preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
10 Na przekór monochromatycznej rzeczywistości Rozmowa z Michałem Niedziewiczem Magdalena Zięba 16 Analfabeci są wśród nas
Ponoć analfabetyzm to już problem marginalny i nie należy zaprzątać sobie nim głowy. Nic bardziej mylnego! Biorąc pod uwagę nowe rozumienie tego zjawiska i jego ogromny zakres we współczesnym świecie, powinniśmy się niepokoić.
19
28 Tadeusz Konwicki – reżyser kompleksów
Przez wiele lat tworzył scenariusze do filmów oraz kilkukrotnie próbował swoich sił jako reżyser. Zarówno w dziełach literackich, jak i filmowych wykreował zagadkowy świat pełen zatrważających niedopowiedzeń i pięknych obrazów.
Sonia Milewska
recenzje
30
W drodze do Wołowca; I to już?; Gołąb mizantrop; Zbrodnia w obiektywie kamery felietony
34
Michał Wolski, Marcin Pluskota, Filip Zawada
Michał Wilk
street
Praca w korpo
Osoby, które zdecydowały się na studia związane z działaniem przedsiębiorstw, mają większe szanse na zatrudnienie w zawodzie niż ich rówieśnicy z mniej przydatnymi w gospodarce narodowej specjalnościami. Czy powinni się z tego cieszyć?
36 Damian Grabarski
Krystyna Darowska
fotoplastykon
Maciej Margielski kultura
21
8 milionów koneserów
Za moment na estradzie stanie pięć osób i mimo że nie zabrzmi dziś ani jeden instrument, widzowie będą się świetnie bawić. Podobnie jak wielu innych ludzi na całym świecie, którzy nad życie pokochali zespoły wokalne.
Wspierają nas:
Wojciech Szczerek
film „N" jak Netflix Chyba nigdy wcześniej media nie stwarzały wielbicielom seriali tak wielu możliwości. I to nie tylko w kwestii różnorodności tematycznej czy gatunkowej, ale również pod względem dostępności. Do wyboru mamy więc nie tylko telewizję publiczną lub prywatną, ale również Internet.
24
Karolina Kopcińska
„Kontrast” miesięcznik Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
Wydawca Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-mail kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna Joanna Figarska ZastępcA Ewa Fita Redakcja Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Sonia Milewska, Anna Momot, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Mateusz Żebrowski Fotoredakcja Bartek Babicz, Maciej Margielski, Jarosław Podgórski Korekta Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Andrea Marx, Monika Osiowa, Witold Podskarbi, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman Grafika Dawid Janosz, Damian Dideńko, Joanna Krajewska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska, Aleksandra Król, Paweł Bednarek
Weź poczytaj! Joanna Figarska
K
ażdy wstępniak jest trudny do napisania, ale ten tworzony kilka godzin przed długo wyczekiwanym urlopem jest wybitnie niewdzięczny. Myślami wybiega się już w rześki poranek, który zapoczątkuje długą, ale wartą zmęczenia i niewyspania podróż. Obiecałam sobie, że powstanie, zanim wyjadę, starając się jednocześnie opanować wakacyjną ekscytację, i dotrzymałam słowa. W sierpniowo-wrześniowym numerze „Kontrastu” warto zwrócić uwagę nie tylko na wyjątkowy fotoplastykon, podsumowujący jeden z najciekawszych festiwali we Wrocławiu – Brave Festival. Równie ważnym tematem, co łączenie kontynentów poprzez muzykę, jest ciekawa refleksja Michała Wilka na temat analfabetyzmu, który
(niestety!) swym zasięgiem obejmuje kolejne pokolenia i (niestety!) zapatrzonych w telefony, a nie książki nastolatków. Godny uwagi jest także artykuł Sonii Milewskiej, w którym ukazuje ona Tadeusza Konwickiego nie jako pisarza, ale jako autora licznych scenariuszy. Skoro wakacje już za nami, a większość z nas urlop ma już za sobą, może warto wykorzystać ten czas na chłonięcie tego, co przynosi nam nasze miasto? Niezależnie od tego, czy jest to Wrocław, Paryż, Gdynia czy Wąchock. Zawsze przecież znajdzie się tam kawałek zielonej przestrzeni, gdzie w spokoju można przeczytać nie tylko informacje i newsy, ale przede wszystkim dawno rozpoczętą powieść… Cuda się przecież zdarzają.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
3
preview muzyka
MOC „U”
C
hris Cornell – laureat nagrody Grammy, znany chociażby z zespołu Soundgarden i stworzenia utworu otwierającego Casino Royale (21 film o przygodach Jamesa Bonda) – nie tylko powraca z kolejnym albumem solowym, ale również wydaje reedycję pierwszego solowego krążka Euphoria Morning z 1999 roku. Reedycja przynosi drobną, acz istotną zmianę: została okraszona oryginalnym tytułem – Euphoria Mourning – z którego Cornell zrezygnował w latach dziewięćdziesiątych pod wpływem złej rady. Płyta zawitała do naszych odtwarzaczy 14 sierpnia. Wydawnictwo A&M.
KSIĘGA DUSZ
RATTLE THAT LOCK
P
o chwilowym wskrzeszeniu ducha Pink Floyd w 2014 roku David Gilmour powraca do twórczości solowej. Jest to dobra wiadomość, zwłaszcza że jego ostatni solowy krążek On an Island ukazał się w 2006 roku. Rattle That Lock to czwarte solowe wydawnictwo muzyka, które ujrzy światło dzienne już 18 września. Na płycie usłyszymy 10 utworów, do których tekst napisała żona Gilmoura – pisarka Polly Samson. Za inspirację posłużyła jej księga druga Raju utraconego Johna Miltona. Singlem promującym płytę jest utwór tytułowy. Planowana jest także trasa koncertowa związana z wydaniem płyty, która na tę chwilę składa się jedynie z czterech koncertów. Wydawnictwo David Gilmour Music Ltd.
L
egendarny zespół Iron Maiden jest najlepszym przykładem na to, że nigdy nie jest za późno, by zrobić coś innowacyjnego. Nawet jeśli gości się na światowych scenach od lat siedemdziesiątych. The Book of Souls to pierwszy 2-płytowy album studyjny zespołu, który oferuje fanom aż 92 minuty muzyki. Na wydawnictwie możemy usłyszeć też najdłuższy utwór w historii Iron Maiden – The Empire of the Clouds, trwający ponad 18 minut. Sesja nagraniowa The Book of Souls miała miejsce w paryskim Guillame Tell Studios, gdzie zespół w 2000 roku zarejestrował krążek Brave New World. Najnowszy album Iron Maiden trafił na sklepowe półki 4 września nakładem wydawnictwa Parlophone Records.
MIŁOŚĆ, STRACH I WEHIKUŁ CZASU
P
olska formacja progresywna Riverside wydała właśnie 6 album studyjny. Krążek jest ponoć zupełnie inny od poprzednich, aczkolwiek zespół podtrzymuje tradycję związaną z tytułami albumów – przy każdym kolejnym krążku liczba słów w tytule odpowiadała numerowi płyty. Tak też się stało w przypadku Love, Fear and the Time Machine: 6. krążek – 6 słów. Tym razem Riverside stara się muzycznie połączyć lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte i, jak podkreśla lider zespołu – Mariusz Duda, najnowszy album grupy to przede wszystkim dobre i dojrzałe melodie. Warstwa tekstowa skupia się natomiast na przemianie i na tym, co się z nami dzieje podczas podejmowania ważnych życiowych decyzji. Premiera albumu miała miejsce 4 września. Wydawnictwo Mystic.
Fot. materiały prasowe
Red. Aleksander Jastrzębski
Miesiąc miodowy Brzmienie prawdy
D
obre wieści dla fanów Lany Del Rey. Już 18 września będą mogli się cieszyć dźwiękami płynącymi z trzeciego albumu artystki. A będzie ich sporo, bo na krążku, będącym następcą Ultraviolence z 2014 roku, amerykańska wokalistka zmieściła aż 14 utworów. Do tej pory Honeymoon promują: utwór tytułowy, High By The Beach oraz Terrence Loves You. Warto też wspomnieć, że na płycie usłyszymy także cover utworu znanego najbardziej w wykonaniu Niny Simone – Don’t Let Me Be Misunderstood. Wydawnictwo Polydor Ltd.
Serce legendy
W
spominaliśmy o reedycji pierwszej płyty Chrisa Cornella Euphoria Mourning. Nadarza się także okazja, by napisać więcej o 5 solowym albumie laureata nagrody Grammy, choć trzeba przyznać, że informacji na jego temat jest niewiele. W tym momencie wiemy, że Higher Truth trafi na sklepowe półki 18 września nakładem wydawnictwa Universal. Za stronę producencką płyty odpowiada Brendan O’Brien, znany chociażby ze współpracy z Pearl Jamem i Brucem Springsteenem. Standardowo na albumie usłyszymy 12 nowych kompozycji. Pojawią się jednak też cztery utwory bonusowe. Obecnie krążek jest promowany przez singiel Nearly Forgot My Broken Heart.
W
śród zespołów spotykanych obecnie na światowych scenach koncertowych z pewnością da się wyróżnić kilka takich, które sprawiają, że kiedy widzimy wzmianki na ich temat, mamy ochotę zakrzyknąć: „To oni jeszcze żyją?”. Jednym z nich jest z pewnością The Rolling Stones. Na szczęście wiek nie wpływa na kreatywność muzyków tej formacji i tegoroczna trasa koncertowa nie przeszkodziła Keithowi Richardsowi w nagraniu solowej płyty, zatytułowanej Crosseyed Heart. Krążek trafi do naszych odtwarzaczy już 18 września nakładem wydawnictwa Mindless Records LLC. W sieci dostępny jest też singiel promujący ten album – Trouble.
Snarky Puppy w Polsce
Z
azwyczaj nie piszemy tu o koncertach, ale trudno przemilczeć okazję do posłuchania na żywo jednego z najciekawszych muzycznych kolektywów ostatnich lat. Mowa o amerykańskiej formacji Snarky Puppy, która w tym roku zawita do Polski 2-krotnie. Jeżeli ktoś jeszcze nie miał styczności z ich muzyką, to powinien wiedzieć, że najprościej można ją opisać jako mieszankę jazzu z soulem, funkiem, rockiem i muzyką świata. Podczas tegorocznej trasy muzycy będą promowali między innymi płytę Sylva z marca tego roku, choć z pewnością nie zabraknie też utworów z poprzednich krążków. Zespołu będzie można posłuchać 20 października w poznańskim klubie Eskulap oraz 21 października w warszawskim Palladium. Supportem na obu koncertach będzie Goran Ivanovic Trio. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
3
preview film
Po włosku
N GET READY FOR RICKI!
T
ytuł Nigdy nie jest za późno przywodzi może na myśl niewyrafinowana komedię romantyczną. To jednak tylko pozory. Obraz wyreżyserowany przez Jonathana Demme’a to historia gwiazdy rocka, która postanawia wrócić do domu i naprawić życie rodzinne. W roli głównej Meryl Streep, która najwyraźniej połknęła bakcyla śpiewania. Towarzyszą jej Kevin Kline w roli byłego męża, Mamie Gummer (córka Streep poza planem filmowym) i znany z Kapitana Ameryki Sebastian Stan. Film wchodzi na ekrany kin 11 września.
ajnowszy film Paolo Sorrentino, Młodość, wchodzący do polskich kin 18 września, może pochwalić się doborową obsadą – w rolach głównych Michael Cain oraz Harvey Keitel, a na drugim planie Rachel Weisz, Paul Dano i Jane Fonda. Dwóch przyjaciół, reżyser Mick i kompozytor Fred, rozmyśla nad życiem podczas wakacji w Alpach. Beztroskę przerywa nietypowa wiadomość – królowa Elżbieta wzywa Freda, aby wystąpił podczas urodzin księcia Filipa. Młodość, drugi anglojęzyczny film Sorrentino, pretendowała do Złotej Palmy podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes.
Z wizytą u babci
P Filmowy sierpowy
J
ake Gyllenhaal ponownie nabrał masy mięśniowej i dziarsko pręży muskuły w Do utraty sił. Jako Billy aktor musi stawić czoła zrujnowanej karierze i tragedii rodzinnej. Na ekranie towarzyszą mu Rachel McAdams, Forest Whitaker i raper 50 Cent. Pierwotnie w roli głównej miał wystąpić Eminem, który ostatecznie zajął się produkcją soundtracku. Muzyka do filmu to jedno z ostatnich dzieł Jamesa Hornera. W kinach od 11 września. Fot. materiały prasowe
o serii nieudanej produkcji i flircie z telewiz yjnym Miasteczkiem Wayward Pines M. Night Shyamalan wraca na ekrany kin. Jego najnowszy film, Wizyta, opowiadany w stylu found footage, przedstawia historię matki, której życie zamienia się w koszmar po powrocie dzieci z wizyty u dziadków. Entuzjastyczne wieści z Twittera głoszą, że reżyser wreszcie wrócił do formy, a sam film to świetna mieszanka horroru i komedii. Shyamalan osobiście sfinansował projekt i dokonał montażu, chcąc w ten sposób odzyskać wolność artystyczną. Premiera 11 września.
Red. Karolina Kopcińska
Powrót do gotyku
C
rimson Peak. Wzgórze Krwi, wchodzące do kin 23 października, z pewnością będzie gratką dla fanów Guillermo del Toro, który odpowiada za reżyserię i scenariusz filmu. Prawdziwą gwiazdą obrazu może się jednak okazać nie on ani gwiazdorska obsada (Mia Wasikowski, Tom Hiddleston, Jessica Chastain), ale miejsce akcji – odcięta od świata i rozpadająca się posiadłość przywodząca na myśl dom Usherów z opowiadania Edgara Allana Poe. Mając w pamięci poprzednie dokonania del Toro, można spodziewać się idealnej propozycji na długi halloweenowy wieczór.
Tom Hardy razy dwa
Przeciw jesiennej chandrze
A
lison Brie wydaje się być, obok Emmy Watson, jedną z królowych Internetu, głównie dzięki serialowi Community. Polscy widzowie będą mieli szansę poznać ją bliżej już 23 października, kiedy na ekrany wejdzie Sypiając z innymi. Brie wraz z Jasonem Sudeikisem wcielają się w parę rozwiązłych przyjaciół, którzy postanawiają utrzymać łączącą ich relację wyłącznie w sferze platonicznej. Dodajmy jeszcze, że film, mający premierę na tegorocznym festiwalu w Sundance, został ciepło przyjęty przez krytyków.
P
rzez dwie dekady bliźniacy Ronnie i Reggie Kray stali na czele londyńskiego półświatka, bawiąc się z takimi gwiazdami jak Frank Sinatra czy Judy Garland. Sami zresztą także zyskali status swego rodzaju celebrities lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Ich bujne życie wciąż pobudza niejedną wyobraźnię, nic więc dziwnego, że w końcu zdecydowano się przenieść ich historię na wielki ekran. W podwójną rolę główną wcielił się Tom Hardy, a za kamerą Legend stanął Brian Helgeland (odpowiedzialny na przykład za Tajemnice Los Angeles). W kinach od 9 października.
Powtórka z rozrywki?
Z
aledwie dwa lata po niezbyt udanym Jobsie, z Ashtonem Kutcherem w roli głównej, hollywoodzcy filmowcy ponownie sięgają po biografię Steve’a Jobsa. Tym razem w postać twórcy Apple’a wcielił się Michael Fassbender, za kamerą stanął Danny Boyle, a scenariusz stworzył Aaron Sorkin. Szczegóły fabuły trzymane są w tajemnicy, ujawniono jednak, że dużo uwagi poświęcono relacjom Jobsa z jego pracownikami. Premiera filmu 16 października. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
5
preview teatr
Wieczór kabaretowy
T
eatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie rozpocznie sezon 19 września premierą spektaklu Szarp pan bas. Będzie to muzyczna podróż do świata utworów Jerzego Wasowskiego. Znany dobrze Starszy Pan jest autorem nie tylko muzyki do Kabaretu, ale również wielu innych pięknych piosenek. Reżyserka, Ewa Konstancja Bułhak, odkrywa przed publicznością mniej znaną twórczość Wasowskiego, a piosenki przeplata fragmentami scenariuszy wieczorów z Kabaretu Starszych Panów. Na scenie pojawi się trójka aktorów, którzy przeniosą widzów w świat pełnych liryzmu i humoru piosenek, tworząc klimat widowiska muzycznego z lat pięćdziesiątych XX wieku.
Polski Superbohater
W
ojciech Kościelniak otwiera sezon w Teatrze Muzycznym w Gdyni kolejną ciekawą propozycją. Tym razem reżyser zdecydował się przenieść na scenę i zaadaptować na musical powieść kryminalną Leopolda Tyrmanda Zły. Akcja książki rozgrywa się w latach pięćdziesiątych XX wieku, a główny bohater chce na własną rękę zadbać o porządek w mieście. Dla Kościelniaka to właśnie wizja tytułowego Złego jako superbohatera ma być kluczem do odczytania historii. Realizatorzy obiecują dynamiczną choreografię, wartką akcję i opowieść pełną zagadek. Premiera miała miejsca na 4 września.
Jubileuszowo
C
zas kobiety to spektakl, który powstaje w Teatrze Starym w Lublinie. Jest to efekt spotkania dwojga artystów, którzy pozornie niewiele mają ze sobą wspólnego. A jednak to wzajemna fascynacja swoją twórczością sprawiła, że Anna Maria Jopek i Leszek Mądzik zdecydowali się na wspólny projekt. Jedyną osobą występującą na scenie będzie wokalistka, którą wprowadzi w swój niezwykły teatralny świat twórca Sceny Plastycznej KUL. Przedstawienie uświetni 70 urodziny Leszka Mądzika oraz obchody 45-lecia jego pracy artystycznej. Premiera 26 września.
Opera
W
dniach 13–19 września w Krakowie odbędzie się Festiwal Sacrum Profanum. Impreza skupiona jest przede wszystkim wokół muzyki – już od trzech edycji główną ideą jest przenikanie się muzyki współczesnej z elektroniczną awangardą i alternatywą. Jednak oprócz koncertów uczestnicy festiwalu będę mieli niepowtarzalną okazję zobaczyć operę Czarodziejska góra Tomasza Manna. Spektakl został zamówiony przez organizatorów festiwalu z okazji 140 rocznicy śmierci autora. Do realizacji spektaklu zaproszeni zostali kompozytor Paweł Mykietyn i reżyser Andrzej Chyra. Fot. materiały prasowe
Red. Marta Szczepaniak
Na otwarcie
1
października odbędzie się polska premiera najnowszego spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego – Francuzi. Ma to być najważniejsze wydarzenie otwarcia Centrum Kultury Nowy Teatr w Warszawie. Przedstawienie to kolejna teatralna wyprawa reżysera, której celem jest odnalezienie źródeł dzisiejszej europejskiej tożsamości i świadomości. Punktem wyjścia dla tej podróży jest powieść Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Na scenie zobaczymy między innymi Magdalenę Cielecką, Ewę Dałkowską, Maję Ostaszewską, Marka Kalitę, Jacka Poniedziałka oraz Macieja Stuhra.
Ibsen według Klaty
W
Narodowym Starym Teatrze Jan Klata sięga po jeden z dramatów Henryka Ibsena Wróg ludu. Sztuka opowiada o doktorze Stockmannie, który podejmuje szaleńczą walkę o zamknięcie uzdrowiska. W wyniku źle zaprojektowanej kanalizacji w całym miasteczku jest pełno zanieczyszczeń, a woda – zamiast leczyć – truje ludzi. Lekarz, mimo wrogości społeczeństwa, kosztem życia zawodowego i rodzinnego, nie przestaje głosić prawdy o uzdrowisku. Scenografię i światło przygotowuje Justyna Łagowska. Premiera 3 października.
Poszukiwanie
H
asłem tegorocznej VIII edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog jest „Świat bez Boga”. Tym, co łączy 11 zaplanowanych spektakli, jest tęsknota za wyższymi wartościami oraz pewnością co do sensu własnego istnienia w świecie. W przedstawieniach będzie można przyjrzeć się ludziom, którzy nie posiadają żadnego punktu zaczepienia, a mimo wszystko rozpaczliwie szukają czegoś, co zastąpi im stare wartości. W dniach 17–24 października we Wrocławiu zobaczymy między innymi spektakle Szepty i krzyki oraz Po próbie/Persona Ivo van Hove’a, PO_WRACANIE Eduardo Guerrero czy W jej ustach kamienie Lemi Ponifasio.
Gwiazdy w Lublinie
J
ubileuszowa, 20 edycja Konfrontacji Teatralnych odbędzie się w dniach 9–18 października. W tym roku widzowie obejrzą spektakle skupione wokół trzech nurtów tematycznych: Polityczność sztuki, Sztuki performatywne i Niezależność. Kuratorzy zaplanowali też dodatkowy blok, który będzie nosił tytuł Klauzula przyzwoitości. Festiwal otworzy performatywna instalacja muzyczna Transcryptum Wojtka Blecharza. Zobaczymy także Untitled Xaviera Le Roy’a oraz Black Bismarck andcompany&Co. Na zakończenie festiwalu została natomiast przygotowana nie lada gratka – polska premiera The Blind Poet Needcompany. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
7
preview książki
Powrót Blomkvista
Hawaikum
K
iedy już na dobre pożegnaliśmy wakacje, spróbujmy z Wydawnictwem Czarne odkryć egzotyczny urok i osobliwe piękno we własnym kraju. 2 września ukazała się książka Hawaikum. W poszukiwaniu istoty piękna pod redakcją Moniki Kozień, Marty Miskowiec i Agaty Pankiewicz. Hawaikum – zdaniem Filipa Springera – to słowo-klucz, którego brakowało w naszym słowniku. Toteż wielu uznanych autorów w swych tekstach i fotografiach, zawartych w niniejszej publikacji, próbuje uchwycić tę kuriozalną wyjątkowość w polskim otoczeniu wizualnym, muzycznym i kulinarnym.
W
ydawnictwo Czarna Owca przygotowało fantastyczną odtrutkę na jesienną chandrę. Rozpocznij nowy rok szkolny w księgarni i zaopatrz się w książkę, która stanowi długo wyczekiwaną kontynuację trylogii Millenium nieżyjącego Stiega Larssona. Blef? Nic podobnego! Co nas nie zabije Davida Lagerkrantza opowiada o wypaleniu zawodowym Mikaela Blomkvista i ryzykownych sztuczkach hakerki Lisbeth Salander. Ich drogi ponownie się krzyżują, kiedy profesor Balder, ekspert w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją, prosi Mikaela o pomoc.
Notatnik Bukowskiego
O
ficyna Literacka Noir sur Blanc na 17 września zapowiada premierę drugiego wydania Fragmentów winem poplamionego notatnika Charlesa Bukowskiego. W tomie tym znajdują się pikantne utwory prozatorskie, które od ukazania się w podziemnych gazetkach, a nawet pismach pornograficznych, nigdy potem nie zostały wydane drukiem. Ponadto natkniemy się tu na rozmyślania o takich tuzach literatury jak Ezra Pound czy Ernest Hemingway. Spod pozornie niedbałego stylu wyziera charakterystyczna dla autora mieszanka chropowatego liryzmu i poczucia humoru. Fot. materiały prasowe
Popielski nad morzem
N
ajmroczniejszy umysł polskiego kryminału, Marek Krajewski, zmajstrował nową powieść, której akcja osadzona jest w powojennej Polsce. Edward Popielski po ucieczce z Wrocławia znajduje schronienie w nadmorskim Darłowie. Miastem wciąż rządzą Armia Radziecka i Urząd Bezpieczeństwa. Wkrótce zaczynają ginąć kobiety, ktoś musi wytropić gwałciciela i mordercę. Arena szczurów to opowieść o kluczeniu w labiryncie zła, który staje się nowym domem dla byłego komisarza. Zgodnie z zapowiedzią wydawnictwa Znak książka trafi do sprzedaży 23 września.
Red. Elżbieta Pietluch
Pięćdziesiąt lat minęło
Obcy inaczej
5
października dzięki staraniom Wydawnictwa Karakter ukaże się powieść będąca rewizją dzieła Alberta Camusa Obcy. Narratorem w napisanej przez Kamela Daouda książce Sprawa Meursaulta jest Harun, brat Araba zamordowanego przez tytułowego bohatera na algierskiej plaży. Siedząc w barze, Harun próbuje zrekonstruować wydarzenia sprzed lat. Podejmując dialog z Camusem, autor nie kwestionuje wartości jego pisarstwa. Intertekstualizm zaś nie wiąże się z postkolonialnymi praktykami, służy raczej badaniu granic fikcjonalności i statusu powieści.
W
ydawnictwo Wielka Litera przygotowało niespodziankę dla miłośników talentu Ingi Iwasiów. Już 7 października światło dzienne ujrzy jej najnowsza powieść Pięćdziesiątka. Wszyscy doskonale wiemy, że „pięćdziesiątka” to wiek graniczny, półwiecze oraz miarka wódki. Gram w toaście za każdy przeżyty rok. W takim momencie nie warto oszczędzać życia i nadmiernie dbać o pozory. Bohaterka wyleczona z alkoholizmu opowiada zatem szczerze i pospiesznie o swych kolejnych urodzinach, życiowych przełomach, terapiach, przyjaźniach oraz związkach.
Antologia po raz trzeci
Kucając
W
ydawnictwo Czarne na 7 października zapowiada premierę zbioru fragmentów prozy Andrzeja Stasiuka, wzbogaconych o intrygujące ilustracje Kamila Targosza. Teksty zawarte w tomie Kucając wypełnia uważny namysł obserwatora, którego pragnieniem jest ukazanie świata, w którym człowiek jest tylko jednym z wielu jego mieszkańców. Ten wspaniały mikrokosmos flory i fauny dostępny jest wyłącznie dla oczu wrażliwego myśliciela, który przystanie na chwilę, przykucnie i rozejrzy się wokół siebie. Dodajmy, że tej jesieni czytelnicy mogą wypatrywać również wznowień znanych dzieł pisarza.
D
ługo oczekiwany trzeci tom Antologii 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła, zgodnie z zapowiedzią Wydawnictwa Czarne, trafi do księgarń 28 października. W niniejszym zbiorze znalazły się między innymi teksty Bolesława Prusa, Zdzisława Kleszczyńskiego i Teresy Torańskiej. Antologia to hołd złożony polskiej szkole reportażu, prezentujący jej najlepszych twórców, tych najsławniejszych i tych zapomnianych, wspólnie tworzących reporterską historię XX wieku. Nad jej powstaniem czuwała rada programowa złożona z wybitnych reporterów i literaturoznawców. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
9
W 2013 roku ukończyłeś Akademię Sztuk Pięknych. Czy już dopadła Cię szara rzeczywistość? Cóż za rozbrajające pytanie na początek! Podejrzewam, że w domyśle chodzi Ci o te smutne szare polskie realia rynku sztuki i absolwentów Akademii Sztuk Pięknych pracujących na kasach w hipermarketach i Bóg wie gdzie jeszcze. Myślę jednak, że rzeczywistość nie jest taka straszna, jak ją wielu maluje, i jeśli się chce, to znajdzie się pracę lub rynek zbytu na swoje dzieła albo chociażby jakąś pokrewną dziedzinę, w której również można się wykazać artystycznie. Tak też poniekąd było ze mną, ponieważ od dwóch lat udzielam się jako człowiek odpowiedzialny za wystrój klubu muzycznego Pralnia oraz opiekun Galerii Stukotów przy Krakowskiej 100. Zupełnie własnymi siłami, bez pomocy żadnych sponsorów, razem z właścicielami Zaklętych Rewirów oraz moimi serdecznymi przyjaciółmi ze stowarzyszenia Impulse of Tunes staramy się tam łączyć bardziej komercyjne eventy muzyczne z wystawami prac studentów ASP, naszych znajomych oraz ludzi z wymian Socrates Erasmus. To wspaniałe uczucie, kiedy z surowej, postindustrialnej przestrzeni wyłania się mnogość wspaniałych prac, które oglądane są przez różnych ludzi, nie tylko tych zajmujących i interesujących się sztuką. Ponadto, ze względu na rozrywkowy charakter miejsca, taką wystawę odwiedza tysiąc osób, nie zaś sto, jak ma to miejsce na większości wernisaży w zwyczajnych galeriach. Nie wspomnę już tu o całym blichtrze wernisażowym, który mnie strasznie przytłacza, a którego nie uświadczysz u nas na imprezach powiązanych z wystawami sztuki. Obok udzielania się w tej sferze, pozostają mi oczywiście najróżniejsze zlecenia, które raz po raz absolutnie pozytywnie mnie zaskakują. Zwłaszcza że przytłaczająca większość moich klientów i odbiorców to ludzie, których poznałem na imprezach z muzyką elektroniczną albo podczas pracy za barem w klubie DoJutra. Popyt na sztukę w każdym wydaniu wciąż się powiększa, ponieważ społeczeństwo (przynajmniej mam taką nadzieję) zaczyna się powoli nudzić gromadzeniem komórek i aut oraz innych dóbr materialnych i coraz częściej zwraca uwagę na rzeczy bardziej ulotne, niepotrzebne do codziennego funkcjonowania. Ukończyłeś ASP we Wrocławiu na kierunku rzeźba, jednak tworzysz też malarstwo...
Fot. Anna Olech
Zgadza się. Cieszę się, że o tym wspomniałaś, ponieważ jest to dla mnie niezmiernie ważna kwestia. Cała moja przygoda ze sztuką rozpoczęła się od rysowania i malowania, a rzeźba przyszła dużo, dużo później i w sumie nie do końca zależało to ode mnie. Jeszcze w drugiej klasie liceum nie byłem absolutnie zdecydowany co, gdzie, jak i kiedy zamierzam robić i co studiować. Rozpiętość była duża, bo chciałem być naraz strażakiem, mistrzem judo, tenisistą, narciarzem, żeglarzem, lekarzem, paleontologiem i pewnie jeszcze kimś innym, gdybym mógł się chwilę zastanowić. Zawsze jednak w tle pojawiały się hobbistycznie robione rysunki dla znajomych i dla siebie. Kropkę nad i na pewno postawiła moja szanowna nauczycielka historii sztuki, której zajęcia uwielbiałem, oraz rodzice, którzy dali mi całkowicie wolną rękę i zapewnili mnie, że czego bym nie zrobił i tak będę dla nich spoko gościem. Pierwszym moim wyborem było więc malarstwo, jednak dosyć szybko, bo już po dwóch latach (rok edukacji artystycznej i rok malarstwa właśnie), zdecydowałem, że czas wejść w trzeci wymiar. Przygotowałem więc jeszcze raz teczkę i zdałem na rzeźbę, którą ukończyłem miesiąc temu. Fascynacja malarstwem jednak pozostała, dlatego nie mogę wciąż przepuścić najmniejszej okazji, aby podmalowywać moje dzieła. Rzeźba, polichromia i działanie barwą są dla mnie kluczowym czynnikiem. Stąd też temat pracy pisemnej: Kolor w rzeźbie. Dla wielu rzeźbiarzy to forma jest jedyna i najważniejsza, kolor nie gra dla nich żadnej roli, ewentualnie w grę wchodzi naturalny koloryt danego materiału, który i tak zawsze gra drugie skrzypce bądź
pełni tylko i wyłącznie funkcję ozdobną. Dla mnie forma i kolor stoją dokładnie na tym samym szczeblu istotności. Czym jest dla Ciebie twórczość? To sposób na życie czy raczej pasja? A może, szczęśliwie, jedno i drugie? Zawsze traktowałem swoją twórczość jako opcję terapeutyczną i samowychowawczą. Często łapię się na tym, że podczas pracy przeżywam niezmierne katusze, męczę się, poci mi się mózg, nie jestem w stanie czerpać przyjemności z 20-godzinnego szlifowania papierkiem kawałka nogi mojej rzeźby. Jednak za każdym razem już po skończeniu dzieła, gdy w końcu mogę usiąść, zapalić i spojrzeć na efekt mojej kilkumiesięcznej pracy, czuję się jak młody bóg. Co za tym idzie zdałem sobie sprawę, że im więcej samozaparcia, cierpliwości i sumiennej, dokładnej roboty, tym lepszy efekt końcowy, co sprawia mi ogromną satysfakcję. Dopiero wtedy człowiek naprawdę zdaje sobie sprawę, że czasami warto się pomęczyć, spocić i poprzeklinać, żeby dojść do jakiejś sprawności manualnej. Uważasz, że ludzie w Polsce potrzebują sztuki? Wedle definicji sztuki profesora rzeźby wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, rzeźbiarza Zbigniewa Makarewicza, sztuka jest rzeczą absolutnie do niczego niepotrzebną. I patrząc pragmatycznie na nasze życie, w sumie tak właśnie jest – nie jemy obrazów, a rzeźby nie są nam potrzebne do reprodukcji. Z drugiej jednak strony lepiej się wcina wołowinę czy choćby reprodukuje, jeśli na ścianie nad Tobą wisi coś naprawdę ładnego. Czy sztuka jest w takim razie komukolwiek
Na przekór Michał Niedziewicz w rozmowie z Magdaleną Ziębą przekornie opowiada o początkach fascynacji malarstwem i rzeźbą, o sztuce dla sztuki i o kolorowych misiach haribo.
➢➢
osobowość numeru
monochromatycznej
rzeczywistości ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
11
potrzebna, nie ważne, czy to w Polsce czy w innym zakątku świata? Oczywiście, bo wszystko, co zmusza nas do jakiejś refleksji, pobudza, niepokoi czy po prostu ładnie dla nas świeci, jest czynnikiem powodującym większą samoświadomość, a co za tym idzie zwiększa świadomość otaczającego nas świata. Jeśli zaś chodzi o samą Polskę, to uważam, że właśnie tutaj ludzie z wielu względów potrzebują sztuki, nawet bardziej niż na Zachodzie. Niestety po okresie komunizmu dalej nie potrafimy być odważni, jeśli chodzi o konwencję rzeźb prezentowanych w naszych miastach. 90% twórczości, która nas otacza, to smutne monochromatyczne odlewy znanych osobistości historycznych z naszym nieszczęsnym papieżem na czele. Podejrzewam, że w Polsce jest niewielu rzeźbiarzy, którzy nie zrobiliby popiersia Jana Pawła II albo choćby jego nogi...
Fot. archiwum autora
Myślę, że paru by się jednak znalazło. Nie śledzisz wrocławskiej sceny artystycznej? Jednym z najbardziej rozchwytywanych rzeźbiarzy jest obecnie Olaf Brzeski… Nie śledzę, staram się tego nie robić, za bardzo narzuca mi to pewne myślenie o sztuce, zaczynam się źle czuć sam ze sobą i swoimi pracami, a także próbuję podświadomie konkurować z artystami, których oglądam, a – co gorsza – czasem nawet ich naśladować. Jeśli chodzi o Olafa Brzeskiego, to naturalnie, znam jego twórczość; wiele rzeczy jest absolutnie ślicznych. Jednak chyba nie do końca się zrozumieliśmy. Nie chodziło mi o galeryjne rzeczy, tylko rzeźby i instalacje w przestrzeni miejskiej, tworzone dla ludzi. Krasnal na szczycie palca jest słodki, wciąż jednak grzeczny, monochromatyczny, bo w brązie i stosunkowo mały. Brakuje mi kolorowych odważnych instalacji, które będą
cieszyć. Brakuje mi nie krytyków sztuki, ale dzieci w mieście. Twoje malarstwo przypomina nieco surrealistyczne dzieła Salvadora Dalí, ale też widać w nim inspiracje kontrowersyjną twórczością Beksińskiego... Porównanie do Salvadora jest nieco oczywiste, osobiście skłaniałbym się zdecydowanie bardziej ku innemu surrealistycznemu artyście – Yves’owi Tanguy, który malował niesamowite nastrojowe surrealistyczne pejzaże z organicznymi bioformami, leżącymi losowo aż po sam horyzont. Co do Beksińskiego – od dziecka zabierałem tacie „Nową Fantastykę”, którą czytałem z wypiekami na twarzy, a gwoździem programu była, kultowa już moim zdaniem, galeria tego czasopisma – jedyna część miesięcznika, która była pięknie wydrukowana, kolorowa i błyszcząca. To właśnie tam miałem styczność z niepokojącymi wizjami artystów tworzących
w nurcie fantastyki, sci-fi i realizmu magicznego, jak Beksiński, Jacek Yerka czy twórca Obcego, H.R. Giger. Obce światy i całe uniwersa kreowane przez takich pisarzy jak J.R.R. Tolkien przy Władcy Pierścieni czy Herbert przy Diunie pobudzały moją wyobraźnię i chyba już na zawsze pozostaną w sferze moich zainteresowań artystycznych. Taki rodzaj sztuki to już przeżytek, nie sądzisz? Teraz w sztuce liczy się przede wszystkim przekaz. Nie sądzę, żeby tak było. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Uważam, że w dobie sztuki konceptualnej, intelektualnej, ludzie potrzebują też piękna, estetyki oraz sztuki figuratywnej, która przecież też może być wspaniałym pretekstem do rozmyślań i przedstawienia przeciekawych wizji. Naprawdę nie nudzi Cię tysięczna wystawa, na której jeśli nie przeczytasz 10 stron a4 na ścianie, to widzisz tylko zniszczone trampki na środku białej sali o kubaturze 500 metrów kwadratowych? Mnie osobiście mierzi przeintelektualizowanie sceny artystycznej, tworzenie milionów sztucznych odniesień i robienie wielkiego halo tak naprawdę z niczego. Wspaniałym przykładem takiej sytuacji jest choćby sprzątacz, który pracował bodajże w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku, gdzie prezentował swoją wystawę Damien Hirst. Pomimo wieloletniego stażu ze sztuką nowoczesną dzień przed wernisażem zapakował instalację Hirsta do worków i wszystko wypieprzył na śmietnik. Kuratorka Damiena, zbulwersowana całą sytuacją, kazała złożyć instalację z powrotem i wyceniła ją na kilka dobrych milionów. Donald Kuspit w swojej książce Koniec Sztuki sam sobie zadaje pytanie, czyja interpretacja i odbiór były bardziej szczere i prawdziwe? Bo nie możemy tu mówić o całkowitej ignorancji sprzątacza – w końcu to człowiek, który widział więcej sztuki, niż ja pewnie zobaczę przez całe życie. No właśnie, masz rację… Dlatego może warto zaufać inteligencji odbiorcy? Oczywiście, ja właśnie mu ufam, daje mu pole do interpretacji, nie przyklejam do ścian tłumaczenia, co zrobiłem, a jeśli odbiorca będzie rzeczywiście tak inteligentny, jak o sobie myśli, to pewnie znajdzie takie odniesienia i interpretacje, że samemu autorowi spadną portki z wrażenia. Zresztą nigdy nie sądziłem, że trzeba się wykazać jakimkolwiek intelektem, żeby móc podziwiać piękno i sztukę. Wystarczy trochę wrażliwości.
Nigdy nie sądziłem, że trzeba się wykazać jakimkolwiek intelektem, żeby móc podziwiać piękno i sztukę. Wystarczy trochę wrażliwości.
A co Ty pragniesz przekazać w swoich pracach? W mojej twórczości stawiam na swego rodzaju uniwersalność, chciałbym poprzez swoje rzeźby uwrażliwiać społeczeństwo, które jeszcze nawet nie wie, ile radochy jest w sztuce. Przychodząc na moją wystawę, nie musisz znać się na sztuce, ale możesz. Bo jeśli jesteś dresem, to posadzisz swoją laskę na mojej rzeźbie kolorowego nosorożca, krzykniesz „Mała, robię Ci fotę, ale zajebiste!” i ja będę absolutnie szczęśliwy i dumny. Jednak jeśli jesteś historykiem sztuki, to znajdziesz wiele innych odniesień, kwestię zastosowania starożytnej technologii stiuku weneckiego przy użyciu nowoczesnych pigmentów, dowcip, próbę pogodzenia malarstwa z rzeźbą i wiele innych. Czyli kręci Cię sztuka dla sztuki? Pewnie, że tak! Sztuka powinna być wartością samą w sobie. Jednak wydaje mi się, że w praktyce nie jesteśmy zdolni w 100% stworzyć dzieła całkowicie pozbawionego innych wartości: politycznych, edukacyjnych czy humorystycznych. Podświadomie jesteśmy zawsze związani z otaczającym nas światem, lokalizacją, obecnymi działaniami politycznymi lub po prostu znajdujemy się w danym stanie emocjonalnym, który, choćbyśmy bardzo się starali, żeby tak się nie stało, wyjdzie w naszej pracy, a sama estetyka
zawsze będzie podyktowana naszymi doświadczeniami i tym, co oglądaliśmy przez ostatnie lata życia. Co jeszcze Cię inspiruje? Zawsze miałem wrażenie, że inspiracje artystów to kwestia wręcz legendarna. Nie wiem, ile razy słyszałem teksty losowych odbiorców mojej sztuki, typu „Chłopie, co Ty masz w tej bani?” albo „Co zjadłeś dobrego? Daj mi numer do swojego dealera!”, albo „Czy budzisz się w środku nocy, a Twoja potrzeba jest tak wielka, że biegniesz 20 kilometrów na bosaka w zimie do swojej pracowni?”, a nawet „Czy masz natchnienie non stop czy tylko 5 razy w tygodniu od 8 do 16?”. Rzeczywistość niestety w moim przypadku wypada strasznie trywialnie. Spotkałem się niejednokrotnie ze studentami tak reaktywnymi i z rozbuchaną potrzebą tworzenia i wyrzucania z siebie pomysłów, w najróżniejszych z resztą, abstrakcyjnych wręcz, okolicznościach. Pretekstem do stworzenia instalacji, performance’u czy szkicu mogło być absolutnie wszystko, począwszy od konsumowanej kanapki, a skończywszy (bardziej standardowo) na obejrzeniu kilku prac w Internecie podczas imprezy alkoholowej. Niestety nie mogę powiedzieć, że należę do tej grupy. Moje inspiracje są mocno podświadomościowe, najczęściej wynikają z jakiegoś
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
13
Fot. Anna Olech
Kocham
naszej rzeczywistości, naszych czasów, w których wszystko zależy od punktu siedzenia. konkretnego etapu w życiu, emocji, które w danej chwili mną targają, bądź po prostu z potrzeby fizycznego wyżycia się i zrzucenia paru kilogramów tkanki tłuszczowej. Kolejnym ważnym czynnikiem są otaczający mnie znajomi i przyjaciele, których pomysły uwielbiam przenosić do własnej sztuki lub wykorzystywać ich spontaniczne wkrętki na zasadzie „Dawaj, Niedziu, pomalujmy coś razem!”. Upiększasz rzeczywistość czy odzierasz ją ze szminki, jakby powiedziała profesor historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego Maria Poprzęcka? Zawsze uwielbiałem grę pozorów, nawet nie w sztuce, ale w kwestiach socjologicznych. Kocham iluzoryczność naszej rzeczywistości, naszych czasów, w których wszystko zależy od punktu siedzenia. W przypowieści prawdopodobnie byłbym portrecistą upiększającym swoich brzydkich i grubych klientów, nie znęcałbym się nad nimi ich własnymi naturalistycznymi wizerunkami. Nie mam również nic przeciwko szmince i lubię mieć jej ślady na policzku od witania się z płcią piękną. A kłamiemy, jeśli chodzi o nasz wizerunek, na okrągło, wysyłając na pierwsze spotkania przedstawicieli i przedstawicielki z wcale nie tak pięknymi oczami (bo pomalowane), wcale nie takimi wysokimi (bo na obcasach), z wcale nie z takimi wielkimi cyckami (bo sztuczne) ani wielkimi przyrodzeniami (bo wypchane chusteczkami). Podobnie bywa ze sztuką. Wychodzę z założenia, że skoro nosorożec nie może być w naturze pokryty ornamentami i wściekłymi fluo kolorami przemieszczającymi się po jego grzbiecie, bo to niepraktyczne i nie będzie mógł w spokoju gryźć trawy, to czemu nie może taki być w sztuce, skoro bardziej by mi się taki podobał? Po prostu go więc tworzę i nadaję rzeczywistości odrobinę szaleństwa i nutki pozytywu. Twoje rzeźby, podobnie jak malarstwo, oscylują na cienkiej granicy pomiędzy kiczem a świadomą konwencją. Jaki jest Twój stosunek do tej relacji? Przyznam się bez bicia. Malarstwo i rysunek wychodzi w pełni ode mnie i czego bym nie zrobił, jakbym nie zawęził gamy kolorystycznej, ile bym zabiegów stylizacyjnych
nie wykorzystał, i tak wychodzi mi wszystko zawiane kiczem. Po latach ścierania się z tą materią, doszedłem do wniosku, że po prostu mam kiczowatą duszę i jakbym się nie starał, i tak tego nie zmienię. Dlatego wmawiam wszystkim naokoło, że to świadoma konwencja i tyle. Co do samej rzeźby, tu już operuję w pełni świadomie, oczywiście nie zaprzeczam, że moje rzeźby rzeczywiście oscylują na granicy kiczu, jednak jest to bardziej swego rodzaju dowcip i pastisz rzeczywistości niż przypadkowy efekt mojej pracy. Kolorystyka, jak i sama forma rzeźb, użycie takich materiałów jak polerowany stiuk wenecki, spraye, kolorowy gips, mozaika lustrzana czy gięte srebrzone lustra plastikowe, papier mâché lub polichromia na drewnie jest konwencją przeze mnie świadomie stosowaną. Masz już obrany kierunek, w którym chciałbyś się rozwijać, czy nadal eksperymentujesz? Nie cierpię żadnego rodzaju rutyny, jestem chory, jeśli muszę dwa dni pod rząd zjeść śniadanie o tej samej porze. Dlatego też staram się korzystać z najróżniejszego rodzaju materiałów, może nie chodzi tu o wszechstronność, typu od figuracji do performance’u, jednakże mam nadzieję nie ograniczać się do jednego rodzaju materiału czy formatu prac. Każdy materiał, każde medium niesie ze sobą nowe wyzwania i całe techne za tym idące, co powoduje, że praca staje się bardziej fascynująca i wyzwala więcej bodźców pożądanych podczas tworzenia. Oczywiście niektóre materiały są bardziej wymagające od innych. Aby poznać techne metalu i korzystać w pełni z jego dóbr, musisz zatrzymać się nad nim na dobrych kilka lat, aby opanować techniki odlewnictwa, spawania elektrodą, migomatem czy gazowo, polerki, nitowania i wszelkiego innego rodzaju obróbki. Jak postrzegasz sytuację polskiego artysty na rynku w Polsce? Słyszę ogromną ilość narzekań, straszne opinie na temat galerii dla młodych artystów, w których panuje wyzysk i rozmaite świństwa, hermetyczność oraz dużo innych złych rzeczy. Sam jednak nie jestem w stanie się do końca do tego ustosunkować –
z prostego względu, nie mam bladego pojęcia o tym świecie. Mam ogromny problem z tym, że w dzisiejszych czasach artysta, czy to malarz czy rzeźbiarz, musi być jednocześnie świetnym menadżerem i biznesmenem promującym się na każdym kroku i jeszcze najlepiej dobrze wyglądającym. Nie mówię, że nie sprzedałem kilkunastu czy kilkudziesięciu dzieł, jednakże najczęściej były to prywatne zlecenia bądź losowi odbiorcy, odzywający via Internet/Facebook lub przypadkiem trafiający na moją stronę internetową. Jak już też wspominałem, ostatnie dwa lata skupiałem się nie tyle na typowej autorskiej twórczości wystawowej, co na kwestiach użytkowych i umilających życie ludziom podczas słuchania techno. Wysyłasz swoje portfolio do polskich galerii? Jeszcze mi się nie zdarzyło. A dlaczego nie? Naprawdę masz tak bardzo za nic oficjalny obieg sztuki? Nie chodzi o to. Po pierwsze właśnie skończyłem studia, więc nie miałem okazji podziałać już jako absolwent, po drugie w dzisiejszych czasach artysta, nie wiedzieć czemu, musi też być biznesmenem i PR-owcem. Ja po prostu chcę sobie tworzyć ładne rzeczy, nie interesuje mnie, co jest modne i co powinienem robić. Kolejna sprawa – wszystkie pastele, jakie zrobiłem, są sprzedane, nie miałbym nawet co pokazać, bo najczęściej wszystkie od razu po powstaniu znikają. A rzeźby? No, cóż… jestem beznadziejny, jeśli chodzi o szacunek do swoich prac, najczęściej kończą stłuczone, rozbite i zmaltretowane w jakichś ciemnych piwnicach bądź stodole u mnie na wsi. Jakie są w takim razie Twoje plany na najbliższy rok? Żyć pełnią życia, cieszyć się i robić to, co lubię. Na pewno dalej będę współpracować z klubami typu Pralnia, DoJutra i tak dalej, a także będę opiekować się Galerią Stukotów; w listopadzie szykuje mi się natomiast wystawa w związku z kooperacją z wrocławskim zespołem Halucynacje, dla którego robię okładki i surrealistyczne pastele inspirowane tekstami ich piosenek oraz life-acty malowane podczas jam session zespołu. A co dalej? Czas pokaże!
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
15
W
edług statystyk UNESCO w Polsce czyta i pisze 99,8% Polaków powyżej 15. roku życia. Z danych Biblioteki Narodowej z 2014 roku wynika, że przeczytanie co najmniej jednej książki w ciągu poprzedniego roku zadeklarowało 41,7% ankietowanych. Z kolei 58,03% badanych przyznało, że nie przeczytało ani jednej książki, co w stosunku do poprzedniego badania (z 2012 roku) stanowi wynik niższy o trzy punkty procentowe. Mimo to sytuacja nie rysuje się pozytywnie. Umiejętność pisania i czytania ze zrozumieniem stoi współcześnie na bardzo niskim poziomie. Według definicji UNESCO analfabetyzm to „brak umiejętności czytania, pisania i wykonywania czterech podstawowych działań arytmetycznych u osób powyżej 15. roku życia”. Z kolei alfabetyzm to „zdolność do rozpoznawania, rozumienia, kreowania, analizowania, obliczania i praktycznego użycia tekstów/materiałów i danych, pisanych i drukowanych o różnym charakterze”. Rodzi się proste pytanie – czy wobec tego można obecnie mówić o analfabetyzmie
Ilustr. Damian Dideńko
w krajach rozwiniętych lub rozwijających się? Najwyraźniej tak. Według danych Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) niemal 80 milionów dorosłych osób w Europie ma niskie lub podstawowe umiejętności pisania i czytania. A to tylko wierzchołek góry lodowej.
WSPÓŁCZESNY ANALFABETYZM Badacze wskazują na wiele odmian tego zjawiska. Przykładami są analfabetyzm informacyjny, czyli nieumiejętność wykorzystywania informacji, czy analfabetyzm informatyczny, który dotyczy nieumiejętności korzystania z możliwości techniki informatycznej. Ściśle z tym związany jest analfabetyzm cyfrowy, nazywany również digianalfabetyzmem. Zdaniem Aldony Skudrzyk, autorki tekstu „Analfabetyzmy” współczesne, odmiana ta spowodowana jest tym, że we współczesnym świecie istnieje i pogłębia się tak zwana wyrwa cywilizacyjna (digital gap). Według badaczki „przemiany kulturowe sprawiają, że funkcjonowanie w rzeczywistości zmieniającej się w niezwykłym tempie i z niezwykłą intensywnością jest dla znacz-
nej części uczestników życia społecznego przyczyną zagubienia, nieumiejętności znalezienia się w niej, nienadążania, rodzących się frustracji, agresji lub apatii”. Badaczka wyszczególnia także analfabetyzm matematyczny, który polega na niezrozumieniu obowiązującego stanu wiedzy, techniki oraz kultury i charakteryzuje ludzi wierzących w pseudonaukę (jak horoskopy i astrologia). John Paulos w książce Analfabetyzm matematyczny i jego skutki pisze, że niemal wszystko da się łatwo opisać statystycznie, a więc w sposób matematyczny. Dlatego też jego zdaniem od matematyki nie da się uciec i należy brać ją pod uwagę również w codziennym życiu, a nie usprawiedliwiać się posiadaniem „umysłu humanistycznego”. Idąc dalej, można wskazać wtórny analfabetyzm naukowy, spowodowany pragmatyczną postawą czytelniczą. Charakteryzuje on ludzi skoncentrowanych przede wszystkim na zdobywaniu tylko potrzebnych informacji, zwłaszcza w tekstach, które przekazują wiedzę w już przetworzonej formie, niewymagającej refleksji i krytycznej analizy. Więc także w tekstach popularnonaukowych.
◉
publicystyka
ANALFABECI SĄ wśród nas
Ponoć analfabetyzm to już problem marginalny i nie należy zaprzątać sobie nim głowy. Nic bardziej mylnego! Biorąc pod uwagę nowe rozumienie tego zjawiska i jego ogromny zakres we współczesnym świecie, powinniśmy się niepokoić. Naprawdę. Michał Wilk
Badacze zwracają też uwagę na analfabetyzm kulturowy, dotyczący w głównej mierze nieumiejętności odpowiedniego wartościowania dóbr kultury oraz braku szacunku wobec nich. Określenia tego po raz pierwszy użył Edward Hall, autor książki Poza kulturą. Zauważył, że w dzisiejszym, „kurczącym się świecie” nie można pozwolić sobie na ograniczenia związane ze świadomością tożsamości kulturowej, spowodowane globalizacją i łatwością dostępu do popkultury. Inaczej w ogólnym rozrachunku nie będziemy wiedzieli, jak zachowywać się i poruszać w świecie, jak dążyć do wniesienia do kultury czegoś nowego. Wyodrębnić można jeszcze analfabetyzm społeczny, a więc brak aktywności zawodowej i społecznej oraz zamknięcie się na sprawy związane z otaczającą rzeczywistością i środowiskiem, mimo umiejętności pisania i czytania. Podobnie definiuje się analfabetyzm funkcjonalny, o którym Skudrzyk pisze, że jest to „nieumiejętność radzenia sobie w sytuacjach wymagających porozumiewania się za pomocą słowa pisanego, mimo opanowania umiejętności czytania i pisania”. Zaznacza ponadto, że spora grupa Polaków
ani nie potrafi zrozumieć komunikatów, na które natrafia, ani nie wie, jak wykorzystać je w praktyce. Ważną kwestią jest też brak zdolności do formułowania poprawnej wypowiedzi pisemnej. Analfabetyzm funkcjonalny dotyczy również braku kompetencji między innymi w sprawnym poruszaniu się po sieci, wyszukiwaniu, odczytywaniu i rozumieniu informacji różnego typu: pisanych, mówionych, graficznych. Łączy się to z informatyczną i informacyjną odmianą zjawiska. Zatem zarówno określenie problemu analfabetyzmu funkcjonalnego, jak i jego skala rozszerzają się do niepokojących rozmiarów. Powyższe pojęcia wpłynęły na poszerzenie tradycyjnego rozumienia analfabetyzmu (jako braku umiejętności pisania, czytania i liczenia) o dodatkowe płaszczyzny, związane zwłaszcza z problemami współczesnego świata. W przypadku nieumiejętności czytania i pisania wskazuje się na analfabetyzm realny, mogący mieć różne stopnie: zupełny, częściowy oraz wtórny. Ten ostatni jest obecnie coraz częściej spotykany w krajach wysokorozwiniętych, przede wszystkim z powodu rozwoju audiowizualnych środków masowego przekazu.
KULTURA OBRAZU Ryszard Kapuściński w Lapidariach pisał, że dzieje ludzkości rozpoczęły i kończą się obrazami i „wnet okaże się, że pismo literowe, druk i książka były krótkim epizodem w historii kultury”. Trudno nie zauważyć tej tendencji. Jest ona jednak wynikiem prostej zasady. Zdaniem neurobiologa, Marcela Justa z uniwersytetu w Pittsburgu, media elektroniczne skupione na przekazie wzrokowym są dla człowieka bardziej naturalne niż słowo pisane. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że czytanie jest wytworem kultury, nie natury. Ponadto czytanie jest umiejętnością trudną do opanowania i wymaga kilku lat nauki. Kryzys słowa drukowanego wieszczył już kilkadziesiąt lat temu Marshall McLuhan. Wskazywał tym samym, że ostatnią epoką w dziejach ludzkości będzie (jest) epoka elektroniczna, w której druk zostanie wyparty, nastąpi ekspansja języka obrazowego, a także bezgraniczne uwielbienie elektronicznych gadżetów. Sprzyja temu rosnący pośpiech oraz możliwości, jakie dają media elektroniczne. Roland Łukasiewicz zauważa, że obecny postęp społeczny jest ściśle związany z zanikiem prostych umiejętności pisania, czytania i rozumienia tekstu dłuższego niż 160 znaków. Jest to niepokojące, zwłaszcza w obliczu tego, że współczesne społeczeństwa określa się mianem społeczeństw informacyjnych – jak proponuje Tadao Umesao – w których wiedza i dostęp do niej deko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
17
terminuje poziom rozwoju. Do tego głównym źródłem pozyskiwania informacji staje się Internet, bo – jak to się mówi – czego nie ma w Google, to nie istnieje. Internet z wyszukiwarką Google zmieniają sposób myślenia (na co zwraca uwagę między innymi Nicholas Carr). Współcześnie coraz trudniej czytać długie teksty, raczej skanujemy ogromne partie tekstu w poszukiwaniu interesujących nas informacji. Potwierdzają to również badania dotyczące eyetrackingu i sposobów poruszania się po sieci. Trasa, którą podąża nasze oko na ekranie, jest chaotyczna, choć wyniki pokazują, że wzrok porusza się w sposób przewidywalny, a lektura odbywa się nie linearnie, lecz punktowo.
MÓWIENIE A PISANIE Ongowski podział na mówienie i pisanie staje się niewystarczający w kontekście przemian kulturowych, jakich jesteśmy świadkami. Zbliżenie wypowiedzi pisemnych do mówionych skłania badaczy do określania współczesnej sytuacji komunikacyjnej mianem nowej piśmienności, w której główną rolę odgrywa – jak to nazywa Skudrzyk –
Ilustr. Damian Dideńko
pojęcie synestezji (wielozmysłowości). Jest to włączanie w przestrzeń tekstową przeżyć, doświadczeń, uczuć i emocji towarzyszących autorowi w trakcie pisania. W tym przypadku „tekst uwikłany jest w specyficzne »tu i teraz« mówienia”, którego autor nie jest w stanie uogólnić i oderwać od kontekstu. Dlatego współczesne wypowiedzi pisemne upodabniają się do tych mówionych. Cechują się często chaotyczną i zawiłą strukturą, wymagają dokładniejszego określenia sytuacji, której dotyczą. Powoduje to, że znak pisma przestaje być nierzeczywistym wyobrażeniem, ale staje się tak zwaną „etykietą zdarzenia”, czyli konkretnym opisem realnych obiektów lub wydarzeń. Cechą takiej komunikacji jest więc obrazowość. Z taką sytuacją w stanie naturalnym (to znaczy niewynikającym ze współczesnych przemian kulturowych) mamy do czynienia w języku chińskim. Jak pisze Hanna Arendt w książce pod tytułem Myślenie, dla Chińczyków pismo nie jest przeźroczyste, tylko widoczne, podobnie jak obraz dwóch splecionych dłoni oznacza przyjaźń – „myślą oni obrazami, a nie słowami”.
Wiele współczesnych zjawisk towarzyszy ludzkości już od bardzo dawna. Jesteśmy świadkami jedynie ich przemian i powstawania nowoczesnych form. Dotyczy to również analfabetyzmu. A jaka będzie przyszłość? Czy należy już alarmować, że czeka nas wielki kryzys komunikacyjny i intelektualny? Jeśli odpowiedni ludzie – rządzący, nauczyciele, rodzice – nie podejmą konkretnych działań, jeśli przede wszystkim samo społeczeństwo nie dostrzeże własnego problemu i nie poszuka jego rozwiązania, to analfabetyzm w którejś z postaci będzie się pogłębiał. Bardzo istotne jest więc wpłynięcie na mentalność ludzi, na upowszechnienie czytelnictwa oraz szerzenie wiedzy na temat tego, jak odpowiednio korzystać ze współczesnych dóbr elektronicznych. Jest to ważne tym bardziej, że istnieje ryzyko zaistnienia sytuacji, w której – jak zauważył Łukasiewicz – niewielka część społeczeństwa, całkowicie wykształcona oraz czynna społecznie i zawodowo, będzie stanowiła grupę mającą wpływ na rozwój państwa i społeczeństwa. W takiej sytuacji pozostali ludzie będą właściwie poddani jej wpływowi, bo – jako analfabeci – nie będą w stanie kreować swojej najbliższej rzeczywistości.
Praca W KORPO Coraz więcej młodych ludzi kończy wyższe uczelnie. Osoby, które zdecydowały się na studia związane z działaniem przedsiębiorstw, mają większe szanse na zatrudnienie w zawodzie niż ich rówieśnicy z mniej przydatnymi w gospodarce narodowej specjalnościami. Rosną też ich szanse na etat w dużych korporacjach. Czy powinni się z tego cieszyć? Krystyna Darowska
Ilustr. Róża Szczucka
W
2014 roku dyplom magistra uzyskało około 210 tysięcy studentów. Inżynierowie, ekonomiści, handlowcy czy też marketingowcy, którzy znają języki obce, mają sporą szansę znalezienia posady u solidnych pracodawców. Za takich często uważa się polskie korporacje, a jeszcze lepiej – międzynarodowe. Kandydat na pracownika liczy w tym przypadku na przejrzyste procedury, jasną ścieżkę awansu, rozwój intelektualny i kompetencyjny. Chlebodawca, oferując stanowiska od specjalisty po prezesa, proponuje „nieśmieciową” umowę, przyznaje benefity służbowe zależne od roko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
19
dzaju wykonywanej pracy, takie jak samochód służbowy i laptop, czasem lepsze zarobki niż gdzie indziej. Dochodzą do tego także pakiety medyczne, prywatne ubezpieczenie czy karnety na siłownię i basen. Jednocześnie nowi pracownicy podpisują różne klauzule zawarte w umowach. Dotyczą one między innymi nienormowanego czasu pracy, co oznacza nieopłacanie nadgodzin przez pracodawcę, a pracownika zobowiązuje do pełnej dyspozycyjności, w tym do odbywania podróży służbowych i wieczornych spotkań firmowych. Radość z zatrudnienia na takich warunkach może całkowicie zaślepić pracownika i uśpić jego czujność. W momencie podjęcia pracy niejeden nowicjusz staje się niemal zakładnikiem danej firmy. Pozwala usidlić swoją indywidualność, zasiada w boksie o powierzchni czterech metrów kwadratowych, zamykając się w nim przed ekranem monitora na wiele godzin dziennie. Często rezygnuje z prywatności, bo wszystko jest widziane i słyszane przez pozostałe osoby w open space. Dni wolne czasami spędza na organizowanych przez korporację spotkaniach integracyjnych, opłatkowych czy też obchodach Dnia Dziecka, gdyż firma chce wywołać poczucie więzi prawie rodzinnej między zatrudnionymi, licząc na ich lojalność i wdzięczność.
PRZODOWNICY PRACY W KORPORACJACH W okresie stalinizmu w Polsce i pozostałych krajach socjalistycznych wprowadzano indywidualne współzawodnictwo pracy, które szybko rozciągnięto na poszczególne brygady, zakłady, a nawet cały kraj. Pracownik znacznie przekraczający normę przewidzianą do wykonania, dostawał zaszczytne miano przodownika pracy. Podobnie jest w wielu rozbudowanych strukturach organizacyjnych dużych przedsiębiorstw. Dniówka pracowników trwa dłużej niż ustawowe 8 godzin, zwierzchnicy przydzielają coraz więcej obowiązków, przekonują podwładnych, że są zespołem odpowiedzialnym za wykonanie projektu i „podkręcają” atmosferę, grając na emocjach, nakłaniając do współzawodnictwa. Wyróżniają przy tym – jak dawniej – przodownika pracy – na przykład „handlowca miesiąca”. W tej sytuacji zdarzają się przypadki mobbingu. Jego występowanie jest o tyle ułatwione, że młodym osobom bardzo zależy na utrzymaniu etatu w firmie, przy czym czują się czasami niedouczone i niekompetentne w porównaniu z autorytetem, jakim jest szef.
W związku z tym nie mają odpowiedniego poczucia własnej wartości, brak im asertywności, milcząco znoszą krzywdę swoją i kolegów. W latach dziewięćdziesiątych zdobycie pracy w korporacji było olbrzymią nobilitacją dla Polaka, podwyższeniem jego statusu społecznego i finansowego. Obecnie jest to często powód do kpin ze strony rówieśników, którzy nazywają kolegów „korpo-szczurami” posługującymi się „korpo-mową” i myślącymi według „korpo-regulaminu” oraz ubierającymi się do pracy według odpowiedniego dress code’u. Chodzi prawdopodobnie o wymowne porównanie do laboratoryjnych zwierzątek, których zachowania uległy ujednoliceniu na drodze wyuczenia nowych nawyków.
CO SIĘ KRYJE ZA „KORPO-KULTURĄ”? Branżowy żargon, zwany również ponglishem, wszedł na stałe do polskich biur. Jest to zjawisko nakładania się na siebie dwóch języków, na przykład w sytuacji, gdy pracownicy posługują się w pracy polskim i angielskim. Wówczas często łączą oni polskie zasady gramatyczne z angielskim słownictwem. W wyniku tego powstały takie neologizmy jak „wyczekałtować” z hotelu (od angielskiego check out – ‘wymeldować się’) czy mieć „dejofa” (od angielskiego day off – ‘dzień wolny’). W mailowej korespondencji biurowej używa się również akronimów typowych wyrażeń angielskich. Najbardziej popularne to: ASAP (as soon as possible) – co można rozumieć jako polecenie: „Zrób to na już!”, EOD (the end of the day) – „Wykonaj na koniec dnia!” albo PFA (please find attached) – „Wiadomość z załącznikiem”. Prawdopodobnie posługiwanie się takimi skrótowcami ma sens w wymianie listów z obcokrajowcami, ale budzi niepokój wśród językoznawców – coraz więcej „korpo-ludzi” nie potrafi już znaleźć rodzimych odpowiedników językowych w kontaktach z rodakami. Wiele dużych firm wymaga od pracowników umysłowych i handlowców ubierania się w odpowiednie, możliwie najbardziej ujednolicone, stroje. Kobiety powinny zakładać kostiumy lub garsonki i rajstopy bez względu na porę roku, a mężczyźni – garnitury, ewentualnie jasne koszule i krawaty w upały. Dla urozmaicenia szefowie ustanawiają – w niektórych przypadkach – piątki dniami wolnymi od takiego dress code’u. W Internecie można też znaleźć wiele porad na temat tego, jak należy się ubrać (a w przypadku kobiet także umalo-
wać) na rozmowę rekrutacyjną w korporacji oraz jak stworzyć odpowiednie CV, ubiegając się o stanowisko. W korporacjach należy też przestrzegać wielu rozbudowanych i szczegółowych regulaminów oraz instrukcji. Firmy te wprowadzają również atesty dotyczące poprawnego funkcjonowania danej organizacji i opisu postępowania w każdej sytuacji. Pracownicy niejednokrotnie skarżą się na zbyt drobiazgowy opis wszelakich procedur, a także wszelkich czynności wykonywanych w pracy – mają poczucie, że są traktowani jak roboty, a nie samodzielnie myślący ludzie. Twórczość osób opisujących w sposób bardzo skomplikowany najprostsze nawet działania (jak na przykład zamawianie artykułów biurowych albo wysyłanie korespondencji mailowej) staje się często tematem wielu dowcipów wewnątrz i na zewnątrz korporacji. W gąszczu wielkich firm istnieją oczywiście także przedsiębiorstwa, w których pracownicy są zadowoleni ze swojego zajęcia – traktowani są z szacunkiem, sprawiedliwie, sami dążą do rozwoju intelektualnego dzięki wsparciu pracodawcy. Ich pomysły, wynalazki i kreatywność są doceniane i odpowiednio nagradzane, a w miejscu ich pracy panuje luz i familijna atmosfera. Jednak najczęściej media i fora internetowe informują o bardzo nieprzyjemnych doznaniach „korpo-ludzi”. Joanna Krysińska używa określenia Homo corporaticus w książce pod tytułem: Homo corporaticus, czyli przewodnik przetrwania w korporacji wydanej w 2012 roku przez wydawnictwo Helion. Z pracą w tego typu firmie wiąże też „duita” – uniżonego wobec korporacji pracownika, dającego się wykorzystywać. Słowo pochodzi od angielskiego do it – ‘zrób to’. Duici pracują jak mrówki, nie doczekując się nagród i pochwały. By bezstresowo utrzymać się w takiej firmie, należy nauczyć się panujących tam niepisanych zasad gry. Autorka zaleca na przykład udawanie, że – jako pracownicy – jesteśmy bardzo zajęci pracą, podpisywanie się pod wszystkimi, nawet nie swoimi pomysłami albo zostawanie po godzinach wyłącznie wtedy, kiedy szef może to zauważyć. Należy brać udział w korporacyjnej ceremonii, przemawiać słowami korporacyjnej propagandy i poznawać bliżej menedżerów wyższego szczebla – by piąć się po ścieżce awansu i wreszcie odejść z własnej woli, „usuwając z mózgu układ scalony z firmą”, jak pisze Krysińska. Propagowana przez nią postawa wydaje się naganna. Może jednak to jedyny sposób, by nie zostać duitem?
MACIEJ A R G I E L S K I
Urodził się w 1980 roku w Łodzi, od lat żyje i pracuje we Wrocławiu. Współpracuje nie tylko z miejscowymi, ale także z ogólnopolskimi mediami. Specjalizuje się w fotografii koncertowej. Twierdzi, że pasja znalazła go sama. Uważa się za introwertyka, któremu łatwiej jest być pośród ludzi i obserwować otaczający go świat, jeśli schowa się za puszką aparatu. Fotografia koncertowa to niejako konsekwencja takiego stanu rzeczy. Maciej kryje się w mroku pomiędzy artystą a publicznością.
fotoplastykon
kultura
8 MILIONÓW KONESERÓW Wśród tłumu zgromadzonego w starej, niewielkiej sali koncertowej w Glasgow co chwilę słychać okrzyki: We put our hands up like the ceiling can’t hold us albo One more time!. Nie czeka on jednak na Macklemore’a albo Daft Punk. Za moment na estradzie stanie pięć osób i mimo że nie zabrzmi dziś ani jeden instrument, widzowie będą się świetnie bawić. Podobnie jak wielu innych ludzi na całym świecie, którzy nad życie pokochali zespoły wokalne. Wojciech Szczerek
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
21
O
pisywane powyżej wydarzenie to występ amerykańskiego kwintetu Pentatonix wieńczący europejską część ich trasy koncertowej. Fakt, że zespół odniósł krajowy oraz międzynarodowy sukces udowadnia, że coraz więcej osób zaczyna doceniać walory umiejętnego śpiewu. Jego twórczość oraz wielu podobnych mu zespołów stanowi alternatywę wobec otaczającej nas, coraz mniej wyszukanej muzyki komercyjnej. I choć ani pojęcie zespołu wokalnego, ani śpiewu a cappella nie są nowe, to chyba nigdy od czasów narodzin popu ich oddziaływanie nie było tak silne, może poza żeńskimi grupami mocno prosperującymi w latach sześćdziesiątych. Ludzki głos był wykorzystywany do wykonywania utworów muzycznych w zasadzie od początków istnienia naszej cywilizacji. To on jest najbardziej wygodnym w użyciu i jednym z najbardziej uniwersalnych instrumentów. Śpiew bez towarzyszenia instrumentów jest więc dla nas czymś bardzo naturalnym. Samo pojęcie ‘a cappella’ (dosłownie ‘jak w kaplicy’) pojawiło się jednak dopiero w czasach nowożytnych w odniesieniu do sposobu wykonawstwa różniącego się od tego powszechnego w renesansie i baroku, kiedy to w muzyce sakralnej głosom wokalistów zwykle towarzyszył akompaniament albo przynajmniej były one przez jakiś instrument dublowane. Stopniowo wyrażenie stawało się coraz bardziej ogólne, by w końcu odnosić się po prostu do utworów wykonywanych tylko przez wokalistę lub wokalistów, bez względu na gatunek. Ten zresztą ma obecnie relatywnie niewielkie znaczenie, biorąc pod uwagę fakt, że przy dzisiejszej technologii każdy z łatwością może
Ilustr. Dawid Janosz
scoverować dowolny kawałek, adaptując go na jakikolwiek styl. Tym sposobem dzieło zostaje oderwane od gatunku i przestaje być z nim ściśle kojarzone. Działalność Pentatonix bazuje zarówno na zabawie stylem jak i mash-upowym charakterze wykonywanych przez nich utworów. Popyt na nią wyraża obecne u wielu ludzi uzmysłowienie sobie, że po kilkuset latach rozwoju instrumentów, którego ukoronowaniem jest użycie w tworzeniu nowych brzmień elektroniki, w zasadzie wszystkie przeboje ostatnich lat, szczególnie z gatunku pop, można wykonać za pomocą ludzkiego głosu z podobnym, a nawet lepszym od oryginału rezultatem. Różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do muzyki z udziałem instrumentów, w trakcie wykonań na żywo nie da się zafałszować braku umiejętności, tak więc talent artysty (bądź jego brak) odbiorca usłyszeć może jak na dłoni.
Kariera bez wytwórni Grupa Pentatonix (pisane też jako PTX) została założona w 2011 roku przez trójkę przyjaciół: Kirstie Maldonaldo, Mitcha Grassiego i Scotta Hoyinga. Złączeni pasją do śpiewu postanowili wystartować w amerykańskim talent show pod tytułem The Sing-Off. Program ten spośród wszystkich w swojej kategorii wyróżnia się tym, że jest konkursem dedykowanym tylko i wyłącznie grupom a cappella. Z uwagi na stawiany kandydatom warunek, jakim był udział minimum czwórki wokalistów, trio musiało rozszerzyć skład, a to przyniosło im same korzyści. Wtedy to pozyskali Aviego Kaplana, basa dobrze znanego w środowisku oraz Kevina Olusolę, równie uzdolnionego beatboxera-wiolonczelistę, robiącego furorę na YouTube. Czynnikiem decydującym o wygranej w trzeciej edycji programu oraz dalszym sukcesie grupy był także – oczywiście oprócz świetnie dobranego repertuaru, jakim są wiązanki przearanżowanych na wokal znanych utworów – bardzo przemyślany, nierzadko śmiały image, w kreowaniu którego pomogły pomysłowe wideoklipy. Droga do sławy Pentatoniksu to przykład kariery nowoczesnej. Co prawda zaczyna się od instytucji ogranego już talent show, ale ostatecznie ma z nim niewiele wspólnego, bowiem w rezultacie wygranej zespół zamiast się rozwinąć, stanął o krok od rozwiązania, z powodu porzucenia przez swoją wytwórnię. Nie mieli więc nic do stracenia, stawiając wszystko na kontrakt z mało znaną Madison Gate Records oraz na promocję
opartą o YouTube. Magia tego ostatniego zadziałała tak dobrze, że do dziś klipy regularnie publikowane na ich kanale PTXofficial obejrzało niemal… 950 milionów widzów. Aktualnie kanał subskrybuje – bagatela – 8,1 miliona użytkowników! Śmiało można powiedzieć, że to w dużej mierze nowoczesnym mediom kwintet zawdzięcza to, że usłyszało o nim tak wiele osób spoza Stanów Zjednoczonych. Zespół istniejący od zaledwie pięciu lat może się szczycić kilkoma sporymi osiągnięciami, jakimi są statuetka Grammy w kategorii najlepsza aranżacja, kilkadziesiąt wydanych w kilkunastu formatach kompozycji oraz cztery trasy koncertowe, z których dwie ostatnie to wyprzedane światowe tournée, uwzględniające, poza Europą i USA, także Azję i Kanadę. Pomijając te niemuzyczne czynniki, to właśnie świetne umiejętności wokalne, bezbłędne wykonania zaadaptowanych bądź własnych piosenek, ekspresja sceniczna, nieskazitelna, jak się okazało na żywo, intonacja i w końcu świetne zgranie sprawiły, że zespół z wybranego przez widzów telewizyjnych lokalnego bohatera zamienił się w gwiazdę globalnego formatu.
AMERYKAŃSKI ŚPIEW Swoją drogą pojęcie gwiazdy jest obecnie tak naprawdę niejednoznaczne. Z jednej strony przy dzisiejszych standardach niekwestionowanymi globalnymi sławami zwykle są postaci, takie jak Madonna czy Justin Bieber. Z drugiej coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, gdy artysta stanowiący bożyszcze danej grupy ludzi rozsianych po całym globie, a których łączy jakaś wspólna cecha albo przedmiot zainteresowania, jest nieznany dla ogółu. Tak jest i tu, bo choć Pentatonix to zespół amerykański, to gros fanów zespołu nie pochodzi z ich ojczyzny, zaś większość Amerykanów raczej ich nie kojarzy. Na dodatek, mimo że jest on tworem kultury masowej, to jego muzyka znalazła zainteresowanie wśród koneserów. Czynnik amerykański w popularności Pentatonix – grupy, której czwarty album (i jednocześnie pierwszy zawierający tylko utwory autorskie) ma ukazać się w tym roku – jest nieprzypadkowy. Mało kto zdaje sobie sprawę, że oprócz cheerleadingu, koszykówki oraz stereotypowych porachunków pomiędzy domami rodem z filmu Legalna Blondynka, ważną częścią kultury studenckiej w Ameryce są zespoły wokalne. Działają one ze statusem
akademickich stowarzyszeń, nierzadko tożsamych ze znanymi z filmów „domami”, często zaciekle rywalizującymi ze sobą w konkursach.
ŚPIEW JAK MOWA Śpiew zbiorowy nie jest naturalnie wymysłem amerykańskim, a chóry i zespoły wokalne działają równie prężnie wszędzie indziej. Jednak ich „minirenesans” czerpie teraz inspirację właśnie zza oceanu. Takie tendencje widać wśród zespołów europejskich, które dzięki niemu zyskują nowe spojrzenie na swoją działalność. Jeśli chodzi o polskie zespoły uczelniane, to jeszcze kilkanaście lat temu próżno było szukać jakichkolwiek regularnie śpiewających utwory inne niż kościelne, klasyczne, ludowe lub po prostu tradycyjne. Ale swego czasu Chór Akademicki Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu jako pierwszy na szerszą skalę zaczął zmieniać się pod wpływem opisanej wyżej amerykańskiej mody. I wcale nie porzucił dawnego repertuaru – stał się zespołem wszechstronnym, który, obok utworów tradycyjnie utożsamianych z chórami, zaczął wykonywać muzykę rozrywkową bądź na taką aranżować klasyki. Nawet jeśli nie jest to zapowiedź masowego przekształcania złożonych ze studentów i wykładowców, mających swoje wieloletnie tradycje zespołów w grupy wokalne w stylu tych przedstawionych w niedawnym filmowym hicie Pitch Perfect, to widoczna jest zmiana mentalności. Podejście do śpiewu już od dłuższego czasu zmienia się, zarówno w kulturze masowej, jak i w Polsce, i to na wszystkich szczeblach – począwszy od talent show, a skończywszy na programach edukacyjnych. Naturalnie nie należy się spodziewać, że aranżacje a cappella zastąpią osiągnięcia paruset lat rozwoju instrumentów oraz ostatniego stulecia powstawania muzyki rozrywkowej, która bez takich wynalazków jak gitara elektryczna i basowa czy elektroniczna perkusja nie jest w stanie zaspokoić gustów i potrzeb wszystkich ludzi. Mimo to perełki, takie jak Pentatonix znajdują sporo zwolenników. Miejmy nadzieję, że zarówno w przypadku ich kariery, jak i rozpowszechniania „koledżowego” wspólnego śpiewania, postępująca amerykanizacja zadziała znów, tym razem tak naprawdę na korzyść kultury masowej. Może dzięki wspaniałemu Pentatoniksowi wskrzesi się w nas zamiłowanie do wspólnego muzykowania. Ostatecznie tradycje wokalne są nieobce nie tylko Polakom czy Europejczykom, ale ludziom w ogóle. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
23
N
jak ETFLIX
Chyba nigdy wcześniej media nie stwarzały wielbicielom seriali tak wielu możliwości. I to nie tylko w kwestii różnorodności tematycznej czy gatunkowej, ale również pod względem dostępności. Do wyboru mamy więc nie tylko telewizję publiczną lub prywatną, ale również Internet z jego rosnącymi jak grzyby po deszczu platformami, oferującymi ogromne biblioteki mediów, spośród których najczęściej padającą ostatnio nazwą jest prawdopodobnie Netflix. Karolina Kopcińska
N
ie jest to oczywiście jedyny gracz na rynku oferujący szeroki dostęp do filmów i seriali. Widzowie do wyboru mają chociażby Hulu Plus, Amazon Prime Instant Video czy nawet HBO Go (przemianowywane na HBO Now), nie wspominając nawet o innych, mniej lub bardziej legalnych źródłach. Oczywiście każda z tych platform ma swoje wady i zalety, włączając w to Netflix, a decyzja dotycząca ewentualnego skorzystania z danej oferty i tak zależeć będzie od oczekiwań osób zainteresowanych. Jak pokazują liczne artykuły związane z kwestią wyboru odpowiedniego dostawcy usług, jest to temat dość gorący. Dla wielu użytkowników wielkość zasobów oferowanych przez poszczególne platformy będzie jednym z najważniejszych czynników. Ich uwagę przyciągnąć więc mogą The Criterion Collection, czyli zbiór uznanych, klasycznych propozycji filmowych na Hulu Plus lub spory wybór propozycji bardziej mainstreamowych na Amazon Prime Instant Video. Istotna wydaje się
Ilustr. Wojtek Świerdzewski
także szybkość udostępniania nowych realizacji, gdzie prym wiedzie Hulu Plus, którego właścicielami są stacje NBC, ABC oraz Fox, w rezultacie czego widzowie mają prawie natychmiastowy dostęp do najnowszych odcinków seriali, takich jak Miasteczko Wayward Pines, Arrow czy też Zawód: Amerykanin. Szybki dostęp nie jest jednak jedynym czynnikiem istotnym dla odbiorcy. Analizie poddawane są również koszta (różne w zależności od kraju), kompatybilność z urządzeniami, na których można odtwarzać produkcje, oraz jakość samych seriali. I to właśnie w tej ostatniej kategorii Netflix wydaje się deklasować konkurencję.
„O” JAK OGROMNY WYBÓR Jak dotąd najbardziej chyba znaną realizacją Netflixa jest House of Cards z Kevinem Spaceyem i Robin Wright w rolach głównych. Serial, w którym palce maczał David Fincher, doczekał się już trzech sezonów, a czwarty planowany jest na przyszły rok. Wzorowanym na brytyjskiej produkcji z początku lat dziewięćdziesiątych House of Cards początkowo
próbowano zainteresować stacje takie jak AMC, Showtime i HBO, jednak ostatecznie to planujący rozpoczęcie własnej produkcji Netflix zaoferował najwyższą cenę. Na korzyść tej ostatniej platformy przemawiał także fakt, że jej przedstawiciele wyrazili gotowość do zamówienia od razu pełnego sezonu, a nie – tak jak inni potencjalni kupcy – wyłącznie odcinka pilotażowego. Ze względu na nazwiska osób zaangażowanych w jego realizację, House of Cards otrzymał na początku swojej ekranowej kariery spory kredyt zaufania, który – jak sugerują opinie krytyków i widzów – udało mu się spłacić. Przeważające pozytywne recenzje, rozprzestrzeniające się po zakamarkach Internetu, skutecznie wpłynęły na wzrost popularności serialu, a tym samym także Netflixa, dla którego House of Cards był przez jakiś czas niczym okręt flagowy. Na horyzoncie zaczynają się jednak pojawiać inne wartościowe pozycje. Orange Is the New Black zadebiutowało w lipcu 2013 roku i tak, jak House of Cards do-
◆ ◆ ◆ ◆
czeka się swojego czwartego sezonu w 2016 roku. Historia skazanej na 15 miesięcy więzienia Piper Chapman, granej przez Taylor Schilling, oparta została na wspomnieniach Piper Kerman. Mimo że za produkcję serialu odpowiedzialni są Titled Productions oraz Lionsgate Television, to właśnie Netflix – będący dystrybutorem – zyskał najwięcej. Orange Is the New Black nie tylko zdobywa liczne nagrody i nominacje w środowisku telewizyjnym, ale przede wszystkim gromadzi ogromne grupy fanów. Popularność serialu jest tak duża, że w pierwszym tygodniu po udostępnieniu widzom Orange Is the New Black osiągnęło lepsze wyniki oglądalności niż House of Cards oraz Bogaci bankruci. Ta ostatnia pozycja jest zresztą produkcją, której Netflix postanowił dać nowe życie po tym, jak w 2006 roku stacja pierwotna, czyli Fox, zakończyła produkcję serialu po trzech sezonach. Jakość wznowionych po 7 latach Bogatych bankrutów nie wydaje się szczególnie satysfakcjonować fanów, projekt jednak wciąż cieszy się sporą popularnością, nic więc dziwnego, że zdecydowano
się na kolejny, piąty już, sezon. Utrzymywanie seriali wzbudzających mieszane uczucia, szczególnie wśród krytyków, to zresztą rzecz nieobca platformie, która zdaje się stawiać przede wszystkim na gusta użytkowników, czego przykładem może być wydanie zgody na produkcję drugiego sezonu Marco Polo, budzącego zachwyt widzów i dezaprobatę krytyków. Problem rozbieżności w odbiorze nie dotyczy kolejnej ważnej produkcji z metką Netflixa, mianowicie Daredevila z Charliem Coxem w roli tytułowej. Serial, chwalony przede wszystkim za solidny scenariusz, dobre tempo i grę aktorską (w szczególności Coxa i Vincenta D’Onofrio), jest pierwszym owocem współpracy, jaką Netflix nawiązał z Marvel Cinematic Universe, odpowiedzialnym za filmowe adaptacje komiksów wydawanych przez Marvel Comics. Na Daredevilu kooperacja się jednak nie kończy – na swoją premierę jeszcze w tym roku czeka A.K.A.Jessica Jones z Krysten Ritter, Carrie-Anne Moss i Davidem Tennantem w obsadzie. W 2016 roku wypro-
film
dukowany zostanie Luke Cage, a następnie w bliżej nieokreślonej przyszłości – Iron Fist. Zwieńczeniem wszystkich realizacji będzie serial The Defenders, w którym wszyscy wymienieni superbohaterowie połączą siły w walce z przemocą i przestępczością. Biorąc pod uwagę popularność, jaką ostatnimi czasu cieszą filmy o mścicielach z komiksów, Netflix spodziewać się może jeszcze większego wzrostu zainteresowania oraz imponujących zysków.
„P” JAK PRZYSZŁOŚĆ Plany właścicieli Netflixa sięgają jednak dalej niż seria realizacji o tematyce superbohaterskiej. W ciągu najbliższych dwóch lat platforma ma poszerzyć zasięg i zwiększyć liczbę krajów, w których jest dostępna – z 50 do 200. Przewidywane jest także dalsze rozbudowywanie oferty oryginalnych produkcji własnych, które kosztują mniej niż te na licencji. Jak informuje „The Guardian”, w planach są nie tylko seriale, ale również filmy pełnometrażowe z udziałem uznanych twórców. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
25
O skali przedsięwzięcia świadczyć może wypowiedź jednego z pracowników, Teda Sarandosa, który zadeklarował chęć udostępniania nowych seriali mniej więcej co dwa tygodnie. Niewykluczone są także kolejne „wskrzeszenia” produkcji innych stacji, czego przykładem mogą być wspomniani wyżej Bogaci bankruci. Mimo że Netflix nie jest jedynym dostawcą tego typu usług na rynku, który para się też Ilustr. Wojtek Świerdzewski
produkcją (Amazon Prime Instant Video też ma na swoim koncie kilka własnych seriali, w tym Alpha House z Johnem Goodmanem), to właśnie jego projekty zyskują największy rozgłos i popularność. Duże znaczenie ma tu z pewnością wysoka jakość realizacji, jednak istotniejszym czynnikiem może być sposób udostępniania odcinków. W przeciwieństwie bowiem do pozostałych usługodawców, w tym także stacji telewizyjnych, Netflix ofe-
ruje widzom natychmiastowy dostęp do pełnych sezonów, co odbija się szerokim echem zarówno w środowisku odbiorców, jak i filmowców. W swoim wystąpieniu podczas The Guardian Edinburgh International Television Festival w 2013 roku, Spacey odniósł się do takiego podejścia jako przyszłości telewizji, wspominając również o zjawisku oglądania kilku odcinków serialu z rzędu. Tak zwany binge-watching przedostał się do masowej
świadomości właśnie dzięki Netflixowi i House of Cards, mimo że na dobrą sprawę istniał już wcześniej w postaci tak zwanych maratonów serialowych. Fakt, że widzowie tak chętnie przyznają się do praktykowania binge-watchingu, stał się także okazją do spojrzenia na seriale z nowej perspektywy – jako na kilkunastogodzinne filmy. Właśnie według takiej formuły Netflix stworzył Daredevila i – jak pokazują recenzje chwalące spójność opo-
wiadanej historii – jest to podejście jak najbardziej efektywne. Przeglądając dostępne w Internecie artykuły na temat Netflixa, spotkać można się z opinią, jakoby zrewolucjonizował on współczesną telewizję. Na takie wnioski jest być może jeszcze za wcześnie, trudno jednak zakwestionować status, jaki osiągnął. Wprowadzone przez Netflixa rozwiązania w dużym stopniu zmieniły podejście do dystrybucji seriali, sposobu ich
oglądania, a nawet terminologii angielskiej – dyskusji poddawana jest słuszność nazywania produkcji Netflixa TV shows oraz TV series, trudno bowiem określić, czy to jeszcze TV czy raczej już coś innego. Na pochwałę zasługuje również idea produkowania większej liczby serii opartych na scenariuszach oryginalnych. I nawet jeżeli ten ambitny plan nie zostanie zrealizowany w stu procentach, to z pewnością przyniesie liczne korzyści odbiorcom. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
27
Tadeusz Konwicki Tadeusz Konwicki zapisał się w historii polskiej kultury nie tylko jako pisarz. Przez wiele lat tworzył scenariusze do filmów oraz kilkukrotnie próbował swoich sił jako reżyser. Zarówno w dziełach literackich, jak i filmowych wykreował zagadkowy świat pełen zatrważających niedopowiedzeń i pięknych obrazów. Do twórczości autora Małej apokalipsy możemy powrócić raz jeszcze, przypominając kilka filmów jego autorstwa, między innymi podczas retrospektywy jego twórczości na 15. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Sonia Milewska
K
onwicki swoją młodość spędził na Litwie w Kolonii Wileńskiej; zarówno beztroskie czasy dzieciństwa, jak i nagły zryw w dorosłość wraz z rozpoczęciem wojny i wstąpieniem do oddziału Armii Krajowej. Do tych młodzieńczych lat wraca z utęsknieniem wraz z Czesławem Miłoszem, adaptując filmowo Dolinę Issy (1982). Akcja rozgrywa się w położonej na Litwie mitycznej dolinie, którą przecina rzeka Issa. Na tych terenach na początku XX wieku żyją na pozór zwyczajni ludzie, a równolegle z nimi w tym samym miejscu i czasie koegzystują błąkające się dusze umarłych. Temu wszystkiemu przygląda się mały Tomaszek, obserwator wszechwiedzący. Bezczelnie podgląda, jak gosposia romansuje z księdzem, pokojówka Barbarka podkochuje się w pracodawcy, a wokół doliny błąka się szalony leśnik Baltazar. Konwicki wykreował idylliczną dolinę, która zachwyca krajobrazami. Przyroda uchwycona w kadrach uspokaja, wprowadza w nostalgiczny nastrój i podkreśla tęsknotę za domem rodzinnym, zarówno autora powieści, jak i scenariusza. Cichy obraz zaburza psychodeliczna muzyka i wdzierający się mroczny świat duchów – powracający motyw w twórczości Konwickiego. Wszystkie znaki na ekranie zapowiadają nadciągającą tragedię, której finał zobaczy tylko Tomaszek i my – widzowie. Polska literatura wielokrotnie była dla Konwickiego inspiracją w działaniach na polu filmowym. Jako autor scenariuszy posiłkował się między innymi Faraonem Bolesława Prusa, Matką Joanną od aniołów Jarosława Iwaszkiewicza czy powieścią Austeria Juliana Stryjkowskiego. Autor Kroniki wypadków miłosnych wykorzystał dramaty polskiego wieszcza i nakręcił dzieło zatytułowane Lawa. Opowieść o Dziadach Adama Mickiewicza (1989). Pierwsza ekranizacja utworu Mickiewicza za-
Ilustr. Fot. Jarosław Joanna Krajewska Podgórski
reżyser kompleksów wiera sceny wyjęte wprost z dramatu, które Konwicki wplątał w urbanistyczny pejzaż, podkreślając tym samym uniwersalność tekstu. Akcja Lawy rozpoczyna się w przeddzień Święta Zmarłych. Jeden z dworów na wileńszczyźnie nawiedza widmo Poety, który wraca z zaświatów do swojej ukochanej Maryli. W tym czasie na pobliskim cmentarzu Guślarz zaczyna odprawiać ceremonię Dziadów, a na pierwszy plan wychodzi postać Gustawa (Artur Żmijewski), który później przeistacza się w Konrada (Gustaw Holoubek), nadając nowe znaczenie Wielkiej Improwizacji. Monolog Holoubka, wielokrotnie wyróżniany przez krytyków za mistrzowską kreację i najwyższy poziom gry aktorskiej, szczególnie zasługuje na wspomnienie. Wkomponowany w ciemny kadr aktor przyciąga wzrokiem i wciąga w ciemną otchłań. Ponadto reżyser wprowadza do Dziadów nowe elementy i symbole: jak się zakończy walka białego orła z krukami? Sama lektura nie wystarczy, podpowiedzi szukać należy w filmie Konwickiego. Główni bohaterowie filmów Konwickiego owiani są zawsze mroczną tajemnicą. Salto (1965), film, który Martin Scorsese uznał za jedno z największych arcydzieł światowego kina, również ukrywa nigmatyczną postać. Kowalski-Malinowski (Zbigniew Cybulski), porywczy outsider, przybywa do małego miasteczka i sieje zamęt. Mężczyzna podaje się za partyzanta, na którego polują źli ludzie. Znajduje się w kafkowskiej sytuacji: niepewności, zagadkowego i niesprecyzowanego zagrożenia. Powoli zyskuje sobie przychylność mieszkańców, jednocześnie zmieniając co chwilę osobowość. Konwicki celowo wykreował tak złożoną postać, która prowadzi intrygę w nieprzewidywalny i niebanalny sposób. Postać wybitnie zagrana przez Cybulskiego pozbawiona jest tożsamości, działa bez planu, bez złudzeń i bez skrupułów. Podobnie jak tytułowy bohater filmu Zelig (1983) Woody’ego Allena, niczym kameleon dostosowuje się do sytuacji i manipuluje ludźmi. Czy robi to z premedytacją, jak na przykład bohaterowie filmu Złotouści (2011) Simona Arthura, czy jest zagubionym człowiekiem bez określonej roli w życiu? Odpowiedzi widz nie znajdzie w obrazie, podobnie jak nie dowie się, dlaczego bohater Procesu Franza Kafki został skazany. A może wszystko, co oglądamy na ekranie, jest tylko snem, który sugeruje klamrowo zamknięta kompozycja? Podczas oglądania
widz nie zobaczy ani nie usłyszy odpowiedzi – jedynie podpowiedzi, bo każde zdanie i każdą scenę można zinterpretować inaczej. Tajemnicą owiana jest też postać mężczyzny z Ostatniego dnia lata (1958). Na plaży spotyka on dojrzałą kobietę i nawiązuje relację opartą na śmiałych deklaracjach i cielesnym pożądaniu. Konwicki podejmował wątki, które nurtowały wielu twórców mu współczesnych, ale żyjących po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Nieodległy był on od egzystencjalistów, co najlepiej obrazuje wrażliwość na cielesny detal. Akcja Ostatniego dnia lata rozgrywa się na pustej plaży, miejscu odosobnionym, pozwalającym na większą swobodę, jeśli chodzi o odsłanianie własnej fizyczności. Bohaterom coraz odważniej budującym relacje łatwiej o dotyk w kameralnym otoczeniu. Początkowo bardzo powściągliwi, prowadzą dialog, który przeradza się w słowny romans. Andrzej Wajda w Niewinnych czarodziejach (1960) nawiązuje do takiej wymijającej gry słów i niejednoznacznych zachowań bohaterów. Dzieło Wajdy na takich grach i zabawach podsycanych rozmową się jednak kończy. W Ostatnim dniu lata, w scenie tonięcia, Konwicki zrezygnował z dialogów. W tym fragmencie ciało, umiejętnie podkreślane przez długie ujęcie, odgrywa całą rolę. Podobną walkę o bezsensowną miłość podjął reżyser w Zaduszkach (1961), gdzie dwoje ludzi musi zrezygnować z uczucia, gdyż szargają nimi widma ukochanych z przeszłości. Debiut reżyserski Konwickiego to kameralne studium niespełnionego romansu dwóch ciał i pierwsza próba nowatorskiego ujęcia kina w środkowej Europie w latach sześćdziesiątych. Konwicki, działając jako reżyser, przekraczał granice między prozą i filmem oraz między rzeczywistością a fikcją. Przykładem takiej fuzji treści i formy jest film Jak daleko stąd, jak blisko (1971). Utrzymana w estetyce onirycznej historia opowiada o mężczyźnie, w którego życiu przewija się motyw śmierci. Bohaterowi ukazuje się zjawa jego bliskiego przyjaciela samobójcy, a w krótkich retrospekcjach widz obserwuje młodego chłopca nad ciałem wisielca – jak się okazuje, jego ojca. Śmierć pojawia się w filmie jeszcze wielokrotnie jako fatum ciążące nad bohaterem. Mężczyzna spotykając widma z przeszłości, próbuje naprawić to, co według niego zniszczył, przeżyć jeszcze raz dzieciństwo i naprawić relację z ojcem, wyznać miłość kobie-
cie, która zginęła w powstaniu. Surrealistyczny obraz wykreowany został przez reżysera w sposób nowatorski i prowokacyjny. Te podróże w przeszłość Konwicki zaznacza, używając takich strategii formalnych jak manipulacje obrazem, wprowadzanie retrospekcji czy materiałów archiwalnych (Żydzi opuszczający kraj w 1968 roku). Mimo tej złożonej konstrukcji film jest przemyślanym i logicznym obrazem onirycznej podróży do podświadomości, a jednocześnie bardzo mocnym i przejmującym przykładem spowiedzi. Bohater budzi się lub zapada w sen, przychodzą do niego duchy z przeszłości, by sporządził rachunek sumienia. On nie wie, kim jest i co zrobił, więc wędruje w głąb pamięci przez miasto i doliny, spotykając siebie z młodości oraz niedoszłą ofiarę lub kata. Tutaj następuje konfrontacja: ostrzeżenie, przebaczenie lub nie, miłość, rozstanie, śmierć? Taki bardzo ogólny schemat zachowań postaci Konwickiego nakreśliła Barbara Giza w publikacji Między literaturą a filmem. O scenariuszach filmowych Tadeusza Konwickiego. O tym, czy bohater Jak daleko stąd, jak blisko ponownie zbudzi się lub zapadnie w sen, widz musi zadecydować sam. Filmy fabularne Konwickiego charakteryzują się przemieszaniem światów żywych i zmarłych oraz bohaterem tragicznym, którego dręczą wyrzuty sumienia, utracone wspomnienia i przeżyte dramaty. Powtarzającym się motywem w twórczości zarówno filmowej, jak i literackiej autora jest tęsknota za utraconą arkadyjską krainą, a także pojawiający się sen o Warszawie. Tęsknoty za wszystkim, co utracone, i tym, co przeminęło (przyjaźń, miłość), Konwicki obrazował w sposób dosadny i poruszający. Używając określonych środków – czasem przejaskrawionych, czasem minimalistycznych – artysta prowadził swych bohaterów lub antybohaterów tak, by widz czuł się zdezorientowany, niepewny. Całą działalność reżyserską Konwickiego, od kameralnego debiutu przez eksperymentalne filmy i adaptacje wielkich dzieł, można było zobaczyć podczas 15. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile w kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu od 23 lipca do 2 sierpnia. Tegoroczna retrospektywa twórczości nie zaserwuje kina realistycznego, lecz kino oparte na parabolach i poetyckich syntezach. Kino niczym sen, który ową rzeczywistość podsumowuje. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
29
Tytuł Życie to jednak strata jest. Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką Autor Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka Wydawnictwo Czarne, Agora Rok wydania 2015 Recenzuje Agnieszka Dąbrowska
W drodze do Wołowca
D
orota Wodecka rozmawiała z Andrzejem Stasiukiem na przestrzeni 6 lat, głównie w drodze, w samochodzie. Ona świeżo po traumie spowodowanej wypadkiem samochodowym, on uwielbiający szybką jazdę i rozmowę w aucie. Stworzyli udany duet. Wywiad z jednym z najważniejszych głosów współczesnej literatury polskiej porusza całe spektrum ważnych tematów – zarówno osobistych, jak i społecznych. Nie należy dać się jednak zwieść pozorom – ta niewielkich rozmiarów książka jest zapisem bardzo intensywnego dialogu, fascynującą podróżą do Wołowca poprzez obsesje, miłości i utraty pisarza. Wodecka świetnie prowadzi rozmowę, wychodząc od pytań o codzienność, jak koszenie trawnika czy gaszenie światła, a kończąc pytaniami na tematy filozoficzne, ostateczne. Stasiuk po raz kolejny jawi się jako człowiek bezkompromisowy, który konsekwentnie realizuje swoją wizję życia poza środowiskiem literackim i telewizją śniadaniową. Chwilami można pozazdrościć mu niezależności sądów i zdrowego dystansu do rzeczywistości. Rzeczywistości, której pisarz jest bardzo ciekaw, a jednocześnie trzyma się na uboczu i uważnie obserwuje ją ze wsi, w której mieszka – Wołowca. Pytany o to, czy jest już człowiekiem stamtąd, odpowiada, że nie – miejscowi ciągle traktują go jak dziwaka, „co to nie sieje i nie zbiera, tylko książki pisze”. Nie jest to typowy wywiad rzeka z pełną i rozbudowaną biografią pisarza. Niemniej jednak pojawiają się pewne wątki osobiste.
Fot. materiały prasowe
Za element spinający rozmowę można uznać śmierć przyjaciela oraz matki autora, a także jego przywiązanie do cmentarzy i przeszłości. Stasiuk mówi o swojej miłości do żony oraz opowiada, jak po narodzinach córki jego świat się jednocześnie skurczył i rozszerzył: „zrobił się i ciaśniejszy, bo nie było w nim już takiej swobody dzikiej, i jednocześnie większy, bo patrzyłem, a przynajmniej próbowałem patrzeć na niego oczami dziecka”. Autor Jadąc do Babadag dzieli się z dziennikarką również swoimi literackimi fascynacjami. Poczynając od tych młodzieńczych, prozy Jacka Londona i poezji Wojaczka, po dorosłe i trwałe pasje, jak proza Zygmunta Haupta, którego Stasiuk czyta jak Pismo Święte, po kawałeczku, odnajdując w niej dokładnie te treści, o jakie mu chodziło. Podobnie z Brunonem Schultzem – to proza, do której według Stasiuka trzeba ciągle wracać, ale też taka, która niepostrzeżenie wykuwa się w pamięci i już nigdy nie można się od niej uwolnić. Stasiuk przyznaje się do bardzo intymnego życia w literaturze, zatracania się w niej i przywiązywania do stworzonych przez siebie postaci. Bardzo ciekawym wątkiem, nawiązującym do aktualnych debat społecznych, jest temat proweniencji Polaków. Wychodząc od dzieciństwa spędzonego (wbrew temu, co głoszą oficjalne dane) w znacznej mierze w małych miejscowościach, z których pochodzili jego rodzice, oraz swojego wyboru wsi jako miejsca do życia Stasiuk wskazuje kulturę wiejską jako jedyną, którą możemy przyjąć za całko-
wicie naszą cechę polskości. „Cała reszta jest zaimportowana, przeflancowana, małpiarska” – komentuje w jednej z wypowiedzi. Sam pisarz wychowywał się na styku dwóch światów – między wiejskością a miejskością – i dostrzega w tym wielką wartość. Pojawia się też często powracająca u niego kwestia europejskości Polaków. Stasiuk widzi obecnie dwie tendencje; jako pierwszą z nich podaje satysfakcję z bycia „prawdziwym Europejczykiem” jako swoiste trofeum i znowu awans z wieśniaka na mieszczanina. Z drugiej zaś strony, rzadziej występujący trend do bycia „prawdziwym Polakiem” i obrony narodowych wartości za wszelką cenę. Paradoksalnie i jednych, i drugich polskość uwiera i im ciąży. Stasiuk proponuje uporać się z przeszłością i zaakceptować ją. Z ust pisarza padają także ważne słowa o wywalczonej 26 lat temu wolności Polski. Wraz z kapitalistyczną walką o pieniądz czas skurczył się znacząco, a my zaczęliśmy ślepo naśladować Europę Zachodnią, tracąc przy tym własną tożsamość. Literat podważa wielkość niedawnego jubileuszu: czy w otoczeniu reklam i kultu pieniądza i sukcesu jesteśmy naprawdę wolni? Dla fanów prozy Stasiuka Życie to jednak strata jest to pozycja obowiązkowa, dodatkowo taka, która pozwala ujrzeć twórcę w żywym i błyskotliwym dialogu. Niechętni czasem kontrowersyjnym poglądom pisarza znajdą w niej natomiast kolejne tematy do polemik, ale przy okazji dowiedzą się, jak bardzo zdystansowana jest postawa Stasiuka na komentarze oponentów.
Tytuł MG Autor Martin Gore Wydawnictwo Mute Data wydania 24 kwietnia 2015
Recenzuje Wojciech Szczerek
I to już?
Z
e swojego specyficznego sposobu komponowania utworów lider Depeche Mode, Martin Gore, znany jest nie od dziś. Ale oprócz nagrywania dość surowych demówek na potrzeby zespołu, od jakiegoś czasu pisze także utwory poza działalnością grupy i czyni to coraz śmielej. Z uwagi na swój status robi to bardziej dla siebie, nie starając się nikomu niczego udowadniać. Po odejściu głównej siły napędowej zespołu – Alana Wildera – 20 lat temu, Martin musiał mocniej zaangażować się w losy nagrywanych przez siebie demówek, a przejawem jego stale rosnącej od tego czasu inicjatywy jest druga, a jeśli liczyć jego wspólną przygodę z Vincem Clarke’iem – trzecia płyta solowa zatytułowana MG. Najnowszy album muzyka do pewnego stopnia wyraża to, co ten budował przez lata jako kompozytor. Jego muzyczne aspiracje nigdy wcześniej nie były bardziej podobne do brzmienia Depeche Mode. Tym razem odbywa się to jednak w sposób odmienny od stylu zespołu, ale nadal ciekawie. Główną różnicą jest wszechobecny minimalizm. Ten objawia się powolnym rozwijaniem w czasie bardzo motywicznych utworów. Niestety, to w zestawieniu z faktem, że w przeważającej większości są one krótkie, a jak na instrumentalne utwory elektroniczne – nawet bardzo krótkie, może pozostawić niedosyt. Często więc, gdy mamy nadzieję na podjęcie przez muzyka jakiegoś tematu „na poważnie”, utwór po prostu się kończy. Płyta składa się z 16 utworów trwających w sumie prawie godzinę. Ich wspomniana zdawko-
wość oraz przeważnie jednowyrazowe tytuły to wskazówka, aby płyty słuchać jako „muzycznego scrapbooka” (z angielskiego „książka z wycinkami”). Mamy tu więc jakby urywki różnych nastrojów, uczuć czy innych zrozumiałych zapewne jedynie dla autora pomysłów. Tworzą one ciąg niemający szerszej koncepcji, przez co MG wydaje się raczej albumem-zachcianką, którą autor zrealizował dla frajdy. Jest przemyślany, ale nie stoi za nim żadna tematyka albo głębsza idea. Czy tak jest w istocie, raczej się nie dowiemy, bo Martin znany jest z tego, że unika tłumaczenia znaczenia swoich utworów. Niektóre ich tytuły zachęcają do próby analizy, jak choćby spokojny, pozytywnie nastrajający Europa Hymn, a niektóre wydają się przypadkowe jak na przykład Elk (z angielskiego „łoś”). Jednak największa ich część zdaje się opisywać po prostu jakiś konkretny stan umysłu, między innymi. Swanking, Pinking, Spiral czy Crowly. Utwory są skonstruowane monolitycznie – instrumentarium większości z nich nie pozwala żadnemu z elektronicznych brzmień wybić się na tyle, by odnaleźć w tej całej dynamicznie zmieniającej się substancji jakąś wiodącą melodię. Zdecydowanym walorem są tutaj różnego rodzaju brzmienia autentycznych, starych syntezatorów, co jest tylko do pewnego stopnia odkrywcze, bo tę fascynację Gore’a znamy już z dwóch ostatnich płyt Depeche Mode. Chyba nie zaskoczę nikogo, jeśli uznam, że MG to krążek dla miłośników tego typu instrumentów. Tym bardziej, że po raz kolejny okazują się bardziej wszechstronne niż wydawały się na początku swojej kariery – ich
umiejętnie skręcone parametry i pieczołowita aranżacja w przestrzenne muzyczne „instalacje” dają świeże brzmienie. Przy tym spełniają też funkcję, do której były poniekąd początkowo stworzone, a więc wywoływanie efektu wszechogarniającej nowoczesności. Futuryzm bije z całego albumu, ale chyba najlepiej prezentuje się we wspomnianym Europa Hymn oraz Islet. To wszystko sprawia, że płyta MG zdaje egzamin przede wszystkim jako album dla audiofilów i miłośników określonego typu muzycznych technologii, a w drugiej kolejności jako niezły album elektroniczny. Jednak w zdecydowanie mniejszym stopniu stanowi gratkę dla fanów Depeche Mode, nie wspominając już o wszystkich pozostałych odbiorcach. Sięgając po płyty tego typu, nie sposób nie zauważyć, że wszystko – począwszy od warstwy muzycznej, a skończywszy na maksymalnie skróconym tytule albumu oraz lakonicznej szacie graficznej – wskazuje, iż mamy do czynienia z pewną dozą prowokacji. Bo na ile poważnie i dogłębnie da się przeanalizować twór, który nie przejawia żadnej z tych cech? Jak podejść do płyty, której słucha się z obojętnością i z której żaden moment w zasadzie nie jest na tyle charakterystyczny, by móc go zapamiętać? Tak naprawdę jest to po prostu niemożliwe i najbardziej logicznym postępowaniem w takiej sytuacji jest zaprzestanie w trakcie analizy przesadnego doszukiwania się w takowym dziele udziału sztuki. MG można więc interpretować jako wyodrębniony odcinek czasu, zaaranżowany w jakiś logiczny sposób i dający się odbierać jako przyjemny szum w tle. I tyle.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
31
Tytuł Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu Reżyseria Roy Andersson Dystrybutor Aurora Films Data premiery światowej 2 września 2014 Recenzuje Mateusz Górniak
Gołąb mizantrop
N
ajnowszy film Roya Anderssona, Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu, najwięcej zyskuje jako puenta „trylogii o człowieku”, w której szwedzki reżyser rozprawia się z ludzkim gatunkiem, jego kulturą i specyfiką. To kino osobne, pełne twórczej konsekwencji i fascynującej wyobraźni. We wszystkich częściach mamy podobne typy bohaterów, identyczny ładunek emocjonalny i świat, który wysysa wszelką emocję i pozwala nam przyklasnąć zabawnej anegdocie o Skandynawach, która ukazuje ich jako ludzi stojących w kolejkach o co najmniej metr odległości od siebie. Co więcej, Andersson z tego dowcipu czyni uniwersalne credo i odnosi je do całej ludzkości. Jego pesymistyczna wizja gatunku powtarzana jest przez trzy części niczym złowroga mantra. Konfrontację Andersson kontra reszta świata rozpoczęły Pieśni z drugiego piętra, film z roku 2000, ukazujący w surrealistycznej oprawie kres kultury i człowieka. Krajobraz upadku naszej cywilizacji zapełniony jest przez niekończący się nigdy korek samochodowy, procesję śmierci przypominającą tę z Siódmej pieczęci Ingmara Bergmana czy cały szereg szarawych, pustych wnętrz, które szybko stały się cechą rozpoznawczą twórczości Anderssona. Ludzie padają ofiarami swoich neuroz w przygnębiających mieszkaniach, z bólem ocierają się o siebie na pogrążonych w deszczu ulicach, czy upijają się w melancholii i do nieprzytomności w barach, którym zainspirowana Edwardem Hopperem wyobraźnia reżysera odebrała w pewnym momencie wyjście. Wspólna piosenka bohaterów Andersso-
Fot. materiały prasowe
na dotyczy trudów bycia człowiekiem wśród innych ludzi – istot równie nieporadnych, denerwujących, od urodzenia beznadziejnych. Najważniejsza jest jednak scenografia tej kanonady fatalizmów, symbole, które komunikują koniec judeochrześcijańskiego świata. Film zamknięty został poetycką sekwencją ukazującą wysypisko śmieci zapełnione krzyżami z powieszonym Jezusem Chrystusem – jedną z największych nadziei naszej cywilizacji, która wraz z bohaterami Anderssona padła ofiarą świata szarości i dekadencji. Szwed zdaje się w tym obrazie powątpiewać w metafizyczną interwencję czy nawet obecność; ludzie i ich Zbawiciel zostali na śmietniku. Smutni i bezradni w dojmującej samotności. Dlatego właśnie świat kolejnego filmu Anderssona, Do ciebie, człowieku, osadzony jest już tylko w meandrach międzyludzkich relacji. Brak tu zarówno surrealistycznych wstawek, poetyckich metafor i rozważań nad kulturą – wszystko dzieje się w kręgu ciasnych, człowieczych zgryzot. Reżyser-demiurg jak wytrawny sadysta i socjopata przygląda się pokracznym bohaterom – ludziom wyzbytym złudzeń, osadzonym w świecie równie przytłaczającym, co w Pieśniach z drugiego piętra. Głównym motywem jest tutaj samotność, trudna i, jak się okazuje, niemożliwa do przebycia droga prowadząca do drugiego człowieka. Zbudowane jakby z tektury mieszkania są projekcją depresyjnego usposobienia wszystkich protagonistów: ojca niemogącego dogadać się z synem, fryzjera z klientem, matki z córką, szefa z pracownikiem… człowieka z człowiekiem. Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla nad istnieniem jest ostatnią fazą rozważań nad
człowieczą kondycją, osadzoną znów w tym samym środowisku, w identycznej estetyce. Z kłębowiska neuroz i problemów Andersson wydostaje się na gałąź i to z niej, jako gołąb, obserwuje ludzkość. Nie jest to jednak gołąb podobny aniołom z filmu Wima Wendersa – jego spostrzeżenia na pewno nie zachęcą go do przemiany w ludzką istotę. Wydaje się strasznym mizantropem; „wydaje”, bo Andersson oszczędza voice-overu, ale wszystkiego możemy domyślić się sami. Międzyludzkie tragedie opowiedziane są z mocnym dystansem, mocniejszym nawet od strategii z dwóch poprzednich filmów. Na arenie, ku rozrywce i refleksji gołębia, znów znajdują się ci sami bohaterowie – nieudacznicy, melancholicy, pijacy. Świat kręci się wokół nieszczęść, gołąb siedzi na gałęzi i widzi, jak nieporadny gatunek dominuje na ziemi. „Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze” – to co rusz powracające w filmie zdanie jest dla Anderssona okazją do szyderczego przeciwstawienia mu losów bohaterów, którzy nie radzą sobie z własną egzystencją. Andersson sięga po te same metody doprowadzonej do ekstremum obserwacji z dystansu, jego estetyka trwa niezmiennie przez kolejne części rozprawy z własnym gatunkiem. Gra ciągle na tę samą nutę – etycznie nieco wątpliwą, ale estetycznie kuszącą, dającą spore możliwości inscenizacji, które Szwed skwapliwie wykorzystuje. Momentami w Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla nad istnieniem można ulec wrażeniu, że chodzi o kabotyńskie efekty, dobrą zabawę tymi samymi, wciąż powtarzanymi motywami. Ale jak takiej zabawie i takiej wyobraźni nie ulec?
Tytuł Wolny strzelec Reżyseria Dan Gilroy Dystrybutor Monolith Films Data premiery światowej 5 września 2014 Recenzuje Przemysław Krzczanowicz
Zbrodnia w obiektywie kamery
L
ou Bloom (Jake Gyllenhaal), drobny złodziej materiałów budowlanych, bezskutecznie poszukuje pracy. Zainspirowany pracą dziennikarza kryminalnego Joe (Bill Paxton) na miejscu wypadku samochodowego postanawia kupić kamerę, zatrudnić pomocnika Ricka (Riz Ahmed) i rozpocząć karierę wolnego strzelca. Nagrania sprzedaje Ninie (Rene Russo), dyrektorce lokalnej stacji telewizyjnej, z którą szybko nawiązuje bliższą relację. W drodze do sukcesu Lou nie zawaha się uciec do kłamstwa, szantażu czy narażenia cudzego życia. Oglądając reportaże telewizyjne, widz rzadko zastanawia się, jak takowy materiał powstał, tymczasem każdorazowe nagranie to owoc żmudnej pracy operatora. Zatrudnienie w warunkach ciągłego zagrożenia, kiedy jest się jednocześnie uczestnikiem wydarzeń, jak i ich biernym obserwatorem, nieraz wymaga od kamerzysty stalowych nerwów i zmiennej hierarchii wartości, by skutecznie balansować na granicach bezpieczeństwa i etyki zawodowej. Ta niszowa tematyka zainspirowała scenarzystę Dana Gilroya, który tym razem spróbował swych sił także za kamerą, czego owocem jest thriller kryminalny Wolny strzelec. Niewątpliwie najmocniejszą stroną debiutanckiego filmu Gilroya jest aktorstwo, z kreacją Jake’a Gyllenhaala na czele. Sportretowana przez niego postać jest pod każdym względem niejednoznaczna: choć na pierwszy rzut oka Lou to spokojny, pogodny i pracowity żółtodziób z ambicjami, to jednak pod płaszczem przerysowanego uśmiechu
kryje się wyrachowany, przebiegły i niewątpliwie aspołeczny egoista. Slogany, za pomocą których się komunikuje, godne słownika korporacyjnego speców z działu human resources, mają ambiwalentny wydźwięk, przez co między wierszami słychać echo niewypowiedzianej groźby. Co prawda twórcy niepotrzebnie już na samym początku filmu demaskują osobowość Blooma, nie zmienia to jednak faktu, iż tytułowy bohater jest całkowicie nieobliczalny, dzięki czemu widz z zainteresowaniem, a nieraz i napięciem śledzi jego poczynania. Jeżeli chodzi o drugi plan, zarówno Rene Russo, jaki i Bill Paxton, ostatnio nieco zapomniani w Hollywood, w pełni wykorzystali dany im czas ekranowy i wykreowali postacie wyraziste i odpowiednio antypatyczne. Plejada negatywnych bohaterów sprawia jednak, że trudno się z kimkolwiek utożsamiać czy komukolwiek kibicować. Wyjątkiem jest tu Rick, który jako jedyny reaguje na zaistniałe wydarzenia w sposób zbliżony do zachowania przeciętnego człowieka. W filmie wystąpiło także paru prawdziwych prezenterów telewizyjnych, takich jak Pat Harvey czy Kent Shocknek, co, biorąc pod uwagę ostrze krytyki wymierzone w czwartą władzę, wymagało od nich nie lada odwagi i dystansu do własnego zawodu. Wolny strzelec to realizacja także atrakcyjna wizualnie, co w dużej mierze jest zasługą fantastycznej scenografii, jaką niewątpliwie może zaoferować Los Angeles – miasto aniołów o zmroku, skąpane w światłach niezliczonych neonów nadaje obrazowi niepowtarzalny klimat kina neo-noir. Mniej udany jest za to scenariusz – trudno oprzeć się wrażeniu, że
fabuły nie starczyło na prawie dwugodzinny film i ostatnie dwa kwadranse seansu wydają się mocno rozciągnięte. Sytuacji nie poprawia także zakończenie, choć będące zadowalającą konkluzją, jest jednak dość nieprawdopodobne. Rozczarowuje także ścieżka dźwiękowa, bo choć utwory Jamesa Newtona Howarda spełniają swą podstawową funkcję bycia odpowiednim tłem dla wydarzeń, to jednak po kompozytorze tej klasy uzasadnione zdaje się oczekiwanie czegoś więcej niżeli czysto rzemieślniczej roboty. Ukazując kulisy powstawania wieczornych wiadomości, twórcy obnażają patologię współczesnych mediów. W świecie wiecznego pędu za ekskluzywną informacją nikt z etyką zawodową czy zwykłą przyzwoitością się nie liczy – tragedia i cierpienie to produkt, który po odpowiednim zapakowaniu ma trafić do jak najszerszej publiki. Gilroy uwidacznia także hipokryzję widza, który z pewnością potępi Lou za jego poczynania, a w dziennikarzach dostrzeże jedynie „hieny cmentarne”, a przecież będąc na co dzień bezkrytycznym odbiorcą tego typu treści, akceptuje takowy stan rzeczy. Ironiczną puentą filmu Wolny strzelec zdaje się fakt, że wszystkie negatywne cechy tytułowego antybohatera paradoksalnie czynią z niego idealnego kandydata na stanowisko operatora – wszak brak skrupułów i całkowita obojętność na cierpienia bliźnich gwarantuje świetny materiał. Postać Lou jawi się jako symbol współczesnej telewizji, która dawno porzuciła misję odkrywania i przekazywania prawdy na rzecz krwawych sensacji, co najlepiej podsumowują słowa Joego: „if it bleeds, it leads”. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
33
Ultimate Wolverine vs Hulk
nie motyl
wolski
pluskota
P
ozostajemy jeszcze w klimatach komiksowych. Tym razem skupimy się na odwiecznym (powiedzmy) konflikcie najbardziej zajadłego bohatera Marvela z najsilniejszą istotą na świecie. Czyli znanego z X-Men Wolverine’a z niesamowitym Hulkiem. Gdy Wolverine dostaje zlecenie – jakim jest zabicie Hulka – można się domyślać, że będzie z tego awantura. Pojedynki między Hulkiem i Wolverinem są zawsze epickie. Rysunki Leinila Francisa Yu dodają im jednak sporo brutalności, surowości i hardości. Nie ma co, starli się najwięksi i najbardziej niesamowici bohaterowie Marvela: Hulk ze swoją siłą i niezniszczalnością przeciwko zajadłości i szybkiej regeneracji Wolverine’a. Obaj grają va banque i obaj potrafią być bezlitośni. Dość powiedzieć, że Hulk wyrywa Wolverine’owi nogi, a potem na obu spada bomba atomowa. Przesada? Niekiedy mamy do czynienia z takimi zabijakami. Scenarzysta tej historii, Damon Lindelof, serwuje jednak coś więcej niż tylko bezrozumną przemoc. Całą opowieść – poza krótką historią wędrówki Bannera przez Tybet i poszukiwaniami świętego spokoju – poznajemy w zasadzie tylko z perspektywy Wolverine’a, to on jest narratorem tej historii i to on prowadzi nas przez zawiłe retrospekcje, monologi wewnętrzne i różne dykteryjki aż do finału (w tym przemyślenia o samotności, miejscu człowieka w świecie oraz duchowych przewodnikach). Poruszony jest też na marginesie problem dość istotny, czyli na ile można zmienić się dla ukochanej osoby i czy zawsze to wychodzi wszystkim na dobre? W końcówce tej historii zaś Wolverine i Banner mają dość ciekawą i wesołą wymianę zdań oraz w typowy dla Marvela sposób godzą się na uznanie remisu między nimi. Także pod względem scenariusza komiks jest dość ciekawy, wymagający, intrygujący i wyrasta daleko poza zwykłą bitkę między dwoma superbohaterami. Jednocześnie jest cynicznym komentarzem do roli jednostek w państwowym aparacie represji; oto bowiem cały konflikt jest wyreżyserowany przez Nicka Fury’ego, szefa największej światowej siatki wywiadowczej (S.H.I.E.L.D.), który w ten sposób zyskuje kontrolę nad poczynaniami obu najpotężniejszych herosów na Ziemi. Mimo że Wolverine i Hulk robią wszystko co mogą, by wziąć los we własne ręce (z sobą czy przeciwko sobie), tak naprawdę są tylko trybami w czyimś planie. A to puenta tyleż smutna, co dająca do myślenia.
Ilustr. Ewa Rogalska
W
róciliśmy ze wsi do miasta i poszliśmy do baru na hamburgera. Usiedliśmy na patio, pod parasolem. Wkoło drzewka, trochę trawki. Patrzyłem na tę skromną przyrodę, na te listki delikatnie trącane wiatrem, na tę trawkę przezierającą przez deski. Oczy mi się zaszkliły. Dziewczę zobaczyło, że mocno te listki, tę trawę w sobie przeżywam. – Nawet ptaki nie śpiewają – zauważyła kwaśno. Zauważyła słusznie. Bo jaka właściwie ta miejska przyroda jest? Parkowy trawniczek przystrzyżony od linijki. Chore drzewa. Obsikane krzewy. Stada gołębi – bardziej konsumentów niż zwierząt. Do tego wszechobecne trucizny, smog, spaliny, szlamy. Wzdychałem w tym barze, w oczekiwaniu, do tego listka i tego ździebełka i wspominałem inną, lepszą przyrodę. Na wsi to się działo! Siedziałem w ogrodzie, na leżaku, a ogród buczał, bzyczał, dreptał, człapał, szumiał, pełzał. Buraki, ziemniaki, ogórki, cebule, maliny, truskawki – pęczniały, rosły. Nawet grusza nad moją głową, niby chora śmiertelnie, kolejny rok owoce dzielnie rodziła. I to nie jest tak, że od tej przyrody można zrobić sobie przerwę. Przyroda na wsi zagarnia wszystko, nie daje się kosiarce, płotkom, wytyczonym klombom, wchodzi do domu nieproszona. Bluszcz czy winna latorośl mozolnie pną się po murach, oddział mrówek wędruje po kuchennych kafelkach, tłuste muchy ocierają się o sufit, pająki przemykają w cieniu. Wszędzie tej natury pełno. Inaczej niż w takim mieście. Tam natura jest w opresji, tam naturze trzeba pomóc. W mieście spotkałem raz motyla. Paź królowej – klasyczny motyl, można powiedzieć. Siedział na krzaczku, na kikucie krzaczka, na listku szarpanym przez spaliny, zanieczyszczenie, przez urbanizację. Delikatnie chwyciłem go w rączki, poszedłem, pobiegłem chodnikiem. Był park nieopodal. Namiastka, ale zawsze szansa. Motylek będzie bezpieczny. Wpadłem w alejkę, z prawej, z lewej trawa, powyżej korony drzew. Otworzyłem dłonie, motylek już nie żył. Truchełko spadło na żwirek. Nie zdążyłem wzruszyć się jego losem. Motylek ugryzł mnie, zanim skonał. Na kciuku rósł bąbel. Zaczęło swędzieć przeraźliwie. Pomyślałem, że to wcale nie był motylek. Bąbel swędział coraz bardziej. Nie mogłem tego znieść. Wybiegłem z parku. Wpadłem w chmurę spalin, smogu, trucizny. Powoli umierałem, ale czułem się bezpieczny.
••• felietony
Gryby nie było chmur, to co by było? zawada
P
Taka odpowiedź gwarantuje pozostanie w wariatkowie na dłużej, bo chmury nie są niczym konkretnym, a nauka potrzebuje konkretu. Chmury też nie są niczym odkrywczym. Jednak dzięki nim jesteśmy w stanie odkryć, w jakim jesteśmy nastroju. Jeżeli układają się w serce, to coś znaczy, jeżeli w butelkę coca-coli, to też coś znaczy. Chmur nie można kupić, ale można je zatrzymać dzięki obrazom. Podczas wakacji chmury bardzo często układają się w nic.
Fot. Filip Zawada
o co robić zdjęcia chmur? Przecież było już ich tyle, że wydają się zupełnie nieprzydatne. A jednak ciągle powstają nowe. Chmury są doskonałymi narzędziami psychologicznymi. Wystarczy sobie przypomnieć ostatnią wizytę w gabinecie psychiatrycznym, kiedy poważny lekarz pokazywał nam obrazek z pytaniem: – Co Pan tutaj widzi? – Widzę chmury.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
35
Fot. Damian Grabarski
✴
✴
street
kontrast miesięcznik
37