preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
30
A kim jest twój ulubiony morderca? Jeśli wierzyć słowom Johna Douglasa, byłego agenta FBI, w USA aktywnych jest od 35 do 50 seryjnych morderców. Dokładna liczba nie jest znana. Ta nieuchwytność wydaje się szczególnie dobrze oddziaływać na wyobraźnię filmowców, także tych odpowiedzialnych za seriale.
8
Rozmowa z Łukaszem Rusznicą.
Joanna Figarska
14
Porno robi dobrze technice
33 Etno/kino/muzyka
17
Decydujący moment nie istnieje
film
Historia ludzkości nieraz udowadnia, że niezbyt chwalebne dziedziny życia przyczyniają się do powszechnego postępu. Podobnie jest z rynkiem pornograficznym. Może trudno się z tym pogodzić, ale gdyby nie treści dla dorosłych, to nie bylibyśmy tam, gdzie teraz jesteśmy.
Michał Wilk
Max Steiner, Bernard Herrmann, Maurice Jarre – to wielkie nazwiska muzyki filmowej. Kiedy jednak którykolwiek z nich wybierał się poprzez partyturę na wycieczkę do dalekich krajów, wtedy zawsze popadał w nieznośną sztampę. Kompozytorzy często zapominali, że za progiem banału czeka ocean możliwości pod postacią artystów world music.
Mateusz Żebrowski
Rewolucja 2.0 w kraju piramid
Określenie Rewolucja 2.0 jest parafrazą terminu Web 2.0 oznaczającego serwisy internetowe, w funkcjonowaniu których główną rolę odgrywają treści tworzone przez ich użytkowników. Młodzi Egipcjanie za pośrednictwem fanpage’a na Facebooku zorganizowali strajki w 2008 roku.
Krystyna Darowska
20
Vaporwave – subkultura w dobie Internetu
Karolina Kopcińska
Przeszłość zrodziła dziesiątki podkultur, które różnią się od tych współczesnych. Dziś są one przede wszystkim wyrazem indywidualności, cechy bardzo pożądanej. Vaporwave to kwintesencja nowoczesnej, nieszablonowej subkultury zrodzonej w Internecie.
Dariusz Ludwinek
recenzje
36
Polesia czar; Kolorowe widowisko; 3 minuty i po; Nadążyć za wyobraźnią; Kino to gest; Iran od środka felietony
42
Michał Wolski, Marcin Pluskota, Filip Zawada street
44
Magda Oczadły
fotoplastykon
Marlena Jabłońska
Wspierają nas:
kultura
23
Artystyczne gadu-gadu
Wojciech Szczerek
26
Początkowo synthpop i elektronika uchodziły za zagrożenie dla „prawdziwej” muzyki. Na przekór wszystkiemu określenia te przestały być utożsamiane z tandetą już dekadę później, gdy narodził się ich artystyczny odłam – artpop.
Bunt, prywatność i co dalej?
Kim jest czytelnik, kim autor i podmiot we współczesnej poezji? Czy krytyka literacka jest w stanie nadążyć z nazywaniem nowych zjawisk, a może żadna terminologia nie jest już potrzebna?
Zofia Ulańska
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Sonia Milewska, Anna Momot, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Mateusz Żebrowski FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Maciej Margielski, Jarosław Podgórski KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Andrea Marx, Monika Osiowa, Witold Podskarbi, Karolina Słabolepsza, Marta Syguła, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Dawid Janosz, Damian Dideńko, Joanna Krajewska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska, Aleksandra Król, Paweł Bednarek
PRZYJMIJ ZAPROSZENIE Joanna Figarska
J
eśli ktokolwiek myśli, że jesień jest czasem, w którym się zwalnia i odpoczywa po pełnym emocji i upałów lecie, to jest w błędzie. Jesień jest doskonałym czasem, by zastanowić się i sprawdzić, kim jesteśmy jako: czytelnik, widz, słuchacz. To właśnie od września–października zaczyna się wysyp wystaw, festiwali, premier książkowych i płytowych. Osobiście przebieram nóżkami, czekając na kilka wytęsknionych premier, a kalendarz szybko wypełnia się terminami wernisaży – nie tylko tych fotograficznych. Można zastanawiać się, jakim odbiorcą dziś jesteśmy, jak bardzo media i Internet nami manipulują i w jaki sposób układamy swoją hierarchię „kultury ważnej”. Nad rolą krytyka, zawodu dziś zdecydowanie niedocenianego, nad istniejącą terminologią zjawisk i tworzeniem pojęć poetyckich zastanawia się Zofia Ulańska. O osobach
przychodzących na wernisaże fotograficzne opowiada natomiast osobowość numeru – wrocławski kurator Łukasz Rusznica. A jak jest z muzyką? Czy nie kierujemy się jedynie głównym nurtem, często nie zważając na utwory delikatniejsze lub trudniejsze w odbiorze? O ścieżkach dźwiękowych Maxa Steinera, Bernarda Herrmanna i Maurice’a Jarre’a pisze w tym numerze Mateusz Żebrowski. A co z współczesną subkulturą? Czy wybieranie alternatywnych ścieżek, szukanie dzieł innych, cechujących się świeżością i oryginalnością to jej nowe wyznaczniki? I czy tym właśnie jest coraz popularniejsze, również w Polsce, Vaporwave? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w artykule Dariusza Ludwinka. Jesień może być kolejnym kopem energii i chęci do działania, a kultura i sztuka otwierają przed nami – odbiorcami – wiele drzwi. Trzeba tylko (i aż) chcieć przekroczyć próg tego, co jeszcze nieznane.
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
3
preview muzyka
GŁOŚNI I MARTWI
J
JESZCZE PARĘ DNI
eśli ktoś tęsknił za falą uderzeniową generowaną przez przesterowaną gitarę, której towarzyszy agresywna perkusja i ostry wokal, to może już zacząć ocierać łzy radości z powodu premiery kolejnego longplaya duetu God Damn z Wolverhampton. A to dlatego, że dobrze przyjęty przez krytykę album Vultures (z maja tego roku) najwyraźniej dodał muzykom tyle energii, że postanowili oni uraczyć fanów kolejną płytą już 20 listopada. Dead To Me, z uwagi na singiel o tym samym tytule, zapowiada się jeszcze ostrzej niż Vultures. Wydawnictwo One Little Indian.
INTYMNIE I ELEKTRONICZNIE
Z
astanawialiście się kiedyś nad tym, co się stanie, gdy klasycznie wykształcony muzyk, powiedzmy pianista, zajmie się muzyką elektroniczną? Nawet jeśli odpowiedź brzmi „nie”, to i tak warto przysłuchać się twórczości Olgi Bell, która jest przykładem właśnie takiej artystki. Okazja ku temu nadarzy się już 16 października – w dniu premiery jej najnowszej epki – Incitation. Usłyszymy na niej pięć piosenek, opowiadających o osobistych zmaganiach artystki ze strachem. Podkreśla ona, że uczucie to potrafi być brutalne, ale jest też siłą wiodącą do zmian. I przede wszystkim – jest stanem tymczasowym. Epkę promuje singiel Incitation. Wydawnictwo One Little Indian.
O
islandzkim duecie Fufanu pisaliśmy już w czerwcu przy okazji lipcowej premiery ich epki Adjust To The Light. Najwyraźniej zawarte na niej cztery utwory nie wyczerpały zasobów kreatywności muzyków, bo 27 listopada powrócą oni z debiutanckim longplayem Few More Days To Go. To, co oferuje nam singiel Now, pozwala cieszyć się nadzieją, że na krążku usłyszymy oryginalne połączenie surowych, acz różnorodnych brzmień gitarowych, z ciekawymi dźwiękami elektronicznymi, nadającymi całości raczej mroczny klimat. Zdecydowanie jest to ewolucja zaczątków tego, czego można było posłuchać na wcześniejszej epce. I dobrze. Wydawnictwo One Little Indian.
GITARĄ O ZIEMI
W
prawdzie globalne ocieplenie chyba wyszło już z mody, ale temat ludzkiej niedbałości o naszą planetę wciąż nas nawiedza, tym razem pod postacią najnowszej płyty Lionela Loueke – gitarzysty pochodzącego z Beninu. Na krążku GAÏA muzyk występuje wraz z Massimo Biolcatim (bas) i Ferencem Nemethem (perkusja), z którymi, począwszy od lat dziewięćdziesiątych, wielokrotnie współtworzył trio. Album nagrano „na setkę” w nowojorskim studiu Sear Sound z udziałem skromnej publiczności. Pomimo jazzowego charakteru płyty, znalazły się na niej też utwory o rockowym posmaku. Gitarzysta wyjaśnia, że to z powodu sympatii do B.B. Kinga i Jimiego Hendrixa. W sieci dostępny jest już singiel Aziza Dance. GAÏA ukaże się 30 października nakładem wydawnictwa Blue Note.
Fot. materiały prasowe
Red. Aleksander Jastrzębski
preview film
JEJ KRÓLEWSKA MOŚĆ ZNOWU WZYWA
W
szechobecne statystki podają, że wchodzący do polskich kin 6 listopada Spectre jest już 24 filmem o agencie 007, czwartym z Danielem Craigiem w roli głównej i drugim wyreżyserowanym przez Sama Mendesa. Tym razem Bond, James Bond, zgłębiać będzie tajemnice organizacji SPECTRE. Do roli czarnego charakteru zaangażowano Christopha Waltza, a o walory wizualne zadbają Monica Bellucci i Lea Seydoux. Na drugim planie ponownie Ben Wishaw i Ralph Finnes, wspomagani przez bondowego debiutanta, Andrew Scotta. Wokalnie Jamesa wspierać będzie Sam Smith.
PĘKNIJ RYGLU, KTO BĄDŹ STUKA!
RUNDA FINAŁOWA
F
ilmowe Igrzyska śmierci rozpoczęły się w 2012 roku i powoli zbliżają się do końca. Rewolucja rozpoczęta i wspierana przez niepokorną Katniss Everdeen osiągnie swój punkt kulminacyjny podczas próby podbicia Kapitolu, a dziewczyna igrająca z ogniem będzie musiała stoczyć walkę o przyszłość wszystkich mieszkańców Panem. W końcu dowiemy się też, kto ostatecznie zdobędzie serce walecznej Katniss – będzie to Peeta czy Gale? Premiera 20 listopada.
W
cho dzi Makbet, a dokładniej wcielający się w niego Michael Fassbender. Kiedy? 27 listopada. Nominowana do Złotej Palmy w kategorii reżyseria i nagrodzona 10-minutową owacją adaptacja jednej z najbardziej znanych sztuk Szekspira zapowiada się mrocznie, jak na krwawą tragedię przystało. Rolę żądnej władzy Lady Makbet powierzono Marion Cotillard, a David Thewlis gra nieszczęsnego króla Dunkana. Jeśli kogoś znudzi fabuła, pocieszenie może znaleźć w zdjęciach – odpowiada za nie Adam Arkapaw, mający na koncie między innymi serial Detektyw.
Red. Karolina Kopcińska
EARL I JA, I UMIERAJĄCA DZIEWCZYNA
A
merykańskie komedie o nastolatkach z reguły kojarzą się z cyklem American Pie i dość stereotypowym podejściem do highschoolowego życia. Earl i ja, i umierająca dziewczyna zapuszcza się jednak na odrobinę głębsze wody – zafascynowany reżyserią outsider Greg zaprzyjaźnia się z chorą na białaczkę Rachel, która staje się inspiracją dla jego twórczości. Film spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem przez krytyków i widzów na wielu festiwalach, w tym w Sundance, gdzie zdobył aż dwie nagrody. Premiera 6 listopada. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
5
preview teatr
AUTOIRONIA?
J
erzy Stuhr po latach wraca do tekstu Na czworakach Tadeusza Różewicza, któremu poświęcił swoją pracę magisterską. Tym razem zmierzy się z tym dziełem na scenie, wcielając się w głównego bohatera i reżyserując spektakl. Sam aktor stwierdził: „Idea sztuki Różewicza zbiega się z moją sytuacją życiową, a zawsze taka zbieżność jest pociągająca twórczo, zwłaszcza jeśli stawia tę realną moją sytuację w świetle autoironii. Wielki Różewicz daje mi swą sztuką zakpić z siebie samego”. Premiera zaplanowana jest na 5 listopada w Teatrze Polonia w Warszawie.
JELINEK WEDŁUG MARCINIAK
E
welina Marciniak wyreżyseruje w Teatrze Polskim we Wrocławiu Pianistkę na podstawie książki Elfriede Jelinek. Za adaptację i dramaturgię odpowiedzialny jest Łukasz Wojtysko. Powieść noblistki, określana mianem skandalizującej, opowiada o blisko 40-letniej niespełnionej pianistce, która wciąż mieszka z władczą matką. Niezdrowe relacje pomiędzy kobietami, a także sposób wychowania córki, skutkują w jej dorosłym życiu problemami osobistymi oraz brakiem zdolności do tworzenia zdrowych relacji z ludźmi. Historia w interpretacji reżyserki będzie miała premierę 21 listopada.
REŻYSERZY
W
dniach 7–14 listopada odbędzie się XVII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach. Impreza jest niezwykle ważna dla całego środowiska teatralnego, ponieważ jej najważniejszą częścią jest konkurs reżyserii, w którym w szranki stają najlepsze spektakle minionego sezonu. Jest to również bardzo ciekawy festiwal dla widzów, mają oni bowiem okazję zobaczyć najciekawsze przedstawienia młodych, zdolnych reżyserów oraz pokazy mistrzowskie, czyli spektakle wybitnych twórców polskiego teatru.
JUBILEUSZ SCENY NARODOWEJ
19
listopada 2015 roku minie dokładnie 250 lat od powstania Teatru Narodowego w Warszawie. Z tej okazji zaplanowana jest uroczysta gala jubileuszowa połączona z premierą Kordiana Juliusza Słowackiego w reżyserii Jana Englerta – dyrektora artystycznego teatru. Spektakl ma być reinterpretacją romantycznego dramatu w duchu współczesności. Na scenie wystąpi cały zespół aktorski, który liczy ponad 50 osób. Po premierze, którą zaplanowano na 21 listopada, odbędzie się wykład otwarty „Słowacki w Narodowym: Balladyna, Kordian, Mazepa”, który wygłoszą Jerzy Axer i Krzysztof Rutkowski. Fot. materiały prasowe
Red. Marta Szczepaniak
preview książki
Wiek chrystusowy
Dziwna myśl
5
listopada Wydawnictwo Literackie zapowiada ucztę dla miłośników prozy Orhana Pamuka. Po pięciu latach pisarskiego milczenia turecki noblista powraca ze wspaniałą powieścią o Stambule i jego mieszkańcach, ich troskach oraz marzeniach. Dziwna myśl w mej głowie to historia wielopokoleniowej rodziny przybyłej z biednej wsi do stolicy, a zarazem drobiazgowa kronika życia w mieście nad Bosforem w latach 1969–2012. Po otwarciu książki będziemy śledzić następujące po sobie pucze, zamachy bombowe w redakcjach gazet, a także przemiany obyczajowe i plotki.
J
acka Dehnela nie trzeba przedstawiać, ale przypomnijmy pokrótce, że to pisarz nominowany do tegorocznej Nagrody Literackiej Nike za Matkę Makrynę. Choć z fikcją literacką jest za pan brat, nie stroni on również od komentowania otaczającej go rzeczywistości, dając upust swojemu publicystycznemu temperamentowi. Najlepszym tego dowodem jest wydany nakładem wydawnictwa W.A.B Dziennik roku chrystusowego. Zatem na początku października przekonamy się na własne oczy, jak upływają Dehnelowi obrosłe religijną symboliką 33 urodziny.
Szczerze o Ukrainie
W
ydawnictwo Czarne na 18 listopada zapowiada premierę książki Tatuaż z tryzubem autorstwa Ziemowita Szczerka. Zgodnie z enigmatyczną zapowiedzią pisarza nie jest to reportaż o Majdanie i upadku Janukowycza ani o wojnie w Dombasie. To książka o specyfice kraju kipiącego od postapokaliptycznego entuzjazmu. To wyprawa opłotkami najnowszej historii naszego wschodniego sąsiada. W pewnym sensie jest to książka podróżnicza, ale podróże, które opisuje, są próbą zrozumienia Ukrainy, zarówno tej „prozachodniej”, jak i „prowschodniej”. Red. Elżbieta Pietluch
Trzecia walka Knausgårda
W
ydawnictwo Literackie po raz trzeci zafunduje nam niezapomnianą podróż do Norwegii w towarzystwie Karla Ovego Knausgårda. 20 listopada trafi na księgarniane półki trzeci tom Mojej Walki, opisujący czas dzieciństwa poczytnego pisarza jako okresu, w którym sukcesy dostarczają najwięcej satysfakcji, porażki bolą najdotkliwiej, a każda próba odpowiedzi na pytanie „Kim jestem?” nie przynosi zadowalającej konkluzji. Powieść to jednak dopiero półmetek współczesnego fenomenu wydawniczego, bo przed polskimi czytelnikami jeszcze trzy kolejne części. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
7
DecydujÄ…cy nie
Fot. archiwum domowe
moment istnieje Niedawno skończył się TIFF [festiwal poświęcony fotografii – przyp. red.]. Jak oceniasz tę piątą, jubileuszową edycję, skupiającą się głównie wokół polskiej fotografii? O poprzednich były bardzo różne zdania. Bardzo mi się podobała, osobiście nie mam też takich wątpliwości, jeśli chodzi o wcześniejsze edycje. Uważam, że wtedy także były bardzo dobre rzeczy, oczywiście na takie możliwości, jakie wtedy były, czyli przy braku miejsca, braku współpracy z dużymi instytucjami, braku kasy. Tak naprawdę, jak na wydarzenie organizowane przez grupę młodych ludzi, nieotrzymujących od miasta zbyt dużego wsparcia, to zawsze był on na wysokim poziomie. Nie jestem pewien, czy ludzie pamiętają poprzednie edycje i związane z nimi fakty, na przykład to, że podczas jednej z nich spotkania odbywały się w Domu Edyty Stein i tam były
tłumy. Pojawił się między innymi Rafał Milach, który wtedy jeszcze nie był tak bardzo rozpoznawalny, jak teraz. Obecnie jest postacią wręcz emblematyczną – jak ktoś myśli „polska fotografia”, to mówi „Rafał Milach”, szczególnie bardzo młodzi ludzie. Wtedy Milach był już znanym fotografem, ale jeszcze nie był ikoną, a jednak był tłum. Na spotkaniu z Kubą Dąbrowskim również pojawiło się mnóstwo osób. I to była pierwsza czy druga edycja. Edycja, która odbyła się w Browarze Mieszczańskim, pod względem warunków atmosferycznych i lokalowych była straszna, ale przyciągnęła świetnych ludzi, między innymi Cristinę de Middel, która jeszcze wtedy nie pokazywała swoich prac. Przyjechała trochę jako gość, a trochę jako osoba zainteresowana fotografią. Też była w momencie chwilę przed ogromnym sukcesem międzynarodowym, więc wydaje mi, się że
Czy fotograf może być kuratorem rozczarowanym współczesną młodą polską fotografią? Dlaczego mówi się o „niszy w niszy”? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań próbuje znaleźć wrocławski kurator Łukasz Rusznica. Joanna Figarska
➢➢ osobowość numeru
nie można jednoznacznie oceniać tych edycji. Nie wiem zresztą, jakie są kryteria festiwalu. Mają być wielkie nazwiska, wystawy, które będą się wszystkim podobać, i europejski poziom, czyli „czerwone dywany”, super oświetlenie i tak dalej? Byłoby miło, ale musimy pamiętać, w jakich warunkach jest to robione, że to jest albo była partyzantka, a jednak edycje były świetne. Warto zaznaczyć, że Franek Ammer ze swoim programem publikacji zabija wszystkie tego typu rzeczy w Polsce. Żaden inny festiwal nie ma tak mocnego punktu o książkach. W tym nieszczęsnym Browarze Mieszczańskim zaproszeni kuratorzy pokazali niezwykłe rzeczy. Jeżeli ktoś przyjdzie, przejrzy te książki i powie „Ooo, takie książki”, to będzie narzekał, ale jeśli ktoś wie, z kim ma możliwość porozmawiać, to nagle się okazuje, że to jest naprawdę świetne wydarzenie. Jestem fanem publikacji i bardzo lubię tę sekcję. Tamten rok był chyba takim, w którym inne instytucje dokładały już swoją cegiełkę i festiwal zaczynał pod względem logistycznym być lepszy. Programowo jest dobry cały czas, ponieważ organizatorzy TIFF-u mają konkretną koncepcję, która jest konsekwentnie realizowana. Piątej edycji obawiałem się najbardziej, właśnie przez Polskę. Pomyślałem sobie, że to będzie coś nudnego, a okazało się, że i publikacje, i debiuty, i wernisaże ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
9
z programu głównego były naprawdę bardzo sensownymi i świetnie wyprodukowanymi wystawami. Zasiadałeś w jury sekcji Debiuty. Jakie przychodziły prace polskich młodych twórców? Zaskoczenie? Rozczarowanie? Jeśli patrzeć na całość, to raczej rozczarowanie. Osobiście byłem zmęczony po oglądaniu tego wszystkiego. Nazwiska, które wybraliśmy, naprawdę się wybijały. Ale nagle okazuje się, że z tych 300 projektów sensownych jest tylko 20. Było bardzo mało projektów, w przypadku których miałem wrażenie, że są przemyślane, że o coś w nich chodzi i są one ważne dla osoby, która je zrobiła, a nie są tylko jakimś rodzajem rozbudowanego zaliczenia w szkole. Rozmawiamy w Miejscu Przy Miejscu, gdzie trwa wystawa jednej z laureatek z sekcji Debiuty Marleny Jabłońskiej pod tytułem „Nierozpoznane przybycie”. Co takiego było w jej pracach, że zdecydowaliście się na ten zestaw? Na poziomie sensu, na poziomie estetyki i rzemiosła te prace się bronią. Marlena wie, co robi, ma określoną historię do opowiedzenia, chce się rozliczyć z czymś konkretnym. Pracuje nad tematem, który dotyczy takich uniwersalnych kwestii jak pamięć czy dzieciństwo, i, co ważne, rozlicza się z nimi jak osoba dorosła, a nie histerycznie, agresywnie. Ważnym czynnikiem był również fakt, że jest to osoba dojrzała. Ma 24 lata, ma swoją historię, która może nie jest bardzo traumatyczna, ale myślę, że można by było grać na czymś takim, że jest się ofiarą, a tutaj takiej sytuacji nie ma. Poza tym jest to bardzo duży projekt – to, co jest na wystawie, to tylko niewielka część, więc mieliśmy przestrzeń do pracy. Marlena na konkurs wysłała jedynie zdjęcia z tak zwanego „Drugiego rozdziału”, ale okazało się, że jest jeszcze „Pierwszy Rozdział” i włączyliśmy te fotografie do wystawy. Widać w nich, że autor nad czymś konkretnym pracuje. To nie jest powierzchowny projekt, gdzie ktoś na przykład zajmuje się kosmosem i masz poczucie, że ten kosmos jest czarny i migają w nim gwiazdki. Czyli unikaliście zbytniej dosłowności? Nawet nie chodzi o to. Bo może być coś bardzo dosłowne, ale tak złożone, że widać, Fot. archiwum domowe
że ktoś tej dosłowności dobrze użył, świadomie – wiedział, dlaczego i po co to robi. A było dużo takich rzeczy, które pływały po powierzchni. Muskały temat, niby o czymś były, ale jak się nad tym zastanowić, to nic pod powierzchnią nie było. Żadnego zastanowienia, może ewentualnie na poziomie techniki – czy zrobić to takim aparatem czy innym, jak to oświetlić i tak dalej. Większość tych projektów, a właściwie wszystkie, były technicznie poprawne, tylko jeden wyglądał na taki, jakby autor kupił aparat, zrobił zdjęcia w ogródku i wysłał na konkurs. I ok, nawet to wolę niż… Zbyt wydumane? Gdyby one były wydumane, to byłby to znak, że ktoś poświęcił na to czas. A to były takie proste realizacje na 15 zdjęć, które wydają się łatwe do zrobienia, a Ty nie masz poczucia, że autor zastanowił się nad tym, co znaczy temat, który realizuje. Nie ma miejsca na proces, na niezaplanowane wcześniej działania, które wydarzają się podczas tworzenia projektu. Nie ma poczucia, że ta praca prowadzi Cię gdzieś, gdzie nie planowałeś. Był taki projekt, bardzo fajny, wizualnie piękny. Jak zobaczyłem pierwsze dwa zdjęcia, to pomyślałem „O, super!”. Mały człowiek w krajobrazie. Mała postać w przestrzeni. Oglądasz te zdjęcia i przy trzecim już czujesz, że ktoś zatrzymał się na poziomie pomysłu, zmienia tylko dekoracje, ale ten pomysł nigdzie go nie prowadzi, nie sprawia, że twórca zastanawia się nad tym, co właściwie robi. Dla mnie najważniejsze jest, co projekt we mnie uruchamia na poziomie intelektualnym. Nie jestem zwolennikiem konceptualnych prac, ale to, że coś jest niekonceptualne, że ma być emocjonalne i intuicyjne, nie znaczy, że ma być bezmyślne, (chociaż bezmyślność też jest stanem, który trzeba wypracować). Ewidentnie widać, że tylko część osób z całej grupy pracuje w taki sposób, że te sensy się pojawiają i że ja jako odbiorca mam przestrzeń, by tych znaczeń szukać i je łapać. A co z pozostałymi wystawami? Czy wybrane prace miały wspólny mianownik? Spośród wszystkich debiutantów najbardziej jestem odpowiedzialny za Marlenę, bo jej prace chciałem do swojej galerii. A takich galerii jest kilka, więc każda osoba, która zapraszała artystę do konkretnego miejsca, też myślała o tym, co już tam było i co
będzie pokazywane, co nas interesuje jako osoby, które prowadzą takie instytucje. To nie musiało być wcale tak, że Mariusz Jotko z Entropii musi mieć koniecznie poczucie, że wystawa, która jest u mnie, spełnia jego oczekiwania w 100%. Tak jak ja nie dawałem sobie prawa sprzeciwu wobec jego decyzji w jego galerii, ponieważ obaj wiemy, co robimy. Mamy inne przestrzenie, czymś innym się zajmujemy, na coś innego zwracamy uwagę. Myślę jednak, że nie pokazalibyśmy niczego poniżej poziomu miejsc, za które odpowiadamy. Debiut nie daje taryfy ulgowej. Pierwsze zdania, jakie powiedziałem do Marleny, brzmiały: „Marleno, musisz ze mną współpracować, nie myślimy już w kategorii debiutu. Mnie w ogóle nie obchodzi, że Ty masz debiut. Mnie interesuje wystawa, ona ma być najlepszą wystawą na TIFF-ie i tylko to mnie interesuje”. Na szczęście nie było z jej strony postawy: „Jestem debiutantką i mogę nie ogarniać, mogę się nie starać, mogę nie wiedzieć”. No nie możesz. Masz wystawę. I nikogo nie będzie obchodziło, czy to jest debiut czy nie. Ludzie tu będą przychodzili i albo będą rozczarowani, albo będą zachwyceni. I nikt nie będzie mówił: „Ale beznadziejne… / – Ale to jest debiut! / – A, to może być”. Nie będzie takiej rozmowy. Ale jak myślę o debiutach, to braliśmy odpowiedzialność za wszystkie wybrane przez nas osoby z perspektywy całości festiwalu. Wracając jednak do Twojego pytania o resztę debiutantów, myślę, że tam też jest jakość. To są inne historie i możesz mieć inne podejście do zdjęć, które oglądasz w Entropii, bo tam fotografie są tylko nośnikiem pewnych rzeczy. One są estetyczne, ładne, ale tam nie ma czegoś takiego, że patrząc na pojedyncze zdjęcie, ono ma wytworzyć efekt „Wow!”. To jest bardziej praca konceptualna, a tam ważne są też te elementy, które wydają się mało fotograficzne. To jest wystawa, która z całkiem innej strony podchodzi do fotografii, niż podchodzimy tutaj w Miejscu Przy Miejscu, czy jeszcze inaczej niż Kamil I, który zrobił swoją wystawę różniącą się od pozostałych nie tylko wizualnie czy displayowo – układem zdjęć pokazanych na ścianie. Jego wystawa jest inna również w sposobie myślenia, perspektywy.
I oczywiście publikacja jednej z wyróżnionych osób, która nas zachwyciła. Nie wiem, czy zdjęcia wysłane jako zestaw zrobiłyby takie wrażenie, ale to tylko pokazuje świadomość autorki, która zrobiła z tego książkę, i ją wysłała. Zaprezentowała nam konkretny produkt. I to też było bardzo fajne. Oprócz tego, że jesteś kuratorem, jesteś też fotografem. Miałeś kilka wystaw, zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych – w Polsce i za granicą. Jak te dwie funkcje przenikają się wzajemnie? Kuratorzy rzadko chowają ego, ale jeśli chodzi o Miejsce Przy Miejscu i wystawy, którym kuratoruję, pomysł był taki, że wchodzę w rolę kuratora niewidzialnego. Pewne zasady funkcjonowania się zmieniają i teraz znowu jest tak, że kurator jest tą osobą wy-
cofaną, mało widoczną. To jest niewdzięczna rola. W moim przypadku jest tak, że chcę być wycofany, chcę chować ego. Ale nie jestem przezroczysty. Nie jestem w stanie wyjść poza siebie. Mam taki, a nie inny mózg, takie, a nie inne spojrzenie, konkretne kompetencje i tylko tym mogę grać. Nie jestem w stanie się od siebie odciąć, więc na pewno te dwie rzeczy się przenikają. A czy wieszanie prac ustalacie wspólnie z fotografem? Byłam na kilku wystawach i za każdym razem fotografie były inaczej prezentowane. Wiele zależy od tego, jak prace grają z przestrzenią i o czym jest wystawa. To zawsze wynika ze zdjęć i z ich sensów. U Agaty Kalinowskiej były takie wielkie wydruki, które były powieszone wszędzie, to znaczy tak bardzo
gęsto, że jak się wchodziło, to nie można było od nich uciec. Nie były malutkie, to była bardzo intymna wystawa, mówiła o pewnej przemocy w relacjach. „Tylko się nie zakochaj” było takim zaklęciem, które mówi się sobie, ale trochę też jest zdaniem, którego używa się przemocowo wobec drugiej osoby. To było o miłości i związkach, ale raczej o takim destrukcyjno-toksycznym uczuciu. I trochę też z tego wynikała taka prezentacja tych zdjęć, która sprawiała, że wchodzi się w przestrzeń i te zdjęcia nie dają Ci spokoju. Chodziło o takie wrażenie, że wchodzi się w czyjeś życie i jest się w tym obcym świecie, nie mając możliwości wyboru, czy tego chcemy czy nie – nie dało się po prostu odsunąć i nie widzieć. Ja tutaj tak opowiadam i może się wydawać, że wszystko tak prosto wynika z siebie, ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
11
ale tych czynników jest naprawdę dużo, przede wszystkim chodzi jednak o samą estetykę zdjęć. Mogę sobie wymyślić różne rozwiązania, ale jeśli to będzie odcięte od charakteru fotografii i tego, co jest ważne dla autora, to tak naprawdę efekt będzie odwrotny – bardziej przytnę tę wystawę, bardziej ją zamknę, niż spowoduję, że będzie dobra. Kiedyś w rozmowie z Michałem Łuczakiem poruszyłam temat wystaw i ich sensu. Czy dzisiaj, według Ciebie, opłaca się je robić? Czy może zamiast tego lepiej jest wydać książkę? Mogę sprawiać wrażenie osoby depresyjnej, ale uważam, że taki sam jest bezsens lub sens robienia wystaw, jak i robienia książek. Musimy mieć świadomość, że mówimy o niFot. archiwum domowe
szy w niszy. Sztuka jest niszą, bardzo mało osób się tak naprawdę nią interesuje, dla niewielkiej grupy jest to naprawdę ważne. Fotografia jest w dodatku niszą w tej niszy, bo mimo faktu, że bardzo dużo osób interesuje się fotografią na poziomie robienia zdjęć, okazuje się, że bardzo mało osób zajmuje się nią jako pewnym rodzajem sztuki. Wszyscy myślą o swoich zdjątkach i foteczkach, a bardzo mały odsetek tych ludzi interesuje się podstawami, technikami, czy nawet albumami fotograficznymi wybitnych fotografów. Nie mają zielonego pojęcia, co to jest kanon fotografii, nie wiedzą, co jest dobre, a co złe, nawet nie obiektywnie, tylko dla nich samych. Zazwyczaj jest tak: lubię trochę portret, trochę pejzaż. Ni chuja, nic mi to nie mówi.
Więc, czy zrobisz książkę, której nikt nie przejrzy, czy zrobisz wystawę, na którą nikt nie przyjdzie, to wszystko jedno. Natomiast z perspektywy zdjęć i fotografa to już nie jest wszystko jedno. Bo żeby zrobić książkę, nie tylko trzeba mieć na nią pomysł, ale też historia, którą chcesz w niej opowiedzieć, musi mieć sens. Niektóre zdjęcia będą lepiej prezentować się jako wystawa, przedstawione na ścianie, a już jako książka nie będą dobre. Inne najlepiej sprawdzą się jako slideshow z muzyką gdzieś w Internecie albo wyświetlone za pomocą rzutnika. Ostateczne formy prezentacji powinny wynikać z samej natury tego, co chcemy powiedzieć. Wystawa może wzbudzać w Tobie inne emocje niż zdjęcia w publikacji. Wystawa może dać takie rozwiązania, jakich książka Ci nie
da. Sam fakt, że jest nielinearna, że można ją oglądać na różne sposoby. Nie ma jednej ścieżki oglądania. Fotografowie to jedna grupa, kuratorzy druga. A co myślisz o krytykach i recenzentach? Czy w Polsce można znaleźć osoby dobrze piszące o zdjęciach i wernisażach? Czy w ogóle jest sens pisania o fotografii? Uważam, że to jest podstawa. Krytyka, w takim sensownym wymiarze, jest ważna nie tylko dlatego, że ktoś coś może zrozumieć albo czegoś się dowiedzieć, ale jest przede wszystkim ważna dla osób, których dotyczy. Nagle masz zewnętrzne oko, które nawet jak Cię miażdży i krytykuje, to jednak po dwóch głębszych łykach powietrza czytasz to jeszcze raz i jesteś w stanie wyłapać stamtąd rzeczy, które rzeczywiście mogą Ci pomóc. Niekoniecznie w taki sposób, jaki zakładał autor, który napisał dany tekst, ale być może odnajdziesz w tej recenzji pewne sformułowania lub myśli, z których nie zdawałeś sobie sprawy, albo dostaniesz potwierdzenie, że to, co robisz, ma sens. Po TIFF-ie było kilka recenzji, głównie pozytywnych. Ale na Facebooku jest taka strona – Krytyka Fotograficzna, prowadzona przez chłopaka, chyba z Katowic, który napisał dosyć krytyczny tekst o tej edycji. I jest on dla mnie bardzo interesujący, mimo że są w nim rzeczy, z którymi się totalnie nie zgadzam. Zwłaszcza jeśli chodzi o poziom wizualny i wybranie tego, co było najlepsze i najsłabsze na TIFF-ie. Nasze poglądy w tej kwestii są odwrotne. Ale mnie ten tekst bardzo zaciekawił i super, że się pojawił. Jego autor tam napisał takie znaczące zdanie: Serce fotografii bije dużo bliżej „Roots&Fruits” niż „Kryzysu”. Według mnie to dość naiwne, że można uważać, że jest jakieś jedno prawdziwe serce fotografii jest tylko jeden kanon, jedna esencjonalność. Dla mnie jest to ciekawe, bo pozwala mi zrozumieć jego perspektywę, dlatego to nie jest zły tekst. Ale gdy okazuje się, że tych serc jest kilkanaście i biją one w różnych rytmach, to wszystko przestaje być takie proste. To mi dużo mówi o pewnym myśleniu, jakie mamy o fotografii. Dla części osób fotografia to jest „Duży Format” i dobrej jakości reporterka, street photography, fotografia wojenna. I super. Jeśli ktoś tak myśli, to nie jest to dla mnie problem, dopóki nie mówi, że reszta
nie jest fotografią. W przytaczanym tekście autor pokazuje swoją perspektywę, bardzo subiektywną wizję tego, co jest dobre, a co złe, i czym jest fotografia, i traktuje to jako fakt, jako coś obiektywnego. I tylko z tym mam problem. Dla wielu osób ten tekst będzie przezroczysty, bo myślą tak samo. Chciałbym, żeby było więcej osób, które działają według swojego indywidualnego paradygmatu, ale Ty jako osoba patrząca z boku możesz przeczytać jedną recenzję, drugą, trzecią, piątą i zobaczyć, jak te różne paradygmaty się przenikają, gdzie mają wspólne obszary, a gdzie nie. I to byłoby świetne. Dlatego ta krytyka jest ważna i potrzebna. W jednym z wywiadów mówiłeś, że nie interesuje Cię fotografia „decydującego momentu”, że szukasz czegoś innego, mniej oczywistego. Czy można Twoje poszukiwania zaliczyć do jakiegoś rodzaju fotografii? Nie ma rodzajów fotografii, nie ma „decydującego momentu”. Jak się poczyta wywiady z ludźmi, którzy pracowali między innymi z Bressonem, to wychodzi na to, że jest to zwykłe pierdolenie, które mnie na maksa wkurwia. Są sobie kolesie, żyją, jedzą, chodzą do restauracji, gadają z przyjaciółmi, zakochują się, rozstają, prowadzą normalne życie i mają aparaty. Robią zdjęcia. I nie robią nic innego, tylko reagują na rzeczywistość. Nie tworzą teorii, nie tworzą dogmatu, tylko reagują. To wszystko. Jeden z nich próbuje w jakiś sposób opisać swój charakter pracy i nazywa go „decydującym momentem”. Po iluś latach to określenie staje się frazą, która już nic nie znaczy, która jest szantażem, rodzajem przepisu i ci wszyscy ludzie z aparatami siedzą później na ulicy i czekają na decydujący moment, nie mając zielonego pojęcia, co to jest, bo widzieli pięć zdjęć i na jednym pan przeskakiwał przez rynsztok, więc to musi być takie jakieś „dzianie się”. I czekają na to tak mocno, tak wierząc w ten „decydujący moment”, że są absolutnie zamknięci na to, co ważne, czyli na otaczającą ich rzeczywistość. Bo oni już nie żyją w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych, nie pracują wielkimi formatami, mają cyfrówki, więc niech zaczną zachowywać się jak ludzie z cyfrówkami we współczesnym świecie i zaczną reagować na tę codzienność. To
jest bardzo proste. A nie czekać, aż stado gołębi przeleci nad ich głowami, słońce wyjdzie zza chmur, a małe dziecko będzie upuszczało lizaczek. A ja popatrzę na to zdjęcie i powiem sobie: „Chuj mnie to obchodzi”. Wiesz o czym mówię? Tak. Tak jakby jakiś dogmat się wytworzył, stał się gorsetem. Coś, co miało Cię wyzwolić, nagle staje się za ciasne – tylko Cię ogranicza. Zakładasz sobie na głowę taką mentalną blokadę. Nie mam z tym większego problemu, ale jak ktoś mówi „Bressonowski decydujący moment”, to mnie szlag trafia. Mówią to zazwyczaj domorośli fotografowie. Ten frazes jest bardziej taką odznaką, że oni wiedzą, co robią, bo przeczytali jedną książkę, i mówią to tylko po to, by uprawomocnić to, co robią. A to jest bardzo proste. Chcesz robić zdjęcia na ulicy, to wyjdź na nią, szukaj tego, co jest dla Ciebie interesujące, i reaguj na to. I tyle. Co zatem Ciebie interesuje w fotografii? Jak myślę o wystawach, to zdjęcia są bardzo ważnym elementem, ale myślę też o doświadczeniu, jakie możemy zaserwować ludziom. I to mogą być nawet rzeczy, które mnie nie interesują. Może być taka wystawa, pokazująca instalacje, co obiekty, i to w ogóle nie jest moja bajka, osobiście nigdy bym nie szedł w tę stronę. Mnie jako fotografa to nie interesuje, ale jak rozmawiam z autorką prac i widzę, co ona robi, i myślę o tym w tej konkretnej przestrzeni, to od razu mam ochotę to zrobić. Ona mnie przekonuje, jej prace też, ale nie jako fotografa. Zresztą dużo jest rzeczy, które mnie jarają, gdy je oglądam, ale nie chciałbym ich robić. Trzeba się tego nauczyć. To, że ja jako fotograf robię takie postporno, to nie znaczy, że nie mogą mi się podobać delikatne portrety smutnych dziewczyn. Co więc w Miejscu Przy Miejscu po Marlenie? Lena Dobrowolska. I jakie są jej zdjęcia? Lena wróciła z drugiej podróży do Tybetu i to są generalnie zdjęcia natury, takie krajobrazy – oczywiście wszystkie te słowa kłamią, ale nie mogę za wiele jeszcze powiedzieć. Myślę, że będzie to super wystawa. Bardzo Lenę lubię, ufam jej i to są rzeczy ważne. Nie chcę robić wystaw ludziom, których nie lubię. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
13
PORNO ROBI DOBR ZE TECHNICE Historia ludzkości nieraz udowadnia, że niezbyt chwalebne dziedziny życia przyczyniają się do powszechnego postępu. Podobnie jest z rynkiem pornograficznym, który bardzo szybko reaguje na przemiany kulturowe i cywilizacyjne. Może trudno się z tym pogodzić, ale gdyby nie treści dla dorosłych, to nie bylibyśmy tam, gdzie teraz jesteśmy. Michał Wilk
PORNONET
Tim Berners-Lee, współtwórca i jeden z pionierów usługi WWW, powiedział kiedyś, że każda nowa technika najpierw jest użyta przez pornografię lub coś związanego z seksem i wydaje się, że tak wygląda droga ludzkości. Z kolei Jonathan Coopersmith, profesor Texas A&M University, stwierdził, że „wprawdzie biznes porno sam żadnych wynalazków nie tworzy, ale pełni rolę oddziałów szturmowych testujących nowe rozwiązania”. Podobnego zdania jest Łukasz Dolata, producent filmowy, który uważa, że „pornografia jest w stanie skomercjalizować nową technologię”. Statystyki podane przez portal ExtremeTech pokazują, że znaczną część przesyłanych danych w Internecie generuje obecnie pornobiznes. Aż 30% ruchu w sieci stanowią strony XXX. Nie byłoby to jednak osiągalne, gdyby nie możliwość ekspresowego transferu danych. Dlatego biznes pornograficzny przyczynił się do upowszechnienia Internetu szerokopasmowego. Ludzie, którzy chcieli mieć stały dostęp do treści erotycznych, Ilustr. Dawid Janosz
zwłaszcza filmów i wideoczatów, byli w stanie zapłacić naprawdę wysoką cenę za szybkie połączenie. Co ciekawe, badania z 2003 roku przeprowadzone przez firmę Nielsen/ NetRatings pokazały, że najczęstszymi użytkownikami sieci szerokopasmowych są fani muzyki i... pornografii. Wiąże się to ze streamingiem, czyli dostarczaniem materiałów multimedialnych na życzenie. Pornobiznes był prekursorem wykorzystywania tej możliwości. Co więcej, strumieniowe przesyłanie danych na stronach dla dorosłych było możliwe bez konieczności instalowania wymaganych wtyczek czy oprogramowania. Dostęp do niego mieli także internauci korzystający ze starszych przeglądarek i słabych łączy. Mówiąc o Internecie, trzeba też pamiętać o jego prekursorze, czyli Minitelu, francuskiej sieci telekomunikacyjnej. Zaczęła ona działać w 1982 roku, a niespełna dekadę później funkcjonowało już około pięć milionów terminali. Powszechności tego sposobu porozumiewania się należy upatrywać także w dostępności treści erotycznych. Funk-
cjonowały wówczas czaty dla dorosłych – najbardziej znany nosił nazwę messageries roses, czyli różowe wiadomości.
ZRÓB SOBIE PORNO
Biznes pornograficzny zawsze poszukiwał dyskretnych sposobów udostępniania swoich treści. Dlatego pojawienie się kaset wideo znacznie ułatwiło sprawę. Nie trzeba było już chodzić do kin tylko dla dorosłych, gdzie istniała obawa zostania rozpoznanym. Ponadto widz nie musiał znosić obecności innych ludzi. Odtworzenie kasety VHS w domowym zaciszu okazało się znacznie przyjemniejsze. Najwcześniejsze produkcje pornograficzne na kasetach pojawiły się już w 1977 roku w Stanach Zjednoczonych. Z kolei filmy hollywoodzkie dopiero rok później. Przez pierwsze lata istnienia VHS-u ponad połowa filmów wideo to było właśnie porno – przemysł filmowy nie chciał udostępniać swoich dzieł na nośnikach, które łatwo było kopiować. A liczba czystych kaset znacznie rosła. Ich cena obniżyła się ze 100 dolarów za
◉ sztukę do 40 dolarów. Dzięki temu VHS stał się technologią masową. W przypadku wideo należy wziąć też pod uwagę amatorskie robienie filmów. Samodzielne nakręcenie porno stanowiło dla wielu ludzi dodatkową atrakcję oraz źródło dochodu. Odbiorcy pornografii mogli nie tylko oglądać seksualne popisy innych ludzi, lecz także sprzedawać swoje filmy dystrybutorom. Jak podaje Łukasz Kaniewski w tekście Porno posuwa technikę do przodu: „liczba amatorskich filmów pornograficznych dostępnych w USA w roku 1991 stanowiła już 30% wszystkich tytułów porno, jakie znajdowały się w sprzedaży”. Jaki to ma związek z rozwojem techniki? Otóż twórcy takich filmów nie wymagali drogiego i specjalistycznego sprzętu, kupowali zwykłe kamery. Dlatego producenci kamer wideo wyposażyli je w lepsze mikrofony i system autofokusu – z powodu warunków panujących podczas filmowania. Nieprofesjonalne porno powstaje zazwyczaj w zwykłych mieszkaniach, przy słabym oświetleniu i udźwiękowieniu. Poza tym sprzęt obsługują zazwyczaj dwie osoby, będące zarówno reżyserami, jak i aktorami. Podobnie rzecz ma się z fotografią. Kaniewski pisze, że amatorska pornografia przyczyniła się do rozpowszechnienia aparatu Polaroid. I było to na długo przed kasetami VHS, bo w 1965 roku. Autor artykułu zauważa, że niedrogi model aparatu nazwany został Swinger, co z angielskiego ma oznaczać osobę często zmieniającą partnerów. Ponadto reklamy tego typu Polaroida wprost nawiązywały do treści erotycznych. Kaniewski wnioskuje więc, że Swinger miał duże powodzenie wśród entuzjastów porno, ponieważ zapewniał dyskrecję. Dawał możliwość „natychmiastowego radowania się zdjęciami bez konieczności krępującego oddawania filmów do wywoływania”.
STRIPTIZ NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Różowe wiadomości Minitelu to tak naprawdę początek znacznie bardziej rozległego zjawiska, jakimi są czaty i wideorozmowy oferowane na przykład przez usługę Skype. Profesor Jonathan Coopersmith wymienia je wśród technologii, które rozwinęły się dzięki dużemu zapotrzebowaniu na treści erotyczne. Pionierskie rozwiązanie w tej dziedzinie wprowadziła firma Virtual Dreams w połowie lat dziewięćdziesiątych. Początkowo oferowano usługi interaktywnego striptizu po 6 dolarów za minutę. Co więcej, klienci mogli
wydawać różnego rodzaju polecenia rozbierającej się osobie, która ze swojej strony starała się podtrzymać transmisję jak najdłużej. Obecnie takich form pornograficznej rozrywki nie brakuje. Takie serwisy jak ShowUp czy WildShow stały się nawet poważnym źródłem dochodu dla osób, które nie wstydzą się prezentować przed kamerą swoich seksualnych popisów. Udostępnianie płatnych treści pornograficznych w Internecie przyczyniło się do rozwoju kolejnego wynalazku – płatności online. Kaniewski podaje, że pierwszą firmą, która zaczęła oferować usługi bezpiecznych i dyskretnych transakcji był Club Love „handlujący nieocenzurowaną wersją filmu wideo, na którym Pamela Anderson uprawia seks oralny ze swoim mężem, muzykiem rockowym Tommym Lee”. Można wymienić wiele innych innowacji wykorzystywanych początkowo przez pornobiznes, a dopiero później rozwiniętych na większą skalę – na przykład spam. Gajewski podaje, że do kwietnia 2003 roku jedna piąta elektronicznych wiadomości to niechciane e-maile o treści erotycznej. Cyberprzestępcy, bazując na darmowych witrynach XXX, upowszechnili ataki nazywane drive by malware, które sugerowały użytkownikom instalację dodatkowego kodeka wymaganego do odtworzenia filmu. Jak się okazywało, pod tą postacią ukrywano złośliwe oprogramowanie lub reklamy trudne do usunięcia. Inne rozwiązanie, które branża pornograficzna dostrzegła na samym początku, to znakowanie materiałów dostępnych w sieci. Ułatwiało to wykrycie naruszenia praw autorskich. Jak podaje Gajewski, „pierwszym wielkim użytkownikiem tego rodzaju oprogramowania był »Playboy«”.
ZAPROGRAMUJ SOBIE SEKS
Biznes pornograficzny bardzo odważnie sięga po nowoczesne zdobycze cywilizacji. Duże pieniądze pozwalają eksperymentować i próbować rozwijać dotychczasowe technologie. Można więc zastanawiać się, jakimi wynalazkami zajmuje się teraz branża porno? Wielką popularnością cieszy się świat wirtualny i rzeczywistość cyfrowa. Rozwój tych dziedzin zmierza współcześnie w kilku kierunkach: kulturowym (bogatszy odbiór sztuki), gamingowym (bardziej rzeczywiste gry i symulatory), edukacyjnym (nowe formy skutecznego przyswajania wiedzy), medycznym (leczenie schorzeń psychicznych) czy nawet przemysłowym (wizualizacja pomieszczeń). Pomijając wojskowe wykorzystanie rzeczy-
publicystyka
wistości wirtualnej, należy również wziąć pod uwagę prężnie rozwijającą się pornografię. Technika, taka jak Oculus Rift, pozwala nie tylko na stereofoniczny odbiór dźwięku, przestrzenny i trójwymiarowy odbiór obrazu. Użytkownik może także poczuć dotyk, który – sądząc po reakcjach ludzi testujących to rozwiązanie – jest bardzo dokładnie odwzorowany i przyjemny. W tym przypadku można zaprojektować niemal wszystko, nawet osobę, z którą chcemy odbyć stosunek (prezentację możliwości tej technologii można obejrzeć na youtubowym kanale magazynu „VICE” w filmie pod tytułem The Digital Love Industry). Osoby zainteresowane niebanalnymi seks-gadżetami mogą skorzystać z naprawdę bogatej oferty. Firma OhMiBod zaproponowała na przykład wibrującą bieliznę dla kobiet. Steruje się nią za pomocą specjalnej aplikacji, dostarczając sobie przyjemności o dowolnej intensywności oraz szybkości. Można także dopasować ruch takiej bielizny do rytmu ulubionej piosenki czy też głosu partnera. Na razie dostępna jest wersja domowa działająca w niewielkiej odległości. Kolejnym nowoczesnym urządzeniem jest sztuczna wagina, wyposażona w odpowiednie podzespoły – zapewnia to jej synchronizację się z ruchami widzianej na ekranie aktorki. Podobne rozwiązanie proponuje firma Fleshlight – waginę podłączoną do tabletu. Dzięki temu cyberseks staje się jeszcze bardziej rzeczywisty. Sprawianie seksualnej przyjemności na odległość to znaczny problem wielu firm. Poza sztuczną waginą proponuje się więc także sztucznego penisa, dzięki któremu pary są w stanie dokazywać sobie przez Internet. Obie strony, posiadając odpowiednie urządzenia i oprogramowanie, mogą zdalnie uprawiać na przykład seks oralny. Kobieta stymuluje sztuczny członek, a ten przesyła dane do sztucznej waginy, w którą wyposażony jest mężczyzna – wszystko w czasie rzeczywistym, z wykorzystaniem obrazu i dźwięku. Obecnie oferuje to technologia RealTouch. Co przyniesie przyszłość? Czy rozwój technologii i techniki w pornobiznesie sprawi, że uprawianie seksu będzie możliwe bez obecności drugiego człowieka? Ilan Bunimowitz, dyrektor firmy Private Media Group, działającej w branży porno, twierdzi, że istnieje także zainteresowanie sztuczną inteligencją. W wywiadzie dla telewizji CNN powiedział: „moglibyśmy stworzyć wirtualną gwiazdę porno, która będzie zdolna do interakcji z użytkownikiem”. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
15
Rewolucja 2.0 w kraju piramid Określenie Rewolucja 2.0 jest parafrazą terminu Web 2.0 oznaczającego serwisy internetowe stworzone po 2001 roku, w funkcjonowaniu których główną rolę odgrywają treści tworzone i wprowadzane przez ich użytkowników. Młodzi Egipcjanie, założyciele Ruchu 6 Kwietnia, za pośrednictwem fanpage’a na Facebooku zorganizowali strajki w Egipcie w 2008 roku. W ich kraju nastąpiły wtedy wielkie zmiany, a trzy lata później obalono dyktaturę prezydenta Husni Mubaraka. Krystyna Darowska
T
ysiące Polaków od wielu lat decydują się na spędzenie wakacji w ciepłych krajach. Najczęściej, ze względu na niskie ceny, wybierają wycieczki do Egiptu. Mimo że nasze MSZ przestrzega podróżnych przed ryzykiem związanym z takimi wyjazdami z powodu częstych zamieszek, większość turystów lekceważy ów fakt. Władze egipskie zapewniają, że hotele z własnymi kąpieliskami są bezpieczne, ale już wyprawy do słynnych zabytków w głąb kraju, wizyty w miastach, rejsy statkami wycieczkowymi z wyjściami na ląd czy też dojazd do lotniska mogą być groźne w skutkach. Każdy obieżyświat, będąc w Egipcie, chce koniecznie zobaczyć takie starożytne obiekty architektury jak Dolinę Królów w Tebach, piramidy i Wielkiego Sfinksa w Gizie czy też Świątynię w Abu Simbel. Zabytki te pochodzą z różnych epok i wiele z nich związanych jest z napadami ludów z obcych krajów, zniszczeniami i kradzieżami dokonywanymi zarówno w starożytności, jak i w czasach nowożytnych, działaniami wojennymi oraz niedawnymi wewnętrznymi ruchami wolnościowymi. Turyści, spragnieni słońca, kąpieli morskich, jazdy na wielbłądach i in-
nych atrakcji, nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo Egipt był nękany i grabiony przez całe tysiąclecia. Obecnie jego ludność jest w większości biedna i niezadowolona z rządu, o czym świadczą demonstracje, często związane również z tarciami religijnymi pomiędzy różnymi wyznaniami. Ostatnio obywatele starają się, aby powstania były mniej tragiczne w skutkach – aktywiści na portalach społecznościowych nawołują do pokojowych działań przeciw władzom.
FACEBOOKOWY ZRYW
W 2008 roku 33-letnia Egipcjanka Esrea Fattah kupiła laptopa i założyła konto na Facebooku. Po paru dniach dowiedziała się o planowaniu strajku w zakładach włókienniczych w mieście Al-Mahalla al-Kubra, który spowodowany był sprzeciwem wobec rosnących cen żywności i niskich płac. Esrea przyłączyła się do innych młodych bojowników – Ahmeda Mahera, inżyniera budownictwa, i jego przyjaciela, 20-letniego blogera, Mohammeda Adela. Zaproponowali oni wówczas na Facebooku, żeby 6 kwietnia (stąd nazwa ruchu) w całym Egipcie zorganizować akcję solidarności z robotnikami. Grupa zwolenników ich profilu szybko uro-
sła do 70 tysięcy, a Esrea uzyskała miano „Dziewczyny Facebooka”. Za swoją akcję zarówno ona, jak i Mohammed Adel, zostali osadzeni w więzieniu na dwa tygodnie. Strajki w Egipcie rozprzestrzeniły się od wielkich państwowych fabryk tekstylnych do firm prywatnych, urzędów, a nawet do przemysłu wojskowego i budowy drugiej nitki Kanału Sueskiego. W czasie protestów robotniczych wzmogła się agitacja radykalnych ugrupowań muzułmańskich. Organizowanie poparcia internautów dla strajków poszło łatwo, ale sytuacja na ulicach wymknęła się spod kontroli. Policja brutalnie rozbiła strajk w fabryce w Mahalli, a protestujący wyszli w miasto, krzyczeli i podpalali budynki. W wyniku starć z bezwzględną policją zastrzelono kilka osób. Okazało się niestety, że facebookowi organizatorzy nie ustalili ani taktyki i strategii protestu, ani podziału ról wśród strajkowiczów. Akcja Ruchu 6 Kwietnia pokazała, że sieć internetowa jest doskonałym narzędziem do sprowokowania demokratycznej rewolucji. Przez Facebooka i inne portale społecznościowe można dotrzeć do setek tysięcy odbiorców, niestety trudno ich właściwie poprowadzić bez umiejętności strategicznych. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
17
W 2009 roku Mohammed Adel postanowił pojechać do Belgradu, aby wziąć udział w zajęciach prowadzonych przez Centrum Działań Praktycznych i Strategii Non Violence CANVAS – organizację młodych Serbów. Wywołali oni wcześniej studencką rebelię i odegrali jedną z ważniejszych ról w obaleniu serbskiego prezydenta Slobodana Miloševicia w 2000 roku. Współpracowali z obrońcami demokracji, doradzali młodzieży, jak bezkrwawo zmagać się z reżimami. Młodzi ludzie zaczęli wygrywać – między innymi w takich krajach jak: Gruzja, Ukraina (na Majdanie), Syria i Egipt. W ciągu tygodnia spędzonego w Belgradzie Adel nauczył się strategii rewolucyjnej i wdrożył się w sposoby organizowania demonstracji ludzi na ulicach. Ale co najważniejsze, nauczył się, jak przekazywać tę wiedzę innym.
WAEL GHONIM CZŁONKIEM REWOLUCJI
Do członków Ruchu 6 Kwietnia dołączył Wael Ghonim, dyrektor marketingu Google na Bliski Wschód i Amerykę Północną. Egipcjanin zyskał sławę w 2010 roku, tworząc na Facebooku stronę „We Are All Khaled Said” (z angielskiego: „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem”) dla uczczenia pamięci egipskiego mężczyzny zamęczonego na śmierć przez policję. Ghonim zrozumiał, że serwisy społecznościowe stają się najskuteczniejszym narzędziem komunikacji międzyludzkiej, które może służyć do mobilizowania ludzi. Na czas zwoływania powstania Ghonim wziął urlop w Google. W listopadzie 2010 roku zachował się niewłaściwie i Facebook wyłączył jego konto. Decyzję uzasadniano użyciem pseudonimu do jego założenia, co jest niezgodne z polityką portalu. Z drugiej strony, według obrońców praw człowieka, podanie prawdziwych danych mogłoby doprowadzić władze jak po sznurku do prowodyrów powstań i ułatwić wyeliminowanie buntów. Gdy odkryto rolę Ghonima w zwoływaniu demonstracji, policja na 12 dni umieściła go w areszcie. W 2011 roku odbyło się 18-dniowe pokojowe powstanie zwołane przez użytkowników Facebooka na 25 stycznia, nomen omen – w dniu święta policji. Poprzedziły je pojedyncze akty protestacyjne, czasami przyjmujące nawet formę samospalenia. Władze odcięły w całym Egipcie dostęp do portalu, na co w odwecie grupa hakerów Anonymous uniemożliwiła wejście na oficjalną stronę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, dając w ten sposób wyraz poparcia dla demonstrantów. Natomiast Google i Twitter Ilustr. Damian Dideńko
uruchomiły kolejne serwery i pozwoliły na obejście blokady Internetu poprzez telefony międzynarodowe. Mieszkańcy nadal manifestowali przeciwko reżimowi prezydenta Mubaraka i ograniczeniom ich praw obywatelskich. Oficjalne poparcie dla protestów wyrazili także Bracia Muzułmańscy. Władze wprowadziły blokadę sieci internetowej i godzinę policyjną. 1 lutego 2011 roku w Marszu Miliona w całym Egipcie demonstrowało około pięciu milionów obywateli. Najwięcej osób zebrało się na centralnym placu Kairu – Midan Tahrir (notabene po arabsku – ’Plac Wyzwolenia’),
gdzie toczył się bój pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami ówczesnego prezydenta. Egipskie ministerstwo zdrowia podało, że podczas rewolucji życie straciło 365 osób, a 5,5 tysiąca zostało rannych. Mubarak musiał ustąpić, a władzę w państwie przejęła Najwyższa Rada Sił Zbrojnych. W kwietniu ludzie ponownie protestowali na placu Tahrir przeciwko juncie wojskowej. Pół roku później, przed wyborami parlamentarnymi, Ruch 6 Kwietnia zwołał młodych ludzi, aby na tym samym placu rozbili namioty. Zapowiedzieli demonstracje także w innych miastach Egiptu. Jednocześnie Bracia Muzułmańscy, którzy
mieli swój udział w zainicjowaniu listopadowych zamieszek, poinformowali, że zamierzają przystąpić do dialogu z Najwyższą Radą Sił Zbrojnych. Następnie w wyniku grudniowych wyborów zwycięstwo odniosła prowadzona przez braci Partia Wolności i Sprawiedliwości. Na to podstępnie odpowiedziała junta, rozwiązując Zgromadzenie Ludowe na podstawie decyzji Sądu Najwyższego o unieważnieniu wyborów parlamentarnych z powodu nieważności mandatów w niższej izbie parlamentu. W maju i czerwcu 2012 roku odbyły się wybory prezydenckie, w których wygrał Muhammad Mursi, wywodzący się spośród
Braci Muzułmańskich i przez nich rekomendowany. Nowy prezydent ogłosił, że będzie chronił zdobycze rewolucji i wydał dekrety, z których wynikało, że do czasu uchwalenia nowej konstytucji żaden organ nie może ograniczyć jego decyzji. Islamistyczna konstytucja została przyjęta w grudniu 2012 roku. Działania Mursiego spotkały się z krytyką działaczy Ruchu 6 Kwietnia, gdyż islamski prezydent zaczął tym sposobem rozszerzać zakres swej władzy przy pomocy Braci Muzułmańskich. Spowodowało to nową falę protestów. Wael Ghonim, jeden z najważniejszych twórców rewolucji napisał,
że celem walki z reżimem nie było oddanie władzy „łagodnemu dyktatorowi”. Opozycja wsparła więc usunięcie Mursiego ze stanowiska po manifestacjach setek tysięcy Egipcjan przeciwko jego rządom. Stało się to w lipcu 2013 roku w wyniku zamachu wojskowego – Mursi został obalony, a na czele Najwyższej Rady Sił Zbrojnych stanął generał Abd el-Fatah es-Sisi, który rządzi Egiptem do dziś. Od czasu rządów junty, czyli od dwóch lat, w Egipcie zginęło około półtora tysiąca ludzi, w większości zwolenników byłego prezydenta. Setki islamistów skazano na śmierć w zbiorowych procesach, a Braci Muzułmańskich zdelegalizowano jako organizację terrorystyczną. Mimo że społeczność międzynarodowa potępia obecnego prezydenta, to przywódcy największych krajów spotykają się z nim, zapewne w celach inwestycyjnych. Uległy władzy kairski sąd w kwietniu 2014 roku rozwiązał Ruch 6 Kwietnia – obecnie w ten sposób zwalcza się opozycję. Ahmed Maher i Mohammed Adel, przywódcy ruchu, odbywają kary więzienia za złamanie nowego prawa o protestach, które polega na konieczności uzyskania wcześniejszej zgody policji na manifestację. Kolejny prowodyr rewolucji – Ghonim – musiał uciec z ojczyzny, ale z rodakami nadal kontaktuje się przez Facebooka. Pisze w ostatnim poście, że odsunął się od polityki. O niedawnych aresztowaniach, przede wszystkim Mahera i Adela, mówi, że władza bezsensownie karze ich za stworzenie idei Rewolucji 2.0 powstałej dzięki pracy ich umysłów. Po drugie – oni nie uczestniczyli w walce zbrojnej i nie dokonywali morderstw. Wael Ghonim napisał książkę Revolution 2.0 o swojej i innych organizatorów pracy internetowej na rzecz zmian ustrojowych oraz przemianie wewnętrznej, jaka nastąpiła w demonstrantach egipskich. Internetowi przywódcy rewolucji w Egipcie odnieśli olbrzymi sukces, niestety okupiony męką i pobytem za kratami z wyrokiem śmierci. Wzrosła natomiast integracja narodu dzięki nowym możliwościom szybkiej komunikacji, jakie niesie Internet. Treści zamieszczane na portalach internetowych dostępnych na całym świecie pozwoliły młodemu egipskiemu blogerowi dowiedzieć się, że można pokojowo doprowadzić do systemowych zmian w państwie objętym reżimem. Co prawda tym razem jeszcze nie udało się wygrać i dotychczasowa walka okupiona była krwawymi ofiarami, czego chciano uniknąć. Przykłady innych krajów pokazują jednak, że jest nadzieja również na wolność w Egipcie. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
19
VAPORWAVE
subkultura w dobie Internetu
W
dzisiejszych czasach globalna sieć wyznacza trendy jak niegdyś telewizja. Podpowiada społeczeństwu, w co się ubrać, czego słuchać, co jeść, jakie mieć hobby, a nawet jak żyć. Taką kombinacją życiowych trendów połączonych z konkretnym światopoglądem jest subkultura. Ideologia klasycznej subkultury jest jej głównym elementem i kształtuje resztę detali. Łysa głowa skinheada to wyraz dyscypliny, która w jego środowisku najczęściej wiązana jest z idealnie zorganizowanym wojskiem III Rzeszy. Jego prosty, funkcjonalny ubiór to kontrast wobec ekstrawagancji otoczenia (a zwłaszcza przeciwko znienawidzonym przez skinów punkom). Z kolei całkowita negacja narkotyków to dowód silnego charakteru przedstawiciela tej subkultury. Skinheadzi to w większości zdeklarowani nacjonaliści, za wszelką cenę broniący czystości rasowej (co wyrażają między innymi teksty ich ulubionych zespołów muzycznych, takich jak Skrewdriver). Skini, jak większość subkultur, manifestowali pewien bunt. Jest to deklaracja, którą zdecydowanie najczęściej słychać wśród społeczeństwa. Różnice klasowe i inne problemy natury so-
Fot. Jarosław Podgórski
Subkultura nigdy nie powstaje bez przyczyny. Styl bycia danej osoby to wyrażenie jej samej. Przeszłość zrodziła dziesiątki podkultur, które różnią się od tych współczesnych. Dziś są one przede wszystkim wyrazem indywidualności, cechy bardzo pożądanej. Vaporwave to kwintesencja nowoczesnej, nieszablonowej subkultury zrodzonej w Internecie. Zyskała pewną popularność także w Polsce. Dariusz Ludwinek
cjalnej od dawien dawna powodowały fale niezadowolenia wśród ludzi. Rodziła się krytyka, wyłaniały się silne jednostki, które miały odwagę powiedzieć więcej niż inni. To krytycyzm jest podwaliną subkultury. Ze świecą szukać takiej, która się czemuś nie sprzeciwia. Na przestrzeni dziesięcioleci zmieniały się nie tylko same rodzaje subkultur – dziś samo pojęcie jest pojmowane inaczej. Dawniej był to zazwyczaj zhierarchizowany ruch społeczny, z własną strukturą w poszczególnych krajach, z dowództwem, twardo nakreśloną ide-
ologią, z dużą liczbą zrzeszonych członków. Dziś subkulturę może tworzyć kilkaset osób. Ba, własną, poboczną ideologię może reprezentować kilku kolegów z osiedla lub grupa założona na Facebooku. Hipsterzy nie znają człowieka, którego jednogłośnie wymienią jako swój wzór, nie podadzą nazwiska osoby, od której wszystko się zaczęło. Obecną subkulturę kreują zazwyczaj postaci anonimowe, tak powszechne w bezosobowym świecie sieci internetowej, a jej symbolem może być nawet fikcyjna postać z kreskówki. Emo
nie posiadają wewnętrznej organizacji, a ich zloty to rzadkość nie tylko ze względu na to, że są samotnikami z wyboru – tej subkulturze wystarczają pogawędki na forach, czatach i wideoczatach. Skejt ubiera się w luźne ciuchy i jeździ na desce, słuchając rapu, często nie mając najmniejszego pojęcia o ulicznych korzeniach skateboardingu czy klasycznych wykonawcach hip hopu. Nie sposób uważać, że kiedyś każdy hipis doskonale wiedział, po co przywdziewa kwieciste ciuchy, pali marihuanę i głosi pokój. Można natomiast stwierdzić, że dziś często dołącza się do subkultury, bo ta jest popularna, bo propaguje „fajny” styl ubioru, ciekawą muzykę lub daje możliwość poznania nowych, interesujących osób. Rzadziej niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu chodzi w subkulturze przede wszystkim o życie według pewnych poglądów. Powyższe cechy teraźniejszych subkultur to bez wątpienia skutki funkcjonowania globalnej, przepełnionej informacjami sieci. Internetowy świat z trudem odnajduje indywidualizm wśród społeczeństwa, dlatego też nowe, coraz to oryginalniejsze subkultury zdają się być sposobem na wyróżnienie się na tle kilkumiliardowego tłumu. Rozwój Web 2.0, sieci skupiającej się na stronach, na których to użytkownik generuje najwięcej treści (blogi, media społecznościowe, aplikacje i tym podobne), na przestrzeni ostatnich 15 lat wywindował kreatywność ludzi na niespotykany dotąd poziom. Serwisy typu 4chan, Reddit, Tumblr są istnymi kopalniami pomysłów. To właśnie w tych miejscach około pięciu lat temu powstał gatunek muzyczny vaporwave, który przerodził się z czasem w subkulturę. Vaporwave jest swoistym pomostem między przeszłością i teraźniejszością. Łączy w wielu aspektach wszystkie cechy nowoczesnej, internetowej subkultury z melancholijnym spojrzeniem w przeszłość. Vaporwave był, i dla wielu osób nadal jest, specyficzną miejską legendą świata Internetu. Jedyny znany dokument próbujący opisać istotę tego nurtu estetycznego nosi nazwę Czym do cholery jest vaporwave? Krótka historia gatunku, o którym nikt nie słyszał. Vaporwave nie ma definicji, nie ma twórcy, nie ma stałego miejsca, z którym wiąże się też jego narodziny. Na przestrzeni lat ta subkultura rozwijała się, wędrując po różnych segmentach sieci. Docierała do stron muzycznych, blogów, forów, mediów społecznościowych, wpływając na masę nowych odbiorców. I to właśnie ci odbiorcy, ludzie, którzy zdołali przełknąć nieprzystępną oprawę vaporwave, ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
21
a nawet zaczęli działać w obrębie tego nurtu, zdefiniowali go. Na drodze wymiany poglądów na forach i interpretacji stworzyli stojącą za vaporwave ideologię, która przez bardzo długi czas była na drugim planie, ponieważ nie mogła przebić się przez wyjątkowo awangardową oprawę audiowizualną. Sposób, w jaki zrodził się vaporwave, jak się rozwijał i gdzie jest dziś, czyni z niego wzór nowoczesnej subkultury internetowej. Mimo że do dziś ideologia vaporwave jest nadinterpretowana i kreowana na nowo, można założyć, że nurt ten jest krytyką współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego. Vaporwave to manifestacja wobec globalnego kapitalizmu, pędu życia oraz postępu technicznego, który opanował świat. Ta subkultura internetowa nawołuje do zatrzymania się i tęsknoty. Tę ostatnią mają wywołać nawiązania do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na kilku płaszczyznach: muzycznej (sparodiowanie relaksacyjnego new age music, new jazz, smooth; czerpanie garściami z dokonań muzyki popularnej tamtego okresu), wizualnej (początki Internetu; pierwsze systemy Windows; ciepły, relaksujący klimat rodem z serialu Miami Vice, glitch art) czy technologicznej (pierwsze telefony komórkowe z klapką i ich monofoniczne dźwięki). Na irracjonalną oprawę vaporwave składają się również elementy, które w przeszłości mogły wydawać się wzorem nowoczesności – starożytne greckie rzeźby i kolumny (nawiązanie do surrealizmu Giorgio de Chirico), surowe, czarno-białe posadzki, pierwsze systemy operacyjne na komputerach oraz ich możliwości edycji grafiki, japońska kultura (pismo, anime, manga) oraz technologia (konsole Nintendo, Tokio rozświetlone neonami nocą). To melancholijne spojrzenie w przeszłość, gdzie człowiek nie był codzienne zalewany nowinkami technologicznymi, kiedy życie wydawało się prostsze. Vaporwave to „życie na śmietnisku w dystopijnej przyszłości, gdzie znajdujesz kilka kaset VHS” – jak twierdzi FrankJavCee, autor filmiku How to make vaporwave z serwisu YouTube. W Polsce vaporwave jest nadal bardzo słabo znany. Są jednak osoby, które poprzez ten odłam artystyczny próbują wyrazić swój bunt. Wyróżniającymi się tworami są ZUSwave oraz USOSwave. Oba projekty posiadają konta na najpopularniejszych serwisach społeczościowych, a ich autorzy posługują się charakterystycznymi dla vaporwave symbolami i w humorystycznej formie krytykują Zakład Ubezpieczeń Społecznych oraz oproFot. Jarosław Podgórski
gramowanie, które z założenia ma pomagać studentom. W oryginalny sposób za pomocą ironii oraz kontrastu wytykają błędy, krytykując kapitalizm, biurokrację oraz – w drugim przypadku – pozorną nowoczesność. Występuje tu nawiązanie do słowa, od którego wywodzi się nazwa nurtu – vaporware to praktyka ogłaszania przez firmy premiery nieskończonego jeszcze oprogramowania lub sprzętu komputerowego, podczas gdy finalnie z różnych przyczyn często wcale nie dochodzi do premiery tych produktów. Sieć internetowa przeżyła już niejedną oryginalną subkulturę. Seapunk, normcore, health goth, witch house – to na kanwie tych nurtów oraz wielu innych, bardziej popularnych, nadal opiera się społeczeństwo internetowe. Sposoby wyrażenia siebie przez członków subkultur, ich poglądy, domeny, które odwiedzają, to ich kultura by-
cia w sieci. Żywot subkultur internetowych najczęściej jest krótki, ponieważ mainstream (główny, najpopularniejszy nurt myślowy czy stylistyczny) bardzo szybko przejmuje ich pomysły i je popularyzuje. A w sieci internetowej to, co jest modne, automatycznie staje się nudne i przestarzałe, co skutkuje zastąpieniem tego czymś nowym, oryginalniejszym. Proces ten to znak naszych czasów i tego, w dobie jakich subkultur żyjemy. Należy zastanowić się, w jaki sposób Internet przyjąłby hipisów, skinów, punków i innych? Czy przekształciłby ich poglądy? Czy spowodowałby, że ważniejsze od idei stałyby się styl ubierania, sposób bycia, rodzaj słuchanej muzyki? Z drugiej strony – jak ludzie z lat osiemdziesiątych zareagowaliby na vaporwave? Odpowiedzi wydają się trudne niczym sam vaporwave i jego precyzyjne zdefiniowanie oraz pełne zrozumienie.
Urodzona w 1990 roku, zamieszkała w Łodzi. Obecnie studentka fotografii w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi i w Instytucie Twórczej Fotografii w Opawie. W obrębie jej głównych zainteresowań znajduje się zarówno fotografia dokumentalna, jak również kreacja zastosowana w celu wyeksponowania poruszeń i zdarzeń istniejących w realnym świecie.
f o t o p l a s t y k o n
Marlena Jabłońska
kultura
Artystyczne gadu-gadu Z
espół powstał w 1981 roku jako jedna z wielu formacji nowofalowych. Szybko znalazł zainteresowanie wytwórni EMI, która początkowo usiłowała uczynić z niego kopię Duran Duran, a to jego członkom wtedy odpowiadało. Wytypowany do prac nad debiutanckim albumem producent Colin Thurston znany z sukcesu LP Rio Duranów, wynikające z tego wyboru podobne do nich brzmienie oraz składająca się z dwóch identycznych wyrazów nazwa miały sprawić, że kuponów, których przemysłowi dostarczyła wcześniej wspomniana gwiazda z Birmingham, można by było odciąć więcej przy pomocy takich wykonawców jak Talk Talk. Celowo zespół wytypowano też na support Duran Duran przed ich koncertami w 1981 roku.
IMPREZA SKOŃCZONA
W momencie swojej premiery pierwszy album grupy nie zrobił na nikim kolosalnego wrażenia, choć jak na debiut przyjęty został dobrze, docierając do 20 miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Płyta The Party’s Over spodobała się odbiorcom, pomimo tego, że nie była do końca po myśli członków zespołu. Piosenki z jednej strony odzwierciedlają trendy tamtych czasów, co jest zasługą producenta, z drugiej, szczególnie z perspektywy czasu, zdradzają odrębność stylu grupy od reszty wykonawców noworomantycznych,
Początkowo synthpop i elektronika uchodziły za zagrożenie dla „prawdziwej” muzyki. To w momencie ich narodzin ludzie pozbawieni jakiegokolwiek wykształcenia muzycznego zaczęli śmiało występować przed widownią, czego przykładem był choćby zespół Depeche Mode. Na przekór wszystkiemu określenia te przestały być utożsamiane z tandetą już dekadę później, gdy narodził się ich artystyczny odłam – artpop. Jednym z jego pionierów była grupa Talk Talk. Wojciech Szczerek
którym przyszło wtedy nagrywać. W takich utworach jak tytułowy, Hate czy Mirror Man słychać, że talent Marka Hollisa – wokalisty i głównej siły napędowej formacji – do pisania piosenek musiał zostać utemperowany do formuły popowej. Jedyną kompozycją, która temu procesowi nie uległa jest Candy – jako jedyna oparta nie na wszechobecnych na albumie syntezatorach, a na wyeksponowanym fortepianie i wokalu, co niejako zapowiada charakterystyczną dla późniejszych nagrań Talk Talk atmosferę melancholii. Zespół został zauważony, co zaowocowało supportem przed Genesis oraz planami na kolejny krążek długogrający. Wydany przed nim pojedynczy singiel My Foolish Friend da-
wał przedsmak kompromisowego stylu, łączącego coraz bardziej przemyślane piosenki z komercją – mieszanki wypełniającej ich drugi album It’s My Life. Ten zrealizował Tim Friese-Greene, producent, który pozostał z zespołem aż do końca jego kariery i faktycznie był jego dodatkowym członkiem.
TO MOJE ŻYCIE
Drugi longplay odznaczał się dużo bardziej interesującym instrumentarium niż to użyte na The Party’s Over. W Dum Dum Girl pojawiają się flety, a wstęp do Such a Shame wypełnia imitująca odgłosy dżungli mnogość dziwnych instrumentów i innych dźwięków. Nie brakuje utworów, w których doszukać się ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
23
można było potencjalnych przebojów – It’s My Life, którym No Doubt odniósł sukces ponad dekadę później, The Last Time i Call in the Night Boy. Tym, co nie pozwala tak łatwo zaszufladkować zespołu, jest uwydatniona, począwszy od tej płyty, maniera wokalna Marka Hollisa – głos pełen ekspresji, przez niektórych nielubiany za dużą dozę tej trudnej do opisania rozpaczy, stanowiący w wielu utworach podstawę wykonawstwa ich piosenek. To przez nią utwory Talk Talk trudno oderwać od oryginalnych wykonań, a covery zwykle nie dorównują oryginałom. Wydanym w 1984 roku drugim albumem zespół zrobił lepsze wrażenie niż wcześniej – choć dominuje na nim synthpop, muzyka była wycofana i lepiej oddawała ducha Talk Talk. Nie był to jedyny czynnik decydujący o sukcesie longplaya, ale z pewnością nawet takie subtelne wyodrębnienie się z kanonu muzyki komercyjnej zwróciło uwagę słuchaczy i krytyków. Manifestacje niechęci przynależenia do niej miały różnoraki charakter, na przykład w klipie do It’s My Life usta Marka są zasłonięte „narysowanym” na ekranie kwadratem, a wokalista wydaje się niespecjalnie zainteresowany wypowiadaniem słów napisanej przez siebie piosenki.
BARWA WIOSNY
Paradoksalnie sukces komercyjny stawał się coraz bardziej widoczny, bo zarówno po ten, jak i po następny krążek, The Colour of Spring, sięgały coraz większe rzesze fanów. Nagrany w 1986 roku trzeci LP był w historii zespołu kamieniem milowym odmierzającym połowę drogi między stylem, z jakim go początkowo utożsamiano, a tym, co tak naprawdę chciał robić. Był także ich najbardziej spójnym i wyważonym dziełem. Utwory na albumie straciły w porównaniu do poprzednika popowy blichtr – są oparte na śpiewanym tekście i detalach brzmieniowych instrumentów, choć nadal posiadają raczej typową konstrukcję złożoną ze zwrotek i refrenów. Happiness Is Easy to łagodny, ale klimatyczny wstęp do albumu z udziałem chórku śpiewających refren dzieci. Następujący po nim depresyjny I Don’t Believe in You to faworyt fanów i chyba najmocniejsza pozycja w repertuarze Talk Talk. Z emocjonalnego zawieszenia wyrywa słuchacza Life’s What You Make It – kolejny obok It’s My Life utwór, którego klip oparty jest na wieloznaczności słowa „życie”: otoczenie zespołu wykonującego piosenkę opanowują stopniowo owady, dżdżownice
Ilustr. Wojtek Świerdzewski
i inni przedstawiciele fauny, a w ich obecności Mark wykrzykuje, że „piękno jest nagie!”. Naturalizm oraz nawiązania do przyrody mają zresztą stać się jednym z głównych motywów twórczości Talk Talk aż do ich ostatniej płyty. Oprócz tego, począwszy od The Colour of Spring, okładki wydawnictw zespołu projektował plastyk James Marsh. Mają one duże znaczenie dla interpretacji ich muzyki, nadając jej dodatkowej spójności i obrazując zmiany, jakie w niej zachodziły na przestrzeni lat. Trzecia płyta, jako pierwsza, zawiera całą gamę brzmień charakterystycznych dla Talk Talk. Są więc utwory popowe z odrobiną rocka opisane powyżej, ale też spokojne April 5th oraz Chameleon Day. W tych ostatnich słychać wybrany przez grupę sposób wyrazu oparty na improwizacji i osiągnięciu perfekcji brzmieniowej, który miał wypełnić ich dwa finalne albumy. Living in Another World sprawdza się zarówno jako popowy break-up song, jak i dojrzały utwór z niebanalnym tekstem o rozstaniu i emocjach jemu towarzyszących. Kolejnym utworem, w którym podmiot liryczny pyta o to „Co dalej?”, jest Give It Up. Z kolei kościelno-operowe zakończenie albumu w Time It’s Time zdaje się na to pytanie odpowiadać. Jest też ono jednym z lepszych pomysłów na spointowanie tego zanurzonego w depresyjnym sosie, ale w gruncie rzeczy pozytywnego, albumu: „Time, it’s time to live Time it’s time to live through the pain Time it’s time to live, now that it’s all over” Talk Talk zaprezentował się na The Colour of Spring po raz pierwszy jako zespół tworzący sztukę z prawdziwego zdarzenia, której nie musiał specjalnie dostosowywać do niczyich oczekiwań. Nie bez powodu album został wymieniony w setce najlepszych krążków lat osiemdziesiątych według Pitchfork oraz Slant Magazine – jest dziełem dojrzałym, ale przystępnym; majstersztykiem muzyki pop, a zarazem pionierem artpopu, w którym typowe, ograne sposoby pozyskania słuchacza, powszechne w muzyce komercyjnej są wykorzystane w celu uzyskania konkretnego efektu estetycznego. Album osiągnął duży sukces, sprzedając się w sporych nakładach, i zachęcił grupę do koncertowania po Europie, czego efektem jest klasyczne dziś nagranie wideo z występu w Montreux.
DUCH EDENU
Czwarta płyta miała przypieczętować dalsze losy Talk Talk, zachęcając ich do wyznaczania
nowych celów muzycznych. Mogli je zrealizować dzięki dobrym wynikom The Colour of Spring, które zapewniły im większy budżet pozwalający na zmianę sposobu pracy podczas kolejnych nagrań. Nie dość, że nowy krążek nagrywali rok przy udziale niezliczonej ilości muzyków sesyjnych, to udało im się zastrzec, że przez cały ten czas w ich pracę nie będzie ingerowała ani wytwórnia, ani nawet ich menadżer. Na krążku Spirit of Eden postawili wszystko na wolną improwizację opartą na tradycyjnych instrumentach, zapominając o swoim synthpopowym bagażu. Płyta złożona ze zmiksowanych fragmentów trwających godzinami improwizacji to uczta dla audiofilów i koneserów muzyki budującej bardzo elitarny nastrój. Pierwsza strona to podróż po różnych muzycznych światach, w odwiedzeniu których pomógł udział wielu instrumentów – trąbek, smyczków, rozbudowanej perkusji i innych. To one uczyniły z trzech umownie oddzielnych utworów, mających kilka odrębnych tematów, quasi-jazzowe dzieło wokalno -instrumentalne. Na drugiej stronie różnice są bardziej wyraźne, na przykład między I Believe in You opartym na leniwej perkusji a resztą utworów. Swoim awangardowym albumem Talk Talk zaskoczyli wszystkich – fanów, wytwórnię, krytyków i chyba samych siebie. Dość niespodziewanie odmienili oblicze swojej muzyki, całkowicie ignorując wcześniejsze dokonania oraz oczekiwania innych. Jednak pomimo tego nowy album sprzedał się w dwóch milionach egzemplarzy, a grupa wyruszyła w światową trasę koncertową. Z kolei zdumienie krytyków nie zawsze wyrażało się w aprobacie artystycznej metamorfozy Talk Talk – część z nich zarzucała im pretensjonalność oraz bezcelowość nowych utworów. Podobne odczucia musieli mieć również współpracujący z Hollisem i Friesem-Greenem basista Paul Webb i perkusista Lee Harris, którzy odeszli z zespołu mniej więcej na finiszu prac nad albumem.
POŚMIEWISKO?
Paradoksalnie stało się to w momencie, gdy Talk Talk podpisał nową umowę z wytwórnią Polydor. Może zmuszeni owym kontraktem, a może nadal wierzący w obrany kierunek Talk Talk, a raczej działający pod jego szyldem duet Hollis/Friese-Greene, przystąpił do nagrania kolejnego albumu. Składające się na to sesje były w istocie wyczerpu-
jącymi, wielogodzinnymi, niemal religijnymi misteriami odbywającymi się w Wessex Studios, byłym kościele przerobionym na studio, z udziałem garstki wymieniających się co chwilę muzyków sesyjnych. Powstała w wyniku tych prac płyta pod tytułem Laughing Stock była stylistyczną kontynuacją czwartego albumu. 6 utworów składających się na 45 minut tego doświadczenia muzycznego świetnie oddaje klimat, jaki musiał towarzyszyć ich nagrywaniu. Nie wnoszą one co prawda zbyt wielu nowości w porównaniu z poprzednią płytą, ale budują podobne wrażenie estetyczne, w którym nawet najdrobniejsze pobrzękiwania zdają się piękne i mają znaczenie. Po wydaniu Laughing Stock, który wbrew oczekiwaniom wybronił się niezłą, 26 pozycją na liście sprzedaży albumów w kraju, Mark Hollis niespodziewanie rozwiązał Talk Talk. Potem wydał wprawdzie jedną płytę solową, bardzo podobną do ostatnich dokonań spod szyldu zespołu, ale zrobił to zapewne tylko po to, by dopełnić warunków kontraktu z Polydorem. Z kolei Webb i Harris założyli wspólnie z Friesem-Greenem eksperymentalny .O.rang. Ostatecznie po jakimś czasie wszyscy muzycy wycofali się z show-biznesu. Dziś do twórczości Talk Talk pochodzi się z niemal religijnym namaszczeniem – od pewnego czasu wielu wykonawcom, jak choćby Portishead, Sigur Rós, Radiohead czy Lights, zaczęto przypisywać inspirację nim, a niektórzy artyści wręcz sami się do tego przyznawali. Talk Talk był przykładem zespołu „nawróconego” z pisania muzyki komercyjnej na artystyczne poszukiwania. Ich ostatnie eksploracje udowodniły, że styl do tej pory uznawany za rozrywkowy ma taką samą siłę wyrazu, jak jazz albo nawet muzyka poważna. Co tak naprawdę doprowadziło ich do muzycznej rewolucji? Czy zdawali sobie sprawę, że przemiana maszyny do zarabiania pieniędzy w środek artystycznej ekspresji najwyższych lotów doprowadzi zespół do totalnego rozkładu? Dziś na te pytania trudno odpowiedzieć, bo wszyscy członkowie grupy (oprócz działającego w nim krótko Simona Brennera) odmawiają udzielania wywiadów i wszelkich kontaktów z mediami. Ukazująca się w tym roku biografia Talk Talk powstała jedynie przy udziale Brennera i osób współpracujących z grupą, co sprzyja atmosferze tajemniczości wokół motywacji działań zespołu oraz znaczenia ich ostatnich dokonań.
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
25
Bunt,
26
grudnia 2014 roku zmarł Stanisław Barańczak. To zdanie nie zapowiada pracy krytycznoliterackiej, nasuwa raczej skojarzenie z artykułem wspomnieniowym lub kolejnym peanem ku czci poety. A jednak to wydarzenie wydaje się warte wspomnienia przed podjęciem refleksji na temat współczesnej poezji. Barańczak był przecież nie tylko wybitnym poetą i tłumaczem, ale także niezwykle wnikliwym krytykiem literackim, przewodnikiem dla kilku pokoleń literaturoznawców. Jego Etyka i poetyka, a także wcześniejsze eseje, takie jak recenzja tomu Szeptem Kazimiery Iłłakowiczówny jako książki dla dzieci, Nieufni i zadufani, czy Kilka uwag na temat poezji współczesnej pozwoliły spojrzeć krytycznie na ówczesne nowości literackie, od Pana Cogito po eksperymenty nowofalowe. Charakterystyczna dla pracy krytycznoliterackiej Barańczaka jest własna terminologia i typologia, która wyraźnie zaznacza odejście od empatyczno-wrażeniowych refleksji na rzecz czysto intelektualnych badań, przypominających nauki ścisłe. Nie jest to jednak teoria dla samej teorii. Tak jak Barańczak-poeta używa lingwistycznych chwy-
Fot. Jarosław Podgórski
prywatność i co dalej? tów po to, żeby oddać stan pewnej rzeczywistości, tak samo Barańczak-krytyk skłania odbiorcę do intelektualnego wyzwania, aby unaocznić paralelizm zjawisk życia społecznego i twórczości literackiej. Do najbardziej wyrazistych pomysłów należy diagnoza powojennych pokoleń literackich, klasyfikowanych jako kolejne fazy: zgody i etyki (poezja socrealistyczna), buntu i estetyki (na przykład turpistyczna poezja Stanisława Grochowiaka), zgody i estetyki (orientacja Hybrydy), wreszcie buntu i etyki, reprezentowanej przez Nową Falę. Typologia zawarta w Etyce i poetyce pochodzi z lat siedemdziesiątych, więc z oczywistych względów nie podejmuje refleksji na temat późniejszych pokoleń poetyckich. Tymczasem pomysł Barańczaka, niezwykle trafnie i precyzyjnie nazywający zjawiska trzech powojennych dekad, zdaje się zatrzymywać na pokoleniu, do którego należy sam poeta – Pokoleniu ’68. Chcąc podjąć próbę kontynuacji tych faz, napotykamy kilka problemów. Po pierwsze, Pokolenie Brulionu (a można przyjąć, że już wcześniej Rafał Wojaczek) odcina się od nazywania rzeczywistości na rzecz poezji konfesyjnej, prywatnej, intymnej. Takim wyznaniom trudno jednoznacznie przypisać
Kim jest czytelnik, kim autor i podmiot we współczesnej poezji? Czy krytyka literacka jest w stanie nadążyć z nazywaniem nowych zjawisk, a może żadna terminologia nie jest już potrzebna? Być może odpowiedź kryje się w „biblii krytyków” – Etyce i poetyce… Zofia Ulańska
postawy etyczne czy estetyczne. Można jednak próbować przyjąć za pewnik zmianę perspektywy i kontynuować klasyfikację Barańczaka na nowym – prywatnym – gruncie. Wtedy zwolennicy poetyki Franka O’Hary (Bohdan Zadura, Piotr Sommer) stają się przedstawicielami prywatności i zgody, zaś pokolenie dojrzewające już w XXI wieku – o którym za chwilę – przedstawicielami prywatności i buntu. Wiele przemawia jednak za tym, aby w podejmowaniu tematu poezji współczesnej odrzucić klasyfikację Barańczaka, stwierdzając, że typologia z Etyki i poetyki była w znacznym stopniu elementem nowofalowego programu. Bunt i etyka, czyli
postawa ceniona najwyżej przez krytyka, jest jednym z haseł programowych Pokolenia ’68. Jego przedstawiciele, używając i przetwarzając język rzeczywistości, mieli tę rzeczywistość demaskować, zderzając fałsz i zakłamanie „Gazety” z tragiczną niemocą poczciwej jednostki. Ambiwalencja oceny współczesnej poezji sprowadza się do dylematu: czy warto – a może należy – sięgać po najlepsze wzorce minionej już jednak epoki, czy może połączenie wysokiego poziomu intelektualnego ze świadomością prawdy i postulatem odwagi cechowało wyłącznie pokolenie Nowej Fali? Może należy zaryzykować stwierdzenie, że każde pokolenie ma swoich krytyków, albo – idąc ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
27
jeszcze dalej – postawić tezę „jaka poezja, taka krytyka”? Modelem dla zobrazowania tego dylematu może być poezja jednego z najbardziej popularnych młodych (choć już nie debiutujących) autorów, Jasia Kapeli. Tomik zatytułowany Reklama, wydany w 2005 roku, tak recenzuje Igor Stokfiszewski: „Po prostu zajebiście świeża, nowoczesna i kurewsko dobra poezja”. Czyżby była to część – nomen omen – reklamy tomiku i świata autokreacji, do którego zaprasza nas poeta? A może klucz do odczytania poezji tkwi w wierszu przesłanie pana jana: „jeśli jest coś co chciałbym światu przekazać / brzmi to mniej więcej tak / człowieku / jaś kapela to fajny koleś”. Jeżeli zaakceptujemy to połączenie buntu i prywatności, czy po prostu swoistości podmiotu, wtedy recenzja Stokfiszewskiego jest jak najbardziej adekwatna, więcej: jest jedyną recenzją na miejscu, nazywającą poezję jej własnym językiem. Taka postawa wydaje się jednak dość niepokojąca; wynika z niej, że każdy nowy poeta i nowe pokolenie potrzebuje sojuszników w krytykach, których aparat ogranicza się do negatywnej klasyfikacji minionych Fot. Jarosław Podgórski
epok i apologii – wprost lub pośrednio – nurtu, który na pierwszy rzut oka wydaje się nowatorski. Obiektywna ocena poezji nie jest możliwa, ale jednak wchodzi w rachubę – tak, jak robi Barańczak w recenzji Szeptem – podważenie gruntu, który z pozoru wydaje się niezwykle podatny. W przypadku Kazimiery Iłłakowiczówny chodziło o niemal dziecięcą ufność i harmonijne ukazanie rzeczywistości, które w pełni współgrało z artystycznymi interesami Pokolenia ’68. Jak zauważa Jerzy Kandziora w eseju Trzy pamflety Stanisława Barańczaka, poprzez krytykę twórczości sędziwej i uznanej artystki, przyszły poeta grupy Próby określa swój program opierający się na nieufności, dysonansie i bachtinowskiej karnawalizacji. Jeżeli podmiot liryczny Jasia Kapeli wyznaje: „nie mam nic do powiedzenia dlatego piszę”, a później kończy wiersz dedykowany „miłoszowi szymborskiej herbertowi zagajewskiemu i reszcie” słowami „zaraz was oświecę”, to nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z wyraźnie zaznaczonym programem osobistego buntu i prowokacji. O spojeniu zbuntowanego „ja” lirycznego ze zbuntowanym „ja” prywatnym świadczą także inne koncep-
ty polegające na podaniu numeru telefonu w tytule wiersza lub określeniu wyszukiwarki Google jako wyroczni wartości artystycznej. Bycie poetą – zdaje się mówić Jaś Kapela – polega na osobistej przynależności do pewnego środowiska i marketingowym sukcesie; treść czy estetyka nie mają najmniejszego znaczenia. Liczy się wynik rywalizacji o miejsce na piedestale. Wspomnianej już „reszcie”: pokoleniu Kolumbów, czy – zaskakująco obecnej w tym kontekście – Nowej Fali już się to udało, teraz trzeba wywalczyć miejsce dla siebie. Czy jednak spełnieniem marzeń laureata pierwszego polskiego slamu poetyckiego jest określenie jego poezji jako „kurewsko dobrej”? Diagnoza, że dzisiejszą rzeczywistością we wszystkich wymiarach, łącznie z kulturą, rządzą zasady ekonomii, jest trafna i trudna do podważenia. Pytanie, czy czytelnika, spotykającego się po raz wtóry jedynie z podobną konstatacją, ten „brak treści” i postulatów w równym stopniu zainteresuje i czy bunt jednostki, także przeciw samemu czytelnikowi, jest receptą na dorównanie Kolumbom? „Nie lubię cię, czytelniku” – sugeruje Jaś Kapela, buntując się przeciw konwencjonalne-
mu odbiorowi poezji czy różnym formom sympatii, w których albo za dużo prywatności („jaś kapela / któremu wszyscy tak zazdrościcie / on nie jest specjalnie przystojny / ani nawet bogaty”), albo za mało („gdzie są wtedy / wszystkie moje groupies / dlaczego żadna mnie nie przytula (…) bo to zaszczyt / przytulać legendę / i mówić że jest wspaniały”). Bunt i prywatność, odpowiedź na zgodę i prywatność O’Harystów? A może nadal bunt prywatności przeciwko zaangażowaniu społecznemu i należnej za to chwale? Jakkolwiek określimy postawę ponad 30-letniego już poety, pojawia się pytanie, co dalej, jak będzie ewoluować twórczość kolejnych pokoleń i czy doczeka się jakiejkolwiek terminologii krytycznej? O tym, że są szanse, świadczy między innymi debiutancki tom laureata konkursu imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w 2013 roku – Rafała Krause, zatytułowany Pamiętnik z powstania. Poeta, podobnie do Jasia Kapeli, przenosi znane motywy literackie i historyczne w nowe konteksty. Tomik poświęcony jest tematyce powstania przedsiębiorstwa i walki o jego ocalenie, ukazaniu hierarchii pracodawca (bóg)
– pracownik (wyznawca). Kolejnym podobieństwem jest nagromadzenie nazw marek produktów i zjawisk marketingowych (na przykład wiersz zatytułowany Ten wiersz zawiera lokowanie produktu). A jednak perspektywa, z której wypowiada się podmiot, jest inna. To już nie zwrócenie uwagi na indywidualizm wynikający z nieprzystosowania do rzeczywistości, ale właśnie tragiczna próba przystosowania się do niej. Jeżeli podmiot wyznaje, że „żaden despota nie był / tak ostry, jak / Domestos w mojej potężnej / łazience” to nie stosuje już powierzchownej, egoistycznej prowokacji, ale wykorzystuje dowcipny koncept, aby zbudować wspólnotę odbiorców: ludzi, którzy – mimo słyszanych zewsząd poważnych narracji – prowadzą żywot everymanów skazanych na pastwę przekleństw i dobrodziejstw wolnego rynku. Jedną z form wyrazu podmiotu lirycznego Pamiętnika z powstania jest wykres, zaś sam autor określa się mianem „producenta poezji, a właściwie poe-konomii”. Próby poetyckie Krausego są o tyle ciekawe, że wydają się powracać do buntu i etyki. To już nie prywatny, zbuntowany podmiot,
ale postać, która – niczym twórca Nowej Fali – zwraca uwagę na nowomowę korporacyjno-ekonomiczną i stara się przyjrzeć pojedynczemu człowiekowi w uniwersalnie doświadczanej rzeczywistości. Następuje powrót do wspólnoty odbiorców, a może nawet społeczeństwa, do którego autor należy. Zadaniem czytelnika nie jest już określenie, czy prywatnie lubi autora poezji. Odbiorca może za to zauważyć nieprzystawalność refleksyjnych jednostek do rzeczywistości, która wymaga perfekcyjnego, mechanicznego przystosowania i świadomości trybików w machinie ekonomii. Podobnie do poezji lingwistycznej Pokolenia ’68, utarte klisze językowe nakładają się na obowiązujące na coraz szerszych polach, biznesowe slogany. Może więc „poe-konomia” jest szansą na powrót poezji nazywającej rzeczywistość? Fazy ewolucji poezji według Barańczaka nie powrócą raczej na dawne tory, gdyż paradoksalnie, mimo długiego okresu rządów demokratycznych, nie zanosi się na zapanowanie w poezji kategorii zgody czy estetyki. Ale może chociaż bunt obierze nową, wyrazistą postać? ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
29
A kim jest Twój ulubiony Jeśli wierzyć słowom Johna Douglasa, byłego agenta FBI zajmującego się tworzeniem profili psychologicznych przestępców, w USA aktywnych jest od 35 do 50 seryjnych morderców. Dokładna liczba nie jest znana – niektórzy zapadają w okres uśpienia, inni nieustannie się przemieszczają. Ta nieuchwytność wydaje się szczególnie dobrze oddziaływać na wyobraźnię filmowców, także tych odpowiedzialnych za seriale. Karolina Kopcińska
◆ ◆ ◆ film ◆
morderca? S
erialowych seryjnych zabójców policzyć jest równie trudno co tych prawdziwych. Powodem nie jest jednak ich zdolność umykania prawu, ale liczba. Każdy wielbiciel seriali detektywistycznych, policyjnych czy nawet prawniczych wie, że w gatunkach tych wprost roi się od seryjnych morderców. Mając przed oczyma chociażby Zabójcze umysły, doliczyć można się ponad setki oprawców, a i to zaledwie przez 7 pierwszych sezonów (dotychczas powstało 11). Biorąc pod uwagę fakt, że każdy serial kryminalny ma własną galerię morderców, pojawiających się najczęściej w jednym odcinku, liczba tego typu przestępców rośnie zatrważająco. Takie podejście do tematu czyni zapamiętanie twarzy i nazwisk serialowych morderców praktycznie niemożliwym, co samo w sobie nie jest czymś zaskakującym, w końcu są oni tylko dodatkiem do szlachetnych głównych bohaterów. Kilka lat temu narodził się jednak trend, który sprawił, że na małych ekranach królować zaczęli antybohaterowie w stylu Gregory’ego House’a, a pozostający dotąd w cieniu mordercy wysunęli się – mniej lub bardziej zamierzenie – na pierwszy plan. Jednak spośród nich zaledwie kilku zasługuje na szczególną uwagę.
CHŁODNY ANALITYK
Dla większości bohaterem, który przychodzi w pierwszej kolejności na myśl na hasło „serialowy seryjny morderca”, jest prawdopodobnie Dexter Morgan (Michael C. Hall). Nie bez powodu – Dexter był jedną z pierwszych realizacji telewizyjnych, które odważyły się uczynić zabójcę postacią, wokół której Ilustr.Róża Szczucka
skonstruowana jest fabuła nie jednego czy dwóch, ale wszystkich odcinków. Serial, ze scenariuszem początkowo opartym na powieściach Jeffa Lindsaya, miał swoją premierę w 2006 roku i zakończony został po 8 sezonach w 2013. Za dnia zajmuje się analizą śladów krwi dla departamentu policji w Miami, nocami oddaje się swoim morderczym rządzom. Zabija jednak tylko tych, którzy na to zasłużyli, od większości pobierając przy tym próbkę krwi. Ofiarami Dextera padają więc głównie inni seryjni mordercy i ci, którzy po popełnieniu zbrodni wymknęli się wymiarowi sprawiedliwości. Zgodnie z wyliczeniami fanów Dexter ma na sumieniu około 120 osób, zabijanych oczywiście w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób. Na tle innych pierwszoplanowych seryjnych zabójców Dexter i tak wypada względnie łagodnie – to przede wszystkim zasługa kryteriów wybierania ofiar. Zgodnie z zasadami, zaszczepionymi mu w dzieciństwie przez ojczyma, który zauważył nietypowe skłonności swojego podopiecznego, Dexter kieruje się kodeksem, według którego nie może pozbawiać życia ludzi niewinnych i przypadkowych. Przymykając oko na występujące od czasu do czasu naruszenie zasad i biorąc pod uwagę dobór ofiar oraz podwójne życie, można by nazwać Dextera swego rodzaju mścicielem, działającym w imię sprawiedliwości, niczym Daredevil czy nawet Batman. W porównaniu do nich pobudki Dextera nie są może zbyt szlachetne, w końcu podąża on za instynktem mordercy, jednak swoim działaniem wyświadcza społeczeństwu przysługę i wyrządza tak zwane „mniejsze zło”.
BOSKI ESTETA
W porównaniu do pragmatycznego Dextera Morgana – nie mniej morderczy – Hannibal Lecter (Mads Mikkelsen) przypomina szalonego, egotycznego artystę. W stworzonej przez Bryana Fullera serialowej wersji powieści Thomasa Harrisa, Lecter wciąż cieszy się wolnością i płynącą z niej możliwością powiększania liczby swoich ofiar. Dla niego zabijanie to zabawa, eksperyment społeczny i próba sprawdzenia, jak daleko uda mu się przesunąć granicę. W przeciwieństwie do Dextera Hannibal nie pozbywa się ciał, ale stylizuje je wraz z miejscem zbrodni (oczywiście nie pozostawiając przy tym żadnych prowadzących do niego śladów), tworząc makabryczne dzieła sztuki. Gust Hannibala jest bowiem bardzo wysublimowany – niezwykłą dbałość przywiązuje do wszystkich aspektów swojego życia – od kuchni, przez ubiór i otaczające go przedmioty, po utylizację zwłok. To umiłowanie estetyki odzwierciedlone jest również w sposobie realizacji serialu – obecnie chyba trudno byłoby znaleźć bardziej dopracowaną i plastyczną produkcję, gdzie naturalizm tak gęsto przeplata się z oniryzmem. Wszystko to zaprezentowane jest w odpowiednio dobranej tonacji kolorystycznej, a odwołań do Lśnienia Stanleya Kubricka czasami trudno nie zauważyć. W przeciwieństwie jednak do Jacka Torrance’a, Lecter nie stacza się powoli w otchłań szaleństwa, ale prowadzi chłodną i wykalkulowaną grę z ofiarą, a następnie śledczymi, których bezsilność jest pokarmem dla jego ego. Dobór ofiar wydawać się może dość przypadkowy, najczęściej jednak są to osoby, które w jakiś sposób zagrażają Lecteroko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
31
wi, bądź też, mówiąc wprost, działają mu na nerwy. Trudno więc w jego przypadku mówić o jakichkolwiek okolicznościach łagodzących, tak jak to mogłoby mieć miejsce z Dexterem. Swego rodzaju przywiązanie, czy nawet miłość, jakimi darzy niektórych ludzi ze swojego otoczenia, w tym Willa Grahama (Hugh Dancy) i Bedelię Du Maurier (Gillian Anderson), nie są w stanie go uczłowieczyć, ponieważ nie są to uczucia żywione przez człowieka do człowieka. Hannibal w swoich oczach, a przez to również w oczach widza, przypomina bardziej boga; jego miłość także musi być więc boska – bezwarunkowa i mistyczna, ale zarazem brutalna i żądna krwi.
CHARYZMATYCZNY PRZYWÓDCA
Zakończony w tym roku po 7 sezonach Mentalista także może pochwalić się postacią charyzmatycznego mordercy, tyle że w przypadku tego serialu przez większość czasu pozostaje on w ukryciu. W przeciwieństwie do Hannibala i Dextera podpisujący się uśmiechniętą czerwoną buźką Red John (Xander Berkeley) z Mentalisty na ekranie nie pojawia się prawie wcale, widz ma z nim do czynienia główne za pośrednictwem szerokiej sieci tajnych sprzymierzeńców bezwzględnie wykonujących jego polecenia. Jedynie od czasu do czasu Red John bierze sprawy w swoje ręce i sprawia policji niespodziankę w postaci trupa lub dwóch, jednak jego tożsamość i wygląd niezmiennie pozostają tajemnicą. Szczególną estymą darzy głównego bohatera serialu, Patricka Jane’a (Simon Baker), a tocząca się między nimi makabryczna gra stanowi główną oś serialu, podobnie jak to ma miejsce w przypadku Hannibala. Na tym podobieństwa między tymi dwoma realizacjami się nie kończą – Ilustr. Róża Szczucka
zarówno Red John, jak i Lecter kreowani są na posiadających niemalże nieograniczoną moc i nieustannie umykających policji geniuszy zbrodni oraz mających obsesję na punkcie głównego bohatera, który także nie jest do końca pozytywny. O ile jednak twarz Lectera od początku znana jest widzowi, o tyle anonimowość Red Johna spowodowała, że sprostanie rosnącym oczekiwaniom widzów było praktycznie niemożliwe i ostateczne ujawnienie tożsamości przyniosło prawdopodobnie tyle samo rozczarowań co finałowy odcinek Dextera. Typem bohatera podobnym do Red Johna jest także Joe Carroll (James Purefoy), główny antagonista agenta FBI, Ryana Hardy’ego (Kevin Bacon), w serialu The Following. Właściwie można by nawet nazwać Carrolla bratem bliźniakiem bohatera z Mentalisty – obaj sprawiają wrażenie charyzmatycznych, bystrych przywódców, manipulujących ogromną grupą gotowych na wszystko wyznawców, wykazując zarazem duże zainteresowanie, by nie powiedzieć obsesję, na punkcie literatury; w przypadku Red Johna był to wiersz Tygrys Williama Blake’a, z kolei Joe Carroll darzył uwielbieniem twórczość Edgara Allana Poe. Umiłowanie literatury na niewiele się jednak tym bohaterom zdaje – obu spotyka marny koniec, a to za sprawą niesłabnących wysiłków ich głównych przeciwników.
CHŁOPAK Z SĄSIEDZTWA
Na tle pozostałych seryjnych morderców bohater brytyjskiego Upadku, Paul Spector (w tej roli Jamie Dornan nieskalany jeszcze wizerunkiem z Pięćdziesięciu twarzy Greya), wypada dość blado. Jest zwykłym psychologiem z Belfastu, którego rządze pchają do gwałtów i morderstw na młodych, szczupłych brunetkach. Paradoksalnie jednak ta
zwyczajność stanowi o wyjątkowości tego bohatera – jako jedyny w tak dużym stopniu przypomina rzeczywistych seryjnych morderców, często przystojnych i czarujących, prowadzących normalne życie, mających rodzinę, pracę i niczego niepodejrzewających sąsiadów. Paul nie ma do dyspozycji grupy popleczników tuszujących jego wybryki, nie może też sobie pozwolić na tworzenie wymyślnych kompozycji z ciał; w zamian za to musi polegać na własnych zdolnościach i szczęściu, które, tak jak w przypadku wielu prawdziwych zabójców, w końcu go opuszcza i sprowadza na jego drogę nadinspektor Stellę Gisbon (Gillian Anderson). Opanowana i zdystansowana Gibson jest swego rodzaju przeciwieństwem podążającego za namiętnościami Spectora – ona jest samotniczką wykorzystującą mężczyzn do swoich potrzeb, on kochającym ojcem rodziny darzącym swoje ofiary afektem i czułością. Jednak mimo odwrócenia cech i wynikającego z tego uczłowieczenia Spectora wciąż pozostaje on bohaterem wręcz odpychającym, udowadniającym, że w gruncie rzeczy większość morderców to po prostu zwykli ludzie. Mordercy, nie tylko fikcyjni, niejednokrotnie wzbudzają w ludziach fascynację, nadając twarz złu i pozwalając w ten sposób na oswojenie go. Seriale dodatkowo prezentują takich bohaterów w sposób atrakcyjny, jako postaci wielowarstwowe, skomplikowane i niezrozumiane, wplecione we wciągającą historię opowiadaną przy pomocy szokujących, ale również na swój sposób intrygujących obrazów. Przede wszystkim jednak produkcje o seryjnych mordercach prezentują widzom bezpieczny wgląd w psychikę zbrodniarza, oferując w niewielkim chociażby stopniu szansę na zrozumienie zła drzemiącego w człowieku.
etno kino muzyka NIE TYLKO SZTAMPA
Skoro Rosja, to bałałajka, skoro Hiszpania, to kastaniety i tak dalej – na tego rodzaju stereotypowy i zafałszowany obraz muzyki świata w słynnych partyturach wskazuje Anna Piotrowska w książce O muzyce i filmie. Im dalej kompozytorzy uciekali od swoich stron, na tym większe uogólnienia się decydowali. Najwięcej cierpiały na tym ilustracje dźwiękowe fabuł rozgrywających się na Bliskim i Dalekim Wschodzie oraz w Afryce, a to właśnie te tereny mają wspaniałą tradycję etnicznych brzmień przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Na szczęście muzyka filmowa ewoluowała i szczególnie od lat dziewięćdziesiątych coraz chętniej wykorzystuje instrumenty, których na co dzień próżno szukać w składzie orkiestry symfonicznej. Co więcej, do współpracy zapraszano świetnych lokalnych artystów. Najlepszym przykładem jest Dżiwan Gasparian, jeden z solistów Hansa Zimmera w Gladiatorze (2000). Gasparian, Ormianin, uznawany jest za mistrza duduku, archaicznego kaukaskiego instrumentu. I chociaż dźwięk duduku w Gladiatorze nie spełnia roli czysto etnicznej, a raczej ideologiczną (symbolizuje wszystkie uciśnione przez
Max Steiner, Bernard Herrmann, Maurice Jarre – to wielkie nazwiska muzyki filmowej. Każdy z nich ma w swoim dorobku partytury znane każdemu kinomanowi. Kiedy jednak którykolwiek z nich wybierał się poprzez partyturę na wycieczkę do dalekich krajów, wtedy zawsze popadał w nieznośną sztampę. Nawet w nieśmiertelnym Lawrensie z Arabii Jarre skomponował orientalne motywy ze zgranych nut. Kompozytorzy często zapominali, że za progiem banału czeka ocean możliwości pod postacią artystów world music. Mateusz Żebrowski
Rzym prowincje oraz barbarzyńców), to jednak pomysł Zimmera pokazuje, że młodsze pokolenie kompozytorów zaczęło szukać innych, mniej przewidywalnych rozwiązań. Ciekawy zabieg w Liście Schindlera (1993) zastosował również John Williams. Krajobraz krakowskiego getta został zilustrowany poprzez klezmerskie motywy wygrywane na klarnecie oraz skrzypcach, na których przejmujące partie grał światowej sławy skrzypek żydowskiego pochodzenia Itzhak Perlman.
OD MOGADISZU DO RANGUNU
Zimmer i Williams do dziś są autorami, którzy nie boją się eksperymentów, dzięki czemu uznaje się ich za jednych z najlepszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej. Zimmer etniczne brzmienia przywołał nie tylko w Gladiatorze, ale i między innymi w Helikopterze w ogniu (2001), gdzie za ich pomocą osiągnął psychodeliczny charakter przeżyć wojennych. Na dodatek na ścieżce dźwiękowej pojawił się głos senegalskiego ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
33
z główką w kształcie głowy konia), biszgüür (mongolski róg) oraz jooczin (cymbały). Tak szerokie spektrum etnicznych składników wespół z lirycznym charakterem muzyki Kantelinena dało rezultat zanurzający słuchacza (i widza podczas seansu) w całkiem nieznane uniwersum skonstruowane w sposób niezwykle wiarygodny.
FILMOWE ETNO CELTAMI STOI
wokalisty Baaby Maala. Całość dopełniły utwory Rachida Tahy, algierskiego wykonawcy ethno fusion oraz Deneza Prigenta i Lisy Gerrard. Tym samym muzyka do Helikoptera w ogniu to wybuchowa mieszanka współgrająca z charakterem filmu. Chociaż nie zawsze trafnie odwołująca się do kultury regionu. Motywy etniczne w udany sposób zostały przemyślane przez Zimmera w mniej znanej Ucieczce z Rangunu (1995). Niemiecki kompozytor zdecydował się w niej na ciekawy inwariant brzmień rodem z Półwyspu Indochińskiego: zachował specyficzną rytmikę tamtejszej muzyki oraz wykorzystał dźwięk fletu i kobiecego zawodzenia, a przy tym dodał całości nieco akustycznej głębi oraz nowoczesnego sznytu. Nie wszystkie tego rodzaju próby wychodziły jednak Zimmerowi na dobre. W sztampę, chociaż przyjemną dla ucha, popadł między innymi w obu partyturach do Kung Fu Pandy (2008, 2011) zrealizowanych wraz z Johnem Powellem. Celtyckość nie wybrzmiała w Królu Arturze (2004), podobnie jak Daleki Wschód w Ostatnim Samuraju (2003). Warto jednak oddać Zimmerowi sprawiedliwość i stwierdzić, że pomimo 30 lat pracy twórczej wciąż potrafi wyciągnąć muzycznego królika z kapelusza i zaskoczyć oryginalnością. Ilustr. Joanna Krajewska
MUZYCZNE SPOTKANIA FILMOWE
Gdyby spróbować sporządzić listę kompozytorów, którzy obok Zimmera i Williamsa sięgają do prawdziwych brzmień etno, okazałoby się, że w tej kwestii zdecydowanymi liderami są Europejczycy: Hiszpan Alberto Iglesias, Francuzi: Bruno Coulais i Alexandre Desplat, Włoch Dario Marianelli czy też Fin Tuomas Kantelinen. Każdy z nich ma na koncie udane muzyczne podróże do Afryki, Azji czy też bliższe, przywołujące między innymi dawne brzmienia Irlandii oraz Rosji. Himalaje, a także mongolskie stepy zaklinają w swojej muzyce Coulais i Kantelinen. Pierwszy wspierał się talentem buddyjskich mnichów Lamy Gyurme i Lamy Nyima (znawcy śpiewu gardłowego) oraz zespołem A Filetta (specjaliści od polifonicznej artykulacji dźwięków). Dzięki tak oryginalnemu składowi współpracowników Coulais’owi udało się nasycić soundtrack do Himalayi – dzieciństwa wodza (1999) tybetańską kulturą. Partytura Kantelinena do Czyngis-Chana (2007) powstała za to we współpracy z mongolską grupą Altan Urag, wykorzystującą archaiczne techniki emisji głosu: urtyn duu oraz chöömij (mongolski rodzaj śpiewu gardłowego). Altan Urag posiada również w swoim instrumentarium morin chuur (skrzypce
W dwóch animowanych filmach Tomma Moore’a irlandzki charakter całości nadawała muzyka Coulais’a grana przez zespół Kila. Coulais zrezygnował jednak w Sekrecie księgi z Kells (2009) oraz Sekretach morza (2014) z wyeksponowania charakterystycznego, dynamicznego i chropowatego głosu Colma Ó Snodaigha, co nie powinno dziwić, ponieważ oba filmy skierowane były do dzieci. Kompozytor postawił więc na delikatne, często przypominające kołysanki, brzmienia. Dlatego też tytułową piosenkę w Sekretach morza zaśpiewała Lisa Hannigan, artystka folkowa, znana z partnerowania Damienowi Rice’owi. Skoro mowa o brzmieniach irlandzkich, celtyckich, to warto wspomnieć o nieśmiertelnym zespole The Chieftains. Wiele lat przed opisywanymi filmami na współpracę z muzykami z Dublina zdecydował się Stanley Kubrick. W ten sposób obok muzyki klasycznej w Barrym Lyndonie (1975) pojawiła się również interpretacja utworów Seána Ó Riady, w tym jednej z najbardziej znanych irlandzkich melodii Women of Ireland. The Chieftains Barrym Lyndonem zapewnili sobie międzynarodowy rozgłos i do dzisiaj są najpopularniejszym zespołem grającym muzykę celtycką obok The Dubliners. Zaznaczyli zresztą swoją obecność w kilku innych produkcjach filmowych, ostatnio w Koniu wodnym: Legendzie z głębin (2007). Innym przykładem wplecenia wykonawcy etnicznego w strukturę ścieżki dźwiękowej była obecność głosu Julie Fowlis, Szkotki, w Meridzie Walecznej (2012). Na co dzień Fowlis śpiewa w języku gaelickim, czyli języku rdzennych Szkotów. W produkcji zdecydowała się jednak wykonać dwie piosenki o delikatnym celtyckim zabarwieniu po angielsku, a tym samym zwrócić uwagę na kulturę i rolę kobiet w północnej Brytanii.
ONI TO JUŻ GRALI… ALE NIE W KINIE
Ostatnimi laty bardzo popularne jest wykorzystywanie do konkretnych scen utworów
z różnych stron świata skomponowanych pierwotnie nie na potrzeby filmu. Najczęściej są to jednak niezwykle trafne wybory, które ubarwiają obraz i nadają mu waloru autentyczności. W Wiernym ogrodniku (2005) pojawiają się na przykład dwie piosenki Ayuba Ogady, kenijskiego piosenkarza, jednej z gwiazd tamtejszej muzyki etnicznej. Kto choć raz oglądał film Fernando Meirellesa, ten z pewnością nie zapomni melancholijnej ballady Kothbiro, podkreślającej żałobę głównego bohatera Justina Quale’a. Kompilację muzyki z jeszcze innego kontynentu otrzymamy we Fridzie (2002), w tym aż cztery piosenki Lili Downs, między innymi charakterystyczną La Llorona o zadziornym i płaczliwym charakterze. W tym przypadku motywy kultury Meksyku świetnie współgrają z partyturą Elliota Goldenthala nagrodzoną Oscarem. Bodaj najbardziej zaskakujący przykład ścieżki dźwiękowej niemal w pełni złożonej z wyselekcjonowanych piosenek etnicznych oferuje Borat (2006). Autorska wizja Sachy Barona Cohena, czyli szalona opowieść o mieszkańcu Kazachstanu przyjeżdżającym do Stanów, okraszona została zbiorem kompozycji rodem z… Bałkanów (sic!). I to nie byle jakim zbiorem, bo w filmie można usłyszeć Esmę Redzepovą, rumuńską orkiestrę Fanfare Ciocarlia, O.M.F.O oraz Gorana Bregovića, czyli artystów, których każdy fan muzyki bałkańskiej znać powinien. W tym przypadku wykorzystano ich jako element satyry na Amerykę, gdzie nie ma różnicy, czy przyjezdny pochodzi z Syrii, czy Kazachstanu, bo jedno i drugie to dla dumnego mieszkańca zza Atlantyku zacofany grajdołek.
ETNOKOMPOZYTOR FILMOWY
Wciąż rzadkim, ale niezwykle ważnym przypadkiem są wyjątki powierzenia skomponowania partytur twórcom muzyki etnicznej. Najlepszych przykładów takich działań można szukać w twórczości Gorana Bregovića. Był on wieloletnim współpracownikiem między innymi Emira Kusturicy. Bałkański artysta dla Kusturicy napisał przede wszystkim dwie ścieżki dźwiękowe, które do dzisiaj uznaje się za klasykę zarówno world music, jak i muzyki filmowej. Są to soundtracki do Undergroundu (1995) oraz Czarnego kota, białego kota (1998). Oba filmy między innymi dzięki muzyce przesiąknięte są bałkańskim umiłowaniem do zabawy, tańca i alkoholu. Do dzisiaj nie sposób zapomnieć Kalasnjikova czy też Meseciny, które pojawiały się również na póź-
niejszych płytach Bregovića, chociażby tej nagranej wspólnie z greckim bardem Giorgiosem Dalarasem. Oprócz Bregovića artystami world music, którzy otrzymali szansę skomponowania muzyki do filmów, są między innymi zespół UAKTI oraz Allah Rakha Rahman. UAKTI pochodzi z Brazylii, ale instrumentarium, które wykorzystuje w swoich kompozycjach dalekie jest od klasycznie etnicznego. Ważniejsza jest jednak muzyczna idea przyświecająca zespołowi. A można ją uznać za bliską archaicznemu podejściu do dźwięku. UAKTI gra dosłownie na wszystkim: rurach żelaznych, aluminiowych, syntetycznych; uderza w każdą rzecz, jaka tylko ma szanse wydobyć z siebie interesujące brzmienie, a przecież to właśnie w ten prosty sposób powstawały pierwsze instrumenty. Dzięki takiemu podejściu, pomimo dużego nowatorstwa, UAKTI udaje się osiągać styl zbliżony do etnicznego, który mimo tego można uznać za uniwersalny. Zdolności zespołu wykorzystał Meirelles i zatrudnił artystów w roli kompozytorów w Mieście ślepców (2008). Trybalizm w partyturze połączył się z magią i mistycznością filmowej ślepoty. Reżyserowi opłaciła się zaoferowana zespołowi twórcza swoboda. Drugim z przykładów wykonawców etno a zarazem kompozytorów muzyki filmowej,
jest Rahman. Na co dzień pracuje w Bollywood, a piosenki napisane na rzecz Slumdoga. Milionera z ulicy (2008) były możliwością wyjścia poza własne podwórko. Ścieżka dźwiękowa Rahmana pozwoliła kompozycjom z Indii wejść do międzynarodowego obiegu, bo któż nie nucił Jai Ho lub nie dał ponieść się scenom, którym tempo nadawało O… Saya czy też Mausam & Escape? Wisienką na Rahmanowskim torcie była śpiewana po angielsku przez bollywoodzką piosenkarkę Suzanne D’Mello ballada Dreams on Fire. Podsumowaniem pozytywnego pejzażu współczesnego etno wewnątrz muzyki filmowej niech będzie współpraca UAKTI z Johnem Powellem. Jednak współpracę tę należy uznać za przestrogę. UAKTI, kilka lat po udanej przygodzie z Miastem ślepców, zdecydowało się pomóc Powellowi przy partyturze do Rio 2 (2014). Efekt był niestety nieudany. Przy wpadającej w ucho, ale sztampowej muzyce kompozytora koloryt brazylijskiego zespołu całkiem wyblakł i tym samym w ścieżce dźwiękowej nie wydarzyło się nic, co mogłoby zaskoczyć. Skoro więc dochodzi do wykorzystania w filmach world music, to niech to będzie zrobione w pełni, bez asekuracji, bo jak dotąd potencjał już zbyt wielu muzyków etno został zmarnowany. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
35
Tytuł Usypać góry. Historie z Polesia Autor Małgorzata Szejnert Wydawnictwo Znak Data wydania 2015
Recenzuje Elżbieta Pietluch
A
ktywność reporterska Małgorzaty Szejnert w ogromnej mierze opiera się na powolnym oswajaniu przestrzeni Polesia w ramach poszukiwania i przypisywania znaczeń eksplorowanej przez nią terra incognita. Ta z kolei uchodzi, na modłę tradycyjną, ludową i mitologiczną, w oczach autochtonów za najbliższe człowiekowi miejsce w świecie i kosmosie. O ile współczesne pojęcie ojczyzny posiada wymiar ideologiczny, historyczny i polityczny, o tyle żywotną metaforą ojczyzny w zawężonym ujęciu dla Poleszuków pozostaje dom rodzinny. Napotkane na drodze wiodącej do Kudrycz dwie kobiety w walonkach nie były w stanie doliczyć się, ile domów jest na wsi, dokonując rozróżnienia na domy żywe i martwe. Jak łatwo można się domyślić, domy martwe są opuszczonymi budynkami, nadgryzionymi zębem czasu z osuwającymi się strzechami i gniazdami bocianimi. Rozwijanie potoczystych opowieści w oparciu o przypadkowe spotkania z ludźmi w formie zapisanych partii dialogowych decyduje o mimetycznym powabie narracji książek reportażowych Szejnert. Nie tylko wirtuozeria językowa, ale też uważność niespiesznego przechodnia i gotowość do natychmiastowej modyfikacji wcześniejszych planów decydują o jej kunszcie dziennikarskim. Niespodziewany telefon od Ilienkowa staje się przyczynkiem do napisania obszernego rozdziału o wizycie przybyłych z Ameryki i Izraela do Pińska chasydów, którzy odprawiają modły w miejscu dawnego cmentarza. Wystarczył zaledwie rzut oka na klomb cadyka Cwi Hirsza, aby rozwinąć imponującą historię o dziejach rodu w oparciu o trudno dostępne
Fot. materiały prasowe
Polesia czar źródła. Kiedy zawodzą materiały archiwalne, wówczas na pierwszy plan wysuwają się domysły, a niedostępna prawda historyczna ustępuje miejsca prawdopodobnym wersjom zdarzeń. Nadmierna koncentracja na jednym bohaterze przeradza się dynamicznie w narrację o losach zbiorowości, obficie poprzetykanej danymi statystycznymi, z której można się dowiedzieć, że jeszcze w 1905 roku Pińsk był drugim co do wielkości miejskim skupiskiem Żydów w Imperium Rosyjskim. Stan liczebny ulega zmianie 14 lat później po masowej egzekucji wyznawców judaizmu, których potomkowie, pod warunkiem że unikną okrucieństwa antysemityzmu i piekła holocaustu, wieść będą diasporyczną egzystencję, aby powrócić w następnej dekadzie kolejnego stulecia na macierzystą ziemię przodków i złożyć hołd ich pamięci. Dogorywająca obecnie wielowyznaniowość jest rysem znamiennym białoruskiego Polesia ze względu na fakt, że dziennikarka poświęciła równie wiele uwagi prześladowanym przez władze komunistyczne neoprotestantom oraz życiorysom rzymskokatolickich kapłanów. Rozdział o brzmiącym poetycko tytule Najpiękniejsza jest noc bez księżyca traktuje o prześladowanym niegdyś zborze zielonoświątkowców, którym przewodził oskarżony przez władzę ludową o działalność wywrotową Piotr Połchowski. To o nim nie chciał rozmawiać polecony reporterce przez informatora handlarz staroci. Szejnert jednak nie dała za wygraną i użyła sprawdzonego przez dziennikarzy sposobu, polegającego na podrzuceniu kartki z zapisanym numerem telefonu na wypadek, gdyby potencjalny rozmówca zmienił zdanie.
Szejnert nie zdradza czytelnikom swego najnowszego reportażu intencji, które przyświecały jej podczas wyprawy na Polesie, ale z pewnością wykluczyć należy motywację osobistą. Obszerne opisy, miejscami zbliżone do prozy artystycznej, pozwalają czytelnikowi na dokładne przyjrzenie się topografii odwiedzanych miejsc. Wychowankowie dziennikarki (Magdalena Grzebałkowska i Mariusz Szczygieł) wielokrotnie podkreślają jej zasługi w zakresie kreowania niezwykłej poetyki codzienności. Szejnert nie tylko opisuje, przeżywa i wertuje rozmaite źródła, lecz samą siebie czyni aktywną bohaterką poleskich opowieści. W celu zdobycia informacji o zapomnianej Flotylli Pińskiej spotkała się z pasjonatami lokalnej historii, poczęstowała ich ciepłą herbatą, aby tym drobnym gestem stworzyć dogodny klimat dla poufałej rozmowy. Niewątpliwie jest skora do niecodziennych poświęceń, o których w sposób żartobliwy informuje odbiorcę, bo kiedy już dotarła do dawnej bazy paliwowej polskiej flotylii, jej spodnie zmieniły kolor z białych na zielone, nadając się tym samym jedynie do wyrzucenia. Cykl historii otwiera wspomnienie wyprawy panny Boyd, zwanej królową Arktyki, w trakcie lektury okazuje się, że podążanie śladami amerykańskiej podróżniczki to tylko pretekst, aby ostatecznie nadać tor własnym wędrówkom. Postawa przybyłej z zewnątrz tropicielki zdecydowanie sprzyja odrysowaniu kolorytu lokalnego z zachowaniem odpowiedniej dozy dystansu i badawczego obiektywizmu, co wydaje się szczególnie istotne dla literatury faktu, lecz zgodnie z wymogami gatunkowymi wiarygodna relacja podróżnicza musi łączyć w sobie odpowiednie proporcje elementów informacyjnych wraz z autorską oceną zjawiska.
Tytuł Chłopi Reżyseria Wojciech Kościelak Adaptacja Wojciech Kościelak na podstawie Chłopów W. Reymonta Teatr Teatr Muzyczny im. D. Baduszkowej w Gdyni Data premiery 6 września 2013 Recenzuje Marta Szczepaniak
P
o ogromnym sukcesie musicalu Lalka na podstawie powieści Bolesława Prusa w Teatrze Muzycznym w Gdyni Wojciech Kościelniak zabrał się za kolejne wielkie dzieło polskiej literatury – Chłopów Władysława Reymonta. O ile pomysł przekształcenia historii Wokulskiego w musical wydawał się wyjątkowo ryzykowny, o tyle powieść noblisty zdaje się świetnym materiałem na spektakl muzyczny. A jednak bardziej oczywiste wybory nie dają tak spektakularnych efektów. Przedstawienie jest dość wierną adaptacją powieści – na scenę przeniesione zostały wszystkie ważne wydarzenia. Następujące po sobie pory roku, podobnie jak w książce, wyznaczają rytm spektaklu. Reżyser skupił się przede wszystkim na opowiedzeniu historii Jagny, przesuwając na drugi plan inne wątki, nawet te tak istotne, jak chociażby relacja Boryny z synem. Zapowiedź takiego rozłożenia akcentów mamy już w pierwszej scenie zbiorowej, kiedy mieszkańcy wsi Lipce ustawieni w okręgu na obrotowej scenie śpiewają piosenkę Cicho, ciepło, sennie, jesiennie. Wokół tłumu tańczą z Jagną kolejni mężczyźni, którzy będą później zabiegać o jej względy. Jagna, grana przez Karolinę Trębacz, jest ociekającą zmysłowością młodą dziewczyną. Jednocześnie doskonale manipuluje męskimi żądzami i nie radzi sobie z własną seksualnością i popędami. Jest rozdarta między powinnością wobec matki a własnymi uczuciami, marzeniami o byciu bogatą dziedziczką i niechęcią wobec Boryny, dzięki któremu jej status się poprawia. Z kolei Boryna (Bernard Szyc) jest stanowczym i silnym gospo-
Kolorowe widowisko darzem, wobec woli którego podporządkować muszą się wszyscy. W swoich dążeniach i pragnieniach nie zwraca uwagi na uczucia innych, nie słyszy też, co mówią ludzie o jego zalotach do Jagny. Pomiędzy małżonkami staje Antek (Rafał Ostrowski) – targany wściekłością na ojca i nieopanowanym pożądaniem Jagny zrywa rodzinne więzi. To na tej trójce bohaterów i ich losach oparta jest cała dramaturgia spektaklu. Znakomici w swoich wykonaniach piosenek aktorzy niestety nie udźwignęli całości kreacji. Tragizm każdej z tych postaci, choć był wyczuwalny, nie przekonywał autentycznością. Reymont wykreował w swojej powieści niezwykle ciekawych bohaterów o złożonych charakterach, którzy swoimi zachowaniami i losami poruszali czytelników. O wiele bardziej za serce chwytały losy bohaterów drugo-, a nawet trzecioplanowych, takich jak Kuba (Zbigniew Sikora) czy Jagustynka (Magdalena Smuk). Oboje stworzyli postaci wyraziste i przejmujące, osamotnione pośród tłumu i nienachalnie skupiające na sobie uwagę. Bardzo autentyczną kreację stworzyła także Mariola Kurnicka jako Hanka – żona Antka. Na początku niczym niewyróżniająca się, pokorna żona chłopa, w miarę rozwoju akcji przeistacza się w silną kobietę, która z dumą i godnością znosi wygnanie z domu, zaloty Antka do Jagny, a także wytrwale pracuje na całą rodzinę, kiedy mąż trafia do więzienia. Jednak tym, co najbardziej zapada w pamięć, są sceny ukazujące codzienne życie mieszkańców wsi. Proste czynności, jak darcie pierza, obieranie kapusty, międlenie lnu i wyrąb lasu, dzięki choreografii Eweliny
Adamskiej-Porczyk zmieniają się w widowiskowe i pięknie zrytmizowane sceny. Natomiast tańce podczas wesela Boryny, w karczmie i na jarmarku pokazują bogactwo naszego folkloru, którym można się zachwycić na nowo. Nie da się ukryć, że Wojciech Kościelniak potrafi doskonale reżyserować zbiorowość. Właśnie w scenie targowania czy na weselu każda z blisko 70 postaci dokładnie wiedziała, dlaczego się tam znajduje i jakie jest jej zadanie, co wcale nie jest tak oczywiste przy dużej obsadzie. Prosta, drewniana scenografia nie przykuwa specjalnie uwagi. Na proscenium, po prawej i po lewej stronie sceny zbudowano dwie izby, które w zależności od rozgrywanej akcji zamieniają się w domy poszczególnych bohaterów oraz karczmę. Spektakl nabiera barw w scenach zbiorowych, kiedy wszyscy mieszkańcy wsi pojawiają się w ludowych strojach. Na targu, na zabawie, w kościele, na weselu Boryny w oczach mieni się od ilości kolorów i wzorów. Z kolei w scenach kameralnych, intymnych czy tych odsłaniających mroczne zakamarki bohaterów na scenie prowadzona jest gra świateł i cieni, wywołująca niepokojącą atmosferę (na przykład w scenie wędrówki Kuby przez las). Warto zwrócić uwagę również na rekwizyty, które w estetyczny i prosty sposób nawiązują do surowości wiejskiego życia. Musical Chłopi to niezwykle barwne oraz przyjemne dla oka i ucha widowisko, pokazujące polski folklor z najlepszej strony. Jednak jest to przede wszystkim doskonale skonstruowany spektakl rozrywkowy, a nie – jak zapowiadali realizatorzy – opowieść o naszej tożsamości. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
37
Tytuł Perfectly Damaged Wykonawca Måns Zelmerlöw Wytwórnia Warner Music Group Data premiery 8 czerwca 2015 Recenzuje Wojciech Szczerek
3 minuty i po
K
ariera Månsa Zelmerlöwa trwa już od ponad 10 lat, ale to dzięki 3-minutowemu występowi na tegorocznym konkursie Eurowizji, którą obejrzało 200 milionów ludzi, wokalista został naprawdę doceniony po raz pierwszy poza granicami swojego kraju. Zwycięski Heroes odróżnia się od jego dotychczasowego repertuaru, który – z wyjątkiem poprzedniego albumu – składa się głównie z dość banalnego, radiowego popu. Heroes to nie tylko powód do dumy dla Szwedów, ale także zapowiedź nowego albumu, którego premiera nastąpiła dwa tygodnie po konkursie. Jest to oczywiście posunięcie nieprzypadkowe, bo ma na celu uniknięcie powtórzenia historii wielu artystów eurowizyjnych, których wielka kariera kończyła się z momentem zejścia z estrady. Na ile album Perfectly Damaged jest w stanie kontynuować sukces singla wiodącego? Zdecydowanym faworytem na płycie są dwa rozpoczynające ją mocne utwory – Stir It Up oraz wspomniany Heroes. Nakreślają one dynamiczny charakter płyty, która umiejętnie łączy różne elementy współczesnego popu. Zarówno w tych dwóch ścieżkach, jak i w kolejnych występują typowe, spektakularne rozwiązania, jak mocna elektronika czy przetworzenia wokalu (w tym autotune), ale i elementy spokojniejsze – fortepian (Should’ve Gone Home), gitara i smyczki (budujące początkowy spokojny nastrój w Fade Away). Nie sposób nie omówić tu Heroes, który jest połączeniem wszystkiego tego, co powinien mieć w sobie przebój. Piosenka została wyłoniona jako zwycięzca eurowizyjny nie-
Fot. materiały prasowe
przypadkowo – jest dopracowana wizualnie (odsyłam do występu), świetnie zaśpiewana, łatwa do zapamiętania i ma prosty, uniwersalny przekaz, który każdy chwyta w mig („Jesteśmy bohaterami naszych czasów”). Jest bez wątpienia trafnym wyborem i chyba jednym z najlepszych utworów, które kiedykolwiek zostały zaprezentowane na tym konkursie. Utwory na płycie nastawione są w większości na dynamiczny pop, co z każdą kolejną piosenką zaczyna coraz bardziej dokuczać. Prawie wszystkie rozpoczynają się ciekawą instrumentacją pozbawioną zwykle beatu tylko po to, by po paru taktach przeobrazić się w utwór taneczny kontynuujący nastrój poprzednich utworów, czego przykładami są Someday oraz Fade Away. Przy tym należy zaznaczyć, że nie jest to prymitywne „umpa-umpa” – każda nuta i każdy instrument wydają się przemyślane, jednak ta dyskotekowa otoczka może rozczarowywać tych, którzy, znając Heroes, po utworach z płyty spodziewali się czegoś więcej. Najwyraźniejszym wyjątkiem od tanecznej reguły jest utwór finalny What’s in Your Eyes – ładnie zaaranżowany i zaśpiewany przez Månsa wraz z Tilde Vinter. Kolejnymi odstępstwami od współczesnej, radiowej stylistyki są Unbreakable, który nawiązuje do złotych lat disco oraz zachwycający swoją nastrojowością Hearts Collide. Największym mankamentem płyty jest to, że w całości tego dyskotekowego szału gubią się walory głosowe Månsa. Jego umiejętności nie są niczym nowym, bo swoją karierę zaczynał jako nieśmiały nastolatek
w szwedzkim Idolu. Jednak w większości premierowych utworów (zresztą jego autorstwa) sam spycha się jakby na dalszy plan, stawiając na dyskotekowe brzmienia. Szkoda, bo w jego karierze są przykłady na to, że może być inaczej – wykonania akustyczne jego przebojów są bezbłędne i często, w przeciwieństwie do oryginałów, poruszające, a poprzednie płyty, zarówno fonograficznie bezwartościowe albumy świąteczne, jak i płyta poprzednia (Barcelona Sessions), mają więcej wdzięku. Płyta Perfectly Damaged to świetna płyta pop. Jest w niej wszystko to, czego oczekiwać można od tego typu muzyki – idealnej do tańczenia i niezłej w słuchaniu. Przy tym wydaje się rezultatem ciężkiej pracy, choćby za sprawą dopracowanych aranżacji i instrumentacji. Niestety z drugiej strony, oprócz promującej ją Heroes, praktycznie nie wnosi ona żadnych nowości – ani do kariery Månsa Zelmerlöwa, ani do szwedzkiego popu, ani do muzyki rozrywkowej w ogóle. Tym, którzy spodziewali się dobrej płyty tanecznej albo kolejnego dobrego albumu Månsa, przypadnie ona do gustu. Niestety dla tych, którzy oczekiwali kolejnych hitów pokroju singla wiodącego, mam złe wieści: przy całym szacunku dla ogromu wysiłku, jaki widać (i słychać), ani 6 w historii wygrana Szwecji na Eurowizji, ani towarzysząca temu płyta nie obrodzi „drugą ABBą”. Artysta spoza krajów anglojęzycznych, mający ambicje zrobić światową karierę, musiałby przewrócić muzyczny świat do góry nogami – tak jak sławetna czwórka ponad 40 lat temu. W tym przypadku tak nie jest.
Tytuł Eco Wykonawca David Maxim Micic Wytwórnia Bilo Recordings Data premiery 16 sierpnia 2015 Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Nadążyć za wyobraźnią
S
ą tacy artyści, po których – teoretycznie – wiemy, czego możemy się spodziewać, a mimo wszystko, gdy dochodzi do premiery kolejnego owocu ich wyobraźni, okazuje się, że jednak daliśmy się zaskoczyć. Znowu. Dla mnie taką postacią jest David Maxim Micic, którego podejście do muzyki wyklucza wrażenie zasiedzenia się w miejscu, w którym zupełnie nie mamy ochoty przebywać, a raczej przywodzi na myśl nieustanną wędrówkę po fascynującym świecie, w którym wciąż zostało wiele do odkrycia. W jego twórczości cenię też to, że nie korzysta on jedynie z utartych ścieżek, ale chętnie wkracza również w chaszcze, w których niejeden by się zaplątał i zginął, zapamiętany jedynie przez mech z wolna porastający jego truchło. Jednak zaplątanie najwyraźniej nie grozi młodemu serbskiemu artyście, który dowiódł już swojej pomysłowości i talentu do mieszania różnych stylistyk w serii Bilo, a zwłaszcza w jej trzeciej części, będącej według mnie jego największym, jak dotąd, osiągnięciem. Z kolei Eco współtworzy miniserię wraz z epką Ego, wydaną miesiąc wcześniej, i stanowi nowy rozdział w twórczości Micica. Na szczęście nie odcina się on tym samym od swojej dotychczasowej działalności i w jego muzyce wciąż można spotkać ciężkie brzmienie nisko strojonych gitar elektrycznych i gościnne solówki różnych instrumentalistów. Mimo to Eco jest płytą znacznie lżejszą od progresywnego i metalowego Ego, a nawet od Bilo 3.0. Sygnalizuje to już utwór otwierający płytę – Universe in a Crayon, będący delikatnym walczykiem granym na fortepianie o lekko
przytłumionym brzmieniu, do którego dołącza później subtelny akordeon oraz znacznie śmielsze smyczki. Kolejny utwór – Satellite – jest już ostrzejszy i bliższy znanej nam twórczości Micica – jest progresywnie i metalowo, a całość pięknie wzbogaca miejscami modyfikowany elektronicznie wokal Dana Wietena. Pod koniec utworu słychać też chórki w wykonaniu Aleksandry Djelmas, znanej z poprzednich płyt muzyka oraz jego pobocznego projektu Destiny Potato. W efekcie otrzymujemy najbardziej zakręcony kawałek na Eco. Zmiany pojawiają się w 500 Seconds Before Sunset, w którym jest znacznie więcej elektroniki niż dotychczas, podkreślonej nieskomplikowaną partią perkusyjną. Utwór momentami zbliża się wręcz do muzyki ambientowej, stwarzając przez większą część czasu trwania poczucie przestrzeni, oparte na zapętlonych partiach gitar i syntezatorów ze sporą dawką pogłosu. To zdecydowanie najbardziej elektroniczny utwór na krążku. Kolejne kawałki niosą za sobą spodziewaną dawkę nieprzewidywalności. Weźmy na przykład The Flock. Opiera się on właściwie na jednej frazie, choć prezentowanej i instrumentowanej w różny sposób. Do tego płynie po niej charakterystyczny i delikatny wokal Scampi, który z upływem kolejnych sekund coraz bardziej hipnotyzuje słuchacza, usypiając jego czujność. Wtem, mniej więcej w połowie utworu, atakuje nas cytat z Ego, niesiony na ciężkich dźwiękach przesterowanych gitar, które po chwili ustępują miejsca solówce elektrycznych skrzypiec. Tego typu niespodzianek na Eco nie brakuje i z pewnością są one jednym z głównych atutów płyty.
Ponadto na pochwałę zasługuje sfera produkcyjna, która – jak zawsze w przypadku wydawnictw Micica – stoi na niezwykle wysokim poziomie, dzięki czemu struktura kompozycji doskonale współgra z walorami czysto brzmieniowymi, umykając tym samym monotonii. Co prawda muzyk stosuje głównie zabiegi znane z jego poprzednich płyt, ale robi to z takim wyczuciem, że zdają się one być naturalną koniecznością. Nie ma tu mowy o przeroście formy nad treścią, który zawsze czyha w pobliżu takich mieszanek gatunkowych. Niemniej największym osiągnięciem młodego muzyka jest zachowanie spójnej całości przy jednoczesnym zróżnicowaniu poszczególnych jej elementów. Dodatkowo między dźwiękami drzemie specyficzny klimat, który każdy słuchacz najtrafniej sam dookreśli. Dla mnie jest w nim między innymi trochę baśniowości, ale i niepokoju, podobnie jak na ciekawej okładce zaprojektowanej przez amerykańską artystkę Arię aka „She Paints With Blood”, odpowiedzialną również za szatę graficzną Ego. Jedyną wadą, która przychodzi mi na myśl, jest brak Vladimira Lalica (obecnego jednak na Ego) i jego niezwykłych możliwości wokalnych, napędzanych szalonymi pomysłami, które sprawiają, że jest on moim ulubionym artystą współpracującym z Micicem. Żałuję też, że te niecałe 40 minut muzyki nie trwa jednak dłużej. W każdym razie, jeśli to rozgrzewka przed Bilo 4.0, to już nie mogę się doczekać! Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie boją się eksperymentów i spuszczania wyobraźni ze smyczy. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
39
Tytuł Plemię Reżyseria Miroslav Slaboshpitsky Dystrybutor Aurora Films Data premiery światowej 21 maja 2014
Recenzuje Mateusz Górniak
M
iroslav Slaboshpitsky dotknął istoty kina. Cały świat jego filmu skomponowany został za pomocą aktorstwa nastawionego na mowę ciała. Ukrainiec, osadzając fabułę swojego filmu w ośrodku dla głuchoniemych, zrezygnował z uproszczeń, które kinu zesłała możliwość mówienia, nie było także objaśnień języka migowego, nie pojawił się lektor – meandry psychologii bohaterów odkrywane były za pomocą kolejnych gestów, czynów i mimiki. Plemię (2014) ma niezwykle prostą fabułę. Oto chłopak trafia do ośrodka zamkniętego, powoli zawiera kolejne znajomości i odkrywa brutalny kodeks obowiązujący w nowym otoczeniu. Pierwsza zasada tego świata brzmi: „nie daj się zabić”, druga – „wolno ci wszystko”. I bohaterowie z tej wolności korzystają. W tej niemalże zwierzęcej hierarchii młodzi ludzie pną się w górę za pomocą kradzieży, stręczycielstwa oraz różnych form przemocy. Kiedy trzeba, potrafią przekupić albo zabić. Wszystko jest u ukraińskiego reżysera zohydzone. Problem infekuje nie tylko podopiecznych ośrodka wychowawczego, ale także pedagogów i dorosłych – są oni ślepi na patologię, ale przede wszystkim współuczestniczą w kryminalnych intrygach, dają się przekupić za wódkę, chętnie wykorzystują stręczone dziewczyny. Plemię to nie jest świat dla mięczaków; przetrwanie można wywalczyć sobie tylko siłą. Rzeczywistość niespodziewanie zakłóca miłość. Główny bohater zakochuje się w dziewczynie, której ma być sutenerem...
Fot. materiały prasowe
Kino to gest Ale i miłość nie jest tutaj uczuciem mogącym zanegować obowiązujące zasady – to nie jest ta podniosłość z 1. Listu do Koryntian ani nawet tandet podobnych do Zmierzchu (2008). W świecie plemiennym miłość także posiada własną definicję – przepełniona jest nieufnością, przemocą i pierwotnym pożądaniem. I właśnie świat oparty na podobnych regułach Slaboshpitsky stara się zuniwersalizować, odnaleźć język, który będzie mógł oddać go w sposób najtrafniejszy. Nie ma więc nazywania rzeczy po imieniu czy szukania filozoficznych wyjaśnień dla zastanej rzeczywistości. Jest bezkompromisowy kodeks wyrażający się w kolejnych czynach i gestach. Jest stosunek w piwnicy za pieniądze, znęcanie się nad chłopcem z zespołem Downa czy kilka koleżeńskich uprzejmości, które tracą na znaczeniu w obliczu plemiennych porachunków. Opowiadanie tej historii jest prawdziwą lekcją kina, szukaniem najtrafniejszych, pozawerbalnych sposobów ujęcia kawałka rzeczywistości, który ukraińskiego reżysera interesuje najbardziej. Nie jest to pastiszowanie kina niemego à la Hazanavicius, ale radykalnie postawione pytanie o istotę ruchomych obrazków, które – co Slaboshpitsky zręcznie udowadnia – wcale nie potrzebują słownych objaśnień. Kino jest dla niego przede wszystkim gestem. Uderza obrazem i to właśnie w nim kamufluje emocjonalny przekaz. Plemię uświadamia nam, że nie trzeba już powtarzać sobie, że rzeczywistość jest brutalna i potworna. Wchodzimy w nią bez reszty – zaczynamy rozumieć jej osobliwy język i przeraźliwą autonomiczność, a kiedy opuszczamy salę ki-
nową, potrzebujemy kilku chwil na powrót z tego osobliwego świata. Slaboshpitsky stworzył film pozwalający nam na eskapizm – ale nie są to ucieczki do świata pogodnego, w krainy tęczowe i radosne. W Plemię wchodzi się na własną odpowiedzialność i trzeba mieć świadomość, że oto zaraz ujrzymy najbardziej brutalną i przerażającą stronę zarówno zbiorowości, jak i jednostki starającej się w niej odnaleźć i wynegocjować pozycję pozwalającą na przetrwanie. Nie chcę stawiać filmu Slaboshpitsky’ego na panteonie, nie mamy tutaj do czynienia z nowym Ingmarem Bergmanem czy Federico Fellinim. Film ten ma słabe zaplecze intelektualne – nie rzuca bowiem światła na nową rzeczywistość, niewiele w zasadzie ma do zaoferowania w warstwie samej historii, która jest wtórna i mocno już przez kino eksploatowana. Jedynym (ale jakże wartościowym!) odkryciem tego filmu jest jego język, owoc niełatwych poszukiwań awangardzisty. Ukrainiec zapytał: „Czym jest kino?”. I odnalazł odpowiedź wykrzyczaną, podniosłą i niełatwą. Kino to gest. A działa on w Plemieniu równie mocno, co u najlepszych, odnosi się do samej esencji kinematografii i przemawia do widza w sposób niezwykle wymowny. Tytułowy Aleksander Bergmana zatapia się w beztrosce marzeń i artyzmu. U Cristiana Mungiu w obskurnym hotelu złowrogo migocze światło. Marcello Mastroianni odpala papierosa. Bohater Slaposhpitsky’ego odważnie sunie przez korytarz ośrodka, wiedzie go zemsta. I nic nie trzeba mówić – o to chodzi.
Tytuł Taxi-Teheran Reżyseria Oafar Panah Dystrybutor Solopan Data premiery światowej 6 lutego 2015
Recenzuje Sonia Milewska
J
ak można zwiedzić państwa Bliskiego Wschodu i zrozumieć ich obecną sytuację polityczno-społeczną? Najlepiej od środka, a właściwie ze środka taksówki, którą prowadzi sam Jafar Panahi. W najnowszym filmie zatytułowanym Taxi-Teheran (2015) reżyser zabiera nas w podróż ulicami stolicy Iranu, serwuje miasto w kawałeczkach – wąskich ujęciach, z każdą minutą filmu zwiększając nasz apetyt na więcej. Na początek kilka słów o kierowcy. Panahi od kilku lat jest więźniem w swoim kraju. W 2010 roku został skazany za spiskowanie przeciwko bezpieczeństwu narodowemu Iranu oraz propagandę przeciwko Republice Islamskiej. Aktualnie reżysera wciąż obowiązuje zakaz pracy twórczej: pisania scenariuszy, dystrybuowania i reżyserowania filmów. Niemniej irański twórca nie rozstaje się z kamerą i realizuje kolejne dzieła. Staje również po drugiej stronie obiektywu. Tym razem siada za kierownicą irańskiej taksówki. Jak na taksówkarza przystało, jest dobrym słuchaczem i obserwatorem ludzi, którzy chcą szybko przemieścić się w obrębie Teheranu. Nie pozostaje jednakże obojętny wobec klientów. Już przy okazji drugiego kursu w samochodzie pojawia się mężczyzna, który rozpoznaje reżysera. Panahi inicjuje i rozwija akcję jednocześnie, a na ekranie pozostaje postacią statyczną. Tylko czasami udaje nam się dostrzec mały uśmiech na twarzy kierowcy i możemy się jedynie zastanawiać, czy ma to związek z wykraczającymi poza ramy scenariusza wątkami. Panahi kieruje, akcję filmu tworzą jednak pasażerowie, a właściwie ich historie. Poprzez wizerunki postaci oraz ich rozmowy doświad-
Iran od środka czamy charakteru irańskiego społeczeństwa – pełnego sprzeczności i absurdu. Dwie starsze kobiety, spieszące się do źródła, przekonane o tym, że jeśli nie zdążą przed dwunastą wypuścić rybek do wody, istoty zginą, ilustrują słabość Irańczyków do zabobonów i ślepej wiary. Tę niedorzeczną scenę przerywa ostry hamulec – rozbicie akwarium. Reżyser w tym epizodzie sięga po czarny humor, ironicznie podkreślając wady starszego pokolenia. Równie groteskowe jest nagrywanie komórką testamentu umierającego Irańczyka, którego Panahi zabiera z miejsca wypadku. Specyficzny humor i wyszydzenie bliskowschodnich przywar pozwala na lekki oddech po poważnych rozmowach na temat egzekucji czy cenzury. Dużo życia do filmu wprowadza Hana, siostrzenica Panahiego. Od momentu, w którym dziewczynka wsiada do taksówki, akcja wyraźnie nabiera prędkości. Czarująca bohaterka skupia na sobie całą naszą uwagę. Hana, oprócz charyzmy, wnosi dużą dawkę nieposkromionej szczerości, szczególnie odczuwalnej w scenie pouczania wujka na temat punktualności. Cechująca dzieci prawdomówność jest w irańskim społeczeństwie – nie państwie – cechą pożądaną. Ponadto dziewczynka wprowadza do filmu drugi punkt widzenia – swój aparat. Inspiracje i wpływ wujka reżysera zauważamy w naturalistycznych kadrach i ujęciach uchwyconych przez Hanę. Siostrzenica Panahiego przed wyciagnięciem aparatu z plecaka czyta fragment notatek szkolnych dotyczących tworzenia filmów. Możemy usłyszeć na przykład o zakazach związanych z ukazywaniem eksplicytnych scen prze-
mocy czy noszenia przez mężczyzn krawatów. Generalną zasadą ma być unikanie czarnego realizmu, w przeciwnym razie filmu nie zaakceptuje cenzor. Wraz z sukcesem Panahiego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Berlinale 2015, gdzie reżyser otrzymał nagrodę główną, na nowo rozpoczęto dyskusje na temat problemu cenzury w krajach islamskich. Walkę o wolność wypowiedzi prowadzą także inni, czynnie działający irańscy twórcy, związani z rodzimym kinem. Między innymi laureat Oscara, a także Złotego Niedźwiedzia z 2012 roku, Asghar Farhadi. Obsypane nagrodami Rozstanie (2011) zwróciło uwagę całego świata na Iran – tak pod względem filmowym, jak i społecznym. Urodzony w Teheranie Abbas Kiarostami wciąż pozostaje aktywny artystycznie, choć o jego ojczyźnie traktują głównie filmy z poprzedniego stulecia. Podsumowując irańską kulturę, nie tylko kinematografię, warto napisać o Persepolis (2007) – długometrażowej animacji opowiadającej o autentycznych wspomnieniach samej reżyserki Marjane Satrapi, której dzieciństwo przypadło na okres rewolucji islamskiej w Iranie. Mimo trudnej sytuacji kinematografii w krajach islamskich do kin trafiają artystyczne projekty autorstwa butnych twórców, którzy nierzadko zostają nagradzani na międzynarodowych festiwalach. Przykładem takiego niezłomnego artysty jest niewątpliwie Panahi. W Taxi-Teheran autor użył minimum środków, pokazując maksimum treści – czasem zatrważającej, czasem prześmiesznej, jednak w swoisty sposób prawdziwej i naturalistycznej. Przejażdżki z Panahim na pewno warto doświadczyć. ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
41
DUCH NIKODEMA DYZMY
LOKALNY PATRIOTA
WOLSKI
PLUSKOTA
W
róciłem ostatnio do najbardziej znanej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, coby odświeżyć sobie tę skądinąd całkiem pouczającą historię. Kariera Nikodema Dyzmy – bo oczywiście o niej mowa – stanowiła swego czasu kąśliwy i dość cyniczny obraz funkcjonowania państwa i ludzi, którzy za państwo są odpowiedzialni. Wymowa powieści – mam wrażenie – trochę osłabła w serialu z 1980 roku z Romanem Wilhelmim w roli tytułowej, by zyskać nową twarz w filmowej adaptacji z 2002 roku w reżyserii Jacka Bromskiego. Wszystko jednak zaczęło się od fantastycznego materiału wyjściowego. O co chodzi w powieści? Pewna osoba znajduje się niejako przypadkiem w okolicznościach, w których spotyka się z jedną z najważniejszych postaci w państwie. Spotkanie to jest dość gwałtowne, osoba ta – prawdopodobnie nie do końca uświadamiając sobie, co właściwie czyni – obraża rzeczonego oficjela, co w bardzo krótkim czasie zjednuje jej przychylność jego politycznych przeciwników. Nie przejmują się oni, że osoba ta nie ma żadnego zaplecza, niczego konkretnego tak naprawdę sobą nie reprezentuje ani nic na arenie politycznej nie znaczy. Przeciwnie, przypisują jej wszelakie zasługi, wychwalają pod niebiosa i spijają z jej ust każde słowo, jakby było ono prawdą objawioną. Wkrótce po tym zajściu – udokumentowanym i rozpowszechnionym – osoba ta zaczyna pojawiać się w dyskusjach, stanowić punkt odniesienia dla wszelkiego rodzaju sporów światopoglądowych, bardzo szybko też robi się o niej głośno. Wkrótce – pomimo braku elementarnej wiedzy – dzięki swojej bezpośredniości i bezczelności zaczyna być traktowana jako autorytet. Najważniejsze jednak jest to, że osoba ta bardzo szybko i bez większego problemu, robiąc nieco przypadkowo coś, co zyskuje w pewnych kręgach poklask, zbija spory i realny kapitał polityczny. Bezczelność brana jest za błyskotliwość, ordynarność – za charyzmę, a brak zaplecza intelektualnego – za głębokie zrozumienie rzeczywistości. W powieści osoba ta w cwany, choć cyniczny sposób kapitalizuje swoją nagłą popularność, by dostać się na salony, a w ostatecznym rozrachunku – do świata finansjery, do polityki. Ekranizacje idą jeszcze dalej i zarówno w serialu, jak i filmie osoba ta przyjmuje stanowisko premiera, stając się – świadomie – marionetką w rękach polityków, którym zawdzięcza swój kapitał. Wszelkie zaś próby zdemaskowania jej ignorancji spotykają się w najlepszym wypadku z brakiem zrozumienia, a w najgorszym – z szykanami. A wszystko zaczęło się od tego, że jedna niewyszczekana osoba obraziła publicznie drugą. Tak sobie więc czytam Dołęgę-Mostowicza i niezmiennie zachwycam się nie tylko jego zręcznością literacką, ale też spostrzegawczością i zmysłem obserwacji. Bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dzisiaj treść Kariery Nikodema Dyzmy jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek wcześniej.
Ilustr. Ewa Rogalska
W
iększa niż zazwyczaj rozpiera mnie duma. Okazało się, że jestem mieszkańcem złotego miasta. Jest to sytuacja nowa, nie mogę się do niej przyzwyczaić. Dotychczas rozmowy o Wałbrzychu były raczej sporadyczne; jeżeli już miasto pojawiało się w konwersacjach, to w kontekście biedaszybów, morderstw, beznadziei. Jestem człowiekiem spokojnym i zabawnym, więc smutny wizerunek mojego miasta nie denerwował mnie, a wielokrotnie stanowił dobrą pożywkę do wybornego żartu. W spokoju moim krył się wysiłek, a śmiejąc się z Wałbrzycha, płakałem w środku. Wałbrzych jest skończony. Pełcznica to nie Odra. Rynek wałbrzyski to nie Rynek krakowski. Nie mamy morza jak Gdańsk, koziołków jak Poznań. Jesteśmy ulokowani wśród zielonych wzgórz, ale urokliwa przyroda nie jest w stanie zneutralizować widocznych wad. Oczywiście od zawsze kibicuję mojemu miastu. Raduje mnie każdy, maleńki nawet krok ku lepszej przyszłości. Przyklaskiwałem każdej załatanej ulicy, gratulowałem każdej wyremontowanej kamienicy. Niestety moja radość podobna jest radości rodzica, który chwali bohomaz dziecka. Mało w niej szczerości, ale nie chciałem urazić małej ojczyzny. Musiałem być dumny. Wzdychałem jednak do PRAWDZIWEJ dumy. Żeby ją poczuć, potrzebne były nie kroczki, a olbrzymie susy. Teraz jednak sytuacja zmieniła się diametralnie. Jesteś z tego Wałbrzycha? Tak, jestem z tego Wałbrzycha! To wspaniale! Powiedz mi coś więcej. Rozsyłam linki, rozprzestrzeniam informacje. Wpłynęło pismo. Minister potwierdził. Wojsko ogrodziło teren. Rozpoczynają prace. Cały świat trzyma kciuki za Wałbrzych. Nie za Wrocław, Warszawę czy Kraków. Za Wałbrzych. Moja duma ma więc solidne podstawy. Po cichu liczę, że korzystna sytuacja mojego miasta przełoży się także i na moje życie. Norwegowie traktują swoje złoża ropy i gazu jako dobro społeczne. Czy takiego wariantu nie dałoby się zastosować w Wałbrzychu? Wiem, że nie warto dzielić skóry na niedźwiedziu, ale często przed zaśnięciem staram się wycenić pociąg. Zastanawiam się, ile z jego bogactw trafi do mojej kieszeni. W zależności od szacunków, sporządzam listę zakupów. Mam skromne potrzeby – mieszkanie na najwyższym piętrze bloku, samochód, wycieczka do ciepłych krajów. Postanowiłem już, że swoim bogactwem podzielę się też z bliskimi. Wstępnie kontaktowałem się już ze znajomymi i oferowałem im pożyczki. Na korzystny, przyjacielski procent. Jestem wielkim fanem Wałbrzycha. Nie mogę się już doczekać piątku. W piątek odwiedzę moje rodzinne miasto, odwiedzę rodziców. Kocham bardzo Wałbrzych, ale na co dzień mieszkam w Krakowie.
••• felietony
FOTOGRAFIA TO NIC PRZYJEMNEGO
K
ZAWADA Indianie doskonale wiedzieli, dlaczego nie należy się fotografować. Bo nie pamiętamy, że mamy dusze, jeżeli czas płynie zbyt szybko. Jak zatem oglądać zdjęcia? Sam nie mam pojęcia. Być może najlepiej jest na nie patrzeć tak, żeby nie poznawać samych siebie. Patrzeć na swoją podobiznę jak na inną osobę. W pewnym sensie taki odbiór jest uzasadniony, bo przecież na zdjęciu my to nie my.
Fot. Paweł Starzec
ochanie, zobacz, jak szybko się zestarzeliśmy”. „Jak ten czas szybko leci, nie tak dawno mieliśmy 12 lat”. Bardzo często słyszy się takie zdania podczas przeglądania starych zdjęć. Dlatego właśnie wynalazek fotografii jest koszmarem, który przyśpiesza czas, pokazuje, jak go marnujemy, pokazuje, jak szybko wszystko mija, a przez to zdaje się skracać życie.
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
43
Fot. Magda Oczadły
✴
✴street
ko n t r a s t m i e s i ęc z n i k
45