HIRO 32

Page 1

ISSN:368849

32



okładka: foto | JULIA KIECKSEE model | ALEKSANDRA P.

INTRO

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: ALEKSANDRA ZAWADZKA internet@hiro.pl

Zostawiamy na chwilę wielkomiejskie klimaty i udajemy się na prowincję: tę polską, gdzie poeta nasz drogi ze swoim „Wsi spokojna, wsi wesoła” już by się raczej nie odnalazł, jak i tę zza wielkiej wody, by przekonać się, że country wciskane nam w Mrągowie ma się tak do esencji tego nurtu, jak polski polityk do słownikowego męża stanu. Co więcej, aby zakosztować muzyki, sztuki czy mody folkowej, nie trzeba już nawet wyjeżdżać poza miasto – tak jak artyści ludowi sięgają po nowoczesne rozwiązania, tak ich koleżeństwo parające się dziedzinami typowo miejskimi – ot, choćby hip-hopem czy elektroniką – z powodzeniem inspiruje się folklorem. W jednym i drugim przypadku nie ma to nic wspólnego z pejoratywnie nacechowaną wiochą czy cepelią. Twarde dowody – na dalszych stronach!

Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

JAKUB KLESZCZ

jakub.kleszcz@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB

28. 34. 48. 50. 52. 58. 60. 62.

fotografia: stefan arczyński devendra banhart: chrystus 2.0 design: prosto ze wsi kołacińscy: w związku z muzyką encyklopedia: polski folk od A do Z dzień kobiet: w tajnej służbie Jej Ludowej Mości mistrz suspensu: psychoza hitchcocka southern gothic: gotyk skrzypiącej werandy

Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl

MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY:

SERDECZNE PODZIĘKOWANIA ZA WSPARCIE GALI SUPERHIRO 2012 DLA:

Współpracownicy: PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, MAŁGORZATA HALBER, MICHAŁ HERNES, ALEKSANDER HUDZIK, MACIEJ KALKOSIŃSKI, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, URSZULA LIPIŃSKA, KRYSTIAN LURKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, PIOTREK SZULC, MACIEJ SZUMNY, MAJA ŚWIĘCICKA, MAREK TUREK, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, ARTUR ZABORSKI

WIATRAKI DWA Mapa warszawskich kawiarni zapełniła się przez nowo otwarte, klimatyczne miejsce z mega pozytywną energią. Zaskakujące menu to prawdziwy raj dla smakoszy pysznej i zdrowej kuchni – wegańskie zupy, razowe naleśniki z kozim serem, hummus, jajecznica na jajach „zerówkach” – to tylko część całości. Wielbiciele czegoś mniej zdrowego posilą się tostami z pesto lub łososiem. Przysłowiową kropką nad „i” są genialna kawa, herbaty Kusmi Tea oraz mistrzowskie bezy, brownie czy serniki z jagodami. Spokój i wytchnienie zapewnia lokalizacja schowana na tyłach Nowego Światu. Adres: Kubusia Puchatka 8.

PARTNERZY ASUS Intel Ryanair Finlandia Epson Frugo Buddha Fritz-kola 6WIN Yerbata Flashbox

PATRONI MEDIALNI Czwórka Polskie Radio TVP2 Co Jest Grane Interia gazeta.pl



BUTY Z WYMIENNĄ WKŁADKĄ

ROLKI DIABOLO

ONE MANY

Innowacja marki Oxelo! Rolki idealne dla początkujących dzięki wyjątkowemu systemowi hamowania: wysuwasz prawą nogę do przodu - to wszystko, co musisz zrobić, aby się zatrzymać...

329

Inny kolor na każdy dzień tygodnia? Dlaczego nie! Kupujesz jedną amortyzowaną wkładkę i przekładasz ją do wybranego na dziś koloru butów. Komfort i styl na co dzień!

39 99 Z

99 Z

y Innowacyjn

systeanmiA hamow

WKŁADKA

TORBA

BACKENGER 2 w 1. Idealna dla każdego, kto codziennie aktywnie przemieszcza się po mieście. Innowacyjny system nośny pozwala jednym ruchem z torby zrobić plecak i odwrotnie. Mieści komputer osobisty (15.4) i format A4.

2w1

ROWER SKŁADANY TILT 5

1699 Z

39 99 Z 99 99 Z

tylko 1s


LAUREACI 2012

SUPERHIRO 15 LUTEGO W WARSZAWSKIM BASENIE PO RAZ TRZECI ODBYŁA SIĘ GALA ROZDANIA NAGRÓD SUPERHIRO WYRÓŻNIAJĄCA NAJBARDZIEJ ZASŁUŻONYCH TWÓRCÓW MINIONEGO ROKU. GALA ZOSTAŁA POPROWADZONA PRZEZ WERONIKĘ WAWRZKOWICZ ORAZ PIOTRA METZA. O OPRAWĘ MUZYCZNĄ WYDARZENIA ZADBALI YETTI MEISSNER, FOOLIK I JAN MIAN OŻAROWSKI. OTO WYBRANI PRZEZ WAS ZWYCIĘZCY!

SUPERHIRO MUZYKA

SUPERHIRO KOMIKS/KSIĄŻKA

SUPERHIRO FILM

MEGAHIRO – BOHATER ROKU

KARI AMIRIAN

WŁADYSŁAW PASIKOWSKI

AGATA WAWRYNIUK

PARAOLIMPIJCZYCY

SUPERHIRO MODA

ANTYHIRO – ANTYBOHATER ROKU

SUPERHIRO WYDARZENIE

SUPERHIRO TU LUBI Z ASUS

NENUKKO

OFF FESTIVAL

BARBARA BIAŁOWĄS

SZTUKI SZTUCZKI

SUPERHIRO PRZYSZŁOŚCI TOMASZ WASILEWSKI

6 nagrody

WWW.HIRO.PL



Premiera Reebok Pump Omni Lite 19 lutego przez podwórko warszawskiego sklepu Kicks przewinęło się kilkuset fanów koszykówki i muzyki, którzy do późnego wieczora bawili się przy dźwiękach miksowanych przez trzech djów: Eproma, Emade i Pandę. Klasyczne PUMPY to buty doceniane przez fanów koszykówki i kolekcjonerów na całym świecie – w okresie największej fascynacji NBA buty te pojawiały sięna najważniejszych meczach sezonu. Nie dziwi więc, że reedycja tego kultowego modelu Reeboków, który w Polsce dostępny jest wyłącznie w sklepie Kicks, przyciągnęła na Chmielną ponad 300 osób, w tym m.in. Mroza, Patryka „Burzkę” Burzyńskiego, Zeusa, Maćka Zielińskiego czy Mike’a Ansleya.

www.facebook.com/ReebokClassics


,

Powrot do retrobasketu Reebok

w

sezonie

wiosna/lato

spełnia

marzenia

miłośników

ALLEN IVERSON QUESTION MID

klasycznych butów retrobasketowych. Serię reaktywowanych modeli

Jeden z najsłynniejszych butów sportowych, stworzony przez firmę

rozpoczęły PUMPY, których premiera odbyła się 19 lutego w warszaw-

Reebok i sygnowany przez koszykarza Allena Iversona, model

skim sklepie Kicks. Wracają także słynne ALLEN IVERSON QUESTION

Question Mid, powraca na sklepowe półki. Pierwsza wersja tego

MID oraz długo wyczekiwane KAMIKAZE II.

klasycznego buta, wymienianego w każdym zestawieniu najważniejszych sneakersów wszechczasów, powstała w 1996 r.

PUMP OMNI LITE Gumowa gruszka ciśnieniomierza, wentyl rowerowy i torebka z kroplówką. Te trzy, na pozór niepowiązane ze sobą w żaden sposób przedmioty zainspirowały w 1989 r. inżynierów Reeboka do stworzenia prototypowej pary butów wykorzystującej system PUMP. Ponad dwie dekady później PUMPY tryumfalnie powracają, wywołując wypieki na twarzach miłośników klasycznego obuwia.

KAMIKAZE II Buty z serii Kamikaze stanowią nieodłączny element historii koszykówki. Model Kamikaze II jest świetnie zaprojektowanym nawiązaniem do swojego kultowego poprzednika. Jedyny w swoim rodzaju design, z charakterystycznym wzorem z boku buta, stanowi znak rozpoznawczy modelu Kamikaze II.

Modele dostępne w sklepie Kicks Warszawa, Chmielna 21 www.kicks.com.pl


MUSTHAVE GOTOWI DO WIOSNY? FINLANDIA® FROST – DOSKONAŁOŚĆ W WIELU WYMIARACH

KLUB 6WIN

Doskonały drink jest jak dzieło sztuki. Pochłaniamy go wszystkimi zmysłami: wzrokiem, węchem, smakiem. Cieszą nas jego idealne proporcje, które gwarantują eksplozję doznań smakowych. Ale czy takie wrażenia da się odtworzyć? Czy można za każdym razem, w dowolnej chwili, cieszyć się znanym smakiem? Finlandia® Frost, orzeźwiające koktajle w trzech różnych odsłonach: limonki, grapefruita oraz żurawiny, to gotowe do spożycia drinki na bazie Finlandia® Vodka. Zachwycają idealnie zbalansowaną, niezmienną kompozycją smakową oraz poręcznością i wygodą w użyciu. Początek wiosny już na horyzoncie!

Białe, czerwone, słodkie, wytrawne… 6win ma je wszystkie! Ten Klub to połączenie strony internetowej oraz sklepów stacjonarnych w całej Polsce. To degustacje, promocje oraz oferty specjalne. Tobie polecamy zestaw win z Francji, a dla zachęty dajemy kod rabatowy ważny do końca marca i nie łączący się z innymi rabatami. Możesz wykorzystać go, robiąc zakupy na stronie www.6win.pl. Cheers! Twój kod to: yy2G67J4

GŁOŚNIK BLUETOOTH PIONEER

Wykonana z drewna obudowa XW-BTS3 wyposażona jest w stację dokującą dla iPod/iPhone. Zapewnia głębokie brzmienie basu dzięki konstrukcji bass reflex oraz bogate brzmienie dzięki podwójnym głośnikom 3-calowym. Pełnozakresowe głośniki zakryte są wysokiej jakości tkaniną maskującą, nadając urządzeniu stylu i elegancji. Ostateczny akcent nadaje cienka aluminiowa listwa zaokrąglonej, sztywnej obudowy zapewniając minimalny poziom zniekształceń. XW-BTS3-K/-W dostępny w czarnym i białym wykończeniu oferuje 30W mocy wyjściowej oraz wyposażony jest w wyjście video oraz pilot zdalnego sterowania. Więcej info na: www.pioneer.pl.

TYSKIE PROSTO Z TANKA TYLKO DLA DOROSŁYCH!

Kto powiedział, że holajnoga to zabawka dla dzieci? Hulajnoga Town7 XL marki Oxelo to nowoczesny, szybki i przyjemny sposób na codzienne przemieszczanie się po mieście. Lekka, wyposażona w dwa amortyzatory pochłaniące wstrząsy. Posiada system szybkiego składania/rozkładania oraz pasek, który ułatwia przenoszenie i wsiadanie do środków komunikacji miejskiej. Duże koła w rozmiarze 200 mm umożliwiają szybkie przemieszczanie się na długie dystanse. Symbol młodości i miejskiego stylu życia. Odpowiednia dla osób do 185 cm wzrostu. Dostępna w sklepach Decathlon. Cena: 399,99 zł www.decathlon.pl

Dzięki Tyskiemu z tanków można napić się świeżego piwa w kilka godzin po jego uwarzeniu. Obecnie w 25 lokalach w Polsce. Niedługo takich miejsc będzie więcej. W browarze piwo przelewane jest do samochodu-cysterny, który transportuje je jeszcze tego samego dnia bezpośrednio do pubów. Przechowywane w tankach niepasteryzowane piwo ma krótki termin przydatności do spożycia (14 dni), jest mniej nagazowane i dzięki temu ma łagodniejszy smak niż piwo z kega oraz utrzymywane jest w stałej temperaturze 4-6 stopni.



PROMOMIX

Istniejąca od 2008 linia Quiksilver Woman charakteryzuje się wyjątkowymi kolekcjami, które wygodny styl casual wzbogacają o dodatki wyjątkowych materiałów, niecodzienne kroje i staranne wykończenia. Czerpie z wieloletnich tradycji firmy Quiksilver, wprowadzając nowoczesność i kobiecość. FASHION DAYS

Internetowe kluby zakupowe to alternatywa dla sklepów online. Jak to działa? Dostęp do oferty mają zarejestrowani klienci. W cenach obniżonych nawet o 80% można kupić markową odzież, obuwie, akcesoria i artykuły wyposażenia wnętrz. Każdego dnia pojawiają się setki nowych, oryginalnych produktów. Chcesz się przekonać? Zarejestruj się bezpłatnie w największym europejskim klubie zakupowym: www.fashiondays.pl.

MRUGAŁA

Najlepsze buty dla dzieci produkowane w Polsce. Wysoka jakość i komfort gwarantuje konstrukcja oparta na analizie budowy stopy dziecka i jej potrzeb. Kolekcję wiosenną znajdziesz na: www.sklep.mrugala.pl.

MADE IN POLSKA

W marcu telewizyjna Dwójka rozpoczyna emisję serii koncertów w ramach zainicjowanego przez antenę projektu „Made in Polska”. Wśród wykonawców widzowie TVP2 zobaczą m.in. Radka Skubaja – Skubasa, A JEŚLI CHODZI O KOSTIUMY KĄPIELOWE TO TYLKO Z NADRUKAMI! Molestę, Abradab & Gutek czy Cool Kids of Death. Seksowne bikini, bandeausakcji czy jednoczęściowe - wszędzie pojawia się podobny Głównym założeniem motyw etniczny, kwiaty mieszają jest tworzenie zasobów au- się z kropkami. Nie zabraknie też papug i kwiatów batik diowizualnych wprowadzających folkowy klimat. muzycznej popkultury w Polsce. Poza Delikatne z wełny tym wykończenia „Made in Polska” bę- dodają całości charakteru glamour. Materiały, głównie świetnie łączą dziematowe promować nowych, do- się z błyszczącymi, a zaskakujące dodatki z falbany pojawiają i ówdzie. pierosię tu startujących na rynku wykonawców. Pamiętajcie: w każdą plażowego kolejną sobotę, Dopełnieniem wyglądu i niezbędnym dodatkiem na każdą okazję są tylko wtorby, Dwójce! oczywiście w tym sezonie miękkie, obszerne, flanelowe i pełne etnicznych inspiracji, płótna czy rzemieni.. po prostu dla wiecznej dziewczyny hippie. Na plaży i w mieście Twoim najlepszym przyjacielem będą ubrania w stylu "cruise" z wyblakłymi na słońcu marynarskimi QUIKSILVER WOMAN paskami i dodatkami ze skóry. NOWOŚCIĄ W TYM SEZONIE będzie linia obuwia zaprojektowana specjalnie dla dżunglą Lato 2013 to więcej delikatnych printów z motywami roślinnymi, egzotyczną Quiksilver Woman. Coś na porę letniego dnia: płaskie sandały, lekkie buty czy powracających na każdą materiałach papug. Wszystko to jest zaproszeniem do wybrania plażowe czy botkipodróż, - wszystko z włoskiej skóry. się w daleką odkrywanie świata. Towarzyszące kolekcji kolory to paleta lekkich i pudrowych barw. Indygo, morski czy niebieski uzupełnione są przez morelowy, pastelowy żółtyMiller czy migdałowy. te nasz bardziej intensywne kolory są zawsze sprane i lekSerena Mitnik - to w tymNawet sezonie "gość specjalny". Pochodzi z Outer ko San wyblakłe. Bawełna, wiskozamaluje, czy płótno świetnieStała spisują się jako dodatki Sunset, Francisco. Projektuje, fotografuje. się inspiracją dla do topów i sukienek, zarówno w wersjiQuiksilver mini jak i maxi. Ultralekkie materiały dodają całości delikatny tegorocznej capsule collection Woman, która dokładnie odzwierciedla jej romantyczno-artystyczny wygląd. Sznurowane lubi organiczne wełniane akcenty pojawiają się raz własny styl: oryginalne kreacje, kolorową geometrię nadruki, wszystko przywszyi, raz na wodzie… plecach. Na letni nigdy wieczór przydadzą się swetry, lekkie i idealnie pasujące skąpane morskiej ocean nie jest daleko. do spodni chino lub mikroszortów.

W tym sezonie chłopięcy wygląd zostaje zastąpiony przez świadomą kobiecość.

Lato 2013 to więcej delikatnych printów z motywami roślinnymi, egzotyczną dżunglą czy powracających na materiałach papug. Wszystko to jest zaproszeniem do wybrania się w daleką podróż, odkrywanie świata.

ORIGINAL SOURCE UP TO DATE

Nietuzinkowy białostocki festiwaltomuzyczny ORIGI-i pudrowych barw. Towarzyszące kolekcji kolory paleta lekkich NAL SOURCE UP czy TO DATE podbił serca koneserów Indygo, morski niebieski uzupełnione są przez morelowy, ambitnej muzyki, zabawy i braku Za intensywne kolory pastelowy żółty dobrej czy migdałowy. Nawetrutyny. te bardziej sprawą plebiscytu 2012 wskoczył do są zawsze spraneMUNOLUDY i lekko wyblakłe. ścisłej czołówki najlepszych eventów muzycznych 2012 roku, wyprzedzając takie imprezy jak Open’er Bawełna, wiskoza czy płótno świetnie spisują się jako dodatki do czy Tauron Nowa Muzyka. Miksowanie muzyki topów i sukienek, zarówno w wersji mini jak i maxi. Ultralekkie na konsolach do gier, performance łączący kilka materiały dodają7 całości delikatny romantyczno-artystyczny wygląd. dziedzin sztuki, scen muzycznych, instalacje, Sznurowane lubwszystkie wełnianeteakcenty pojawiają sztuki wizualne, elementy złożyły się sięraz przy szyi, raz na naplecach. niepowtarzalną atmosferę. ORIGINAL SOURCE UP TO DATE dostarczył mocno nierutynowych Na letniawieczór przydadzą się swetry, lekkie i idealnie pasujące do doznań, organizatorzy już zastanawiają się, jak chino lub mikrowysoko szortów. wspodni tym roku przeskoczyć postawioną przez poprzednią edycję poprzeczkę oraz ponownie zaskoczyć filmami promocyjnymi! Więcej info na: uptodate.pl oraz facebook.com/Up2DateFestival.


Od lat klasyczne ikony Reeboka to dla fanów retro sneakersów absolutny must-have. Moda się zmienia, a Classic Leather, Ex-o-fit czy NPC II nie tracą nic ze swojej świeżości, mimo, że od ich premiery minęło już trochę czasu. W 1983 r. Reebok wypuścił na rynek rewolucyjną skórzaną linię butów dla biegaczy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że lata 70. i początek 80. były złotą erą zamszu oraz masywnych butów do joggingu. Białe Classic Leather zyskały fanów nie tylko wśród miłośników sportu, a ich niezobowiązujący charakter szybko został przeniesiony z bieżni na ulicę. Do dziś Classic Leathery pojawiają się w najmodniejszych miejscówkach, a ich młodsi bracia Ex-o-fit i NPC II dumnie dotrzymują im kroku.


STREET ART FESTIVAL

sztuka sięgnęła muru tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

CHCIELIBYŚCIE MIEĆ NA ŚCIANIE PLAKAT Z WIDOKIEM KATOWICKIEGO BLOKOWISKA? NIE? PEWIEN AMERYKANIN POWIESIŁ GO SOBIE NAD KOMINKIEM TYLKO DLATEGO, ŻE NA JEDNYM Z BLOKÓW WIDNIEJE WIELKI MURAL ESCIFA. TO SIĘ NAZYWA SIŁA STREETARTU! Katowice, osiedle Wełnowiec. Głównie bloki z lat 70., jak wszędzie w Polsce. Na jednym z nich – przełącznik. Taki elektryczny „pstryczek”, tylko na pięć pięter. Robi wrażenie, i to od ponad roku, kiedy Escif – hiszpański streetartowiec znany z grupy XLF – namalował go podczas drugiego Katowice Street Art Festivalu. Zdjęcie muralu poszło w świat – „Juxtapoz Magazine”, „The Huffington Post”, „Design Lodge”. Amerykaninowi Alexowi Arnotowi tak się spodobało, że powiesił je sobie w domu na ścianie. A to tylko jeden z 14 murali i instalacji, które w kwietniu zeszłego roku pojawiły się na ulicach Katowic. ROA, Ludo, Moneyless, Swanski (na zdj.) dołączyli do Aryza czy Raspazjana, którzy zostawili swój ślad na murach w roku 2011. Katowice – jeszcze niedawno streetartowa biała plama – nagle stały się jedną z większych otwartych galerii w Polsce. I wciąż mają ochotę na więcej. Trzeci Katowice Street Art Festival wystartuje 19 kwietnia. Przez 10 dni kilkunastu artystów (niemal po równo – z Polski i zagranicy) pokaże w Katowicach swój kunszt. Ale to nie będzie taka sama impreza. Po dwóch edycjach organizator – Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów – postanowiła pokazać street art w jego bardziej krytycznym wydaniu. Krytycznym także wobec siebie, bo w ciągu kilku lat artyści z tego nurtu zmienili się z miejskich partyzantów w ikony sztuki, o których powstają albumy sprzedawane w butikach największych muzeów i galerii. Niektóre nazwiska można już ujawnić: Spy, Eltono, Sten Lex, Pikaso. Niektóre pozostaną tajemnicą aż do momentu przyjazdu do Katowic. Tak sobie zażyczyli. Bo może i street art wszedł do głównego nurtu sztuki, ale niektórzy partyzanci nie zdekonspirują się tak szybko. Szukajcie najświeższych doniesień na katowicestreetartfestival.pl oraz facebook.com/KatowiceStreetArtFestival.

WWW.HIRO.PL



NIKE AIR MAX

TECHNOLOGIE MAJĄ TO DO SIEBIE, ŻE NAJPIERW SIĘ NIMI ZACHWYCAMY, POTEM Z NICH KORZYSTAMY, A NASTĘPNIE KORCI NAS, ŻEBY ZOBACZYĆ JAK TO DZIAŁA. CHYBA PRAWIE WSZYSCY Z NAS W TYM CELU ROZKRĘCILI W DZIECIŃSTWIE JAKĄŚ ZABAWKĘ. I Z WIEKIEM TA OCHOTA NAM WCALE NIE PRZECHODZI, WCIĄŻ CHCEMY PRZEKONAĆ SIĘ NA WŁASNE OCZY, CO TAM TAK NAPRAWDĘ JEST W ŚRODKU

technologia u twych stóp tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


Stąd renomowani producenci zegarków zakładają przezroczyste dekle, takie wytwórnie samochodów jak Ferrari czy Lamborghini stosują transparentne pokrywy silników, a w Nike, po kilku latach od wprowadzenia technologii Air z poduszką gazową dającą niespotykaną do tej pory amortyzację, postanowiono w 1987 roku zaprezentować pierwszy model obuwia z widoczną poduszką gazową. Tym modelem był Nike Air Max 1, zaprojektowany przez Tinkera Hatfielda. Napiszę wprost i szczerze: Air Max 1 to mój ulubiony model buta sportowego. Posiadam ich całkiem sporą kolekcję i wciąż tęsknię za tymi, z którymi swego czasu się pożegnałem. Zaprojektowano je początkowo jako buty do biegania. Unikalna konstrukcja podeszwy zapewniała wyjątkową lekkość. Smukła sylwetka, lekko schowane logo Nike i wspomniana widoczna poduszka gazowa to znaki rozpoznawcze butów Air Max 1. Cenię je za styl i wygodę i wiem, że nie jestem odosobniony w swoich uczuciach. Rozejrzyjcie się po ulicach swojego miasta, albo wybierzcie do Amsterdamu lub Berlina. Naprawdę trudno będzie nie spotkać kogoś, kto pomyka w „jedynkach”. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to czas, kiedy wszyscy chcieli mieć wszystkiego więcej: więcej pieniędzy, więcej sławy, więcej biżuterii, a nawet więcej włosów, Nike zaprezentowało kolejny model buta z widoczną poduszką powietrzną, oczywiście jeszcze większą. Były

WWW.HIRO.PL

to Air Max 90 – wtedy futurystyczne, dzisiaj klasyczne, zawsze zapewniające wyjątkowy komfort noszenia. Innowacyjny kształt cholewki i żywe akcenty kolorystyczne zyskały natychmiastowe uznanie wśród wszystkich, dla których liczyła się wyrazistość, świadomość i pewność siebie. Kolejnym rewolucyjnym modelem został Air Max 95, który amortyzację i komfort stopy wyniósł na niespotykany wcześniej poziom. Poduszka gazowa po raz pierwszy widoczna była w przedniej i tylnej części podeszwy, a buty zyskały bardzo charakterystyczny i ekstrawagancki kształt. Samo logo Nike stało się wyjątkowo subtelne – zredukowano je do niewielkich rozmiarów emblematu przy pięcie. Jednym z głównych założeń tego modelu była „biomechanika” – buty te miały wspomagać pracę stopy. Dlatego cholewka „dziewięćdziesiątek piątek” została odchudzona i zrezygnowano z bocznych warstw materiału na rzecz siateczki ze zróżnicowaną perforacją. W ślad za Nike Air Max 95 na rynku pojawiła się cała masa gadżetów o powściągliwej kolorystyce oraz technologicznych, przezroczystych akcentach, i moim zdaniem nie był to przypadek.

swoich czasów – świat przygotowywał się do wkroczenia w trzecie tysiąclecie, bito kolejne rekordy i wierzono w świetlaną przyszłość. Ostatnio projektanci Nike stanęli przed niełatwym zadaniem odświeżenia każdego z tych wyjątkowych i klasycznych modeli. Kluczowym zadaniem było nadanie im nowego oblicza, pozostając jednocześnie wiernym ich ponadczasowemu stylowi. Odpowiedzią okazało się zastosowanie specjalnej siateczki Engineered Mesh, która zwiększa funkcjonalność butów i zachowuje ich oryginalny wzór. Główną zaletą nowej tkaniny jest zróżnicowany poziom gęstości jej splotu, a rezultatem zastosowania – bardziej przewiewna, elastyczna i wytrzymała linia Nike Air Max – lekka i smukła jak nigdy wcześniej. Jednocześnie dla fanów biegania przedstawiono najnowszy model – Nike Air Max + 2013. Wyposażony on został w najbardziej zaawansowaną technologicznie poduszkę gazową, która sięga od pięty aż po palce. Z pewnością Air Max + 2013 również zyska kiedyś miano klasyka. A więc biegacze i kolekcjonerzy: do sklepów, gotowi, start!

Dwa lata później pojawił się Air Max 97. Amortyzacja, wygoda i wręcz stylistyczny hedonizm oraz blask to cechy wyróżniające ten model. Jego kształt nawiązywał do superszybkiej kolei japońskiej. Buty te doskonale oddawały ducha

moda 17


AUTOKRACJA

swift sport tekst i foto | MACIEJ KALKOSIŃSKI

PRZYZNAJĘ SIĘ BEZ BICIA: LUBIĘ ŚCIGAĆ SIĘ SPOD ŚWIATEŁ. I NIEWAŻNE, CZY WŁAŚNIE JADĘ PRAWIE 500-KONNYM AUDI RS5, CZY MALUCHEM POŻYCZONYM OD KUMPLA. NIE PRZESZKADZA MI RÓWNIEŻ TO, ŻE W WIĘKSZOŚCI WYPADKÓW MOIMI PRZECIWNIKAMI SĄ EMERYCI W DAEWOO LANOSACH LUB NIEŚWIADOME SWOJEJ GIGANTYCZNEJ PORAŻKI MAMUŚKI, LEDWIE MUSKAJĄCE GAZ W WYŁADOWANYCH DZIEĆMI VANACH W końcu każdemu kierowcy należy się odrobina szacunku, nie wolno podważać niczyich umiejętności. Gdy już stoję na światłach, lubię się przyglądać swojej niczego niespodziewającej się ofierze: he he, gdybyś wiedziała, co za chwilę się stanie, nie gadałabyś tak spokojnie przez telefon. Zapala się żółte światło i podniecenie rośnie. Lewa noga drży na sprzęgle, a prawa lekko muska gaz, by silnik nabrał odpowiednich obrotów. Zagadana emerytka z mojej prawej rusza, widać lubi grać nieczysto i nie czeka na zielone. Nie ze mną jednak te numery! Może i pierwsza zaczęła się toczyć, ale to moje auto strzela jak z procy i z lekkością mija przeciwników, gdy przebijam na drugi bieg. Poszło. Jeszcze tylko kontrola lusterek i już podświadomość kreśli krótkie scenki, w których widzę rozpacz moich ofiar, z całej siły próbujących dotrzymać mi tempa. Nie mają szans. Wiem, że to idiotyczne, ale co zrobić, skoro sprawia to przyjemność… Podobnie jest z jazdą samochodami z wysokoobrotowymi silnikami. W czasach, gdy kierowcy marzyli jeszcze o tym, by jeździć autem, a nie – jak jest dzisiaj – by jak najszybciej z niego wysiąść (bo korki, bo dziury, bo drogie paliwo…), Japończycy zaczęli budować samochody z małymi silnikami, które w miarę nabierania obrotów oddawały zadziwiająco dużo mocy. Gdy dzisiaj ktoś podróżuje pojazdem z silnikiem Diesla, to na pewno trudno mu zrozumieć, jak to możliwe, że coś takiego jak korzystanie z mocy auta na wysokich obrotach może sprawiać przyjemność. A jednak. Szczególnie jeśli motor o takiej wysokoobrotowej charakterystyce pracuje pod maską zwinnego miejskiego samochodu – tak jak ma to miejsce w modelu Suzuki Swift Sport. Z pozoru autko nie wyróżnia się niczym szczególnym: jest zgrabne i nieźle wykończone, ale to potrafią zaoferować również inne pojazdy w tej klasie. Zerknięcie w papiery również nie poraża. Pozbawiony doładowania silnik 1,6 o mocy 136 KM raczej nie zapowiada niczego spektakularnego. Nie dajcie się jednak oszukać pozorom, Suzuki zna się na budowie małych aut i doskonale wie, co robi, umieszczając na tylnej klapie Swifta napis „Sport”. Niepozorne fotele mocno ściskają ciało kierowcy, a mała kierownica wygodnie leży w dłoniach. Byłoby niemal idealnie, gdyby nie trochę za luźno pracująca dźwignia skrzyni biegów. Gdy ruszymy z miejsca, Swift zachowuje się jak typowe miejskie autko: przyspiesza gładko, cicho i spokojnie. Z jego obsługą nie będzie miał problemu nawet kierowca, który dopiero co wysiadł z pojazdu egzaminacyjnego i właśnie zaczyna swoją motoryzacyjną przygodę. Cała zabawa zaczyna się jednak wtedy, gdy wstrzymamy się ze zmianą biegów i pozwolimy, aby motor zaczął wkręcać się na obroty. Do naszych uszu zacznie docierać stopniowo narastający warkot, przeradzający się w niezwykle rasowy ryk, a samochód z intensywnie narastającą siłą zacznie ciągnąć do przodu.

18 felieton

Jeśli przebijemy bieg na samym końcu obrotomierza, prędkość obrotowa spadnie na tyle, by znów trafić w ten odpowiedni moment, w którym cała zabawa z przyspieszaniem zacznie się na nowo. Swift Sport nie traci werwy nawet przy prędkościach autostradowych, o ile tylko odpowiednio dobierzemy przełożenie. Innym plusem niewielkiego, pozbawionego doładowania silnika Suzuki jest całkiem rozsądne spalanie. Nawet jeśli często bawimy się wkręcaniem auta na obroty, nie powinno ono przekroczyć 10 litrów na 100 km w mieście. Z kolei gdy wrzucimy szósty bieg i będziemy jechali w miarę równo na trasie, to bez trudu zejdziemy do okolic 5 litrów na 100 km. Pewne wątpliwości może budzić jedynie cena samochodu: 67 tys. złotych to sporo jak na samochód miejski. Swift Sport w standardzie oferuje jednak praktycznie kompletne wyposażenie, ze światłami ksenonowymi, ładnymi alufelgami czy automatyczną klimatyzacją włącznie.

WWW.HIRO.PL



WARTO ROZMAWIAĆ

peter j. birch

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

Przyznaj, nie spodziewałeś się, że twój debiutancki krążek „When The Sun’s Risin’ Over The Town” odbije się takim echem? Oczywiście miałem cichą nadzieję, że media coś napiszą, ale nie spodziewałem się, że będą to tak pozytywne opinie. Nie ukrywam, że bardzo mnie cieszą. Jesteś dosyć młodym muzykiem. Przeszedłeś fazę grania w zespołach licealnych, bo chyba Peter J. Birch nie wziął się znikąd? Nie. Zaczynałem od zespołu, w którym grałem na perkusji – jeszcze w czasach gimnazjum. Graliśmy głównie covery, potem trochę swojego materiału. To przekształciło się w pierwszy poważniejszy zespół – More Than Three, z którym wydaliśmy EP i nagraliśmy LP, który do dziś niestety nie została wydany, ale można tego materiału w całości posłuchać w internecie. W międzyczasie zacząłem grać jak Peter J. Birch, a zaraz potem pojawił się też dwuosobowy projekt – Jazz Brown, w którym grałem tym razem na gitarze elektrycznej i śpiewałem. Nagraliśmy tylko demo, ale było w tym dużo fajnej energii, w końcu trochę hałasowaliśmy. No i kapela z prawdziwego zdarzenia – Turnip Farm, w której jestem perkusistą. Wydaliśmy dwie płyty, które narobiły też delikatnego szumu, i zagraliśmy trochę koncertów. A na końcu mój domowy projekt hiszpańskojęzyczny – Campesino – w którym robię całą muzykę i śpiewam do wierszy poetów hiszpańskich i latynoamerykańskich. Jest tego trochę (śmiech). Podobno teksty piszesz trochę na około, czyli tłumaczysz z polskiego na angielski? Nie, tak było dawno temu – na samym początku. Teksty na nową płytę napisałem od razu po angielsku, ale z racji tego, iż podchodzę do sprawy profesjonalnie, skonsultowałem się w ich sprawie ze znajomym, który pomagał mi od strony gramatycznej. Jednakże zostały one napisane przeze mnie. Peter J. Birch to z założenia granie amerykańskie, śpiewanie po angielsku. Nie wyobrażam sobie, by było inaczej. Może kiedyś będę coś śpiewał po polsku, ale wówczas myślę, że będzie to po prostu jako Piotrek Brzeziński.

20 wywiady

Na ile klimat rodzinnej okolicy ma przełożenie na atmosferę kompozycji? To zależy. Czasem ma, czasem nie. Choć myślę, że mój kochany Wołów zawsze jakoś mnie inspiruje. Uwielbiam to miejsce i tam czuję się najlepiej, lecz nie zawsze tworzę w swoim miasteczku. Z racji tego, iż mieszkam i studiuję we Wrocławiu albo dużo koncertuję, te nowsze utwory powstają w różnych miejscach. Ostatnio napisałem numer podczas trasy po Czechach. Zależało ci, by płyta była uniwersalna, pozbawiona lokalnych naleciałości? Nie zastanawiałem się nad tym. Nie chodzi mi o to, żeby udawać Amerykanina albo ukrywać polskość. Po prostu obrałem sobie taki nurt i tego się trzymam. Ludzie w Polsce są jeszcze chyba nieprzyzwyczajeni do tego, że świat jest już na tyle otwarty, że w np. w Czechach albo w Portugalii czy Grecji jest sobie jakiś gość, który śpiewa po angielsku, czyli w uniwersalnym języku, i gra muzykę, którą kocha, a może to być przecież zarówno amerykańskie country, rock, techno czy jeszcze coś innego. Wydaje mi się, że na Zachodzie to, że występuję pod pseudonimem i gram taką muzykę, jest zdecydowanie czymś bardziej naturalnym. A zdarzało ci się już, że ktoś brał cię za Amerykanina, nie Polaka? Tak, niejednokrotnie. Czasem nawet nie wyprowadzałem ludzi z błędu, ale to tylko dla żartu. Zaraz i tak się ujawniałem, i się z tego śmialiśmy. Raz tylko jakiś dziwny gość strasznie wkurzył się, że nie mówię do niego po polsku. Był pijany i myślał, że chcę go w ten sposób obrazić (śmiech). Masz może w takim razie plan podboju scen zagranicznych? W najbliższym czasie mam zamiar zagrać jakieś koncerty z zespołem, który powstaje, by odgrywać na żywo mój album. Peter J. Birch & His River Boat Band bliżej wakacji powinien zacząć działać. A jeśli chodzi o koncerty za granicą, to w przyszłym tygodniu jadę na pięć koncertów na Słowację, później odwiedzę też Czechy, Niemcy, wybieram się również do Londynu, więc jest coraz lepiej w tej materii.

WWW.HIRO.PL


mikromusic tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Natalia: …i przez przypadek zamknęliśmy tą płytą pewien etap w funkcjonowaniu zespołu. Nowy etap to nowa płyta i nowe spojrzenie na nasze piosenki. Chcieliśmy, aby ta płyta muzycznie był prosta. Na nowym krążku brakuje daleko rozwiniętych partii solowych, nie ma jazzu, gramy prosto, wręcz oszczędnie. To jest coś nowego dla nas, czyli jakiś nowy początek. A jednak album nosi tytuł „Piekny koniec” i taka „definitywna” tematyka przewija się właśnie w tekstach. Natalia: Akurat w czasie, gdy powstawała ta płyta, nurtowała mnie tematyka „końca” w szerokim znaczeniu. Gdzie kończy się nasz świat? Gdzie są jego granice? Fascynacja śmiercią, pewien dreszczyk niepokoju. Poza tym ja martwię się o kondycję moralną i ekologiczną naszego świata. To wszystko zawarłam w większości tych piosenek. Ubiegły rok przyniósł album koncertowy – czy była to forma zamknięcia pewnego etapu i rozpoczęcia czegoś zupełnie nowego? Dawid: Do nagrania albumu koncertowego fani namawiali nas już chyba od pierwszej płyty. Kiedy nadarzyła się okazja zagrania koncertu w świetnie brzmiącym, wyposażonym w najwyższej jakości sprzęt muzyczny klubie, pomyśleliśmy, że może właśnie nadszedł właściwy moment ku temu. Promocyjny pomysł z dziesięcioleciem zespołu, zresztą zgodny z prawdą, przyszedł już długo po samym wydarzeniu. Tak więc jak zwykle, najpierw zrobiliśmy coś dla siebie, a dopiero później zaczęliśmy się zastanawiać, jak dotrzeć z tym do ludzi…

stendek foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

tekst | SEBASTIAN RERAK

„Stendek jest projektem audiowizualnym” – czytamy w oficjalnym bio. Co to oznacza w praktyce? Właściwie to chyba nim już nie jest. Gdy tworzyłem bardziej spokojną ambientowo-IDMową muzykę, czułem, że wzbogacenie moich kompozycji o wizualizacje podnosi jakość występów na żywo, dlatego zazwyczaj współpracowałem z VJ-ami. Teraz wizualizacje nie są mi to już tak potrzebne, bo muzyka nabrała bardziej spontanicznego i tanecznego charakteru. Wystarczy mi tylko dźwięk i reakcja ludzi. Każde z twoich dotychczasowych wydawnictw ukazało się nakładem innego labela. To efekt pewnej strategii czy dzieło przypadku? Nie mam strategii. Wydawałem w wytwórniach, które mi to proponowały. Rzadko dostawałem odpowiedź na demówki, które wysyłałem, ale zawsze zależało mi na dobrej promocji mojego materiału. Jak na razie Pink Kong Records radzi sobie z tym całkiem nieźle. „Touch” to zupełnie premierowy materiał? Tak. Na płycie znalazły się najlepsze według mnie utwory, jakie stworzyłem w latach 2010-2012. To jedynie osiem kompozycji, ale stanowiących esencję moich ostatnich poszukiwań. Nie ma między nimi żadnych zapychaczy. Za to do utworu tytułowego powstał ciekawy teledysk stworzony przez Michała Magdzińskiego vel Tusto.

WWW.HIRO.PL

Jest na tym krążku taki utwór, z którym jesteście najmocniej związani emocjonalnie? Dawid: To zawsze trudne pytanie, bo przy autorskim projekcie każda piosenka jest jakby naszym dzieckiem, a własne dzieci kocha się tak samo (śmiech). Ja bardzo lubię piosenkę „Biedronki w słoikach”, bo to pierwsza napisana na tę płytę, „Za mało” za ładunek emocjonalny i chyba za wszystko „Pod włos”, bo spędziłem nad nią najwięcej czasu. Natalia: Ja oczywiście lubię najbardziej te najsmutniejsze, czyli „Za mało” i „Pożar”. I jeszcze „Halo” za odjazdową końcówkę zaimprowizowaną w studiu na setkę z całym zespołem!


DOBRY GATUNEK

wor l d mu s ic tekst | KAPELA ZE WSI WARSZAWA

foto | RADEK POLAK

MUZYKA ŚWIATA. KONGLOMERAT DŹWIĘKÓW, LUDZI I KULTUR. ŚWIATOWA WSPÓLNOTA MIĘDZYLUDZKA, UDOWADNIAJĄCA, ŻE GRANICE NARODOWOŚCIOWE, RELIGIJNE, GEOGRAFICZNE I POLITYCZNE TO ABSTRAKCYJNE KATEGORIE KLASYFIKACJI CZŁOWIEKA, PRZEZ KTÓRE MUZYKA SWOBODNIE PRZENIKA I KTÓRYCH NIE UZNAJE. PRZEDSTAWIAMY KRÓTKĄ LISTĘ NIEZWYKŁYCH ARTYSTÓW, ZESPOŁÓW I WYKONAWCÓW TEGO NURTU. BIERZCIE, GOOGLUJCIE I SŁUCHAJCIE TEGO WSZYSCY!

A – Airtist Austriacko-węgierskie trio wirtuozów drumli, digeridoo i ludzkiego głosu (beatbox/śpiew gardłowy/śpiew) generujące niezwykłe ściany dźwięku. W 101% akustyczne granie, potężna energia prosto z powietrza. B – Dakha Brakha Ukraińska muzyka przyszłości, gdzieś z połowy XXI wieku. Tradycyjne słowa, melodie i głosy, w nowej, transowej, minimalistycznej oprawie, w której Zachód spotyka Wschód. Nagrywają dla belgijskiego Crammed Discs! C – Hari Prasad Chaurasia Wirtuoz indyjskiego fletu bansuri, jedna z najważniejszych żyjących postaci klasycznej muzyki Indii. Dźwiękowy impresjonista, geniusz operowania barwą i przestrzenią. Ukoi każdą duszę. D – Dawanggang Najbardziej oczekiwany debiut roku. Rezydujący w Pekinie singer-songwriter, wspólnie z zespołem tworzy znakomitą psychodelię, odwołującą się do trady-

WWW.HIRO.PL


cyjnych dźwięków wielu krain Chin. Totalna egzotyka wkrótce w niemieckim JARO. F – Femi Kuti Najstarszy syn legendarnego Feli, właśnie wrócił do Nigerii z kolejnej trasy koncertowej po USA. Wojownik, rewolucjonista, na scenie wulkan energii. Charyzmatyczny głos, wódz duchowej rewolty, której warto stać się częścią. G – Geomungo Fatory Odkrycie roku prosto z Korei Południowej. Czwórka wybitnych instrumentalistów i ich geomunga – antyczne koreańskie cytry – w perfekcyjnie zaaranżowanych utworach, czerpiących nie tylko z muzyki Półwyspu. H – Hedningarna „Poganie” to klasycy world music, szwedzko-fiński zespół inspirujący artystów na całym świecie, pionierzy, których nagrania z połowy lat 90. nadal powalają perfekcją brzmienia, kompozycji i nowatorstwem rozwiązań. W roku 2012 powrócili z nowym albumem! I – Iskwew Szamańskie trio Sandy Scofield, Indianki z plemienia Cree z Kanady. Wokalno-bębnowe uderzenie prosto w trzewia. Transowe dźwięki z odmętów kanadyjskich kniei. J – JuJu Rockowe trio pod wodzą Justina Adamsa i gambijski griot Juldeh Camara. Blues-rock spotyka muzykę Zachodniej Afryki. Ulubiony zespół Roberta Planta, z którym wielokrotnie występował na scenie. K – Kilema Randrianantoandro Śpiewak, multiinstrumentalista, wodzirej, wirtuoz tradycyjnych instrumentów Madagaskaru, prezentujący publiczności na całym świecie piękno muzyki swojego kraju. Człowiek-dusza, najważniejszy kulturalny ambasador swojej ojczyzny. L – La-33 Najsłynniejszy z kolumbijskich zespołów. Salsa na najwyższym poziomie. Zjawiskowy boysband o niezwykłej scenicznej ekspresji, świetni wokaliści wsparci sekcją dętą, rytmiczną, gitarami, klawiszami. M – Manu Chao Poeta, rebeliant, niestrudzony orędownik wolności. Oprócz własnej twórczości, charakterystycznej fuzji rocka alternatywnego, ska i reggae, promuje innych artystów, zarówno ze sceny hiszpańskiej, jak i międzynarodowej (produkcja Amadou&Mariam). N – Nusrat Fateh Ali Khan Zrewolucjonizował myślenie o muzyce tradycyjnej jako nie skostniałej, ale podlegającej permanentnemu rozwojowi formie ekspresji. Najgenialniejszy głos w historii Pakistanu. Wprowadził qawwali, mistyczną muzykę sufich, w XXI wiek. Nie ma go z nami od 16 lat, ale nieustannie inspiruje rzesze wiernych słuchaczy. O – Omar Souleyman Król syryjskich wesel, przebojem przebił się do mainstreamu muzyki świata, pokazując moc starych dźwięków zaklętych w nowe, zelektryfikowane instrumenty. Ciekawy głos, potężna energia i zjawiskowi muzycy towarzyszący. P – Mercedes Peón Najwybitniejsza muzyczna reprezentantka Galicji, północno-zachodniej części Hiszpanii, jak sama podkreśla, reprezentująca wyłącznie siebie. Genialny głos, niezwykła wyobraźnia, bezpretensjonalna ekspresja. Gandarw.

WWW.HIRO.PL

Q – Alim i Farghana Qasimovie Cudowny duet wokalny, żywe legendy Azerbejdżanu, spadkobiercy tradycji mugham – śpiewanych eposów. Ich koncert na Warszawskim Festiwalu Skrzyżowanie Kultur we wrześniu 2012, zwieńczony 45-minutowym, oryginalnym mughamem, był jednym z najpiękniejszych występów jakie dane nam było zobaczyć. R – Raza Khan Niezwykła postać – zielonoświątkowiec z Punjabu w Indiach, wykonujący tradycyjną muzułmańską muzykę religijną – qawwali. Jego niezwykły głos o 5-oktawach, przenosi słuchaczy w trzeci wymiar. S – Skip&Die Jeden z głośniejszych debiutów na scenie world ostatnich lat. Holenderska kompania muzykancka, pod wodzą śpiewającej w 7 językach performerki Cathy Pirathy, udanie łącząca szereg rozmaitych muzycznych rytmów, od elektroniki, dubu, reggae, samby przez piosenkę autorską po rocka, cumbię i dźwięki z RPA. T – Tinariwen Tuareski blues podbił w ostatnich latach serca słuchaczy na całym świecie. Tinariwen dorobili się przy tym kilku zespołów-klonów, z których żaden nie jest w stanie zaproponować czegoś nowego wobec epokowych dokonań laureatów Grammy. Wzruszające opowieści prosto z serca Sahary, na scenie jak plemienna wspólnota – zjednoczeni we wspólnym graniu. U – Tranglobal Underground Wizjonerzy muzyki globalnej fuzji, pionierzy ruchu Asian Underground, w roku 2013 powracają z nową płytą, nagraną wspólnie z wybitną dętą orkiestrą z Albanii, Fanfara Tirana. Zapowiadają się kolejne parkietowe szlagiery na każdą okazję! V – Togeir Vassvik Nieujarzmiony, wolny głos ludu Samii z dalekiej północy Norwegii. Mistrz jojku, archaicznej techniki śpiewu, imitującej odgłosy zwierząt i dźwięki natury, śpiewający także gardłowo, grający na szamańskim bębnie i gitarze, tworzy niezwykle ciekawą, psychodeliczną muzykę. Ku poruszeniu serc! W – Danyel Waro Legendarny bard z maleńkiego La Reunion, leżącej na wschód od Madagaskaru, niezwykłej etnicznie i historycznie wyspy. Wybitny wokalista, znakomity perkusjonista o nietuzinkowej scenicznej charyzmie i ogromnym wigorze. X – Psarantonis (Antonis Xylouris) Muzyczna legenda i ikona Krety, muzykant, śpiewak, lirnik, poeta i kompozytor, spadkobierca wielowiekowego dziedzictwa bogatej kultury największej z greckich wysp. Mimo 70 lat na karku, nieustająco w trasie, z rodzinnym zespołem przemierzył wszystkie kontynenty. Y – Youssou’n Dour Wybitny wokalista, absolutna gwiazda sceny world music przez ostatnie 25 lat. Obecnie na stanowisku Ministra Kultury Senegalu. Trzymamy kciuki za powodzenie reform i wracamy do słuchania nagranych przez Youssou płyt. Z – BaBa ZuLa Turecka psychodelia i sztuki performatywne w pełnej jedności. Filar alternatywnej sceny Stambułu, zjawiskowo udokumentowanej w znakomitym filmie „Crossing the Bridge” Fatiha Akina. Sprawdźcie to!


AKCJA

dotknij teatru tekst | AGNIESZKA CYTACKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

OD CZTERECH LAT W ŁODZI, A OD ROKU TAKŻE W POZNANIU, WARSZAWIE I KATOWICACH Z OKAZJI MIĘDZYNARODOWEGO DNIA TEATRU REALIZOWANA JEST SZEROKA AKCJA EDUKACYJNA PT. „DOTKNIJ TEATRU”. INICJATYWA WYJĄTKOWA, BOWIEM PODJĘTA PRZEZ GRUPĘ PASJONATÓW TEATRU, DLA KTÓRYCH EDUKACJA TEATRALNA I INFEKOWANIE IDEĄ TEATRU JEST CELEM WARTYM POŚWIĘCEŃ Pomysł stworzenia imprezy, która ogarnia swym zasięgiem większość miasta, niemal wszystkie grupy wiekowe i środowiskowe, wydawał się w 2010 roku w realizacji nierealny. Nie było pieniędzy, odpowiedniej struktury organizacyjnej, wzorców, które pozwoliłyby zabrać się do pracy. Było natomiast przekonanie, że nie można się wycofać. Grupę Inicjatywną, odpowiedzialną za przeprowadzenie tego karkołomnego pomysłu, utworzyli: Jolanta Sowińska z Teatru Muzycznego w Łodzi, Anna Ciszowska z Teatru Nowego w Łodzi, Konrad Dworakowski – dyrektor Teatru Pinokio, Joanna Ossowska – z-ca dyrektora Teatru Pinokio, Tomasz Rodowicz – dyrektor Teatru Chorea, Marcin Brzozowski – założyciel Teatru Szwalnia, Marian Glinkowski – ówczesny dyrektor festiwalu Łódzkie Spotkania Teatralne i prezes Łódzkiego Oddziału Towarzystwa Kultury Teatralnej, Krystyna Weinttrit – dyrektor Centrum Kultury Młodych, Barbara Kurowska – z-ca dyrektora Muzeum Kinematografii w Łodzi, Bożena Krasnodębska – ówczesna dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Miasta w Łodzi, Małgorzata Gaduła-Zawratyńska z Wydziału Kultury Urzędu Miasta w Łodzi, Pola Amber i Julia Jakubowska z Teatru Chorea. Koordynatorką projektu została Anna Ciszowska, która dała zaczyn ideologiczny akcji. Wszyscy do akcji przystąpili społecznie i po godzinach swojej obowiązkowej pracy. Przecierali szlaki w niezliczonych pokojach urzędników, polityków, decydentów, dyrektorów, sponsorów. Zarażali pomysłem kolejnych artystów i animatorów, pozyskiwali projekty, aż w końcu w marcu 2010 roku ruszyła akcja z minimalnym budżetem 25 tys. pozyskanym z miejskiej kasy i nieobliczonym wkładem własnym wszystkich, którzy przystąpili do akcji i zadeklarowali wiarę w przedsięwzięcie. „Dotknij teatru” w pierwszej odsłonie zaprezentowało ponad 50 imprez kulturalnych w przestrzeniach miejskich, szkołach, teatrach, muzeach i domach kultury. Akcja została zrelacjonowana i odnotowana przez wszystkie lokalne media, a 15 marca 2010 roku podczas konferencji prasowej dyrektorzy łódzkich instytucji kultury podpisali deklarację pracy na rzecz cyklicznego realizowania projektu „Dotknij teatru” w Łodzi. Ale ostatecznie sens podejmowanych działań potwierdziła publiczność i zaskakująca wręcz frekwencja podczas imprez. Teatr nie czekał na widzów, po prostu wyszedł do przechodniów, uczniów, pasażerów i klientów galerii handlowych z jasnym przesłaniem: Uczcijmy razem Dzień Teatru. Od tego momentu stało się jasne, że ta akcja w wyjątkowo świeży sposób dąży do integracji środowisk kulturalnych miasta i walczy ze stereotypami w postrzeganiu sztuki teatru oraz daje bezpłatne uczestnictwo w masowej imprezie kulturalnej. Pierwsza realizacja projektu miała nieoczekiwane konsekwencje w środowisku teatralnym Łodzi. Teatry instytucjonalne otworzyły się na działania teatrów offowych, podejmowano wspólne działania artystyczne. Wymiana myśli i doświadczeń owocowała. Przy realizacji drugiej edycji wsparcie finansowe zaoferował dyrektor Narodowego Centrum Kultury Krzysztof Dudek, a znaczne dofinansowanie przyznało Ministerstwo Kutury i Dziedzictwa Narodowego i Wydział Kultury Urzędu Miasta Łodzi. Było już łatwiej. W 2011 roku zaprezentowano widzom 70 imprez specjalnie zrealizowanych z myślą o akcji „Dotknij teatru”. Uczestniczyło ponad 6 tys. wi-

24 teatr

dzów. Liderem projektu został Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. Jego dyrektor Zdzisław Jaskuła uratował projekt, gwarantując mu bazę organizacyjną i administracyjną. Żadna inna instytucja nie była w stanie udźwignąć rozrastającej się akcji. 2012 rok przyniósł niebywały rozwój inicjatywy, w Łodzi zaprezentowano 166 wydarzeń dla 14 tys. widzów. Do akcji przystąpił warszawski Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego. Dzięki zaangażowaniu dyrektora Macieja Nowaka akcja uzyskała promocję ogólnopolską i przystąpiły do niej województwa mazowieckie, śląskie, wielkopolskie. Okazało się, że wszędzie sprawdza się wspólnotowe działanie na rzecz świętowania dnia teatru. W tej chwili Łódź przygotowuje się do czwartej edycji projektu. Co wyniknie z wiary w misję i siłę oddziaływania teatru? Przekonajcie się sami i dotknijcie teatru już w marcu. Wszelkie informacje dostępne na stronie: www.dotknij-teatru.pl.



BERLINALE

berlińskie lekcje harmonii tekst | URSZULA LIPIŃSKA

GDZIEŚ PONAD WYNIKI, PROGNOZY, CEKINY, OPARY LAKIERU DO WŁOSÓW I PRZELOTNE PODNIETY WZNIÓSŁ SIĘ NIEPOZORNY DEBIUT Z KAZACHSTANU, „HARMONY LESSONS” EMIRA BAIGAZINA – NAJLEPSZY FILM KONKURSU GŁÓWNEGO 63. MIĘDZYNARODOWEGO FESTIWALU FILMOWEGO W BERLINIE Na nic zdało się spinanie, kalkulowanie w stylu „dla każdego coś miłego”, parady lśniących gwiazd po czerwonym dywanie. Najciekawsze wydarzenia na 63. Berlinale i tak działy się gdzieś z boku, na marginesie: w ujmującej „Frances Ha” Noaha Baumbacha, uroczym „Before Midnight” Richarda Linklatera, brawurowym „The Act of Killing” Joshuy Oppenheimera, pociągającym „Lovelace” Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana, poetyckim „Leviatanie” Vereny Paravel i Luciena Castainga-Taylora. W nich toczyło się coś na kształt równoległego życia festiwalu, świata tętniącego fantazją, odwagą, bezpretensjonalnością. Pulsującego wszystkim, czego zabrakło w konkursie głównym – dobranej trochę na dziko, trochę przypadkowo, a trochę perfidnie liście tytułów, którą od zeszłorocznego zestawu różniło to, że znalazły się na niej aż cztery dobre filmy. A nie tylko jeden. „Gloria” Sebastiana Lelio, „Harmony Lessons” Emira Baigazina, „Closed Curtain” Jafara Panahiego i „Vic+Flo Saw A Bear” Denisa Cote. Niby każdy z nich został ujęty w werdykcie, ale potraktowany jakby nagrodą pocieszenia, zmuszony puścić przodem bardziej zachowawcze i konserwatywne tytuły. Takie jak zdobywca Złotego Niedźwiedzia, rumuński dramat „Pozitia Copilului” Calina Petera Netzera – momentami ujmujący, acz przez większość czasu raczej wtórny względem wszystkiego, co podpisane przez rumuńskich mistrzów z pokolenia wyżej: Cristiana Mungiu, Cristiego Puiu, Corneliu Porumboiu. Netzer opowiedział w swoim filmie o krucjacie samotnej matki próbującej zreperować własną pozycję nadszarpniętą przez syna winnego wypadku, w którym zginął chłopiec. Jedynie rozchwianie bohaterki, balansującej w oczach widza między egoizmem a opiekuńczością, raz po raz wyrywa film z ospałości. Zarówno emocjonalnej, jak i intelektualnej. Drugą niefortunność tegorocznego konkursu ilustrował z kolei uhonorowany Srebrnym Niedźwiedziem „An Episode in the Life of An Iron Picker” Danisa Tanovica. Ponad scenariusz, aktorstwo, historię i sens Tanovic przedłożył sprawę, epatowanie biedą, emocjonalny szantaż i dziką chęć łamania jakiegoś tabu. Niskie instynkty i nieuczciwe zagrywki. On wygrał, ale z podobnym zamiarem grało w tę grę wielu konkursowych reżyserów – Guillaume Nicloux w „La Religieuse”, Bruno Dumont w „Camille Claudel 1915” i wreszcie nasza Małgorzata Szumowska we „W imię…”. Wszyscy dalecy od niedomówień, niezachwiani w wydawanych przez siebie sądach, narzucający się z własnymi ocenami, hołdujący prostej opozycji, dzielącej rzeczywistość między pokrzywdzoną jednostkę a okrutny system. Po tych wszystkich filmowych pocztówkach znad krawędzi, z tym szerszym

26 relacja

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

uśmiechem na twarzy witało się energetyczną „Glorię”, opowieść o niemal sześćdziesięcioletniej rozwódce na parkiecie klubów samotnych serc szukającej miłości. Jeśli w bohaterce chilijskiego filmu tkwi desperacja, to podszyta wdziękiem i siłą. Jeśli coś wydawało się przynależeć jedynie do świata młodości – po „Glorii” żadne tego typu podziały nie mają już racji bytu. Glorii kibicuje się od pierwszej minuty po finałową piosenkę – kiczowaty włoski szlagier, który w filmie Lelio urasta do rangi hymnu wyzwolonej kobiety o niegasnącym apetycie na życie. Jest ona bowiem postacią, która wydaje się jednocześnie mieć życie za sobą i przed sobą. Dzieci odchowała, z mężem się rozwiodła, swoje przeszła, a wciąż nosi w sercu otwartość jakby nieskażoną żadnymi życiowymi porażkami. Gotowość na nowe wyzwania. Choć podobnej bezpretensjonalności hołdowały jeszcze dwa inne filmy, „Nobody’s Daughter” Hong Sangsoo i „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena, jedynie „Gloria” nie sprawiała wrażenia zbyt lekkiej, aby stanąć w konkursowe szranki. Występ w konkursie głównym wciąż bowiem wydaje

się zobowiązywać – do jakieś powagi, odpowiedniego poziomu przemyśleń, pogłębienia refleksji, podjęcia dyskusji o kondycji współczesnego świata. Pod naporem tych wymagań padały kolejne filmy, ginęli kolejni mistrzowie: Ulrich Seidl („Raj: Nadzieja”), Gus van Sant („The Promised Land”), Steven Soderbergh („Side Effects”). Niczym przejeżdżane czołgiem. Czołgiem okazał się dwudziestoośmioletni debiutant z Kazachstanu, Emir Baigazin, autor „Harmony Lessons”, najlepszej fabuły 63. Berlinale. Chłodne, metodyczne okrucieństwo tego filmu idzie jeszcze dalej niż kino Michaela Hanekego, ale nie przekracza granicy chirurgicznej czystości dystansującej widza od tego, co ogląda, jak przydarzyło się to Brandonowi Cronenbergowi w „Antiviral”. Martwe kadry śledzą dojrzewanie zła w chłopcu skompromitowanym przed kolegami przez nauczycieli i biorącym perfekcyjnie zaplanowany odwet na całej instytucji, tylko po to, aby trafić do kolejnego – tym razem dosłownego – więzienia. Wong Kar-Wai nie dostrzegł wyrafinowania, przeszywającej siły, finezji tej opowieści. Wydał wyrok zachowawczy. Bezpieczny. Krótkowzroczny. Może dlatego, że przez cały festiwal nie zdejmował przyciemnianych okularów, choć słońca w Berlinie było w tym roku jak na lekarstwo?

WWW.HIRO.PL



STEFAN ARCZYŃSKI

fotograficzny obieżyświat tekst | MICHAŁ HERNES, JUSTYNA SURMA

foto | STEFAN ARCZYŃSKI

SWÓJ PIERWSZY APARAT KUPIŁ, BĘDĄC CZTERNASTOLATKIEM. ZAPŁACIŁ ZA NIEGO JEDNĄ MARKĘ I TRZEBA PRZYZNAĆ, ŻE BYŁA TO NIEWYSOKA CENA, JEŚLI WEŹMIE SIĘ POD UWAGĘ FAKT, ŻE TEGO DNIA ROZPOCZĘŁA SIĘ JEGO WIELOLETNIA PRZYGODA Z FOTOGRAFIĄ. NA PRZESTRZENI DŁUGICH LAT SFOTOGRAFOWAŁ NIEMAL CAŁY GLOB – OD WIELKIEGO KANIONU PO CHIŃSKIE DACHY CZY CUDOWNE DRZEWA. MOWA O ZAPOMNIANYM MISTRZU FOTOGRAFII STEFANIE ARCZYŃSKIM, KTÓRY W TYM ROKU OBCHODZIĆ BĘDZIE SWOJE 97. URODZINY

28 foto


Pochylając się nad jego twórczością, warto zwrócić uwagę na kontekst biograficzny. Arczyński urodził się 31 lipca 1916 roku w Essen. Jego ojciec, licząc na lepsze perspektywy, postanowił przenieść się z Wielkopolski do przemysłowej Westfalii i Nadrenii. Lata trzydzieste nie sprzyjały rozwijaniu pasji nastolatka. Bardzo interesował go sport i jego marzeniem było fotografować igrzyska olimpijskie. Chociaż wojna pokrzyżowała te młodzieńcze plany, to później, w 1936 roku, był na igrzyskach w Berlinie. To fotografii zawdzięcza, że – zamiast bezpośrednio uczestniczyć w ataku na Polskę – został skierowany do obróbki zdjęć lotniczych. Wraz ze swoją jednostką początkowo stacjonował we Francji, a następnie, przez Polskę i Ukrainę, został skierowany pod Stalingrad. Ciężko ranny w jednej z walk, cudem uniknął śmierci. Dziś zapytany o tamten czas, niechętnie podejmuje rozmowę. Po zakończeniu wojny dostał się do niewoli radzieckiej, z której, dzięki patriotycznej przeszłości swojego ojca, został zwolniony i odesłany do Polski. Do Wrocławia przyjechał w roku 1950 i niemal od razu zaczął dokumentować powojenne zniszczenia. Uwieczniał starą i nową architekturę, a także odradzające się życie kulturalne miasta i regionu. Współcześnie te zdjęcia z powodzeniem mogą pełnić rolę niemych kronik tamtych czasów. Oprócz fotograficznej pasji Arczyński uwielbiał podróżować. Często w rozmowach podkreśla, że gdyby nie to zamiłowanie, nie powstałyby żadne zdjęcia. To właśnie chęć dokumentowania i utrwalania na kliszy świata, który go zachwycał, spowodowała, że naciskał migawkę aparatu. Fotografował nie tylko Dolny Śląsk, lecz również inne regiony Polski, między innymi Podhale. W Tatrach powstały zdjęcia Aliny Janowskiej, z którą fotograf się przyjaźnił. Współpracował z nią przez ponad pięć lat i towarzyszył jej z aparatem podczas kręcenia jednego z jej filmów. W miarę jak zmieniała się sytuacja polityczna w kraju, Arczyński zaczął podróżować za granicę. Szczególnie mocno przeżył swą podróż do Chin, skąd przywiózł tysiąc zdjęć. Niestety, polska cenzura zezwoliła wówczas jedynie na prezentacje tych prac, na których nie zobaczymy obrazu biedy. Fotograf mógł za to pokazać publicznie element chińskiej architektury, który zaintrygował go najbardziej, czyli… dachy. Pozostałe chińskie zdjęcia, a właściwie pewną ich część, można było zobaczyć dopiero na wystawach organizowanych w latach późniejszych oraz w fotograficznych albumach. W Chinach Aczyńskiemu teoretycznie nie wolno było robić zdjęć. Raz podszedł tam do niego miejscowy policjant i Polak obawiał się, że tamten zarekwiruje mu aparat. Okazało się, że Chińczyk chciał go jedynie uchronić przed deszczem swoją parasolką. W trakcie zagranicznych wycieczek Polak praktycznie nie rozstawał sie z aparatem. Czasem fotografowanie absorbowało go tak mocno, że gubił grupę, z którą przyjechał, lub też kazał jej na siebie czekać. Jego żona, Lidia, z uśmiechem wspomina wyjazd do Wielkiego Kanionu, kiedy Arczyńskiemu tak bardzo zależało na wykonaniu zdjęć w trakcie tzw. złotej godziny, że grupa musiała czekać z niepokojem tylko na niego. Gdy za granicą Arczyńscy nie dysponowali wielkimi funduszami, zdarzało im się mieć pieniądze jedynie na jedno ciastko i jedną kawę. Chociaż Polak jeździł na wycieczki turystyczne, jego pasja była także jego zawodem. Nigdy nie uważał się za artystę. Liczyła się dla niego warsztatowa precyzja i wręcz irytowało go, że w Polsce ciągle szukano zdjęć artystycznych. Dużo bliższa była mu postawa niemieckich fotografów, dla których w fotografii chodziło przede wszystkim o światło. Jak skromnie mawia: „Jestem fotografem, któremu czasem wychodzą artystyczne zdjęcia”. Nie powinno więc dziwić, że często przyjmował komercyjne zlecenia. Kiedy gościliśmy w jego domu, z dumą prezentował nam fotografie, które wykonał na okładki ówczesnych czasopism, między innymi „Przyjaciółki”. Ich stylistyka nie pozostawia wątpliwości co do ideologii, jaka za nimi stała. Jedną z ulubionych anegdot Arczyńskiego jest historia ustawionego zdjęcia, które wykonywał na zlecenie pewnego czasopisma. Przedstawia ono wiejską babkę, która spogląda w kierunku popiersia Stalina. Początkowo nikt nie chciał sie zgodzić na wzięcie udziału w tej sesji. Ostatecznie udało mu się namówić kobietę zaczepioną gdzieś na ulicy, która akurat przyjechała na moment do miasta. Słuchając jego opowieści, a także oglądając liczne albumy i setki skatalogowanych zdjęć, trudno nie odnieść wrażenia, że niektóre z nich prezentują obraz odrobinę niepełny. Rodzi się pytanie, dlaczego na żadnej z wystaw nie zaprezentował do tej pory zdjęć dokumentujących strajki czy manifestacje. Zwłaszcza że w albumach można spotkać fotografie portretujące pierwszomajowe pochody. Zapytany o to, nie udzielił żadnej odpowiedzi. Niewykluczone, że tak po prostu wyszło i polityka nigdy go nie interesowała, a w życiu dostrzegał inne priorytety.

WWW.HIRO.PL

Warto podkreślić, że Arczyński to człowiek pogodny i dowcipny. Bardzo cieszą go wizyty gości. Lubi rozmawiać, choć z uwagi na jego stan zdrowia jest to ostatnio nieco utrudnione. Uwielbia też obdarowywać swych gości fotografiami, które oczekują cierpliwie w ciemni albo w licznych kartonach i pudełkach. Te ostatnie zebrane zostały w pomieszczeniu służącym za archiwum. Dowodzą one, że jest mistrzem pejzażu, portretu, detalu i fotografii dokumentalnej. To przede wszystkim artysta cierpliwy, będący wnikliwym obserwatorem rzeczywistości. Potrafi dostrzec piękno tam, gdzie go na pierwszy rzut oka nie widać, przykładowo w drzewach, stając się mistrzem drzewnych portretów. Spoglądając na jego czarno-białe obrazy, można stwierdzić, że potrafił długo czekać na właściwy moment, zanim nacisnął migawkę aparatu: na błysk słońca, gest rąk czy grymas twarzy. Niestety nie zawsze miał na to czas. Mimo to nie zrażał się takim stanem rzeczy. Jego fotografie, zwłaszcza liczne portrety, niosą ze sobą duży ładunek emocjonalny. Podziwiając je, można doszukiwać się w nich historii, które kryją się w tych fizjonomiach lub gdzieś w dali, poza kadrem. Arczyński potrafi wydobywać piękno z rzeczy prostych, które towarzyszą nam w codziennym życiu. Cechuje go duża sympatia, a czasem wręcz czułość wobec przyrody i ludzi, których fotografował. Tym bardziej zasługuje, by o nim nie zapomnieć.

foto 33


DONATAN

słowiański rap tekst | DANIEL WARDZIŃSKI, POPKILLER.PL

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

PŁYTA POKRYWAJĄCA SIĘ PODWÓJNĄ PLATYNĄ JEST W POLSCE TAK RZADKA JAK DOBRA SPRZEDAŻ INNOWACYJNEJ I ODWAŻNEJ MUZYKI. ALBUM „RÓWNONOC: SŁOWIAŃSKA DUSZA” POŁĄCZYŁ OBA TE ZJAWISKA I W MGNIENIU OKA ZMIENIŁ DONATANA W OGÓLNOPOLSKĘ GWIAZDĘ NAJWIĘKSZEGO FORMATU Krakowski producent nie jest pierwszym, który szukał stricte polskiego brzmienia hip-hopu, łącząc nowe trendy zza Atlantyku ze słowiańskim folkiem, ale to on najlepiej potrafił przekonać publikę do takiego połączenia. „Nie lubimy robić” z dwójką kieleckich raperów – Kajmanem i nieśmiertelnym Borixonem – ma większą rotację w telewizjach muzycznych i więcej odsłon na YouTube niż ostatnie teledyski Pei i Tedego razem wzięte. Pozostałe single opatrzone wysokobudżetowymi, pomysłowymi klipami przemawiającymi do starosłowiańskiej estetyki radzą sobie niewiele gorzej – w prawie każdym z ośmiu (!) przypadków odsłony liczone są w milionach. Tak działa Urban Records. „Równonoc” opatrzona kodem UR001 jest pierwszą pozycją w katalogu labelu należącego do giganta hiphopowego rynku ubraniowego – Urban City. Chyba ciężko wyobrazić sobie bardziej spektakularny debiut? Bardziej wnikliwi fani polskiego rapu z pewnością pamiętają Donatana chociażby z singla Mesa zatytułowanego „My!”, który stał się początkiem nowej drogi producenta na szczyt. Wcześniej autor „Równonocy” tworzył producencki duet Rafpak z Teką, ale po udziale na najważniejszych płytach polskiej czołówki od tamtego czasu to rok 2012 wypada uznać za najważniejszy w długiej karierze beatmakera. Pomimo tego, że aż sześć singli pojawiło się przed premierą, a potem płyta w całości trafiła do sieci, gdzie można jej odsłuchać zupełnie legalnie, słowiańskie dusze z całej Polski nie zapomniały na koniec pójść do sklepu i zapłacić za swój egzemplarz podwójnego CD. Czyli to jednak możliwe? Czemu to właśnie płyta Donatana tak mocno przemówiła do świadomości szerokiego odbiorcy, jednocześnie nie tracąc uwagi rapowego środowiska? Na „Równonocy” zgromadzono absolutną czołówkę polskiej sceny – zdobywców złotych płyt, jak Chada, Tede, DonGuralEsko, Pezet, Pih, Ten Typ Mes czy Sokół, obiecujących debiutantów jak Sitek, B.R.O. i Z.B.U.K.U oraz MC’s, którzy działają od wielu lat, ale ostatnio ewidentnie łapią wiatr w żagle, m.in. VNM’a, Miuosha, Ero czy Shellera. Przede wszystkim jednak udało się odpowiednio zmobilizować tych raperów, dzięki czemu warstwa tekstowa materiału okazała się strzałem w dziesiątkę, a wielu z wyżej wymienionych zaliczyło najlep-

30 muza

sze zwrotki od wielu miesięcy. Mamy tutaj zarówno nawiązania do polskiego pijaństwa, porywczości i romantyzmu, jak i do współczesnego narzekactwa i lenistwa, ale wszystko przedstawione z takiej perspektywy, że słuchacze mogą odnosić to do siebie. Uwzględniono zarówno słowiańską symbolikę, spojrzenie z dystansu na stereotypowe cechy Polaka, ale też nie brakuje gorzkiego rozliczenia z wizjami patriotyzmu z bardzo różnych perspektyw. Jak na ironię, powodem sukcesu „Równonocy” może być wykorzystanie jednej z naszych cech, bo nikt chyba nie zaprzeczy, że Polacy lubią rozmawiać o sobie, o dniach chwały i cierpienia, o tradycji i o miłości do swojego kraju. Cała ta treść trafiła na bardzo podatny dla niej grunt. Stanowi przemyślaną całość, podaną w nienagannej formie, a na dodatek prezentuje bardzo trafny obraz hiphopowej sceny w kraju, co może być plusem dla osób z zewnątrz, które dopiero dowiadują się, o co chodzi w tej muzyce. Na wyobraźnię miłośników hip-hopu z kolei działają budzące ciekawość, niecodzienne zestawy raperów w poszczególnych numerach. Gdzie indziej można usłyszeć np. Pelsona, Miuosha, Ero i Małpę w jednym, bardzo dobrym tracku? Krytycy co prawda zwracali uwagę na kilka słabszych momentów materiału, ale ilość potwierdzonych niespotykanym odbiorem hitów wystarczyła, żeby pociągnąć płytę na szczyt OLiSu. W jednym z wywiadów krakowski producent powiedział: „To jest właśnie to, co chciałem osiągnąć, muzyka Słowian sprzed tysiąca lat w mariażu z dosyć nowym gatunkiem, jakim jest hip-hop, doprawiona szczyptą nowych technologii w promocji”. „Szczypta” była dosyć okazała, a cała oprawa graficzna i pomysłowa promocja „Równonocy” należały z pewnością do najbardziej profesjonalnych w historii gatunku w Polsce. W osiągnięciu słowiańskiego brzmienia Donatanowi, dotąd szczycącemu się tym, że „wszystko w jego podkładach jest spod jego ręki”, tym razem pomógł zespół Percival używający zapomnianych instrumentów przodków. Efekt takiego połączenia jest zaskakujący i bardzo atrakcyjny. Mechanizm zaczął działać, a po chwili nakręcił się chyba nawet bardziej niż spodziewali się tego autorzy.



FOLKMETAL

pog(r)anie

FOLKMETAL JAKO GATUNEK MUZYCZNY NIE JEST NICZYM NOWYM, A SWYM ZASIĘGIEM OBEJMUJE OD LAT PRAKTYCZNIE CAŁĄ KULĘ ZIEMSKĄ, Z AMERYKĄ POŁUDNIOWĄ ORAZ TAK POZORNIE ODLEGŁYMI KRAINAMI DLA METALU JAK BLISKI WSCHÓD ŁĄCZNIE Z AFGANISTANEM. TYM BARDZIEJ CIESZY, ŻE W POLSCE OD KILKUNASTU LAT MOŻNA OBSERWOWAĆ STAŁY PROGRES GATUNKU

Początków naszego krajowego folkmetalu doszukać się można przede wszystkim w powstaniu mniej więcej w połowie lat 90. rodzimej, podziemnej sceny pagan metalowej, gdzie przynajmniej część kapel próbowała łączyć stylistykę surowego blackmetalu z wybranymi elementami folkowymi. Wzorem były formacje rosyjskie i ukraińskie, a także skandynawskie (głównie z Norwegii). Impulsem do rozwoju były również zmiany dokonujące się w technologii zapisu dźwięku – kasety powoli zaczęły odchodzić do lamusa, część materiału zaczęła być wydawana przez małe, ale dość prężnie działające wydawnictwa na nośnikach CD. Same zespoły także podnosiły poziom, stając się coraz bardziej „zarażone” folkiem. Wybijającymi się ponad przeciętność formacjami tego czasu były takie zespoły, działające zresztą do dziś, jak: Slavland ze Sławkowa (jednoosobowy projekt ze sporą dawką ludowych wtrętów jak na początki rodzimej sceny, z tego projektu wyewoluował folkowy zespół Jar), toruński Nów (ciekawa fuzja folku i heavy metalu z rodzimowierczym przesłaniem), poznański Perunwit (niedawno reaktywowany) czy koszaliński Światogor. Te w każdym razie najbardziej wbiły się w moją pamięć i do dziś wracam do „Szeptu starych dębów” (dziś wydaje się bardzo surowy, ale ma swój urok), „Nawii” (w 2004 roku rewelacja, do dziś wyróżnia się na plus) czy zeszłorocznej, porządnie nagranej od nowa reedycji „Pana połaci Ziem Pomorskich”. Ciekawym, jednorazowym strzałem był także projekt VulfenKreuz z udziałem Klimora z Non Opus Dei, obecnie Alne, oraz ex-bodhranisty Shannon – Marqsa, obecnie w neofolkowym Alnestabs. Nagrany pod wpływem chwili album „Wulfhymnen” rzucił wówczas nieco świeżego tchnienia w krajowy folkmetal w tamtych czasach. Swoistym i ciekawym ewenementem była w tym czasie poznańska grupa Forgotten (1991 – dziś prawie zapomniana) łącząca heavy metal i progresywny rok z elementami folkowymi. Ich jedyna długogrająca propozycja „Legenda” (z 2001 roku) warta jest wspomnienia i odszukania, nie tylko w celach kolekcjonerskich. Zupełnie niezależnie od podziemnej sceny pagan/black, płytę z miejskim folkmetalem wydała powstała w 1990 roku stricte heavymetalowa grupa Hetman. Ich album z 2001 roku (często nieumieszczany nawet w oficjalnej dyskografii) „Czarny chleb i czarna kawa” na wiele lat przyszył zespołowi łatkę „biesiad-metalu” – a była to naprawdę niezła i unikatowa fuzja heavymetalu ze stołecznym folklorem miejskim! Około roku 1997 w Lubinie zaczął działać, praktycznie poza ówczesną sceną metalową, projekt Percival Schuttenbach, który od początku poszedł swoją drogą, która dziś jest standardem folkmetalu, a w tamtych latach stawiała Percivali praktycznie „poza sceną”. Chodzi mi o łączenie autentycznych brzmień ludowych z metalem, a nie o generowanie z klawisza dźwięków imitujących fujarki. Percivale próbowali swych sił czy to z zespołami śpiewaczymi, np. z wrocławską grupą OVO i białoruskim Kniażyczem, czy to podążając w stronę prog-metalu, grając koncerty z prezentacjami multimedialnymi w tle. W późniejszym okresie grupa stworzyła z innymi zespołami sceny pagan-folkowej i pagan-metalowej ciekawe, jednorazowe projekty (np. Żywiołakiem jako Troll Schuttenbach i ostatnio koncetowała z Perunwitem, a wcześniej z neofolkowym projektem Słowiański Mit o Stworzeniu Świata). Percivale próbowali też, w odróżnieniu od pozostałych kapel folkmetalowych, swych sił

32 muza

tekst | WITT WILCZYŃSKI

w konkursach i festiwalach muzyki folkowej, z większymi lub mniejszymi sukcesami. Zostali zauważeni (mimo braku nagrody) na warszawskiej „Nowej Tradycji” oraz docenieni na „Folkowej Majówce” w Radomiu. Kilka lat później przetartą przez nich ścieżką podążył Żywiołak, zaliczając udany konkurs (zdobycie Grand Prix) na „Nowej Tradycji”. W 2012 roku Percivale zaskoczyli karkołomną, ale odważną i zacną fuzją z raperem Donatanem. Płyta „Równonoc” okazała się wielkim hitem nie tylko w internecie. Dla ścisłości nie był to pierwszy w Polsce projekt łączący metal z odległymi od niego gatunkami muzycznymi. W 2010 roku inny nasz zespół Inima Salbatica (co prawda występujący jako projekt studyjny) nielicho namieszał na metalowej scenie rumuńskiej za sprawą dowcipnego połączenia folkmetalu z manele (lokalnej odmiany folkowego disco). Szum medialny w Polsce był minimalny, natomiast grupa ta, zupełnie tego nie zakładając, stała się hitem rumuńskich tabloidów i portali plotkarskich. Wynikło to przede wszystkim ze specyfiki muzycznej sceny rumuńskiej, gdzie metal i folk „tradycyjny” tworzą głównie Rumuni, a manele i lautareascę – tamtejsi Cyganie. Jeszcze wcześniej kilka kawałków w stylistyce „etno-metalowej” nagrała nieistniejąca już formacja Rootwater (m.in. „Hava Nagila” i „Caje Sukarije”). Kolejną po Percival Schuttenbach formacją, która dość poważnie odbiegała od typowego, podziemnego pagan/black/folk metalu, była grupa Żywiołak. W tym przypadku stylistyka zespołu bliższa była (chociażby przez fascynacje muzyczne lidera) skandynawskim grupom pagan-folkowym, takim jak Hedningarna. Żywiołak powstały na bazie punk-folkowego Ich Trole oraz wzmocniony byłym basistą legendarnej folkowej grupy Open Folk zyskał sporą popularność po wspomnianym już wygraniu „Nowej Tradycji”, a także popchnął liryki kapel folkmetalowych w stronę słowiańskiej mitologii, legend i wierzeń ludowych opartych na danych etnograficznych. Do tej pory sama mitologia Słowian (z nielicznymi wyjątkami) traktowana była przez zespoły folkmetalowe dość powierzchownie. Żywiołak, po pewnym czasie wielkiej popularności i odpłynął jednak w stronę quasi-politycznego kabaretu, a i nieco spóźnił się z wydaniem debiutanckiego albumu. Powrót do starych klimatów nastąpił w innym projekcie lidera – Roberto Delira i Kompany, choć to już zupełnie inna historia… Przez kilka lat w Polskim Radio BIS słuchać można było audycji „Mocne Nocne”, gdzie promowane były folkmetalowe dźwięki w dużych ilościach Tymczasem czas nie stał w miejscu. W drugiej połowie I dekady nowego wieku pojawiło się nowe pokolenie folkmetalowe, które dziś nadaje ton naszej rodzimej scenie. W Beskidach działalność rozpoczęła formacja Radogost (2006), która po różnych zawirowaniach ze składem do końca 2012 roku wydała dwa długograje tematycznie związane z rodzimowierstwem. Sporo też koncertowała w Polsce (w tym na festiwalu „Hellofolks” w Lublinie) i zagranicą, supportując m.in. czesko-morawskie doom-folkmetalowe SSOGE. W stolicy dwa

ilustracja | KAROL BANACH

lata później powstała Vecordia i, podobnie jak Radogost, po różnych zmianach i licznych koncertach pracuje nad drugim długograjem. Z części byłych członków Vecordii powstała niedawno formacja Helroth, pracująca już nad debiutanckim krążkiem, a była wokalistka Vecordii, Magda wybrała karierę solową, idąc w kierunku melodyjnego folk rocka. Inne stołeczne formacje, Leśne Licho (2007, folkmetal oparty na fantasy) i Morhana (2006, słowiańsko-celtyckie brzmienia) działają bardziej lokalnie i bez pełnych długograjów na swych kontach, ale zdobyły już uznanie poza lokalnymi scenami. Ich muzyka to bardzo melodyjne folkmetalowe granie, bliższe takim grupom jak Korpiklaani, In Extremo czy Skyclad. Z drugiej strony małopolski Jarun (2008) wierny jest dźwiękom progresywno-folkblackmetalowym, porównywanym do legendarnej rumuńskiej formacji Negurǎ Bunget. Ich debiutancki krążek „Wziemiozstąpienie” był jednym z najciekawszych debiutów płytowych w polskim metalu w 2012 roku. Dla odmiany lubelska grupa The Black Velvet (jeszcze bez długograja na koncie) bliższa jest stylistycznie punk-folkowi. Znakomitym debiutem był też pierwszy krążek olsztyńskiego Alne (zatytułowany po prostu „Alne”), na którym Klimor i jego załoga stworzyli znakomite połączenie folkmetalu, myśli rodzimowierczej i poezji XIX wiecznej, będące kolejną nową jakością w polskim folkmetalu. W przypadku lidera Alne nie był to debiut mu-zyczny – Klimor działał od lat m.in. w Non Opus Dei. Do folkmetalowych brzmień krajowych przyczyniła się także groove metalcore’owa grupa Huge CCM z Pszczyny, w ramach wydania składanki „Pszczyńska Folk Regeneracja” (jeden kawałek „Gorzałka jest dobro”) prezentującej nowe spojrzenie na lokalny folklor śląski. Nasz rodzimy folkmetal cały czas w dużej mierze związany jest z rodzimowierstwem (bądź jest rodzimokulturowy) lub z szerzej rozumianymi klimatami pogańskimi i fantasy, co wydaje się naturalne, wątki pogańskie przewijają się na całym świecie w muzyce folkmetalowej, w odróżnieniu od satanizującego black metalu. Różnic między pogaństwem, okultyzmem i satanizmem tłumaczyć tu nie będę, dla każdego myślącego człowieka są one w miarę oczywiste. Z „drugiej strony” barykady, oprócz heavymetalowego Hetmana stoi formacja Illuminandi (oraz częściowo personalnie związany z nią projekt Pospolite Ruszenie), która bazując na brzmieniach folk i folkmetalowych głosi treści chrześcijańskie – co jest zbliżone do np. sceny indyjskiej. Wspominam o Illuminandi również dlatego, że grupa ta koncertowała w Czechach wspólnie z zespołami pogańskimi, co wzbudziło kontrowersje wśród fanów pagan-folkmetalu w Polsce i Rosji. Niniejszy artykuł nie wyczerpuje tematu, a jedynie ma na celu zwrócenie uwagi na fakt istnienia prężnej sceny u nas, zmian jakie nastąpiły przez ostatnie dwadzieścia lat z hakiem oraz możliwych dróg rozwoju naszego rodzimego folkmetalu w przyszłości. WWW.HIRO.PL


WWW.HIRO.PL

muza 37


DEVENDRA BANHART

chrystus 2.0 tekst | JACEK SOBCZYŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

TO NIC, ŻE DEVENDRA BANHART JEST UZNAWANY ZA JEDNEGO Z NAJLEPSZYCH SPADKOBIERCÓW MUZYCZNEJ PSYCHODELII LAT 60., ZAŚ W WALCE O TYTUŁ ARTYSTY O NAJWIĘKSZEJ WYOBRAŹNI MÓGŁBY SPOKOJNIE KONKUROWAĆ Z BECKIEM. W OCZACH MILIONÓW UCHODZI PRZEDE WSZYSTKIM ZA TEGO DZIWNEGO BRODACZA, KTÓREMU JAKIMŚ CUDEM UDAŁO SIĘ PUKNĄĆ NATALIE PORTMAN Dorastanie w jednej z największych gejowskich dzielnic w Stanach Zjednoczonych niechybnie niesie za sobą szereg osobliwych przeżyć. Umówmy się, trudno uzdolnionemu muzycznie nastolatkowi z warszawskiej Pragi byłoby zadebiutować w roli wokalisty na ślubie homoseksualnej pary. A tak właśnie wyglądał pierwszy występ Devendry Banharta, wychowanego w San Francisco dziecka amerykańsko-wenezuelskiej pary. Zaczął od „Love Me Tender”, skończył… „Mala”, ósmy studyjny krążek tego 32-letniego artysty ukaże się w marcu. Nie wydaje się, żeby Banhart chciał powiedzieć nim swoje ostatnie słowo. Zwłaszcza, że na wydanej niedawno, promującej „Malę” piosence „NeverSeenSuchGoodThings” muzyk tylko rozszerza spektrum swoich zainteresowań. Tym razem zaczepiając się o łagodne rytmy muzyki hawajskiej. Zamieszanie wokół Banharta rozpętał lider formacji Swans, Michael Gira. A właściwie nie on, a jego żona Siobhan. Po jednym z koncertów nieznanego jeszcze artysty kupiła jego demo, by następnie zaprezentować je swojemu mężowi. Ten zaprosił Banharta do wydania regularnego albumu w kierowanym przez siebie wydawnictwie Young God Records. Jego oficjalny debiut „Oh Me Oh My” odbił się w środowisku niezłym echem, ale prawdziwą sławę wśród fanów muzycznego niezalu Devendra Banhart zdobył dopiero po płycie „Rejoicing in the Hands”. Tu pojawia się pytanie z serii „co by było, gdyby…”. Być może skromny, wypełnionymi kameralnymi balladami na gitarę i smyczki album przepadłby w otchłani sklepowych półek, gdyby muzyka jego autora nie stała się częścią rosnącego w siłę ruchu. Hasła „New Weird America” użył po raz pierwszy David Keenan z periodyku „The Wire”. Dziennikarz dostrzegł, jak silne powinowactwa łączą wypływających jak grzyby po deszczu spadkobierców amerykańskiego folku lat 60. Joanna Newsom, Six Organs Of Admittance, Akron/Family, Vetiver czy właśnie Devendra Banhart w swojej twórczości silnie czerpali z psychodelicznych nagrań sztandarowych artystów hippisowskiej ery. Obok folku i rocka inspirowali się także jazzem, muzyką etno oraz – bardzo często – latynoskimi rytmami nurtu tropicalia. Trochę niespodziewanie Devendra Banhart wyrósł na

34 muza

czołową twarz raczkującego dopiero odłamu. Na ile wpływ na to miała jego autentycznie oryginalna i chwytająca za serce muzyka, a na ile wygląd – dziś trudno to jednoznacznie ocenić. Ale wydaje się, że enturaż woodstockowego Chrystusa bardziej Banhartowi pomógł niż zaszkodził. Akustyczni wrażliwcy są bardzo podatni na wpakowanie się w pułapkę autoplagiatu. Dla nich romantyczne wyznania przy delikatnej gitarze mienią się zawsze różnymi kolorami tęczy, ale słuchacze przy piątym podobnym albumie ziewają szerzej niż posłowie podczas przedłużających się obrad Sejmu. Dlatego Devendra Banhart nie zamierzał ograniczać się do jednej konwencji. Na wydanej w 2007 roku (i chyba najlepszej w jego dyskografii) płycie „Smokey Rolls Down Thunder Canyon” wenezuelska krew artysty dała o sobie znać; najciekawszymi fragmentami albumu są te, na których brodaty wokalista eksperymentuje z sambą i bossa novą. I to ta płyta na dobre predestynowała go do statusu alternatywnej gwiazdy. Pomógł mu w tym efektowny klip do singla „Carmensita” z udziałem Natalie Portman. Po zakończeniu zdjęć okazało się, że i ona, i on nie zamierzają zrywać znajomości, zresztą ku uciesze żądnego plotek internetu. Romans hollywoodzkiej supergwiazdy z pieszczochem alternatywnego audytorium był jednak tyleż płomienny, co krótki. Ale na naszego Pudelka udało się Devendrze trafić… Dziś Banhart jest pomimo wciąż młodego wieku człowiekiem instytucją. Spełnia się w malarstwie, muzyce filmowej i sztukach audiowizualnych; w 2012 roku wraz z Beckiem i Jamesem Murphym (LCD Soundsystem) wziął udział w multimedialnym performansie „Song 1” Douga Aitkena, wystawianym w waszyngtońskim Hirshorn Museum. Na scenie muzycznej jest wciąż na tyle ważną osobowością, że aż czteroletnie milczenie (jego ostatni krążek „What Will We Be” ukazał się w 2009 roku) nie tyle nie skazało go na powolne zapomnienie, co tylko wyostrzyło apetyt słuchaczy na jego kolejny album. A przy tym Devendra Banhart jest ponoć całkiem sympatycznym gościem. Tak przynajmniej utrzymywał mój znajomy, który spotkał go kilka lat temu przy barze w jednym z klubów na krakowskim Wielopolu.

WWW.HIRO.PL



DARK COUNTRY

brud, horror, ojcowizna tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

HORROR NA DZIKIM ZACHODZIE. KLIMAT NICZYM ZE SPOTKANIA „TRUPOSZA” JARMUSCHA Z „MIASTECZKIEM HALLOWEEN”. WISIELCZY HUMOR I POROZUMIEWAWCZE MRUGNIĘCIE OKIEM SPOD RONDA KOWBOJSKIEGO KAPELUSZA. ALTERNATYWNE COUNTRY MA SIĘ DOBRZE JAK NIGDY WCZEŚNIEJ, A NAJSKUTECZNIEJ UWAGĘ PRZYKUWA JEGO GROTESKOWO-DEMONICZNODZIWACZNA ODMIANA

36 muza


Niektórzy mówią o „dark country”, jeszcze inni o „goth country”. Jak zwał, tak zwał. Każdy podobny termin pozostanie mocno umowny, bo wykonawców z tej szufladki łączy jedynie zamiłowanie do tradycyjnej amerykańskiej muzyki oraz mrocznych nastrojów. Oczywiście wszyscy oni kochają Johnny’ego Casha, Hanka Williamsa i Woody’ego Guthriego, ale sami nierzadko grali wcześniej punka, doom metal albo psychobilly. Może w rezultacie odkurzenia płytowej ojcowizny, może za sprawą solowych nagrań takich indywidualności jak Steve Von Till z Neurosis czy frontman Social Distortion, Mike Ness, zapałali nagle afektem do country i folku. Sięgają więc do nieco zapomnianych brzmień bluegrass, honky tonk i zydeco, aby dodatkowo zabrudzić je np. gothabilly (miks gotyku z rockabilly) lub cow punkiem („wieśniaczy” punk rock skojarzony z country i bluesem). Jedno jest pewne – już nie tylko w Ameryce pełno jest zapaleńców całkiem dosłownie wywołujących z zaświatów muzycznego ducha starego Zachodu. SKĄD TU TYLU WARIATÓW? „Jeśli szukacie gładkich, przeprodukowanych, komercyjnych piosneczek, to lepiej zasłońcie swoje delikatne uszy” – przestrzega jeden z wydawców. „Those Poor Bastards grają surowo i podle. Bądź dobrym kumplem i wspieraj niezależną antykorporacyjną muzykę country”. Those Poor Bastards należą do nowej fali pojebanego country. Dwóch (w porywach trzech) upiorów z Wisconsin, których specjalność stanowią „brzydkie i pokiereszowane pieśni zagłady”. Muzycznych ziomków z pewnością znaleźliby w pochodzącej z Los Angeles formacji Tears of the Moosechaser, opisującej swój styl jako „Avant Apocalyptic Americana”, a powołującej się na inspiracje tak odmienne jak bluegrass i industrial metal. Także w Mieście Aniołów rezyduje The White Buffalo, muzyczne alter ego zarośniętego wielkoluda o potężnym głosie, Jake’a Smitha, który twierdzi, że kieruje owym projektem już od roku 1852. Dorzućmy do tego pana Aurelia Voltaire’a Hernándeza zwanego po prostu Voltairem, Kubańczyka na co dzień zajmującego się komiksem i animacją, który po godzinach zakłada kostium iluzjonisty ze starego cyrku i uprawia swój diaboliczny gotycko-folkowy kabaret.

Wszyscy wyżej wymienieni wyglądają jakby dali nogę ze szpitala psychiatrycznego położonego w miasteczku Lucky Luke’a, ewentualnie sprawdziliby się na planie zdjęciowym westernu jako anonimowe pijaczki dogorywające gdzieś pod drzwiami saloonu. Są też jednak i tacy osobnicy, którzy grozę i niepokój traktują ciut mniej dosłownie. Do nich należy choćby The Divorcees, bardzo tradycyjnie brzmiąca ekipa kanadyjskich drwali, uprawiających „country, które brzmi jak country”. Z Santa Cruz wywodzi się akustyczne trio The Devil Makes Three, ekshumujące knajpiane dźwięki tanecznego ragtime, a od dwudziestu lat w Chicago i okolicach aktywny jest małżeński duet The Handsome Family, dzielący się ze światem swoimi morderczymi balladami. Godny uwagi jest również mroczny ansambl Tarantella, który swoje zwichrowane country & western swata z rytmami tanga i latino. WSZYSTKIE FREAKI NASZE SĄ Całemu temu ruszeniu patronuje kilku wykonawców, którzy zdołali zyskać popularność także poza obiegiem jankeskich barów i klubów. Slim Cessna’s Auto Club od dwóch dekad tworzy swój „country gothic”, a jego płyty wydaje kultowa wytwórnia Alternative Tentacles. Swoich fanów ma teksański Ghoultown, nawet jeżeli muzycznie bliżej mu do horror punka i psychobilly w sosie spaghetti westernu. W całej tej niszy z powodzeniem odnalazł się także Eerie Von, a więc człowiek, który sekundował Glennowi Danzigowi, kiedy ten powoływał do życia Samhain i Danzig. Tytuł jego ostatniego póki co albumu „Kinda Country” z 2009 roku mógłby być najlepszą wizytówką dla wszystkich bohaterów tego artykułu. A że trupi jad chorej muzyki z Dzikiego Zachodu potrafi przenosić się na wielkie odległości świadczy choćby demoniczna Americana Szwedów z The Coffinshakers, parających się własnym „vampire country”. Oczywiście całe to dark country nie wzięło się znikąd. Pewnych jego zapowiedzi można szukać już u The Black Heart Procession, Myssouri czy przede wszystkim 16 Horsepower. O podobne nastroje ocierają się w swej twórczości także The Dead Weather oraz popularni balladziści w rodzaju Neko Case. Rzućcie też wreszcie okiem i uchem w stronę Hanka Williamsa III, wnuka słynnego dziadka. On jak nikt inny potrafi pod jednym sztandarem zbratać kowbojów, punków, metaluchów i innych freaków. A na upartego także i polscy Mitch & Mitch mogliby zostać przyłatani do tej wesołej familii. Jeżeli gdzieś w odmętach internetu natraficie na band, którego członkowie wyglądają niczym kowboje-zombies albo skacowani kierowcy ciężarówek i odnajduje się w dźwiękach rozklektonego, upunkowionego country, to nie lękajcie się. Oni tylko wyglądają groźnie. Prawdziwy horror to tak naprawdę polskie „kantry & łestern” rodem z Mrągowa. Na samo jego wspomnienie powinno się pluć przez lewę ramię i odmawiać litanię do Johnny’ego Casha.

ALBUM ZAWIERA PRZEBOJOWE SINGLE „RADIOACTIVE” „IT’S TIME”

JUŻ W SPRZEDAŻY

WWW.HIRO.PL


PATRICK WOLF

nie szukam pracy w muzycznym McDonaldsie tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

MIMO MŁODEGO WIEKU PATRICK WOLF JEST JUŻ PRAWDZIWYM WETERANEM. ZACZYNAŁ W EKSPERYMENTALNYCH PROJEKTACH Z POGRANICZA NOISE’U I PERFORMANCE’U, BY JAKO SOLOWY ARTYSTA FLIRTOWAĆ Z NASTROJOWĄ ELEKTRONIKĄ I BAŚNIOWĄ MUZYKĄ POP. OSTATNI ALBUM LONDYŃCZYKA, „SUNDARK AND RIVERLIGHT”, STAWIA GO JEDNAK W ROLI FOLKOWEGO BARDA. LUB GAWĘDZIARZA, JAK SAM KAŻE SIĘ NAZYWAĆ. I FAKTYCZNIE, SAM MIAŁEM OKAZJĘ SIĘ PRZEKONAĆ, ŻE GAWĘDZENIE NIE SPRAWIA MU NAJMNIEJSZEGO PROBLEMU

38 muza

WWW.HIRO.PL


Przebywasz właśnie w trasie. Dużo masz ze sobą instrumentów? Całkiem sporo. Gram na celtyckiej harfie, cymbałach, altówce, ukulele i gitarze akustycznej, a jeżdżą ze mną także akordeonista i skrzypaczka. Z takim zestawem instrumentów łatwo jest przenosić się z miejsca na miejsce. Poza tym na każdy koncert wypożyczamy też fortepian. Zapytałem także dlatego, że jako jeden z powodów, dla których skupiłeś się ostatnio na muzyce akustycznej, podałeś łatwiejsze podróżowanie z mniejszą ilością sprzętu. To prawda. Gdy poprzednim razem przyjechałem do Warszawy, podróżowałem autokarem z dziewiętnastoma osobami, a dodatkowo jechał z nami van zapakowany kablami, mikrofonami, oświetleniem itp. Od strony logistyki tamta trasa była naprawdę wielkim przedsięwzięciem. Teraz ograniczyliśmy wszystko do minimum i podróże stały się znacznie mniej stresujące. Powinienem to odczuć zwłaszcza w Polsce, gdzie – bez urazy – drogi są naprawdę wyboiste (śmiech). Czuję się zdecydowanie lepiej, gdy nie muszę się martwić o tak wiele spraw. Niektórzy uznali, że nagranie akustycznego „Sundark and Riverlight” było także rezultatem utraty zainteresowania elektroniką. Czy słusznie? W dużej mierze tak. Nadal lubię komponować muzykę elektroniczną w swoim studiu, ale nie jestem fanem podpierania się na żywo komputerem, a to stało się powszechną praktyką. Słuchanie elektroniki obecnej dziś na listach przebojów przypomina wizyty w McDonaldsie. Jest tanio, kiepsko i bez smaku. Nie chcę być częścią takiego nurtu, wolę jak zwykle płynąć pod prąd. Tym bardziej, że uważam, że mam sporo do zrobienia jako folkowy balladzista. I wolę zająć się swoim, niż zatrudniać się w muzycznym McDonaldsie. Przyznałeś też, że celowo sprzeciwiasz się digitalizacji muzyki. Czy to oznacza, że odtąd będziesz korzystać już tylko z prostych środków? Myślę, że mogę zachować analogowy charakter muzyki także i korzystając z elektroniki. Przede wszystkim staram się uniknąć pewnych metod produkcji, jakie upowszechniły się w ciągu ostatnich kilku lat. Wszystko dziś brzmi głośniej, jest bardziej dopieszczone i… bardzo tandetne. Standardy znacznie obniżyły się w ciągu ostatnich sześciu-siedmiu lat, co jest konsekwencją recesji w przemyśle muzycznym. Kiedyś wydawca był skłonny wyłożyć cztery tysiące funtów na mastering przy użyciu porządnej aparatury, a dziś całą płytę można w praktyce zmiksować na laptopie kosztem kilku stów. Wytwórnie oszczędzają i uchodzi im to na sucho, bo masa ludzi i tak słucha empetrójek, nie przejmując się tym, że cyfrowy nośnik odbiera muzyce klarowność i nastrój. Nie podoba mi się to i dlatego wciąż będę korzystać z analogowej aparatury, nawet jeśli pochłania więcej czasu i pieniędzy. Kolejna wyjątkowa cecha „Sundark and Riverlight” to jego retrospektywność. Nie sądzisz, że – zarówno jako muzyk, jak i po prostu człowiek – masz jeszcze czas na takie rozpamiętywanie przeszłości? Być może masz rację, bo 29 lat to nadal młody wiek, ale czuję, że w moim ciele bije naprawdę dojrzałe serce. Jako muzyk jestem już dość stary, całkiem sporo zdążyłem doświadczyć. Ostatnio rozmyślałem nawet o napisaniu autobiografii, niemniej na to jeszcze przyjdzie czas. Podobno bardzo cenisz muzykę średniowieczną. Widzisz siebie w roli takiego współczesnego trubadura? Hmmm, prędzej nazwałbym się gawędziarzem (storyteller).

Kiedy ludzie pytają, czym się zajmuję, odpowiadam, że gram muzykę folk. Dokładnie to robię – piszę teksty, komponuję, śpiewam. Czasem tylko zmieniam medium, które mi do tego służy. Gawędziarz to dobre określenie, najbardziej mi odpowiada.

Mieszanka dubstepu z elektronicznym rockiem

Czy wraz z twoją muzyką zmienia się także publiczność? Przyciągasz różnych słuchaczy kolejnymi albumami? Zdecydowanie tak. Zauważyłem, że słuchacze dzielą się na trzy grupy. Jedna to dopiero poznający mnie za sprawą najnowszej płyty. Drugą tworzą ludzie, którzy kiedyś już słuchali mojej muzyki, po czym stracili nią zainteresowanie, by po jakimś czasie wrócić do niej. I wreszcie są wierni słuchacze, oczekujący, że co jakieś dwa lata wydam nowy, zaskakujący album. Ta ostatnia grupa jest jak rodzina. Czuję z nimi prawdziwie intymną więź, a oni poznają mnie coraz lepiej. Zresztą nie dbam o to, czy stracę część publiki. Najważniejsze, że wciąż mogę tworzyć, bo tworzę przede wszystkim dla siebie. Muzyka służy mi do opowiadania własnych historii, a chęć dzielenia się nimi ze światem jest moim motorem. Nie będę zaprzątać sobie głowy tym, że z powodu jakiejś mojej stricte artystycznej decyzji ubędzie mi pięciu obserwujących na Twitterze. Błędem byłoby zmienianie się po to, by schlebić czyimś oczekiwaniom. A sądzisz, że twoja polska publiczność różni się jakoś od brytyjskiej? Tak, i to wyraźnie. Zupełnie inny odbiór moich piosenek spotykam w Polsce i w Rosji, gdzie ludzie dostrzegają na scenie coś, co często umyka uwadze Anglików czy Amerykanów. Po prostu odbierają muzykę bardziej emocjonalnie. Mam też wrażenie, że panuje u was bardziej napięty, niemal rewolucyjny nastrój. Ludzie pragną jakiejś zmiany i to wisi w powietrzu, co bardzo mi odpowiada. „Sundark and Riverlight” to twój szósty album, a ty nie skończyłeś jeszcze nawet trzydziestki. Czy z czasem przychodzi ci trudniej wyznaczać sobie nowe cele? Poniekąd tak, bo nie uznaję powtarzania się i cały czas czuję głód nowych wrażeń. Muszę poszukiwać, nie tracąc przy tym spójności mojej wizji. Im jestem starszy, staję się też bardziej świadomy i dostrzegam rzeczy, których nie widziałem jako nastolatek. Inaczej odbieram świat, inaczej odbieram politykę, relacje międzyludzkie, śmierć. Oczywiście nie pozostaje to bez wpływu na muzykę. Nie wiem, jaki będzie mój kolejny album, ale na pewno będzie po prostu mój. Jedyne czego jestem pewny, to tego, że przed jego nagraniem chciałbym się wyciszyć i bardzo, bardzo solidnie zastanowić się co dalej. Ponieważ zawsze mówiłeś otwarcie o swojej seksualności, jestem ciekaw, co sądzisz o legalizacji małżeństw homoseksualnych w Wielkiej Brytanii? Debata wokół tej decyzji odbiła się w końcu szerokim echem w całej Europie. Mogę powiedzieć, że jestem naprawdę dumny z mojego kraju. Gówno mnie obchodzi monarchia, jubileusz królowej i tak dalej, ale niezmiernie ucieszyłem się, gdy Wielka Brytania oznajmiła światu, że nadszedł czas na zmianę. Niektórzy twierdzą, że małżeństwa homoseksualne są sprzeczne z religią. Nie zgadzam się, bo podstawą religii powinna być akceptacja i miłość. Nie chodzi o seks, a o miłość dwojga osób. Miłość jest czymś pięknym i potężnym, nie powinno się jej nikomu odbierać. Zresztą geje są także wśród księży i pastorów. Uważam, że ta ustawa jest promykiem nadziei dla wielu ludzi na całym świecie. Nie sądziłem, że doczekam tego za mojego życia, a tymczasem tak się stało, a ja mam dopiero 29 lat.

ALBUM Zawiera przeboje „Sunlight” ORAZ „Feel Good”

Już w sprzedaży!




Varsovian Rose

. dress: Divya Nguyen, earrings: Mything


dress: Rina Cossack, necklace: Mything



coat: Blessus, necklace: Me’amoore


dress: Joanna R. Wodzińska, shoes: DeeZee


make-up | KOLETA GABRYSIAK, hair | MICHAŁ SADOWSKI, model | ALEKSANDRA P. [MANGO MODELS]

photo | JULIA KIECKSEE, WWW.JULIAKIECKSEE.DE, photo assistant | RICHARDT SZMIDT, styling | HELENA DURDA

dress: Rina Cossack, necklace: Mything


prosto ze wsi

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

DESIGN

tekst | JAN PROCIAK

DLACZEGO SZTUKA LUDOWA JEST TAK CZĘSTYM ŹRÓDŁEM INSPIRACJI DLA DESIGNERÓW? ODPOWIEDŹ WYDAJE SIĘ PROSTA: JEST KOLOROWA, OPTYMISTYCZNA I JUŻ NA PIERWSZY RZUT OKA WYDAJE SIĘ ZNAJOMA

POWRÓT NA WIEŚ Postulaty sięgania po motywy ludowe w projektowaniu pojawiły się w naszym kraju już na początku XX wieku. Za pionierską uznawana jest działalność twórców skupionych w Towarzystwie Polska Sztuka Stosowana, które działało w latach 1901-1914. Ich idee rozwinęła spółdzielnia artystów plastyków Ład, która powstała w 1926 roku i działała do końca lat 90., a jej wpływ na kolejne pokolenia polskich projektantów jest niepodważalny. PROSTO I RADOŚNIE W projektach inspirowanych folkiem królują materiały naturalne, od zawsze stosowane przez twórców ludowych, takie jak len, bawełna, drewno i wełna. Gorzej z meblami. Do ich produkcji zwykle stosuje się nowoczesne tworzywa, a całość stylizuje na produkt ludowy. Najczęściej stosowane są kolory podstawowe, czyli czerwienie, źółcie, zielenie i błękity, często zestawiane z bielą i czernią. Wzory zazwyczaj są rozłożone rytmicznie i symetrycznie na jednobarwnym tle. W polskim wzornictwie przeważają te zaczerpnięte z natury, szczególnie kwiaty polne i popularne zwierzęta. Uzupełniają je proste wzory geometryczne. Formy są na tyle proste, żeby nie odciągać wzroku od malowanych wzorów. W czasach, kiedy prostota i funkcjonalność zdają się górować, takie podejście do designu zdaje się być skazane na sukces. Szczególnie popularne wydają się dodatki. Zarówno te będące częścią biżuterii, np. kolczyki i korale, jak i wyposażenie domu stylizowane na wiejskie, a więc skrzynie, ramy i kilimy.

48 design

FOLK REVIVAL Niektórzy połączenie folku ze współczesnym designem traktują jako próbę ocalenia przed zapomnieniem rodzimej tradycji. Na bazie tego połączenia starają się stworzyć oryginalne projekty. O rosnącej popularności folku świadczy zwiększająca się ilość firm i sklepów obracających się w tej stylistyce. Już ich nazwy jasno wskazują na źródło inspiracji: Koko Folk, So Polish, Folkstar, Folkhome, Entopia, Folk Design, NaLudowo czy Baboshka. Wielu uznaje, że najbardziej rozpoznawalną i co za tym idzie najpopularniejszą formą sztuki ludowej jest wycinanka, która tworzona jest w różnych stylach w poszczególnych regionach kraju. Zauważyła to spora grupa projektantów, włączając ten motyw do swoich realizacji. Symbolem powrotu do dekoracji ludowych w projektowaniu stał się polski pawilon stworzony na targi EXPO 2010 w Szanghaju. Jego elewacja inspirowana była motywem wycinanki, tworząc bardzo atrakcyjną wizualnie formę, co szczególnie widać na nocnych zdjęciach tego obiektu. Przełożyło się to na sporą popularność pawilonu na targach i nagrodę w kategorii „Najlepsza Promocja Kraju”. Również logo utrzymane było w tym klimacie.

Również opakowania różnego rodzaju produktów zaczynają być ozdabiane folklorystycznymi motywami. Zazwyczaj są to regionalne wyroby, takie jak miody, konfitury czy mleka. Jednak coraz częściej zdarzają się one również na produktach o ogólnopolskim zasięgu, czego przykładem są niektóre marki piw. Ma to swoje odzwierciedlenie w tematyce studenckich dyplomów w szkołach projektowania i akademiach sztuk pięknych. Dobrym przykładem jest praca dyplomowa Moniki Ostaszewskiej, absolwentki Wydziału Wzornictwa Przemysłowego ASP w Warszawie, zatytułowana „Smaki Podlasia”. Jak widać, wybór produktów i oddziaływanie ludowych wzorów jest coraz większe. Nic tylko wybierać. Odważni cały wystrój swojego mieszkania i outfit mogą skomponować w tym klimacie. Jeśli zaś wystarczy wam jakiś folkowy element w stylu kolczyków czy chusty, to zawsze można wybrać się do Cepelii.

Chyba jeszcze bardziej spektakularnym przykładem odwoływania się do rodzimej tradycji okazała się identyfikacja wizualna Euro 2012, za którą odpowiadało… portugalskie studio Brandia Central. Tutaj również pojawiał się motyw ludowej wycinanki. Tego typu wzory pojawiły się na wszelkiego rodzaju materiałach związanych z turniejem. Ciekawym rozwiązaniem okazała się prezentacja stadionów, które niczym kwiatostany stanowiły zwieńczenie wijących się łodyg, którym towarzyszyły elementy stricte piłkarskie.

WWW.HIRO.PL


SPONSOR GŁÓWNY

PATRONI MEDIALNI

ORGANIZATORZY

PARTNER

pokazy organizowane przez FashionPhilosophy Fashion Week Poland więcej informacji na: WWW.fashionweek.pl

PARTNER STRATEGICZNY


KOŁACIŃSCY

50 muza

WWW.HIRO.PL


w związku z muzyką tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MACIEJ SZAL, KRZYSZTOF GAJEWSKI

RAFAŁ „PRACZAS” KOŁACIŃSKI I WERONIKA GROZDEW-KOŁACIŃSKA TO NIESAMOWITE MUZYCZNE MAŁŻEŃSTWO FOLKLOREM ORAZ MUZYKĄ ETNICZNĄ PODSZYTE. SĄ JAK DWA ŻYWIOŁY, A ŻYĆ BEZ SIEBIE NIE MOGĄ Teraz nie dzieje się u nich znowuż tak wiele. Praczas chce wreszcie ukończyć kilka płyt Masali, nad którymi prace trwają od długiego czasu, oraz swój drugi solowy krążek. Wspólnie z Weroniką ma nadzieję pokoncertować z projektem Free Culture Gdańsk – Vilnius, by pokazać światu chemię, która wytworzyła się podczas bezpośredniej warsztatowej współpracy osób takich jak Olo Walicki, Tomasz Ziętek czy Michał Jelonek. Kolejne nowe, ciekawe przedsięwzięcia są na horyzoncie, ale ich realizacja nie weszła jeszcze w życie STUDIO I OSTOJA Gdyby jednak zainstalować w ich domu kamerę dajmy na to w 2011 roku, moglibyśmy zobaczyć jeden z najbardziej fascynujących artystycznie reality show na świecie. Weronika Grozdew-Kołacińska, muzyk i pedagog, poza codzienną pracą na wydziale etnomuzykologii czy warsztatami, spędzała bowiem czas, przygotowując monumentalne „Etnofonie kurpiowskie”. Dzięki temu powstał album, na którym spotykają się trzy środowiska – muzyków klasycznych, wiejskich grajków i artystów nowofolkowych. A Praczas? Gdy nie zajmował się pracą menedżersko-wydawniczą w oficynie muzycznej Open Sources (to im zawdzięczamy m.in. taką płytę jak „Gospel” Lao Che), nagrał aż dwa krążki – w pierwszej połowie 2011 roku wspólny, mocno elektroniczny album z Krojcem, a w drugiej przygotowane wraz z Pablopavo „Głodne Kawałki”, tętniącą od nowoczesnych elektronicznych brzmień płytę pełną miejskiej poezji. Mimo obłożenia zawodowego małżeństwo widywało się wtedy częściej niż zwykle. – Po prostu było więcej pracy koncepcyjnej, nie graliśmy za to koncertów – przyznaje Weronika. To zaś oznaczało więcej czasu w domu. Mieszkanie rodziny Kołacińskich to z jednej strony ostoja, w której mogą spokojnie planować i opracowywać nowe pomysły, z drugiej miejsce nieustannych spotkań artystycznych, połączone w dodatku z mini-studiem nagraniowym. Muzyki w tym domu jest zawsze dużo, choć małżonkowie śmieją się, że niespecjalnie mają czas, by cieszyć się twórczością innych. – Jeśli już słuchamy płyt, to zawsze na słuchawkach. Jedyną osobą, która odtwarza głośno muzykę, jest nasz syn – mówi Praczas. A Szymek, rezolutny dziewięciolatek, jak sam zdradza, lubi WWW.HIRO.PL

zarówno rocka, jak i klasykę czy muzykę filmową. Ma rzadką szansę dorastać w świecie różnych dźwięków, nie tylko mechanicznych, ale też granych na żywo. Podobną miała jego mama. ODMIENNE KORZENIE Weronika pochodzi z rodziny bardzo muzykalnej. Jej brat Rafał Grozdew jest tenorem, dziadek grał na skrzypcach, a rodzina z Bułgarii to w zasadzie sami muzykanci. Dlatego w jej rodzinnym domu w Białymstoku dużo się grało i to nie tylko od święta. Muzyka była jak rozmowa. – U nas za to muzyki słuchało się z różnych nośników, nikt na niczym nie grał – mówi Praczas. Pierwsze kasety z nagraniami, od zespołów rockowych po Modern Talking, przynosił wujek. – Potem wymienialiśmy się na podwórku i muzyczny obieg trwał – wspomina Rafał. W pewnym momencie samo słuchanie przestało mu wystarczać. Zbierał więc pieniądze na własny… zestaw perkusyjny. Ku uciesze domowników i sąsiadów polski produkt okazał się być mocno niedoskonały. – Gdy grałem, wszystko się przekręcało i luzowało – wspomina muzyk. Dlatego z radością przyjął pierwsze komputery, takie jak Atari, które owszem, wykorzystywał do grania, ale również do muzyki. To zostało do dzisiaj – podczas gdy żona otacza się instrumentami ludowymi, on ma zawsze pod ręką nowoczesne samplery i inny napędzany mikroprocesorami sprzęt. Choć wydaje się, że należą do dwóch zupełnie obcych sobie światów, czas pokazał, iż łatwo jest im znaleźć wspólny język. W GRONIE PASJONATÓW Kołacińscy poznali się zresztą dzięki muzyce. Rafał, student etnografii, którą wybrał trochę po to, by przeczekać czas poboru i pomyśleć na spokojnie, co naprawdę chciałby robić w życiu, trafił na pasjonatów muzyki ludowej. Dzięki Maciejowi „Szai” Szajkowskiemu i Wojtkowi Krzakowi (dziś znani dzięki projektom R.U.T.A. i Kapela ze Wsi Warszawa) postanowił przekładać to, co ludowe, na „nasze”, miejskie. Weronika, mimo osłuchania z folklorem, zwłaszcza tym bułgarskim, na początku studiów też nie przypuszczała, że zwiąże swą przyszłość z muzyką nowo-ludową. – Zadecydowały zajęcia z Marią Pomianowską – wspomina artystka. Doktor Maria Pomianowska, dziś dyrektor artystyczny jednego z największych w Polsce festiwali World Music

(Skrzyżowania Kultur), pedagog oraz kompozytorka odpowiedzialna m.in. za płytę „Chopin na 5 kontynentach” czy przypominający o Tekli Bądarzewskiej „Zapomniany dźwięk”, zaszczepiła z powodzeniem miłość do naszych muzycznych tradycji wielu twórcom, także i Weronice. ADRESAT NIEZNANY Gdy ponad dekadę temu Praczas wraz z kolegami przesłuchiwał wokalistki do etnoelektronicznego projektu Village Kollektiv, trafił wreszcie na Weronikę. I tak się złożyło, że przypadł mu do gustu już nie tylko jej wokal. Kołacińscy dobrali się w korcu maku. Oboje nie lubią iść na kompromis, wolą unikać banału, w swych eksperymentach łączyć sprzeczności i podczas procesu twórczego nie zastanawiać się, kto będzie adresatem. Doskonale słychać to po pierwszym albumie Village Kollektiv. – Dla słuchaczy muzyki ludowej „Motion Rootz Experimental 2006” było zbyt postępowe i obrazoburcze. A ludzie spoza środowiska? Może myśleli, że to obciach – mówi Rafał. Weronika wspomina, że pracując nad nowymi wersjami zebranych przez ks. Skierkowskiego pieśni i napisanych przez Karola Szymanowskiego kompozycji, miała pewne obawy, związane ze znalezieniem wydawcy i przyjęciem płyty. „Etnofonie Kurpiowskie” od początku zapowiadały się na niełatwe, gdyż łączyły bardzo różne środowiska – solistów warszawskiej Opery Kameralnej, regionalnych muzykantów i członków zespołów takich jak Mosaic czy Swoją Drogą. Gdy jego pomysłodawczyni jeździła namawiać kolejnych artystów do udziału w projekcie, reagowali z entuzjazmem, ale i pewnym strachem. Nie wiedzieli, czy podołają. Udało się! Praczas ma kolektywne doświadczenia związane z zespołem Masala, ale obecnie przyznaje, że preferuje pracę w bardziej kameralnym gronie. Nieprzypadkowo trzy ostatnie krążki to płyty solowe (jak „Suplhur Phuture”) albo duety. Praca nad „Głodnymi kawałkami” szła ekspresowo – Pablopavo nie musiał konsultować swoich wierszy, a Praczas podkładów, gdyż obaj panowie mieli do siebie pełne zaufanie. Nikt nie rościł sobie prawa do bycia przywódcą. PRZECIERAJĄC SZLAKI I podobnie jest w domu Kołacińskich. Panuje pełna demokracja. – Jesteśmy tak różni, że dobrze nam się dogaduje – wyjaśnia Weronika. Oboje angażują się nawzajem w swoją pracę. Weronika testowała na Rafale swoje reinterpretacje Szymanowskiego, licząc na jego osłuchanie, a on w zamian korzystał z aranżacyjnej i kompozytorskiej wiedzy żony. Między tym wszystkim znaleźli czas na rodzicielstwo, przecierając szlaki w stołecznym środowisku nowofolkowym. – Początkowo dla znajomych przychodzących do nas do domu była to dziwna sytuacja, niektórzy zupełnie nie wiedzieli jak rozmawiać z małym człowiekiem – wspomina z uśmiechem Weronika. Ale Szymek znosił to wszystko ze stoickim spokojem. Co więcej, zawierał imponujące znajomości. Pierwszą osobą, jaką poznał (oczywiście zaraz po mamie i tacie), był Dilian Sigh. Przyjechał akurat z Pendżabu, by wziąć udział w projekcie Masala Soundsystem. Kłopoty pojawiły się dopiero wtedy, gdy obecni zazwyczaj w domu rodzice musieli wyjechać na koncerty. – Czasem Szymek jeździł z nami, na przykład do Czeremchy, czyli tam, gdzie jest nieco luźniejsza atmosfera, ale było też tak, że musiał zostać na wieczór z dziadkami – wspomina Weronika. I to było trudne, zarówno dla syna jak i rodziców. Był nawet taki moment, że chłopak nienawidził zawodu muzyka. Na szczęście wyrósł z tego i dzisiaj chętnie bierze udział w domowych sesjach. Tylko patrzeć, jak stanie się współtwórcą kolejnych sygnowanych przez rodziców nagrań.

muza 51


ENCYKLOPEDIA

polski folk od A do Zet tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

ilustracja | KAROL BANACH

TO NIE CEPELIA ANI OBCIACH. TO PRZEDE WSZYSTKIM MUZYKA ŻYWA, ENERGETYCZNA, BOGATA I CO NAJLEPSZE – MOŻLIWA DO POKAZANIA NA WIELE RÓŻNYCH SPOSOBÓW. PRZEKONAJCIE SIĘ

Adieu – Tak nazywa się jedna z najlepszych polskich płyt 2012 roku. Autor, Adam Strug jest trochę po czterdziestce, a brzmi jakby doświadczenia wokalnego nabywał od stu lat. Zjawiskowy głos, po kurpiowsku silny, po słowiańsku melancholijny. Do tego barwna, magnetyzująca osobowość. I chęć, by folklor odnaleźć nie tylko w zielonej puszczy, ale i na warszawskim Tarchominie. Basia – I jej kumple. Krakowski zespół Chłopcy kontra Basia nie tylko triumfował w zeszłym roku w konkursie World Music Network, jednego z potentatów na tym rynku, ale też pokazał się szerokiej widowni w polsatowskim „Must Be The Music. Tylko Muzyka”. I w końcu zauważono nad Wisłą, że band z wyczuciem łączy teksty inspirowane ludowszczyzną z granymi z iskrą jazzującymi aranżami. Żaden tam smooth jazzik doprawiony etno, tylko pełnokrwista muzyka, prawie że soulowe popisy w baśniowo-balladowym anturażu. Čači Vorba – Mówiono o tym zespole, że jest w stanie łączyć charakteryzujące Kapelę ze Wsi Warszawa ciągotki w stronę innowacji z instrumentalną wirtuozerią dawnych mistrzów. Staro-nowe, bolesno-radosne granie podkręcone jeszcze cygańską charyzmą Marii Natanson nie prosi o uwagę. Zdobywa ją. „Jeden z najlepiej strzeżonych polskich sekretów” – zawyrokował Simon Broughton z prestiżowego „Songlines”. Ten facet się nie myli. Dhoad Rivendell – Kto na koncertach oczekuje dynamitu, nie powinien jednak poprzestawać na Čači Vorbie, tylko sięgnąć po dźwiękowy zapis warszawskiego show radżastańskich Cyganów, grających wespół z polską orkiestrą. „A Night In Warsaw” to warsztatowy fajerwerk z mistyczną nadbudową, ale przede wszystkim dobry dla niewtajemniczonych przelot przez wszystko, co w world music godne uwagi. Etnofonie Kurpiowskie – To również zderzenie muzycznych światów, bo inaczej tego spotkania akademików, muzykantów i nowofolkowców nazwać nie można. Od strzech chat po zdobne dachy oper. Od akustycznej surowizny po szczyptę elektroniki. W sfinalizowanym w 2011 roku nagraniu udział wzięło ponad dwadzieścia osób skupionych na tym, by

52 muza

z tego, co zebrał Skierkowski i skomponował Szymanowski, wydobyć współcześnie ujmujące piękno. Folklove – Jedyny jak na razie, zaprezentowany w 2008 roku album kwartetu Kwadrofonik – pary pianistów i pary bębniarzy. Młodzi, bardzo zdolni i pomysłowi, szkoleni klasycznie instrumentaliści, pożenili wizję muzyki ludowej utrwaloną przez polskich kompozytorów z żywiołowością godną z jednej strony wiejskich muzykantów, z drugiej współczesnych artystów rozrywkowych. Gooral – Zderzanie elektronicznej muzyki z tradycyjnym śpiewem i etnicznymi melodiami z różnych regionów kraju wprowadza powiew świeżości na scenę klubową i folkową zarazem. Jednym z najlepszych, ale i najdłużej działających na tym polu artystów jest Gooral. Zaczynał w Psio Crew, by solowo aplikować wszystko, co modne – od chiptune’owego arsenału dźwięków po dubstepowe wobble. Efekt bywa ciekawy, zwłaszcza że etniczna świadomość artysty kazała mu się ruszyć w teren i poszukać, a nie tylko wsamplować etniczne wokale. Hałas – Jacek, ale też Alicja, a skoro oni, to i Sławińscy, czyli Muzykanci. Legenda. Uznanie zdobyli, wygrywając drugą edycje konkursu Nowej Tradycji, serca publiczności podbili prawdziwa mieszanką żywiołów, bo gdy Joanna Sławińska zaczyna śpiewać, budzą się demony, gdy zaś Jacek Hałas gra, wszystko pokornieje. Dziś już Muzykantów usłyszeć można jedynie od wielkiego dzwonu, ale sam Jacek nie składa broni. Indie – Tam kształciła się Maria Pomianowska, ceniona pedagog, kompozytorka i wirtuoz. Biłgorajskie suki doprowadziły ją na japoński dwór. Chopina wysłała na pięć kontynentów, a Teklę Bądarzewską, znaną świetnie w Ameryce doby wojny secesyjnej, sprowadziła z powrotem na rodzimy grunt. Ostatnio działała w Islamabadzie! Stanowi istną personifikację hasła „skrzyżowanie kultur” i może dlatego sprawdza się jako dyrektor tłumnie odwiedzanego warszawskiego festiwalu pod tą nazwą. Janusz – „Tradycyjna muzyka polskiej wsi może być punktem odniesienia dla wielu gatunków: poprzez

melodykę i rubato bliska Chopinowi, z powodu improwizacji nieodległa bluesowi i jazzowi, kolorystyką przywodząca na myśl muzykę współczesną, ekspresją zaś rocka”, czytamy na stronie festiwalu Wszystkie Mazurki Świata (w maju kolejna edycja!). Jak mało kto pokazał to Janusz Prusinowski ze swoim trio. Fascynujący, wyeksponowany rytm, transowy wymiar i tak chwalony osobisty dialog podjęty z wiejskimi muzykantami nieodmiennie imponuje. Klezmafour – Zespół na długo oczekiwanym debiucie z 2011 r. przypomina, że także klezmerka nie musi już oznaczać wyłącznie tego odpustowego i banalnego podrygiwania do skocznego klarnetu. Dzięki improwizatorskim talentom członków zespołu, pomysłowości i warsztatowi, z formuły tej zostały wydobyte głębsze emocje. O energicznym kopniaku z półobrotu nawet nie wspomnę – po prostu czuć, że chłopaki lubią zaszaleć, a ich świata nie ograniczają mury uczelni. Rockowy pazur drapie aż miło. Lublin – Raz do roku, grudniową porą, to miasto zamienia się w stolicę polskiej muzyki ludowej, tu, podczas jednego z najważniejszych i najbardziej prestiżowych konkursów w kraju, Mikołajek Folkowych, prezentują swoje możliwości zespoły zarówno nowomodne, jak i bardziej tradycyjne. Od 1991 r., czyli od czasu, gdy po raz pierwszy odbyła się impreza, grono laureatów zasiliła większość obecnie cenionych twórców. To z Lublina są pionierzy folku – Orkiestra Św. Mikołaja i jedyna branżowa gazeta „Gadki z chatki”. Mosaic – Medialny obraz Kapeli ze Wsi Warszawa zdominował Szajkowski, ale kto był na koncercie, wie, że tak naprawdę większość w rękach (i gardłach) charyzmatycznych dziewcząt. Mosaic, także skupiony wokół dwóch niesamowitych artystek, multinstrumentalistki Zofii Kolbe-Wojdyr i Joli Kossakowskiej, pokazuje, jak można z wyczuciem, ale i z werwą łączyć polskie brzmienia z muzyką świata, zwłaszcza arabskiego. Nord – Wspomnianej Kapeli reklamować zaś nie trzeba. To ambasadorzy nowego folku i tak naprawdę wystarczyłoby wypisać listę nagród, spis miejsc, w których grali koncerty, rzucić okiem na recenzje, WWW.HIRO.PL


WWW.HIRO.PL

muza 41


może, by nie być stronniczym – z prasy zagranicznej. Najnowsza płyta, zeszłoroczny „Nord” łączący motywy polskie, skandynawskie, tradycyjne przyśpiewki i estetykę jazzową, trafiła na 15 miejsce prestiżowego rocznego podsumowania World Music Chart Europe. Dodajmy, że konkurencja była spora, a propozycji – ponad tysiąc. Opowieść – Trzy dziewczyny z Sutari szturmem zdobywają naszą scenę dzięki narracyjności swoich nagrań. Niebanalny pomysł na wykorzystanie sprzętów domowych i połączenie koncertu z performansem okazało się być strzałem na miarę drugiej lokaty na zeszłorocznej Nowej Tradycji. Gdyby nie opowieść, rekwizyty by nie starczyły. Formuła się sprawdza, panie wygrały ostatnio międzynarodowy „Battle of the Bands” i tym samym zagwarantowały sobie występ na składance z muzyką świata. Południce – tegoroczne debiutantki to z kolei młoda grupa śpiewacza z Białegostoku, która postanowiła podeprzeć się produkcjami artystów sceny klubowej, m.n. Liquid Molly. Ich krążek „Południce/Elektronice” brzmi frapująco. Również dlatego, że nie mamy do czynienia z opcją „producenci kontra skansen”. Tu nie wszystkich elektroników trzeba było przekonywać, jak ujmująca jest muzyka ludowa. Z kolei wokalistki bynajmniej całymi dniami nie haftują i nie gotują. Lubią tupnąć nóżką w klubach. To słychać. R.U.T.A. – Tu napisano już wszystko, ale w skrócie – punk na folkowo, załoganci w chłopskich pieśniach buntu, „ludowa międzynarodówka”. Świetny pomysł, który wypalił więcej niż raz i dostałby się za granice i bez Paszportu Polityki. Drugi album, zeszłoroczny „Na uschod”, debiutował na 15 miejscu we wrześniowym wydaniu World Music Charts Europe. O fenomenie R.U.T.A. kręcony jest dokument.

Swoją Drogą – Oho, Bałkany alert! Swoją Drogą chętnie w tamtym kierunku spogląda i ucha nadstawia, jak na formację związaną z postacią Weroniki Grozdew-Kołacińskiej przystało. Jednak jednym z najciekawszych pomysłów było połączenie możliwości oferowanych przez Swoją Drogą Trio pod przewodnictwem Macieja Kierzkowskiego i Apolonię Nowak, kurpiowską śpiewaczkę wiejską. Efekt, wspólny album „Pola”, po niemal czterech latach od premiery wciąż zachwyca świeżością. Trebunie-Tutki – Szlaki w eklektycznym podejściu do naszej muzyki regionalnej przecierali górale. Pierwszy album Trebuni-Tutków z jamajskim zespołem reggae Twinkle Brothers ukazał się w 1992 roku w Wielkiej Brytanii, a rok później w Polsce. Wtedy mógł szokować, dzisiaj jest klasykiem, a synteza tak egzotycznych brzmień wypada frapująco. Ani góralskie skrzypeczki, ani pogwizdywania nie gryzą się z jamajskimi riddimami, wręcz przeciwnie – przegryzają się aż miło. Ukraina – Nie wiem, czy tak zielona i stepowa, jak śpiewano. Na pewno nie aż tak pomarańczowa, jak chciano. Połączona z Polską niełatwą, inaczej widzianą z dwóch stron historią. Muzycznie bardzo nam bliska. Dowód? Wystarczy przywołać AtmAsferę na Przystanku Woodstock czy Voo Voo u boku Haydamaków. Etniczne, dobrze rockujące koneksje. Wołosi i Lasoniowie – Czyli żywioł ludowy zderzony z kunsztem muzyków klasycznych. Wszystko to wypada bezbłędnie, w końcu potrójna (grand prix od jurorów, „burza braw” od publiki i jeszcze indywidualne wyróżnienie dla Krzysztofa Lasonia) korona na Nowej Tradycji zarezerwowana jest dla najlepszych. Pięknie, tylko czemu powieki robią się nagle takie ciężkie? Dla koneserów.

Village Kollektiv – grupa współtworzona przez Praczasa i Weronikę Grozdew-Kołacińską. A tak naprawdę etniczny all-star team, zbudowany na członkach Kapeli ze Wsi Warszawa, Swoją Drogą i Masali, przy czym od tej ostatniej zdecydowanie łagodniejszy. Przedsięwzięcie trzyma w ryzach producent. Gdy narzuca dubstepowy bas czy drum’n’bassowy rytm, wie, co robi. Dlatego właśnie taka np. „Topola”, gdzie chwieją się perkusje, warczą niskie tony, szaleją dęciaki i cymbały, a swojski śpiew ludowy sąsiaduje z egzotycznym, gardłowym, nie jest kuriozum, a kapitalnym numerem. Żywiołak – Kilka lat temu na polskiej scenie furorę robił Żywiołak, mroczny, mocno brzmiący zespół „biometalowy”, w którym Robert Jaworski wspierany grupą świetnych muzyków i wokalistek wskrzeszał słowiańskie demony. Podlane Leśmianem, gęste i intensywne kompozycje potrafiły uczynić nocny czas daleko bardziej przerażającym. Dziś bardziej elektryzuje to, co sam artysta robi w ramach innego projektu, DELIRA & Kompany. Źródła – Szalone, dzikie, pełne życia i ognia, grane na specyficznie dostrojonych instrumentach mazury, obertasy, kujawiaki często wywołują egzotyczne skojarzenia. Są szorstkie, dziobate, kanciaste, dają duże pole do popisu dla wszelkich improwizacji, a co ważne, mają walor użytkowy. Te utwory powstają właśnie po to, by podrywać do tańca, towarzyszyć w codziennych pracach, wreszcie uświetniać najróżniejsze rytuały, to są dźwięki tworzone z myślą o przeżywaniu i uczestnictwie. Żaden skansen! Kto chce się przekonać na własnej skórze, jak to działa, powinien sięgnąć po wielopłytową serię Polskiego Radia („Muzyka Źródeł”) albo genialny zestaw wydawnictw płytowych z pięknymi książeczkami z cyklu „Muzyka Odnaleziona”.



chłopak z gitarą byłby dla mnie parą tekst | PAWEŁ WALIŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNEG

POCZĄTEK 2013 ROKU TO DWIE INTERESUJĄCE MUZYCZNO-FILMOWE PREMIERY. OBA OBRAZY TO PORTRETY MUZYKÓW FOLKOWYCH. OBA TRAFIAJĄ DO NAS Z OPÓŹNIENIEM I OBA WARTO ZOBACZYĆ. Z POWYŻSZEJ OKAZJI PRZYGLĄDAMY SIĘ TEMU, JAK MUZYKÓW TEGO POKROJU DOTĄD UKAZYWANO NA SREBRNYM EKRANIE

Na pierwszy ogień „Violeta Se fue a los cielos” (reż. Andrés Wood, 2011; polska premiera 15 marca), biografia Violety del Carmen Parra Sandoval, chilijskiej kompozytorki i etnomuzykolożki, która była forpocztą „nueva canción chilena”, to jest nurtu odświeżającego chilijską muzykę ludową, dzięki któremu owa wypłynęła poza granice kraju. Wkręta dla amatorów? Przeciwnie – doskonały materiał na film, bo pojawiają się w nim Komunistyczna Partia Chile, płomienne romanse, a wreszcie dymiący rewolwer, którym artystka w 1967 roku zwieńczyła swoją karierę. Druga pozycja, „Searching for Sugar Man” (Malik Bendjelloul, 2012), to rzecz zupełnie inna. Dotyczy śledztwa. Śledztwa, jakie przeprowadziła dwójka Afrykanerów. Śledztwa dotyczącego losów ich idola, Sixto Diaza Rodrigueza, który u świtu lat siedemdziesiątych wydał dwie doskonałe folkowe płyty, a wobec komercyjnej porażki owych jakby zapadł się pod ziemię. Jego muzyka zażarła jednak w RPA i Australii, czego on sam zupełnie nie był świadom. W efekcie fani z Czarnego Lądu poza przeprowadzeniem dochodzenia zapewnili muzykowi spóźnioną o cztery dekady sławę i chwałę. I o tym właśnie, przywracaniu Rodrigueza światu, opowiada film. Ta dwójka oczywiście nie wyczerpuje tematu. W końcu każdy chciałby być trampem, „chłopcem z gitarą”, bo to przecież przygoda. Jednocześnie oczywiście nikt nie chciałby być trampem, bo biednie, bo z myciem ciężko i sławojki na trasie kiepsko pachną. Kompromisem jest więc oglądanie losów tych, którym fetor sławojki nie przeszkadzał. A okazji po temu, wbrew pozorom, wcale nie tak mało. Poza wspomnianymi przed chwilą dwoma filmami czeka nas (albo i nie – pytanie do polskich dystrybutorów) songwriterska uczta w postaci „Greetings from Tim Buckley” (Daniel Algrant, 2012), kroniki kilku dni poprzedzających koncert, jaki w 1991 roku zagrał Jeff Buckley w ramach hołdu dla twórczości swojego ojca Tima. Rzeczą dosyć nową jest też „Phil Ochs: There but for Fortune” (Kenneth Browser, 2010), biograficzny film traktujący o tym, jak kariera, a później depresja i samo-

56 film

bójcza śmierć artysty zaplątana była w wydarzenia burzliwych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. A że Ochs to, poza Dylanem, najsłynniejszy chyba autor protest songów, warto cokolwiek wiedzy o nim liznąć. A skoro padło już nazwisko Dylana… W 2007 roku Todd Haynes, ten sam, który wcześniej podarował światu „Velvet Goldmine”, nakręcił „I’m Not There”, gdzie w epizodach inspirowanych życiem autora „Knockin’ on Heaven’s Door” jego rolę odegrali m.in. Cate Blanchett, Christian Bale, Richard Gere czy mały czarnoskóry chłopiec. Film tak ciekawy, jak dosyć niezrozumiały. Z tego samego roku pochodzi „Chasin’ Gus Ghost” (Todd Kwait), pokazujący, jak dokonania Jug Band Music wpłynęły na najważniejsze folk-rockowe bandy lat sześćdziesiątych z The Lovin’ Spoonful i The Grateful Dead na czele. Grzebiąc dalej w przeszłości, znajdujemy „Be Here to Love Me: A Film About Townes Van Zandt” (Margaret Brown, 2004), wstrząsającą biografię muzyka, który mimo że nie brakło mu talentu i otacza go kult, nigdy nie wypłynął na wody szerszej popularności. Żywot Van Zandta to także historia o alkoholizmie i narkomanii, chorobie afektywnej-dwubiegunowej i godnej Hieronima Münchhausena tendencji do rojenia niestworzonych opowieści. Jej tłem są z kolei podupadające przydrożne moteliki, prowincjonalne amerykańskie speluny i kanapy w domach znajomych. Podobny charakter, choć bardziej na bogato, ma „Walk the Line (James Mangold, 2005), gdzie nałogom narkotykowym i alkoholowi ulega portretowany przez Joaquina (czytamy „Hłakima”) Phoenixa Johnny Cash, a ocalić go chce żona June Carter-Cash (Reese Witherspoon). Drugą stronę medalu prezentuje z kolei „Coal Miner’s Daughter” (Michael Apted, 1980), traktujący o tym, jak swój amerykański sen spełniała Loretta Lynn, która urodziła się w rodzinie biednego górnika, a mimo to wspięła się na sam szczyt country’owego Parnasu. Bardziej polityczny wydźwięk ma z kolei „Bound for Glory” (Hal Ashby, 1976), gdzie obserwujemy, jak Woody Guthrie opuszcza WWW.HIRO.PL


Oklahomę doby kryzysu. Szuka dorywczej pracy, zupełnie nie spodziewając się, że to, co zobaczy podczas swoich wojaży, stanie się natchnieniem, by w swoich pieśniach stworzył przejmujący obraz cierpienia amerykańskiej klasy robotniczej. Smaczku filmowi dodaje fakt, że muzyka zagrał nieżyjący już David Carradine. A kto wie, jak i dlaczego Carradine’a nie ma już wśród nas, wie także, że i życie aktora byłoby doskonałym materiałem na scenariusz filmu. Filmy o muzykach folkowych to jednak nie tylko biografie, choćby nawet tak przewrotne jak ta, którą Haynes poświęcił Dylanowi. To także fabuły, jak „Crazy Heart” (Scott Cooper, 2009), gdzie Jeff Bridges jako Bad Blake gra trochę siebie, to jest przebrzmiałego artystę, zmagającego się ze swoimi demonami, a dodatkowo uwikłanego w inspirujący, ale skazany na porażkę romans. Bridgesowi tą rolą, jak i kilkoma innymi udało się wrócić na szczyt. Jego bohater miał mniej szczęścia. Melodramatyczny wydźwięk ma też „Songcatcher” (Maggie Greenwald, 2000), gdzie tytułowa łowczyni piosenek, to jest pani muzykolog, której odmówiono awansu na uczelni, odwiedza żyjącą na appalaskiej prowincji siostrę. Górskie zadupie okazuje się być istną kopalnią pięknej muzyki z irlandzko-szkockim rodowodem. Dzielna badaczka postanawia ją opisać, mając nadzieję, że zaskarbi sobie tym przychylność uczelnianych władz, wkrótce jednak ulega jej czarowi. Jest oczywiście wątek romansowy, na jej drodze staje bowiem weteran wojenny i utalentowany muzyk, który zmusza bohaterkę do zapytania samej siebie, czy to, że poniekąd kradnie ludziom ich piosenki, nie czyni jej podobną kapitalistom zabierającym im ich ziemie. Lżejsze w formie i treści są kolejne dwa obrazy. „O Brother, Where Art Thou?” (Joel Coen, 2000), inspirowany homerowską „Odyseją” obraz o trzech uciekających z więzienia skazańcach, którzy zupełnie przypadkowo stają się radiową bluegrassową sensacją. Nie dosyć, że film przeuroczy, to singiel ze ścieżki dźwiękowej, „I Am a Man of Constant Sorrow”, nie schodził mi ze słuchawek miesiącami. Druga pozycja, to mockumentary (od ang. „mock” – kpić, wyśmiewać), czyli fałszywy dokument „A Mighty Wind” (Christopher Guest, 2003), gdzie widzimy zorganizowany z okazji śmierci promotora koncert, na którym mają zagrać trzy najsłynniejsze ekipy, którymi się opiekował. Dosyć rzec, że komedia to dosyć szalona, a w rolę tercetu The Folksmen wcielają się ci sami aktorzy, których znamy z absolutnie klasycznego mockumentu „This Is Spinal Tap!”. Jak widać, jeśli pociąga nas etos chłopaka – czy dziewczyny – z gitarą, marzą nam się wojaże towarowym wagonem i leniwe spozieranie na biegnącego po prerii kojota, kino oferuje nam co najmniej kilkanaście opcji. Wiele zapewne pominąłem albo o nich nie wiem – jeśli tak, przepraszam. To jednak nieważne. Ważne, że nawet jeśli każdy z czytelników „Hiro” dysponuje w tej chwili najnowszym iPhone’em, a ubiera się po klimatyzowanych i oświetlanych kolorowo galeriach, to etos folkowego włóczęgi dla dużej części nas nadal pozostaje czytelny i lubiany. Na tyle, by dwukrotnie wybrać się do kina.

WWW.HIRO.PL

film 57


DZIEŃ KOBIET

w tajnej służbie Jej Ludowej Mości

tekst | ARTUR ZABORSKI

58 film

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNEG

„NIE MA DZIŚ W POLSCE DZIEDZINY, W KTÓREJ KOBIETY NIE ODGRYWAŁYBY WAŻNEJ ROLI” – ZWYKŁ MAWIAĆ WŁADYSŁAW GOMUŁKA, OTWIERAJĄC PRZEMÓWIENIA Z OKAZJI 8 MARCA, MIĘDZYNARODOWEGO DNIA KOBIET. KOJARZĄCE SIĘ Z MASOWO WRĘCZANYMI TOREBKAMI KAWY ŚWIĘTO JEST JEDNYM Z WCIĄŻ FUNKCJONUJĄCYCH RELIKTÓW POLSKI LUDOWEJ. KIM BYŁA KOBIETA W PRL-U – KOWALEM WŁASNEGO LOSU CZY TYLKO TRYBIKIEM W SOCJALISTYCZNEJ MACHINIE?

WWW.HIRO.PL


Zbliżający się wielkimi krokami Dzień Kobiet jest idealnym pretekstem, żeby przyjrzeć się temu tematowi. Z pomocą, jak zwykle, przychodzi współczesne kino, które ma niemało do powiedzenia na temat pierwszej grupy – kobiet, które igrały z PRL-em. To im składamy w tym tekście naręcze goździków i tabuny rajstop. Jednym z haseł powiewających przez 44 lata na czerwonych sztandarach w Polsce Ludowej był egalitaryzm społeczny. Równouprawnienie kobiet i mężczyzn rozumiano dość dosłownie, równając raczej kobiety do mężczyzn niż odwrotnie. Wrogowi klasowemu przyprawiono gębę dymorfizmu płciowego. Sukienki balowe, koronkową bieliznę i buty na wysokich obcasach pogoniono z kraju razem z arystokracją i kułakami. Kobietom piersi odtąd służyć miały jedynie do wykarmienia zastępów młodych socjalistów, a ich strój miał być na tyle wygodny, żeby prowadzić traktor, zapuścić się w głąb gruby i kuć żelazo na 200 procent normy, póki w fabryce gorąco. „Erotyzm” można było znaleźć tylko w słowniku wyrazów obcych. Tak przynajmniej chcieliby komunistyczni decydenci, którzy adeptom na agentów Służby Bezpieczeństwa słownikową definicję kazali wykuć na blaszkę. Jeśli bowiem coś utkwiło im w pamięci z dwudziestolecia międzywojennego, to bez wątpienia słowa Eugeniusza Bodo, który jak nikt wiedział, że: „Seksapil to nasza broń kobieca”… Po raz kolejny objawiły się więc hipokryzja i cynizm ówczesnych władz, które z jednej strony starały się utemperować seksualność swoich obywateli, niemal przestrzegając ich słowami Anga Lee: Ostrożnie, pożądanie! Z drugiej, doskonale zdawały sobie sprawę z jej siły rażenia, dlatego też szybko nauczyły się ją wykorzystywać. Nigdy jednak nie panowały nad nią tak sprawnie, jak nad pałkami, którymi uczyły posłuszeństwa niepodporządkowanych obywateli. Bo zabawy z tykającą bombą, jaką jest ludzkie serce, kończą się zazwyczaj niekontrolowanym wybuchem, który rani nie tylko zmanipulowanych, ale także i manipulujących. Świadkami takich eksplozji mogliśmy być w polskim kinie ostatnio co najmniej trzykrotnie dzięki filmom Tadeusza Króla, Jana Kidawy-Błońskiego i Borysa Lankosza. Ekskluzywne kosmetyki były w okresie PRL-u towa-

rem mocno deficytowym. Operacje plastyczne zaś kojarzono co najwyżej z założeniem plomby w zębie. Szansę na skorzystanie z tych luksusów zyskiwały tylko te kobiety, do których uśmiechnęła się komunistyczna władza oferująca wiele, ale wymagająca jeszcze więcej. Anna (Joanna Orleańska), bohaterka „Zwerbowanej miłości” Tadeusza Króla, stroi się, ile wlezie. Wymaga od niej tego „zawód” – dziewczyna jest prostytutką, której twarz pokrywają puder i szminka z Pewexu, a szyję otula zapach perfum Pani Walewska. Klientów jej nie brakuje, ale dla Andrzeja i Siejki – agentów SB – wciąż jest za mało atrakcyjna. Żeby stać się „ideałem piękności” dla tych mężczyzn, trzeba się upodobnić do tajemniczej kobiety ze zdjęcia, które wcale nie zdobi okładki wyciągniętego spod lady świerszczyka. W fantazjach na jej temat panowie nie pieszczą jej piersi, tylko pieniądze – zawartość wiedeńskiego sejfu, do którego kobieta jest kluczem. Austriacki bank do oddania powierzonych mu precjozów wymaga nie tylko adekwatnego podpisu i znajomości kodu PIN, ale też fizycznej obecności właścicielki skrytki. Freud miałby tutaj szerokie pole do popisu: w filmie Tadeusza Króla mężczyźni nie mają szans na spełnienie bez kobiet. I nie chodzi tu tylko o zaspokojenie instynktów. Mimo że obdarzeni twarzami Roberta Więckiewicza i Krzysztofa Stroińskiego agenci mają do dyspozycji tężyznę, psychiczną odporność i doświadczenie, i tak zostają wykiwani przez zwerbowaną do współpracy Annę. Upodobniona do tajemniczej właścicielki konta kobieta wykorzystuje nowy image do rozpoczęcia zupełnie nowego życia, pokonując stojących nad nią mężczyzn ich własną bronią – oszustwem. O krok dalej posuwa się Sabinka (Agata Buzek), bohaterka „Rewersu” Borysa Lankosza, chociaż zupełnie brakuje jej wyrachowania i opanowania, jakie charakteryzowały Annę. Dziewczyna jest jeszcze młodą trzpiotką, której głowę wypełniają ideały i nieziszczone marzenia o czynnym udziale w powstaniu ’44 roku. Kiedy przekonuje się, że jej szarmancki absztyfikant Bronisław (Marcin Dorociński) jest agentem, próbującym przeciągnąć ją na stronę nowej władzy – ludowej, chwyta za broń, jakby wybiła spóźniona godzina „W”. W odróżnieniu od Anny Sabinka zupełnie nie potrafi walczyć za pomocą swojej urody, za to bardzo dobrze opanowała aptekarskie sztuczki. Dziewczyna wyniosła je z domu, kiedy

ten był jeszcze nad prowadzoną przez jej matkę apteką. Poszanowanie dla dziedziczonego zawodu, jak i tradycyjnych wartości, wpisane jest w etos klasy społecznej, z której wywodzi się jej rodzina. Mimo to dziewczyna nie czuje się zobligowana do podporządkowania się mu w całości. Sprzeniewierza się tym zasadom, które nakazują jej rychło stanąć na ślubnym kobiercu i powić gromadkę dzieci. Z takim nastawieniem nie mogłaby być ani bohaterką socrealistycznego produkcyjniaka, ani heroiną romansu z okresu Romantyzmu. Sabinka bowiem, zamiast umierać z miłości, uśmierca namolnego kochanka w imię zasad z przedwojennego mieszczańskiego kodeksu, który wciąż obowiązuje, wyraźnie zakazując jej mieszać się z przedstawicielami powojennej władzy oraz donosić, czego wymaga od niej Bronisław. Nowy mężczyzna, produkt komunistycznej akcji afirmatywnej, znów okazuje się słabszy w starciu z kobietą i z tradycją. Uczucia biorą za to górę nad Kamilą (Magdalena Boczarska), bohaterką „Różyczki”. Dziewczyna otumaniona perfumami, którymi obdarowuje ją Roman, agent SB, znów o fizjonomii Roberta Więckiewicza, bezwolnie poddaje się jego dyrektywom – śledzeniu i donoszeniu o poczynaniach swojego partnera, pisarza Adama Warczewskiego (Andrzej Seweryn). Ten niemoralny trójkąt zostaje rozsadzony od środka przez Kamilę. Mimo że dziewczyna miała być tylko pionkiem w grze, udało jej się jasno poukładać priorytety. Do wykonywania poleceń agenta zmusiła ją miłość. Do zerwania z tym haniebnym procederem – także. Miłość, intryga i tradycja – trzy składniki, które budują bohaterki współczesnych opowieści o kobietach w PRL-u, komponują się w atrakcyjną całość. Ówczesne agentki miały jednak mocno sprecyzowany zakres i cel działań – i kiedy współpracowały z władzą, i kiedy występowały przeciwko niej. Refleksja, jaka rodzi się po ponownej lekturze traktujących o nich filmów, każe zastanowić się, w jaki sposób te cechy pożytkowane są dziś. Który z panów odważy się zapytać?

WWW.HIRO.PL

film 59


WCHODZĄCY WŁAŚNIE NA POLSKIE EKRANY „HITCHCOCK”, BIOGRAFICZNY SZKIC SŁYNNEGO REŻYSERA, NOSIŁ POCZĄTKOWO TYTUŁ ZACZERPNIĘTY BEZPOŚREDNIO Z KSIĄŻKI STEPHENA REBELLO, NA PODSTAWIE KTÓREJ POWSTAŁ – „ALFRED HITCHCOCK AND THE MAKING OF PSYCHO”

psychoza hitchcocka tekst | PIOTR PLUCIŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE


W tłum cza tyle aczeniu dos ło , zy«”, a co „Alfred Hit wnym rzeczo le n c łatwo z już przy odro hcock i realiz y tytuł oznam a Sytuac nego ty ienia się w „…binie dobrej w cja »Psychotu już na ję pogłębiły p pozosta łu ostatecznie narodziny sza oli końcówka e ro nia zaró tapie czytania blemy z cen shocke ł wierny książ zrezygnowan leńca”. Z pełz o r k prozaic wno do scen scenariusza m orami, którzy sera, w wyzwolił dług owej tezie, ja , ale sam film y prysz znych, ieli zas się biern o tłumio pływają koby k w n d trzeżeic o fi ty o lm c n u w c e ltow ie zą na ej, Zaczęło lę szością ą figurą, którą się pro odgłosu… spłucych np. poja jak i kwestii się – ja jego pracę i ż ki i obsesje re y „Zawró b w k to ycie żytenden lub wręcz nią mężczyźni tra t wanie H lemy nie pozo czki. Stres, pre iającego się cji kto Hitchco głowy”, najb zwykle bywa osobiste. stały be sja i pię itchcoc z ardziej – od kry ie”, gdz Hitchcock os pogardzali. K wali z wyżcka od z ka trz nosić m z kał się a ulminac iągnął ie bezp usieli k . Członkowie wpływu na za ące p z niezro lat, poniósł fin mbicjonalny zysu. w o ję tej a ła rd n re ie ś o ek n łopotliw żysera, spełna c n a p nakręc półgod owo zabija s ie w „Psycho e kapry ipy coraz czę hoz ony zarazumieniem pra nsową klęskę rojekt a W ś n a o fi w ktorzy zinie se ściej lmowym wszym sy sfru o i zrealiz i spotją sy. Na z po nim b o u a i s haterkę dość d nsu. d o „Hitch Napięta i trudniejszym ginali się po trowanego o szpiego wany według bardziej wid omiar złego, d cora i do spe sytuacja będący słowna interp cocku” pojaw owisko wski „P b e o z b p z ro łn ie ia się wy, ale zadowa na p sła ółnoc, to cznej fo ienia żyser p na skraju wy retacja tej sc nawet p la niezlicz wieloma mita lanie „Psycho żądaniami. e tr o rzadko ł części wpły ółnocny zach rmuły thriller o m z dubli c jednym z w zymałości p ny, w której s w ó nie zwe nych biografó i, które pom y” przez lata s h y z opinia ię do tego prz owych krytyk d” nadal nie ie w chiczne lu nies y ta im ry w fi o z p k d y ó a rz o m w z z j reatysfa wać. Tw iś trudn erażo ysiłków nóż-r w pols humoru i prasy, a w nawał, ale za w. Hitchcock o k ó „złych” nej aktorce ekwizyt i wy kcjonujących w umiesz ich kinach: 1 rcy „Hitchcoc jednoznaczmierza ciosy, tego św wyniki nie poprawił tym konkretny sze liczył się czenie ka” (pre m a m z s finanso rc y mu ia o m y w ra a ś ta o ląc o ) zdecy w scen typu sy przypa ch, miera –w we „Pó nawet reżyser wszystk jej dku a d tu żonie, opornych pro ścibskich rep b łn ich sugero acji, ale już riuszu zaledw owali się na k o d tó talent s był zdruzgota ocy…” – 60-l ardzo dobre rt u rą e c a w e ra ie n w tym z młod ię wypa e n dziś ży ał, że mogło utor książkow jednej tego okresie tach, a nawe ch, cens z swojej lił, a on y sugestiami, tni wówczas y m w e ic t e g i podejrz h być z własne o orygin przysto są opo filmu b tw i poniż ew j naczn jn wieśc e ału produk órczości, kie wkroczył w jakoby jego a typowy zpiecznie inte iejszym scena ał o romans „s c Miles (r ł występującą i, jakoby Hitch ie więcej. Do rzystą. rp nazwis je nie idą w p dy to kolejne tarczy” etap o b re ja z tu p w w e rz ją k T wego, ka. Hitc arze z d omym eśladow wórcy roli dru przemę c w a to y łą m rk a ę s hcock a w pow sceptyk gop otychcz czone ał w raczej, le niektórzy z czenia i zała ytuację jako o głowy”) ybrała rodzin odem miało lanowej Verę m ż kolejny m i raz jeszc iedział, że by asową magią być to, ę zam , a pry była je e przyczyną te biografów H ania nerwoze pod zamkną jego pro ia L s ż s e e z t ig n it g e a ic c g ro h o ć rw k ha oi jekt mu ow Na eta li film usta ać wid seksua wartośc lna fru wielu innych sugerują watej w ował wiele d ą scenę z u w „Zawrocie i. żył odrz pie poszukiw si być wyjątko zów z foteli, stracja w działem n o i, d y ań idea k ucić blis w o O i rz i niskie ybuchów tyły, odmaw nia w c ystając Janet lnej fab y. jego w ko tuzin zęś iają poczuc m piękne łysy i bełkotliw s u ie Donies ciowym odzie c gwieździe .in. z lodoa głośne półpracownik wyselekcjono ły Hitch zdąk y to 6 rki trak występ liwością ó a w sera cz ienia o posz niu. towany 0-latek był prz owa, dowskie daptacje – „D w propozycji anych przez a n c ę ie z e z dalek sto wza ególny z – i , s a ja z w d w k ie „C m o b m n je ty o y c irac asino R nik Ann iał rep jemnie h wyb m dwie s id asysten oy eF być mo ją. Rola u nie obie tego życz ącą pobłażtk śniej, a utację trudne się wyklucza rykach reżyg y sunęła a, zaintrygow ale”. I właśnie rank” i bongo we le wypo ją, a o dlatego że nominację o oznaczała u ł – uległością mu pow a n w w d a n w te s o re ie p s w d z am ółpra dzi ś cenzją y jego Olśnien odzą ieść Ro subteln kolejne aktork do jakiejś wa nanie i sławę, w ie b zachow , że to w trak wiadków tam cy już wczee ż szukiwa było natych erta Blocha p prasie, podty c a też do zaloty, ale od i przymykały nej nagrody, m t. tyczne. nie po raz p ie realizacji „P ch wydarzeń rz c o fascyna niu odpowied iastowe – des „Psychoza”. s ie wchodz oraz śmielsz ucając je, pro ko na mało n c p dopusz Hitchcock, b rwszy stało ychozy” jego y ą bezkom ji. Thriller Blo iej historii us eracja w poa s c – podo cy na nasze e ch zachowań wokowały go tą nych ż zać się seksis rdziej niż doty ię problemabnie jak . Co cie krany fi końca. promisowy i cha okazał s piła szczerej artów n to c h w c c lm S i ię kaw s Hitch m z z e k k y a m s ic błysko s, ią kontrolo się na a ocjo h wiedzia chwilę żka, na które achy Gervasie e, wać ka planie, zaś p uwag i niewy miał ją ł jeszcz iał swój kolejn nujący do s tliwy, c y p j go m jest opa rzed zn żdy asp o b N i z re a o a a tować e, jak w d jw y w m n ia fi ię e im lm, a go obsesy g W „Hitc nym złą sław acznie bardz rty – końcocka, ksi specjaliśc ekt filmu. jn dreszcz o będzie rea iele prób i wy le wtedy nie ie ie h ą j c i m e niepoko ocku” te pizodem danej w rz lizacja ow Donald .in. autorzy i znawcy b go tego k eczeń koszSzefos ca. io Alfred H 2008 roku ksią nie zobaczy z jego życia. ultoweg nagłej Spoto i Patric poświęconych grafii Hitchmy, ale cone a two studia P ż it o dziś c c e h e k c ro „S o m M z ck and pellbou Spoto o ji doszu u książ w aramou cGilliga ni tem w c y a łe n H atem, p filmu, i n, p kują ek nt nie dzie barwion isuje nie tylko is Leading L d by Beauty: an p b jest taje sięciolecia p się w piętrzą rzyczyn jego a pod w rzystało na je i tym bardz yło zachwyc ro aktorka e erotycznie skomplikowa dies” Donald ie a g spędził mnicą, że wię blemach sek ych się przez re n m 800 tys runkiem, że o dystrybucję j bohaterem k s w wydarz i, ale rzuca te lacje reżysera e i często zaię to seksua celibacie, a szość życia s ualnych. Nie en ż o sam cy dolarów b reżyser za kinową tylko ln k ły ró e n j tk i n (p odzieln p y u „Marnie ia, do jakich nieznane dotą z kolejnymi i e o o re czątek córki Pa ym fin dżet produk wni liczący jedną z doszło d światł ”. Grają małżeń kres swej akty żyser tr ic T a ii) c ip n n y na on s w jn a c p s owaniu w a chanicz s i Hedre y. twa z A rze Alfre jważniejszy n wspo w nich głów planie „Ptakó a lmą, po ności ny”. Bę pominał jako „Psych Decyzja u c p h d o a m i k „n c w” d częcie ozy” b najtrud ną rolę Hitchco arzając zęsto o ina prac ąc już w ie p nio na rz y n y je ych ep cka ę iejs ła mny” i średnim seksua re impote bwieszczał – izodów z Hitchem jak kobiecą „meln w bankru lacje z żoną i przełożyła s zych w kariey ie m n p k , te ó u o które za o silny ł pasmo branży c A ię bezp Stagna m, a seks w o żartem, pół s , znajomym m z dec id była ko twa i utraty m lmą. Groźba ośrede a le Jak by alszej, niespełn ydowały o jej abarwieniu na stos cja seksualn góle go nie in erio – że jest nym s jną ciężką c terialnego be wentualnego s ło to io u a te s n n n u e a re e m n aktorkę j karierz prawdę e k reż ku do suje e z iała sesyjny ? e Pojawił ksualnej i za głą w ich n pieczeństwa m wrę ysera do kob swoje przeło . Dziś, g i autora ksią Które z op . ie y w cz uwie Upodo iet, któ żenie isanych żki sytu dy z d nariusz się wzajemn odowej frustr łatwym, pełb re lb a ł ie o w , a naw ta s o n a p e prete a ydarze obie z mniem iem, a cji mia rzez czał ob przez la nie czu et pod nsje, k cji związku. wła le osoba ń przy życiu anych świad ły miejsce? ła e łó dostęp ta był wierny szcza jeden i… pogardą. ków ta rzucają współp się spełnion jrzenia o rom tnie o scepozosta nej blo ty – p p z , c m ię racown w a ani ja a a je ty k k e n ndynki. nej, po tóremu ryfik nia Hit ch osk wła ica Alfre ko kob se – Alma są c P bryki słyować. Ale w H arżenia, nie ściwie tylko da. ieta, an gradac ha łatwo zao atrząc na ko gowej i nies i jako b ję le łakomy nnego reżyse ollywood nic n posób tego nej, nie wizerunku k serwować po jne dokonam kąs ra nies o s kiem, podziew ie ginie – wymierą hitchco zależnej i p biety w jego tępującą ded k film ckowsk e można inowego „Hit latego jeszcz anie stały się a blond łnowartościow ach – z sile prze c ynka co e d preniach było zobaczy hcocka” na raz czę j bohaterki d ć ściej sta tułowan ramat telewiz oparty na ty kanale HBO wała y y psycho „Dziewczyna jny Juliana J ch wydarzeza trwa arr Hitchco . cka”. In olda, zatynymi sło wy,


SOUTHERN GOTHIC

gotyk skrzypiącej werandy tekst | SEBASTIAN RERAK

Podupadłe miasteczka pełne sypiących się budynków, butwiejących domów z werandą i rdzewiejących wraków aut. Dziwne, niepokojące typy ludzkie, wśród których co drugi ma coś z głową. Rzeczywistość wyrzucona za nawias, poza jurysdykcję czasu i logiki. Wszelki sens dał za wygraną, odstępując miejsca poczuciu zagrożenia, absurdowi, makabresce. Taki właśnie jest Southern Gothic – nurt w literaturze (i nie tylko) uprawiany przez autorów rodem z Południa, którzy swoją małą ojczyznę kochają i nienawidzą zarazem. Nawet jeśli jesteście na bakier z klasyką amerykańskiego pisarstwa, mogliście zetknąć się z nim w inny sposób. W mniejszym lub większym stopniu południowogotyckie były choćby: „Duża ryba” Tima Burtona, „Bracie, gdzie jesteś?” braci Coen, „Przed egzekucją” Tima Robbinsa, serial „Czysta krew” czy „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Ale żeby wiedzieć, czym Southern Gothic jest i jak się narodził, trzeba cofnąć się do czasów tak niepewnych, że druga dekada XXI wieku to przy nich epoka słodkiej beztroski. 1929 29 października 1929 roku przeszedł do historii jako „Czarny Czwartek”. Tego dnia ceny aukcji na nowojorskiej giełdzie poleciały na łeb, na szyję, rozpoczynając największy w dziejach kryzys gospodarczy. Jego skutki odczuć mieli przede wszystkim mieszkańcy nieuprzemysłowionych zakątków USA, utrzymujący się głównie z agrokultury. Tak było na Południu, podupadającym ekonomicznie już od czasu zakończenia Wojny Secesyjnej. Sytuację komplikował fakt, że dwa lata wcześniej z brzegów wystąpiła Missisipi, niszcząc okoliczne plantacje. W największym z południowych stanów, Teksasie, dodatkowo szalały wielkie wichury, które roznosiły wszędzie ziemię z pól wykarczowanych uprzednio pod uprawę zboża. Z dnia na dzień bezwartościowa stała się bawełna, główny produkt regionu. Wielki kryzys był dla Południa, zwanego popularnie Dixie, strzałem w tył głowy. Jego mieszkańcy, niegdyś poczuwający się do roli spadkobierców europejskiej arystokracji, musieli nagle zrozumieć, że świetność ich krainy przeminęła, podczas gdy świat parł do przodu, zostawiając ich bez żalu w tyle. „Bieda powoduje anomalie, a w wielu wypadkach ci ludzie żyli zgodnie z kodeksem moralnym, który od dawna przestał być stosowalny” – notował historyk William Van O’Connor. Jeżeli legenda Południa nie

62 literatura

AMERYKANIE Z LUBOŚCIĄ WYŚMIEWAJĄ MIESZKAŃCÓW DAWNYCH STANÓW SKONFEDEROWANYCH. UWAŻAJĄ ICH ZA PRZYGŁUPICH PROWINCJUSZY Z NIEZROZUMIAŁYM AKCENTEM I FATALNYM STANEM UZĘBIENIA. NIKT NIE PAMIĘTA DUMNEGO POŁUDNIA, SIELANKOWEJ KRAINY, W KTÓREJ GRAŁA MUZYKA, SZARMANCCY KAWALEROWIE KOKIETOWALI NADOBNE PANNY, A TOMEK SAWYER DOKAZYWAŁ W NAJLEPSZE. NIKT OPRÓCZ TWÓRCÓW, KTÓRZY TEN MIT OKADZILI AURĄ NIESAMOWITOŚCI

ilustracja | TIN BOY

została zadźgana bagnetami pod Gettysburgiem, to właśnie teraz miał nadejść jej ostateczny koniec. Rok 1929 to także czas premiery dwóch niezwykle ważnych powieści. Przyszły noblista, William Faulkner wydał bowiem „Sartoris”, opowieść o losach podupadłego rodu z Missisipi, Thomas Wolfe przedstawił zaś światu „Spójrz ku domowi aniele”, na poły autobiograficzną relację z dorastania w Karolinie Północnej. Obie książki zapowiadały coś nowego. Rozprawiały się z legendą ukochanego Dixie, wykręcając ją w niepokojącym groteskowym paroksyzmie. Korzystając z bardzo poetyckiego języka i joyce’owskich upustów strumienia świadomości, obaj pisarze oddawali – jak ujął to Wolfe – „dziwną i gorzką magię życia”. Od tamtego momentu nic już nie miało być takie same na starym i niekoniecznie dobrym Południu. GROZA MAŁEGO MIASTECZKA Termin „Southern Gothic” ukuty został w roku 1935 przez pisarkę Ellen Glasgow, która z dezaprobatą przyglądała się nowemu nurtowi. W międzyczasie Faulkner napisał swe wybitne dzieło „Kiedy umieram” i zadebiutować zdążył kolejny z wielkich, Erskine Caldwell. A gdy w latach 40. odegnano już z Dixie widmo kryzysu, nastąpił prawdziwy wysyp nowych autorów. Swoją niezwykle barwną kartę zapisać miał Tennessee Williams, a na niespotykaną skalę uaktywniły się piszące panie, wśród których prym wiodły Eudora Welty, Carson McCullers i Flannery O’Connor. Twórczość wszystkich tych autorów pokazuje, jak bardzo niejednorodny był cały nurt. W jego obrębie powstawać mogły zarówno melodramaty, jak i horrory (np. opowiadanie „Czarny Canaan” ojca Conana Barbarzyńcy, Roberta E. Howarda), jednak zawsze trudno było je uznać za typowych przedstawicieli gatunku. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, do Południowego Gotyku należy zarówno głośna powieść „Zabić drozda” Harpera Lee, dramaty Tennessee Williamsa, opowiadanie „Dzieci kukurydzy” Stephena Kinga, Trylogia Pogranicza Cormaka McCarthy’ego, jak i poezja popularnej dziś w Stanach Natashy Tretheway. Jeden z amerykańskich słowników wyjaśnia, że proza Southern Gothic „analizuje grozę zinstytucjonalizowaną w społecznościach i ich konwencjach”. Fakt, autorzy nigdy nie migali się od krytycznego oglądu, biorąc pod lupę wszystkie ciemne strony życia w marniejących ludzkich siołach – ubóstwo, wyobcowanie, przestępczość, rasizm, bezrobocie,

przemoc. Od publicystycznego realizmu odróżniała ich jednak skłonność do dostrzegania nadnaturalnego w prozie życia. W końcu cały ten „gotyk” wziął się z powieści gotyckiej, a w większym jeszcze stopniu z amerykańskiego „czarnego romantyzmu” Edgara Allana Poe i Nathaniela Hawthorne’a. W sennych miasteczkach licho nie śpi, każdego intruza bacznie obserwują oczy zza haftowanej firanki, a prawda bywa dziwniejsza od fikcji. GOTYK NIE ODEJDZIE DO LAMUSA Czym dla Dzikiego Zachodu był anty-western, tym dla Południa stał się Southern Gothic. Był dekonstrukcją mitu kultywowanego pod wyblakłym konfederackim sztandarem, rozprawą z purytańską obyczajowością, fałszywą moralnością, społecznymi napięciami i kulturową stagnacją. W znakomitym „Nie ma powrotu” Wolfe’a, bohater – pisarz wraca do swojej rodzinnej mieściny gdzieś u stóp Appalachów, aby przekonać się, że tubylcy mają mu za złe, że przeniósł ich na karty powieści w niekoniecznie pochwalny sposób. Ostatecznie dziwaczni prowincjusze okazują się gorsi nawet od strasznych mieszczan. A na stare śmieci nie ma powrotu, jak przestrzega sam tytuł. Bohater w Southern Gothic to ktoś, kogo najlepiej opisuje angielskie słowo „misfit”. Jest niedopasowany. Dusi się w klaustrofobicznej atmosferze swojej osady i uwiera go panująca dookoła martwota, a jednocześnie w jakiś beznadziejny sposób jest do swego miejsca przywiązany. Paradoksalnie wśród rozmaitych freaków to właśnie on musi robić za dziwaka. I niechaj sobie będzie zagubionym pisarzem od Wolfe’a, mrukliwym i szorstkim proletariuszem z powieści McCarthy’ego albo neurotyczną heroiną powołaną do życia przez Williamsa. Tak czy owak pozostanie outsiderem. Południowy Gotyk powstaje cały czas, na nowo odkrywany, przetwarzany i filtrowany przez kolejnych autorów. Wpisuje się w niego chociażby komiks „Kaznodzieja” wg scenariusza Steve’a Dillona, powieść „Opiekunka grobów” Melissy Marr, pisarki specjalizującej się w urban fantasy dla młodzieży oraz nominowany do Oscara thriller „Do szpiku kości” Debry Granik. Najwidoczniej pewne sprawy nie chcą odejść do lamusa, wciąż za to każą działać ludziom szukającym jakiegoś lekarstwa na „love-hate relationship”, jaką obdarzyli ziemię przodków. A jeśli, czytelniku, wciąż opierasz się pokusie zarabiania w funtach bądź euro, to niewykluczone, że doskonale znasz ten dylemat. WWW.HIRO.PL


– Czy jakikolwiek Południowiec strugał z ciebie kiedyś wariata? – Masz rację. To morowi ludzie. Tylko nie można z nimi żyć. William Faulkner, „Wściekłość i wrzask”


FOALS HOLY FIRE

TRANSGRESSIVE 8/10 Okładka „Holy Fire” w świetny sposób oddaje muzyczną atmosferę nowej płyty, jednak brakuje na niej dopisku: „Mark »Flood« Ellis & Alan Moulder feat. Foals”. Wyjątkowość nowego dzieła muzyków z Oxfordu to właśnie zasługa producentów odpowiedzialnych do tej pory za sukcesy takich gwiazd jak Depeche Mode, Nine Inch Nails czy The Killers. Utwory bronią się genialnym brzmieniem idealnie dobranych elektronicznych syntezatorów i klasycznych instrumentów oraz świetnym miksem tworzącym niepowtarzalną atmosferę wypadkowej indie rocka i popu. „Holy Fire” to wyważona mieszanka singlowych przebojów i piosenek wymagających nieco większej uwagi i skupienia. Całości towarzyszy spójny klimat pozytywnej wibracji z nutą tajemniczej duchowości, która na zmianę wycisza i porywa kończyny słuchacza do miarowych, nieskoordynowanych ruchów. Płyty takie jak ta dają nadzieję, że w muzyce alternatywnej nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa i mimo lekkiego zmęczenia standardami dotyczącymi kompozycji wciąż można grać dźwiękiem, odkrywając zupełnie nowe możliwości i oddając w ręce słuchaczy nowoczesny produkt. BARTŁOMIEJ LUZAK

ANGIE STONE

RICH GIRL WARNER 4/10

Jeżeli ktoś wierzy, że czarna muzyka z lat 70-90 to niewysychające źródło inspiracji, ten musi zapoznać się z nową płytą Angie Stone. Jest tu cały przekrój: analogowo funkujące numery na parkiet, rozbudowane wokalnie, klasyczne „slow jamz” do sypialni i przestrzenne, okraszone rhodesem czy brzdąknięciem gitary kompozycje w tak zwanym międzyczasie. Wszystko wykonane jak na utalentowaną, na takiej właśnie muzyce wychowaną, afroamerykańską artystkę przystało. Niestety przy okazji w stu procentach wtórne, niemal niemożliwe do zapamiętania, zwalone kliszowymi tekstami o wielkich miłościach, słodkich kłamstwach i koniecznych rozstaniach. Tak jak krzywiłam się na nienaturalne eksperymenty na poprzednim „Unexpected”, tak tu niemal za nimi zatęskniłam. Z mojej perspektywy nie ma bowiem jednego powodu, by albumy pokroju „Rich Girl” nagrywać. No dobrze, dla osób, które zaczynają przygodę z tego typu brzmieniami, Angie może być wzorem. Tyle że tych z nimi obeznanych skazuje na śmierć przez gruntowne zanudzenie. DOMINIKA WĘCŁAWEK

64 recenzje

FOXYGEN

WE ARE THE 21ST CENTURY AMBASSADORS OF PEACE AND MAGIC

JAGJAGUWAR 8/10 Wyobraźcie sobie, że mamy nie zimę 2012, tylko lato 1967. Jeśli nie potraficie – łapcie się za drugą płytę Foxygen. Ta msza święta psychodelicznego popu, choć równocześnie apogeum kserokopiarstwa z klasyków przełomu lat 60. i 70., to najlepsza rzecz, jaką dała światu wytwórnia Jagjaguwar od czasu Bon Ivera. Jonathan Rado i Sam France stworzyli zestaw utworów, w których dają ujście ogromnemu potencjałowi w temacie pisania zwiewnych melodii („San Francisco”), jak również pociągowi do retro-awangardy („Oh No 2”). Ich utwory, aranżowane na gitarę, klawisze i sekcję rytmiczną, mają bardzo jasne punkty odniesienia. Takie „Blue Mountain” w drugiej minucie to przecież „Under My Thumb”, sposób śpiewania w „No Destruction” to czysty Dylan, a wspomniane „Oh No 2” przypomina podróż od „Strawberry Fields Forever” do „Revolution 9”. Z takim talentem i chłopięcym urokiem Foxygen mają wszystko, by zostać muzycznym lekarzem pierwszego kontaktu. MAREK FALL

HERBERT

BODILY FUNCTIONS

THE &

ACCIDENTAL 8/10

BLACK E.P.

W 2000 roku Matthew Herbert napisał osobisty muzyczny manifest, w którym zapowiedział, że nie będzie używać już w swojej pracy syntezatorów, automatów perkusyjnych oraz innych nowoczesnych instrumentów. Zamiast tego wsłucha się w swój organizm i zarejestruje osobliwe odgłosy, wydawane przez usta, zęby, oczy, serce czy nogi, łącząc je z własnoręcznie wyprodukowanymi samplami. W niedługim czasie spełnił swoją obietnicę i światło dzienne ujrzał album „Bodily Functions”. Dziś, dwanaście lat po premierze, możemy sobie przypomnieć o tym niezwykłym wydawnictwie, przy okazji jego dwupłytowej reedycji (właściwy materiał + remiksy). „Bodily Functions” nie straciła nic ze swojej świeżości ani jakości, pomimo upływu całej dekady! Tym się właśnie charakteryzują albumy wielkie, ponadczasowe. Wysmakowana muzyka klubowa, podbudowana melancholijnymi partiami fortepianu czy trąbki, wciąż uwodzi i działa na zmysły. Herbert gra z konwencją na swój własny, intrygujący sposób i robi to diabelnie przekonująco. Pozycja obowiązkowa. KAMIL DOWNAROWICZ

Wspólna produkcja Michała Kusha i, znanego z grupy Brenda Walsh, Radka Rejsla. Chłopaki w promopropagandzie piszą o „łączeniu pozornie niepasujących elementów”. Śmierdy pierdy. Bo właśnie wszystko tu do siebie doskonale pasuje. Startują sobie zupełnie bez kompleksów Timberlakiem, potem idą w indietronikę, która każe sobie przypomnieć, ile to razy sprzątaliśmy chawirę przy „Hearts on Fire” Cut Copy (oj, tych to chłopaki słuchają aż zbyt namiętnie). W następnym numerze jakby trochę french-touchowo. Dalej („Take Me Out”) bardzo wyraźnie słychać, że odrabiane było także italo disco, plus jest fajny cytat z „You Don’t Fool Me” Queen. A na koniec epki znów Timberlake pod rękę z Prince’em. No i wyglądają jak elektroniczny duet z Nowej Zelandii. Wtórne cholernie, ale co tu rzekę kijem zawracać – z zagranicą chłopaki mogą mierzyć się bez pełnej pieluchy; zwrócić uwagę i pilnować, w którą stronę to pójdzie, warto na pewno. PAWEŁ WALIŃSKI

SELF-RELEASED 6/10

WWW.HIRO.PL


DYZMATRONIK

ESBEN AND THE WITCH

FEW QUIET PEOPLE

DYZMATRONIK

WASH THE SINS NOT ONLY THE FACE

SCARY PLAYGROUNDS

Ta płyta to cios, choć muzyka tego nie zwiastuje. Sosen proponuje komfortowy przelot od IDM po rejony „techniczne”, nie wyrzekając się przy tym nowofalowych inspiracji. Dopiero nawijka Maciory czyni numery ekscentrycznymi. Z wersów wysypuje się obca waluta, wylewają detergenty, linijki iskrzą się osobliwym humorem, boleśnie podsumowując codzienność. „Nie musisz przypominać, że mamy dziś piątek / przypomnij mi kochanie, kiedy będzie poniedziałek / a tymczasem, aż do czwartku nie mam czasu na miłość / rozdaję szczęście i prezenty tylko na weekendy” – dobre, prawda? Doceniam tu zresztą wszystko – wplecenie liry korbowej, piły i Ryszarda Kapuścińskiego, porządne brzmienie, udane teledyski, przede wszystkim wyobraźnię oraz odwagę. Niestety, Dyzmatronik nuży. Głównie jednostajną manierą wokalną, choć dokonanej na koniec zmianie producenta na Pawła Zimmermana i Wuzeta również towarzyszy poczucie ulgi. Trip jest więc intensywny, acz dłużący się. Dla koneserów takiego orbitowania. MARCIN FLINT

Kapela może niewybitna, ale przymilna i łatwo podlizująca się bardzo odległym od siebie gustom. Po debiucie stawiano ich obok Austry, Chelsea Wolfe czy Zoli Jesus, czyli w szeregach nowej sceny goth-popowej. Więc mrokersi klepnięci. Teraz ekipa z Brighton chce się też przypodobać entuzjastom post rocka czy zimnych, rozmarzonych brzmień z metką skandynawską oraz fanów dream popu. I idzie im nieźle. Bo klimat jest, niegłupio jest, w banał nam grupa nie popada, nie jest to kinder-mrok wprost z piaskownicy. Problem leży gdzie indziej. Tak rozmarzeni są E&TW, że gdzieś po drodze sami się wywodzą na manowce. Bo ani śpiewanie jak ze studni (Cranes anyone?), absolutnie piękne gitary à la Cocteau Twins, ani post-rockowa nerwowość nie uprawniają do tego, by zapomnieć o fajnych kawałkach. A na linii songwritingu z E&TW już tak dobrze, jak na innych odcinkach, nie jest. Tym niemniej ja osobiście kupuję. Skryję się pod kocem. Z latarką. I duńskie bajki będę czytał. Te co bardziej mroczne i okrutne. PAWEŁ WALIŃSKI

Jestem jednym z tych gości, którzy wciąż nie mogą nadziwić się możliwościami, jakie oferuje nam internet. Z poziomu komputera, który leży sobie grzecznie na naszym biurku, mamy dostęp do właściwie niewyczerpanego źródła muzyki. Ma to swoje ogromne plusy, ale i kilka minusów. Jednym z nich jest łatwość, z jaką można się zagubić w tym cyfrowym oceanie plików mp3 i teledysków z YouTube. Czasem naprawdę ciężko jest wyłowić coś wartościowego. Dlatego z radością witam takie wydawnictwa jak „Scary Monsters”, które znacznie ułatwiają mi życie. „SM”, będąc typową „składanką”, prezentuje nietypowych i nietuzinkowych artystów związanych z wytwórnią Few Quiet People. Jest to płyta pełna kontrastów, gdzie subtelna elektronika Krojca sąsiaduje z cudowną, prowadzoną przez skrzypce, kompozycją Stefana Wojciechowskiego i akustycznym wcieleniem Starej Rzeki. Znajdziemy tutaj nawet znakomity kawałek hiphopowy, pod którym podpisali się Kirk oraz Pan Borman. Album można pobrać za darmo z sieci, i każdego do tego gorąco zachęcam. KAMIL DOWNAROWICZ

AMOR DE DIAS

MERGE 8/10

BULLET FOR MY VALENTINE TEMPER TEMPER

„The House at Sea” to druga odsłona projektu Alasdaira MacLeana z Clientele oraz Lupe Nunez-Fernandez znanej z zespołu Pipas. Przed dwoma laty duet zadebiutował albumem „Street of the Love of Days”, teraz kontynuuje ścieżkę eleganckiego, wyciszonego indie-popu przeplatanego wpływami iberyjskiego folkloru. Amor de Dias grają romantyczną muzykę ciszy, w której dominują matowe, szeptane wokale, subtelnie dźwięki gitary akustycznej, zazwyczaj delikatnie zarysowana, „jazzowa” perkusja, a czasem także różnego rodzaju urozmaicenia – choćby nerwicowe arpeggia na gitarze elektrycznej. „The House at Sea” nie jest bynajmniej jednostajną make-out music. Amor de Dias urozmaicają ten materiał bossanovą („In The Winter Sun”), „rockowym” numerem bliskim Clientele („Jean’s Waving”) czy drone’ową kołysanką („The Sunlit Estate”). Wydawca powinien podesłać jeden egzemplarz Kydryńskiemu – zrozumiałby w końcu, że sjesta wcale nie musi być czerstwa. MAREK FALL

Bullet For My Valentine zapewnili sobie sukces, pojawiając się na scenie muzycznej w idealnym momencie. Z jednej strony image i teksty czerpiące z popularnej wówczas konwencji emo, z drugiej połączenie bardziej nowoczesnego metalcore z klasycznym heavy metalem, stworzyły mieszankę gatunkową, która świetnie się sprzedała, zdobywając uznanie fanów na całym świecie. Prawie dziesięć lat od debiutanckiej epki otrzymujemy już czwartą studyjną płytę zespołu. Niestety, jest to już trzeci album po świetnym debiutanckim „The Poison”, do którego nie mogę się w stu procentach przekonać. Z pewnością wypada lepiej niż poprzednie „Fever” i „Scream Aim Fire”, jednak wciąż odnoszę wrażenie, że zespół nie potrafi odtworzyć energii i wygaru, jakie towarzyszyły im na początku. Miejmy nadzieję, że tendencja wzrostowa pozwoli Walijczykom wrócić do starych dobrych czasów i wreszcie zaskoczyć na kolejnej płycie. Póki co warto zanotować, że w czerwcu zespół pojawi się na swoim pierwszym koncercie w Polsce. O ile ich dorobek studyjny może pozostawiać niedosyt, to występy na żywo stanowią pozycję obowiązkową. BARTŁOMIEJ LUZAK

DYZMATRONIK 2013 7/10

TUSZ NA RĘKACH U.O.C.

GRUBY KOT 7/10 Jest Tusz Na Rękach przykładem rapera-bystrzaka, z tych, co to cały Luwr złażą w bluzie G-Unit. Pracowitość, życiowa mądrość i dobre ucho do muzyki czynią kieleckiego artystę jednym z najważniejszych głosów hiphopowej sceny niezależnej. Chodzi o wciąż rzadki underground z wyboru, nie przymusu, nieprzekładający się negatywnie na jakość aranżacji, realizacji czy nawet poligrafii. „Upór. Odmienność. Cokolwiek” nęci zimnymi, odległymi, kosmicznymi produkcjami, sporą ilością żeńskich wokali, flirtem z rapowym newschoolem sięgającym od drake’owych wstawek po trochę glitchu. To musiała być diablo trudna do przygotowania płyta, wyszedł równy, spójny, bardzo dobrze brzmiący krążek z pomysłem i rozmachem, atrakcyjny już poza hiphopowymi kategoriami, po prostu jako muzyka. Może szkoda, że Tusz nie dysponuje mocniej wyróżniającym go głosem, pozostając w wersach bardziej racjonalnym niż emocjonalnym, nie dość plastycznym. Wszystko musi przez to okupić większym od konkurencji wysiłkiem. A jednak dopina swego. MARCIN FLINT

WWW.HIRO.PL

MATADOR 7/10

THE HOUSE AT SEA

FEW QUIET PEOPLE 8/10

RCA RECORDS 5/10

recenzje 65


ZA WZGÓRZAMI REŻ. CRISTIAN MUNGIU

PREMIERA: 1 MARCA 6/10

Rumuński kolega powiedział mi, że nie da się zrozumieć „Za wzgórzami”, nie będąc Rumunem. Barierą jest język. Otóż bohaterowie nowego filmu Cristiana Mungiu mówią w dialekcie mołdawskim. Pytam Stefana, czy gdybym znał rumuński, film wydałby mi się lepszy? Stefan nie wie. A ja wiem jedno: siłą tego filmu są obrazy, nie słowa. Mungiu ma dar łączenia „czarnego” realizmu z nutą poezji, zawartą w ascetycznych kadrach. Tak było w „4 miesiącach, 3 tygodniach i 2 dniach”, tak jest w „Za wzgórzami”, inspirowanym prawdziwą tragedią: młoda zakonnica zmarła po tym, jak odprawiono na niej okrutny, trwający trzy dni egzorcyzm. Ojciec Daniel, który kazał przywiązać ją do krzyża i zakneblować usta, dziwił się później, że media się tak tą sprawą ekscytują. Tłumaczył, że dziewczynę opętał Szatan, przecież tego nie leczy się pigułkami. Mungiu nie robi z tematu sensacji, nie ciska piorunami w zakon. Źródła zła szuka raczej poza zakonem, ale przede wszystkim unika oskarżeń. Jest zaskakujące, że mając materiał na thriller społeczny, Mungiu zdecydował się na alegoryczny dramat psychologiczny, zbyt chłodny i stateczny, jak na mój gust. „Za wzgórzami” to ambitny film, w którym brakuje emocji. Mungiu spadł z wysokiego konia. ŁUKASZ KNAP

DAJĘ NAM ROK

VIOLETA POSZŁA DO NIEBA

REŻ. DAN MAZER

REŻ. ANDRÉS WOOD

PREMIERA: 1 MARCA 4/10

PREMIERA: 15 MARCA 5/10

„Absolutnie genialny! Najzabawniejszy brytyjski film od lat” – tak głosi plakat. Cóż, genialności nie znajdziemy tu ani odrobiny, a i zabawa jest dość dyskusyjna. Nagromadzenie niemal kloacznego humoru oraz nieciekawe i banalnie zaprezentowane rozterki miłosne głównych bohaterów, których trudno obdarzyć sympatią, zamieniają seans w spektakl zażenowania i niedowierzania. Twórcy postawili na naigrywanie się z dziwactw swoich postaci i serię quasi-slapstickowych scenek, w których stereotypy mają być przyczynkiem do niewybrednej komedii charakterów. Widz może na próżno liczyć na inteligencję i ironię, ponieważ przy całym arsenale tandetnie seksualnych żartów zostaje dla nich niewiele miejsca. Twórcy filmu poszli na łatwiznę, w niewyszukany i do znudzenia przewidywalny sposób eksploatując erotykę. Lekki końcowy twist fabularny jest jednym z nielicznych momentów mogących wywołać uśmiech, nie ratuje jednak płaskiej i do bólu przeciętnej całości. JOANNA JAKUBIK

Violeta może i poszła do nieba, ale twórcy jej hagiografii raczej nie mają co liczyć na miejsce u jej boku. Film Andrésa Wooda ma dokładnie te same wady, co „Amalia. Królowa fado” czy wcześniej „Niczego nie żałuję – Edith Piaf”. Biografia chilijskiej śpiewaczki również sięga po wytarte, romantyczne stereotypy. Artysta znów staje się profetą, który za dużo widzi i zbyt mocno czuje. A do tego – obowiązkowo – zewsząd otacza go niespełnienie: w miłości, rodzinie, sztuce – i tak w nieskończoność. Film słabo rozlicza się z usłanym kolcami i szaleństwem życiem artystki, za to niebanalnie prezentuje jej sztukę. Niby jakość tej drugiej broni się sama, ale twórcy pomagają wprowadzić widza w klimat utworów Violety także wizualnie: stylizując kadry i ograniczając paletę barw do zimnych kolorów. Dodatkowo, operując iście gotyckimi motywami, wyznaczają kierunek dla genezy i zrozumienia emocjonalnego ładunku, który próbowała oddać przez swój śpiew. Ładunku tak wielkiego, że poraził nawet ją samą. ARTUR ZABORSKI

66 recenzje

WWW.HIRO.PL


ŚWIĘTA CZWÓRCA REŻ. JAN HŘEBEJK

PREMIERA: 5 KWIETNIA 8/10 Jan Hrebejk po raz kolejny potwierdził reputację specjalisty od współczesnej czeskiej komedii. Reżyser „Świętej czwórcy” z wyczuciem podejmuje temat erotycznego kryzysu wieku średniego. Choć Hrebejk zagląda swoim bohaterom do sypialni, nie sposób oskarżyć go o epatowanie wulgarnością. W toku dotychczasowej kariery reżyser zdążył zresztą nabrać sporej wprawy w opowiadaniu o związkowych kryzysach i emocjonalnym wypaleniu. Inaczej jednak niż w „Do Czech razy sztuka” czy „Niedźwiadku”, tym razem otwiera przed bohaterami znacznie bardziej optymistyczne perspektywy. Dwie pary małżeńskie ze „Świętej czwórcy” zyskują szansę na ponowne wzniecenie erotycznego ognia, gdy tylko decydują się zerwać z dotychczasową pruderią. Choć – zgodnie z tytułem – wikłają się w seksualny czworokąt, nowy układ nie burzy fundamentów nawiązanych wiele lat temu relacji. Dzięki temu „Święta czwórca” może okazać się jednocześnie prowokacyjna i zupełnie niewinna. W ujęciu Hrebejka pozostaje po prostu zajmującą bajką dla bardzo niegrzecznych dzieci. PIOTR CZERKAWSKI

OBJAWIENIE BRYTYJSKIEJ SCENY MUZYCZNEJ!

TRISZNA. PRAGNIENIE MIŁOŚCI REŻ. MICHAEL WINTERBOTTOM PREMIERA: 8 MARCA 6/10

„Triszna” jest kinem uniwersalnym i dopracowanym realizatorsko, ale pozbawionym tego, co stanowiłoby o jego wyjątkowym charakterze – mimo że Winterbottom w swojej adaptacji „Tess d’Urberville” przenosi akcję do Indii i ukazuje panującą w nich specyficzną kulturę. Scenariuszowi – choć spójnemu i przekonującemu – daleko bowiem do rzeczy autentycznie intrygującej. Porusza i nieco zaskakuje jedynie przemiana kochanka Triszny oraz finał, który pokazuje determinację i tragizm bohaterki. Protagonistka, przekonana dobrocią poznanego mężczyzny, staje się ofiarą toksycznej relacji – takiej, która mogłaby dotknąć każdą kobietę. Najciekawszy element filmu stanowi pełna delikatności rola znanej ze „Slumdoga” czy z „Poznasz przystojnego bruneta” Freidy Pinto. Trudno było o lepszą aktorkę do odegrania niewinnej i trochę zagubionej młodej Hinduski. Jednak to nie wystarczyło, aby „Triszna” mogła zapaść na dłużej w pamięci. Najlepszą adaptacją dzieła Thomasa Hardy’ego nadal więc pozostaje „Tess” Romana Polańskiego. PIOTR BURAKOWSKI

WWW.HIRO.PL

„To przyszłość muzyki” “To jakby Dylan spotkał się z Arctic Monkeys” Noel Gallagher


wyd.: Krótkie Gatki 7/10

Kultura Gniewu martwiąc się o komiksowe wychowanie najmłodszych – i słusznie! – postanowiła stworzyć imprint wydający historyjki obrazkowe dla dzieci i młodzieży. Krótkie Gatki (bo tak się nazywa niepełnoletni brat Kultury Gniewu) debiutują na rynku wraz z komiksem twórcy już utytułowanego w komiksie dziecięcym. Faktem jest, że twórców tego typu można policzyć na palcach jednej ręki (tu miało być skojarzenie, że na dodatek ta ręka należy do uzależnionego od vaginy dentaty miłośnika kobiecej masturbacji, ale ze względu na grupę docelową komiksu ze skojarzenia zrezygnowałem), ale nie liczy się ilość, a talent i chęci. Tomasz Samojlik talent ma przede wszystkim do wymyślania ciekawych postaci, sympatycznych historii i przekazywania edukacyjnych treści. Dlatego jego „Norka zagłady” jest pełnoprawną przygodową opowieścią, w której sporo się dzieje i przeżywa się losy bohaterów. Jest tutaj parę momentów, w których akcja zostaje sztucznie i niewiarygodnie popchnięta do przodu, ale mimo wszystko wpisuje się to jakoś w klimat samego komiksu i na pewno dla najmłodszych nie będzie to żaden zarzut. Jedyne dwa większe minusy to rysunek i cykl wydawniczy. To pierwsze nie wychodzi najlepiej Samojlikowi, to drugie nie wyszło zbytnio Krótkim Gatkom. Twórca bowiem jest średnim rysownikiem, ma prostą i mało charakterystyczną kreskę, niezbyt atrakcyjne kolory, a jego postacie pozbawione są ciekawszej mimiki. Natomiast wydawnictwo niepotrzebnie zaczęło wydawać serię Tomasza Samojlika od drugiej części, kiedy pierwsza (wydana przez Instytut Biologii Ssaków PAN) jest już prawie niedostępna, a jej wznowienie Krótkie Gatki planują dopiero na za jakiś czas. Niektóre nawiązania i odniesienia do poprzedniej odsłony są bowiem nieczytelne, a to zauważą nawet najmłodsi. Najmłodsi, którzy mimo wszystko spędzą parę miłych chwil przy „Norce zagłady”.

PRZEBUDZONE LEGENDY: OCZY DLA KRUKA scen. i rys.: Adam Święcki

wyd.: Timof Comics 2/10 Niech was nie zwiedzie okładka. Ta jest bowiem znakomita. Świetny rysunek, idealnie dobrana kolorystyka i kompozycja. Klasa światowa. Warto wydrukować na dużym formacie, oprawić w ramkę i powiesić nad kominkiem, by zachwycać się każdego dnia. Autentycznie, to jedna z najlepszych okładek polskiego komiksu ostatnich lat. W przeciwieństwie do środka, który zmierza raczej do bycia jedną z gorszych obrazkowych opowieści ostatnich miesięcy, a może i nawet lat. Wnętrze wydaje się być całkowitym przeciwieństwem opakowania. Rysunek jest nierówny, w głównej mierze atakuje anatomicznymi błędami, dziwną manierą w rysowaniu twarzy oraz niepotrzebnym kreskowaniem i nadmiernym użyciem czerni, a tylko niekiedy zaskakuje rzeczywiście dopracowanym kadrem (tak na poziomie anatomii, jak i twarzy). Kompozycja – tak samych plansz, jak i poszczególnych kadrów – też kuleje, bo czasami na stronie pojawia się nadmiar niepotrzebnych ramek, a innym razem całostronicowy splash przytłacza ilością rysunków oraz informacji. Ostatnim katem jest natomiast fabuła, z początku ciekawie prowadzona, wciągająca, ale tylko na pierwszych paru stronach. Później jedna historia ustępuje miejsca drugiej, a że ich związek jest niepotrzebny, sztuczny i niepozbawiony dziur logicznych, to i całość scenariusza się sypie. Wysilona aura tajemniczości i wręcz szkolne zastosowanie niedopowiedzenia w finale jest już tylko dopełnieniem smutnego obrazu. Wtedy, by ten smutek odpędzić, można jedynie zamknąć komiks i wrócić do oglądania okładki. Tak, w dalszym ciągu świetna. Ale tak naprawdę nic to nie zmienia.

DZICY

scen. i rys.: Lucie Lomova wyd.: Centrala 8/10

Z jednej strony to komiks biograficzny, z drugiej opowieść o cywilizacyjnym dojrzewaniu, z trzeciej o dylematach i problemach twórcy, z czwartej o cywilizacyjnym konflikcie i w końcu z piątej o przyjaźni. „Dzicy” to powieść graficzna, która z autentycznej historii podróżnika Ablerto Vojtecha Frica oraz Indianina Czerwiusza wyciąga całą masę detali, które układają się w mnóstwo uniwersalnych opowieści. Lucie Lomova świetnie podeszła do materiału wyjściowego. Nie stworzyła nudnej biografii, którą przytłaczają kolejne fakty, a skupiła się na relacjach międzyludzkich, które okazały się być siłą tego komiksu. Bo jest to przede wszystkim komiks właśnie o dojrzewaniu (tak cywilizacyjnym, jak i po prostu życiowym) i o dążeniu do realizacji swoich ideałów. Tak więc poza warstwą czysto historyczną i poznawczą jest to wydawnictwo opowiadające o emocjach, których nie da się zamknąć w danej epoce czy przyporządkować do określonych czasów. To komiks, który broni się bez tego całego historycznego i autentycznego sztafażu, co rzadko się zdarza przy okazji komiksów biograficznych. Uniwersalizm to ogromna – jeśli nie największa – zaleta „Dzikich”. Komiksu, który choć oryginalny w treści i rzemieślniczy w formie (bardzo dobre, choć mało charakterystyczne rysunki), ma wady, na szczęście niewielkie (czasami przegadany i powtarzalny w sądach). Ale właśnie, niewielkie. I to w komiksie, który może i nie jest wielki, ale na pewno… hm… duży.

| BARTOSZ SZTYBOR

scen. i rys.: Tomasz Samojlik;

tekst

NORKA ZAGŁADY


tekst | JĘDRZEJ BURSZTA

SMOK GRIAULE

Lucius Shepard

Wydawnictwo MAG 6/10

Zbiór sześciu opowiadań z pogranicza literatury fantasy oraz realizmu magicznego. W mitycznej dolinie Carbonares przed setkami lat zasnął smok: olbrzymie jak góra stworzenie, na którym wyrosły kolejne wioski zamieszkałe przez szabrowników dorabiających się na handlu łuskami czy badaczy zgłębiających tajniki smoczego organizmu. W tej fantasmagorycznej scenerii Shepard rozgrywa historie niekoniecznie fantastyczne, szczególnie jeśli tytułowego zwierza potraktuje się jako wieloznaczny symbol. Smok Griaule pełen jest odniesień do rzeczywistości Ameryki Łacińskiej, czasem brutalnej i okrutnej, innym razem pełnej kolorów, emocji i grubo ciosanego piękna. Opowiadania różnią się stylem i sposobem prowadzenia narracji (znajdzie się tu miejsce i dla tradycyjnej baśni, jak również dramatu sądowego czy kryminału), łączy je obecność smoka Griaule’a – uśpionego, ale nadal oddziałującego na ludzi, wpływającego na dokonywane wybory, choć nierzadko służącego głownie za pretekst dla co okropniejszych poczynań bohaterów. Rzetelnie przemyślana i dobrze napisana fantastyka.

KRASNOLUDKI NIE PRZYJDĄ

Sara Shilo

Wydawnictwo Czarne 8/10

Izraelska pisarka Sara Shilo podjęła się niełatwego zadania, pragnąc ukazać skomplikowanie życia wewnętrznego ludzi mieszkających „na pograniczu” – zarówno w rozumieniu geograficznym, jak i mentalnościowym. Bohaterami powieści są członkowie rodziny marokańskich imigrantów, którzy osiedlili się w jednym z małych miasteczek Izraela, będącym obszarem nieustannych konfliktów. Gdy umiera ojciec, ceniony w okolicy „król falafela”, wdowa Simona wraz z szóstką dzieci zostaje zmuszona do odnalezienia się w zupełnie nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości. „Krasnoludki nie przyjdą” to powieść o niezwykle subtelnej konstrukcji, wielogłosowa, naznaczona wewnętrznym napięciem i gorzko-słodkim spojrzeniem na świat. Napisana jest potoczystym językiem, niekojarzącym się z literackim kunsztem, a przez to niezwykle skutecznym. Drobne nieszczęścia mieszają się z wielkimi tragediami, a pozornie niegroźne „białe kłamstwo” z czasem okazuje się okrutnym przekleństwem. Powieść Shilo mierzy się również z tematami zagarnianymi przez politykę, prezentując głębszą refleksję, wolną od czarnobiałych przedstawień dominujących w popularnym dyskursie. Wściekle dobra literatura.

CHŁEPCĄC CIEKŁY HEL

Sebastian Rerak A KuKu Sztuka 9/10

Wydana nakładem gdyńskiego stowarzyszenia książka „Chłepcąc ciekły hel” to pasjonująca kronika polskiej sceny yassowej. Autor Sebastian Rerak podszedł do tematu ze znawstwem, ale co ważniejsze – pasją do muzyki i talentem do pisania o niej w sposób nieszablonowy, umiejętnie oddający specyficzny klimat otaczający twórców nurtu, będący połączeniem kontrkulturowej nonszalancji z ideologicznym zachwytem nad znaczeniem improwizacji. Na poły reportaż, na poły esej – książka Reraka stanowi nie tylko kompendium wiedzy o scenie yassowej, ale proponuje również krytyczną refleksję nad opisywanym zjawiskiem. Oddając głos czołowym twórcom (m.in. Tymon Tymański, Jerzy Mazzoll, Tomek Gwinciński), kreśli liniową historię yassu – od powstania, inspiracji i pierwszych występów, po okres stopniowego rozchodzenia się artystycznych dróg muzyków. Rerak wywiązał się z zadania kronikarza znakomicie, a napisana przez niego historia polskiej sceny yassowej na szczęście nie kończy się markotnym epilogiem; pochylając się nad tym, co było, pisze też o tym, co przetrwało po dziś dzień – i dokąd może zmierzać.

WWW.HIRO.PL


SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS3, PS VITA 8/10

W grudniu przyszłego roku minie 20 lat, odkąd marka PlayStation istnieje na rynku. Przez ten czas konsole

DEAD SPACE 3 ELECTRONIC ARTS PC, PS3, X360 8/10

Akcja serii kosmicznych horrorów od EA obraca się wokół Markera – tajemniczego monolitu obcego pocho-

WONDERBOOK: KSIĘGA CZARÓW SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS3 9/10

„Księga Czarów” to pierwsza z przeznaczonych dla młodszych graczy gier wykorzystujących Wonderbook – specjalną tekturową książkę, która w połą-

Sony zdążyły zgromadzić pokaźną liczbę kojarzonych z nimi bohaterów. W „All-Stars Battle Royale” wielu z nich ma teraz okazję stanąć przeciwko sobie w walce. Grę najłatwiej określić jako nietypową bijatykę, toczącą się na wielopoziomowych, interaktywnych arenach, na których pojawiają się różnorakie utrudnienia oraz dopalacze dla zawodników. W grze możemy się wcielić m.in. w Nathana Drake’a z serii „Uncharted”, Kratosa z „God of War” czy Sweet Tootha z kultowej samochodowej serii „Twisted Metal”. Scenerie, na których stają naprzeciw siebie bohaterowie gier z konsol PlayStation, nawiązują do konkretnych tytułów, nierzadko łącząc je w osobliwy sposób. Dzięki temu, w czeluściach Hadesu z „God of War” natrafimy na sympatyczne Patapony. Każdy z wojowników posiada pokaźny wachlarz unikalnych ataków i umiejętności. Co ciekawe, gra oferuje pojedynki aż dla czterech graczy jednocześnie – lokalnie, przed jedną konsolą, lub przez internet. Warto dodać, że gra wspiera opcję Cross-Buy. Jeśli nabędziemy wersję na PS3, otrzymamy za darmo kopię na przenośną konsolkę PS Vita, a posiadacze każdej z platform mogą wspólnie rywalizować.

dzenia, który odbiera ludziom zmysły, a zwłokom każe wstawać i szukać świeżego mięsa. Jednym z niewielu ludzi, którzy przeżyli spotkanie z artefaktem, jest inżynier Isaac Clarke. Balansując na granicy obłąkania, kryje się na jednej z księżycowych kolonii przed sektą unitologów, otaczającą monolity kultem. Clarke – jako człowiek, któremu udało się zniszczyć dwa artefakty – zgadza się na wzięcie udziału w wyprawie mającej na celu odnalezienie źródła Markerów. Traktuje to bowiem jako szansę na ponowne spotkanie Ellie, byłej dziewczyny, którą wciąż darzy uczuciem. Gra nastawiona jest przede wszystkim na akcję. Przemierzając mroczne korytarze statków i stacji kosmicznych oraz ośnieżone bezdroża planety Tau Volantis, Clarke stara się przywrócić do użyteczności różnorakie urządzenia i środki transportu niezbędne do kontynuowania poszukiwań, broniąc się desperacko przed atakami Nekromorfów – zmutowanych trupów ożywionych przez Markery. Nowością jest tryb kooperacji, pozwalający przejść online z drugim graczem całą kampanię. Interesujący jest również system swobodnego budowania i modyfikowania broni. „Dead Space 3” to solidna i godna polecenia porcja akcji z dreszczykiem.

czeniu z ruchowym kontrolerem PS Move oraz kamerką PS Eye oferuje graczowi niespotykaną dotychczas interakcję. Dzięki wykorzystaniu technologii rozszerzonej rzeczywistości, w trakcie rozgrywki widzimy na ekranie samych siebie. Kontroler Move zmienia się w magiczną różdżkę, a Wonderbook w prawdziwą, interaktywną księgę czarów pochodzącą z biblioteki Hogwartu, szkoły magii i czarodziejstwa. Gra oparta jest bowiem na licencji książek o Harrym Potterze. Przewracając strony książki Wonderbook, odkrywamy kolejne rozdziały podręcznika magii, ucząc się nowych zaklęć – co wymaga opanowania określonych gestów – oraz wykorzystując czary w praktyce, w ciekawych minigrach. Wszystko odbywa się pod okiem nauczyciela magii, w którego w polskiej wersji wcielił się fenomenalny Piotr Fronczewski. „Wonderbook: Księga Czarów” to przykład na to, jak technologia może rozwijać wyobraźnię. Chociaż dla dorosłych to kolejny gadżet, dzieci odkryją w nim prawdziwą magię. A wszystko to oparte jest na rozwijającej zręczność i koncentrację, pozbawionej przemocy rozgrywce. „Księga Czarów” to świetny pomysł na prezent, nie tylko dla fanów Harry’ego Pottera.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

ALL-STARS BATTLE ROYALE


-

MAMY TWÓJ BILET. Europejska Stolica Kultury

ROCK-A-ROLLA

WWW.ROCK-A-ROLL A .COM


DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

masochiści dnia powszedniego tekst | DAWID KORNAGA

Takie czasy, że każdy, kto ściągnie sobie odpowiednią appkę na tablet czy smartfon, może dzięki niej nagrywać i fotografować niczym zawodowiec. Do tego jeszcze podrasowywać swoje wyczyny różnymi filtrami, tak że np. zwyczajny ogórek na zdjęciu już nigdy nie wygląda jak zwyczajny ogórek na zdjęciu. Od tej chwili ogórek zamienia się w ogórka vintage, amaro czy X-Pro II. Dodatkowo można wstawić wystylizowaną ramkę i powstaje unikalne dzieło, zapisz, fru, leci w świat. Teraz każdy ma nie tylko swoje 5 minut sławy, teraz każdy ma swój upload. Generacja Instagram prześwietla swoje życie, życie innych, publikuje i multiplikuje wszystko, co się jej nawinie i co uzna za interesujące. Każdy, uznaje Generacja Instagram, nosi w plecaku buławę reportera, publicysty, mistrza twittów i postów. W tym zalewie nadprodukcji blogów, socialmediowych publikacji, linków, wrzut, odnośników, poleceń i lajków nie przestają fascynować ci, którzy poszli znacznie dalej w swojej pasji – oddają się jej w sposób straceńczy. Zamieniają się w tuby, zatracając poczucie, po co, dlaczego, dla kogo i w ogóle co oni tu robią. Jest ich sporo, tutaj z uwagi na ograniczoną ilość znaków poświęcę uwagę tym najbardziej wyrazistym, dominującym w netosferze. Wbrew pozorom najbardziej szkodzą sobie. Pierwszą grupę, wręcz mainstreamową, stanowią samozwańczy krytycy kulinarni. Jak wiadomo, żeby być pełnym erudycji oraz profesjonalizmu specjalistą od literatury, filmu czy muzyki, swoje trzeba i przeczytać, obejrzeć, przesłuchać, i przeznaczyć sporo czasu na edukację, doktoryzowanie się, panele dyskusyjne, nie mówiąc o fachowych polemikach, wykładach, panelach. Żołądek zaś jest jeden i nie znosi dialogu ani uczonych dysput. Krytyk kulinarny potrzebuje profilu lub bloga, gdzie dzieli się swoimi uwagami. Poza tym musi mieć trochę funduszy na zakup posiłku. Jeśli jest trochę znany „w branży”, zdarza się, że próbuje wymusić stołowanie się za darmo. W razie czego powinien też zainwestować w tabletki na zgagę oraz inne sensacje układu pokarmowego. Samozwańczy krytycy kulinarni nie bawią się w konteksty historyczne, nie pozują się na Nowaków, Adamczewskich i Gesslerów, robią swoje na zasadzie „smakuje mi” i „nie smakuje mi”. Zazwyczaj jedzą dla misji, nie z głodu. Często przy tym mają rację, ich uwagi są trafne jak teksty Weekendu o zabalowaniu i biada restauratorom, którzy im podpadną. Co najbardziej zdumiewa w ich prospołecznej pracy, to właśnie akt zapoznawania się z potrawą. Otóż zazwyczaj pochłonięci są fotografowaniem każdego podanego elementu. W międzyczasie tworzą

72 felieton

foto | BARTOSZ SZTYBOR

MAŁO CO TAK MĘCZY, JAK ŚWIADOMOŚĆ, ŻE KTOŚ POMIMO UDZIAŁU W CZYMŚ PRZYJEMNYM NIEKONIECZNIE BRAŁ W TYM STUPROCENTOWY UDZIAŁ. ŻE ZAMIAST ZANURZYĆ SIĘ DO KOŃCA, DRYFOWAŁ NA POWIERZCHNI. CO NAJGORSZE, NIKT GO DO TEGO NIE ZMUSZAŁ, SAM SIĘ ZMUSIŁ na poczekaniu notki. Gdzie w takim razie radość z jedzenia? Pełne oddanie się pałaszowaniu, kiedy wjeżdża przystawka, a ręka sięga po aparat, żeby znów robić zdjęcia? Czytelnik ma potem wrażenie, że samozwańczy krytyk kulinarny zamówił obiad, obcykał go z każdej strony, lecz nie znalazł ani siły, ani przyjemności w gruntowanym smakowaniu. Takie poświęcenie ujmuje, fakt, jest jednak straszliwym masochizmem. Czy do końca można ufać recenzentowi, który częściej fotografował niż jadł? A jak jadł, to pro forma? Jedzenie to nie plik mp3, który brzmi zawsze tak samo. Poniedziałkowe spaghetti nierówne wtorkowemu. Z opiniami kulinarnymi trzeba uważać, a przynajmniej podchodzić do nich z dużą dozą nieufności i przy najbliższej okazji samu zabawić się w samozwańczego krytyka. Nie ufajmy gastronautom, bo zdaje się, większość z nich idzie coś zjeść, aby to opisać, rzadko, żeby po prostu zjeść, a potem ewentualnie opisać. Druga grupa, która dzieli się na gorąco swoimi wrażeniami, a dokładniej, sytuacjami, w których bierze udział, to fani wszelkich portali dla dorosłych, xhamsterów, zbiorników, gdzie zamieszczają relacje ze swoich siłowych dokonań, geometrycznych konfiguracji i jedynych w swoim rodzaju eventów. Owszem, amatorskie są te zdjęcia, filmiki, lecz przebieg ich produkcji każe sobie uświadomić niezwykłe poświęcenie partycypantów, z jednej strony reżyserów, z drugiej operatorów kamery. Często podczas „dziania się” potrafią zmienić kąt jej nachylenia, byle sfokusować oczy potencjalnego widza na to, co według nich warte szczególnej uwagi. Naturalne pytanie dotyczy owej przyjemności, a konkretnie pełni jej przeżywania. No nie da się, po prostu się nie da być równocześnie na dwóch planach. Stąd smutek odbiorcy, że to, co napraw-

dę warte obejrzenia, zadziało się dopiero po skończeniu nagrania. Że prawdziwy, bezkompromisowy hardkor rozegrał się poza planem! I na pewno był o wiele bardziej wciągający niż ten nagrany. Trzecią grupę tworzą prawdziwi ekstremiści. Nie wykazują zainteresowania relacjonowaniem. Stronią od jakiejkolwiek dziennikarki. Nie chcą pouczać, oceniać, podsumowywać. Ani myślą krzewić wiedzę czy patenty na cokolwiek. Kochają za to rejestrować wszystkie przejawy swojej aktywności. Nałogowo. Ich bohaterem jest własne ego. Nim cokolwiek zrobią, zastanawiają się, czy nada się to na shot. Ich smartfony przeciążone są gigabajtami materiałów, w których pogubiłaby się sama Ariadna ze swoją nicią. W dropoboxach, drive’ach czy soundcloudach muszą wykupywać dodatkową przestrzeń, bo nie mieszczą się w tej bezpłatnej. Gdyby mogli, screenshotowaliby swoje sny. Ciężko z nimi przebywać, jeszcze ciężej żyć na co dzień. Zaproś takiego do mieszkania, obfotografuje je do ostatniego metra kwadratowego. Idź z takim na romantyczną kolację, uwieczni sztućce, obrus, blask świecy, może nawet i ciebie, ale pod warunkiem, że nie przeszkodzisz w uchwyceniu innych atrakcji, które są scenografią dla jego ego. Niestety, z masochistyczną szczerością muszę przyznać, że i sam od czasu do czasu skaczę między niektórymi grupami. Obym się nie przeuploadował! DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL



MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

bal na sal tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | ARCHIWUM AUTORA

Na polskie ślady nie ma rady…

Oczywiście można przylecieć na Sal tylko po to, żeby się opalać, pluskać w oceanie lub uprawiać sporty związane z wodą i wiatrem. To najbardziej rozwinięta turystycznie ze wszystkich Wysp Zielonego Przylądka, dlatego bez żadnego problemu można tam znaleźć dobre restauracje, bary, dyskoteki, całonocne imprezy, po których następnego dnia można zrelaksować się w Salinach – jeziorkach powstałych w dawnej kopalni soli, od której zresztą wyspa wzięła swoją nazwę. Są tak słone, że nawet najbardziej wyczerpane ciało w nich nie zatonie. Oczywiście to wciąż nie poziom bardziej popularnych i bliżej Europy położonych kurortów, które moim zdaniem wyglądają coraz bardziej identycznie i można je obejrzeć w „Pamiętnikach z wakacji”, ale – moim zdaniem – Sal również powoli zaczyna tracić oryginalny, unikalny charakter; postępująca komercjalizacja turystyki urządza wszystko w jeden deseń. Dlatego gorąco polecam połączenie pobytu na Sal ze zwiedzaniem pozostałych wysp! Koniecznie trzeba zobaczyć Fogo i wspiąć się na wulkan (uwaga: czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę). Na jego zboczach położone są winnice, które produkują naprawdę dobrej klasy wina. Degustować można do woli, tylko proszę nie spaść do krateru. Innym popularnym trunkiem z procentami na Wyspach Zielonego Przylądka jest grog – rodzaj bimbru pędzonego z trzciny cukrowej – dla koneserów, ale mocno trzepie. Dla amatorów chmielu też coś się znajdzie: Strela, która bardzo pragnie uchodzić za miejscową markę, choć produkuje ją Coca-Cola. Wcale nie gorsza niż Twoje ulubione polskie piwo, a może nawet i lepsza. Ale upijać i upajać można się na Fogo także w inny sposób. Dawno temu ktoś napisał dla mnie wiersz, który kończył się frazą, że „tańczy na ulicy pijany, choć wódki nie pił już od dawna”. Podobnego uczucia można doznać, kiedy spojrzy się w zielone oczy mieszkańców tej wyspy. Ale lepiej nie za głęboko – właśnie tam najczęściej popełniane są morderstwa z zazdrości.

74 felieton

NIEDAWNO JEDNO Z POLSKICH BIUR PODRÓŻY ZACZĘŁO OFEROWAĆ WYCIECZKI NA WYSPY ZIELONEGO PRZYLĄDKA, A WŁAŚCIWIE JEDNĄ Z NICH – SAL. LATAJĄ BEZPOŚREDNIO Z WARSZAWY, DZIĘKI CZEMU JEST SZYBCIEJ I TANIEJ NIŻ Z PRZESIADKĄ W LIZBONIE, GDZIE DODATKOWO POZIOM AROGANCJI OBSŁUGI JEST NA TAK WYSOKIM POZIOMIE, ŻE ŻADEN SAMOLOT, BA, NAWET PROM KOSMICZNY NIE BYŁBY W STANIE GO DOSIĘGNĄĆ. TYMCZASEM NA SAL CZEKA SŁOŃCE, PLAŻE I HOTELE Z BASENAMI, A ULICZNI SPRZEDAWCY Z SENEGALU JUŻ WYCZULI INTERES, ZATEM NIE ZDZIW SIĘ, ŻE KIEDY DOWIEDZĄ SIĘ, ŻE JESTEŚ Z POLSKI, POWITAJĄ CIĘ SŁOWAMI „DZIEŃ DOBRY”. ONI NAPRAWDĘ WIEDZĄ, JAK SIĘ ROBI BIZNES

Poza tym warto odwiedzić Boavistę, która słynie z pięknych i pustych plaż oraz lotniska, które darzy nas miłością (naprawdę jest tam taki napis: „To lotnisko Cię kocha i ma nadzieję, że również je pokochasz”). Można tam też oglądać wieloryby i wcale nie mam na myśli tego gatunku, który coraz liczniej pojawia się na piaskach całego globu, tylko te prawdziwe – wyglądające jak ryba, ale w rzeczywistości będące ssakami! Na Sao Vincente urodziła się Cesaria Evora, a stamtąd dosłownie rzut beretem położona jest wyspa Santo Antao: piękna i surowa, z widokami przy których Wielki Kanion jawi się niczym taki tam sobie rowek. A jeśli nie macie za dużo czasu, polecam największą wyspę Santiago, na której leży stolica Praia. W jeden dzień można objechać ją dookoła i zobaczyć po trochu wszystkiego: od piaszczystych plaż po szczyty gór, ukryte wśród chmur. Samo podróżowanie z wyspy na wyspę też jest atrakcją samą w sobie. Najlepiej przemieszczać się samolotami – szybko i wygodnie. Na lotniskach nadal wiek niewinności. Często zdarza się, że nie istnieje żadna kontrola bezpieczeństwa, a nawet jeśli są tam piszczące bramki, to może się okazać, że akurat nie są podłączone. A na pokładzie można poczuć się jak w domu – po wylądowaniu pasażerowie klaszczą, jakby trenowali do Familiady. Można się dołączyć albo przewracać oczami z pytaniem: „Czy kiedy autobus dojedzie na przystanek, również należy mu się aplauz?” Tylko przygotujcie się na to, że sam lot może być krótszy niż oczekiwanie na bagaż.

MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.

WWW.HIRO.PL


stworzona do podróży

wymiary po złożeniu: 114-116 x 51 x 23 cm

www.strida.pl





Ten sportowy zestaw to absolutny „must have” w torbie treningowej. Znajdziemy w nim nawilżający płyn do mycia twarzy i ciała, odżywiający szampon, olejek do golenia wraz z balsamem oraz wodę toaletową. Cena 189,- PLN

Jest kompleksowym zestawem prezentowym pielęgnującym nasze dłonie. Żel do mycia rąk o zapachu piwonii, rewitalizujący peeling, odżywczy krem oraz serum do rąk i paznokci skomponowany w zgrabny upominek. Ten prosty rytuał zadba o skórę dłoni i szybko da poczucie ulgi. Cena 269,- PLN

Wyłącznie w Mon Credo ul. Bracka 9 Dom Handlowy vitkAc Warszawa Infolinia 800 7777 55 Zapraszamy również na zakupy online www.moncredo.pl Znajdź nas na:

facebook.com/MonCredoPerfumery



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.