preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
8 Wciąż staram się osiągnąć to szczególne brzmienie Rozmowa z Goranem Ivanovicem Aleksander Jastrzębski 12
Zakapturzeni rasiści
Swietłanę Aleksijewicz gościem specjalnym inauguracyjnej konferencji prasowej. Nie będę ukrywał, że to właśnie białoruska reportażystka była głównym powodem mojego zainteresowania festiwalem.
27
„Bunt” – Ekspresjonizm – Transgeniczna awangarda Wystawa
film
Niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych zostało zapoczątkowane po europejskiej kolonizacji. Odzyskanie wolności przez czarnoskórych pracowników nie zmieniło wrogiego nastawienia białych. Powstała wówczas posługująca się terrorem organizacja rasistowska Ku Klux Klan.
31
15
Zdjęcie na wyciągnięcie ręki
Krystyna Darowska
Robisz selfie? Może to nic nadzwyczajnego. Samo zjawisko nie jest niczym nowym. Natomiast jeżeli fotografujesz siebie dziesiątki razy dziennie i od razu publikujesz zdjęcia na Facebooku, możesz cierpieć na poważne schorzenie.
Michał Wilk
Aleksander Jastrzębski
Wakacje pod specjalnym nadzorem W nietypowy sposób publiczna Czeska Telewizja postanowiła upamiętnić 70 rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej. W ramówce stacji pojawił się kontrowersyjny reality show o niewinnej nazwie Wakacje w Protektoracie. Uczestnicy programu przez dwa miesiące żyli w całkowitym odizolowaniu, w realiach imitujących czasy niemieckiej okupacji.
Mikołaj Góralik
recenzje
34
Wszystkie twarze Judasza; Cicha woda brzegi rwie; Zasłuchać się w nocy; Disco to stan umysłu; Grecka tragedia po hiszpańsku; Nie ma się co czarować
fotoplastykon
17
felietony
40
Paweł Popow
Michał Wolski, Marcin Pluskota, Filip Zawada street
kultura
19
22
23
Rozrywka w abonamencie
„Muzyka zawsze i wszędzie bez ograniczeń” – taki pomysł jeszcze 20 lat temu wywołałby salwy śmiechu. Dekadę później słuchanie utworów mobilnie nadal było dalekie od tego, co możliwe jest obecnie. Dziś Spotify i podobne do niego inne usługi wyznaczają kierunek, w jakim podąża współczesne obcowanie z muzyką.
42
Joanna Figarska
Wspierają nas:
Wojciech Szczerek Punk Internetu
Molleindustria.com to projekt powstały w 2003 roku. Składa się na niego obecnie 26 gier, z których za darmo można skorzystać na stronie internetowej. W wirtualnym świecie włoski kolektyw Molleindustria jest zespołem punkowym, medium o szalenie antysystemowym potencjale.
Zuzanna Sala
Aleksijewicz u Conrada
Pierwszy dzień 7 edycji krakowskiego Festiwalu Conrada należał bezsprzecznie do tegorocznej laureatki literackiej Nagrody Nobla. Ba, sami organizatorzy niejako to podkreślili, czyniąc
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Sonia Milewska, Anna Momot, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Mateusz Żebrowski FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Maciej Margielski, Jarosław Podgórski KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Andrea Marx, Monika Osiowa, Witold Podskarbi, Karolina Słabolepsza, Marta Syguła, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Dawid Janosz, Damian Dideńko, Joanna Krajewska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Paweł Bednarek, Aleksandra Król
ZRÓBMY SOBIE SELFIE
T
Joanna Figarska
worzenie zdjęć chyba jeszcze nigdy nie było tak łatwe. To niesamowite, jak od wielkoformatowego aparatu przeszliśmy do małych poręcznych aparacików, które często pełnią też funkcję telefonu (albo odwrotnie). Nie chodzi jednak o to, by rozmyślać nad postępem technologicznym, który obserwujemy od lat. Warto natomiast zwrócić uwagę na zmiany, jakie zachodzą w samym podejściu do formy sztuki, jaką jest fotografia. Temat ten jest mi bliski nie tylko dlatego, że sama poniekąd zajmuję się fotografią, ale raczej z powodu wpływu jakości prezentowanej „sztuki” na jakość życia – zarówno jednostki, jak i konkretnych grup społecznych. O początkach mody selfie w tym numerze pisze Michał Wilk. W listopadowym numerze znajdziecie jednak nieco więcej sztuki. Polecamy artykuł z Festiwalu Conrada, w którym Aleksander Ja-
strzębski skupia się przede wszystkim na spotkaniach z tegoroczną laureatką literackiej Nagrody Nobla Swietłaną Aleksijewicz, oraz artykuł Wojtka Szczerka pod tytułem Rozrywka w abonamencie, w którym pokazuje on, jak aplikacje typu Spotify wyznaczają kierunki w muzyce, a także kształtują gust odbiorcy. O muzyce opowiada też listopadowa osobowość numeru – Goran Ivanovic, wybitny serbski gitarzysta i kompozytor. Wnioski, choć trywialne, są jedne: nie zatrzymamy ani rozwoju technologii, ani coraz szybciej zagarniającego świadomość przeciętnego człowieka Internetu. Warto jednak zastanowić się, czy istnieje choć minimalna szansa, by to, co nieuniknione, stało się źródłem głębszej refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością, a nie jedynie szybkim przyswajaniem nie zawsze wartych uwagi informacji.
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
3
preview muzyka
ROCK Z KOMPUTERA
J
GARŚĆ WSPOMNIEŃ
eżeli ktoś stęsknił się za garażowymi brzmieniami i ma ochotę na mieszankę punk rocka, bluesa i rocka, to z pewnością z radością przyjmie w swe objęcia nową epkę angielskiej formacji The Computers. Want The News? Here’s The Blues zawita do naszych odtwarzaczy 27 listopada i przyniesie cztery nowe utwory. W sieci można już posłuchać energicznego singla tytułowego. Ponadto epka ma być rozgrzewką przed trzecim albumem grupy, który ukaże się najprawdopodobniej wiosną 2016 roku. Wydawnictwo One Little Indian.
WYSPY W CIEMNOŚCI
D
obre wieści dla lubiących potęgować jesienną szarość i mrok spokojną muzyką ze sporą dozą melancholii. 20 listopada nowym krążkiem uraczy nas Enya. Warto też podkreślić, że czyni to po 7 latach milczenia, jeśli nie liczyć krążka The Very Best Of Enya z 2009 roku. Dark Sky Islands przyniesie nam 11 nowych utworów irlandzkiej artystki, a jeśli skusimy się na wersję deluxe, otrzymamy kolejne trzy kompozycje. Ponadto w sieci można już posłuchać pierwszego singla, zatytułowanego Echoes In Rain. Do współpracy nad nowym albumem Enya ponownie zaprosiła producenta Nicka Ryana oraz tekściarkę Romę Ryan. Wydawnictwo Aigle Music.
E
wy Bem raczej nie trzeba nikomu przedstawiać, ale postać Marka Blizińskiego nie jest już tak powszechnie znana. 13 listopada nadarzy się jednak wyśmienita okazja, by przypomnieć tego gitarzystę jazzowego i kompozytora, który pod koniec lat osiemdziesiątych (w wieku 42 lat) przegrał nierówną walkę z rakiem. Stanie się to za sprawą krążka Tribute to Marek Bliziński, sygnowanego nazwiskiem Ewy Bem. Na dwupłytowym albumie znalazły się duety gitarzysty ze wspomnianą wokalistką z lat 1980–1986 oraz zapis koncertu poświęconego pamięci Blizińskiego, zarejestrowanego w studiu Polskiego Radia im ienia Witolda Lutosławskiego w 2000 roku. Wydawnictwo Polskie Radio.
BJÖRK, SMYCZKI I DA VINCI
C
iekawa propozycja czai się tuż za listopadowym progiem na fanów akustycznych brzmień, a także miłośników talentu Björk. A to dlatego, że islandzka artystka 6 listopada zaprezentowała światu nową wersję swojego 8 studyjnego albumu Vulnicura z początku tego roku. Nie jest to jednak zwykła reedycja. Najlepiej świadczy o tym sam tytuł: Vulnicura Strings (The Acoustic Version: Strings, Voice and Viola Organista Only). Nie będą to więc jedynie pozbawione elektroniki ścieżki z Vulnicury. Dodatkowe partie solowe skrzypiec dograła Una Sveinbjarnardóttir, a na violi grał organista Sławomir Zubrzycki, który jako pierwszy zbudował ten instrument na podstawie projektu Leonarda da Vinci. Wydawnictwo One Little Indian.
Fot. materiały prasowe
Red. Aleksander Jastrzębski
preview film
A WIĘC WOJNY!
N
iewiele jest chyba filmów, które wzbudzają tak wielkie emocje, jak wchodzące do kin 18 grudnia Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy. Akcja 7 już części sagi dzieje się około 30 lat po wydarzeniach przedstawionych w Powrocie Jedi, choć szczegóły dotyczące fabuły są trzymane w tajemnicy. Za reżyserię odpowiada Jeffrey Jacob Abrams, któremu do pracy nad filmem udało się zaangażować starą gwardię: powraca-ją Harrison Ford, Mark Hamill, Carrie Fisher oraz Lawrence Kasdan, współtworzący scenariusze do oryginalnej trylogii. W obsadzie także Andy Serkis, Lupita Nyong’o oraz Oscar Isaac.
NOWOFALOWA POGOŃ
NA PRZEKÓR RADOSNEJ ATMOSFERZE ŚWIĄT
W
ielokrotnie nagradzane w rodzimej Hiszpanii Stare grzechy mają długie cienie opowiadają historię dwóch detektywów zmuszonych pokonać dzielące ich różnice, aby wytropić seryjnego mordercę nastolatek, który powrócił po latach uśpienia. Film, mający swoją światową premierę w 2014 roku, porównywano do pierwszego sezonu serialu Detektyw. Wielbiciele takich dusznych klimatów powinni więc wyjść z kina zadowoleni. Premiera 25 grudnia.
A
ż trudno uwierzyć, że Do utraty tchu Jeana-Luca Goddarda swoją polską premierę będzie miało dopiero 4 grudnia tego roku, 40 lat po premierze światowej. Jeden z najważniejszych filmów francuskiej Nowej Fali opowiada historię złodziejaszka Michela (Jean-Paul Belmondo), który wyrusza kradzionym samochodem w podróż do Paryża, mordując po drodze policjanta. Ścigany przez stróży prawa Michel romansuje z Amerykanką Patricią (Jean Seberg), która ostatecznie przynosi mu zgubę. Kręcony z ręki i w ogromnym stopniu improwizowany film do dziś pozostaje inspiracją dla wielu twórców.
Red. Karolina Kopcińska
ZANIM NARODZIŁ SIĘ AHAB
P
isząc Moby Dicka, Herman Melville inspirował się historią statku Essex, który w 1820 roku został zatopiony przez kaszalota, a załoga musiała posunąć się do kanibalizmu, by przetrwać na burzliwych wodach oceanu. W 2000 roku ukazała się książka Nathaniela Philbricka również opisująca te wydarzenia, a 4 grudnia do polskich kin wejdzie film na jej podstawie. Reżyserię W samym sercu morza powierzono Ronowi Howardowi, który zaprosił do współpracy Chrisa Hemswortha, Cilliana Murphy’ego, Brendana Gleesona i Bena Wishawa. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
5
preview teatr
PSYCHOANALIZA
W
Teatrze Dramatycznym w Warszawie powstaje spektakl Niebezpieczna metoda Christophera Hamptona, opowiadający o początkach psychoanalizy. Głównymi bohaterami przedstawienia są dwaj wielcy uczeni: Carl Gustaw Jung i Zygmunt Freud. Rywalizacja naukowców skupia się na Sabinie Spielrein, która po nieskutecznym leczeniu elektrowstrząsami trafia do szwajcarskiej kliniki. W roli Junga zobaczymy Rafała Królikowskiego, podczas gdy w rolę Freuda wcieli się Mariusz Wojciechowski. Premiera w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej odbędzie się 4 grudnia na Scenie na Woli.
O NIESPEŁNIONEJ KOBIECIE
5
grudnia w Teatrze imienia Juliusza Osterwy w Lublinie odbędzie się premiera Pani Bovary w reżyserii Kuby Kowalskiego. Emma Bovary od najmłodszych lat buduje swoje wyobrażenie o miłości na książkach. Jej los można porównać do historii z marnego romansu. Kobieta nie znajduje szczęścia u boku męża, wdaje się więc w romanse i żyje ponad stan. Ostatecznie niespełniona i nieszczęśliwa popełnia samobójstwo, połykając arszenik. Jednak kiedy za Flaubertem przyjrzymy się z bliska Emmie Bovary, okaże się ona postacią głęboko tragiczną i w pełni zasługującą na miano jednej z najważniejszych bohaterek europejskiej literatury.
SŁOWO W MROKU
W
rocławski Teatr Współczesny kontynuuje cykl „Teatr w ciemnościach”, którego głównym celem jest zaprezentowanie dramaturgii w odmienny sposób. Aktorzy i widzowie znajdują się w wyciemnionej przestrzeni, a za odbiór sztuki odpowiadać ma przede wszystkim zmysł słuchu. Twórcy cyklu chcą w ten sposób dokonać reinterpretacji tekstów programowo i historycznie ważnych dla wrocławskiego teatru. Kolejna premiera w ramach „Teatru w ciemnościach” odbędzie się 12 grudnia, tym razem usłyszymy Króla Dawida. Wyspy Galapagos Helmuta Kajzara.
„BOSKA KOMEDIA” PO RAZ ÓSMY!
P
rzez 10 dni oczy całego teatralnego świata zwrócone będą w stronę Krakowa, gdzie w dniach 4–13 grudnia odbędzie się Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Boska Komedia”. Impreza podzielona jest na trzy części: Polski Konkurs INFERNO, PARADISO z prezentacjami młodych twórców oraz PURGATORIO, w ramach którego powstaną cztery spektakle: Iwana Wyrypajewa Nieznośnie długie objęcia, Plac Bohaterów Krystiana Lupy, Kalkstein/Czarne słońce Joanny Grabowieckiej oraz Wielcy inni: depresje. Szymborska, Rymkiewicz, Bielicka Jacka Kozłowskiego. Fot. materiały prasowe
Red. Marta Szczepaniak
preview książki
Stąd do Syberii
3
grudnia nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się reportaż Życie i śmierć na Drodze Umarłych Tomasza Grzywaczewskiego. Wędrując wzdłuż Transpolarnej Magistrali Kolejowej, nieziszczonego marzenia Stalina, autor odkrywa prawdę o Syberii. Na drodze napotkać można opustoszałe baraki, wieże strażnicze, porozrzucane miski i przegniłe buty. Dawne łagry zamieniono w bazy geologów, skąd rozpościera się widok na setki kilometrów torów okupionych cierpieniem niewolników. Niewykluczone, że dzieło Ojca Narodu zostanie jednak ukończone.
Inkwizytor
J
uż 11 grudnia Fabryka Słów zapewni czytelnikom moc wrażeń. Z Jackiem Piekarą odkryjemy świat, w którym Chrystus zszedł z krzyża i objął władzę nad rzędem dusz. Ja. Inkwizytor. Kościany galeon przeniesie czytelników do innej czasoprzestrzeni. 15 wieków po zdobyciu Rzymu przez Armię Jezusa światem rządzą inkwizytorzy. Jednym z nich jest Mordimer Madderdin, człowiek fanatycznie oddany swej profesji, a przy tym cynik i idealista w jednym. Tym razem los rzuci bohatera na północ od Szkocji, aż na wiecznie skryte we mgle Farskie Wyspy.
Próba generalna
W
ydawnictwo Literackie zapowiada kolejną niespodziankę tuż przed Mikołajkami. Do księgarń trafi bowiem kolejna powieść autorki nagrodzonego Bookerem bestsellera Wszystko, co lśni. Eleanor Catton, bo o niej mowa, w Próbie pisze o mieście, w którym doszło do skandalu obyczajowego z nauczycielem szkoły muzycznej i nieletnią uczennicą w rolach głównych. Z liceum sąsiaduje szkoła teatralna, której uczniowie odgrywają sztukę poświeconą temu skandalowi. Wytyczenie granic między dramatem scenicznym a światem realnym budzi wiele emocji. Red. Elżbieta Pietluch
O Stryjeńskiej
W
ydawnictwo Czarne nieustannie kusi nowościami wydawniczymi z zakresu literatury non fiction. 16 grudnia ukaże się długo wyczekiwana biografia znanej malarki, budzącej zarówno podziw, jak i zawiść. Artystka zaznała wielkiej sławy, ale też straszliwej nędzy. Stryjeńska. Diabli nadali pióra Angeliki Kuźniak to historia poprzetykana rozmowami bohemy artystycznej, wznoszonymi toastami, a nade wszystko piętrzącymi się pytaniami o powód milczenia i rozterki głównej bohaterki. Na drugim planie materializują się przedstawiciele międzywojnia – Iwaszkiewicz, Tuwim, Pawlikowska, Boy. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
7
Z Goranem Ivanovicem – serbskim gitarzystą i kompozytorem, od 20 lat mieszkającym w Chicago – o mieszaniu gatunków muzycznych, współpracy z pewną polską artystką, nauczaniu, a także miłości do podcastów rozmawia Aleksander Jastrzębski. Fot. archiwum domowe
➢➢ osobowość numeru
Wciąż staram się osiągnąć to szczególne brzmienie Aleksander Jastrzębski: Jesteś synem gitarzysty rockowego. Jak to się stało, że trafiłeś do austriackiego Salzburg Universität Mozarteum i studiowałeś muzykę klasyczną? Goran Ivanovic: Muzyka rockowa jest niezwykle popularna w byłej Jugosławii. Ale ojciec był bardzo otwartym muzykiem i kupował mi różne płyty: od flamenco, przez Bacha, po Aerosmith. Stworzył mi bezpieczną przestrzeń do poznawania zróżnicowanych gatunków muzycznych. Kiedy w wieku 8 lat zacząłem grać na gitarze, ojciec zapytał mnie, czy chciałbym pójść do szkoły muzycznej i uczyć się gry na gitarze klasycznej. Zgodziłem się i bardzo mi się to spodobało. I mimo że mając 10–12 lat, lubiłem też Hendrixa, Satrianiego, Vaia czy Van Halena, ci gitarzyści nie odciągnęli mnie od klasyki. W tym samym czasie grałem Bacha, Mozarta i innych kompozytorów piszących muzykę gitarową. Z drugiej strony rockowe riffy też gdzieś tam na mnie czekały, bo w tamtym czasie zespoły takie jak Guns N’ Roses czy wspomniane już Aerosmith były na topie. Muszę przyznać, że teraz, gdy zbliżam się do czterdziestki, i przy całym zamiłowaniu do klasyki, uwielbiam także muzykę rockową i doceniam ją znacznie bardziej niż w przeszłości. Chyba też mógłbyś o sobie powiedzieć, że jesteś otwartym muzykiem. Znam instrumentalistów, którzy na przykład grają jazz i nic poza jazzem się dla nich nie liczy. Z kolei na Twojej najnowszej płycie nagranej pod szyldem Goran Ivanovic Trio wyraźnie słychać wpływy różnych gatunków muzycznych. Zgadzam się w 100%. Często spotykam się z tym, że ludzie, którzy zajmują się, dajmy na to, gitarą klasyczną, słuchają tylko muzyki na gitarę klasyczną i nic innego ich nie obchodzi. Podobnie jest w przypadku jazzu czy rocka. To łamie mi serce. Chciałbym, żeby te muzyczne światy łączyły się ze sobą.
Myślę, że jestem otwartym muzykiem. Lubię tak samo jazz, jak klasykę. Poza tym obecnie jest tyle wspaniałych zespołów rockowych. Kiedy słucham tego wszystkiego, nie pozostaje to bez wpływu na mnie i moje komponowanie. A tworząc, lubię skupiać się na różnych emocjach. Dużo przyjemności sprawia mi mieszanie bałkańskiego folku, jazzu, rocka i klasyki, ale wciąż staram się osiągnąć to szczególne brzmienie. Nigdy nie wyglądało to w ten sposób, że planowałem, że w tym i tym takcie będzie fragment rockowy, a w tym i tym folkowy. To bardziej naturalna ewolucja. Na Twojej nowej płycie jest sporo kawałków, które brzmiałyby świetnie z przesterem. Nie kusiło Cię nigdy, żeby chwycić za gitarę elektryczną? Absolutnie nie, bo byłoby to wbrew moim przekonaniom. Wierzę, że moją siłą jest gra na gitarze klasycznej. A przesiadanie się nawet na gitarę akustyczną byłoby dla mnie pewnego rodzaju oszustwem. Granie z przesterem i innymi efektami po prostu nie jest dla mnie. Chcę kreować dźwięk bez żadnych tego typu dodatków. Pewnie, mogę zagrać rockowy riff na gitarze klasycznej z perkusistą, który też gra rockowo – to mi bardzo pomaga odtworzyć ten rockowy feeling. Jednak jeśli podpiąłbym przester i grał na gibsonie wpiętym w marshalla, cały ten urok by zniknął. Pierwszą trasę promującą Twój najnowszy krążek odbywasz w Polsce. To przypadek czy kryje się za tym jakiś szczególny powód? To raczej przypadek, ale muszę przyznać, że przyjeżdżam tu od jakichś 7 lat. Zagraliśmy wiele wspaniałych koncertów z różnymi składami i artystami. Raz nawet z fenomenalną wokalistką Grażyną Auguścik. Innym razem w gitarowym duecie z Andreasem Kapsalisem. Zawsze było świetnie. Oczywiście graliśmy również w innych krajach europejskich: Francji, Niemczech, Hiszpanii. Ale w Polsce ludzie lepiej rozumieją moją muzykę, bo też
jestem z tak zwanego bloku wschodniego. Nie muszę wyjaśniać zbyt wielu rzeczy ani walczyć o publikę, co wielokrotnie musiałem czynić w Stanach. Naprawdę? Tak. Mimo tego, że nas tam lubią i mamy dobrą publiczność. Jednak wierzę, że w Polsce z większą uwagą odbiera się artystów z zewnątrz. Sądzę, że jest tu podobnie jak w Serbii, gdzie ludzie bardzo uważnie cię odbierają, jeśli przybywasz z innego kraju i prezentujesz ciekawą mieszankę muzyczną. Według mnie to, że w czasach komunistycznych niektóre gatunki muzyczne, jak na przykład jazz, były wręcz zakazane, wytworzyło wśród ludzi pewną mistyczną percepcję muzyki w ogóle. To dla mnie jednak zaskakujące. Zawsze sądziłem, że nie ma lepszego miejsca na bycie muzykiem niż Stany Zjednoczone. Cóż, to prawda. Żyję w Chicago od 20 lat, więc w zasadzie to mój dom. Uważa się mnie za serbskiego Amerykanina, a nie Serba. Więc gram w Chicago, gdzie wszyscy mnie znają. Chicago to świetne miejsce, jeśli chcesz być dobrym piosenkarzem czy songwriterem. Jeśli natomiast chcesz pisać muzykę filmową, powinieneś jechać do Los Angeles. Z kolei jeśli chcesz grać jazz, jedź do Nowego Jorku. Jest bardzo dobra równowaga między tymi ośrodkami. Skoro już wspomniałeś o tym, że jesteś postrzegany jako serbski Amerykanin, powiedz, czy sam też tak siebie widzisz? Nie, zupełnie nie, i powtarzam to też w Chicago. Uważam się za mieszkańca Chicago, bo tam żyję i śpię, ale moja mentalność zupełnie nie jest amerykańska. Nie chcę tym samym dyskredytować Amerykanów, bo moi najlepsi przyjaciele są właśnie ze Stanów. Ale ich mentalność jest inna, bardzo specyficzna. Tak że nie myślę o sobie jako o Amerykaninie, mimo że mieszkam w Stanach i uwielbiam to ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
9
miejsce. Czuję się Serbem, ale niekoniecznie chciałbym tam mieszkać. Uprzedziłeś moje kolejne pytanie. W zasadzie nie chciałem poruszać tego tematu, bo wiem, że jest trudny, ale podczas wojny domowej Twoi rodzice musieli opuścić kraj. Tak, to był niezwykle trudny czas, bo byłem bardzo młody, kiedy zaczęła się wojna. Gdy dzieją się takie rzeczy, jesteś bardzo zagubiony. Zastanawiałem się, dlaczego muszę wyjechać. Mój ojciec jest Serbem, który dorastał w Chorwacji, a moja matka jest Fot. materiały prasowe
bośniacką Chorwatką i dorastała w Bośni. Bardzo się wówczas bałem przeprowadzki do innego kraju, ale jednocześnie było to w pewnym sensie ekscytujące. I myślę, że to wtedy rozwinąłem w sobie szacunek i akceptowanie innych kultur oraz zdolność do przystosowywania się do różnej mentalności i ludzi. Wielokrotnie było to bardzo trudne, ale jednocześnie szalenie owocne. Wracając do muzyki, jak wspominasz współpracę z Grażyną Auguścik? Z tego, co wiem, to ona zaprosiła Ciebie do współpracy.
Zgadza się. O Grażynie mogę powiedzieć jedynie same dobre rzeczy. Często widujemy się w Chicago. Ma bardzo organiczne podejście do muzyki. Kiedy rozmawiamy o muzyce, nie mówimy o konkretnych rzeczach, ale bardziej o jej stronie emocjonalnej. Co ona czuje, co ja czuję, co możemy z tym zrobić i jak wybieramy poszczególne rzeczy. Prawdę mówiąc, wielokrotnie grałem z wokalistkami, szczególnie z klasycznymi, i często było to bardzo trudne. Za to z Grażyną jest to łatwe i przyjemne. Ona nie próbuje śpiewać, tylko po prostu to robi z wielką siłą i czy-
stością głosu. Brzmi niesamowicie. Zawsze dobrze mi się z nią współpracowało, nawet na etapie wyboru materiału, bo najczęściej graliśmy w różnych, ale współpracujących ze sobą zespołach. Zawsze dobieraliśmy materiał razem. Jakie są Twoje wrażenia po supportowaniu Snarky Puppy podczas ich koncertów w Polsce? Zaskakujące jest to, że w ogóle się nie denerwowałem, a nie gram zbyt wielu koncertów, na które przychodzi 1500 osób. Tym bardziej zdziwiło mnie to, że zagraliśmy do-
brze i byliśmy wyluzowani. Snarky Puppy nas kochają, a my ich. Wyszliśmy na scenę pewni siebie. Ale wiesz, występowaliśmy jako trio. Ludzie byli dość zaskoczeni, że usłyszeli gitarę klasyczną. A jako fan Snarky Puppy wiesz, że ich muzyka jest na dzisiejsze standardy dziwna – wszystko jest czysto instrumentalne, nie ma wokalu. Dlatego uważam, że ich sukces bardzo pomógł muzyce instrumentalnej w ogóle i to, co oni robią, to fenomen. Nie sądzę, żeby w ciągu następnych 20–30 lat pojawił się kolejny taki zespół. Osiągnęli coś niesamowitego i cie-
szę się, że mogę ich nazywać swoimi przyjaciółmi. Jesteś też nauczycielem muzyki. I w jednym z wywiadów, zapytany o najbliższe plany, wśród dalszego komponowania i koncertowania wymieniłeś również chęć dalszej działalności pedagogicznej. Zdaje się, że sprawia Ci to dużą frajdę. To prawda, ale dopiero od niedawna. Coś mi się przestawiło w głowie wraz z wiekiem. Obecnie udzielanie lekcji sprawia mi wiele przyjemności. Mam uczniów w różnym wieku: sześciolatków i takich, którzy są na przykład studentami. Wcześniej zupełnie nie miałem do tego cierpliwości i nie chciałem tego robić. W pewnym wywiadzie przyznałeś także, że czasami jesteś zmęczony muzyką, szczególnie podczas tras koncertowych, i nie słuchasz jej wtedy zbyt wiele. Przerzucasz się wówczas najchętniej na podcasty, zwłaszcza komediowe. Co rozbawiło Cię ostatnio? Zgadza się, uwielbiam podcasty. Szczególnie stand-upy komediowe. Moi ulubieńcy to Joe Rogan, Marc Maron i Kill Tony. Ci ostatni są amatorami i właściwie ośmieszają się przed publicznością. Lubię ich oglądać. Czuję też związek między naszymi profesjami, bo zarówno ja, jak i oni musimy szlifować nasz materiał i nawiązywać coraz lepszy kontakt z widownią. Lubię także podcasty historyczne, na przykład Hardcore History Dana Carlina. Ma on bardzo ciekawy materiał o Czyngis-chanie, trwający 20 godzin. Słucham tego typu rzeczy, bo nie chcę być kimś, kogo w Austrii nazywa się Fachidiot. Chodzi o sytuację, gdy na przykład grasz na gitarze klasycznej i nie masz zielonego pojęcia o niczym innym. Jest coś, co zawsze chciałeś powiedzieć, ale nikt Cię nigdy o to nie zapytał? Nie. Zaskoczyłeś mnie, bo zwykle po tym pytaniu słyszałem dość filozoficzne odpowiedzi. Martwi mnie jedynie, że we współczesnej muzyce często znikają gdzieś emocje. Szczególnie kiedy słucham klasycznych gitarzystów, jazzmanów i rockmanów. Emocje gdzieś się zgubiły, a ludzie chcą po prostu być świetni technicznie, wymyślić coś nowego, a ja nie potrafię znaleźć w tym aspektu emocjonalnego. Nie słyszę zbyt często stwierdzenia: „ten utwór bardzo mnie poruszył”. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
11
Z ak ap t u r ze ni
R ASIŚCI Niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych zostało zapoczątkowane po europejskiej kolonizacji. Biali zdobywcy tego kontynentu czuli się wszechwładnymi panami zakupionych niewolników. Odzyskanie wolności przez czarnoskórych pracowników nie zmieniło wrogiego nastawienia białych. Powstała wówczas posługująca się terrorem organizacja rasistowska Ku Klux Klan tępiąca mniejszości narodowe, której członkowie tchórzowsko zasłaniali głowy kapturami. Krystyna Darowska
W
historii USA nie brakuje haniebnych wydarzeń. Co prawda obecna zamożność Stanów Zjednoczonych wynika z protestanckiej kultury pracy, ale kraj ten został przecież zbudowany między innymi dzięki katorżniczej pracy milionów niewolników – kolonizatorzy sprowadzali afrykańskich pracowników od początku XVII wieku. Łowcy niewolników transportowali ich w urągających ludziom warunkach pod pokładem żaglowców, a potem sprzedawali plantatorom na aukcjach, w trakcie których sprawdzano im skórę i zęby, jak zwierzętom. Służących można było wykorzystywać w różny sposób (w tym seksualnie), poniżać, odsprzedawać, bić i zabijać. Położenie niewolników zaczęło się zmieniać po wojnie o niepodległość Sta-
Ilustr. Róża Szczucka
nów Zjednoczonych. Wówczas, w 1776 roku, ogłoszono Deklarację Niepodległości, co dało początek nowemu państwu. Tak zwani Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych, na czele z Jerzym Waszyngtonem i Benjaminem Franklinem, nie wiedzieli, jak sobie poradzić z istnieniem niewolnictwa. Sami posiadali takich służących, ale jednocześnie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak poważny to problem od strony moralnej i politycznej. Jednak opracowując ostateczny tekst konstytucji, w tej sprawie nie zrobili nic i kwestię przekazali do rozstrzygnięcia następnym generacjom. Podejście obszarów północnych i południowych do niewolnictwa różniło się. Kolejne stany na północy kontynentu, gdzie praca na roli jest sezonowa i utrzymywanie dużej liczby niewolników było nieopłacalne,
zakazały importu i sprzedaży niewolników. Inne dawały wolność dzieciom niewolników po ukończeniu 28 roku życia. Inaczej działo się na południu kraju, gdzie gospodarka opierała się na uprawie, początkowo tytoniu i ryżu, a następnie także bawełny, co wymagało olbrzymiej liczby robotników rolnych. Południe eksportowało bawełnę i sprowadzało z zagranicy potrzebne dobra przemysłowe. Na Północy natomiast dominowały przemysł i handel. Taka różnica w ekonomiach w Stanach Zjednoczonych stała się powodem konfliktu o niewolnictwo i groźbą rozbicia Unii. W 1861 roku doszło do secesji, której jednym z powodów była chęć ochrony instytucji niewolnictwa na Południu. Powstała Konfederacja łącząca południowe stany USA. Wojna wygrana przez Północ pochłonęła 620 tysięcy ofiar i pozostawiła znaczną część południa kraju w ruinie. Trzynasta poprawka do konstytucji Stanów Zjednoczonych zakazała niewolnictwa na całym obszarze USA. Nowy zapis w konstytucji zniósł co prawda niewolnictwo, ale jednocześnie rozpoczął się okres rasizmu i segregacji rasowej, który przejawiał się na wiele szokujących sposobów. Afroamerykanie zaczęli masowo buntować się na początku XX wieku z powodu nierównego traktowania, a w latach pięćdziesiątych ruch ten szczególnie przybrał na sile.
Przeciwnicy wolności Afroamerykanów Wiosną 1866 roku 6 byłych żołnierzy konfederackich utworzyło organizację Ku Klux
◉
publicystyka
Klan (KKK) w Tennessee na południu kraju. Początkowo miała ona nieść pomoc rodzinom osieroconym w wyniku wojny domowej. Jej członkowie zakładali białe szaty ze szpiczastymi kapturami, mające symbolizować dusze poległych konfederatów. Nazwę przyjęli od greckiego słowa kuklos oznaczającego okrąg, który według nich był symbolem czystości i odrębności. Związek ten szybko rozrastał się wśród białej ludności i nabierał charakteru tajności oraz tajemniczości. Jego rozwój tłumaczy się fascynacją ówczesnych Amerykanów masonerią, konspiracją i poczuciem własnego posłannictwa dziejowego. Po zakończeniu wojny domowej rasizm w USA stał się wszechobecny. Również KKK szybko przekształcił się w organizację rasistowską głoszącą wyższość białego człowieka, szczególnie protestanta, nad innymi i dążącą do ograniczenia praw pozostałych grup rasowych i etnicznych. Było to skierowane głównie przeciwko Afroamerykanom, ale również Żydom i katolikom. Metody, jakie stosował klan, to akty terrorystyczne, polegające na paleniu domów, bestialskich gwałtach i morderstwach, zawsze dokonywane w kapturach zasłaniających twarze wykonawców wyroków. W ten sposób KKK zwalczał równouprawnienie czarnoskórej ludności i zastraszał przychylnych im białych ludzi. W latach 1870 i 1871 kongres amerykański wprowadził odpowiednie ustawy zakazujące tej działalności, ale dopiero w 1877 roku Ku Klux Klan został formalnie rozwiązany. Liczba członków organizacji wynosiła wtedy 550 tysięcy. Jednak już po ćwierćwieczu organizacja została reaktywowana w Atlancie za sprawą kramarza i kaznodziei metodysty, Williama Simmonsa. Głosił on takie hasła jak „hegemonia białych”, „prawdziwy patriotyzm” czy też „czysty amerykanizm”, dzięki czemu trafił na podatny grunt – Amerykanie tęsknili bowiem za starym, typowym dla Południa stylem życia, bez nowinek, które niósł rozwój technologiczny. Do KKK przystępowali biali, żądni dziejowej sprawiedliwości. Ułożyli następującą przysięgę dla nowych członków: „Z własnej nieprzymuszonej woli i przykładu ja, (imię i nazwisko), przysięgam na wszystko, co posiadam duchowego, że nigdy nikomu, nawet pod groźbą tortur, nie wyjawię sekretów, znaków, haseł i ceremonii stosowanych przez Ku Klux Klan i tym samym staję się członkiem klanu oraz będę podlegał jego rozkazom”. Założenia KKK nie były sprzeczne z nauką Kościołów, jednak ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
13
nie miały one nic wspólnego z prawdziwymi jego poczynaniami. Nowy klan stworzył własny język (klanquaqe), dzięki któremu chronił się przed osobami z zewnątrz. Przejął także stroje, rytuały i nazewnictwo ze swojej pierwotnej historii: Stany Zjednoczone określano „Niewidzialnym Cesarstwem” Ku Klux Klanu, a przywódcę – „Wielkim Magiem”. Bractwo znowu dopuszczało się mordów przy płonących krzyżach, bicia, gwałtów, pożarów. Zbrodnie te były tuszowane, gdyż w latach dwudziestych XX wieku nikt z przedstawicieli prawa nie bronił czarnoskórych. Również w ławie przysięgłych zasiadali biali, co zapewniało bezkarność sądzonych. W 1925 roku KKK liczył prawdopodobnie trzy miliony członków oraz dwa miliony sympatyków. Miał swych zwolenników na całym świecie. W USA klanowi sprzyjało wielu polityków, często w randze kongresmenów. Dochodziło nawet do oficjalnych parad zakapturzonych obywateli po głównych ulicach wielkich miast. Mimo że w latach trzydziestych XX wieku popularność bractwa spadła (w 1944 roku formacja załamała się), a około 30 lat później jego działalność potępił oficjalnie prezydent USA Lyndon Johnson, to grupy KKK istnieją nadal (szczególnie rozwinęły się po drugiej wojnie światowej). FBI wprowadzało i ciągle wprowadza swoich agentów w szeregi klanu, aby rozpracowywać jego struktury, ale śledztwa zazwyczaj są trudne ze względu na wrogie nastawienie otoczenia do stróżów prawa. Większość zbrodni Ku Klux Klanu jest nieudokumentowana, a przez to ich sprawcy unikają kary.
KKK aktywny w Internecie Można by sądzić, że Ku Klux Klan przeżył swoje najznakomitsze lata w ubiegłym wieIlustr. Róża Szczucka
ku. Niestety, wygląda na to, że ruch ten rozwija się dzisiaj za sprawą Internetu i portali społecznościowych. Organizacja składa się obecnie z około 100 ugrupowań amerykańskich, działających niezależnie od siebie. Najpotężniejsze z nich to „Biali Rycerze z Missisipi” (LWK). Jego szefowie zapowiadają, że szykują się do wojny rasowej, jaka ma wybuchnąć w Stanach Zjednoczonych. Media informują, że w tym klanie znajdują się sędziowie, lekarze, a nawet policjanci. Niechęć białych Amerykanów może być spowodowana ochroną prawną, jaką mają obecnie w USA Afroamerykanie i inne mniejszości – jest ona wręcz odwrotna wobec tej z czasów segregacji rasowej. W wielu sytuacjach Afroamerykanie mogą domagać się równouprawnienia i procesowania w wypadku nieprzyjęcia do pracy, zwolnienia z etatu, interwencji policji, wyrokowania w sądzie, sposobu traktowania w szpitalu, areszcie, szkole i innych instytucjach. Często w takich przypadkach osoby niezadowolone z rezultatu sprawy nadużywają swoich praw, zarzucając niektórym instytucjom dyskryminację i niesprawiedliwość. I wygrywają spory, ponieważ przedstawiciele firm i służb mundurowych wolą mieć tak zwany święty spokój aniżeli zarzuty o niedemokratyczne traktowanie obywateli oraz kary finansowe. Jednak pewna część białoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych stara się ograniczyć wolność obywatelską Afroamerykanów. Nietrudno znaleźć – bez skomplikowanych poszukiwań – potomków białych kapturów. Po wpisaniu do przeglądarki internetowej skrótu „KKK” pojawia się link do strony www.kkk.com. Można przeczytać tam manifest Narodowego Dyrektora Rycerzy pastora Thomasa Robba z miasta Harrison w stanie Arkansas, w którym nawołuje
on do pokojowych rozwiązań, jednoczenia się białych społeczności, miłości do swego dziedzictwa, niesienia świadectwa o tym, że istnieje lepszy sposób na życie niż wojny, socjalizm i nowy porządek świata. Tym sposobem jest chrześcijaństwo, czyli prawo i porządek, miłość do rodziny i narodu. I dalej: „Nawracajcie Amerykę i bądźcie wiernymi współwyznawcami”. Tym pacyfistycznym i religijnym zapewnieniom przeczą zbrodnie dokonywane na tle rasowym. Ostatnio głośnym echem w medialnym świecie odbiło się zastrzelenie z pełną premedytacją 9 czarnoskórych osób w kościele metodystów w Charleston, w Karolinie Południowej, przez 21-letniego Dylanna Roofa. Świadkowie twierdzą, że przez godzinę czytał Biblię w tylnej ławce, zanim przystąpił do egzekucji. W Internecie natychmiast anonimowo zamieszczono rasistowski tekst chwalący zabójcę, który powiedział, że „chciał wzniecić wojnę rasową”. Jak podał amerykański serwis internetowy „The Daily Beast”, władze miast na terenie całych Stanów Zjednoczonych ostrzegają, że lokalne oddziały klanu zrzucają pełne nienawiści propagandowe ulotki – czasami nawet z przyczepionymi paczkami słodyczy, by zwabić dzieci. Policje stanowe nie radzą sobie z tym problemem, dlatego zwróciły się o pomoc do FBI. Mieszkaniec kalifornijskiego hrabstwa Fullerton powiedział w wywiadzie dla telewizji CBS następujące słowa, które mogą się stać hasłem batalii przeciwko Ku Klux Klanowi: „Racism isn’t born. It’s taught” (ang. „Rasizm nie jest wrodzony. On jest wpajany”. [tłum. K. D.]). Nienawiść w Stanach Zjednoczonych XXI wieku skierowana jest przeciwko Afroamerykanom, Portorykańczykom, Meksykanom czy też Żydom, gdyż w tym kraju są oni grupami olbrzymimi. Biali, chociażby tylko ze względu na swój kolor skóry, starają się dowieść innym poprzez różnego rodzaju propagandę i zaczepne działania wobec osób o innym kolorze skóry, że są nadludźmi. Amerykańskie ugrupowania o charakterze rasistowskim odwołują się i tęsknią do czasów niewolnictwa oraz bezwzględnego panowania nad własnymi robotnikami. Jednak USA nie są wyjątkiem na mapie świata. Organizacji głoszących swoją wyższość nad innymi ludźmi jest współcześnie bardzo wiele. Oby niszczycielskich działań wymierzonych w osoby o innym wyznaniu, przekonaniach i narodowości było w naszych czasach jak najmniej.
Z D J Ę C I E na
w yc i ą g n i ę c i e
Jak to wszystko się zaczęło? Selfie narodziło się stosunkowo niedawno. Na najwcześniejsze użycie samego słowa można natrafić na australijskim forum internetowym ABC Online – pojawiło się tam w 2002 roku. Dwa lata później hasztag #selfie zagościł na Twitterze. W grudniu 2012 roku na łamach magazynu „Time” ukazała się informacja, że wyraz selfie znalazł się wśród „10 najmodniejszych słów” tego samego roku, a rok później został ogłoszony „Słowem roku” przez Oxford English Dictionary. Od 2013 roku selfie stało się na tyle powszechne, że włączono je do wersji online tego słownika. Z sondażu przeprowadzonego na zlecenie producenta smartfonów i aparatów Samsung wynika, że 30% selfie wykonują osoby w wieku od 18 do 24 lat. Na Instagramie najpopularniejszym hasztagiem jest #me. Znajduje się pod nim prawie 100 milionów fotografii. Za to raport Pew Internet & American Life Project podaje, że 91% nastolatków zamieszcza swoje zdjęcia na portalach społecznościowych. Oznacza to wzrost rzędu 79% w ciągu ostatnich 6 lat. Co zaś tyczy się dorosłych, oni również robią selfie, ale nie udostępniają ich tak chętnie w Internecie.
Na początku było selfie
Jak się jednak okazuje, fotograficzne autoportrety mają znacznie dłuższą historię. Wśród prototypów tego rodzaju utrwalania swojej osoby można wymienić rysunki naskalne, gliniane figurki czy chociażby malarskie autoportrety, między innymi Rembrandta czy van Gogha.
r ę ki
Robisz selfie? Może to nic nadzwyczajnego. Samo zjawisko nie jest niczym nowym. Natomiast jeżeli fotografujesz siebie dziesiątki razy dziennie i od razu publikujesz zdjęcia na Facebooku, możesz cierpieć na poważne schorzenie. Michał Wilk
Jednakże selfie to przede wszystkim fotografia. Za pierwsze w dziejach zdjęcie tego typu uznaje się autoportret Roberta Corneliusa, chemika i jednego z pionierów fotografii. Jego dagerotyp (obraz powstały na posrebrzonych płytach miedzianych) został wykonany już w 1839 roku. Istnieje również podobizna nieznanej kobiety, która w 1900 roku użyła lustra i pudełkowej wersji aparatu. Podobnie zrobiła wielka księżna Anastazja Nikołajewna Romanowa, wykorzystując popularny wówczas model Kodak Brownie. Chcąc wysłać przyjacielowi swoje zdjęcie, około 1914 roku stała się pierwszą nastolatką, która wykonała fotograficzny autoportret. W Museum of the City of New York znajdują się inne przykłady selfie. Mowa między innymi o fotografii Two Portraits of Self With and Without Hat Williama Davisa Hasslera wykonanej około 1917 roku. To także dwa zdję-
cia firmy Byron Company, oba pochodzące z 1920 roku. Na pierwszym z nich widać pięciu starszych mężczyzn pozujących do zdjęcia. Dwóch z nich, stojących po bokach, trzyma aparat. Drugie zdjęcie przedstawia tę samą sytuację, ale z punktu widzenia innego fotografa. Powyższe przykłady pokazują, że selfie nie jest wynalazkiem współczesności. Obecnie wykonanie takiej podobizny to nic nadzwyczajnego. Teraz ważne jest, by zrobić je w niebanalnym miejscu i czasie czy z popularną osobą. Nie brakuje więc zdjęć z pogrzebów, wypadków czy nawet katastrof lotniczych. Selfie robią też takie osoby jak prezydent Barack Obama czy papież Franciszek. Do bardziej oryginalnych fotografii należą te wykonane przez kosmonautów w przestrzeni kosmicznej, jak zdjęcia zrobione przez Steve’a Robinsona podczas naprawy promu ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
15
Discovery czy też przez marsjańskiego łazika Curiosity.
Zdjęcia z ręki i co dalej? Jak się okazuje, selfie to nie tylko fotografia. Można wykonać również autoportret filmowy. Przykładem jest Dziennik Davida Perlova, który zaczął go słowami: „Maj tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt trzy, kupuję kamerę. Chcę zacząć kręcić, sam i dla siebie”. Pięć lat na taśmie Anne Charlotte Robertson to filmowy zapis jej życia z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, będący swoistym prototypem współczesnych blogów. Robertson przedstawia swoje życie na kampusie, opowiada o toksycznych związkach, odchudzaniu, załamaniach nerwowych i... kotach. Film pełni też funkcję terapii, bo autorka zmagała się z chorobą psychiczną. Można ponadto wymienić erotyczne wideo-pamiętniki Justine Pluvinage (Fucking in Love), Kurwin Ayub (Sexy) lub zapis dnia codziennego Fransa Zwartjesa (Home Sweet Home). Zainteresowanych nowinkami technicznymi na pewno ucieszą foto-drony, dzięki którym możemy robić zdjęcia z powietrza. A także fotografujące lustro. To ostatnie oferuje firma iStrategyLab. Dzięki zainstalowanej kamerze i oprogramowaniu rozpoznawania twarzy zwierciadło może zrobić nam zdjęcie i od razu wysłać je do wybranego portalu społecznościowego. Nie bez powodu nazywa się Self Enhancing Live Feed Image Engine, w skrócie: S.E.L.F.I.E. Z kolei jeżeli chcemy w ciekawy sposób przeglądać tego typu zdjęcia, warto zwrócić uwagę na dwa projekty. Tyler Madsen, Erik Carter i Jillian Mayer założyli stronę selfeed.com, na której w czasie rzeczywistym wyświetlają się fotografie oznaczone na Instagramie hasztagiem #selfie. Znacznie dalej poszli twórcy projektu Selfiexploratory, będącego częścią Selfiecity.net. Jest to zbiór 3200 zdjęć wybranych przypadkowo z Instagrama. Wszystkie podobizny zostały ułożone według określonych kategorii. Mamy do wyboru pięć miast, możemy ustalić płeć, wiek, stopień zadowolenia, a także pozę osób, które wykonały selfie. Dzięki temu filtrujemy fotografie i oglądamy na przykład zadowoloną nastolatkę z Bangkoku, uśmiechającą się do nas zalotnie.
Selfizm i narcyzm Laura E. Buffardi i W. Keith Campbell z Uniwersytetu Georgii w 2008 roku wykonali badania, których wyniki ukazały się w pra-
cy Narcissism and Social Networking Web Sites. Eksperci przeprowadzili wywiady ze 129 osobami, które były posiadaczami kont na Facebooku. Doświadczenie podzielone zostało na dwie części. Pierwsza składała się z ankiety, druga z analizy profilów na portalu społecznościowym, dokonanej przez osoby niemające wcześniej kontaktu z badanymi. Naukowcy zastosowali ponadto Inwentarz Osobowości Narcystycznej, który służy do oceniania skłonności narcystycznych. W przygotowanym kwestionariuszu ankietowani znaleźli różne stwierdzenia, dotyczące między innymi ich ciała (czy postrzegają je pozytywnie lub negatywnie). Zadanie polegało na wybraniu określenia pasującego do nich najbardziej. Wyniki analizy profilów oraz informacje z Inwentarza porównano ze sobą. Jak pisze Joanna Tracewicz w tekście Włączyłeś tryb Boga i już nie możesz się zatrzymać, okazało się, że osoby przejawiające skłonności narcystyczne zostały zinterpretowane przez oceniających profile jako „bardziej autoreklamiarskie i seksowne”. Socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, prof. Tomasz Szlendak, powiedział, że bodźcem nagminnego fotografowania stała się właśnie jego możliwość, bo „do niedawna robienie zdjęć, nie mówiąc o ich publikacji, było przywilejem nielicznych. Dziś może to zrobić każdy. Więc robi”. Szlendak sądzi też, że jeśli człowiek czegoś nie sfotografuje, a następnie nie podzieli się tym z innymi, to nie czuje, że to przeżył. Zatem selfie to pewnego rodzaju podwójny komunikat, pokazujący człowieka i jego wrażenia. Psycholog Krzysztof Krejtz stwierdził, że to nic innego, jak wołanie o uwagę i zainteresowanie. Ludzie wykonują te wszystkie zdjęcia najczęściej wtedy, gdy czują, że dzieje się coś ważnego, niecodziennego.
Niebezpieczna „słitfocia” Rok temu podawano, że Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne określiło obsesyjne robienie sobie zdjęć mianem selfitis. Wielu ludzi dało się nabrać na ten primaaprilisowy żart. Choć trzeba przyznać, że faktycznie może to stanowić istotny problem. Doktor Pamela Rutledge, dyrektor Media Psychology Research Center w Kalifornii, uważa, że „częste wykonywanie selfie może wskazywać na zaburzenia mentalne”. Z kolei naukowcy z Uniwersytetu Stanowego Ohio przebadali grupę 800 mężczyzn w wieku od 18 do 40 lat, którzy mają w zwyczaju zamieszczać swoje zdjęcia w sieci. Oka-
zało się, że posiadają większą skłonność do patologicznych zachowań niż ci, którzy tego nie robią. Ich zwyczaj publikowania selfie w Internecie eksperci uznali za nienormalny, bo powiązany z narcyzmem, makiawelizmem czy psychopatią. Jak powiedziała Jesse Fox, odpowiedzialna za przeprowadzone obserwacje, zostało to oficjalnie potwierdzone. Prowadząca grupę naukowców sądzi, że mężczyźni robiący selfie mają wiele cech antyspołecznych i są bardziej skłonni do tego, aby swoją osobę traktować przedmiotowo. A takie tendencje w przyszłości mogą stać się przyczyną naprawdę poważnych chorób, na przykład depresji czy zaburzeń związanych z jedzeniem. Z drugiej jednak strony, jak pisze Tracewicz, psychologowie twierdzą, że publikując swoje zdjęcia, można pozbyć się uciążliwych kompleksów czy też podreperować niskie poczucie własnej wartości. A to dlatego, że większość komentarzy zamieszczanych pod wpisami stanowią pochwały. Badania pokazują także, że selfie mogą budować w młodych ludziach pozytywny wizerunek ciała. Tym bardziej, że można obserwować zdjęcia innych osób, które nie udoskonalają ich programami graficznymi. Selfie to jednak nie tylko problemy psychiczne. To też kwestia naszego życia.Media donoszą, że ludzie poszukujący dobrego ujęcia na selfie narażają się na groźne wypadki. Na przykład w Rosji dochodziło do tylu zdarzeń tego typu, że tamtejsza policja i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych rozpoczęły akcję informacyjną. „Fajne selfie może kosztować życie!” – między innymi takie hasło można przeczytać na stronach internetowych i specjalnie przygotowanych ulotkach. Jest to odpowiedź na coraz liczniejsze wypadki. Między innymi 21-letnia moskwianka przez przypadek postrzeliła się, pozując do zdjęcia z pistoletem w dłoni. Raniła się w głowę, ale przeżyła. Z kolei pewien nastolatek zginął porażony prądem w rejonie Riazania, gdy próbował zrobić selfie na moście kolejowym. Dlatego przed zrobieniem popularnego selfie lepiej zastanowić się, czy jesteśmy bezpieczni i czy nie robimy tego zbyt często. Udane selfie to nie tylko dobre ujęcie i mnóstwo polubień pod fotografią. Tego typu zdjęcia są znane od lat, a współcześnie publikuje się ich miliony. Może więc warto, zamiast obsesyjnej mody, uczynić z nich sztukę na wyciągnięcie ręki?
POPO
Paweł
fotoplastykon
kultura
Rozrywka w abonamencie „Muzyka zawsze i wszędzie bez ograniczeń” – taki pomysł jeszcze 20 lat temu wywołałby salwy śmiechu. Dekadę później słuchanie utworów mobilnie nadal było dalekie od tego, co możliwe jest obecnie. W czasach platform streamingowych nawet pojęcie „empetrójki” wydaje się przestarzałym wymysłem końca lat dziewięćdziesiątych. Dziś Spotify i podobne do niego inne usługi wyznaczają kierunek, w jakim podąża współczesne obcowanie z muzyką. Wojciech Szczerek
Ilustr. Wojtek Świerdzewski
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
19
S
potify powstał w Szwecji w 2008 roku jako usługa freemium, a więc taka, której model biznesowy przewiduje, iż użytkownikom korzystającym z niej za darmo ogranicza się część dostępnych usług po to, by zachęcić ich do wykupienia abonamentu i tym samym zyskania funkcji premium. W przypadku szwedzkiej machiny muzycznej opcje te zmieniały się wielokrotnie, ale ogólna idea pozostała taka sama: jest darmowo, choć tylko do pewnego stopnia. Obecnie bezpłatne konto pozwala na odtwarzanie nielimitowanej ilości ścieżek w trybie losowym bez możliwości ich wyboru, a użytkownicy muszą uzbroić się w cierpliwość, bo między utworami pojawiają się spoty reklamowe. Z kolei płatne opcje pozbawione są reklam oraz ograniczeń w słuchaniu. Pomysł zastosowania tego typu modelu w przypadku sprzedaży muzyki mógł się z początku wydawać szalony – nie przypuszczano, że ktokolwiek porwie się na ekstrawagancję i zdecyduje wydawać pieniądze na towar, którego nigdy nie dostanie na własność. Jednak wraz z tym, jak usługę rozszerzano o kolejne terytoria, użytkowników przybywało. To zaczęło wpływać nie tylko na jakość usługi (im więcej klientów, tym więcej pieniędzy oraz możliwości udostępnienia większej ilości utworów), ale także na to, jak słuchają muzyki jej użytkownicy, których liczba stale rośnie.
WPISZ, CZEGO SZUKASZ, A POWIEM CI, KIM JESTEŚ
W czasach, gdy zakupy robimy bez wychodzenia z domu, a pobrać się możemy niemal jednym kliknięciem, jesteśmy przyzwyczajeni do coraz większej wygody. Mało tego, wiemy już, że nic nie jest za darmo i gotowi jesteśmy pogodzić się z pewnymi obostrzeniami, by móc sięgnąć po nowoczesne rozwiązania. Warto jednak zauważyć, że sposób, w jaki Spotify i podążające za nim inne serwisy streamingowe kształtują dzisiejszy świat, to znacznie więcej niż konieczność pokornego przeczekiwania reklam pojawiających się co 20 minut. Spotify sukcesywnie rośnie w siłę jako medium kształtujące nasze gusta. Choć od nas zależy, czego słuchamy, to tylko pozornie mamy całkowicie wolną rękę. Głównym czynnikiem są tu rozwiązania prawne oraz współpraca biznesowa pomiędzy wytwórniami płytowymi a platformą – to, czy artysta albo nawet konkretny jego utwór jest dostępny, zależne jest od tego, czy firma decyduje się Ilustr. Wojtek Świerdzewski
na taką współpracę. Dla nas rezultatem braku takiego porozumienia jest „syndrom Netfliksa” – użytkownicy tej platformy wideo-streamingowej nie mogą obejrzeć wszystkich filmów, bo portalu zwyczajnie nie stać na wykupienie praw do wszystkiego, co kiedykolwiek nakręcono. W konsekwencji część użytkowników zniechęcona rezygnuje z członkostwa, a reszta zostaje i zamiast oglądać to, co by chciała, skupia się na tym, co jest dostępne. Tym samym zainteresowanie niedostępnym filmem maleje, a platforma nie widzi powodu, dla którego miałaby go kupić. W przypadku Spotify jest podobnie – większość albumów znanych artystów jest dostępna, ale trudniej jest na przykład o wykonawców krajowych, polskich. Oczywiście nie oznacza to, że platforma nie daje szans artystom mało znanym albo niezależnym. Bywa nawet przeciwnie – często są oni „tańsi” w udostępnieniu, bo mniejsze wytwórnie chętnie promują w ten sposób swoich niszowych podopiecznych. Jednakże z powodów czysto pozamuzycznych części wykonawców po prostu w usłudze nie znajdziemy.
KIEDYŚ „RIPOWANIE”, DZIŚ ”RIP”
Łatwość dystrybucji muzyki przy pomocy streamingu powoduje, że nawet cztery największe wytwórnie płytowe kontrolujące według różnych źródeł od 60 do 80% światowego rynku muzycznego, stopniowo wycofują się z wydań fizycznych nowych albumów. Nikt bowiem nie chce ich kupować, tylko po to, aby zaraz zgrać ich zawartość na smartfona i rzucić je w kąt. Nie wspominając już o tym, że cena jednej płyty nierzadko przekracza koszt miesięcznego abonamentu za streaming. Dość powiedzieć, że dwa lata temu brytyjska sieć sklepów HMV – monopolista muzycznej branży sprzedażowej – otarła się o bankructwo. Przegapili oni bowiem moment, w którym ich salony zamieniły się w wyludnione magazyny wypełnione zakurzonymi płytami, a jedynym rozwiązaniem ich trudnej sytuacji było drastyczne ograniczenie asortymentu, skupienie się na sprzedaży książek, sprzętu elektronicznego, gadżetów oraz wprowadzeniu zamówień przez Internet. Bezpośrednim rezultatem przenoszenia zysków wytwórni ze sprzedaży płyt CD oraz „empetrójek” na umowy z serwisami jest także dynamicznie zmieniająca się sytuacja artystów. Niełatwe jest jednoznaczne stwierdzenie, czy w ogólnym rozrachunku uczynienie z muzyki usługi przynosi artystom korzyści, czy nie. Z jednej strony chciałoby się przyznać
rację bijącym na alarm wykonawcom, których dochody szybko maleją za sprawą śmiesznie małych (nawet w porównaniu z przychodami ze sprzedaży pojedynczych plików) udziałów w zyskach ze streamingu. Z drugiej strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że paradoksalnie najwięcej hałasu robią nadal najlepiej zarabiający wykonawcy – jakkolwiek według praw kapitalizmu sukces powinien iść w parze z kwotami spływającymi na konta wykonawców, to ani grożąca zablokowaniem dostępu do swoich utworów Madonna, ani pomysłodawca stanowiącego konkurencję dla Spotify serwisu TIDAL Jay Z nie wydają się przekonujący z milionami dolarów na swoich kontach. Może faktycznie przychody najbogatszych topnieją, ale to właśnie na możliwości dotarcia do użytkowników w blisko 60 krajach nieznani dotąd muzycy zyskali więcej, niż gdyby ich twórczość przechodziła przez tradycyjną formę promocji. Przykładem takiego wykonawcy jest irlandzki wokalista bluesowy Hozier, którego singiel Take Me To Church okrzyknięty został najbardziej „zaraźliwym” utworem roku 2014. Wracając do konsumenckiej strony zagadnienia, użytkownicy takich serwisów jak Spotify zyskują idealne narzędzie, które pozwala na dostęp do niemal wszystkiego, co potrzebne. Jednocześnie jednak nawet w najbardziej innowacyjnych rozwiązaniach, do jakich należy streaming, do gry wkraczają też tradycyjne metody zarabiania pieniędzy, a więc promowanie konkretnych artystów przez wytwórnie przy pomocy reklam oraz „sugerowanie” użytkownikom utworów albo albumów. Zupełnie innym aspektem zachodzących zmian jest fakt, że muzyka przestała być produktem, a stała się usługą. Obecne zatarcie granic pomiędzy pojęciem albumu, playlisty a nawet radiem sprawia, że jako konsumenci nie wykupujemy piosenek, a jedynie prawo do ich słuchania. Skutki tego są dość poważne – poza prozaicznym faktem, jakim jest wymieranie tradycji kolekcjonowania płyt, tracimy także możliwość sprzedaży tego, co nabyliśmy. O ile kupno nawet najstarszej płyty kompaktowej można potraktować jako inwestycję, która ma szansę zwrócić się, to wydając na Spotify 20, 50 czy 100 złotych miesięcznie, praktycznie wyrzucamy pieniądze w błoto, bo gdy rezygnujemy z usługi, niczego nie odzyskujemy.
WSPÓLNA SPRAWA
Mówiąc o serwisach streamingowych nie sposób nie wskazać na aspekt społeczno-
ściowy tego typu usług. O ile do niedawna słuchanie muzyki było raczej kwestią indywidualnego z nią obcowania, to odkąd świat poznał serwis Last.fm, spora część tego procesu zaczęła wiązać się ze śledzeniem poczynań znajomych i dzieleniem się z nimi własnymi gustami. Zwykle więc nie słuchamy już tylko tego, co sami lubimy, a co podpowiedzą nam inni. Warto również zauważyć, że dostępność muzyki online w ogromnym stopniu wpływa na to, jak spędzamy czas na imprezach. Wyszukanie dowolnego utworu w Internecie jest łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Coraz częściej więc na organizowanych przez nas domówkach następuje moment, w którym ktoś dobierze się do laptopa i przybiera rolę didżeja wyposażonego jedynie w YouTube’a. Co prawda na razie to on jest wielkim wygranym, bo jego zasób muzyki jest znacznie szerszy niż Spotify, choć i to prawdopodobnie ulegnie wkrótce zmianie. Szwedzka firma za-
powiedziała bowiem, iż planuje ekspansję na rynek wideo – i to nie tylko w ramach branży muzycznej, ale też jako konkurencja dla serwisów oferujących oglądanie filmów, seriali oraz klipów tworzonych przez użytkowników.
WIELKA SZÓSTKA
Jak widać, istniejący od niespełna dekady Spotify zdążył już sporo namieszać we współczesnym świecie, a współpraca z Facebookiem jeszcze bardziej przyspieszyła ten proces. Być może już niedługo nazwę promowanego zielonym kółkiem serwisu będziemy wymieniać jednym tchem z największym portalem społecznościowym, Twitterem, Googlem, Ebayem i Amazonem. To te serwisy leżą u podstaw współczesnego społeczeństwa informacyjnego, działającego w oparciu o Web 2.0, medium, w którym głównym przekaźnikiem informacji jesteśmy my sami. Firmy, takie jak Spotify nie pojawiają się po to, by zarobić pieniądze i za kilka lat zniknąć
bez śladu. Wpływ tej platformy na przemysł rozrywkowy jest na tyle silny, że nawet gdyby jej się nie poszczęściło, to stworzenie nowej, bliźniaczo do niej podobnej to tylko kwestia czasu. Streaming śmiało można okrzyknąć jednym z tych wynalazków, które w dobie Internetu odmieniły codzienne życie ogromnej części obywateli krajów świata zachodniego. I tak jak każdy wynalazek, zdobywa on zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Pierwsi podkreślają wygodę użycia, prostotę działania i względnie przystępną cenę, jaką otrzymują użytkownicy takich usług, drudzy obwiniają je za ogłupienie społeczeństwa oraz pogorszenia niełatwej w wielu przypadkach, sytuacji artystów i twórców muzyki. Jednak tak, jak przy pojawieniu się każdego wynalazku, chociażby telewizji, tak w przypadku Spotify sprawdzi się zapewne stara prawda – nawet najlepsze narzędzie jest bezużyteczne, jeśli nie umie się go użyć, a żadne z nich nie ma tylko wad albo tylko zalet. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
21
PUNK
INTERNETU Ilustr. Joanna Krajewska
Molleindustria.com to projekt powstały w 2003 roku. Składa się na niego obecnie 26 gier (spośród których większość wykonana jest metodą flash), z których za darmo można skorzystać na stronie internetowej. Wśród nich znajduje się kilka rozmaitych symulatorów pracy w korporacji lub zarządzania nią, komentarzy dotyczących ludzkiej seksualności i związanych z nią przyzwyczajeń oraz gier antyreligijnych. W wirtualnym świecie włoski kolektyw Molleindustria jest zespołem punkowym, medium o szalenie antysystemowym potencjale. Zuzanna Sala
L
iczba czynników, które składają się na grę komputerową jest zaskakująca. Oprócz aspektów ludycznych, estetycznych, fabularnych, można też wyróżnić aspekt edukacyjny. Jego zawartość kwalifikuje – lub nie – konkretne gry do kategorii serious games. Ten angielski termin zdefiniować można najprościej jako gry, które oprócz autotelicznych mają także inne cele (edukacyjne, angażujące). Jak napisał w swoim artykule pod tytułem Wpływ gier komputerowych na kulturę polską jako zjawisko wielowymiarowe Paweł Janiszewski, „wraz z rosnącą pozycją kultury amerykańskiej na świecie można zaobserwować jej silny wpływ na pozostałe kultury narodowe, w tym polską. Dzieje się to na różnych płaszczyznach, z wykorzystaniem odmiennych kanałów przepływu informacji. Niezwykle powszechnym w realnym świecie, choć jeszcze niedocenionym w środowisku naukowym, jest oddziaływanie sfery gier cyfrowych i powiązanej z nią kultury Internetu na różne aspekty ludzkiego życia”. Choć w przypadku Molleindustria nie mamy do czynienia bezpośrednio z kulturą amerykańską – jest to bowiem kolektyw włoski – poruszane w grach problemy społeczne wydają się elementem łączącym wszystkie narody. Przekazywaniu tych informacji towarzyszy uniwersalizm języka, którym posłużyli się włoscy projektanci gier (angielski) i powszechność kanału komunikacji, jakim jest Internet. Projekt rozwija się już od 12 lat
i dociera do coraz szerszego kręgu odbiorców, w tym polskich. Gra Every day the same dream była wielokrotnie udostępniana na polskojęzycznych portalach rozrywkowych, a Jan Bińczycki opublikował na portalu Korporacji Ha!art artykuł komentujący pomysły włoskiego kolektywu. O tym, że Molleindustria powstała nie tylko ze względów ludycznych, świadczy wydany przez założycieli projektu manifest z 2003 roku. Napisali w nim między innymi: „Nie możemy nadal traktować gier wideo jak marginalnego elementu naszej codzienności. W ostatnich latach obroty branży komputerowej rozrywki przekroczyły te, które zapewnia kinematografia. Gra coraz więcej dorosłych i kobiet. Co sprawiło, że gry stały się tak ważnym elementem przestrzeni medialnej? W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych wielkie korporacje branży rozrywkowej rozszerzyły swoją aktywność w tym sektorze, wyparły, a później przejęły drobnych producentów. Molleindustria to włoski kolektyw artystów, designerów i programistów, którego celem jest rozpoczęcie poważnej dyskusji na temat społecznych i politycznych implikacji gier komputerowych. Połączy ona aktywistów, artystów internetowych, nałogowych graczy, krytyków i przeciwników gier. Zdecydowaliśmy się zacząć od rozrywki online, by ominąć mainstreamowe kanały dystrybucji i przezwyciężyć brak środków. Używając prostych, lecz wymownych gier, mamy nadzieję stać się zaczątkiem nowego
pokolenia krytycznych twórców, a przede wszystkim chcemy eksperymentować z wirusowo rozprzestrzeniającymi się działaniami, które można łatwo naśladować”1. Świadczy to o autorskiej świadomości rynku gier i powszechności tej rozrywki. Jednocześnie precyzuje plany założycieli projektu. W opinii twórców Molleindustria jest w stanie połączyć zupełnie – wydawałoby się – niezwiązane ze sobą światy aktywistów i graczy. Nietrudno zauważyć paralelę do wypowiedzi znanej projektantki gier – Jane McGonigal, która uchodzi za największego piewcę przydatności gier, gdy opisuje wyniki badań przeprowadzonych przez Instytut dla Przyszłości2. Założenie, że gry mogą zmienić świat, nie jest więc w przypadku Molleindustria odosobnione. Co zatem wyróżnia ten projekt? Z całą pewnością jest to dawka specyficznego humoru, która jest bezpośrednią, jak można mniemać, przyczyną popularności serwisu. Gdy w 2003 roku wyszły trzy gry zrealizowane przez Molleindustria, jedną z nich był Symulator Orgazmu. Ten i wiele innych kontrowersyjnych pomysłów przyczyniają się do ciągłego zwiększania liczby odwiedzających serwis. Molleindustria.com ma kilka strategii krytyki nowoczesnych zjawisk. Jedną z nich jest zwykłe (by nie rzec: prostackie) wyśmianie. Tak dzieje się na przykład w przypadku gry Faith Fighter (polski tytuł: Bojownik wiary), w której użytkownik może wziąć udział w inspirowanej popularnymi bijatykami (Mortal Kombat, Tekken) walce. Nieoczywistość i groteskowość zmierzenia polega na tym, że wśród wirtualnych postaci biorących udział w grze, odnaleźć można bóstwa lub proroków największych światowych religii: Jezusa, Buddę, Mahometa itd. Nieco inna strategia krytyki rzeczywistości ma miejsce w przypadku gry Phone story, której zadaniem jest uświadomienie, w jakich warunkach powstają nowoczesne telefony i do czego prowadzi uczestniczenie w konsumpcyjnym zachodnim rynku – jakie są tego konsekwencje w krajach rozwijających się. Pomysł na grę jest prosty – aplikacja na telefon opowiada historię aparatu, na którym się znajduje. Jeszcze inna forma krytyki przebija się przez grę McDonald’s Video Game, w której gracz postawiony jest w roli właściciela ogromnej korporacji i musi zarządzać nią tak, aby koszty były jak najmniejsze, a przyko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
23
chody jak największe. Również gra, która ma na celu uświadomić sposób funkcjonowania dronów (Unmanned – polski tytył: Bezzałogowy), działa w istocie na podobnym mechanizmie. Gracz musi bowiem wybrać między sukcesem osobistym lub szczęściem a tym, co moralnie wydaje się właściwe. Ogranicza go jednak system. Jest świadomy, że ryzyko jest zbyt duże – może stracić na przykład dobre relacje rodzinne lub bardzo potrzebne na leczenie bliskiej osoby pieniądze, których brakuje. W 2005 roku Henryk Noga wydał książkę pod tytułem Bohaterowie gier komputerowych – implikacje pedagogiczne. Opisywał w niej przypadki, w jakich stawia się użytkownika gry – nierzadko identyfikującego się po pewnym czasie grania z bohaterem – w komputerowych formach rozrywki. Rozważał różne przypadki tego, w jaki sposób podświadomie użytkownicy gier przejmują pewne schematy myślenia i działania od swoich wirtualnych ulubieńców. Zauważył wiele niebezpieczeństw, między innymi ukrytą symbolikę, brutalne wzorce zachowań i tak dalej. Jednak bohater gry komputerowej może również implikować – czego zdaje się nie zauważać Henryk Noga – pozytywne wzorce. Nie tylko w kwestiach gloryfikowania takich cech jak odwaga, poczucie wolności, honor, ale właśnie w promocji świadomości społecznej i globalnej. Trwający i rozwijający się już od 12 lat projekt Molleindustria jest ciekawym i osobliwym przykładem serious game – pełnym specyficznego, niekiedy czarnego, internetowego humoru. To, co wyróżnia gry Molleindustria, to ich ładunek ideologiczny. Te gry są bowiem pełne pobudek anarchistycznych i społecznych. Antyreligijność, antykorporacyjność i zwrócenie uwagi na globalne zależności między krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się – oto główne motywy pojawiające się w grach Molleindustria. Interesujące wykonanie graficzne i język angielski, jakim posługują się twórcy gier, będzie umożliwiał dalszą ekspansję i wzrost popularności antysystemowych gier. J. Bińczycki, Grywalna teoria [online], [dostęp 20 czerwca 2015], dostępny w Internecie na stronie: http://www.ha.art.pl/prezentacje/wolna-kultura/2548-jan-binczycki-grywalna-teoria.html. 2 Zob. J. McGonigal, Gry komputerowe mogą uczynić świat lepszym [online], [dostęp: 20 czerwca 2015], dostępny w Internecie na stronie: http://www.ted. com/talks/jane_mcgonigal_gaming_can_make_a_ better_world?language=pl#t-927146. 1
Ilustr. Joanna Krajewska
Aleksijewicz u Conrada ALE O CO CHODZI?
Pisząc o samej konferencji, trudno nie wspomnieć o ogólnej idei festiwalu, którą jest zadanie kłamu twierdzeniu, że literatura umiera i nie jest już nikomu potrzebna. Ponadto sam program również okazał się co najmniej kuszący. Wśród nowości szczególnie ciekawie prezentowała się specjalna strefa dla blogerów, zdająca się potwierdzać, że ich opinie mogą być jak najbardziej rzetelne i miarodajne. Największym zaskoczeniem w programie imprezy było dla mnie jednak pojawienie się gier komputerowych, a konkretnie scenarzystów z CD Projekt RED, odpowiedzialnych za warstwę fabularną gry Wiedźmin 3: Dziki Gon, będącej w tym momencie największą chlubą rodzimej branży rozrywki elektronicznej. Trzeba przyznać, że organizatorzy wydarzenia najwyraźniej idą z duchem czasu i, co ważniejsze, jeśli wierzyć opisom zawartym w programie, nie robią tego na siłę. Warto też dodać, że w tym roku festiwal po raz pierwszy przyznał Nagrodę Conrada dla najlepszego literackiego debiutu ubiegłego roku. Jest to wyraźne wsparcie dla początkujących twórców, a przy okazji sygnał dla wydawnictw, które z oczywistych względów chętniej sięgają po sprawdzone nazwiska. Szczególnie ciekawe jest to, że jury wybrało jedynie nominowanych do nagrody, a ostatecznego wyboru zwycięzcy, poprzez internetowe głosowanie, dokonali czytelnicy.
PORANNA KONFERENCJA PRASOWA
Pierwszy dzień 7 edycji krakowskiego Festiwalu Conrada należał bezsprzecznie do tegorocznej laureatki literackiej Nagrody Nobla. Ba, sami organizatorzy niejako to podkreślili, czyniąc Swietłanę Aleksijewicz gościem specjalnym inauguracyjnej konferencji prasowej, która odbyła się w Pałacu pod Baranami. Nie będę ukrywał, że to właśnie białoruska reportażystka była głównym powodem mojego zainteresowania festiwalem, dlatego w poniższej relacji skupię się jedynie na wspomnianej konferencji prasowej oraz na spotkaniu z noblistką w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Aleksander Jastrzębski Fot. materiały prasowe
Już samo pojawienie się Swietłany Aleksijewicz wywołało owację na stojąco. Po omówieniu przez organizatorów festiwalowych atrakcji głos zabrała pisarka. Mówiła spokojnie, acz pewnie, starannie ważąc słowa. W jej postawie próżno szukać sztucznej i przerysowanej powagi. Widać raczej ciepło i normalność, choć też odrobinę melancholii. Noblistka mówiła między innymi o trudnych stosunkach ze słowem, które często jest czymś agresywnym i nieuchwytnym, a także o tym, że prawdziwy pisarz musi wybić się ponad banał i dotrzeć do tego, co jest tajemnicą naszego życia. Wspomniała również, że przez ponad 30 lat pisała encyklopedię czerwonego człowieka (autorka nazywa tak cykl, na który składają się książki: Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, Ostatni ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
25
świadkowie, Czarnobylska modlitwa, Cynkowi chłopcy oraz Czasy secondhand) i ten materiał był bardzo okrutny. Nierzadko dopadało ją poczucie frustracji, że ten bezmiar cierpienia nie przemienił się w wolność, która niby pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych, ale zrodziła także wiele potworów. Pisarka dodała, że zrozumienie tego i opowiedzenie o tym wszystkim to niezwykłe zadanie, któremu chyba jednak nie podołała, bo wystarczy włączyć telewizję, by przekonać się, w jakim świecie żyjemy. Swoją wypowiedź zakończyła, mówiąc o podziwie dla organizatorów festiwali, których celem jest walka z nadchodzącą ciemnością, i nadmieniając, że cieszy się, że jest ich wielu. Kiedy nastał czas na pytania od dziennikarzy, padło oczywiście, zapewne najczęściej słyszane ostatnio przez Aleksijewicz, pytanie o to, jak się czuje z Nagrodą Nobla. Pisarka odpowiedziała dziennikarzowi żartobliwie, że to tak samo, jakby on dowiedział się, że kobieta, w której jest od dawna zakochany odwzajemnia to uczucie, a następnie ktoś zapytałby go, jak się z tym czuje. Kiedy obecni na sali przestali się śmiać, dodała, że jeszcze się z tym poczuciem nie oswoiła. Inny dziennikarz zapytał, co noblistka ma na myśli, gdy mówi o nadchodzącej ciemności. Autorka wyjaśniła, że chodzi o wzrost rosyjskiego nacjonalizmu. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych pojawiła się wolność, Aleksijewicz wraz z przyjaciółmi zastanawiała się, dlaczego naród milczy. Wszystko wyjaśniło się, gdy nastał czas Putina, który zaczął mówić językiem militarnym, imperialnym. Wtedy naród przemówił i to, co usłyszała, było przerażające. Dodaje, że wcześniej też oczywiście byli radykałowie i nacjonaliści, ale ich głos był odosobniony, a teraz to oni rządzą. Co więcej, określenia liberał i demokrata są obecnie w Rosji obelgami.
AUDITORIUM MAXIMUM
Spotkanie z autorką w wypełnionym po brzegi Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego było w zasadzie rozszerzeniem tematów poruszonych podczas konferencji prasowej i prawdę mówiąc, jesli ktoś na bieżąco czytał wywiady ze Swietłaną Aleksijewicz, to nie dowiedział się zbyt wielu nowych rzeczy, ale nie można też powiedzieć, że noblistka nie powiedziała nic nowego, także w już znanych kwestiach. Co więcej, na pytania prowadzącego i publiczności odpowiadała niezwykle wyczerpująco i chętnie. Nie dało się dostrzec w niej cienia
zniecierpliwienia. Z tego powodu domyślnie godzinne spotkanie, rozpoczęte z około 20-minutowym opóźnieniem, trwało ponad półtorej godziny. Oczywiście była mowa o dwóch książkach, nad którymi obecnie pracuje autorka. Tematyką pierwszej jest miłość, a drugiej – starość i śmierć. Na pytanie o wybór tematyki odpowiedziała, że życie kręci się wokół dwóch rzeczy: miłości i śmierci, a wszystko inne jest banałem. Względem starości wypowiedziała się, że postęp dał człowiekowi dodatkowe 30 lat życia i nie zawsze wie on, co z tym czasem zrobić. Zwróciła się też do młodych, których na sali było wielu, że mają przewagę z powodu ilości czasu na wszystko i że nie warto żyć w pośpiechu ani traktować życia zbyt poważnie. Nie zabrakło również pytań dotyczących warsztatu dziennikarskiego pisarki, tego, w jaki sposób radzi sobie z rozmowami o często tak trudnych i przerażających doświadczeniach ludzkich, o rozczarowaniu społeczeństwa rosyjskiego dzikim kapitalizmem, rosyjskim nacjonalizmie czy żywotności człowieka radzieckiego mimo nowych pokoleń. Znalazło się także miejsce dla opowieści w rodzaju tej o nabożeństwie w pewnej cerkwii w intencji rosyjskiej broni atomowej. Padła też odpowiedź na pytanie, które trapiło wiele osób w dniu otrzymania Nagrody Nobla przez Aleksijewicz: jak zareaguje na to Łukaszenka? Okazało się, że początkowo milczał, ale gdy noblistka dostała gratulacje od prezydenta Niemiec i Gorbaczowa, on także przesłał gratulacje. Nie zrobił tego natomiast Putin.
KURTYNA OPADA
Zanim wybrzmiały ostatnie słowa podziękowań, płynące z ust prowadzącego spotkanie Wacława Radziwinowicza, widzowie, spragnieni autografów autorki, ruszyli w stronę noblistki. I tutaj ogromne wyrazy szacunku dla ochrony, która niezwykle sprawnie odgrodziła pisarkę od tłumu, zanim ten do niej dotarł, po czym pomogła w sprawnym zorganizowaniu podpisywania książek. W zasadzie jedyny zgrzyt organizacyjny pojawił się przy okazji tłumaczenia spotkania. Przed wejściem na salę należało zaopatrzyć się w zestaw słuchawkowy, za pośrednictwem którego miał przemawiać do nas tłumacz. Choć informacja o tym, że spotkanie będzie prowadzone w języku rosyjskim i tłumaczone symultanicznie na polski znajdowała się na stronie interneto-
wej festiwalu, to w samej sali nie dostrzegłem jasnego komunikatu, że jeśli nie weźmiemy zestawu słuchawkowego, będziemy skazani na naszą znajomość języka Dostojewskiego. Z tego powodu, jeszcze przed rozpoczęciem spotkania, wiele osób zawracało z sali, by zaopatrzyć się w zestaw, co mogło mieć wpływ na opóźnienie. Podczas samego spotkania tłumaczenie dla noblistki i pozostałych odbywało się na tym samym kanale, przez co trzeba było bawić się potencjometrem głośności, jeśli nie interesowało nas tłumaczenie polskich pytań na język rosyjski. Osobiście niezbyt mi to przeszkadzało, ale na twarzach moich sąsiadów dało się dostrzec ślady irytacji z tego powodu. Największy problem pojawił się jednak przy próbie zwrócenia zestawów słuchawkowych. Należało to zrobić przy stoisku, z którego wzięliśmy je poprzednio, a było ich kilka. Jak się okazało, spowodował to fakt, że sprzęt do tłumaczenia dostarczały co najmniej trzy różne firmy, ponieważ żadna z nich nie dysponowała odpowiednią jego ilością dla zabezpieczenia tak dużego wydarzenia. Z tego powodu zrobiło się spore zamieszanie, w wyniku którego wyjście z sali było dość czasochłonne. Niemniej otarcie się o Festiwal Conrada oraz uczestnictwo w spotkaniach z noblistką z całą pewnością było ciekawym doświadczeniem. Pomimo oficjalnego charakteru obu spotkań Swietłana Aleksijewicz roztaczała wokół siebie aurę ciepła i czegoś, co można nazwać swojskością. Sprawiło to, że zarówno podczas konferencji prasowej, jak i w czasie późniejszego spotkania, autorka nie przemawiała, a zwyczajnie mówiła, dzięki czemu czułem się raczej jak podczas rozmowy w cztery oczy, a nie jako jeden z ponad tysiąca słuchaczy zasiadających w Auditorium Maximum. Poza tym miło mieć świadomość, że we współczesnym świecie, opanowanym przez elektronikę i infotainment, a szczególnie w kraju, w którym, powtarzając za organizatorami, 60% społeczeństwa nie czyta książek, wciąż są tak silne bastiony literatury. Budujące jest też to, że spotkanie z reprezentantką literatury faktu przyciągnęło aż tylu ludzi. Zapewne część z nich przyszła tylko dlatego, że Aleksijewicz dostała Nobla, ale wiele osób miało przy sobie jej książki, a przypadkiem podsłuchane rozmowy często potwierdzały, że przybyli znali twórczość pisarki już wcześniej. Być może jest to swego rodzaju iskierka nadziei na to, że mrok nas tak łatwo nie ogarnie.
wystawa Wystawa„BUNT”
EKSPRESJONIZM TRANSGRANICZNA AWANGARDA
Logotyp tournée wystawy: Andrzej Bobrowski, Transformacja M/S, projekt, linoryt, 2015
PRACE Z BERLIŃSKIEJ KOLEKCJI PROF. ST. KAROLA KUBICKIEGO WE WROCŁAWIU
19.11–12.12.2015 Dolnośląskie Centrum Fotografii „Domek Romański” Galeria Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu pl. bpa Nankiera 8, 50-140 Wrocław, www.okis.pl Wernisaż: 26.11.2015, godz. 17.00. Wstęp wolny! Galeria czynna poniedziałek-sobota | 10.00-18.00 Bilety: normalny 4 zł, ulgowy* 2 zł. W poniedziałki wstęp bezpłatny. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
27
Stanisław Kubicki, Wieża Babel II, linoryt, 1917, Muzeum Okręgowe im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy
W
ystawa „Bunt” – Ekspresjonizm – Transgraniczna awangarda. Prace z berlińskiej kolekcji prof. St. Karola Kubickiego zorganizowana przez Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Artystycznego i prezentowana w Dolnośląskim Centrum Fotografii „Domek Romański” wieńczy międzynarodowe tournée honorujące hojną darowiznę syna polsko-niemieckiej pary artystów, Margarete i Stanisława Kubickich dla polskich muzeów. Dotychczas prezentowana była ona w Muzeum Narodowym w Poznaniu (19.04–31.05.2015) oraz Muzeum Okręgowym im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy (26.06–23.08.2015), a także w ojczyźnie ekspresjonizmu, Dreźnie – w Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego (4.09–8.11.2015). Zasadniczą część wystawy stanowią prace graficzne i rysunki ugrupowania siedmiu artystów grupy Bunt (1918–1922) – Margarete i Stanisława Kubickich, Jerzego Hulewicza, Jana Panieńskiego, Władysława Skotarka, Stefana Szmaja i Jana Jerzego Wronieckiego. Ich pierwsze wystąpienie miało miejsce w kwietniu 1918 roku w Poznaniu. Świadomie dwujęzyczna nazwa zrzeszenia Bunt (która po niemiecku znaczy: pstry, jaskrawy) odzwierciedla jego ekspresjonistyczny program, symbolizowany także przez graficzny motyw Wieży Babel, który pojawił się na plakatach pierwszej
Ilustr. materiały prasowe
wspólnej wystawy, przygotowanych w dwóch językach i stanowiących w trakcie I wojny światowej pacyfistyczne wezwanie do pojednania polskiej i niemieckiej ludności miasta. Ze względu na fakt, że w latach 1918–1919 w galerii czasopisma „Die Aktion” odbyły się trzy wystawy grupy Bunt, a jego ostatnim wspólnym wystąpieniem była Internationale Ausstellung revolutionärer Künstler [Międzynarodowa Wystawa Artystów Rewolucyjnych] w Berlinie w 1922 roku, prace składające się na aktualną ekspozycję do momentu darowizny dla polskich muzeów pozostawały w tamtejszych zbiorach spadkobierców Kubickich. Aktualnej wystawie prac, utrzymanych głównie w stylu ekspresjonistycznym, towarzyszą współczesne prezentacje artystyczne. Logotyp tournée autorstwa Andrzeja Bobrowskiego oraz grupowe realizacje 31 grafików – Refleks (2014–2015) i Ulotka (2015) ukazują stylistyczny i programowy wpływ dokonań grupy Bunt na sztukę najnowszą. Pokaz Ich 7 (2015) obejmuje prace nieformalnej grupy twórców, której skład i profil artystyczny nawiązuje do siedmioosobowego stowarzyszenia poznańskich ekspresjonistów. Oprócz prac sześciu grafików wrocławskich i poznańskich, prezentacja ta obejmuje rzeźbę autorstwa Małgorzaty Kopczyńskiej, stanowiącej żeński pendant najwybitniejszego rzeźbiarza Buntu – Augusta Zamoyskiego. Jej obecność przypominać ma także słabo znany fakt, iż prac reprezentujących tę dziedzinę
sztuki w dorobku grupy było więcej. Rzeźby z drewna tworzył bowiem Władysław Skotarek, a z gipsu i brązu – Margarete Kubicka. Po premierze w Dreźnie, także we Wrocławiu zaprezentowana zostanie instalacja ze szkła i żelaza pt. Przenikanie (2015), której główny komponent stanowi para monumentalnych portretów w formie reliefów autorstwa wrocławskiego tandemu artystów, Karoliny Ludwiczak i Marcina Stachowiaka. Forma tej pracy nawiązuje do linorytniczych płyt, z których w latach 1917/1918 współzałożyciele Buntu – Margarete i Stanisław Kubiccy – odbijali swe ekspresjonistyczne wizerunki własne. Poza dziełami graficznymi ekspozycja obejmuje fotografie ukazujące historyczny kontekst transgranicznej działalności grupy. Część z nich wykonali tak wybitni fotografowie dwudziestolecia międzywojennego jak przedstawiciel nowej rzeczowości – August Sander czy ex-dadaista – Raoul Hausmann. Nowym komponentem wystawy będą monumentalne prace w technikach druku wklęsłego i wypukłego, uzupełniające prezentację Ich 7, uświadamiające zmianę uzusu odbiorczego grafiki, nieupowszechnianej już, jak w czasach Buntu, głównie za pomocą czasopism artystycznych, lecz częściej poprzez autonomiczne ekspozycje i multimedialne pokazy, w ramach których pojedyncze obiekty zdumiewać mogą swą skalą. Ponadto we Wrocławiu po raz pierwszy w trakcie tournée zaprezentowany zostanie film artystyczno-dokumentacyjny Bunt – Re-wizja, autorstwa Lidii Głuchowskiej i Anny Kraśko, ukazujący wszystkie jego dotychczasowe stacje, od momentu przekazania daru z prywatnej kolekcji w Berlinie do wystawy w Dreźnie. Ekspozycja w „Domku Romańskim”, podobnie jak poprzednie odsłony, włączona do programu Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie, upamiętnia fakt, iż silnymi centrami ekspresjonizmu były niegdyś nie tylko Poznań, Berlin i Drezno, lecz również obecna stolica Dolnego Śląska. Ponadto wskazuje ona na fakt, że nie tylko druk wlęsły i wypukły, lecz również fotografia są mediami twórczych eksperymentów stanowiących pomost pomiędzy czasami ekspresjonizmu i klasycznej awangardy a współczesnością. Kuratorka tournée wystawy: dr Lidia Głuchowska Koordynatorzy wystawy we Wrocławiu: Agnieszka Chodysz-Foryś, Marta Przetakiewicz, Bronisław Kowalewski (Dolnośląski Festiwal Artystyczny OKiS)
PREZENTACJE SZTUKI WSPÓŁCZESNEJ TOWARZYSZĄCE WYSTAWIE PRAC GRUPY BUNT:
Projekt Refleks (2014–2015) Artyści współcześni: Krzysztof Balcerowiak, Andrzej Bobrowski, Stefan Ficner, Marek Glinkowski, Jarosław Janas, Dorota Jonkajtis, Katarzyna Krawczyk, Maciej Kurak, Małgorzata Maryna Mazur, Agnieszka Mori, Grzegorz Nowicki, Mirosław Pawłowski, Max Skorwider, Piotr Szurek, Michał Tatarkiewicz, Radosław Włodarski Kurator: Maciej Kurak Plakat: Andrzej Bobrowski Film: Marek Glinkowski (tekst: Maciej Kurak, dźwięk: Radosław Włodarski)
Instalacja ze szkła i żelaza Przenikanie (2015) Karolina Ludwiczak, Marcin Stachowiak Bunt – Re-wizja: film artystyczno-dokumentacyjny o tournée wystawy donacyjnej Koncepcja i realizacja: Lidia Głuchowska, Anna Kraśko Realizacja techniczna: Anna Kraśko
Władysław Skotarek, Zachwyt, linoryt, 1918, reprodukcja w: „Zdrój” III, s. 10., zbiory prywatne, Berlin
Projekt Ulotka (2015) Artyści współcześni: Krzysztof Balcerowiak, Andrzej Bobrowski, Magdalena Czerniawska, Stefan Ficner, Agata Gertchen, Marek Glinkowski, Mariusz Gorzelak, Paweł Frąckiewicz, Jarosław Janas, Aleksandra Janik, Zuzanna Dyrda, Dorota Jonkajtis, Anna Kodź, Wojciech Kołacz, Sebastian Łubiński, Katarzyna Krawczyk, Marta Kubiak, Maciej Kurak, Małgorzata Maryna Mazur, Agnieszka Mori, Christopher Nowicki, Grzegorz Nowicki, Mirosław Pawłowski, Max Skorwider, Jacek Szewczyk, Piotr Szurek, Michał Tatarkiewicz, Anna Trojanowska, Przemysław Tyszkiewicz, Małgorzata Warlikowska, Radosław Włodarski Kurator: Maciej Kurak Koordynator we Wrocławiu: Jacek Szewczyk Plakat: projekt: Maciej Kurak, Radosław Włodarski, Andrzej Bobrowski; linoryt: Andrzej Bobrowski Film: Marek Glinkowski (dźwięk: Radosław Włodarski) Projekt Ich 7 (2015) Artyści współcześni: Andrzej Bobrowski, Agata Gertchen, Maciej Kurak, Jacek Szewczyk, Piotr Szurek, Przemysław Tyszkiewicz (grafika), Małgorzata Kopczyńska (rzeźba) Kuratorka: Lidia Głuchowska
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
29
Logotyp prezentacji Ulotka (2015), kurator: Maciej Kurak, proj. Maciej Kurak, Radosław Włodarski, linoryt: Andrzej Bobrowski
Organizatorzy: Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucja Kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego – w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Artystycznego oraz Dolnośląskie Centrum Fotografii „Domek Romański” – galeria OKiS Muzeum Narodowe w Poznaniu Muzeum Okręgowe im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego w Dreźnie (należące do Związku Muzeów Miasta Drezno)
Patronat: Stowarzyszenie Międzynarodowe Triennale Grafiki w Krakowie Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego
Partnerzy: Akademia Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu, Wydział Grafiki i Sztuki Mediów Wrocławskie Targi Dobrych Książek Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu, Wydział Grafiki i Komunikacji Wizualnej Fundacja Rarytas, Poznań Wielkopolskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych Instytut Sztuk Wizualnych, Wydział Artystyczny, Uniwersytet Zielonogórski
Patroni medialni edycji wrocławskiej: „Quart”, „Dyskurs”, „Format”, „Odra”, Radio Wrocław Kultura, portal DOKiS.pl Opieka medialna: TVP Wrocław
Projekt współfinansowany przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej. Wystawa we Wrocławiu dofinansowana ze środków Samorządu Województwa Dolnośląskiego. Ilustr. materiały prasowe
◆ ◆ ◆ film ◆
Wakacje pod specjalnym nadzorem W nietypowy sposób publiczna Czeska Telewizja (Česká televize) postanowiła upamiętnić 70 rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej. Pod koniec maja, w najlepszym czasie antenowym, w ramówce stacji pojawił się kontrowersyjny reality show o niewinnej nazwie Wakacje w Protektoracie (Dovolená v Protektorátu, 2015). Uczestnicy programu przez dwa miesiące żyli w całkowitym odizolowaniu, w realiach imitujących czasy niemieckiej okupacji z lat 1939-1945. Mikołaj Góralik
T
rudny do gatunkowego zaklasyfikowania format wzbudził liczne dyskusje jeszcze przed emisją pierwszego odcinka. Dobrze zakrojona kampania marketingowa, obejmująca wizyty twórców w telewizjach śniadaniowych czy spoty podczas transmisji cieszących się ogromną oglądalnością, rozgrywanych w Pradze mistrzostw świata w hokeju, także zrobiła swoje. W mediach zawrzało, rodzimi dziennikarze obwieszczali kolejny upadek telewizji, a zagraniczni komentatorzy dowodzili, że tak odważny pomysł mógł zrodzić się tylko w głowach wyjątkowo liberalnych Czechów. Medialny szum szybko minął i mało kto zadał sobie trud obejrzenia wszystkich 8 epizodów, tymczasem finalny ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
31
efekt rozminął się zarówno z prognozami krytyków, jak i oczekiwaniami samych twórców.
ZABAWA W WOJNĘ
Autorką scenariusza jest dokumentalistka Zora Cejnková, która zainspirowała się opowieściami jej dziadków na temat codziennego życia w Protektoracie Czech i Moraw. Jak dowodzi w licznych wywiadach, Wakacje w Protektoracie są o wiele bardziej ambitne niż tradycyjne reality show, mają bowiem również wymiar edukacyjny. Na potwierdzenie tych słów reżyserka przywołuje między innymi bliźniaczo podobną serię The 1940s House (2002) oraz zrealizowaną dla BBC Wartime Farm (2012). W pierwszej z nich współczesna brytyjska rodzina została „przeniesiona w czasie” do Londynu lat czterdziestych XX wieku, aby przez kilka tygodni wieść styl życia ówczesnej klasy Ilustr. Damian Dideńko
średniej w warunkach odpowiadających tamtejszej epoce. Z kolei cykl Wartime Farm, oparty przede wszystkim na zabiegu reenactment, stawiał przed zatrudnionymi przez telewizję ekspertami z dziedziny historii i archeologii konkretne zadania odtworzenia sposobów pracy na brytyjskiej prowincji z lat wojny. W czeskiej wersji wyłoniona podczas eliminacji trzypokoleniowa rodzina Dočekalów i Lustyków nie wiedziała, w który z momentów historycznych trafi. Podekscytowani uczestnicy typowali, że może to być wiek XIX, okres narodowego odrodzenia, bądź też czasy działalności religijnego reformatora Jana Husa (1369–1415) – nota bene, w tym samym okresie, co Wakacje w Protektoracie, stacja ČT1 wyemitowała miniserial Jan Hus (2015), upamiętniając tym samym kolejną ważną dla Czechów okrągłą rocznicę. Przykra niespo-
dzianka miała stać się częścią suspensu pierwszego odcinka o znamiennym tytule Witajcie w piekle (Vítejte v pekle). Dotychczas wszystko zapowiadało się na wielką przygodę, a zarazem błogie wakacje. Krewni, oderwani od codziennych obowiązków i udogodnień cywilizacji, musieli spędzić w odosobnieniu kilka tygodni, a ich wytrwałość miała zostać nagrodzona sporą sumą pieniędzy. Niczego niepodejrzewającą rodzinę przebrano co prawda w stroje z epoki, jednak niewprawne oko nie było w stanie wychwycić, w której dekadzie XX wieku noszono podobne ubrania. Z opaskami na oczach Dočekalowie i Lustykowie trafili do ukrytego w górach domku we wsi Staré Hamry, trwającą idyllę przerwała dopiero pierwsza radiowa audycja, z której bliscy dowiedzieli się, że wojska III Rzeszy właśnie przekroczyły granice Czechosłowacji…
DOCU-REALITY
Punkt wyjścia przypomina format reality show: pozbawieni kontaktu ze światem uczestnicy musieli postępować według określonych zasad, teren, po którym mogli się poruszać wyznaczały w tym wypadku tabliczki ze znakiem „granica państwa”. Jednak twórcy programu zmodyfikowali nieco ten koncept – samotnię w Starych Hamrach regularnie odwiedzali aktorzy, mający do odegrania konkretne role. Każdy z trwających godzinę odcinków przeplatały też archiwalne wstawki, przybliżające historię zbrojnego konfliktu – zaburzony został czas rzeczywisty, w skondensowanej formie uczestnicy, a wraz z nimi widzowie, w ciągu 8 tygodni przeżyli 6 wojennych lat, od ustanowienia Protektoratu na wiosnę 1939 roku, aż po wyzwolenie terenów dzisiejszych Czech przez armię sowiecką w 1945 roku. Rodzina najczęściej nie wiedziała, jak powinna w danej sytuacji reagować – czy postępować naturalnie, czy angażować się aktorsko w zainscenizowane przez przybyszów sytuacje – trudno bowiem uwierzyć, że całkowicie „zapomniała” o towarzystwie ekipy realizacyjnej. Jak zapewnia pomysłodawczyni, długotrwałe oderwanie od rzeczywistości wzmacnia efekt immersji, więc uczestnicy naprawdę weszli w swoje role, dlatego nad bezpieczeństwem śmiałków cały czas czuwał sztab psychologów. Na potwierdzenie tych słów Cejnková przywołuje casus słynnego eksperymentu Zimbardo, i rzeczywiście, momentami wszyscy zdawali się wierzyć, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony nazistów. Emocjonalnie reagował zwłaszcza senior rodu, Jiří Dočekal (urodzony w 1933), pamiętający jeszcze lata okupacji przypadające na okres jego dzieciństwa. Postawienie uczestników w takiej sytuacji budzi oczywiście wątpliwości natury moralnej, zwłaszcza, że poprzez zaangażowanie w projekt, za niepowodzenia oddalające ich od zdobycia głównej nagrody, winili oni Adolfa Hitlera. Choć autorzy telewizyjnej produkcji przekonują, że uczestnicy mieli pozostawioną pełną dowolność zachowania się w każdej z sytuacji, to w zaaranżowanych scenkach ukrywania zbiegów żydowskiego pochodzenia czy pomocy partyzantom w działalności dywersyjnej kwestia ich faktycznej możliwości dokonania wyboru pozostaje dyskusyjna. Brak całodobowej rejestracji życia osób biorących udział w programie był jednym z najpoważniejszych odstępstw od standardów reality show. Tłumaczono to troską o zdro-
wie psychiczne uczestników, zaś przeciwnicy tego pomysłu zarzucali producentom Wakacji w Protektoracie, że w ten sposób manipulują przekazem. Pojawiły się nawet plotki, szybko dementowane, że w połowie pobytu w Starych Hamrach, rodzina zażądała możliwości skorzystania z telefonu, pod groźbą opuszczenia programu. Dotrwanie do końca leżało w obopólnym interesie, choć z odcinka na odcinek oglądalność spadała, pierwszy obejrzało 518 tysięcy widzów, a ostatni już tylko 360 tysięcy, w liczącej 10,5 miliona ludności Republice Czeskiej wciąż jest to dobrym wynikiem. Z kolei Dočekalowie i Lustykowie mogli wygrać milion czeskich koron w złocie, ufundowanych przez Czeską Mennicę, o czym w każdym odcinku przypominał nachalny product placement. Choćby z tego powodu zgadzali się oni na wszystkie, nawet najbardziej absurdalne punkty scenariusza – na przykład w jednym z odcinków dwójka dzieci Lustyków wystawiała przed grupą przebranych za gestapowców aktorów przedstawienie o wyższości rasy aryjskiej. Wakacje w Protektoracie przypominają więc w największym stopniu formułę docu-reality, czyli fabularno-dokumentalnej hybrydy z udziałem niezawodowych aktorów, posiadających tylko zarys scenariusza, który mogą wypełnić dowolnymi kwestiami dialogowymi. Taki program byłby czymś innym niż inscenizowane dokumenty czy tworzone całymi seriami docudramas, gdzie każdy z odcinków poświęcony jest innej historii1.
REGUŁY GRY
Po przybyciu do nowego miejsca zamieszkania uczestnicy programu odnaleźli liczący 10 punków regulamin; naruszenie choćby jednego z postanowień przez któregoś z członków rodziny groziło utratą wygranej. Oprócz stałych obowiązków, takich jak opieka nad trzodą chlewną, każdego tygodnia Dočekalowie i Lustykowie otrzymywali dodatkowy zestaw zadań, a ich wykonanie wiązało się ze zdobyciem kolejnej części z puli miliona koron, jaka była do zdobycia. Ponadto, za wykonaną pracę rodzina dostawała tygodniową wypłatę w obowiązującej w Protektoracie walucie, dzięki czemu u obwoźnego handlarza mogła uzupełniać zapasy żywieniowe. Powtarzalny schemat okazał się mało atrakcyjny, wszystkie odcinki miały bardzo podobny przebieg, zgodnie z którym widzowie oglądali cotygodniowe perypetie rywalizujących o wygraną siedmiorga śmiałków,
najczęściej komentujących przed kamerą w formule „gadających głów” to, co można było zobaczyć na ekranie. Aby utrzymać zainteresowanie publiczności, każdy z epizodów kończył się krótką zapowiedzią następnego odcinka, obiecującą kolejne zwroty akcji – nocne naloty gestapo, wymianę ognia czy groźbę deportacji (sic!). Ostatnia część zakończyła się oczywiście obowiązkowym porzuceniem masek przez aktorów i wspólnym świętowaniem zakończenia wojny, to znaczy końca programu. Największy niesmak pozostawia nie tylko infantylizacja pamięci historycznej i polityka repertuarowa publicznej telewizji zakładająca, że zamiast rzetelnych programów dokumentalnych, w rocznicę zakończenia II wojny światowej pojawi się rozrywkowe show. Dwuznaczna moralnie jest również wiodąca retoryka – znająca przebieg wojny rodzina dobrowolnie stawiała siebie w roli ofiary. Wciągnięci w tę wstydliwą przyjemność widzowie śledzili losy Dočekalów i Lustyków z bezpiecznej pozycji podglądaczy, przekonanych, że doskonale wiedzą, jaki będzie ciąg dalszy. Nie pomagały powracające w każdym odcinku zapewnienia narratora, że w fikcyjnej biografii uwięzionej w dawnych czasach rodziny może zdarzyć się wszystko. W gruncie rzeczy chodziło przecież o imitację codziennego życia, z dala od przełomowych wydarzeń. Przekaz telewizyjny uzupełniała nostalgiczna ścieżka muzyczna: tłem dla toczonych zmagań był na przykład utwór Jen pro ten dnešní den pochodzący z wielkiego przeboju kinowego okresu Protektoratu, romantycznej komedii Kristian (1939) w reżyserii Martina Friča. Motyw podróży w czasie nosi w sobie duży potencjał dramaturgiczny, pozwalający na tworzenie alternatywnych historii. Twórcy inscenizowanego reality show mogli więc pójść za przykładem fabuły innego czechosłowackiego filmu pod tytułem Jutro wstanę rano i oparzę się herbatą (1977, w reżyserii J. Poláka), w którym główny bohater wraca w przeszłość, by powstrzymać Führera i odmienić losy drugiej wojny światowej. Być może, planując podobne zwroty akcji, autorom programu udałoby się uchwycić zapowiadane drugie dno. W obecnym kształcie Wakacje w Protektoracie okazały się jedynie kolejnym nieudanym eksperymentem w historii telewizji, tyleż godnym uwagi, co pożałowania. Zob. J. Bucknall-Hołyńska, Trudna sprawa z „docu-soap”, czyli patologia życia codziennego, „Kultura Popularna”, nr 1/2013, s. 66-75. 1
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
33
Tytuł Judasz Autor Amos Oz Wydawnictwo Rebis Data wydania 2015
Recenzuje Agnieszka Dąbrowska
J
est zima na przełomie 1959 i 1960 roku. Kiedy sytuacja materialna młodego idealisty Szmuela Asza ulega znacznemu pogorszeniu, dziewczyna od niego odchodzi, praca magisterska utyka w miejscu, a w kole politycznym następuje kryzys i rozłam po ujawnieniu wypaczeń reżimu Stalina, postanawia rzucić studia i wyjechać z Jerozolimy. W poszukiwaniu schronienia i niezobowiązującej pracy mężczyzna trafia pod dach niepełnosprawnego staruszka, którego ma zabawiać erudycyjną rozmową. W domu Gerszoma Walda, emerytowanego historyka, Szmuel poznaje Atalię, niedostępną 40-letnią kobietę. W dusznej atmosferze długiej i mrocznej zimy, w izolacji i ucieczce bohatera od hałaśliwego świata, fascynacja Atalią wydaje się nieunikniona. Tych kilka miesięcy, które bohater spędzi w ponurym domu pełnym tajemnic, być może nie spowoduje w nim głębokiej przemiany, ale da mu czas do spokojnej analizy i przemyśleń nurtujących go kwestii. Były student będzie odtąd prowadził ze swoim podopiecznym długie rozmowy o zdradzie i wierności, szaleństwie i racjonalności, o relacjach pomiędzy zwaśnionym narodami. Zaniechana praca naukowa Szmuela – Jezus w oczach Żydów – po dyskusjach z Gerszomem nabierze nowego, odkrywczego wymiaru. Zresztą sam główny bohater będzie miał w końcu przestrzeń, by wrócić do tekstów źródłowych i przyjrzeć się, jak życie Chrystusa opisywali Żydzi. W oczach młodego człowieka Jezus wcale nie chciał zakładać nowej religii, a był jedynie żydowskim rabinem i reformatorem. Szmuel analizuje, co stałoby się, gdyby Żydzi przyjęli Jezusa. Czy powstałaby inna, łagodniejsza od-
Fot. materiały prasowe
Wszystkie twarze Judasza miana judaizmu? Być może Kościół wcale by nie powstał i nie zdarzyłby się nigdy holocaust? W dyskursie o zdradzie starszy pan wypowiada się także krytycznie o obecnym kształcie państwa Izrael, jego konfrontacyjnym charakterze i nieumiejętności pokojowego życia z narodami ościennymi, zwłaszcza państwami arabskimi. Może zaskakiwać fakt, że niektórzy Izraelczycy mogą mieć poglądy tak krytyczne i radykalne wobec powstania Państwa Izraelskiego. Szmuela fascynuje także Judasz, który w powieści jest przedstawiony zgoła inaczej niż w przekazach ewangelicznych. Tu nazywa się go „pierwszym i ostatnim prawdziwym chrześcijaninem”, wiernym wyznawcą Jezusa. Judasz był zamożnym i wykształconym apostołem, miał dobra i niewolników, nie sprzedałby swojego mistrza za 30 srebrników. Mężczyzna poszedł za Jezusem i dążył, by ten czynił cuda nie tylko w biednej Galilei, ale też w Jerozolimie, co w niedalekim czasie zaprowadziło go na krzyż. Apostoł do końca wierzył, że Chrystus nie umrze i dokona największego cudu wszechczasów. Gdy okazało się, że natychmiastowe zbawienie świata nie nastąpiło, a przez niego zginął niewinny człowiek, zrozpaczony Judasz popełnił samobójstwo. W książce podkreśla się fakt, że imię Judasz stało się nie tylko symbolem zdrady, ale też inkarnacją niebezpiecznego i pazernego Żyda. Amos Oz pokazuje w kontekście rozmów Szmuela ze staruszkiem jak bardzo radioaktywny to mit i jak bardzo negatywne piętno odcisnął na ogół stosunków żydowsko-chrześcijańskich. Najnowsza powieść Amosa Oza jest minimalistyczna w swojej formie fabularnej. To utwór polifoniczny, kameralny. Najważniejszą rolę
spełnia tu rozmowa, wymiana myśli, która pozwala trójce bohaterów poradzić sobie z bólem i zwątpieniem, upamiętnić zmarłych, zdefiniować ważne pojęcia. Szmuel, Gerszom i Atalia na początku znajomości zwalczają się nawzajem, nie ufają sobie; są tak różni, reprezentują inne generacje, mają za sobą trudną przeszłość, skrywają swoje rany, a jednak pod koniec książki ich relacje zamieniają się w głęboką przyjaźń. W życiu Szmuela następuje głęboki kryzys, a na kartach powieści towarzyszymy mu w chwili odcięcia się od gwaru codzienności i pogrążenia w świecie myśli, medytacji, lektur, „pustych przestrzeni wolnego czasu w milczeniu”. Tak naprawdę nie ma tu spektakularnego rozwiązania problemów czy wielkiej przemiany bohatera. Powieść kończy się powrotem mężczyzny do świata wciąż bez skonkretyzowanych planów, ale jednak wyjścia z głębokiej samotności i smutnego domu pełnego tajemnic. Szmuel udaje się na pustynię Negev, by zadać sobie ważne pytania. Zyskuje więcej nadziei i utwierdza się w przekonaniu, że „to, co stracone, tylko się takie wydaje, jednak w gruncie rzeczy nic nie przepadło zupełnie, a to, co ma przyjść, zależy tylko od jego śmiałości”. Judasz jest mroczną i chłodną intelektualną ucztą. Powieść stara się przeniknąć zagadkę człowieka, którego imię na zawsze stało się synonimem zdrajcy. Jest to śmiała i intrygująca wizja, która podważa powszechne sądy i każe się zastanowić, czy może rzeczywiście czasem za postacią zdrajcy nie kryje się pragnący zmian rewolucjonista, przodownik zmian, który ma odwagę wyjść poza swoje środowisko i powszechnie panujące sądy.
Tytuł Noora Reżyseria J. K. Johansson Wydawnictwo Wydawnictwo Literackie Data wydania 6 września 2013
Recenzuje Elżbieta Pietluch
G
dyby przyjrzeć się uważniej dostępności polskojęzycznych przekładów fińskiej literatury pięknej, to okazałoby się, że jest ich obecnie jak na lekarstwo. Abstrahując od meandrów natury stricte językowej, warto przypomnieć, że w przeciągu ostatnich lat ukazały się tłumaczenia dwóch książek zaadresowanych do dorosłego odbiorcy, autorstwa zwanej przez Boel Westin „Mamą Muminków” – Tove Janson. Mam na myśli powieść Uczciwa oszustka oraz zbiór opowiadań Wiadomość. Nie należy pominąć również innego wydarzenia wydawniczego podczas tegorocznego Big Book Festival, gdzie Sofi Oksanen rozmawiała z Sylwią Chutnik o swojej najnowszej powieści Gdy zniknęły gołębie, której akcja, wbrew oczekiwaniom, osadzona jest w Estonii – najpierw ogarniętej niemiecką okupacją, a później zniszczonej doszczętnie przez Sowietów. Satysfakcjonującego wglądu w fińską codzienność nie wniosą także doceniane na całym świecie powieści Anji Snelmann. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wyrazić ubolewanie, że od dłuższego czasu nie ukazują się nowe tytuły w znakomitej serii „Terytoria Skandyna wii” gdańskiego wydawnictwa słowo/obraz/terytoria, mimo że kontynuację kryminalnego cyklu o komisarz Marii Kallio przejął Dom Wydawniczy Rebis. Z kolei ukierunkowane na literaturę fińską wydawnictwo Kojro, wypuszcza zaledwie jeden tytuł rocznie. Jakiej konkluzji dostarcza ów przegląd? Jeśli uznać literaturę za lustrzany nośnik informacji o kulturze innego narodu, to niewiele wiedzy na temat ojczyzny Sibeliusa wyniesiemy z wymienionych wyżej lektur.
Cicha woda brzegi rwie Nic więc dziwnego, że pojawienie się do tej pory na polskim rynku wydawniczym dwóch tomów opowieści o miasteczku Pakolaski, siłą rzeczy wzbudziło niemałe zainteresowanie wśród miłośników kraju jezior, bagien i lasów. Smaczku dodaje fakt, że pod pseudonimem J.K. Johansson ukrywa się kilku fińskich scenarzystów filmowych i telewizyjnych. Czy narzucające się samo przez się porównanie do kultowego serialu Twin Peaks z lat dziewięćdziesiątych w zamyśle autorskim ma błyskawicznie przekuć się w komercyjny sukces? Niełatwo przecież sprostać próbie odwzorowywania Lynchowskiej atmosfery dusznego horroru, absurdalnego komizmu i surrealistycznej wizyjności przy udziale nieokiełznanej wyobraźni. Oczywistych analogii dostarcza zagadka, która wiąże się z zaginięciem tytułowej Laury, bohaterki z pierwszego tomu. Tajemnica ta zostaje odsłonięta zaraz na początku drugiej części trylogii, której patronuje zagubiona i skryta nastolatka o imieniu Noora, będąca zarazem koleżanką zmarłej dziewczyny. Kadr przedstawiający ciało Laury Palmer na brzegu rzeki, owinięte w przezroczysty worek, na zawsze zapadł w pamięć fanom serialu wyreżyserowanego przez Lyncha i Frosta. Ponadto ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Angelo Badalementiego potęgowała nastrój niepokoju i nieokreślonego napięcia. A teraz zwróćmy uwagę na to, że komisarz Kari Korhonen, zupełnie niepodobny do serialowego Dale’a Coopera, dokonuje analogicznego odkrycia w Pakolaski, umożliwiając tym samym mieszkańcom miasteczka przeżywanie żałoby. Wielu z nich nie wierzy w oficjalną wersję zdarzeń, mówiącą o nie-
szczęśliwym wypadku, któremu uległa poszukiwana od wielu miesięcy Laura Andersson. W nawiązaniu do postawionego na początku stwierdzenia odnośnie do literackiego wkładu w popularyzację wiedzy o współczesnej Finlandii, Noora bez wątpienia doskonale sprawdza się w roli wiarygodnego przekaźnika wiadomości na temat społecznych bolączek Finów. Wysoki wskaźnik uzależnienia od nowych mediów daje się we znaki nie tylko młodzieży szkolnej, skoro nawet dojrzała bohaterka, Miia Pohjaviirta, mimo dogłębnej znajomości ciemnych stron Internetu, ze względu na pracę w charakterze szkolnego psychologa, praktycznie cały wolny czas poświęca surfowaniu w cyberświecie. Przetrząsanie plotkarskich forów przypomina wprawną sztukę oddzielania informacyjnych ziaren od plew, natomiast blogi modowe okazują się nie tylko najlepszą kuźnią lokalnych trendów. Dochodzi do czegoś na kształt egzystencjalnego rozdwojenia, następnie pęknięcia i zawłaszczenia rzeczywistości przez cały ten second life, który dostarcza wielu przydatnych wskazówek do wznowienia śledztwa w sprawie śmierci szkolnej piękności. Podobnie jak w serialowym pierwowzorze, postać, wokół której koncentruje się uwaga wszystkich bohaterów powieści, wiodła podwójne życie, a jej skłonność do różnorodnych eksperymentów była daleka od klasycznego wizerunku dziewczyny z dobrego domu. Kiedy już zdążymy przyzwyczaić się do świata widzianego oczyma nastolatków przez pryzmat ekranów laptopów i smartfonów, intryga kryminalna odpowiednio się zapętla. Najmocniejsze akcenty padają na końcu, a czytelnik, niestety, jest pozostawiony na pastwę własnych przypuszczeń. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
35
Tytuł Blackwinged Night Wykonawca Phaedra Wytwórnia Rune Grammofon Data premiery 11 września 2015 Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Zasłuchać się w nocy
N
iektóre płyty znacznie lepiej smakują nocą. Choć osobiście po raz pierwszy mam ochotę słuchać jednej z nich w tajemnicy przed słońcem. W dodatku nie dlatego, że muzyka zawarta na krążku jest tak kiczowata i paskunda, że wstydziłbym się przyłapania na jej słuchaniu. Chodzi raczej o to, że światło dzienne zdaje się podkradać jej klimat z okrucieństwem porównywalnym do tego, z jakim dostawca pizzy wyjada w windzie nasz ulubiony składnik. Jest to niedopuszczalne, zwłaszcza że w muzyce Phaedry klimat i nastrojowość nie są dodatkami, a spoiwem. Nic dziwnego, skoro wytwarzanie specyficznego nastroju, przypruszonego charakterystyczną melancholią, jest dla skandynawskich artystów chlebem powszednim. Nie inaczej jest w przypadku kryjącej się pod mitologicznym i tajemniczym pseudonimem Ingvild Langgård, norweskiej piosenkarki i kompozytorki, tworzącej również na potrzeby sceny i ekranu, a także parającej się sztuką wizualną. Jej najmłodsze dziecko – Blackwinged Night – to następczyni The Sea z 2011 roku i jednocześnie druga część, oczekującej na zwieńczenie, trylogii. Artystka na swoim profilu na jednym z portali społecznościowych określiła własną muzykę mianem połączenia alternatywy, folku i soulu. Brzmi to dość ryzykownie i prócz ciekawości może budzić też obawy. Jednak pomimo niechęci do żąglowania zbitkami nazw gatunków muzycznych, które czasem rozmiarem mogą przypominać najbardziej złożone słowa w języku Goethego, muszę przyznać, że te określenia trafnie opisują to, co możemy znaleźć na najnowszym wydawnictwie Norweżki.
Fot. materiały prasowe
A usłyszymy na nim przede wszystkim fantazyjne wokale, pląsające między stylistyką klasyczną a jazzową, z subtelną nutką popu, tworzące tym samym niesztampowe połączenie. Ponadto śpiew jest otulany ciekawie dobranym instrumentarium, w którym znalazło się miejsce zarówno dla instrumentów smyczkowych, dętych czy strunowych, jak i wszelkiej maści syntezatorów oraz przeróżnych perkusjonaliów. Całość jest także doskonale wyprodukowana, co jest zasługą samej Phaedry. Dodatkowe gratulacje należą się Christianowi Engfeltowi za miks i Gregowi Calbiemu za mastering. Wyważenie brzmienia tak wielu zróżnicowanych instrumentów i często zwielakratnianych wokali oraz umiejętne przyprawienie ich odpowiednią ilością pogłosu, przy jednoczesnym zachowaniu selektywności, było nie lada wyzwaniem, z którym skład producencki poradził sobie wzorowo. Dzięki temu całość brzmi niezwykle baśniowo, choć jednocześnie nieco mrocznie. Konstrukcja kompozycji i sposób śpiewu Ingvild Langgård sprawiają, że można odnieść wrażenie, iż dźwięki płyną gdzieś na pograniczu jawy i snu. Warto przy tym zaznaczyć, że utwory są do siebie podobne tylko pozornie. Przy oderwaniu uwagi od wszelkich rozpraszaczy i skupieniu jej wyłącznie na muzyce wraz z kolejnymi przesłuchaniami zaczyna się jednak dostrzegać między nimi zasadnicze różnice, których odkrywanie wolę pozostawić słuchaczom. Zaznaczę jedynie, że łowcy niuansów i subtelności z pewnością będą usatysfakcjonowani. Osobiście Blackwinged Night oczarowała mnie już pierwszą frazą a capella, otwie-
rającego płytę Lightbeam, którą po chwili zaczynają doganiać instrumenty. Podczas pierwszego przesłuchania kolejne dwa utwory – Too Much Sugar i Half Human – trochę ostudziły mój entuzjazm z powodu nieco odmiennego charakteru względem poprzednika. Jednak kolejne odsłuchy zatarły to wrażenie i utwierdziły mnie w przekonaniu, że krótszy czas trwania i może nieco prostsza struktura tych tytułów dyktowane są dogłębnie przemyślaną dramaturgią płyty. Wspomniane utwory pozwalają złapać oddech przed 8-minutową kompozycją tytułową, która niby sączy się do naszych uszu spokojnie, ale jednak przepełniona jest kotłowaniną uczuć i kompozytorskiego kunsztu. W pewnym momencie chciałem napisać, że to mój ulubiony utwór na krążku, ale po wielokrotnym przesłuchaniu całości doszedłem do wniosku, że to nieprawda. A to dlatego, że Blackwinged Night to pierwsza od dłuższego czasu płyta, na której wszystkie utwory intrygują mnie na tyle, że nie czuję potrzeby przeskakiwania między nimi, by nie tracić czasu i słuchu na te nudniejsze. Nie mogę jednak zagwarantować, że ten album spodoba się każdemu. Wielbiciele skocznych piosenek mogą być zawiedzeni, zwłaszcza że kompozycje tworzące Blackwinged Night zasługują bardziej na miano pieśni. Ale jeśli ktoś lubi charakterystyczny skandynawski klimat, którym otulają się piękne melodie, wyśpiewywane bardzo ciekawym kobiecym głosem, a przy tym nie stroni od niestandardowego instrumentarium, z pewnością nie pożałuje tych 40 minut spędzonych z muzyką Phaedry. Warto się zasłuchać.
Tytuł Déjà Vu Wykonawca Giorgio Moroder Wytwórnia RCA Data premiery 12 czerwca 2015 Recenzuje Wojciech Szczerek
Disco to stan umysłu
W
łoski producent i kompozytor Giorgio Moroder, którego twórczość miałem kiedyś okazję omawiać na łamach „Kontrastu”, wciąż wydaje się nie do zdarcia. Świętujący właśnie 75 urodziny i 50-lecie pracy multiinstrumentalista, przez ostatnie lata trzymał się z dala od świata show-biznesu, okazjonalnie występując tylko w roli didżeja. Ale i przedtem pozostawał w cieniu wykonujących jego utwory artystów, przez długi czas nie firmując nagrań własnym nazwiskiem. Wszystko zmieniło się dwa lata temu, gdy gościnne pojawił się na albumie Daft Punk, co miało zwiastować jego wielki powrót po aż 30 latach przerwy. Płyta Déjà Vu w całej jego dyskografii jest prawdopodobnie najbardziej „własnym” projektem. Wzorem poprzednich, wypełniona jest w większości piosenkami, do zaśpiewania których muzyk zaprosił między innymi Kylie Minogue, Britney Spears, Się, Kelis oraz Charli XCX znaną z hitu I Love It Icony Pop. Dodatkowo, tę dość szeroką gatunkowo i barwowo gamę piosenkarek poszerzyli wokaliści – Mikky Ekko (znany z singla Stay Rihanny) oraz Matthew Koma. Materiał wypełniający płytę to mieszanka różnych stylów muzyki tanecznej – zarówno starych, jak i nowych. Moroder czerpie nie tylko z disco lat siedemdziesiątych (smyczki na początku piosenki tytułowej) albo elektronicznych lat dziewięćdziesiątych (I Do This For You), ale tworzy też utwory typowo współczesne (Don’t Let Go). Zestawienie przekroju ostatnich pięciu dekad muzyki dyskote-
kowej z nowoczesnymi beatami czyni płytę przystępną, jednocześnie zdradzając, że była pomyślana jako próba możliwie najwierniejszego oddania charakteru tego rodzaju rozrywki. A i po części jest to hołd Morodera złożony samemu sobie – kompozytor nie powtarza co prawda ogranych pomysłów, ale da się w piosenkach wysłyszeć zarówno charakterystyczny dla niego styl (przygrywka w Back and Forth) oraz nawiązania do wcześniejszych nagrań („rozjechane syntezatory” po pierwszej zwrotce Wildstar, łudząco przypominające te ze wstępu do jego największego hitu Flashdance). Muzykę Morodera trudno zaszufladkować. Bawiąc się do takiej muzyki na imprezie w obecności znajomych, trudno więc przewidzieć, czy właśnie popełniamy towarzyskie samobójstwo, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony do uszu uderza tandeta (na przykład ostra elektronika i sample rozpoczynające Diamonds), którą łatwo pomylić z disco-polową potańcówką, z drugiej słyszymy brzmienia bardziej wyszukane (jak fortepian i smyczki w Don’t Let Go). Obydwie te warstwy równoważą się jednak i przenikają na tyle, że tworzy to nadspodziewanie spójną całość. Taka mieszanka sama w sobie stanowi zresztą nawiązanie do klasycznego disco lat siedemdziesiątych, które powstało właśnie w wyniku umiejętnego połączenia banału z wyrafinowaniem. Płyta intryguje nie tylko różnorodnością utworów, ale i doborem wokalistów. Obok piszczącej jak zwykle Kylie Minogue (Right Here, Right Now), słyszymy na przykład ekspresyjną Się, która idealnie pasuje do senty-
mentalnego Déjà Vu oraz delikatnego Mikky’ego Ekko w Don’t Let Go. Nieźle wypada też subtelny głos Britney w elektronicznym coverze Tom’s Diner Suzanne Vegi. Obecność interesujących wokalistów sprawiła też, że utwory instrumentalne – otwierający 4 U with Love, 74 Is the New 24 oraz La Disco – wypadają na płycie bladziej niż piosenki. O ile pierwszy odzwierciedla w jakimś stopniu klimat płyty, a ostatni w całkiem interesujący sposób ukazuje różnorodność stylistyczną Morodera i muzyki tanecznej w ogóle, to w 74 Is the New 24 nie usłyszymy w zasadzie nic ciekawego, a banał zdający egzamin w pozostałych utworach, tu brzmi nieprzekonująco. Déjà Vu to projekt autorstwa człowieka, który mógłby być moim dziadkiem, mającego na koncie lata doświadczeń z mnóstwem różnych artystów, zaczynając od Donny Summer, Barbry Streisand i Eltona Johna, poprzez zespół Japan, Freddiego Mercury’ego, Bonnie Tyler, Blondie, Cher, a skończywszy na Chace Khan i Janet Jackson. O ile nowocześni muzycy muszą czerpać z trendów sprzed dwóch dekad, trzech albo i czterech, Moroder wcale nie musi tego robić, bo to on je kreował. To on niemal nieustannie od połowy wieku nadaje rytm i jest w tym świetny. Jeśli chodzi o jego inspiracje, to może się on co najwyżej wzorować na kawałkach nowoczesnych i w ich szaty ubierać swoje pomysły. Jest historią, której nie przestaje tworzyć i robi to ze zniewalająco młodzieńczym, naiwnym niemal entuzjazmem. Myślę, że tytuł singla 74 Is the New 24, który z początku wydawał się tylko frazesem, nie jest przesadą. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
37
Tytuł Magical Girl Reżyseria Carlos Vermut Dystrybutor Gutek Film Data premiery światowej 7 września 2014
Recenzuje Sonia Milewska
Grecka tragedia po hiszpańsku
C
arlos Vermut w Magical Girl (2014), swoim najnowszym filmie, testuje granice wytrzymałości na ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Oglądamy bohaterów podczas ich życiowych prób i walki o życie. Dzieło hiszpańskiego reżysera jest swoistym testem na empatię. W którym momencie odpadniesz? Fabułę tworzą tu niezależne od siebie (do czasu) historie kilkorga ludzi. Bohaterowie są zupełnie ze sobą niezwiązani: różni ich pochodzenie, status społeczny. Luis (Luis Bermejo), samotny i bezrobotny ojciec, sprzedaje książki z domowej biblioteczki, żeby zapewnić chorej córce Alicii (Lucía Pollán) dach nad głową. Kilka ulic dalej, pod kloszem nadopiekuńczego męża żyje Bárbara (Bárbara Lennie). Całe dnie spędza w luksusowym domu, będąc pod kontrolą tabletek. W innym zamknięciu – zakładzie karnym – przebywa Damián (José Sacristán). Wspólna historia bohaterów zaczyna się, kiedy ojciec śmiertelnie chorej dziewczynki postanawia kupić jej wymarzoną sukienkę postaci z serialu Magical Girl. Mężczyzny nie stać na strój japońskiej księżniczki. Załamuje się i ucieka w pijaństwo oraz przypadkowy seks. Wpada wtedy na samotną Bárbarę, którą wykorzystuje, żeby spełnić marzenie ukochanej córki. Tym samym bohater uruchamia ciąg wydarzeń, które nieuchronnie prowadzą do tragedii. Film Vermuta jest niewątpliwie obrazem przemocy. Oglądając Magical Girl, możemy odczuć empatię wobec bezradnego Luisa i usprawiedliwiać jego postępowanie. Śle-
Fot. materiały prasowe
dzimy także losy zagubionej Bárbary, która w wyniku szantażu musi wystawić swoje ciało na fizyczne upokorzenie. Z bólem obserwujemy, jak wchodzi do pokoju, gdzie bogaci ludzie dają upust swoim fetyszom i perwersjom. W historię wplątany zostaje także Damián, którego cierpienie zrodziło się z miłości i zazdrości. Temat przemocy i przekraczania granic bólu podejmowano w kinie niejednokrotnie. Kiedy myślę o dotkliwym cierpieniu, przypominam sobie sceny z Funny Games (1997) Michaela Hanekego. U austriackiego reżysera okrucieństwo jest dawkowane, choć nigdy się nie kończy. A ponad dwuminutowy, nieruchomy obraz matki płaczącej nad zamordowaną rodziną uważam za jedną z najdramatyczniejszych scen kina. W Funny Games, podobnie jak w Magical Girl, szukamy nadziei na pozytywne zakończenie, ale w każdym kolejnym epizodzie widzimy same brutalne obrazy. Psychiczne tortury i fizyczną przemoc pokazuje także ekranizacja Mechanicznej pomarańczy Anthony’ego Burgessa w reżyserii Stanleya Kubricka. Alex (Malcolm McDowell) wraz z grupą przyjaciół terroryzuje okolice: bije, gwałci i morduje. Za wszystkie te zbrodnie zostaje skazany i poddany niecodziennej resocjalizacji. Jest królikiem doświadczalnym w eksperymencie, który ma wyplenić z niego złość i łajdackie zachowanie, a na przemoc ma reagować alergicznie. Oglądając przepełnioną obrazami terroru Magical Girl poddani jesteśmy – niczym Alex – terapii szokowej. Konstrukcja filmu Magical Girl przypomina tragedię grecką. W scenach występują
nieliczni bohaterowie, nad którymi ciąży nieuchronne fatum. Luis sprowadza zły los w momencie, kiedy szantażuje Bárbarę i próbuje wyłudzić od niej pieniądze. Uruchamia się wtedy machina nieszczęść, na które nikt nie ma wpływu. Podobne fatum krąży nad bohaterami wielowątkowego Babelu (2006) w reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu. Ponadto film ten analogicznie do Magical Girl składa się wielu wątków, które łączy jeden element – przeznaczenie. Dotyka ono pośrednio związanych ze sobą ludzi, co więcej – żyjących na innych kontynentach. Tym razem falę nieszczęść sprowadza młody chłopiec próbujący swoich sił w strzelaniu z karabinu. O nieuniknionym tragicznym finale traktuje również film Nieodwracalne (2002) Gaspara Noé. Dzięki zabiegowi odwróconej chronologii odkrywamy historię zemsty mężczyzny, którego kobietę brutalnie zgwałcono, na wspak – od końca do początku. Główny bohater, Marcus (Vincent Cassel), bezwzględnie zabija oprawcę Alex (Monica Bellucci). Pierwszy epizod jest jednocześnie finałem opowieści. Magical Girl Vermuta jest obrazem przemocy stworzonym bardzo subtelnie i bez zbędnych wyjaśnień. Już w momencie splątania kilku wątków wiemy, że dla głównych charakterów historia ta nie skończy się happy endem. Fatum ogranicza wolność bohaterów i wiedzie fabułę w zgubnym kierunku. Jeden zły uczynek prowadzi do tragedii, a jej świadkowie muszą wpisywać się w kategorię tak zwanych widzów o mocnych nerwach.
Tytuł Jonathan Strange i pan Norrell Reżyseria Toby Haynes Dystrybutor BBC Data premiery światowej 17 maja 2015
Recenzuje Mateusz Żebrowski
Nie ma się co czarować
J
ak przenieść na ekran 800-stronicową powieść, która nie dość, że aż kipi od drobnych epizodów, to jeszcze na wskroś przesiąknięta jest magią? Można, co staje się dziś trendem, wyprodukować miniserial. Taki los spotkał bestsellerową książkę Susanny Clarke Jonathan Strange i pan Norrell (2015), okrzykniętą jednym z najlepszych debiutów fantasy XX wieku, co poświadcza Nagroda Hugo oraz nominacja do Nagrody Bookera. Jeszcze do niedawna adaptacje BBC były synonimem poprawności i sztampy. W ostatnich latach coś się jednak zmieniło. Brytyjska telewizja zaczęła specjalizować się w przenoszeniu na mały ekran monumentalnych dzieł rodzimych pisarzy. Za najlepszy tego przykład należy uznać adaptację Szkarłatnego płatka i białego (2011). Złożony świat londyńskiej prostytucji XIX wieku nie stracił w serialu nic ze swojego brudnego kolorytu. Wydaje się jednak, że w przypadku Jonathana Strange’a i pana Norrella zadanie było bardziej ambitne. Clarke opisuje ogromną galerię postaci z rozbudowanymi portretami psychologicznymi zaprezentowanymi z odrobiną ironicznego dystansu (fabuła wszak skupia się na dość niecodziennym pojedynku dwóch magów), na dodatek autorka odwołuje się do klasyki XIX-wiecznej powieści i takich tuzów jak Jane Austin czy Charles Dickens. Wszystko to sprawia, że zekranizowanie powieści Clarke wymagało ogromnego wyczucia. Scenariuszem zajął się utytułowany Christopher Hampton, twórca tekstów do Niebezpiecznych związków (1988) oraz Pokuty (2007) i chociaż
nie brak w Jonathanie Strange’u i panu Norrellu odstępstw od pierwowzoru, to jednak trzeba zauważyć, że Hampton odrobił lekcję i lekturę przeczytał uważnie, wraz z przypisami, a te w książce z 2004 roku tworzą niemal równoległą historię. Szkoda jednak, że Hampton wyrzucił kilka wątków – między innymi wenecki epizod z lordem Byronem. Na dodatek scenarzysta przyzwyczajony do pisania gęstych emocjonalnie dramatów stworzył historię nieco przegadaną, a przy tym odebrał postaciom wiele z ich niejednoznaczności. Niestety, sporo również uleciało w serialu z klimatu pierwowzoru. Toby Haynes, niezbyt doświadczony reżyser, podszedł do realizacji nazbyt sztampowo. Pomimo niezwykle udanego doboru aktorów (co jest połową sukcesu), zbyt wiele miejsca poświęcił realiom Anglii sprzed 200 lat. Owszem, u Clarke skupienie się na detalach również pełniło ważną rolę, ale nie było celem samym w sobie. Autorka między innymi dzięki temu przesyciła powieść ironią. W serialu niestety zdecydowano się na o wiele poważniejszy ton. Zabrakło również narastającej mrocznej atmosfery. Nawet finałowa konfrontacja z elfem, głównym antagonistą, nie posiadała obezwładniającej magicznej siły, która wprawiłaby widza w osłupienie. Z jakiego powodu całkiem przyzwoity serial nie dał rady wzbić się na wyżyny? Przyczyn jest kilka. Wspomniane zbyt poważne podejście do tematu, a także przesadnie dosadne zaprezentowanie bolączek epoki: histerii, katatonii czy też niewolnictwa. Magia powinna być dla nich jedynie metaforą. Na dodatek, pomimo
świetnej scenografii, kostiumów i przyzwoitych zdjęć, zabrakło finezji w wykorzystaniu elementów spajających całość: montaż w serialu jest łopatologiczny, nie wybiega poza zestawianie ze sobą scen na zasadzie przyczynowo-skutkowej; podobnie muzyka, nazbyt banalna, nie odegrała w narracji niemal żadnej roli. Te dwa grzechy wespół z niedostateczną wyobraźnią reżysera i zbytnią zachowawczością scenarzysty wystarczyły, żeby wypuścić dzieło nie dość doskonałe, przypominające chwilami, nomen omen, teatr telewizji. Jak to zazwyczaj w takich realizacjach bywa, całość ratuje fundament książkowego pierwowzoru oraz aktorstwo, a trzeba przyznać, że Bertie Carvel (Strange) i Eddie Marsan (Norrell) w tytułowych rolach spisali się znakomicie. Być może w oczach widzów nieznających jeszcze książki serial prezentuje się zgoła inaczej. Mogą oni uznać całość za skomponowaną równie pięknie, co poemat dygresyjny George’a Byrona. Słabość do powieści zapewne wypacza punkt widzenia i rzutuje nawet na percypowanie podstawowych komponentów dzieła – montażu czy muzyki. Mimo tego pokuszę się (z mojej subiektywnej perspektywy) na uznanie ekranizacji Jonathana Strange’a i pana Norrella za projekt zaledwie przyzwoity. Może jednak kino jest lepszym miejscem dla historii takich jak ta? Tyle że dla dobra pierwowzoru przydałyby się, dajmy na to, trzy części. A takie trzy części musiałyby znaleźć rzesze widzów, żeby na siebie zarobić. No i mamy węzeł gordyjski. Póki go nie przetniemy, proponuję pocieszyć się tym, co w produkcji BBC się sprawdziło, a na minusy przymknijmy – w imię angielskiej magii – oko. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
39
AEROBICZNA SZÓSTKA WEIDERA
CACANKI
WOLSKI
PLUSKOTA
K
ładę się na podłodze, unoszę barki. Podnoszę prawą nogę i zginam kolano pod kątem prostym. Ręce trzymam na wysokości kolan. Raz, dwa, trzy, opuszczam prawą nogę. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Teraz prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Teraz lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Teraz prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Teraz lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Odpoczynek. Unoszę barki, podnoszę obie nogi i zginam kolana pod kątem prostym. Ręce umieszczam jak wcześniej. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Odpoczynek. Unoszę barki, ręce kładę za głową. Podnoszę prawą nogę i zginam kolano pod kątem prostym. Raz, dwa, trzy, opuszczam prawą nogę. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę prawą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Podnoszę lewą. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Odpoczynek. Unoszę barki, tym razem podnoszę obie nogi i zginam kolana pod kątem prostym. Ręce cały czas za głową. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Odpoczynek. Unoszę barki, ustawiam nogi do rowerka. Raz, dwa, trzy, druga noga. Raz, dwa, trzy, pierwsza. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy, zmiana. Raz, dwa, trzy. Odpoczynek. Unoszę barki i nogi – wyprostowane. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. I znów. Raz, dwa, trzy, opuszczam. Jeszcze 41 dni i będę miał płaski brzuch.
Ilustr. Ewa Rogalska
M
am wielkie opory z obiecywaniem czegokolwiek komukolwiek. Maksymalny poziom zobowiązania, który jest zgodny z moją psychiką, to „postaram się” albo „zrobię wszystko, co w mojej mocy”. Z tym większym zdziwieniem, podziwem – a może nawet zgrozą – gapię się w telewizor. Zęby trą o zęby. Jak oni tak mogą? We wspaniałym kraju będzie pan miał wspaniałe życie. Drogi 4-pasmowe po horyzont. Piękne budynki. Szerokie trotuary. Poczuje się pan bezpieczny. Poczuje się pan dumny. Prawo będzie prawem. Dobro zwycięży zło. Obiecuję to panu! Jest w miarę, ale zawsze mogłoby być lepiej. Lubię trotuary, piękne budynki. Nie lubię zła. Czuję się skuszony. Właściwie fajni są ci ludzie – jak ich poprę, to tyle się wydarzy! Skorzystam! Znów zęby trą o zęby. Tak się dałem! Podam przykład z mojego życia. Niedzielne zakupy prowiantowe. Nielicha sprawa – pełna lodówka sprawi, że przeżyję cały tydzień. Przygotowana zostaje lista zakupów, lista rzeczy kluczowych do przeżycia. Taka lista to też jest forma deklaracji. Nagle tragedia! W sklepie nie ma na przykład mleczka kokosowego, które mam na liście. Nie wiedziałem tego wcześniej, to fakt, ale już na starcie, w momencie sporządzania listy, moja obietnica była kłamstwem. Brzydzę się kłamstwem. Dlatego nic obiecać nie mogę. Dlatego te zęby tak trą o zęby. W telewizji obiecują nie jakieś tam mleczko kokosowe. Z ręką na sercu twierdzą, że będzie żyło mi się lepiej, że będę zarabiał więcej, że będę bezpieczniejszy. Gdzie ja miałbym z poważną miną powiedzieć – zbuduję wam milion mieszkań?! Język w gębie by mi spuchł, zanim chociaż jedno słowo bym powiedział. A ci państwo w telewizorze obiecują i obiecują, i obiecują. Za głowę się chwytam (faktycznie często to robię) i wyobrażam sobie życie, które już niedługo będzie moje. A potem, kiedy ja mówię „sprawdzam”, oni przepraszają, że nie wyszło. Zaczyna się litania: „miało być inaczej”, „następnym razem będzie lepiej”, „potrzebujemy więcej czasu”, „były nieprzewidziane trudności”. Kiwam głową ze zrozumieniem – ja już na mleczku się przejechałem, wiedziałem, jak wygląda życie. Myślałem, że oni też. Potem znowu zęby trą o zęby, a oni dalej robią to samo. Znów się daję, ale jest to męczące. Dlatego cieszę się, że technologia jest w stanie rozwiązać przynajmniej część moich problemów. Bardzo wygodnym sposobem zaopatrywania się w zakupy jest usługa TESCO online. Produkty są ładnie rozplanowane na stronie. Wystarczy tylko wybrać. Polecam serdecznie.
••• felietony
TO NIE MOŻE BYĆ PRAWDA ZAWADA
R
z panem” – powiedział Julian Tuwim i dodał jeszcze, że „Sumienie to jest ten cichy głosik, który szepce, że ktoś patrzy”. Winston Churchill, głaszcząc mruczka, skwitował to wszystko zdaniem: „Psy patrzą na nas z szacunkiem, koty z pogardą, a świnie jak na równych sobie”. Wstał i wyszedł szukać nocnego, bo skończyły mu się już cygara. Wszyscy jakoś nie możemy się dogadać, bo żyjemy w zupełnie innych czasach.
Fot. Marta Zdulska
abi Larisz zawsze mówił: „Boisz się widzieć i widzisz to, czego się boisz”. Na to Antoine de Saint-Exupéry mu odpowiedział: „Odrzuć próżny dźwięk słów i patrz”. Słuchając tego wszystkiego, do dyskusji przyłączył się Wiesław Myśliwski, który powiedział: „Ale czy to wiadomo, na co ktoś patrzy? Sądzi się, że na to czy na tamto patrzy, a on może patrzy w siebie. O, w sobie też ma człowiek widoki”. „Zgadzam się
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
41
Fot. Joanna Figarska
✴
✴street
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
43