Największe dzisiejsze kanony powstały nowatorsko, dzięki ludziom z wyobraźnią. Tym, których potem się kopiuje. Potem przy tysiącach naśladowców już ciężko sobie przypomnieć, kto był prekursorem i w jakich warunkach. Ale pomysł zostanie już na zawsze.

muza 33


s tr eets of jus t ice photo | JULIA KIECKSEE – WWW.JULIAKIECKSEE.DE, styling | CHARITY BAKER-CROWLEY, hair & make-up | ALISHA BAIJOUNAS, model | SARAH [ELITE]


robe – Liaison Collection, necklace – Confection Jewels, shoes – Nine West


top and skirt – Gypsy Junkies, tap pants – Liaison Collection, bracelets – Forever 21, ring – Confection Jewels, shoes – Sam Edelman


ring and necklace – Confection Jewels, robe – Liaison Collection


necklace – The Shangri-LA, ring – stylists own, dress – Gypsy Junkies


jumper – Gypsy Junkies, bracelet – Confection


necklace – stylist’s own, blouse – Liaison Collection, shorts – Gypsy Junkies


top – Gypsy Junkies, necklace and ring – Confection Jewels, shoes – Nine West


NIKE BYĆ MOŻE DIABEŁ UBIERA SIĘ U PRADY, ALE W TYM SEZONIE DO WEŁNIANYCH PŁASZCZY STYLIZOWANYCH NA SERIAL „DOWNTON ABBEY” Z PEWNOŚCIĄ ZAŁOŻY NOWĄ PARĘ NIKE AIR FORCE 1, KTÓRE WŁAŚNIE OBCHODZĄ 30. URODZINY. TO NAJBARDZIEJ POŻĄDANE SPORTOWE BUTY ŚWIATA: JUŻ KILKA LAT TEMU OSIĄGNĘŁY STATUS NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCEGO SIĘ MODELU W HISTORII. UWIELBIANE SĄ PRZEZ WSZYSTKICH – OD WSPOMNIANEGO ROGATEGO ELEGANTA, PO TYCH, KTÓRZY TWIERDZĄ, ŻE KIEDY OTWIERASZ PUDEŁKO Z NOWĄ PARĄ NIKE AIR FORCE 1, MOŻESZ USŁYSZEĆ ANIELSKI ŚPIEW

najbardziej pożądane buty świata tekst | MACIEJ SZUMNY

42 moda

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


Nie lubię, kiedy nadużywa się pewnych słów, jednym z takich jest wyraz „kultowy”. Wiele firm na siłę pragnie nadać takie miano swoim produktom, które dopiero co pojawiły się na rynku, lecz w przypadku butów Air Force 1 nie ma chyba na nie lepszego określenia niż właśnie „kultowe”. Zasłużyły sobie na to przez trzy dziesięciolecia obecności na boiskach, ulicach, w piosenkach, na obrazach, w postaci rzeźb, a przede wszystkim na stopach i w kolekcjach milionów fanów z całego świata. Kiedy Nike Air Force 1 pojawiły się w 1982 roku, były pierwszym modelem do koszykówki z rewolucyjnym wtedy systemem Nike Air, który został umieszczony w podeszwie buta. Technologia ta, poza nadaniem butom niespotykanej dotąd lekkości, zapewniała niebywałą amortyzację. Uwolniła dzięki temu koszykarzy od noszenia kilku par skarpet w celu zminimalizowania skutków upadku po wyskoku, przez co spotkała się z wielkim zainteresowaniem ze strony graczy NBA. Po szybkiej karierze na boiskach do koszykówki, Nike Air Force 1 przeniosły się na ulice, gdzie stały się obowiązkowym elementem mody. Początkowo popularne głównie na wschodnim wybrzeżu USA (Baltimore, Nowy Jork, Boston), szybko zdobyły serca fanów na całym świecie. Sukcesem tym był zaskoczony sam twórca tego modelu – Bruce Kilgore, który nie spodziewał się, że buty zaprojektowane z przeznaczeniem do jednej z dyscyplin sportowych spotkają się z tak wielkim zainteresowaniem. W czym więc tkwił sukces? Przede wszystkim, jak już wspomniałem, w rewolucyjnej technologii Nike Air. Opatentował ją Frank Rudy, pracujący dla NASA inżynier lotnictwa i kosmonautyki. Swój pomysł pod koniec lat siedemdziesiątych próbował sprzedać różnym producentom obuwia sportowego, jednak żaden z nich nie był zainteresowany. Wówczas zwrócił się do stosunkowo młodej marki, jaką wtedy było Nike, i pomimo że początkowo jego idea systemu amortyzacji, który „nigdy się nie zużyje”, nie spotkała się z wielkim entuzjazmem, w końcu firmę z Oregonu udało się przekonać. W ten sposób rozpoczęła się rewolucja i Nike

WWW.HIRO.PL

wyprzedziło innych producentów, których podeszwy opierały się na piance EVA, w miarę użytkowania wygniatającej się i tracącej sprężystość. Lecz buty Nike Air Force 1 to nie tylko kosmiczna technologia, ale również charakterystyczny, ponadczasowy wygląd, który pozwolił im zdobyć rzesze fanów. Na początku zostały zaprezentowane w wersji niskiej i wysokiej, której charakterystycznym elementem było zdejmowane zapięcie na rzep. Buty te oferowane były w wielu wersjach kolorystycznych, chociaż najbardziej cenione są chyba klasyczne białe. W 1994 roku dołączyła wersja mid z zapięciem na rzep zamontowanym na stałe. Oferowano szereg limitowanych edycji szytych z różnych materiałów, ja sam miałem okazję pięć lat temu trzymać w ręku edycję Lux, wypuszczoną z okazji ćwierćwiecza istnienia modelu, wykonaną ręcznie we Włoszech z najlepszych gatunków skór. Dziś limitowane modele Nike Air Force 1 osiągają zawrotne ceny. Należy też pamiętać, że buty te były jednymi z pierwszych, które w celu wyróżnienia na tle innych przyozdabiano we własny sposób. Noszono je otagowane markerem, pokolorowane sprejem, z przyklejonymi kryształkami Svarovskiego, a nawet inkrustowane prawdziwymi diamentami. Wielu artystów i sportowców posiada unikalną parę, zaprojektowaną specjalnie dla nich. Od trzydziestu lat Nike Air Force 1 noszone są na boiskach i ulicach całego świata. Ten wyjątkowy model pozwolił marce Nike zbudować swoją potęgę. Są stylowe, wygodne i stoi za nimi historia, jaką nie mogą się poszczycić żadne inne buty. I żadne inne nie odziedziczyły nazwy po samolocie prezydenta Stanów Zjednoczonych.

moda 43


obiekt kultu tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

HISTORIA MARKI VANS ROZPOCZYNA SIĘ W 1966 ROKU, GDY PAUL VAN DOREN I JEGO TRZECH PARTNERÓW OTWIERAJĄ PIERWSZY SKLEP POŁĄCZONY Z FABRYKĄ OBUWIA W KALIFORNII. PIERWSZEGO DNIA DZIAŁALNOŚCI POJAWIŁO SIĘ 12 KLIENTÓW, KTÓRZY NA ODBIÓR ZAKUPIONYCH BUTÓW CZEKALI CAŁY DZIEŃ, PONIEWAŻ TRZEBA BYŁO JE WYPRODUKOWAĆ (SKLEP NIE MIAŁ ŻADNYCH ZAPASÓW MAGAZYNOWYCH). WTEDY WŁAŚNIE NARODZIŁA SIĘ NAJBARDZIEJ KLASYCZNA LINIA BUTÓW VANS – AUTHENTIC

44 moda

W latach 70. skejci z całej południowej Kalifornii uprawiali swój sport tylko w butach Vansa, uwielbiając ich image i „lepiące się” do desek podeszwy. W 1979 roku wprowadzono model Vans #98. Był to pierwszy tzw. „slip-on” w historii marki. W końcu lat 70. Vans miał już 70 sklepów w samej Kalifornii i poprzez dealerów sprzedawał buty w całym USA, a także za granicą. W roku 1982 model „slip-on” zdobył światową sławę dzięki „udziałowi” w filmie „Fast Times at Ridgemont High”, w którym odtwórca głównej roli – Sean Penn – ubierał się w te buty. W latach 80. marka Vans tworzyła buty przeznaczone do baseballu, koszykówki, a nawet wrestlingu i skydivingu, jako konkurencję dla największych światowych marek produkujących obuwie sportowe. W roku 1983 produkcja szerokiej gamy obuwia sportowego, które miało konkurować z wyrobami światowych koncernów, bardzo nadszarpnęła finanse Vansa i stanął on na skraju bankructwa. Banki i sąd zgodziły się jednak na reorganizację, która trwała 3 lata. Po tym czasie Vans spłacił wszystkie swoje zaległe wierzytelności i ponownie stał się rentowną i prężną firmą. W 1988 oryginalni właściciele Vansa sprzedali markę firmie McCown DeLeeuw Co. – funduszowi inwestycyjnemu. Wraz z nowym właścicielem Vans rozwijał się jeszcze szybciej i to już na całym świecie. W 1994 roku firma rozpoczęła produkcję butów poza granicami USA, wpro-

wadzając jednocześnie wiele nowych, unikatowych modeli. Od 1996 roku Vans sponsoruje zawody Triple Crown of Skateboarding. W 2000 roku Vans Triple Crown Series obejmowały już zawody w skateboardingu, BMX, surfingu, wakeboardingu, snowboardingu, freestyle’u motocross i supercross. W międzyczasie Vans otworzył pierwszy, gigantyczny skatepark (14 tys. metrów kwadratowych pod dachem i na otwartej przestrzeni) w Block at Orange mall w Orange County. W 2001 roku Vans sfinansował produkcję „Dogtown i Z-Boys” gdzie Stacy Peralta opowiadał zarówno o ludziach początkujących w skateboardzie, jak i o wielkich osobowościach tego sportu. Film – z narracją Seana Penna – zdobył nagrodę publiczności i nagrodę dla najlepszego reżysera na Sundance Film Festival. W 2003 roku rozpoczęto produkcję kolekcji Vault bazującej na kolekcji originals do wyselekcjonowanych sklepów na świecie. Przy tworzeniu tej kolekcji z Vansem współpracuje brytyjska projektantka mody Luella Bartley oraz Rebecca Taylor – projektantka mody pochodząca z Nowej Zelandii, obecnie mieszkająca w Nowym Jorku. Vans oferuje klientom na swojej stronie internetowej www.vans.com usługę Vans Customs, dzięki której każdy może zaprojektować własne buty z serii slip-on, używając setek zaproponowanych kolorów i wzorów.

WWW.HIRO.PL



krew, flaki i rock’n’roll „Chodźmy, będzie impreza!” – cieszy się dziewczę w kiczowatym teledysku do numeru „Bad Thing” amerykańskiego rokendrolowca King Tuffa. Właśnie dostała zaproszenie na otwarcie gabinetu figur woskowych. Do imprezy szykuje się też banda punkowców z filmu „Powrót żywych trupów” – oni dla zabicia nudy wybierają się na cmentarz. Dla pierwszych i drugich tęsknota za rozrywką zakończy się spotkaniem z głodnymi mózgów dziwadłami i paniczną ucieczką w rytmie rokendrola. Ale w zasadzie dlaczego rokendrola, a nie np. new romantic czy bossa novy? Co sprawiło, że muzyka gitarowa jak ulał pasuje do mało wyrafinowanej estetyki gore? Może to przypadek, kwestia zbieżności dat. Złoty okres horroru przypada na lata 50. XX wieku, a więc okres narodzin rock’n’rolla jako pierwszej naprawdę młodzieżowej muzyki. To właśnie młodzież była głównym odbiorcą sensacyjnych obrazów o gigantycznych płazach i ludożerczych minerałach; z drugiej strony w kinach nie brakowało też ckliwych filmideł z nurtu „chłopak poznaje dziewczynę, zakochują się”, gdzie występ rock’n’rollowego zespołu często stanowi tło do którejś z mniej lub bardziej przypadkowych scen (ta tendencja przyszła nawet do Polski, patrz film „Sam pośród miasta” z Cybulskim i bigbitowym zespołem Chochoły). Nie trzeba było długo czekać, aż

GITARY I HORROR – TO POŁĄCZENIE TAK DOBRE, ŻE MOŻNA JE WZIĄĆ ZA BEZDYSKUSYJNE I ODWIECZNE. JEDNAK CZY TAK JEST W ISTOCIE? A JEŚLI NIE, TO CO BYŁO PIERWSZE – ZOMBI CZY ROCKMAN? BO NA PEWNO NIE MARILYN MANSON tekst | MACIEK PIASECKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

z tego tygla wyjdzie coś wynaturzonego – mogło skończyć się znacznie gorzej, na przykład wysypem filmów „chłopak poznaje ludożerczy minerał, zakochują się”. Za pierwszy rockowy horror w historii przyjmuje się film „Earth vs The Spider” („Ziemia kontra pająk”) z 1958 roku. Oś fabuły jest dosyć bolesna: rock’n’rollowy koncert na sali gimnastycznej w amerykańskiej szkole, gdzie leży ot tak sobie gi-gantyczna, włochata tarantula (nikt nie zwraca na nią uwagi – olbrzymi pająk to przecież normalka w każdym liceum), budzi ośmionogiego potwora do życia. Blond nastolatki piszczą, ale dzielni chłopcy do spółki z panem nauczycielem stawiają czoła nieudolnie powiększonemu na taśmie filmowej stawonogowi.


A potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Na takich fundamentach trudno było zbudować coś absolutnie poważnego – horror rock od samego początku podszyty był silną nutą ironii. Czarny muzyk Screamin’ Jay Hawkins, występujący w towarzystwie trumny i z dymiącą, palącą papierosy czaszką na kiju w ręce, mógł przerazić raczej tylko tych, których oburzał pomysł Elvisa na tańce w stanowym więzieniu. Jednak ta przystępna makabra bardzo szybko okazała się dla Hawkinsa przepisem na sukces. Chociaż zaczynał karierę jako zwyczajny bluesman, po tym jak wypełniony wrzaskami utwór „I Put a Spell on You” – nagrany rzekomo na urwanym filmie – okazał się przebojem pomimo niechęci ze strony stacji radiowych i sklepów, wokalista przywdział pelerynę, przekłuł nos wielką kością i zakupił pokaźną ilość gumowych węży do użytku na scenie. Parodia wizerunku kapłana wudu i egzotyczna, przez przeciwników zwana „kanibalską” muzyka złożyły się razem na wizerunek, którego nie wahali się kopiować następcy Hawkinsa – w tym Arthur Brown, ale też poniekąd Ozzy Osbourne i Alice Cooper (bardziej aspekt kapłański niż gumowe węże). Wszyscy oni kontynuowali też niezbyt poważny stosunek do horroru. Od pastiszu nie stroni też Karl Nesser, wokalista warszawskiego zespołu Augen X. „W dzieciństwie wywarły na mnie wielki wpływ filmy Tima Burtona, gdzie horror jest łączony z czymś groteskowym i śmiesznym, co sprawia, że odbiorca jednocześnie ma dystans, ale też czuje niepokój” – wyjaśnia muzyk. Utwory Augen X nie odwołują się do filmów, w których z odciętej dłoni wypływa siedem litrów sztucznej krwi, do „Krwiożerczych ryjówek” również nie – Karl mówi natomiast o fascynacji filmami niemieckiego ekspresjonizmu, gdzie za efekt grozy odpowiada nie maź z czerwonymi oczami, a subtelniejsze, podskórne uczucie niepokoju. „Ale interesuje mnie też estetyka heavy metalu z lat 80., gdzie wszystko jest przerysowane i śmieszne. Staramy się poruszać dość poważne tematy, wkładając je w otoczkę groteski i cyrkowości, co pozwala im silniej oddziaływać”. Chociaż na koncertach przebierają się w komiczne stroje, nie chcą być traktowani jako żart – żartują sami z niby-mrocznej sztampy i wypranych z pierwotnego znaczenia klisz, które można kupić w sklepie z ubraniami dla gotów. Augen X zwracają się ku przeszłości, szczególnie – jak mówi Karl – w stronę przełomu lat 70. i 80. „Na początku gotycki rock i post-punk były czymś rzeczywiście mrocznym i depresyjnym, muzycy naprawdę wyglądali jakby właśnie wyszli z trumny. Dzisiaj

to jest zbyt wygładzone. Spójrz na The Horrors – ich muzyka ma być w założeniu mroczna i upiorna, ale tak naprawdę jest zbyt wyczyszczona, na obowiązującą modę”. Romantyczne pojmowanie przeszłości (zahaczające czasem o skansen) to rzecz nierzadka wśród przedstawicieli co upiorniejszych klimatów – legendarny horror-rockowy zespół The Cramps czerpał z jednej strony z garażowej muzyki lat 60., z drugiej bez ogródek nawiązywał do klasyki filmu i komiksu wcześniejszej dekady (wszystko mówią tytuły niektórych z ich nagrań: „Byłem nastoletnim wilkołakiem”, „Idol wudu”, „Potwór z Czarnej Laguny” czy „Taniec zombi”). Początek działalności The Cramps zbiegł się z renesansem niskobudżetowego horroru w stylu George’a Romero. Z drugiej strony swoje odrodzenie miała też popowa odmiana rocka – w ciągu kilku lat schedę po Ozzym i grupie Alice Coopera mieli przejąć pudel-rockowcy w rodzaju Mötley Crüe czy Twisted Sister, którzy szokujący image opierali na połączeniu mrocznego twardzielstwa z absolutną ciotowatością (bez urazy dla kolegów gejów). Lata 80. wydały na świat kilka horrorów ze znakomitymi ścieżkami dźwiękowymi (jak wspomniany na początku „Powrót żywych trupów” czy „Straceni chłopcy”), ale też mnóstwo filmów opartych na rockowym motywie, które przerażają już tylko swoją głupotą – za sztandarowy przykład może robić „Terror on Tour”, ze stylizowanym na KISS zespołem i zimnokrwistym mordercą jako głównymi atrakcjami. Boicie się? Po horror-rockowym boomie lat 80. już nic tak wielkiego się nie wydarzyło. Pojawiają się wciąż perełki pokroju The Mummies (garażowa załoga, zawsze występująca w strojach… no, domyślcie się) – jedni uznają, że ilość przeszła w jakość; inni, że cały nurt skostniał i się zakurzył. Najciekawsze, co od lat dzieje się na scenie (a jest tego całkiem sporo), dokumentuje amerykański program dla dzieci (!) „Ghoul a Go-go”. W stylizowanym na lata 50. czarno-białym serialu siedmiolatki tańczą w studio razem

z garbatym ghulem i wampirycznym prowadzącym w takt numerów wygrywanych przez The Neanderthals czy (rozsławionych przez Quentina Tarantino) Japonek The 5.6.7.8’s – nic dziwnego, że Lux Interior z The Cramps mawiał za życia, że to jedyna porządna audycja, jaką jeszcze dają w telewizji. Gdzie w tym wszystkim Polska? Niestety, nasz kraj nie stał nigdy horrorem (jeśli widzieliście „Wilczycę” albo „Klątwę doliny węży”, to wiecie o czym mówię), ma to swoje przełożenie na muzykę. W latach 80. umiarkowane triumfy święcił niezbyt wyszukany artystycznie zespół Stan Zvezda – około-rockabillowe ballady grupa osnuwała wokół różnej maści potworów czy tańców szkieletów na cmentarzu. Tradycja nie była jednak kontynuowana i dopiero w połowie lat zerowych do szerszej świadomości przebiła się grupa Miguel & The Living Dead, znana przede wszystkim z makabrycznych występów na żywo. Ale te dwa wyjątki na trzy dekady to jednak trochę mało, żeby mówić o jakiejkolwiek polskiej scenie grozy. Okołomakabryczne zespoły przyjeżdżały raczej do nas z zagranicy – niemała tu zasługa warszawskiego cyklu imprez Old Skull (reklamowanego z początku hasłem „Halloween przez cały rok”), którego organizator odżegnuje się jednak od horrowych ram i mówi, że groza była tu raczej chwytem promocyjnym niż motywem przewodnim wydarzeń. Czyżbyśmy zatem wstydzili się horroru, uznawali go za coś dziecinnego i niewartego uwagi, co może jest całkiem fajne, ale na pewno nie poważne? Oczywiście, coś jest w tym zarzucie – półtorej godziny z rock’n’rollem i wiadrem sztucznej krwi raczej nie zmieni sposobu, w jaki patrzysz na rzeczywistość. Karl z Augen X patrzy jednak głębiej i zauważa, że „rock, stawiając na emocje a nie na technikę, obnaża jednocześnie ludzkie słabości: żądze, wściekłość, strach”. Może zatem wyczerpała się formuła rockowego horroru, w którym gumowa kukła wyżera mózgi nastolatkom i teraz czas na coś naprawdę… strasznego?


POLSKA GROZA

strach mamy we krwi? tekst | SEBASTIAN RERAK

ilustracja | TIN BOY

NIE STRASZ, NIE STRASZ, BO SIĘ ZESRASZ – PRZESTRZEGA STAROŻYTNY AFORYZM. A JEDNAK Z JAKIEGOŚ POWODU LUBIMY SAMI SOBIE WMAWIAĆ POWODY DO TRWOGI, A TYCH PRZYBYWA ZWŁASZCZA JESIENIĄ, KIEDY EGZYSTENCJALNE SCHIZY SPRAWIAJĄ, ŻE BRAZYLIJSKI SERIAL JUŻ NIE CIESZY JAK KIEDYŚ. LISTA POWODÓW, DLA KTÓRYCH GĘSIA SKÓRKA WYSTĘPUJE NA POLSKIM GRZBIECIE, DO KRÓTKICH ZRESZTĄ NIE NALEŻY DEMONY BYŁY WSZĘDZIE Nasi przodkowie nie mieli łatwo. Sam fakt położenia między wojowniczą Wschodnią Marchią a nie zawsze pałającym rodzinnymi uczuciami bratem Rusem musiał powodować spory dyskomfort. Na domiar złego wszędzie

48 zjawisko

czaiło się jakieś złe licho. Drżeli więc proto-Polacy na myśl przed wiłami, boginkami, diabłami, jędzami, wampirami, utopcami i całym mnóstwem innego demonicznego tałatajstwa. „Demony duszą i gniotą, straszą jękiem, płaczem i gwizdem, śmiechem, klaskaniem, jeżdżą na ludziach, wysysają

WWW.HIRO.PL


krew i mleko, wyżerają wnętrzności, męczą kobiety ciężarne, odmieniają niemowlęcia, porywają dziewczyny i kobiety, wchodzą w stosunki płciowe z ludźmi” – wyliczał znawca słowiańskiej mitologii, prof. Aleksander Gieysztor. Strach podsuwał pradziadom nawet tak szalone pomysły jak ten, że posiadacze dwóch rzędów zębów są kandydatami na ludożerną strzygę. W efekcie osobnik kwalifikujący się dziś do założenia aparatu ortodontycznego zazwyczaj pozbawiany był uzębienia wraz z głową. Dawne demony nie odeszły do lamusa nawet po chrzcie Polski. Po dziś dzień żywe są w końcu przesądy nakazujące odpukać w niemalowane drewno lub sypnąć szczyptę rozsypanej soli za lewe ramię, a to nic innego jak formy odpędzania nieczystych sił. Poza tym średniowieczni kmiecie mieli prawo bać się także zupełnie realnych upiorów. „U was ucina się ludziom ręce i nogi, wyłupuje oczy, torturuje w więzieniach; (…) u was księża dziesięciny biorą, nasi kapłani zaś utrzymują się, jak my wszyscy, z pracy własnych rąk” – takimi słowami w XII wieku mieli za nową religię podziękować pogańscy Pomorzanie. Nic dziwnego więc, że podszyty obawą respekt wobec duchownych był na tyle duży, że przez wieki wierni całowali „dobrodziejów” po rękach. Dzisiaj już nie muszą. Wystarczy najwyżej cmok w kolano połączony z degustacją śmietany. CZAS SPRZYJA WAMPIROM „Dawniej nie bałem się być nocą w lesie, a po uczłowieczeniu boje się duchów, upiorów, myszy i pana od matmy” – wyznał Tytus de Zoo w jednej z ksiąg o jego przygodach. Coś w tym jest, że człowiek dorastając boi się coraz bardziej. Obawy przybierają jednak zupełnie realne kształty – cień na ścianie należy już nie do Złego Bobo, lecz do szefa z pracy, a spod łóżka miast potwora wysuwa się plik niezapłaconych rachunków. Inna rzecz, że dzieci też już dzisiaj mniej lękliwe. Nie wypada straszyć maluchów Cyganem (rasizm!), starą babą (dyskryminacja ze względu na wiek!) ani kominiarzem (jakby ich praca była nie dość ciężka). Jeżeli jeszcze uda im się uniknąć spotkania z Buką z „Muminków” bądź przeczytania ósmego tomu „Thorgala”, to wyrastają na takich chwatów, że zbyteczna stała się powszechna służba wojskowa. Tymczasem starsze pokolenie trwoży się co i rusz. Po nocach nie daje spać widmo kryzysu. Przestrachem napełniają objawy dowolnej choroby. O zimne dreszcze przyprawiają złowróżbne prognozy gadających głów zamieszkałych w telepatrzałce. Na domiar złego w poszukiwaniu oparcia przekonujemy się, że pewne są tylko śmierć i podatki. Nadmiarem realnych fobii należy więc zapewne tłumaczyć mizerię polskiego horroru, którego szczytowe osiągnięcia przerazić mogą jedynie teoretyków sztuki filmowej. Pewnie gdyby Wes Craven, Dario Argento czy Takashi Miike urodzili się w dorzeczu Odry i Wisły, musieliby zapomnieć o kinie grozy. W Polsce zamiast straszyć sztucznymi upiorami, lepiej samemu być wampirem – takim politycznej bądź biznesowej proweniencji. Ci znakomicie prosperują niezależnie od kryzysu.

WWW.HIRO.PL

SPISEK DOBRY NA WSZYSTKO Mistrz Yoda pouczał, że strach jest ścieżką ciemnej strony mocy. To prawda, choć warto podkreślić, że przymiotnik „ciemny” wykazuje silne powinowactwo ze słowem „ciemnota”. „Strach jest głównym źródłem przesądu i jedyną przyczyną okrucieństwa” – dodał przed laty inny wybitny myśliciel, Bertrand Russell. I gdyby mógł u schyłku życia przewidzieć, że w XXI wieku zabobon na nowo zdobędzie dusze bojaźliwych, to prawdopodobnie rwałby z głowy resztki siwych włosów. Żarty żartami, ale w niepewnych czasach ludzie niepokojąco często zaczynają gubić zdrowy rozsądek i uciekać się do myślenia magicznego. Widać to w niewinnym z pozoru wzroście popularności radiestezji, astrologii, medycyny alternatywnej i tym podobnego mambo-dżambo. Zaślepiony oślim strachem umysł równie chętnie ulega sugestiom, że za wszelkie problemy świata odpowiedzialny jest jakiś ezoteryczny spisek. W internecie nie brak ćwierćmózgów gardłujących, że szczepionki powodują autyzm, smugi kondensacyjne pozostawione na niebie przez odrzutowce to toksyczne chemikalia, a współczesna farmakologia jest zorganizowanym przemysłem śmierci. Ci sami osobnicy, skutecznie zaimpregnowani na fakty, widzą w coraz gwałtowniejszych katastrofach naturalnych nie konsekwencję działań człowieka, ale dopust boży, zaś kryzys ekonomiczny demaskują jako rezultat kabalistycznego planu zjednoczonych sił masońsko-reptiliańsko-cyklistycznych. I jeśli jakimś trafem przeczytają ten artykuł, to niechybnie uznają, że autor został za niego opłacony żydowskimi rublami wprost z brukselskich kont. FEAR IS THE MINDKILLER Panikarzy spod znaku „parapsycho & teoria spiskowa” przestrachem napełnia też zbliżająca się data 21.12.2012 r. Zgodnie z kalendarzem Januszów Majów, proroctwem Ósmego Pasażera Nostromo i wizją znanej wieszczki Bajo Bongo właśnie tego dnia nastąpi epicka apokaliptyczna rewia. Wariantów jest kilka – megakataklizm, kolizja z gigantycznym ciałem astralnym, najazd kosmitów, a najlepiej wszystko razem w ramach największego show od czasu koncertu Jacko na Bemowie. W każdym razie musi być spektakularnie – fajerwerki, suchy dym i lasery. Ogień z dupy, Polska gola! A abstrahując już od racjonalnych argumentów przemawiających przeciw realizacji takiego scenariusza, warto przypomnieć, że przecież Armageddon nastąpi dopiero 14 lutego 2016 roku. Wie to każdy, kto obejrzał „Ghostbusters II”! Strach przed realnym zagrożeniem jest zrozumiały, ale powinien mobilizować i skłaniać do brania się za bary z przeciwnościami losu. Fobie na tle urojeń to już z kolei portal teleportacyjny wprost do mroków średniowiecza. A póki siewcom ignorancji i handlarzom paniki nie da się wlać do głów oleum mądralikum, nam samym pozostaje nie zwariować. Podobno pomaga też litania, jaką odmawiali bohaterowie „Diuny” Franka Herberta: „I must not fear. Fear is the mindkiller”. Amen.


13 filmów, których nie chcecie zobaczyć tekst | JACEK SOBCZYŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WYBRALIŚMY DLA WAS 13 NAJBARDZIEJ EKSTREMALNYCH HORRORÓW, JAKIE KIEDYKOLWIEK NAKRĘCONO I DOŚĆ PRZEWROTNIE APELUJEMY: NIE OGLĄDAJCIE ICH. NAPRAWDĘ. TO REPORTAŻE Z LUDZKIEGO PIEKŁA, STUDIA SADYZMU O JAKIM NAWET BOICIE SIĘ POMYŚLEĆ. NIE ZNAJDZIECIE W ŚWIATOWYM KINIE RZECZY BARDZIEJ NIEPRZYJEMNYCH W ODBIORZE, WIĘC ZASTANÓWCIE SIĘ DWA RAZY, CZY WARTO JE POZNAĆ. MY JUŻ NIGDY NIE CHCEMY DO NICH WRÓCIĆ

13. „MARTYRS. SKAZANI NA STRACH”, rez. Pascal Laugier

11. „OSTATNI DOM PO LEWEJ”, rez. Wes Craven

„By nie zemdleć, powtarzaj sobie: to tylko film”

– głosił reklamowy slogan pełnometrażowego

Bodaj najbardziej znany przedstawiciel francuskiej nowej fali gore i zarazem jedy-

debiutu Wesa Cravena. Filmu, od którego po

ny film z całej 13-tki, który był dystrybuowany w polskich kinach. Młoda dziewczyna

latach odwrócił się sam reżyser, przyznając, że

dostaje się w ręce oprawców, którzy poddają jej ciało najstraszliwszym fizycznym

to, co miało być jego artystyczną odpowiedzią na

mękom, po to by wzbudzić w niej nieludzki ból i doprowadzić ją do śmierci klinicznej,

ponure żniwo narkomanii i rozprzestrzeniającej

w której dusza opuszcza ciało i znajduje się na granicy życia i śmierci. Zanim fran-

się przemocy z początku lat 70., przerodziło się

cuski reżyser dowiezie widza do zaskakującego finału, przeprowadzi go przez długie,

w trudny do strawienia festiwal okrucieństwa.

wstrząsające sceny kaźni z obdzieraniem żywcem ze skóry włącznie.

Dwie dziewczyny wpadają w ręce zwyrodnialców, którzy torturują je, gwałcą i zabijają. Niedługo

12. „NEKROMANTIK 2”,

rez. Jorg Buttgereit

Być może nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak chore filmy powstawały przez lata za naszą zachodnią granicą. Seria „Nekromantik” to emblematyczny tytuł niemieckiego kina gore, w którym nieprzyjemnie chłodna narracja przeciw-

potem mężczyźni przypadkowo zatrzymują się w domu żądnych zemsty rodziców jednej z nich. I pomyśleć, że bezpośrednią inspiracją Cravena było „Źródło” Ingmara Bergmana!

stawia się komiksowemu charakterowi obrazu. Bohaterowie filmów Buttgereita mają romantyczną obsesję na punkcie seksu i śmierci (stąd tytułowy człon „romantik”) – w znacznie brutalniejszej od pierwszej części „dwójce” poznajemy odrażającą parę: maniaka porno i nekrofilkę przechowującą ludzkie szczątki w lodówce. Trudno o bardziej obrzydliwy film o miłości i gorszy tytuł na wspólny, walentynkowy seans. WWW.HIRO.PL


10. „SADYZM SZOGUNA”,

rez. Yuuji Makiguchi

Symptomatyczne dla horrorów gore jest wykorzystywanie autentycznych faktów z przeszłości na potrzeby scenariusza. W obrazie Makiguchiego wracamy do historycznej Japonii po dwakroć. Dwunowelowy film opowiada o znudzonym XVII-wiecznym szogunie psychopacie, który umila sobie życie, brutalnie zabijając bezbronne osoby (do jego ulubionych zabaw należy gotowanie ofiar żywcem lub zasypywanie ich jadowitymi wężami), oraz drobnym złodziejaszku z XIX wieku, który wiąże się z poniżaną prostytutką. Nie polecamy zwłaszcza paniom – „Sadyzm szoguna” to przedstawiciel nurtu pinku eiga, czyli paraerotycznego widowiska kładącego nacisk na realistyczne obrazy dręczenia kobiet.

9. „DŁUGA NOC 3”,

Wiśni, klimatem przypominający nieco trashowe produkcje Harmony’ego Korine’a. U Matsumury ekran zaludniają upośledzeni i kaleki, główny bohater – ofiara nieszczęśliwej miłości – znajduje nieprzytomną dziewczynę na śmietniku i traktuje jak osobliwą zabawkę, a to tylko początek festynu obscenicznych dewiacji. Ale najbardziej w „Długiej nocy 3” przeraża wykreowana przez reżysera apokaliptyczna wizja świata, w którym najohydniejsze patologie (z kolektywnym znęcaniem się nad niepełnosprawnymi) są na porządku dziennym i nikt nawet nie myśli, by z nimi walczyć.

7. „SAMOBÓJSTWO”,

8. „SERBSKI FILM”,

rezż. Katsuya Matsumura

Kolejny odrażający przedstawiciel kinematografii z Kraju Kwitnącej

rez. Srdan Spasojević Chyba najbardziej kontrowersyjny tytuł europejskiego kina ostatnich lat. W owianym mroczną legendą „Serbskim filmie” głównym bohaterem jest gwiazdor porno, który decyduje się zagrać w pewnym artystycznym filmie. Kiedy odkrywa, że na jego potrzeby ma uczestniczyć w aktach nekro- i pedofilii, jest już za późno na ucieczkę. Spasojević złamał jedno z ostatnich filmowych tabu i pokazał na ekranie ultradrastyczne sceny

rez. Raoul W. Heim-

seksualnego wykorzystywania dzieci, przez co jego „Serbski film” jest trudny do zniesienia nawet dla najbardziej wytrwałych widzów.

rich Absolutnie najbardziej przygnębiająca pozycja z całej 13-tki. Dwoje ludzi prowadzi stronę internetową, na której zamieszczają nagrywane przez siebie filmy, upamiętniające cudze samobójstwa. Płynący z ekranu stopień rozpaczy i psychicznego bólu jest obezwładniający – bohaterowie bardzo często zmieniają zdanie w ostatniej chwili i błagają kręcących o ratunek. To film, po którym powrót do umysłowej równowagi może potrwać wiele dni.

5. „AUGUST UNDERGROUND’S MORDUM”,

rez. Ruggero Deodato Włoskiemu twórcy wypada oddać, że co jak co, ale charakteryzację miał świetną – zbrodnie przedstawione w „Cannibal Holocaust” są tak realistyczne, że Deodato musiał po premierze pokazywać się publicznie z aktorami, by udowodnić, że nie zabił ich na planie. Niestety, trochę inaczej sprawa miała się z autentycznym uśmiercaniem zwierząt przed kamerą… A sam film opowiada o turystach, którzy podczas wizyty w dżungli dopuścili się barbarzyńskich aktów w stosunku do

rez. Fred Vogel

Indian. Ich pobratymcy postanowili się srogo zemścić.

Inscenizowane snuff movie na ekranie: para ohydnych narkomanów brutalnie tor-

4. „OSaDzŹSAM”,

turuje, tarza w ekskrementach i zabija przypadkowo poznane osoby. Nakręcony na taśmie wideo horror szokuje nihilizmem,

6. „CANNIBAL HOLOCAUST”,

rez. Tamakichi Anaru

Fałszywy snuff movie po raz drugi i powrót do Japonii, w której reżyser Tamakichi Anaru zaprezentował hiperrealistyczny film, będący zapisem katowania młodej kobiety przez

zwyrodnieniem świata przedstawionego

czwórkę zboczonych sadystów. Ładunek przemocy jest w „Osądź sam” ekstremalny,

i scenami, których naprawdę nie da się

a szczegółowy portret agonii i liczne w pierwszej części wstawki hard porno tylko

oglądać, z gwałtem na martwej dziewczyn-

utrudniają odbiór tego potwornie ciężkiego filmu.

ce na czele. Zdaniem wielu znawców kina grozy to najbardziej chory film w historii kina. Bardzo trudno nie przyznać im racji.

2. „SALO ALBO 120 DNI SODOMY”,

3. „KRÓLIK DOsWIADCZALNY. KWIAT Z MIeSA I KRWI”, rez. Hideshi Hino

Kasetowy przebój w Japonii (co siedzi w głowach mieszkańcom tego kraju?)

i najbardziej znany przykład fikcyjnego snuff movie, czyli filmowego zapisu śmierci. Przez 42 minuty „Królika…” oglądamy mężczyznę powoli ćwiartującego i patroszącego żywą kobietę. Bardziej dosłownie nie dało się już tego pokazać

rez. Pier Paolo Pasolini

– choć od premiery filmu niedługo minie 30 lat, „Królik” dalej uchodzi za najbardziej

O ile w poprzednich pozycjach aż roi się

dosłowny w swej brutalności obraz na świecie. Do tego stopnia, że Charlie Sheen po

od scen przemocy fizycznej, o tyle Pasolini

obejrzeniu filmu tak uwierzył w to, co wydarzyło się na ekranie, że… zawiadomił FBI.

znęca się nad swoimi ofiarami przede wszystkim w sferze psychicznej. Naprawdę trudno ogląda się sceny gwałtu na zalanej łzami dziewczynie, podczas gdy obleśni oprawcy z rozkoszą opowiadają jej, jak utopili jej matkę. W opowieści o uwięzieniu grupki młodych ludzi przez zboczonych, faszystowskich dygnitarzy czuć lewicowy rys Pasoliniego. Nazbyt czytelna jest opozycja grup bohaterów: odrażająca burżuazja kontra niewinne ofiary z klasy robotniczej. Ale nawet unosząca się nad „Salo” polityczna mgiełka nie jest w stanie przesłonić szokującej wizji przenoszącego na duży ekran markiza de Sade Pasoliniego.

1. „MEN BEHIND THE SUN”,

rez. Tun Fei Mou

To film, o którym słyszeli wszyscy, ale nikt nie był w stanie obejrzeć go do końca. Bo w „Men Behind The Sun” najbardziej przeraża to, że wszystkie przedstawione na ekranie wydarzenia działy się naprawdę. Jednostka 731, w której dokonywano quasi-naukowych doświadczeń na więźniach, to autentyk. Hiperwstrząsające tortury (wstrzykiwanie śmiertelnych chorób do organizmu, wystawianie ludzkiego ciała na działanie lodowatych i gorących temperatur, sekcje zwłok na żywych ludziach) też faktycznie miały miejsce w drugiej połowie lat 30. Być może są w poprzednich tytułach sceny bardziej okrutne, może przemoc serwowana jest widzom wymyślniej. Lecz tylko w paradokumentalnym „Men Behind The Sun” piekło styka się z realnym światem tak namacalnie. Obojętnie jak bardzo czujecie się odporni na ekranową brutalność – pod żadnym pozorem nie sięgajcie po ten tytuł.


YEAH BUNNY

królikolipsa tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

MAJĄ OCZY JAK DWA WĘGIELKI. I DŁUGIE USZYSKA. SKOPIĄ CI TYŁEK I ZRYJĄ BERET NIM ZDĄŻYSZ POWIEDZIEĆ „MARCHEWKA”. BO ONE BARDZO CHCĄ, ŻEBYŚ CIERPIAŁ Zaczniemy od wizyty w spokojnej brytyjskiej mieścinie, w której krasnale ogrodowe pilnują upraw przy ceglanych domkach, a gazowe latarnie rozjaśniają wieczorami wystawy sklepów. Bo nawet do takich miejsc może zawitać terror. Jak podają znawcy lokalnej historii, gorszy nawet od inwazji ślimaków w ’52 (a ślimaki były wtedy ponoć jak świnie). Ów terror ma „zęby wielkości ostrza siekiery”, „uszy jak płyty nagrobkowe” i muszkę niczym Janusz Korwin-Mikke. Dziś wiadomo, że był efektem potwornego naukowego eksperymentu (nie, wbrew pozorom nie JKM), choć duchowni przyznają, że może być to kara boska za grzech nieumiarkowania. Claude Savagely klasyfikuje go w swej „Księdze Potworów” jako „Carrotus Apetitus Giganticus”, choć znany też jest jako Kic-Kong czy „okrutna, niszczycielska szatkownica do warzyw”. Pokonać może go tylko 24-karotkowe złoto. Monstrum to zobaczycie w „Klątwie Królikołaka” (2005), zabawnym dziele nagradzanego Oscarami Nicka Parka, nazywanym pierwszym w historii familijnym horrorem wegetariańskim. Kreatura jest naprawdę podła. W końcu o mało co nie ukradła Wallace’owi i Gromitowi ich pierwszego, przygotowywanego przez pięć lat i złożonego ze 115 tysięcy klatek animacji filmu. Choć ci, co widzieli, wiedzą, że z tym to nie do końca taka prosta sprawa. Królikołak gotów niejednemu burakowi przyfasolić z dyni czy też wgryźć się w rzepkę. Twórcy „Donniego Darko” (2001), trudnej fantastyki obleczonej w teen movie, wiedzą jednak, że dobra psychoza może zajść za skórę bardziej niż likantropia. Z postacią wielkiego, humanoidolnego królika można było się oswoić dzięki wcześniejszemu o rok, brytyjskiemu „Sexy Beast”. Ale tam miała do odegrania prostą, symboliczną, w gruncie rzeczy epizodyczną rolę i występowała w snach. W tym wypadku sprawy są bardziej skomplikowane. Kiedy przerażający Frank wyciąga Donniego z łóżka, by zapowiedzieć koniec świata, wydaje się wykwitem jego chorego umysłu. Nakłania go do zalania szkoły. I podpalenia domu lokalnej gwiazdy. Z czasem

odpowiedź na pytanie o to kim jest, nieco się komplikuje. Mówiąc w skrócie – martwym gościem z innego wymiaru, który przybrał formę byłego chłopaka siostry głównego bohatera, by strzec jego przeznaczenia. Nie nadążacie? Nic dziwnego, w grę wchodzą zabawy z czasoprzestrzenią, alternatywną rzeczywistością, teorią względności, kwantami i – bagatelka – ocalenie świata. Niewiele z tego można od razu zapamiętać. Ale blisko dwumetrowego królika, z uszami jak dwa liście sansewierii, pomarszczoną facjatą i uzębieniem godnym legionów Alich G, nie da się zapomnieć. Zwłaszcza wtedy, gdy Donnie dziurawi jego oko i bije z niego snop światła. Albo kiedy pyta chłopaka o to, dlaczego nosi ten „głupi kostium człowieka”. Frank nie zainspirował jedynie twórców halloweenowych kostiumów. Natchnął też innych filmowców. Zeszłoroczny, japoński „Rabbito Hora (Rabbit Horror)” to prawdziwe królicze pandemonium. Na samym początku mały chłopiec w akcie miłosierdzia za pomocą kamienia skraca agonię uszatego zwierzaka, przez co zostaje zresztą tak napiętnowany, że musi przestać chodzić do szkoły (!). Po króliczy strój sięga jego matka, chcąc wkupić się w łaski niechętnej

WWW.HIRO.PL


przyrodniej siostry. Królik wyskakuje z kinowego ekranu i zostaje wrzucony do niego z powrotem. Występuje w formie zakrwawionej maskotki na porodówce, gdzie nagle na rękach dziewczynki dostaje zębów. Ale bywa też

ludzkiej wielkości przewodnikiem po zwidach i halucynacjach, w których błyszczy swoimi wielkimi oczami i intryguje żółtą chustą. W dziwnym filmie, gdzie bohaterowie płacą za przeżytą traumę resztkami psychicznego zdrowia, rzeczywistość przenika się z fantasmagorią. Ile w tym rodzinnego dramatu, ile horroru, a ile nieskładnego obrazu nastawionego na szokowanie i umożliwienie zastosowania mnóstwa efektów 3D? Po odpowiedź trzeba by się wybrać na drugą stronę króliczej norki. A jednak królik po japońsku nie musi być bardziej ciężkostrawny niż – dajmy na to – „Królik po berlińsku”. Najlepiej udowadnia to Usagi, wymyślony przez Stana Sakai bohater kultowej już, debiutującej 28 lat temu mangi „Usagi Yojimbo”. Mamy do czynienia z roninem, samurajem bez pana, zawsze gotowym bronić słabszych, zwłaszcza jeśli płacą. Sakai wychował się na Hawajach, co sobota oglądając w miejscowym kinie filmy Kurosawy, Mifune i Inagakiego. „Kiedy zacząłem pracować nad własnym komiksem, wróciłem do dziecięcych inspiracji i nakreśliłem historię opartą na życiu Miyamato Musashiego, XVII-wiecznego samuraja, artysty i filozofa. Musashi posłużył za typowy przykład tego, jaki japoński wojownik powinien być, mimo że popełnił mnóstwo błędów” – napisał twórca we wstępie do antologii zbierającej część z 5000 stron zawierających przygody królika. Czemu nie człowieka? Zwierzę bardziej pasowało, o czym wiedział od razu po naszkicowaniu zwierzaka, którego uszy pięknie splatały się w słynny samurajski kok. Jeśli ktoś myśli, że to jakaś bajka dla dzieciuchów, zaś sama postać jest miękka niczym rybi filet, powinien widzieć, jak Usagi za pomocą dwóch mieczy tnie na plasterki pięćdziesięciu ninja. Już w pierwszej historii odcina głowę swojego pana. Czyni to co prawda, by nie pozwolić jej pohańbić przeciwnikom, niemniej cały wdzięk i bezpretensjonalność rodem z Kraju

WWW.HIRO.PL

Kwitnącej Wiśni od razu dają znać o sobie. Dodaj dworskie intrygi związane z unikalnym klimatem czasów dominacji szogunatu Tokugawa, a nawet Godzillę (!). Podawaj z pszennym makaronem. Tak w ogóle, odseparowane od ciała głowy muszą być jakimś króliczym fetyszem. Firmowana przez LucasArts, oldschoolowa przygodówka „Sam & Max Hit the Road” (1993) nie zdąży się jeszcze zacząć, kiedy królik Max, dumny reprezentant Freelance Police, już trzyma w ręku łeb szalonego naukowca. Partner nazywa go „rozkosznym małym urwisem”, ale za sprężystymi uszyskami, małymi oczkami i okrutnym rzędem trójkątnych zębisk jakby z blachy kryje się niezrównoważony sadysta, który wydaje się najszczęśliwszy, gdy dzierży młotek. Do życia powołał go w latach 80. Steve Purcell, wówczas twórca komiksowy, dziś całkiem ważna osoba w Piksarze. W zwierzęcym detektywistycznym duo, futrzasty okrutnik uzupełnia Sama, nieco rozlazłe psisko używające trudnych słów. Zdejmuje mu z karku wszystkie akty niepotrzebnej przemocy, w trakcie niewygodnych przesłuchań proponuje karmienie szkłem, spycha ze schodów i w dodatku nie podlewa roślin doniczkowych, licząc na to, że w końcu nauczą się samodzielności. Wystarczy powiedzieć, że zaledwie trzeci kadr antologii „Surfin’ the Highway” (1995) pokazuje nadpobudliwe królicze paluszki w oczodołach przypadkiem napotkanego przestępcy. Jakby zarymował Hades: „Nowe dobro to zło”. Co ciekawe, Sam z Maksem doczekali się nie tylko nagrody Eisnera za najlepszy komiks internetowy, nowej serii gier (wydawanych w Telltale od 2006 r.), przez moment byli nawet bohaterami dziecięcego serialu na Fox Kids. Błyskotliwy, nihilistyczny humor i sadyzm utemperowano, choć i tak nie zabrakło protestów ze strony oburzonych grup rodziców. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Purcellowy zwierzak mógłby stanąć na głowie (co zapewne lubi), a i tak nie dorówna klasykowi długouchej przemocy. Królik Bugs, dziecko Texa Avery’ego, nie tylko pomaga utrwalać rasistowskie przekonania. Bywa również określany mianem „heavyweight champion of cartoon violence” – ponoć Cartoon Network poważnie zastanawiało się, czy nie jest zbyt brutalny, by go puszczać, zaś część nadawców emituje go ze stosownymi ostrzeżeniami. „Bugs obwiniany za szkolne bójki” – krzyczy „The Times of London”, a ABC pisze o tym, że na sen dzieci w wieku przedszkolnym działa równie niedobrze co Batman. Choć powyższy tekst ma formę typowo rozrywkową, koniec będzie poważny. Warto bowiem zastanowić się, kto z wielką wyobraźnią bawi się konwencją, stereotypami czy nawet archetypami, a kto jedynie maskuje odwołania do najniższych instynktów widza. W króliczych oczach wiele da się przeczytać.


JOHN LANDIS

bestiariusz tekst | MICHAŁ HERNES

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

REŻYSER „AMERYKAŃSKIEGO WILKOŁAKA W PARYŻU” POPEŁNIŁ KSIĄŻKĘ „MONSTERS IN THE MOVIES”, BĘDĄCĄ SUBIEKTYWNYM PRZEWODNIKIEM PO ŚWIECIE POTWORÓW. LANDIS OTWARCIE PRZYZNAŁ, ŻE WSZYSTKIE ILUSTRACJE, KTÓRE WYBRAŁ NA POTRZEBY TEJ PUBLIKACJI, TRAFIŁY TAM, BO SĄ COOL. I ABSOLUTNIE MA RACJĘ Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to prawDantego czy Guillermo Del Toro. Ten ostatni defidziwa uczta dla oka. Już na drugiej i trzeciej niuje horror w następujący sposób: strach tworzą stronie znajdują się perełki plakatów do filmów, sytuacje, które nie powinny się zdarzyć, choć się od „Małego sklepiku z horrorami” począwszy, zdarzyły, albo które nie miały miejsca, chociaż na polskim plakacie do „Ucieczki King Konga” powinny się wydarzyć. Dla niego horrory to rollerskończywszy. Zdjęcia uzupełniają anegdoty, wraz coastery duszy. Ulubione filmy z tego gatunku ze wzmiankami o ekscentrycznych i, często zatwórcy „Labiryntu fauna” to „Frankenstein” z Bopomnianych, przykładach kina grozy. Należą do risem Karloffem, „The Gil-Man” i „Obcy”. John nich chociażby „I Married a Monster From Outer Carpenter twierdzi natomiast, że „Mumia” to Space”, „Frankenfish”, „Mega Shark vs. Giant po prostu remake „Draculi”. Dodał, że uwielbia Octopus” czy „I Bought a Vampire Motorcycle”. Godzillę za jej… konformizm. „Raz jest przyjazW książce nie brakuje frapujących i odlotowych na, innym razem wroga. Zdarza jej się zarówno spostrzeżeń. Zdaniem Landisa słowo „zombie” pracować dla Japończyków, jak i z nimi walczyć” wiele łączy z… pornografią. Co prawda można – zauważa. Dla odmiany bardzo rozczarował go mieć problem z dokładną definicją tych pojęć, „Nawiedzony dom” Roberta Wise’a, przez to że ale i tak bez trudu rozpoznamy zarówno tego nie pokazano w nim ani jednego ducha. Landis typu potwora, jak i czasopismo pornograficzne. ma inne zdanie na ten temat, ale jednocześnie Gejowskiego filmu o żywych trupach Landis nie nazwał siebie frajerem, bo zawsze w czasie widział, ale wyobraża sobie, że to coś w klimacie oglądania horrorów nabiera się na sprawdzone „»Kiedy Harry poznał Sally«, tylko że byli gejami, chwyty. Carpenter kontrargumentował, że ludzie a jeden z nich był zombie”. W tym gatunku ulupłacą za oglądanie filmów grozy po to, by coś bionym dziełem twórcy „Blues Brothers” jest zobaczyć. „King of the Zombies”, czyli produkcja klasy B Joe Dante zdradził, skąd się wzięła fascynacja z 1941 roku. Show ukradł w niej bohater, który horrorami w jego pokoleniu. Oglądając je, przyjjako jedyny widzi zombie. Zostaje jednak zahipmowali punkt widzenia bezbronnych dzieciaków, notyzowany i od tej pory myśli, że stał się jedktóre obserwowały zdeformowanych wyrzutków. nym z nich. Przestaje się więc ich bać i uważa, Outsiderzy musieli kontratakować, ponieważ HUNTED BY YOUR PAST HUNTED BY YOUR PAST ani że to jego bracia. Gdy uświadamia sobie, że to nie pasowali do społeczeństwa, ani nie mieli włanieprawda, ucieka od nich gdzie pieprz rośnie. dzy. „Patrząc na nich jako dzieciak, odczuwało się W „Powrocie żywych trupów” Dana O’Bannona energię i siłę” – wspominał reżyser „Gremlinów”. zombie najpierw zjadają mózgi policjantów, by Jak widać, „Monsters in the Movies” zawiera potem powiedzieć do policyjnego radia: „przyw sobie mnóstwo, często zaskakujących, smaczślijcie więcej glin”. ków. Niestety, w opowiadaniu o potworach trakW „Monster in the Movies” przeczytać można tuje ona o wszystkim, czyli o niczym. W czasie również rewelacyjne wywiady. Przykładowo Dajej czytania chwilami można mieć żal do Landisa, vid Cronenberg rozbrajająco wyznał Landisowi, że zdjęć i ilustracji jest więcej niż tekstu. Zdecyże pierwszymi potworami, które zobaczył w kinie dowanie brakuje w niej głębszych analiz. Z drujako dzieciak, byli… ludzie w animacji „Bambi”. giej strony, nie takie były intencje autora. Na W książce napisano również, że tęsknie śpiewaszczęście lekki niedosyt rekompensują świetne na przez Szatana piosenka o świecie „na górze”, zdjęcia, chociażby plakatu do słynnego filmu która pojawia się w pełnometrażowym „Miastecz„Attack of the 50ft. Woman”. Dużej frajdy doku South Park”, to parodia… „Małej syrenki”. Tytuł starcza też zestawienie zatytułowane „The Monhorroru „Transylvanie 6-5000” jest zaś hołdem dla ster Carry”, w którym przedstawiono kobiety jednego z odcinków kreskówki o Króliku Bugsie. w objęciach swoich potworów. Szkoda, że nie Reżyser „Blues Brothers” przepytał między doczekaliśmy się jeszcze polskiego wydania tej innymi Johna Carpentera, Sama Raimiego, Joe książki. To trochę zakrawa na horror.

54 książka

WWW.HIRO.PL


BRB UC E E JO PH E MI R UC JOSE SE PH E MI LY LY WI L LIS GG RDONN- L WI L LIS OORDO LEVI EVITT TT B LUNT B LUNT WR I TTEN AND D I R EC TED BY WR S CIETTEN N A R IAND USZ D I IRREEC Z YTED S E R BY IA

R IA OO HN SO NO N HN SO R IIA ANNJ J H NS

COMING SOON

COMING SOON

H


EDWARD LEE

spec od makabry tekst | SONIA MINIEWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

OD NIEDAWNA PRZERAŻA I BULWERSUJE POLSKICH CZYTELNIKÓW. OSKARŻANY O MIZOGINIĘ I SZERZENIE PORNOGRAFII AMERYKAŃSKI AUTOR LITERATURY GROZY, EDWARD LEE, TWIERDZI, ŻE CHĘTNIE PRZESUWA WYZNACZANE DO TEJ PORY PRZEZ HORROR GRANICE NIE TYLKO PO TO, BY SZOKOWAĆ. ZAKOCHANY W POLSCE, KTÓRĄ ODWIEDZIŁ TEGO LATA, ZAPEWNIA, ŻE AKCJĘ JEDNEJ ZE SWYCH NASTĘPNYCH POWIEŚCI UMIEŚCI W NASZYM KRAJU. SPECJALNIE DLA „HIRO” OPOWIADA O NIEUZASADNIONYCH OSKARŻENIACH, Z JAKIMI SIĘ BORYKA, SWOJEJ MIŁOŚCI DO ZWIERZĄT I PLANACH WYDAWNICZYCH

Twoim książkom przylepiono łatkę „horror ekstremalny”. Zresztą nie bez przyczyny, bowiem nie boisz się przekraczać kolejnych granic, epatujesz przemocą i pornografią, choć sam czytujesz autorów, którzy od brutalności raczej stronią. Gatunek horroru nieustannie się rozwija i choć uwielbiam Howarda Philipsa Lovecrafta czy Ramseya Campbella, to myślę, że jedynym możliwym krokiem naprzód jest właśnie przesunięcie granic. Podstawowa zasada, którą kieruję się przy pisaniu, brzmi: pisz to, co sam chciałbyś przeczytać, a uważam, że we współczesnym horrorze często brakuje odwagi i dosłowności. Nie jest oczywiście sztuką umieścić na co drugiej stronie trupa, a co trzecią zapełnić mocną sceną erotyczną, przede wszystkim chodzi o postacie wiarygodne psychologicznie oraz sensowną fabułę. Niegdyś grozę przemycano pod płaszczykiem niedopowiedzeń i sam to często robię, lecz kiedy nadchodzi czas, aby wreszcie uchylić rąbka tajemnicy, otworzyć drzwi na oścież, nie waham się tego robić. Chcę rozrysowywać w wyobraźni moich czytelników sceny, których nigdy nie zapomną. Nawet prawdziwi mistrzowie, którzy operowali przede wszystkim subtelnościami, jak właśnie Lovecraft czy Campbell, musieli w pewnym momencie podnieść kurtynę.

zobaczysz, że często to kobiety są silnymi postaciami, a nie faceci. Niemniej faktem jest, że moje bohaterki nierzadko przechodzą straszliwe katusze psychiczne i fizyczne – ale czy nie tak jest też w prawdziwym życiu? Literacka fikcja musi być bliska czytelnikowi, musi odzwierciedlać to, co dzieje się wokół nas, a niestety to właśnie kobiety są częściej ofiarami brutalnych przestępstw. Mężczyźni z moich książek to najczęściej mizogini, gwałciciele i mordercy, ale nie ma w tym nic dziwnego, wszak piszę horrory i moje postacie muszą wzbudzać lęk. Nie jest jednak prawdą, że skupiam się na przemocy wobec kobiet. Facetom też się u mnie nieźle dostaje.

Kreujesz nietypowe postacie kobiece, gdyż w horrorach zazwyczaj są one albo piękne, albo roztropne, zaś twoje bohaterki łączą w sobie urodę i inteligencję, można nazwać je pełnowymiarowymi. Moje bohaterki są przede wszystkim spostrzegawcze i wnikliwe, staram się umieszczać w swoich książkach postacie wiarygodne. Najpierw rozpisuję w głowie ich życiorysy, zastanawiam się, jaką mogą wykonywać pracę i co może im dać uzyskane w ten sposób doświadczenie, istotna jest też dla mnie kobieca seksualność. Na przykład bohaterka „Golema” jest wykładowcą uniwersyteckim, ale jej kariera naukowa legła w gruzach z powodu uzależnienia od narkotyków. Złożyłem na jej barki zwyczajne ludzkie problemy, a potem dodałem trochę nadnaturalnej grozy. Interesują mnie bohaterki nieoczywiste, targane codziennymi zmartwieniami. Czasem krytycy wypominają mi, że za bardzo koncentruję się na scenach erotycznych, lecz muszę przyznać, że fascynuje mnie kobieca seksualność i nie widzę niczego nieodpowiedniego w opisywaniu ludzkiego ciała. Pisarz nie powinien niczego ukrywać. Szczególnie kiedy chodzi o piękne kobiety.

Jaką kolejną swoją książkę chciałbyś zobaczyć w Polsce? Rzecz jasna wszystkie! Cieszę się jednak, że wydano „Golema”, na pewno tutejsi czytelnicy spojrzą na moją przeróbkę europejskiego mitu nieco inaczej niż w Stanach, no i nie mogę się doczekać wydania „Miasta piekielnego”, które jest bodaj moją najpopularniejszą książką. Mam jednak nadzieję, że jakiś wydawca odważy się sięgnąć po którąś z moich naprawdę ekstremalnych książek. Mam dużo szczęścia, bowiem w Ameryce działam na dwóch frontach – jako autor powieści wydawanych w sporych nakładach, dla szerszego grona czytelników, oraz pisarz kultowy, którego naprawdę perwersyjne powieści wychodzą w limitowanych edycjach, dla odbiorcy wyspecjalizowanego. Liczę na to, że uda mi się dokonać tego samego tutaj, bowiem jestem bardzo ciekawy reakcji polskich czytelników na dwie moje najostrzejsze powieści, czyli „The Bighead” oraz „The Haunter of the Threshold”.

Oskarżano cię o mizoginię? Oczywiście! Kiedy jednak wczytasz się w moje powieści,

Luźna obserwacja – wydaje się, że wielu autorów grozy to wielbiciele kotów: Jack Ketchum, Howard Philips Lovecraft, Stephen King. Czy ty również dzielisz tę miłość? Kocham zwierzęta, w tym i koty, ale muszę cię rozczarować, bo mam alergię na kocią sierść i dlatego moje serce należy do psów. Obecnie nie mam w domu żadnego zwierzaka, sporo podróżuję i nie chciałbym zostawiać psa czy królika samego na zbyt długo. Na szczęście moi sąsiedzi mają psy, więc od czasu do czasu mam okazję pobawić się z ich pupilami.

WWW.HIRO.PL



Does it matter if you know my name

OPOWIADANIE

Because we’re all the same Maybe we’re all the same Dommin

Dommina tekst | ROBERT CICHOWLAS

Nieznajomy w skupieniu pochylił się nad chłopcem. Ten momentalnie poderwał głowę, by nie okazać słabości. Prawie mu się udało. Prawie. Zdradziły go łzy, które pomimo starań i zagryzania wargi nie chciały przestać płynąć po policzkach. Spojrzenie mężczyzny było trudne do rozszyfrowania. – Jak masz na imię? – odezwał się w końcu, a jego głos brzmiał nieoczekiwanie ciepło. Chłopiec wiedział, że nie powinien rozmawiać z obcymi. Jednak ten pan nie wydawał się złym człowiekiem. Przezwyciężając strach i onieśmielenie, odezwał się cicho, tak cicho, że ledwie sam się usłyszał: – Grześ. – Grześ? Grzegorz? Ślicznie. Gdybym miał syna, też bym go tak nazwał. Dzień był słoneczny, a niebo jasne i błękitne. Przyjemny, ciepły wiatr przegonił znad ulicy zapach spalin, ale zdawało się, że nikt z tego się nie cieszy. Chodniki przemierzali ludzie, którzy najwyraźniej marzyli tylko o tym, by wytrwać do wieczora i odpocząć. Wszyscy, poza nieznajomym – ten, mrużąc oczy i marszcząc krzaczaste brwi, przykucnął naprzeciwko malca, zdjęty współczuciem dla jego rozpaczy. – Powiesz mi, co się stało? Zgubiłeś mamę? – zapytał, mimowolnie zastanawiając się nad wiekiem Grzesia. Ile mógł mieć lat? Pięć, może sześć? Chłopczyk, jakby przypominając sobie o czymś strasznym, pociągnął nosem, a potem głośno zapłakał. Zacisnął piąstki, próbując chyba w ten sposób powstrzymać łzy. Wkrótce jednak niespodziewanie przestał płakać. Otarł wierzchem dłoni powieki i zdecydowanym ruchem odgarnął opadające na czoło potargane kruczoczarne włosy. – Nie chcesz o tym rozmawiać – rzekł mężczyzna, rozglądając się po okolicy. Gdzie podziali się rodzice tego malca? Jak mogli go tak zostawić? – Moja Dommina – wydukał. Mężczyzna posłał mu pytające spojrzenie. – Do… mina? – Dommina – poprawił chłopiec. – Mój kotek. – Aha… Zgubiłeś kotka? – Nie. – Więc o co chodzi? – Ona nie żyje. – Nie żyje? To dlatego jesteś taki smutny? Chłopiec przytaknął i dodał: – Była moją… przyjaciółką. *** Dommina miała swoje przyzwyczajenia. I tak na przykład nigdy nie piła z miski, tylko ze szklanki po nutelli. Niekiedy zdarzało się, że nie mogąc doprosić się jej napełnienia, wskakiwała do wanny i siedziała tam tak długo, aż któryś z domowników domyślił się, że trzeba zaspokoić jej pragnienie. Choć była drobnej budowy ciała, wyróżniała się nie lada charakterem i typowo kocią dociekliwością. Nie bała się niczego poza wirującą pralką, no i może – czasami – rozwścieczonym odkurzaczem polującym na ulepione z kurzu koty… W tych rzadkich momentach, kiedy czegoś się wystraszyła, na ogół robiła wszyst-

ilustracja | TIN BOY

ko, by czmychnąć z mieszkania. Drapała drzwi, żałośnie miauczała, zdarzało się też, że próbowała wyskoczyć przez okno. Szczególnie to ostatnie było ryzykowne, ponieważ rodzina Grzesia mieszkała na ósmym piętrze i skok z takiej wysokości najpewniej okazałby się śmiertelny. *** – Co jej się stało? Chłopiec nie odpowiedział, możliwe, że nie usłyszał pytania. Mężczyzna rozejrzał się, licząc na to, że ujrzy rodziców Grzesia albo kogoś, kogo malec rozpozna. Nikt z przechodniów nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na smutnego chłopczyka. Dodał więc łagodnie: – Była chora? – Wypadła z balkonu – odrzekł Grześ, pochlipując. – Bo… balkon… był za wysoko – wyjaśnił. Mężczyznę ogarnęło przygnębienie. Nigdy nie potrafił pocieszać dzieci i nie miał pojęcia, co miałby teraz powiedzieć. Podobnie było, gdy widział płaczącą kobietę. Czuł się wtedy całkowicie bezsilny. – Przykro mi – wydukał w końcu. – A twoja mama? Gdzie teraz jest? – W kuchni – wyjaśnił po swojemu chłopiec. – Zaraz jedziemy do taty, do szpitala. Miał wypadek. – Wypadek? – Ale mamusia opiekuje się tatą. – Oczywiście. A tobą? – zaniepokoił się mężczyzna. – Też. – To tu mieszkasz? – spytał, wskazując najbliższy wieżowiec. – Tak – usłyszał w odpowiedzi. Chłopiec zacisnął wargi i podrapał się po umorusanym policzku. Całym sobą starał się pokazać, że jest dzielny, ale nieszczególnie mu to wychodziło. – Wiem, co czujesz – przekonywał mężczyzna. – Ale pomyśl… twój kotek jest teraz szczęśliwy. Trafił do nieba i opiekują się nim kocie anioły. – Kotkoanioły? – Coś w tym guście. – Dorosły na moment zamyślił się, kilka razy poruszył zabawnie brwiami, po czym wyciągnął z kieszeni maleńką brązową kulkę. Podał ją chłopcu, mówiąc: – Weź go, mały. Na lepsze jutro. – Co to? – Kasztan. Nosiłem go przy sobie, kiedy było mi smutno. Dzięki niemu czułem się silniejszy. Tobie bardziej się przyda. Pilnuj go, a wszystko się ułoży. Grześ zdobył się na mizerny uśmiech, następnie przetarł dłonią lewe oko i oblizując wargi, ścisnął kasztan w dłoni. – Dziękuję – odparł, niepewny czy powinien przyjąć ten niecodzienny prezent. – Nie ma za co – rzekł nieznajomy. – Wracaj szybko do domu i bądź dzielny. Dla Domminy. Chłopiec kiwnął głową. Krótko, poważnie, by poderwać się na równe nogi i pobiec przed siebie. Slalomem ominął parę staruszków, zaparkowaną na poboczu półciężarówkę i odrapany kosz na śmieci. Klatka schodowa wchłonęła go niczym wieloryb proroka Jonasza.


*** – Jak było w piaskownicy? – zapytała mama, pomagając mu ściągnąć przepoconą koszulkę z Kaczorem Donaldem. – Spotkałeś jakichś kolegów? Chłopiec nie odpowiedział. Sięgnął do kieszeni po kasztan i zatrzymał się na moment w przedpokoju, aby rzucić na niego okiem. Odbijał światło, był gładki, brązowy i piękny. Pośpiesznie schował swój prezent z powrotem, zanurkował do kuchni i otworzył szafkę, w której znajdował się worek suchej kociej karmy. Położył go na podłodze nieopodal lodówki. Obok leżał żółty koc i pusty talerzyk – jeszcze kilka dni temu jadła z niego Dommina. Wrzucił do niego garść suszonych kawałków mięsa. – Czas na obiadek. Kiedy matka przyniosła mu świeżą koszulkę, odsunął się od lodówki, spłoszony, jakby przyłapany na czymś wstydliwym. – Grzesiu, co ty wyprawiasz? – jęknęła kobieta, załamując ręce. – Zrobiłem Domminie… obiadek – odparł spokojnie. Kobieta pogłaskała go po włosach, posyłając pełne zakłopotania spojrzenie. – Dommina odeszła. Nie będzie już jadła. – Jest w niebie? – Tak, w niebie. Nagle Grześ z całej siły kopnął talerzyk z kocią karmą, która rozsypała się po całej kuchni. Potem zastygł w bezruchu. – Dziecko, co z tobą? – wykrzyknęła matka. – Dlaczego to zrobiłeś? – Bo tak – odparł, wybuchając śmiechem, od którego cierpła skóra. – Bo tak mi się podobało! *** Wieczorem, leżąc już w łóżku, załkał bezgłośnie. Nie chcąc, by usłyszała go matka, przykrył się kołdrą aż po czubek rozpalonej głowy. Myślał o Domminie i o tym, że gdyby kotek żył, bawiliby się teraz do późna. Ona odeszła na zawsze – tak powtarzali mu rodzice. Zastanawiał się, czy mówili prawdę. Mogli go przecież okłamywać. Dommina na pewno nie odeszłaby bez pożegnania! Cały czas łudził się, że jeszcze ją zobaczy i pogłaska po łebku. Puszystym i ciepłym… Kochanym. Ogarnęła go zimna wściekłość. Odrzucił pościel i uderzył piąstką w ścianę. Raz i drugi. A potem znowu, tak długo, dopóki nie usłyszał kroków w przedpokoju. – Grzegorz! – rozległ się krzyk matki. – Oszalałeś?! Wskoczył z powrotem do łóżka i nakrył się kołdrą. Naprawdę chciał zasnąć. I nigdy się nie obudzić.

*** Na swoje trzydzieste urodziny otrzymał od znajomych trzydzieści rozmaitych laurek, które dołączyły do liczącej prawie dwieście sztuk kolekcji. Do tego mnóstwo kwiatów i ogromny czekoladowo-truskawkowy tort, który zaraz został pokrojony i rozdzielny na talerzyki. Słuchając piosenki śpiewanej przez Leszka – jego najbliższego przyjaciela ze szpitala, łzy spływały mu po policzkach. Oczywiście, nie miał się czego wstydzić. Był dorosły. Wystarczająco dorosły, by… Pacjenci klaskali i śmiali się, wykrzykując nowe życzenia dla Grzegorza. Mężczyzna dziękował, szczerze wzruszony. Stał pośród kolorowych balonów, którymi udekorowano świetlicę; było ich całe mnóstwo, prawie we wszystkich kolorach tęczy – czerwone, zielone, niebieskie i żółte. Dwa czy trzy pękły i wtedy Grzegorz odczuwał ukłucia lęku, jakby za moment miało wydarzyć się coś drastycznego, coś, co wniknie w jego umysł i skazi go na zawsze. Oficjalnie leczenie chorych w szpitalu psychiatrycznym ukierunkowane jest na szybkie wyeliminowanie zaburzeń i powrót pacjenta do zdrowia. Rzeczywistość wygląda nieco inaczej, o czym może przekonać się każdy, kto trafił do psychiatryka. Grzegorz zdawał sobie sprawę, że nie radzi sobie z samym sobą i najprawdopodobniej nigdy to się nie zmieni. Niemniej często przed snem rozmyślał o pracy, którą mógłby podjąć, gdyby był zdrowy. Rozmyślał też o rodzinie.


Własnej rodzinie: kochającej żonie, której potrafiłby zapewnić życie w dostatku, i dziecku, któremu czytałby bajki na dobranoc i z którym grałby w piłkę w ogrodzie obok domu. Tymczasem wciąż nie potrafił wygrać z chorobą. Nie robił z tego jednak tragedii. Wszak do wszystkiego można się przyzwyczaić. Atmosfera, jaka panowała w szpitalu, była całkiem znośna. Czuł się tu prawie jak w domu. Może dlatego tak często przypominał sobie twarz matki, wyobrażał, że tuli go mocno do siebie i całuje na dobranoc. Albo śpiewa kołysankę. Radosny gwar nieco ucichł. Zerknął na zabezpieczone metalową siatką okno. Zupełnie nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób udało mu się tyle lat przetrwać we wrogim, obcym świecie, którego ani odrobinę nie pojmował. Ilekroć wychodził na ulicę, widział tłumy automatów, zaprogramowanych, by jak najlepiej wykonywać swe zadania, spieszących do szkół, na randki czy mecze ulubionych drużyn. Zdawali się być zupełnie oderwani od uczuć, odizolowani od tego co najważniejsze. Naznaczeni pośpiechem. Przez długi czas właśnie tak odbierał rzeczywistość. Do momentu, aż uświadomiono mu, że to on jest odizolowany od rzeczywistości. Że to on potrzebuje pomocy. Patrzył w okno i marzył. Marzył o tym, aby znowu pójść na spacer i zobaczyć ten obcy świat. *** Kiedy spacerował parkową alejką, dostrzegł opartego o drzewo chłopca. – On płacze – powiedział do opiekunki; przysadzistej kobiety z nieznaczną nadwagą i kartoflanym nosem, który nadawał jej twarzy dobrodusznego wyrazu. – Pewnie się zgubił – skrzekliwy głos niszczył pierwsze, sympatyczne wrażenie. – Tak to jest, gdy nie słucha się rodziców. Przystanął. Coś w nim ścisnęło się, by w następnym momencie narastać niczym fala przypływu. Pod powiekami zamkniętych oczu pojawił się obraz poszarzałych wraz z upływem lat wspomnień. Podszedł do chłopca, którego łzy płynęły po policzkach, bezgłośnie skapując na ziemię. – Jak ci na imię? – zapytał, samemu z trudem powstrzymując się od płaczu. Chłopczyk spojrzał na niego z niepasującą do jego wieku goryczą. – Patryk. – Patryk – zamyślił się Grzegorz. – Pięknie. Widzę, że… – Jest mi źle – powiedział chłopiec, a potem nagle zamilkł i wyciągnął z kieszeni spodni zmiętą chusteczkę higieniczną. – Mój kotek nie żyje – wymamrotał po chwili. Dommina, pomyślał Grzegorz. Moja mała Dommina. Poczuł jeszcze większe przygnębienie. Czy to kiedykolwiek się skończy? Jak przez mgłę zobaczył białe futerko zwierzaka, a potem… potem ujrzał krew, spływającą do rynsztoka kilkoma małymi strumykami. Przypomniał sobie tamto, odległe o ćwierć wieku popołudnie. Dommina była zbyt przerażona, by wiedzieć, co robi. Pewnie dlatego podrapała go po brzuchu, a on… zepchnął ją z balkonu i z chorą fascynacją wpatrywał się w maleńkiego rozbitka osiem pięter niżej. – Grzesiu – usłyszał głos opiekunki. – Grzesiu, musimy iść.

– Jeszcze chwilę – poprosił. – Ten chłopiec stracił przyjaciela… – Rozumiem, że jest mu przykro. – Pani? Nie sądzę – rzekł twardo, po czym zwrócił się do chłopca. – Ja też miałem kiedyś kotkę. Wiem, co się stało, i że bardzo żałujesz. Żałujesz swego postępku, ale zostanie ci to wybaczone, naprawdę. Daję słowo. Przez kilka dłuższych chwil Grzegorz zdawał się intensywnie o czymś myśleć. W jego wielkich błękitnych oczach malował się smutek. Był jak mały chłopiec, któremu odebrano najukochańszą zabawkę. Kiedy wrócił do rzeczywistości, spojrzał z uśmiechem na opiekunkę. – Już, już… zaraz… – odezwał się tonem niemal przepraszającym, a potem wcisnął dłoń do tylnej kieszeni spodni, najwyraźniej czegoś w niej szukając. Kasztan. Pomimo upływu lat sprawiał takie wrażenie, jakby dopiero co spadł z drzewa. Z otchłani wspomnień wynurzyło się oblicze mężczyzny, który mu go wręczał. Tego, który opowiadał o kotach aniołach i krainie wiecznego szczęścia. Podał swój skarb chłopcu. Dziecko uśmiechnęło się i zapytało: – Co to? – Weź, mały. Na lepsze jutro. Podobno czasami przynosi szczęście – odpowiedział dumnie Grzegorz. – Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że tobie bardziej się przyda, niż mnie. Weź go sobie. Przez moment patrzył, jak chłopiec ściska w dłoni kasztan. – Musimy już iść! – zaskrzeczała opiekunka. – Dobrze, teraz możemy – odparł, następnie chwycił kobietę pod rękę i oboje ruszyli w stronę szpitala. *** Wieczorem coś w nim pękło. Rozpłakał się histerycznie, budząc wszystkich w sali. Patrzyli na niego z mieszaniną zaciekawienia i przestrachu. Pierwszym, który do niego podszedł, był Leszek. Przetłuszczone włosy sterczały wokół jego głowy na wszystkie strony, jakby przygotowując się do natychmiastowej ewakuacji. – Stary, co ci jest? – zapytał z autentycznym współczuciem. – Wyprułem flaki – jęknął Grzegorz, krztusząc się śliną. Drżały mu powieki i trząsł się jak galareta. – Wyprułem jej flaki! – Co zrobiłeś? – Mój kotek, rozumiesz? Moja Dommina… – Uspokój się… – To ja ją zabiłem! Płacz ustał dopiero nad ranem, kiedy Grzegorz usnął. Leszek wpatrywał się w śpiącego przyjaciela i długo o czymś myślał. Jego twarz wyrażała krańcowe zdziwienie. Nie potrafił pojąć tego, co usłyszał. Grzegorz krzywdzący kogokolwiek? Niemożliwe! To po prostu niemożliwe! Jeszcze przez godzinę czy dwie nie mógł znaleźć sobie miejsca, krążąc po pokoju niczym chmura gradowa. Wreszcie sam opadł na łóżko. Był zmęczony. Cholernie zmęczony i otępiały. Marzył jedynie o tym, by pójść na spacer i znowu zobaczyć całkiem obcy świat.



PROHIBICJA

procent od procentów tekst | EWA DRAB

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

OFICJALNE ZAKAZY OZNACZAJĄ POWSTANIE CZARNEGO RYNKU I ROZKWIT NIELEGALNYCH BIZNESÓW. TAK BYŁO W PRZYPADKU PROHIBICJI W USA, CHĘTNIE UTRWALANEJ NA TAŚMIE FILMOWEJ PRZEZ KINO, KTÓRE KOCHA WYSTĘPEK I PRZEDSIĘBIORCZYCH BOHATERÓW. DZIĘKI „GANGSTEROWI” JOHNA HILLCOATA ZNOWU POJAWIA SIĘ OKAZJA, ŻEBY BLIŻEJ PRZYJRZEĆ SIĘ TEMU, JAK PROHIBICYJNI PRZESTĘPCY STAWALI SIĘ BOHATERAMI

Ruch na rzecz prohibicji w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się już w połowie XIX wieku, propagowany przez kościoły ewangeliczne. Akcja atakująca produkcję alkoholu sięgnęła apogeum w czasie I wojny światowej, kiedy grano na uczuciach niepokoju i strachu, odwołując się do krytyki niemieckich browarów i obrazów przemocy domowej. Manifestacje poglądów szybko przeniosły się do rządu, który w 1919 roku

62 film

wprowadził zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu, formułując osiemnastą poprawkę do amerykańskiej konstytucji. Odtąd legalne było spożywanie napojów procentowych, ale nie ich wytwarzanie. W zakazie brakowało logiki, co wykorzystali przedstawiciele organizacji przestępczych. Rozpoczęto podziemną produkcję i dystrybucję alkoholu. Dopiero gdy w 1933 roku wytknięto rządowi propagowanie hipo-

kryzji w narodzie amerykańskim, prohibicja została zniesiona. To właśnie ten blisko piętnastoletni okres najczęściej portretują twórcy kina gangsterskiego. Dlaczego filmowcy upatrzyli sobie okres zakazu produkcji alkoholu w latach 20. i początku lat 30. ubiegłego wieku? Dlaczego kino interesuje się prohibicją? To czas, gdy przestępstwem było pędzenie

WWW.HIRO.PL


i przemyt bimbru, a więc zbrodnie śmieszne z dzisiejszej perspektywy i pozwalające bez wyrzutów sumienia kibicować kryminalistom, którzy otrzymywali etykietkę buntowników sprzeciwiających się aparatowi władzy. A sprzeciw jednostek wobec systemu to przecież niezwykle nośny temat. W tym przypadku alkohol i prohibicja stanowią symbol oporu, niegodzenia się na absurdalne zakazy i porzucenie bierności. W tych filmach, w których okres prohibicji staje się przejściem do tematu przestępczości zorganizowanej i porachunków, liczy się przede wszystkim atmosfera nielegalności i spisku, jak również możliwość wkroczenia do zakazanego świata gangsterów odzianych w długie płaszcze i trzymających karabiny w garści. W podobnym schemacie role się odwracają: strzelający przestępcy przestają być ofiarami nacisku, za to stróże prawa stają się bohaterami ratującymi społeczeństwo przed naporem podziemia przestępczego. Wówczas prohibicja jest etapem przejściowym, każącym zastanowić się nad tym, jak rząd pośrednio przyczynił się zakazami do rozkwitu światka kryminalnego. Za bohaterami-przestępcami trzymamy kciuki we „Wrogu publicznym” (2009) Michaela Manna. John Dillinger, słynny przestępca, który okradał banki, kilkakrotnie siedział w więzieniu i wreszcie został zdjęty w strzelaninie przez agentów FBI, działał przede wszystkim w okresie prohibicji, czyli intensywnego rozwoju przestępczości. W tym samym czasie działali również Bonnie i Clyde, duet kryminalny ze słynnego filmu Arthura Penna z 1967 roku. Jednak chociaż w obu tych przypadkach publiczność ma stać po stronie przestępców, ponieważ to oni – nie policja czy agenci federalni – znajdują się w centrum zainteresowania reżysera, to w historiach skupiających się na stróżach prawa, sympatie widzów ulegają zmanipulowaniu. Wówczas reżyser namaszcza na bohaterów tych, którzy walczyli z łamaniem prawa pod każdą postacią. Tak jest u Clinta Eastwooda w „J. Edgarze”, filmie o powstaniu FBI i biografii Johna Edgara Hoovera. Podobny okres czasu co we „Wrogu publicznym” zupełnie inaczej wpływa na ekranową historię pod względem dramaturgicznym. To Hoover, brawurowo zagrany przez Leonardo DiCaprio, stanowi postać centralną. Istotne okazują się przemiany w działalności organów ścigania, do których WWW.HIRO.PL

pośrednio doprowadziło ogłoszenie prohibicji, a nie sam motyw sprzeciwiania się władzy i prawu. Podobnie jak w „J. Edgarze”, tak i w „Nietykalnych” Briana DePalmy z 1987 roku ważniejsza okazuje się ambiwalencja w konfrontacji przestępców ze stróżami prawa, niż bunt przeciwko systemowi lub czarno-biały podział na dobrych i złych. Kluczowa staje się także rola Roberta DeNiro, który wciela się w Ala Capone’a, jednego z najsłynniejszych gangsterów okresu prohibicji. Prohibicja rozpanoszyła się na przestrzeni lat w kinie, ale nie zabrakło jej również w prężnie rozwijających się produkcjach telewizyjnych. Najlepszym tego przykładem jest nagrodzony Emmy i Złotymi Globami serial HBO „Zakazane Imperium”. Produkcja została oparta na książce Nelsona Johnsona o Enochu L. Johnsonie, najbardziej wpływowym człowieku w latach 20. i 30. w Atlancie. Ekranowe alter ego Enocha, Nucky’ego Thompsona, zagrał Steve Buscemi. To właśnie jego rolę oraz szczegółowe odtworzenie realiów epoki docenili przede wszystkim zarówno krytycy filmowi, jak i widzowie „Zakazanego Imperium”. Prohibicja pojawiła się pośrednio nawet w obyczajowym mini-serialu, emitowanym również pod sztandarem HBO „Mildred Pierce” z Kate Winslet w roli tytułowej. Bohaterka, która prowadzi skromną restaurację, po zniesieniu prohibicji musi zapewnić alkohol tym klientom, którzy stęsknili się za spożywaniem mocnych trunków w kulturalny i legalny sposób. Inaczej ludzie pójdą gdzie indziej, a interes Mildred zbankrutuje. Jednak o ile ostatnio prohibicja opanowała przede wszystkim telewizję, ustępując nieco z ekranów kinowych, to za sprawą Johna Hillcoata ma się to szybko zmienić. Wchodzący na polskie ekrany „Gangster” pozwala znowu wrócić do okresu amerykańskiej prohibicji i kina gangsterskiego sprzed lat. I wygląda na to, że bimbrownicy i przestępcy po raz kolejny będą sprzeciwiać się władzy i kreować się na bohaterów ludu. Czy porwą publiczność, tak jak to kiedyś bywało z prohibicyjnymi herosami? Miejsce w konkursie na festiwalu w Cannes każe wierzyć, że tak. Jak będzie naprawdę, okaże się pod koniec listopada w kinach.


NH TOURNÉE DOROCZNY CYKL NOWE HORYZONTY TOURNÉE MA W ZAŁOŻENIACH PREZENTOWAĆ NAJWIĘKSZE PRZEBOJE KOLEJNYCH EDYCJI WROCŁAWSKIEGO FESTIWALU. W PRZECIWIEŃSTWIE DO WIĘKSZOŚCI MUZYCZNYCH ZESTAWIEŃ TYPU „THE BEST OF...”, PROPOZYCJA ROMANA GUTKA I SPÓŁKI NIE STANOWI WYŁĄCZNIE CHAOTYCZNEJ KOMPILACJI PRZYPADKOWYCH TYTUŁÓW

wizjonerzy w drodze tekst | PIOTR CZERKAWSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

PRZECIW ZNIEWOLENIU Nowe Horyzonty nie zapominają, rzecz jasna, o promowaniu kreowanych przez siebie gwiazd. Za jedną z nich można uznać Cristiana Mungiu – sensacyjnego zdobywcę Złotej Palmy w Cannes za „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”. Po kilku latach od tamtego triumfu rumuński reżyser po raz kolejny wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności za sprawą dramatu „Za wzgórzami”. Obecny w programie Tournée film pod wieloma względami można odczytywać jako ideową i formalną kontynuację „4 miesięcy…”. Bohaterki „Za wzgórzami”, mimo zmiany ustroju, wciąż pozostają uwięzione w ramach patriarchalnego systemu myślenia. Różnica polega jedynie na tym, że jego ośrodek z partyjnego gmachu przeniósł się tym razem do prawosławnego klasztoru.

Pełnometrażowy debiut Filho bardziej niż „Elitarnych” przypomina „Ukryte” Michaela Hanekego. W „Sąsiedzkich dźwiękach” – podobnie jak w filmie słynnego Austriaka – da się odczuć napięcie wynikające z niewysłowionych wprost konfliktów na tle klasowym. W silnie rozwarstwionym społeczeństwie uprzywilejowani traktują biednych z mieszaniną pogardy, wyższości, ale i lęku przed odwetem. W paranoicznej rzeczywistości filmu Filho zagrożenie czai się tuż za rogiem, a zwiastunem niepokoju często pozostają właśnie niezidentyfikowane „sąsiedzkie dźwięki”. Skierowane wobec bohaterów zarzuty braku tolerancji, niechęci wobec obcych i skłonności do ukrywania dawnych grzechów w innej konfiguracji powracają także w „Sekrecie” Przemysława Wojcieszka. Choć jedyny polski film w programie tegorocznego Tournée pozornie opowiada kameralną historię rozpisaną na trójkę aktorów, w praktyce dotyka najbardziej wstydliwych tajemnic naszej historii. „Sekret” pozostaje jednym z niewielu polskich filmów ostatnich lat, które demaskują niechlubne postawy części naszych rodaków wobec zjawiska Holokaustu. W ostatecznym rozrachunku zaprezentowana przez reżysera odwaga okazuje się ważniejsza niż jego natarczywa skłonność do przebrzmiałych eksperymentów z przyspieszonym montażem i poszarpaną narracją.

Równie krytyczni wobec portretowanej przez siebie rzeczywistości pozostają także inni twórcy, których filmy zostaną zaprezentowane w ramach tegorocznego Tournée. W „Sąsiedzkich dźwiękach” Kleber Mendonça Filho udowodnił, że w opowiadaniu o bolączkach współczesnej Brazylii niekoniecznie trzeba posługiwać się naśladującym hollywoodzkie kino akcji stylem Jose Padhilli.

Chłód filmów Filho i Wojcieszka wyraźnie kontrastuje z żywiołowością „Donomy” Djinna Carrenarda. Debiutujący reżyser nurkuje z kamerą w ulicznym tłumie, by stworzyć w ten sposób złożony portret francuskiej codzienności. Drapieżny realizm „Donomy” owocuje powstaniem mozaiki etnicznej i światopoglądowej. Temperaturę seansu podgrzewa dodatkowo fakt, że spoiwem łączącym wszyst-

Dobór filmów wchodzących w skład tegorocznego tournée daje świadectwo subtelnego liftingu, któremu od pewnego czasu podlega myśl programowa Nowych Horyzontów. Od kilku lat wrocławski festiwal w coraz mniejszym stopniu przypomina intelektualne igrzyska dla fanatyków długich ujęć, powolnej narracji i egzotycznych kinematografii. Promowani we Wrocławiu twórcy coraz rzadziej chronią się w getcie indywidualnych obsesji. W zamian za to w swoich filmach przyznają się do społecznego zaangażowania i poprzez eksperymenty formalne starają się dotrzeć jak najbliżej prawdy o otaczającym świecie

64 film

WWW.HIRO.PL


kie opowiadane przez siebie historie reżyser uczynił uczuciowe perypetie współczesnych Paryżan. Choć portretowana w „Donomie” miłość najczęściej okazuje się toksyczna bądź niemożliwa do spełnienia, bohaterowie Carrenarda na zawsze zastygną w pędzie ku jej poszukiwaniu. KINO WIĘKSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ Twórcy filmów prezentowanych w ramach Tournée nie ograniczają się wyłącznie do szeroko zakrojonej refleksji na temat społeczeństwa. Niektórzy spośród nich postawili na bardziej kameralną perspektywę i przyjrzeli się kondycji współczesnej rodziny. Pod tym względem nieformalny dyptyk zdają się stanowić „Post Tenebras Lux” Carlosa Reygadasa i nagrodzone Grand Prix konkursu Nowe Horyzonty „Od czwartku do niedzieli” Domingi Sotomayor. Pozornie oba tytuły nie mają ze sobą wiele wspólnego. Pierwszy z nich został przecież zrealizowany przez mistrza współczesnego kina, drugi jest dziełem chilijskiej debiutantki. Podczas gdy „Post Tenebras…” rozpływa się we mgle mistycyzmu i mnoży trudne do odszyfrowania symbole, „Od czwartku…” radykalnie dąży do formalnej prostoty. Ważniejsza od wszystkich tych różnic wydaje się jednak świadomość, że Reygadas i Sotomayor spoglądają na współczesną rodzinę z równie pesymistycznej perspektywy. Oboje z tym samym zaangażowaniem podkreślają kruchość pozornie stabilnej instytucji, a nieuchronności jej upadku nadają rangę małej apokalipsy. Niezależnie od kultowego w pewnych kręgach statusu Reygadasa, ciekawszy wydaje się zamysł fabularny patronujący filmowi Sotomayor. W swoim debiucie chilijska reżyserka przyjęła perspektywę dzieci, które obserwują wygasające uczucie rodziców w trakcie trzydniowej wycieczki za miasto. Gęsta od milczenia atmosfera, z rzadka

WWW.HIRO.PL

przerywana przez suche, zdawkowe komunikaty, nie pozostawia wątpliwości. To już ostatni taki weekend, a bezpieczny do tej pory świat ulegnie nieodwracalnemu rozpadowi. Czy w obliczu kryzysu wartości i patronujących im instytucji swoją potęgę może zachować przynajmniej kino? Z podobnego założenia zdaje się wychodzić Leos Carax w uznanym za rewelację tegorocznych Nowych Horyzontów „Holy Motors”. Francuski reżyser powrócił po kilkunastu latach milczenia z filmem ostentacyjnie ponadczasowym i bezczelnie autotematycznym. „Holy Motors” to nade wszystko szalony list miłosny pod adresem X muzy. Tylko w kształtowanej na ekranie rzeczywistości żelazna logika musi uznać wyższość artystycznej kreacji. Choć Carax stylizuje swojego bohatera na pracownika tajemniczej korporacji, pan Oscar z czystym sumieniem może pokazać środkowy palec biznesowym standardom. Kolejne, coraz dziwniejsze zlecenia kierowane w stronę bohatera nie wydają się nastawione na żadne wymierne korzyści. Zmuszony do żonglowania swymi tożsamościami pan Oscar może stać się niedołężną staruszką, by za chwilę wcielić się w zmartwychwstałego uczestnika strzelaniny bądź karła oblizującego pachę Evy Mendes. Plotka głosi, że Carax zapytany na konferencji prasowej o znaczenie tych wszystkich metamorfoz odparł zaskoczony: „A skąd niby mam to wiedzieć?”. Trudno o bardziej ujmującą reakcję artysty, który postanawia do reszty zawierzyć sile własnej wyobraźni. Choć enigmatyczne pojęcie „nowych horyzontów” zawsze opierało się jednoznacznemu rozszyfrowaniu, nie ma wątpliwości, że każdego roku na nowo wyznaczają je właśnie wizjonerzy formatu Caraxa.


LOOPER

bandyci (w pętli) czasu tekst | PIOTR PLUCIŃSKI

„Podróże w czasie jako takie nie mają najmniejszego sensu – mówi reżyser Rian Johnson. – Na ekranie trzeba opracować dla nich odpowiedni system”. Potwierdza to jego film, wchodzący właśnie na polskie ekrany thriller „Looper – Pętla czasu”. Grany przez Bruce’a Willisa bohater zostaje w nim wysłany w przeszłość, gdzie ze zleceniem zabójstwa czeka już na niego… on sam, tyle że młodszy o 30 lat. Czy możliwym jest, by dorosły bohater nie pamiętał tej konfrontacji z własnej przeszłości? A może zdarzenie to w wpadło w pewnym momencie w świadome zapętlenie i za każdym razem odtwarza się na nowo? Zanim zdążymy wyrazić pierwsze poważne wątpliwości, Johnson porozumiewawczo do nas mruga, wkładając Willisowi w usta m.in. taką kwestię: „Nie chcę rozmawiać o podróżach w czasie. Bo jeśli

66 film

RACJONALNE ARGUMENTY PODWAŻAJĄCE LUB JEDNOZNACZNIE NEGUJĄCE KONCEPT PODRÓŻY W CZASIE STRACIŁY NA ZNACZENIU. KINO DAWNO JUŻ UZNAŁO, ŻE SĄ ONE JAK NAJBARDZIEJ MOŻLIWE I NIE BACZĄC NA TOWARZYSZĄCE IM PARADOKSY, SNUJE KOLEJNE OPOWIEŚCI O ŚMIAŁKACH, KTÓRZY Z TYM NIEOKIEŁZNANYM ZJAWISKIEM POSTANOWILI ZADRZEĆ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

zaczniemy, to spędzimy tu cały dzień, robiąc diagramy ze słomek”. Nonszalanckie – skierowane bardziej do nas niż do ekranowego rozmówcy – wyznanie bohatera stanowi świetny klucz interpretacyjny, nie tyko zresztą do podgatunku filmowego, ale też idei samej w sobie. I choć dziś, w roku 2012, nurt ten nauczył się w końcu traktować siebie z przymrużeniem oka, początki do łatwych nie należały. Jako pierwszy koncept podróżowania w czasie wprowadził do masowej świadomości H. G. Wells. W wydanym w 1895 roku „Wehikule czasu” oswoił on przewijający się w sztuce i literaturze motyw mniej lub bardziej przypadkowego poruszania się pomiędzy wybranymi czasoprzestrzeniami. Dotychczasowe wzmianki, m.in. w Talmudzie czy hinduskiej

Mahabharacie, nie definiowały reguł rządzących takimi podróżami. Bohaterowie przemierzali czas najczęściej przypadkowo i nieświadomie. Przykładowo, w klasycznej japońskiej opowieści z 720 roku młody rybak spędza trzy dni w podwodnej krainie, a gdy wraca do swojego świata, okazuje się, że ten jest starszy o kilka stuleci. Jak, dlaczego? Literatura długo nie potrafiła na te pytania odpowiedzieć. Tysiąc lat później podróże w czasie wciąż jeszcze definiował przypadek – przykładem tego opublikowane w 1733 roku „Wspomnienia z XX wieku” Samuela Maddena, w których do ówczesnej teraźniejszości w niewyjaśniony sposób trafiły listy z przyszłości. Do 1895 roku z zagadnieniem mierzyli się jeszcze m.in. Charles Dickens czy Mark Twain, ale to Wells jako pierwszy pozwolił swojemu bohaterowi odbyć

WWW.HIRO.PL


podróż do selektywnie obranej czasoprzestrzeni. Na potrzeby swojej historii stworzył wówczas tytułowy wehikuł – maszynę, która po odpowiednim zaprogramowaniu przenosiła w dowolnie wybrane miejsce i czas. I choć jego pomysłowa wizja szybko zawładnęła masową świadomością, od razu pojawiły się także naukowe argumenty ją podważające. Sam Wells nigdy tego nie zrozumiał. Wielokrotnie podkreślał, że jego powieść ma charakter rozrywkowy, a naukowymi teoriami wsparta jest bardzo swobodnie. Kino, które miłością do podróży w czasie zapałało stosunkowo późno, od początku stara się tej polityki przestrzegać. Już pierwsze głośne produkcje tego nurtu, tj. „Jankes na dworze króla Artura” z 1949 roku czy „Wehikuł czasu” z roku 1960, marginalizowały element racjonalny, korzystając przede wszystkim z możliwości inscenizacyjnych. I choć w pewnym momencie, za sprawą eksperymentalnego „Filaru” Chrisa Markera (bohatera filmu nawiedza wspomnienie mężczyzny z młodości, którym ostatecznie okazuje się on sam) doszło do otwartej, nieograniczającej się do naukowego żargonu debaty o paradoksach czasu, hollywoodzkie superprodukcje pokroju „Planety małp” z 1968 roku na wszelki wypadek położyły jej kres. Ale czy mogło byś inaczej? Reguły dotyczące podróżowania w czasie stanowią szereg wykluczających się teorii. Według jednej z nich istnieje pojedyncza, ustalona linia czasu, na której kształt w żaden sposób nie można wpłynąć. Inna sugeruje, że można ją dowolnie modelować, doprowadzając do najbardziej radykalnych zmian. Z jeszcze innej dowiemy się z kolei, że każda zmiana tworzy niezależną, alternatywną linię. Filmowcy najchętniej korzystają ze środkowej opcji, stwarzającej największy potencjał dramaturgiczny. Bo czy można wyobrazić sobie coś bardziej ekscytującego niż skonfrontowanie bohatera z samym sobą z przeszłości i wynikające z tego paradoksy? Plastyczność linii czasu wykorzystuje się nagminnie począwszy od lat 80., kiedy swój początek obrały takie kultowe serie jak „Terminator” (1984) czy „Powrót do przyszłości” (1985). Perypetiom bohaterów towarzyszą tam nieodzowne, niewytłumaczalne paradoksy. W filmie Jamesa Camerona cyborg odbywa podróż z roku 2029 do 1984, by zabić matkę niejakiego Johna Connora, przyszłego przywódcy zgnębionej przez maszyny ludzkości. Bronić ma jej – również wysłany

z przyszłości – żołnierz. Logika rozpada się na atomy w scenie, w której między żołnierzem a kobietą dochodzi do zbliżenia – jego owocem będzie właśnie mały John. Co więcej, w kolejnych częściach dowiemy się, że badania nad pozostałościami po pokonanej maszynie – m.in. częściami szkieletu i procesorami – staną się przyczyną przyspieszonego rozwoju sztucznej inteligencji, a co za tym idzie, doprowadzą do sytuacji z roku 2029. Do analogicznej sytuacji dochodzi w „Powrocie do przyszłości”, gdzie wysłany w przeszłość bohater nieumyślnie sprawia, że jego rodzice nigdy się nie poznają. „Wsparcie historii o podróży w czasie żelazną logiką i wyrazistym światopoglądem było wyzwaniem, które podjęliśmy, a któremu nie podołaliśmy – stwierdziła w jednym z wywiadów współautorka fabuły „Terminatora” Gale Anne Hurd. – Ciekawe, że dzisiaj już się ich nie podejmuje”. I faktycznie, dawno już przyjęło się uważać, że wszelkie nieścisłości są po prostu ceną, którą w przypadku opowieści o podróżach trzeba zapłacić. Bo i po co wpadać w zbędny ideologiczny dyskurs, gdy jego materia jest tak płynna i niedookreślona? Od czasu „Terminatora” i „Powrotu do przyszłości” niewiele powstało filmów, które dostępną wiedzę wykorzystywałyby w sposób dogłębny i przemyślany. Terry Gilliam pytający o subiektywizm zdarzeń w „12 małpach, Richard Kelly szukający alternatywnych czasoprzestrzeni w „Donniem Darko” czy wsparty naukowymi teoriami „Wynalazek” Shane’a Carrutha stanowią tylko skromną opozycję dla dziesiątek bliźniaczych historii o bezproduktywnym przenoszeniu się z punktu A do punktu B i z powrotem. Czasem jeszcze korzysta się z luki, jaką stwarza idea alternatywnej, często zapętlonej rzeczywistości – w ten sposób czas przemierzali m.in. Bill Murray, który w kultowym „Dniu świstaka” przeżywał na okrągło ten sam dzień, czy Jake Gyllenhall, którego umysł w „Kodzie nieśmiertelności” odtwarzał ciągle ostatnie 20 minut poprzedzające katastrofę kolejową – ale na ogół schemat współczesnego filmu o podróży w czasie pozostaje ten sam: bohater cofa się do przeszłości, by odmienić swoje życie, a gdy mu się to nie udaje, docenia to obecne. I to właśnie wspomniany na samym początku „Looper” Johnsona usiłuje tę tendencję przełamać. Jednym okiem się tu do nas mruga, ale drugim bacznie obserwuje.

Duchy Azteków i najbardziej krwawe indiańskie bóstwa od dawna planowały zemstę na białym człowieku. Nie były na to gotowe... aż do teraz.

Premierowe opowiadania grozy autorów polskich i zagranicznych. Robert Cichowlas, Graham Masterton, Jack Ketchum, Edward Lee i inni!

WWW.HIRO.PL

www.replika.eu


CAŁA POLSKA CZYTA Z „HIRO”

poczet pisarzy różnych

odcinek 21:

tekst | FILIP SZAŁASEK

ilustracja | TIN BOY

PO RAZ DRUGI REKOMENDUJĘ PISARKĘ Z KANADY: BYŁA MARGARET ATWOOD, JEST ALICE MUNRO, AUTORKA ZBIORÓW OPOWIADAŃ, KTÓRE ŁAGODNIE UKOJĄ OBAWY CZYTELNIKA NAWYKŁEGO DO SCEPTYCYZMU WOBEC TAK ZWANEJ LITERATURY KOBIECEJ

Nabieram podejrzeń ilekroć słyszę o „literaturze kobiecej”, która pomimo wysokich wyników sprzedaży pozostaje „ambitna”. Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Wystarczająco dobrze robią to już wydawcy, na prawo i lewo szafując tym niewygodnym – ni to szlachetnym, ni to pobłażliwym – sformułowaniem. Z jednej strony to wspaniale, że kobiety posiadają literackie forum, z drugiej jednak zaczynamy poruszać się w ramach szufladki: kobiety przeżywają tylko kobiece problemy, a uniwersalne – po prostu ludzkie – dylematy zostają odesłane do roli tła. Na świeczniku – jako hiperkobiece – podaje się zarówno anegdoty o bojach z rakiem, jak i kryminał, zupełnie standardowy, ale napisany przez kobietę. Trudno na tej półce odszukać powieść doprawdy obyczajową, prezentującą życie, a nie z patosem malowaną Codzienność. Po Munro sięgnąłem więc niechętnie, ulegając rekomendacji wystawionej słownie przez koleżankę oraz na piśmie przez Atwood, jedną z moich ulubionych autorek. „Kobieta, gdy tylko się »wystroi«, umyka zrozumieniu: jest jak obraz, jak posąg, jak aktor na scenie, sobowtór podsuwający myśl o nieobecnym obiekcie, będący jej osobowością, ale nie będący samą kobietą. I właśnie to pomieszanie rzeczywistej kobiety z obiektem nierealnym, absolutnym, idealnym, jak bohater powieści, portret czy popiersie, pochlebia kobiecie”, pisze Simone de Beauvoir w drugim tomie „Drugiej płci” („Le Deuxième sexe”, 1949), jednego z kluczowych dzieł drugofalowego feminizmu. Bohaterki opowiadań Alice Munro z całych sił przeczą tym słowom: są przyziem-ne, nieumalowane, wykazują braki w intelekcie, odwadze i urodzie. Trudno je polubić, a zadurzyć się w nich jest wręcz niemożliwe. Są w większości ofiarami, a ich nieliczne tryumfy mają zwykle prozaiczną podszewkę upokorzenia. Wydaje się, że część z tych dorosłych kobiet musiała w czasach szkolnych przeżyć jedną z TYCH traum: zsikać się w majtki pod tablicą, otrzymać anty-walentynkę z podpisami wszystkich chłopców lub – na wzór słynnej Carrie – przeżyć publicz-nie pierwszą menstruację.

Alice Munro

wieczorów na przykład zbiorowi opowiadań „Kocha, lubi, szanuje…”, wypuszczonego jako część wymownie zatytułowanej serii „Własny pokój” w bardzo estetycznej edycji Wydawnictwa Dwie Siostry. Trudno wybrać faworyta z kompilacji dziewięciu świetnych, intymnych historii, ale moje ulubione to chyba „Wiszący most” i „Pokrzywy” – nostalgiczne baśnie o dziecinnym wybranku serca odnalezionym po latach i o miłości napotkanej w najmniej spodziewanym momencie. Również „Meble rodzinne” łatwo zagięły na mnie parol. Opowiastka jest wyraźnie stylizowana na pisarstwo Amerykanek lat 50. i 60. XX wieku (ich nazwiska znajdziecie trochę niżej) i w tym samym duchu napisane zostały także obszerne fragmenty innego zbioru: „Zbyt wiele szczęścia”, gdzie na uwagę zasługuje szczególnie dziwaczny wyjątek w horyzoncie prozy Munro: historia na poły libertyńska. Tajemniczy pan Perversey zaprasza do swojego domu młode kobiety i każe nagim konwersować z nim lub czytać mu poezję, ale opowia-danie pisane jest oczywiście z punktu wi-dzenia jednej z „ofiar”, która zapamiętuje przede wszystkim dotyk pluszowego fotela na ciele, sensację taktylną, która nieodwołalnie spaja się we wspomnieniu z bukoliczną poezją czytaną Perverseyowi. Nie będę zdradzał dalszych losów dziewczyny wmanipulowanej w tak subtelną grę, szczególnie że każde opowiadanie w tym zbiorku to po prostu mikropowieść, zwłaszcza tytułowe – rozbudowana psychologicznie relacja z dzieciobójstwa.

Munro z upodobaniem przedstawia postacie mało sympatyczne, ale udaje jej się wyłuskać z ich życia momenty, za które w ogóle ceni się egzystencję.

Munro – podobnie jak Coetzee – z upodobaniem przedstawia postacie mało sympatyczne (nie tylko łamagi, ale i złośnice, fałszerki, mizantropki i frygidy), ale udaje się jej wyłuskać z ich życia te momenty, za które w ogóle ceni się egzystencję. To te chwile, które nasączają się blaskiem wraz z upływem czasu i doświadczenia. Oglądane z perspektywy lat nie wydają się już błędami lub poniżeniami, wręcz przeciwnie: zaczynają roztaczać aurę prostoty, atmosferę nieodwołalności, dziwnie poważnej, jak na bieg ludzkiego żywota, zazwyczaj dość komediowy. Choćby z powodu tej poetyckiej jakości warto poświęcić parę

68 książka

Jeśli tworzyć jakiś kontekst dla opowiadań Munro, to faktycznie najwygodniej odwołać się do Margaret Atwood, a jeszcze precyzyjniej do jej „Kociego oka”. Tam jednak, gdzie Atwood opisuje świat z perspektywy A, Munro zawsze przybierze pryzmat B – przeciwny. Tak jest na przykład we wstrząsającym opowiadaniu „Dziecięce igraszki”, gdzie czytelnik zmuszony jest za sprawą pierwszoosobowej narracji przyjąć punkt widzenia dziewczynki, która brzydzi się niepełnosprawną koleżanką i z uporem paranoika podejrzewa ją o diaboliczne spiski. Trudno o bardziej udane przeniesienie zimnowojennych lęków do świata dzieci. Konkluzja? Jeśli proza kobieca, to tylko taka – niekoniecznie płciowa, raczej na wskroś ludzka. Sięgnij też po… Sylvia Plath „Szklany klosz” lub Jean Stafford „Zły charakter”

WWW.HIRO.PL



BISZ (B.O.K) WILK CHODNIKOWY FANDANGO 8/10

Raper z Bydgoszczy do tej pory jedynie sygnalizował duży potencjał, teraz wreszcie go wykorzystuje. Pokazał kły i emocje, wgryzł się w tematy na tyle mocno, że myśl przewodnia albumu sama rzuca się do uszu słuchaczy. „Wilk chodnikowy” to mięso, krew i wycie do księżyca. Krążek z miejsca frapuje nieoczywistymi metaforami. Treść z jednej strony mocno odsłania autora, z drugiej nie czyni z niego rozhisteryzowanego ekshibicjonisty, a człowieka szczerego i zwyczajnie dającego dowód na to, że ma uczucia, ale też warsztat. Bisz zalewa nas potokiem słów, „napierdala syf na kartki jak Pollock”, czasem można nawet zamarzyć, żeby się trochę zamknął, żeby był bardziej oszczędny, ale stało się. Ta obfitość wersów wyrzucanych gęsto na – tu paradoks – skromne, a zarazem rozbuchane, mocno współczesne podkłady jest zresztą znakiem rozpoznawczym artysty. To kaskada tekstów szorstkich, wściekłych, niepokornych, ale i poetyckich. Może czasem ich autor odlatuje za daleko, jak w niesionym breakbeatem „Indygo”, zawsze jednak ostatecznie ląduje gdzieś obok, na chodniku. Dlatego tak porusza. DOMINIKA WĘCŁAWEK

ANIMAL COLLECTIVE

CENTIPEDE HZ

DOMINO RECORDS 8/10 Trudno jest być Animal Collective w 2012 roku, szczególnie kiedy wydaje się następcę świetnie przyjętego „Merriweather Post Pavilion”. Po „dziesiątkowym” albumie nie trudno o narzekania. Zdania, czy ekipie z Baltimore udało się sprostać oczekiwaniom, są podzielone, ale nie ulega wątpliwości, że AC wydali kolejny świetny album. Właściwie jedyny zarzut, jaki można wysunąć wobec tych jedenastu tracków, to „już to kiedyś słyszałem”. AC już nie zaskakują, ale nadal należą do najlepszych bandów na tej planecie. Na nowej płycie grupa brzmi zdecydowanie bardziej organicznie niż poprzednio. Panda Bear wraca za perkusję, a Deakin po raz pierwszy pojawia się za mikrofonem. W efekcie otrzymujemy brzmienie zbliżone do tego, jakim zespół czaruje w czasie koncertów. Noah Lennox czaruje swoich zwolenników w „New Town Burnout”, a Avey Tare po raz kolejny wciela się w rolę szamana, zabierając słuchaczy w jedną z najciekawszych podróży muzycznych tego roku. Animal Collective’s not dead. JAN PROCIAK

70 recenzje

T. LOVE

OLD IS GOLD

EMI MUSIC POLAND 3/10 Sześć lat czekali fani na nowy album T. Love. „Old Is Gold” to aż dwie płyty i 22 utwory z założeniem: „Jesteśmy starą, zakurzoną kapelą i chcemy pokazać dzieciakom, gdzie tkwią korzenie”. Grupa zrealizowała materiał na analogową taśmę, grając w jednym pomieszczeniu. To miało pozwolić zachować ducha epoki hołdowania mistrzom, od Roberta Johnsona pod Boba Dylana. Koncepcja została wymyślona całkiem zgrabnie, lecz podpieranie się czarnym bluesem, folkiem i pierwszymi rock’n’rollami to zasłona dymna dla indolencji kompozytorskiej. Do tego poziomu równa Muniek, który nie udaje nawet, że ma cokolwiek ważnego do powiedzenia. Chowa się za fatalnymi, angielskimi rymowankami („Black & Blue”, „Country Rebel”), kuriozalnie parafrazuje diaboliczne bluesy z Delty Missisipi („Lucy Phere”) czy jawnie kompromituje się w prostackich wersach „Mojej Kobiety”. Kiedy już próbuje zająć stanowisko w aktualnych tematach – stać go tylko na desperackie „Pierdolę Fejsa”. „Old Is Gold” to czarny sopel wbity w serca ludziom, dla których ten band kiedyś był rzeczywiście ważny. MAREK FALL

FLYING LOTUS

UNTIL THE QUIET COMES

WARP/SONIC 9/10 A więc Ellison udowodnił, że nie jest niewolnikiem poprzedniej, przełomowej płyty „Cosmogramma”. Nagrał album intensywny, a zarazem nie wycieńczający. „Until The Quiet Comes” uwodzi znacznie jaśniejszym klimatem i umiejętnością okiełznania bogactwa dźwięków, które Lotus postanowił wpleść w podkłady. Wciąż słychać tu wszystko to, z czego wywodzi się niepowtarzalny styl amerykańskiego producenta – fascynacje instrumentalnym hip-hopem oraz współczesną elektroniką, ale i fantastyczny, kosmiczny groove. Znajdziemy zarówno rozmarzone, rozsypujące się w pogłosach, niejednoznaczne utwory, jak choćby „me Yesterday//Cored”, jak również świetne mozaikowe konstrukcje na miarę singlowego „Putty Boy Strout” czy ewidentnie parkietowe piosenki („The Nightcaller”). Na liście gości oczywiście wielkie nazwiska, jednak Erykah Badu czy Thom Yorke nie wpadli tu błyszczeć. Specyfika ich głosów po prostu pozwala dopełnić krążek. Naprawdę trudno wyobrazić sobie lepszą ścieżkę dźwiękową do oczekiwania na ciszę. DOMINIKA WĘCŁAWEK

METRO

ANTIDOTUM 2

QUEEN SIZE 9/10 Gdzie są ci, co uważali, że hip-hop wycisnął z funku już wszystko? Choć Metro jest pierwszym producentem w Brzegu, nie jest pierwszym producentem z brzegu. Nawet z dorobku zasamplowanego na śmierć Jamesa Browna wyszpera coś tak dynamicznego, że poniewiera, jakbyśmy to pierwszy raz słyszeli. Z drugiej strony, wierny oldschoolowemu kodeksowi, nie stroni od pogoni za rzadką próbką. Sekretem tego twórcy było i jest brzmienie – tłuste, brudne, chaotyczne, nijak nie pasujące do kraju, gdzie bity robi się od linijki i poleruje niczym buty na mszę. Na „Antidotum 2” nie ma saksofonowych solówek, jest za to 11 najlepszych w Polsce didżejów (z Krimem, Twisterem i Epromem na czele) w jednym kawałku! Brak wokalistek w refrenach, ale raperzy rozbujali zwrotki: Mes śpiewa najlepiej w karierze, Ras obudził się po noclegu w „Hotelu Trzygwiazdkowym”, zaś Walles wreszcie ma coś, co godnie akompaniuje jego wariactwu. Wynik? Kipiąca testosteronem balanga. MARCIN FLINT WWW.HIRO.PL


COHEED AND CAMBRIA

THE AFTERMAN: ASCENSION

HUNDRED HANDED / EVERYTHING EVIL 7/10 Claudio Sanchez zawsze lubił, jak wszystkiego jest dużo, a czasem nawet wolał, jak wszystkiego jest za dużo. Nowy album kudłatego kobolda i jego prog-core’owej kompanii musi okazać się więc zaskakująco spójny i powściągliwy. Power balladka ze smyczkami („The Afterman”) sąsiaduje z echami fascynacji klasycznym heavy metalem, które objawiły się już wcześniej na „Good Apollo, I’m Burning Star IV” („Mothers of Men”), a industrialne rzęchy z okolic Ministry („Key Entity Extraction II: Holly Wood the Cracked”) nie gryzą się z perwersyjnie archaicznym funk rockiem („Goodnight, Fair Lady”) ani nawet czymś na kształt santanowskiego chicano („Key Entity Extraction IV: Evagria the Faithful”). Typowo w duchu Coheed and Cambria jest tylko idące zaraz na pierwszy ogień „Key Entity Extraction I: Domino the Destitute”. Orgia dźwięków, synkopowane rytmy, tysiąc akordów, sto flażoletów i tuzin solówek. Jest więc coś starego, coś nowego i sporo zapożyczeń. Zestaw w sam raz na ślub. Są chętni do zawarcia związku? SEBASTIAN RERAK

CAT POWER

SUN

SHED

PINES

50 WEAPONS 7/10

VIRGIN RECORDS 8/10

Rene Pawlowitz po kapitalnym debiucie wyznaczającym nowe standardy w świecie muzyki techno zasmakował w brytyjskich klimatach. Jego trzeci album wydany pod egidą należącego do panów z Modelselektora labelu 50 Weapons to zgrabne połączenie obu tendencji obecnych we wcześniejszych nagraniach niemieckiego producenta. Zaczyna się od delikatnego ambientu „STP3/The Killer”, ale już po chwili otrzymujemy prawdziwą petardę pod postacią „Silent Witness” zgrabnie łączącego energię techno z ciężarem dubstepu. Ambient powraca w formie krótkich przerywników, które dają odsapnąć od kolejnych klubowych petard. Tytuł „The Killer” jest w pełni uzasadniony i wraz z okładką idealnie oddaje klimat krążka. Na swojej najnowszej płycie Rene Pawlowitz pokazuje, że należy do czołówki współczesnych producentów, a rewelacyjne „Shedding The Past” nie było tylko pojedynczym strzałem. W tej muzycznej podróży dostajemy zahaczające o UK Garage „V10MF!/ The Filler”, które wręcz prosi o wypróbowanie w klubowych warunkach. Widzimy się na parkiecie. JAN PROCIAK

Alison Sudol z d r a d z i ł a wprawdzie obóz rudzielców na rzecz blondynek, ale poza tym zm i e n i ł o się u niej niewiele. Trzeci album jej muzycznego wcielenia to kolejny autorski zestaw songów na akustyczne pudło i ciepły głos, inkrustowanych dźwiękami akompaniatorów. Tu załkają skrzypki, tam bryknie kontrabas albo subtelną frazą zagada pianino. Ot, szlachetne neo-folkowe kancony, w których trafiają się momenty niezwykłe, kiedy naprawdę można poczuć się jak wśród tytułowych sosen i dosłownie wciągać w nos zapach szyszek, igieł i leśnej ściółki („Sadseasong”, baśniowy walczyko-marsz „Winds of Wander”). Na miano perełki w tym zestawie zasługuje „They Can’t If You Don’t Let Them” – miks knajpianego folku i alt country, który spokojnie mógłby wyryczeć sam Tom Waits. Jedyne zastrzeżenie to nadmierna skłonność Sudol do tremolo oraz schyłek płyty, gdy do głosu dochodzą jej rockowe i elektroniczno-taneczne zajawki. Gdyby „Pines” było krótsze o te dwa-trzy indeksy, sporo by na tym zyskało, choć nadal bardzo przyjemny to krążek. SEBASTIAN RERAK

OKOLICZNY ELEMMENT

MALA IN CUBA

MATADOR 8/10

KOSZE ZERWANE

Sześć lat po „The Greatest” Chan Marshall wciąż stoi na straży kobiecego, alternatywnego popu, który bez kompleksów przebija się do mainstreamu. Najlepiej świadczy o tym debiut „Sun” na dziesiątym miejscu listy Billboard 200. Dodajmy – to pierwsze „top ten” w 23-letniej historii wytwórni Matador! Proces nagrywania dziewiątego studyjnego albumu przeciągał się w nieskończoność, ale w końcu Cat Power sama ten materiał napisała, zagrała i wyprodukowała, jednocześnie zapewniając sobie terapię po nieudanym związku. „Sun” nie jest jednak depresyjną ani mroczną płytą, choć obfituje w refleksje i osobiste treści. Nośnikiem dla nich staje się tradycyjna, czasami wręcz „bluesowa” piosenka autorska z całą wysmakowaną elektroniką. Matowy głos Marshall, miarowe akordy fortepianu i partie gitary napotykają więc syntezatorowe „plamki” i rozwiniętą warstwę rytmiczną. W tej uduchowionej palecie piosenek znalazło się miejsce dla alternatywnych przebojów, a nawet… Iggy’ego Popa („Nothin’ But Time”). MAREK FALL

Po trzech latach od momentu powstania Okolicznego Elementu i dwóch nielegalach Mej i Ninja debiutują w końcu oficjalnym materiałem. Wszyscy szalikowcy mogą dawać łapy w górę – „Kosze Zerwane” to wyjście z podziemia na bogato i z przytupem. Okoliczny Element z rapowym wsparciem Rasa, Reno, Tetrisa i Jareckiego skręca lekko z patologicznego skrzydła do rapowego nurtu głównego, jednak w tych luźnych nawijakach wciąż przewija się maria w powietrzu, browar na klatce i złoty Balsam zamiast Hennessy. Jak to zwykle u opolskiego duetu bywa, epikureizm nie jest jednoznaczny. Przeplatają go egzystencjalne rozważania, łobuzerskie obserwacje, osiedlowe chamstwo i mnóstwo follow-upów – od Notoriousa i Nasa do… samych siebie. Nie byłoby tego albumu, gdyby nie epickie, klasyczne beaty z imponującym doborem sampli i bogactwem niuansów. Przodują produkcje nieocenionego Urbka z kapitalnym „W Witrynach Zakupy” na czele. Okoliczny robi coś dobrego, robi coś złego? Błagam – po co się krygować? MAREK FALL

WWW.HIRO.PL

A FINE FRENZY

THE KILLER

STEP RECORDS 8/10

MALA

BROWNSWOOD 7/10

Muzyka kubańska z dubstepem ? C z e m u nie. W obu gatunkach bębni się finezyjnie, bogato i nie zawsze regularnie. Choć dubowy parasol z Jamajki ujmuje słońca, to gotów podkreślić nostalgię hawańskich ulic. I podkreśla. Już Mala, rootsowiec w świecie bass, wiedział jak wykorzystać daną przez Gillesa Petersona (BBC) szansę. Może brzmieć jak autor przeładnionej muzyki filmowej, grzęznąć w miękkim jazzie czy bawić w dubstepowe Deep Forest, ale gdy Danay Suarez kończy śpiewać „Noches Suenos”, wiemy, że nic się u niego nie gryzie, zaś melancholia jest autentyczna. Bywa mocniej: wraz z „Changuito” rozklekotany, trip-hopowy w klimacie początek albumu dostaje zastrzyk adrenaliny. Perkusja tłucze w zęby, bas kłuje w serce, a i dęciaki, fałszujące ostentacyjnie, mają swój wichrzycielski urok. Tyle że takich kawałków nie ma wiele. Poza agresywnym, pięknie zeschizowanym „Cuba Electronic” – właściwie wcale. Bo nie w dzikiej energi siła. „Mala In Cuba” to szeroko adresowane, dobrze brzmiące, miłe w odbiorze słuchadło. MARCIN FLINT

recenzje 71


COMIC-CON EPIZOD V: FANI KONTRATAKUJĄ REŻ. MORGAN SPURLOCK

PREMIERA: 23 LISTOPADA 8/10 Comic-Con w San Diego to największy festiwal poświęcony popkulturze nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie. To święto dla miłośników komiksów, gier i filmów, dla przebierających się w dziwne ciuchy nerdów i marzących o sławie początkujących artystów. Morgan Spurlock, jeden z ciekawszych twórców dokumentów, postanowił opowiedzieć historię kilku osób, które do San Diego wybierają się w określonym celu. Jest i właściciel sklepu komiksowego, który ma w swoich zbiorach prawdziwe białe kruki. Jest i fan Kevina Smitha, który chce się oświadczyć swojej dziewczynie. Jest i dwóch rysowników, którzy liczą na podpisanie kontraktu z wydawcą. Jest też parę innych, a jednocześnie niezwykle ciekawych osób, które Spurlock śledzi cały czas z kamerą. Opowiada kilka wciągających historii, mówi o marzeniach, sukcesach, ale i porażkach, a do tego pokazuje, czym Comic-Con jest dla fanów i dla twórców. To bardzo dobrze przemyślany, poprowadzony i zmontowany dokument. Jest tu mnóstwo emocji, są wciągające postacie i jest napięcie, bo każdy z bohaterów chce coś w San Diego osiągnąć, a nie wszystkim się uda. Bawią też wywiady z gwiazdami filmu i komiksu, które na Comic-Con przyjeżdżają i które – co jest świetną konstatacją – okazują się w dużej mierze równie popieprzonymi nerdami, tylko po drugiej stronie ściany. To w końcu także opowieść o kondycji popkultury w USA, o ekspansji gier i zadyszce komiksu. „Comic-Con Epizod V: Fani Kontratakują” to kolejny świetny dokument Morgana Spurlocka, który oprócz warstwy informacyjnej daje mnóstwo ekscytacji. BARTOSZ SZTYBOR

MIŁOŚĆ REŻ. MICHAEL HANEKE

PREMIERA: 2 LISTOPADA 9/10

Jakkolwiek przewrotnie by to nie zabrzmiało, „Miłość” stanowi zdecydowanie najsubtelniejszy film w dorobku Michaela Hanekego. Mimo wszystko Austriak wciąż dba jednak o reputację twórcy, który uwalnia widzów od myślowych schematów i interpretacyjnych przyzwyczajeń. Dla Hanekego opowieść o miłości oznacza jednocześnie konfrontację z tym co nieuchronne. W nowym filmie twórcy „Pianistki” uczucie nierozerwalnie wiąże się z cierpieniem, a więź dwojga starych ludzi zostaje wystawiona na próbę w wyniku ciężkiej choroby kobiety. Powolna agonia bohaterki ma w sobie wstrząsający autentyzm, który po raz ostatni można było zaobserwować bodaj w bergmanowskich „Szeptach i krzykach”. „Miłość” to kino z równie wysokiej półki, po dawnemu wizjonerskie i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. W szlachetnie prowokacyjnym filmie Hanekego pozorne okrucieństwo z rąk ukochanego stanowi przecież najczystszy akt miłosierdzia. PIOTR CZERKAWSKI

72 recenzje

NA ZAWSZE LAURENCE

REŻ. XAVIER DOLAN

PREMIERA: 9 LISTOPADA 4/10 Umiar nigdy nie należał do cnot Xaviera Dolana. Młody twórca od początku kariery miał tendencję do wizualnego przepychu balansującego na granicy kiczu. Ratowały go bezpretensjonalność i wyrazistość, dzięki którym zdobył uznanie krytyków i publiczności, choć regularnie pojawiały się oskarżenia o przeroście formy nad treścią. W jego kolejnej fabule jest to nad wyraz widoczne, co czyni ponad dwu- i półgodzinny seans momentami wręcz nieznośnym. Najgorsze jest to, że wyjściowy pomysł był więcej niż zachęcający. Tytułowy Laurence to lubiany wykładowca, który szokuje otoczenie decyzją o zmianie płci. Nie odstrasza to jego partnerki Frederique, ale nie oznacza to prostej drogi do happy endu. Przekonująca i wciągająca na początku filmu historia emocjonalnej szarpaniny dwójki bohaterów z czasem gubi się w natłoku kolorowych dekoracji. Dolan cyzeluje każdy kadr, ale gdzieś po drodze zapomina o widzu. W efekcie zamiast refleksji wzbudza co najwyżej wzruszenie ramion. Szkoda. JAN PROCIAK

WWW.HIRO.PL


NIECH ŻYJĄ ANTYPODY! REŻ. WIKTOR KOSSAKOWSKI PREMIERA: 9 LISTOPADA 7/10

Któż nie zastanawiał się nad tym, co znajduje się na przeciwległym biegunie Ziemi? Dokument Wiktora Kossakowskiego odpowiada na to pytanie: jako że większość planety pokrywają oceany, zazwyczaj znajdziemy tam tylko wodę. Reżyserowi udało się jednak odszukać sześć par lądowych antypodów i spektakularnie je sfilmować. Zestawiając ze sobą miejsca tak różne jak Hawaje z Botswaną, Syberię z Chile czy Szanghaj z Argentyną, buduje oryginalną narrację, opartą nie na słowach ani porywających zwrotach wydarzeń, ale prowadzoną nieoczywistymi skojarzeniami, poetyckimi zdjęciami oraz dźwiękami muzyki. „Niech żyją antypody!” gwarantują dwie godziny hipnotyzującego i budującego więź z „matką Ziemią” relaksu. Obrazy kipiącej na Hawajach lawy czy powodzi na argentyńskiej prowincji każą myśleć o małości człowieka wobec żywiołów natury – możemy budować zanurzone w smogu miasta pokroju Szanghaju, ale planeta i tak zrobi z nimi co zechce. Wbrew pozorom jest to przesłanie nie katastroficzne, ale dziwnie uspokajające. ADAM KRUK

POKŁOSIE REŻ. WŁADYSŁAW PASIKOWSKI PREMIERA: 9 LISTOPADA 7/10

Najnowszy film Władysława Pasikowskiego jeden z prominentnych krytyków nazwał niespełnionym projektem. Trudno nie przyznać mu racji, projekcja „Pokłosia” pozostawia wrażenie niedosytu, a miejscami (zwłaszcza w symbolicznym zakończeniu) po prostu drażni. Niektórzy dziennikarze chętnie przymykali na te potknięcia oko, tłumacząc się odwagą reżysera w podejściu do tematu (film nawiązuje do niechlubnej karty polskiej historii – pogromu w Jedwabnem). Im także trudno się dziwić. Pytanie, co nam zostanie po obdarciu filmu z historycznego kontekstu? Odpowiedź może satysfakcjonować: przejmująca opowieść o instynktownym dążeniu do dobra. Taką właśnie predestynacją wydaje się naznaczony Józef Kalina (przekonujący Maciej Stuhr), mężczyzna, który przypadkowo odkrywa, że betonowy chodnik w jego wsi powstał z płyt nagrobnych z żydowskiego cmentarza. Restaurując je, bohater działa bez pobudek; nie próbuje przecież odkupić grzechów z przeszłości, nie ma też żydowskich korzeni. Jest jednym z tych bohaterów, którzy mimo wątpliwego rozeznania w tym, co dobre, a co złe, potrafią zdać się na moralny instynkt, w istnienie którego mało kto dziś wierzy. Czyżby stąd brało się odrzucenie filmu? ARTUR ZABORSKI

WWW.HIRO.PL


scen.: Scott Snyder rys.: Rafael Albuquereque i Mateus Santolouco wyd.: Egmont 7/10 Lata 30. i wampiry to bardzo dobre połączenie, co pokazał pierwszy tom „Amerykańskiego wampira”, a drugi tylko potwierdza. Klimat gangsterskich filmów spod znaku klasycznego „Człowieka z blizną” i wampiry o skomplikowanym charakterze, niczym wyjęte z „Wywiadu z wampirem”. To realistyczna, brudna i brutalna opowieść, w której nie ma miejsca na Kristen Stewart i Roberta Pattinsona całujących się na tle stada jeleni. Owszem, jest tu uczucie, jest miejsce na romantyzm, ale jeśli ktoś liczy na przesłodzone buziaczki, to nie ma tu czego szukać. „Amerykański wampir #2” nie jest mimo to czymś nowym w temacie opowieści o wampirach, nie jest odkrywczy i nie wywraca klasycznych motywów wampirycznych do góry nogami. Ma za to klimat i dobrą historię. Prohibicja, znoszone prochowce i mafijne porachunki to świetne tło dla działań wysysaczy krwi. I choć z listy scenarzystów zniknął Stephen King (współautor pierwszego tomu), to zrobiło to lepiej historii, bo dzięki osadzeniu w jednym miejscu jest bardziej spójna, konkretna i ciekawsza. Na razie więc „Amerykański wampir” to se-ria, która z numeru na numer jest coraz lepsza.

wyd.: Kultura Gniewu 4/10 Dziwna epidemia zamienia ludzi w kamienie. Dochodzenie jest prowadzone po części w świecie rzeczywistym, a po części w myślach i wyobrażeniach innych ludzi. Sam pomysł zasługuje na słowa uznania, ale już sposób jego wykonania i prowadzenia zawodzi. Marek Turek to rysownik, który świetnie operuje czernią i bielą, a jednocześnie bardzo umiejętnie maskuje swoje niedoskonałości rzemieślnicze. Tutaj udaje mu się to połowicznie. Niektóre rysunki mają doskonałą kompozycję i perfekcyjną kreskę, inne drażnią położonymi szczegółami (przede wszystkim irytują mało wyraziste i nie wyrażające emocji twarze). Momentami też autor popuszcza wodze fantazji i ucieka w absurdalne wizje, które nie dość, że trącą tanim efekciarstwem, to w istocie są też puste fabularnie. Zresztą pustota fabularna to jeden z większych problemów „NeST”. Jest tu mnóstwo scen, które nie wnoszą nic do treści. Sama intryga też nie pozbawiona jest luk, a jej rozwiązanie jest czysto życzeniowe. Niestety, ale świetny punkt wyjścia i kilka wycyzelowanych kadrów to jednak za mało, by stworzyć przynajmniej dobry kryminał paranormalny.

REWOLUCJE: WE MGLE

scen.: Jerzy Szyłak rys.: Mateusz Skutnik wyd.: Timof Comics 4/10

Do miasta przybywa cyrk, a wraz z nim światowej sławy hipnotyzer. Nikt nie chce się zgłosić na ochotnika, więc postanawia zahipnotyzować wszystkich. Chwilę później pewne ważne osoby w mieście zaczynają ginąć. Okazuje się, że coś wszystkie łączy. „Rewolucje: We mgle” to kolejna odsłona serii Mateusza Skutnika (po raz kolejny wspieranego przez Jerzego Szyłaka), a jednocześnie kolejna o mrocznym klimacie, gdzie metafizyczny horror spotyka się z klasycznym kryminałem. I owszem, ten mroczny klimat da się wyczuć i jest to bez wątpienia największy atut komiksu. Ciemne kolory i wszechobecna mgła pozwalają wczuć się w historię. Problem w tym, że historia jest tylko pozornie wciągająca. Ciekawie się zaczyna, ale już rozwija dość schematycznie, a finał – mimo wysilonej głębi – jest przewidywalny. Zawodzi też Mateusz Skutnik, którego rysunki wydają się być robione w pośpiechu. Kadry wyjątkowe, wręcz epickie sąsiadują z nieudanymi, gdzie widać niekonsekwencje w rysunku i niedbałą kreskę. Po bardzo dobrych „Rewolucjach: Na morzu” „Rewolucje: We mgle” są niestety dużym rozczarowaniem.

| BARTOSZ SZTYBOR

NEST scen. i rys.: Marek Turek

tekst

AMERYKAŃSKI WAMPIR #2


Yrsa Sigurðardóttir MUZA S.A. 7/10

Trójka przyjaciół udaje się do odosobnionego (nawet jak na standardy islandzkie) regionu wyspy z zamiarem wyremontowania opuszczonego domu, który ma zostać przekształcony w schronisko turystyczne. Sceneria ponura i – jak można się domyślać – dość szybko okazuje się, że stare domostwo skrywa mroczną tajemnicę. Ze strony na stronę atmosfera zagęszcza się, dochodzi do coraz dziwniejszych zdarzeń. Sigurðardóttir sprawnie łączy ze sobą dobrze znane motywy, czerpiąc garściami z tra-dycji literatury grozy (tu coś skrzypnie, stamtąd dobiegnie szept…), na szczęście bez popadania w banalną powtarzalność. „Pamiętam cię” naprawdę potrafi wystraszyć. Autorka precyzyjnie rozkłada akcenty, skupiając się na stworzeniu odpowiednio niepokojącego klimatu, po to tylko, by chwilę później obrócić wszystko do góry nogami – a strwożony czytelnik musi samodzielnie połapać się, co tak właściwe jest w tej historii prawdą, a co zmyśleniem. Równolegle rozwijany wątek kryminalny zgrabnie dopełnia całości, sprawiając, że powieść islandzkiej pisarki okazuje się być o wiele bardziej skomplikowana, niż wydaje się to na początku. Solidny

Dan Simmons MAG 7/10

Simmons bierze na warsztat intrygujący epizod z historii światowej literatury i przekształca go we wciągającą powieść z pogranicza fantastyki i horroru, której kanwą czyni „Tajemnicę Edwina Drooda”, niedokończoną powieść Charlesa Dickensa. Pięć lat przed śmiercią angielski pisarz cudem przeżył katastrofę kolejową pod Staplehurst. Pomagając rannym pasażerom, natrafia na tajemniczą postać: pozbawionego powiek bladego człowieka-widmo, domniemanego mistrza hipnozy, a jednocześnie budzącego strach przywódcy londyńskiego półświatka. Mężczyzna, który przedstawia się jako Drood, staje się obsesją Dickensa, który postanawia poznać jego mroczne sekrety. „Drood” Simmonsa to literacki miszmasz. Z jednej strony oryginalny sfabularyzowany portret autora „Wielkich nadziei”, literackiego celebryty ówczesnej Anglii, a z drugiej rasowa powieść grozy, w której wątki fantastyczne nierozerwalnie splatają się z autentycznymi wydarzeniami z życia Dickensa. To sprawnie napisana literatura rozrywkowa, przy okazji przemycająca też sporo ciekawostek o życiu dziewiętnastowiecznych angielskich elit. Na bezsenne noce.

ZGROZA W DUNWICH I INNE PRZERAŻAJĄCE OPOWIEŚCI

H.P. Lovecraft

Vesper 5/10 Zbiorek piętnastu opowiadań stanowiący godne polecenia wprowadzenie do twórczości mistrza literatury grozy. Nowe tłumaczenie w zamierzeniu ma lepiej odzwierciedlać charakterystyczny styl Samotnika z Providence, który doczekał się nie tylko licznej grupy zapalonych miłośników, ale również rzeszy mniej lub bardziej utalentowanych epigonów. W tomie znalazły się najsłynniejsze opowiadania Lovecrafta, przede wszystkim te eksplorujące powołaną przez niego do życia (chociaż sam nigdy całkowicie jej nie uporządkował) mitologię Cthulhu, m.in. „Widmo nad Innsmouth”, „Zgroza w Dunwich” czy „Szepczący w ciemności”. Absolutna klasyka horroru, która wcale nie trąci myszką, a wręcz przeciwnie, nadal oddziałuje na wyobraźnię. Nikt tak jak Lovecraft nie potrafił tworzyć niepokojących, szaleńczych i piekielnie detalicznych fantasmagorii o istniejącym gdzieś obok nas świecie niewysłowionej grozy. Trudno jest dziś pisać o Lovecrafcie bez popadania w banał (choć taka sztuka udała się choćby Michelowi Houellebecqowi), warto jednak czytać jego fascynująco osobliwą prozę. Dla miłośników horroru pozycja obowiązkowa!

| JĘDRZEJ BURSZTA

DROOD

tekst

PAMIĘTAM CIĘ


BORDERLANDS 2 2K GAMES PC, PS3, X360 9/10

Pierwsza część „Borderlands” odniosła niemały sukces. Fani zachwycali się rozległym fantastycznym światem, ogromnym zróżnicowaniem dostępnych broni, nietypową oprawą graficzną, opcją koopera-

RESIDENT EVIL 6 CAPCOM PS3, X360 7/10

Tworząc najnowszą odsłonę swojej flagowej serii z gatunku survival horror, Capcom postawił na połączenie kilku gatunków gier. W grze znalazły się

DISHONORED BETHESDA PC, PS3, X360 9/10

Akcja gry toczy się w steampunkowym świecie stylizowanym na XIX-wieczną Europę z okresu rewolucji przemysłowej. Gra rozpoczyna się od śmierci

aż cztery długie fabularne kampanie, tryb Najemnicy i całkowicie nowa formuła zabawy, tzw. Polowanie na Agenta. Pierwszą kampanią i zarazem najbliższą korzeniom serii jest historia Leona S. Kennedy’ego. Gra rozpoczyna się dość spektakularnie; w wyniku ataku bronią biologiczną ginie prezydent Stanów Zjednoczonych, a bohaterowie muszą uciec z opanowanego epidemią zombie miasta, próbując rozgryźć polityczną intrygę kryjącą się za tragedią. Kampania Chrisa Redfielda przypomina natomiast „Gears of War”, a przeciwnicy wyposażeni są w broń palną. Najoryginalniej wypada historia Jake’a Mullera, w której pojawia się wielki potwór, nieubłaganie ścigający bohaterów. Warto dodać, że twórcy znów postawili na dwuosobową kooperację, lokalnie lub online, przez co w grze możemy wcielić się aż w 7 postaci. Gra jest mocno nastawiona na akcję i miejscami przez ilość wybuchów prezentuje się nieco groteskowo. Zmianom uległa mechanika; bohaterowie mogą kryć się za osłonami, padać na ziemię i strzelać, poruszając się. Niestety, znaczne zredukowanie ilości zagadek i długie sekwencje strzelanin powodują, że rozgrywka robi się z czasem nużąca.

Cesarzowej, władającej ogarniętym szczurzą plagą państwem. Chociaż zamachu dokonano na zlecenie skorumpowanego Lorda, o zdradę stanu zostaje oskarżony cesarski ochroniarz Corvo, wtrącony następnie do więzienia i skazany na karę śmieci. Uwięziony bohater otrzymuje list od lojalistów chcących odnaleźć porwaną dziedziczkę tronu Emily i przywrócić dawny porządek. Ucieka z więzienia, a następnie wyposażony w szereg śmiercionośnych technologii i mocy, kryjąc się za metalową maską, wyrusza na ulice miasta, by stać się symbolem zemsty. Rozgrywka prezentowana z perspektywy pierwszej osoby podzielona jest na kilka epizodów, w których głównym celem jest zazwyczaj zabójstwo jednego ze zdrajców cesarzowej. Rozgrywka pozwala na wybranie stylu gry – głośnego, pełnego otwartej walki lub cichej infiltracji. Gracz może również wybierać, czy chce pozostać seryjnym mordercą, czy też eliminować jedynie kluczowe cele, a strażników ogłuszać. Ten wybór ma wpływ na plagę, bowiem wszędobylskie szczury żerują na zwłokach. „Dishonored” wyróżnia dojrzały, ponury, bogaty w detale świat oraz rozgrywka zmuszająca do myślenia. To jeden z najlepszych tytułów tego roku.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

cyjnej zabawy – aż dla czterech graczy jednocześnie – i sprawnym połączeniem gatunku pierwszoosobowej strzelaniny z RPG. Pracując nad drugą częścią gry, twórcy z Gearbox Software poprawili wszystkie aspekty na które narzekano, dzięki czemu powstał sequel idealny. Akcja gry znów toczy się na tajemniczej planecie Pandora i rozgrywa się po wydarzeniach z części pierwszej. Gracze mogą wybierać spośród czterech klas postaci, wyposażonych w odmienne umiejętności. Wykonywane misje są ciekawie połączone ze sobą fabularnie, zaś przez całą grę przewija się wyraźny wątek walki z właścicielem korporacji Hyperion, nękającym mieszkańców Pandory. Historia okraszona została pokaźną dawką błyskotliwego, absurdalnego, czarnego humoru. Dzięki ogromnej ilości detali i efektowi tzw. cel-shadingu, nadającego grafice komiksowy wygląd, oprawa gry prezentuje się świetnie i posiada niepowtarzalny klimat. Rozgrywka jest długa, olbrzymia ilość dostępnych rodzajów broni zachęca do przeszukiwania wszystkich skrytek, a poziom trudności i ulepszona SI przeciwników motywuje do eksperymentowania z umiejętnościami postaci.



DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

spleen na bogato tekst | DAWID KORNAGA

NIE TAK DAWNO JEDNA Z OFFOWYCH WOKALISTEK ŻALIŁA SIĘ, JAK NIEWIELE DZIELIŁO JĄ OD ŚMIERCI. TAKĄ DEPRESJĘ MIAŁA!, ROZGŁASZAŁA W MAINSTREAMOWYCH PISMACH. DO BANGKOKU MUSIAŁA LECIEĆ, MIESIĄCAMI NA HAMAKU SIĘ CZILAŁTOWAĆ, BYLE O BÓLU ISTNIENIA ZAPOMNIEĆ

Widocznie zapomniała. Bo i się wygrzała, i w tłuszczyk przy okazji „umierania” obrosła. Wreszcie, po pół roku z dala od strasznej Polski, doszła do siebie, wróciła do owej strasznej Polski, nową płytę nagrała, a później, na dniach premiery, na prawo i lewo, na zasadzie copy/paste szafowała wspominkami o swoim splinie i pouczała, jak żyć godnie. Jednak nie o kąśliwe podsumowanie tej ble-bleniny chodzi; szkoda kobity, przynosi wstyd sobie i swoim fanom. Nie ma co wdrażać się w owe medialne wyznania, pachną zapachem podrabianego dramatyzmu. A co najmniej braku świadomości, czym rzeczywiście jest depresja. Bez względu na stopę życiową. Jak się bowiem okazuje, o ile ból głowy należy się każdemu, depresja niekoniecznie. Biedni ludzie uważają, że bogaci nie mają prawa do doła. Bo jak to tak? W lodówce szampan z kawiorem się chłodzą, na najbliższe wakacje rezerwacja lotu do Nicei zrobiona, czterogwiazdkowy hotel blisko Promenade de Anglais wypatrzony, zaś w garażu lśni nowa terenówka, na koncie VIP adekwatne do pozycji zasoby. I będzie taki za-

78 felieton

wodził? Roztkliwiał się nad sobą? Cykl przemijania na cząstki elementarne rozkładał? Biedni ludzie odmawiają bogatym dyspozycji nawet do niewinnej melancholii, kiedy dzień krótszy, zimno, smętnie, szaro wszędzie, na dokładkę śliczne dziewczyny miniówki pochowały. Bogaty nie ma prawa jęczeć, gdyż inni, czyt. biedniejsi od niego, mają o wiele, wiele gorzej. Żadnego narzekania, jak mu ciężko z samym sobą. Niech się też nie waży mieć koszmary senne czy choroby wieńcowe; zamożność rodzi fantazyjne marzenia, wysublimowana kuchnia nie zatyka tętnic, nieprawdaż? Bogaty jest fizyczną wersją anioła, pełną szczęścia, które zapewniają mu pieniądze. I niech się nie lansuje, jak odchodzi z tego padołu, wyciągając członki na słońcu podczas kilkutygodniowego pobytu w krajach egzotycznych. Diogenesem mieszkającym w beczce to on nigdy nie będzie! Musiałby chyba w przypływie szaleństwa rozdać obcym swój majątek, przez co na dokładkę podpadnie urzędowi skarbowemu, wietrzącemu podstęp, że chce się wymigać od wysokich podatków. Albo musiałby zainwestować lekkomyślnie wszystkie oszczędności w lokatę jakiegoś para-banku. Wtedy OK, witamy w gronie posiadających odrobinę. Teraz oficjalnie i za przyzwoleniem zapraszamy państwa do depresji. Bogaci ludzie uważają, że biedni tym bardziej nie mają prawa do doła. Ponieważ? Prosta odpowiedź: brak im na niego czasu. Nie mają prawa mieć! Muszą wcześnie wstawać, karmić dziatki, gnać do niskopłatnej pracy. O ile ją mają. Muszą robić mnóstwo rzeczy, które odrywają ich od myślenia. W ogóle, o chandrach egzystencjalnych nie mówiąc. Żyjąc od pierwszego do pierwszego, są zainteresowani okazjami, przecenami, kombinatoryką stosowaną w każdej dziedzinie. Gdzie pomiędzy tę bieganinę wbić kołek smuty? Bogaci nie godzą się nawet w wyobraźni z wizją cierpiącego na depresję biedaka. Może być przybity. Mieć kiepski dzień. Słabiutki biorytm. Ale żeby zaraz tak zaawansowane schorzenie, pełne sublimacji, potrzebujące odpowiednich warunków do „prze-

żywania” go? Biedni według bogatych cieszą się większą witalnością. Co z tego, że gorzej jadają? Są bardziej żylaści. Nie tyją. Chyba że uprą się na żywienie w fastfudach. Lecz do czasu, bo i to kosztuje. Biedni myślą praktycznie. Pragną przeżyć. Nie sięgają po zaawansowane techniki autodestrukcji. Jeśli im źle i mają dosyć, sięgają po sznur i po kłopocie. Wybierają drogę na skróty, zwyczajnie nie stać ich na depresję, dopowiadają bogaci. Co innego my, nas stać, to sobie cierpimy stylowo. Niezapłacony czynsz potrafi wyrwać z pierwszego otępienia, wizyta komornika jest lepsza niż seans u terapeuty. Tak, niezamożni mają lepiej, twierdzą zamożni, przynajmniej się tyle nie stresują, że mogą coś stracić. Gdzie w takim razie lokuje się człowiek ani majętny, ani ubogi. Taki po trochu. Ma wypasiony tablet, ale spłaca kredyt hipoteczny. Jada obiady na mieście, ale bez gesslerowych szaleństw. Ot, normals w nienormalnym świecie. Może przejść przez załamanie nerwowe i się nim potem, poniekąd, chwalić? Czy powinien raczej cierpieć z godnością, nie rozgłaszać, jaki z niego wrażliwiec? Dla wielu „zaburzenia emocjonalne”, jak rapował Magik, są czymś bardzo realnym, co się przeżywa, a nie traktuje jako promo dla nowej płyty, książki czy lajfstajlu, jaki to ze mnie spleenowy artycha. Lada moment i zacznie taki cytować Baudelaire’a: Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa/ Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup/ Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa/ Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób. Z depresją nie ma przelewek. Nie jest fanaberią, przywilejem krezusa czy przekleństwem dziada. Nadmiernie analizowana, opisywana, przeżywana wydaje się groźnym psem. Takim za ogrodzeniem. Ot, poszczeka, powarczy, lecz nikogo nie skrzywdzi. Szansa, że zwierz znajdzie w końcu dziurę i wyskoczy, jest jednak całkiem spora. Wyskoczy i pogryzie każdego, kto się nawinie. Bez względu na dochód brutto, osiągnięcia w CV, kartotekę na komisariacie. Kiedyś pisarz William Styron popełnił o depresji ciekawy esej. Miał idealne odniesienie – siebie samego. Mimo międzynarodowego bestsellera „Wybór Zofii”, pieniędzy i sławy coś mu się w głowie pomieszało. Na tyle, że wszystko straciło dla niego sens. Uważał potem całkiem rozsądnie, że to chyba genetyczne, choroba umysłu. Nie rozgadywał o swoim stanie, autentycznie schodził ze świata, nie pluskał się w ciepłym morzu, planował samobójstwo, wcześniej spisał testament. W końcu wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Był wrakiem, nadawał się na szrot. Lata upłynęły, nim jakoś z tego wyszedł. Co zatem lepsze, wybrać milczenie czy dostać za swoje, przecierpieć, ale nie mleć jęzorem? Czy gadać, gadać, gadać, aż inni dostaną od tego depresji? DAWID KORNAGA – PISARZ. DEBIUTUJĄC KILKA LAT TEMU, NAZYWAŁ SIEBIE POSZUKIWACZEM OPOWIEŚCI. DZIŚ POTRAFI JE TEŻ NIEŹLE KREOWAĆ, CO NIE ZAWSZE SŁUŻY JEGO ZDROWIU, JAK RÓWNIEŻ PROWADZI GO DO NAŁOGOWEGO ŁAMANIA WIĘKSZOŚCI Z SIEDMIU GRZECHÓW GŁÓWNYCH. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL



MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

turysta w swoim mieście tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | ARCHIWUM AUTORA

ZAWSZE BYŁEM BARDZO DUMNY, ŻE URODZIŁEM SIĘ W WARSZAWIE. PO PIERWSZE WARSZAWIAKI TO FAJNE CHŁOPAKI, A PO DRUGIE FAJNIE BYŁO DORASTAĆ W OTOCZENIU MUZEÓW, GALERII, KIN, TEATRÓW I SCHODÓW RUCHOMYCH W SMYKU, KTÓRYMI SZYBKO MOŻNA BYŁO WJECHAĆ NA PIĘTRO Z AUTOMATAMI DO BUJANIA DLA DZIECI Z Agatą, jeszcze jako warszawiak

Wydałem tam fortunę, tak gdzieś ze dwie i pół skarbonki. Pamiętam też, jak Warszawa zaczęła gonić Zachód, pierwszego McDonald’sa, coraz bardziej rozorane niebo drapaczami chmur i coraz więcej narzekań ludności napływowej na stołeczne życie. Bo jak ma się tam czuć jak w raju ktoś, kto nigdy nie widział tramwaju? Broniłem dobrego imienia stolicy, kochając ją ze wszystkimi jej słabościami. Ten nasz romans trwał ponad trzydzieści lat. Ale kiedy wyjechałem, Warszawa jak urażona kochanka postanowiła zakończyć ten związek. Teraz w moim rodzinnym mieście czuję się jak turysta. I to taki niechciany. A ja lecę do Warszawy jak na skrzydłach, choć samolotem. I w tym samolocie uspokajam pasażerkę obok, że lotnisko na Okęciu jest nowe, bardzo przyjazne, wszystko jest dokładnie opisane, nie można się zgubić i bardzo łatwo trafić do bagaży. Po czym po przylocie okazuje się, że część korytarzy jest zamknięta i przez to musimy iść gdzieś na koniec świata, aż na stare lotnisko, schodzić po schodach, błądzić i wracać kolejne kilometry, żeby odebrać walizkę, która oczywiście nie przyleciała, ale to akurat wina portugalskich linii lotniczych (niektórzy twierdzą, że TAP to skrót od Take Another Plane i gdybym miał wybór, to pewnie tak bym zrobił). Jadę zatem do hotelu, jak przystało na turystę, bo choć adres zameldowania mam ciągle warszawski, to już nie mam miejsca, które mógłbym nazwać domem. Spaceruję ulicami, zaglądam w stare kąty, ale gdzieś po drodze gubię to poczucie bycia „u siebie”. Wszędzie nowe twarze, a wszystkie takie lekko nadęte. Bo proszę popatrzeć, jacy jesteśmy fajni, warszawscy, i jakie mamy kluby na Powiślu, prawie jak w Berlinie! I sklepy jakie, butiki! I jeździmy na rowerach z wypożyczalni! Wszystko pięknie i naprawdę cieszę się, że w końcu się dzieje, ale dzieje się to o jakieś dziesięć lat za późno. A słowo „prawie” najbardziej oddaje charakter tego miasta. Bo Warszawa ciągle aspiruje, żeby być jak inne metropolie, zamiast stworzyć coś swojego, unikalnego. I jeśli stara się być dajmy na to tym Berlinem, to jest to Berlin

80 felieton

sprzed kilku sezonów. Oczywiście doceniam starania, ale nowe miejsca, nowe budynki sygnowane nazwiskami słynnych architektów są jak przypięta broszka do tej samej starej sukienki. Bo kiedy rozmawiam ze znajomymi, to mam wrażenie, że oni są ciągle w tym samym miejscu, gdzie byli trzy lata temu. Te same tematy, te same problemy. A ja jestem już zupełnie gdzie indziej. I pomimo że trudno powiedzieć, abym robił coś wyjątkowo spektakularnego, to mam wrażenie, że moje życie jest na zupełnie innym etapie i że ja wykonałem olbrzymi krok do przodu, zyskałem inną perspektywę. Ale chyba też właśnie straciłem tę swoją „warszawskość”. Pozostanie mi zatem pielęgnowanie wspomnień, oglądanie albumów (ostatnio zachwyciłem się spacerownikiem „Warszawa Śladami PRL-u” Jerzego S. Majewskiego) i jakże warszawskie snobowanie się, że ja Powiśle odkryłem już dawno w dzieciństwie, gdzie chodziłem na ulicę Okrąg odwiedzić ciocię Bartosińską, która w wieku prawie dziewięćdziesięciu lat potrafiła chyba założyć sobie nogę na szyję i zrobić szpagat i wciąż powtarzała: „Gimnastyka! Gimnastyka!”. Poza tym piekła wyborne placki drożdżowe. Bawiłem się przy moim ulubionym Pomniku Sapera i był to ulubiony cel moich spacerów z psami. Bywałem w Antycznej, bywałem w Lajkoniku, a w budynku stacji Powiśle to ja, proszę państwa, kupowałem bilety tekturowe, żeby pojechać pociągiem do wesołego miasteczka. Ale jako turysta nie czuję się w Warszawie dobrze. To niestety nie jest przyjazne miasto. Co innego Kraków albo Wrocław. I na koniec tego smętnego felietonu, pełnego melancholii i szarości jesieni, westchnę tylko, że zupełnie nie wiem, gdzie jest „moje” miejsce na Ziemi. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA. WWW.HIRO.PL






Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.