Kuźnia kampanierów 2 - Poradnik walczących społeczników

Page 1

Kuźnia

Kampanierów 2 Poradnik walczących społeczników



Ku藕nia

Kampanier贸w 2



Kuźnia

Kampanierów 2 Poradnik walczących społeczników

Kuźnia Kampanierów, Instytut Spraw Obywatelskich Łódź 2015


Poradnik został przygotowany w ramach projektu „Kuźnia Kampanierów 2015”, realizowanego przez Kuźnię Kampanierów, we współpracy z Instytutem Spraw Obywatelskich i Publicon. Projekt dofinansowany ze środków Programu Fundusz Inicjatyw Obywatelskich.

Wywiady: Paulina Lota, Rafał Górski

Redakcja i korekta: Łucja Oś-Goś

Skład: Konrad Wójcik

Wydawca: Instytut Spraw Obywatelskich

Fundacja Kuźnia Kampanierów

ul. Pomorska 40, 91-408 Łódź

ul. Pomorska 40, 91-408 Łódź

tel/fax: 42 630 17 49

tel/fax: 42 630 17 49

biuro@inspro.org.pl biuro@kuzniakampanierow.pl www.inspro.org.pl www.kampanierzy.pl @rafal_gorski

Publikacja na licencji Creative commons by-nc-nd 3.0

ISBN 978-83-942311-1-8

Publikacja bezpłatna – nie do sprzedaży. Wersja elektroniczna poradnika jest dostępna na stronie www.kampanierzy.pl.

Wesprzyj Kuźnię Kampanierów! Zostań naszym Darczyńcą – PKO BP SA, 37 1020 3408 0000 4102 0361 2819 Dołącz do zespołu współpracowników Kuźni Kampanierów.

Wesprzyj Instytut Spraw Obywatelskich! Przekaż 1% swojego podatku – KRS 0000191928

Serdeczne podziękowania za współpracę przy przygotowaniu poradnika zechcą przyjąć wszyscy bohaterowie zamieszczonych na kolejnych stronach wywiadów.


Wprowadzenie Uczmy się na błędach, inspirujmy sukcesami

10

Kampania obywatelska, czyli co? Kampanier, czyli kto?

12

Rozmowy W tym mieście ktoś ma bardzo długie ręce

16

Gdy się w coś wierzy, ograniczenia nie istnieją

30

Nie jesteśmy aniołami

46

Strach, nie zysk

62

Woda – zagrożone dobro wspólne

78

Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

92

Fundraising to nie polowanie, tylko ciężka praca na roli

108

Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij od ogrzania swojej śledziony

128

Analiza III RP jako system pasożytniczy

142

Biblioteka Kampaniera

170

Noty o autorach

178

O Fundacji Kuźnia Kampanierów

184

O INSPRO

186



Januszowi Korbelowi, który dał zaczyn do powstania Kuźni Kampanierów w 1996 roku



Wprowadzenie


w

Uczmy się na błędach, inspirujmy sukcesami Paulina Lota


Uczmy się na błędach, inspirujmy...

Poradnik, który trzymasz w ręku, to pierwsza publikacja Fundacji Kuźnia Kampanierów, która powstała w październiku 2014 roku z inicjatywy Instytutu Spraw Obywatelskich. Naszą misją jest wspieranie aktywistów prowadzących kampanie obywatelskie na rzecz dobra wspólnego oraz dostarczanie im wiedzy i inspiracji, by byli jeszcze skuteczniejsi w zmienianiu świata na lepsze. Temu też ma służyć ten poradnik. Poza informacjami o mechanizmach, które rządzą współczesnym światem, jest on również zaproszeniem. Zaproszeniem do niezwykłej podróży – przez różne kontynenty, kraje, miasta. Przede wszystkim jednak będzie to wyprawa przez doświadczenia naszych bohaterów. Pozwolili nam zajrzeć do swojego świata, uchylili drzwi do tajników swoich działań, pokazali pasje, podzielili się tajemnicami sukcesów i wnioskami, które wyciągnęli z popełnionych błędów. Możliwość poznania ich drogi, często wyboistej, to wspaniała dawka wiedzy, która – jestem o tym przekonana – pozwoli inaczej spojrzeć na świat. Zanim wybierzemy własną ścieżkę, warto poznać szlaki, które ktoś już przetarł. Naszych bohaterów różni wiele, ale łączy jedno – zaangażowanie i wiara w to, co robią. Niech to będzie dla Was inspiracją, ponieważ – jak przeczytacie w jednym z wywiadów – „Póki macie wiarę, możecie przenosić góry”.

11


w

Kampania obywatelska, czyli co? Kampanier, czyli kto? Rafał Górski


Kampania obywatelska, czyli co? Kampanier...

Mam za sobą kilkanaście lat doświadczeń związanych z prowadzeniem kampanii obywatelskich. Pierwsza, w którą się zaangażowałem jeszcze w 1996 roku, to kampania „Tiry na tory”. Z różnym natężeniem prowadzona jest do dziś. Z kolei jedna z ostatnich to kampania „Obywatele decydują”. Dlaczego zostałem kampanierem? Po pierwsze dlatego, że kampania obywatelska dobrze rezonuje z moim charakterem obywatela-wojownika. Po drugie dlatego, że zawsze stałem po stronie słabszych, a kampania obywatelska ma takie właśnie zadanie. Po trzecie, bo kampania obywatelska to dobre połączenie służby i przygody. W 2012 roku powołaliśmy do życia „Kuźnię Kampanierów” (KK) – pierwszą polską szkołę dla osób prowadzących kampanie obywatelskie. Odbyły się dwa intensywne kursy połączone z kilkumiesięcznym wsparciem coachingowo-mentoringowym. Wydaliśmy książkę „Jak wygrywać kampanie” Chrisa Rose’a i poradnik „Kuźnia Kampanierów 1”. Zorganizowaliśmy kongres dla społeczników i aktywistów. W trakcie tych lat często słyszałem pytania: „Co to jest kampania obywatelska?”, „Kto to jest kampanier?”. Poniżej próba odpowiedzi. Odpowiedzi, które rodzą kolejne… pytania:

Kampania obywatelska to kampania, która spełnia jednocześnie trzy warunki: 1. Jest szeregiem działań mających na celu zmianę społeczną służącą dobru wspólnemu. 2. Opiera swoją siłę na mobilizacji obywateli do działania. 3. Rzuca wyzwanie władzy i zmienia układ sił. Co to jest dobro wspólne? To dobro, z którego wszyscy korzystamy lub możemy korzystać. Przykładowo, w naszej Konstytucji czytamy: Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. Dobro wspólne to czyste powietrze i cisza. Puszcza Białowieska i Tatry. Telewizja i radio publiczne. Ławka w parku i boisko.

13


14

Kuźnia Kampanierów 2

Jakiej władzy kampania rzuca wyzwanie? Władzy formalnej (na przykład rządowi, burmistrzowi) i nieformalnej (na przykład biznesowym grupom interesu). Jak zmienia się układ sił? Słabsi stają się mocniejsi, a mocniejsi stają się słabsi. Kampanie obywatelskie wymagają „długiego marszu”. Nie są akcyjne. Najczęściej trwają kilka lub kilkanaście lat. Rzadko kilka lub kilkanaście miesięcy. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że kampania obywatelska nie jest edukacją. Dlaczego? Bo edukacja wymaga pogłębiania świadomości obywateli na dany temat. Kampania obywatelska wymaga przede wszystkim mobilizacji obywateli do działania. Edukacja wymaga refleksji, studiów i dyskusji. Kampania wymaga emocji, odwagi i czynu. Edukacja wymaga nacisku na problem. Kampania wymaga nacisku na zmianę problemu.

Kampanier to osoba prowadząca kampanię obywatelską. Gdybym miał spisać 7 przykazań kampaniera, wyszłaby z tego taka lista: 1. Zaczynaj zmianę świata od siebie. 2. Rozwijaj inteligencję emocjonalną. 3. Bądź świadomy swoich mocnych stron. 4. Interesuj się polityką, zanim ona zainteresuje się Tobą. 5. Rozwijaj umiejętności w zakresie analizy układu sił, w szczególności analizy aktorów, którzy kryją się za kulisami. 6. Doskonal się w sztuce czytania ze zrozumieniem, pisania „przyczepnych” tekstów i mówienia przez tubę. 7. Ważniejsze jest, żebyś znał odpowiedź na pytanie „Jak wygrywać kampanie?” niż na pytanie „Jak prowadzić kampanie?”. Zapraszam do dyskusji. Chętnie wsłucham się w głosy konstruktywnej krytyki, bo moje rozumienie kampanii obywatelskiej i roli kampaniera ewoluuje z każdym kolejnym rokiem na froncie.☺


Rozmowy


W tym mie­ ście ktoś ma bardzo długie ręce z Przemkiem Paskiem, prezesem Fundacji Ja Wisła, rozmawia Paulina Lota


W tym mieście ktoś ma bardzo...

Komendant Komisariatu Rzecznego Policji powiedział mi: „Panie Przemku, my do pana nic nie mamy. My pana szanujemy i jest wszystko OK, ale dostaliśmy taki rozkaz z Komendy Stołecznej i jesteśmy służbą, i musimy wypełniać rozkazy. Więc jeżeli pan chce tę sprawę drążyć dalej, to proszę do Pałacu Mostowskich, życzę powodzenia”. Paulina Lota: Powiedz, od czego się zaczęło Twoje zainteresowanie Wisłą?

Przemek Pasek: Zaczęło się w dzieciństwie. Spacery z dziadkiem, inscenizacja desantu na Czerniaków, łowienie ryb… I pierwsza wycieczka z kolegami. Mieliśmy sześć, siedem lat. Z dachu dwunastopiętrowego wieżowca zobaczyliśmy Wisłę i zapadła decyzja: idziemy. Byliśmy malutcy, a przeszliśmy kawał drogi, z okolic ulicy Puławskiej dotarliśmy aż do Siekierek, w okolicach ulicy Rodzynkowej, gdzie jest taka betonowa główka, piaszczysta zatoka i do tej betonowej główki są przypięte trzy kompletnie zardzewiałe barki. To jest rok osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy? Potem po wielu, wielu latach historia splecie mnie z tą barką drugi raz, bo to był „Herbatnik”, to on tam wtedy stał. „Herbatnik” to początek Fundacji Ja Wisła.

Tak, ale to też początek mojego nowego życia. W początkach XXI wieku miałem małą firmę, która nawet nieźle prosperowała, do czasu. Zaczęło iść coraz gorzej, firma coraz mniej działała i ja coraz mniej działałem, do tego stopnia, że na dwa lata wyautowałem się z życia. Przestałem zarabiać pieniądze, przestałem funkcjonować jak dorosły człowiek. Zredukowałem się. W tym czasie – to był gdzieś tak 2002, 2003 rok – mieszkałem tutaj niedaleko i chodziłem na spacery. Właśnie wtedy znalazłem „Herbatnika”. „Herbatnik” to taka mała barka: 16 metrów długości, 3 szerokości, metr wysokości burty, otwartopokładowa, która kiedyś służyła do przewożenia kamieni, piasku i wikliny po Wiśle. Kiedy ją znalazłem, leżała pod mostem Łazienkowskim zatopiona, kompletnie zardzewiała, przykryta mu-

17


18

Kuźnia Kampanierów 2

łem… i… i co? I bardzo pięknie wyglądała – dla mnie. Na początku ją po prostu odwiedzałem. Wychodziłem z domu, żeby pobyć tutaj, przy niej. Gdzieś tam urodziła się taka więź, tak jakbym odwiedzał kogoś, kto jest… kto jest drzewem, kto jest kamieniem, kto jest przedmiotem nieożywionym, zaklętym, uwięzionym w czymś. Stąd też ta nazwa, bo nazwa nie odnosi się do ciasteczka, to jest taki idiom z grypsery więziennej – odnosi się do kolegi z celi, który siedzi z tobą 25 lat za „dziesione” i razem palicie papierosy. To był mój taki bezosobowy przyjaciel, dziesięciotonowa zardzewiała barka leżąca na dnie, tak jak ja wtedy leżałem na dnie – zardzewiały i kompletnie gdzieś na marginesie… Postanowiłem wyłowić go spod wody. Kupiłem barkę za złotówkę i wziąłem się do roboty. Mam w sobie ogromną niezgodę na to, żeby coś, co według mnie jest wartościowe, uległo degradacji i zniszczeniu. Chciałem dać „Herbatnikowi” drugie życie. I zrobiłem to za pomocą wiaderka od farby emulsyjnej i dwóch łopat. Musiałem wylać 16 ton wody, uszczelnić 57 dziur poniżej linii wodnej, odkopać go całego, a do połowy był zapadnięty w mule. A potem podniosła się woda w Wiśle i „Herbatnik” zaczął pływać. Pomysł wtedy był taki, żeby popłynąć nim do Amsterdamu, to znaczy wsadzić tam silnik od mercedesa „beczki” i popłynąć. Ten pomysł wydawał mi się wtedy taki realny… malujemy „Herbatnika”, wsadzamy silnik od mercedesa „beczki” i płyniemy. Nawet zapisałem się na kurs motorowodny i zrobiłem patent, bo myślałem, że to już za kilka miesięcy. A to było dwanaście lat temu… No i tak to się zaczęło. Najpierw na barkę przychodzili znajomi, potem znajomi znajomych, z czasem pojawiało się coraz więcej ludzi, zaczęły się koncerty, happeningi, przedstawienia robione przez niepełnosprawne dzieci. I zupełnie spontanicznie z barki, która miała popłynąć do Amsterdamu, stał się „Herbatnik” miejscem spotkań ludzi. Posprzątaliśmy w Porcie Czerniakowskim, który wtedy był tylko kompletnie zapomnianym, zarośniętym wysypiskiem śmieci. Przyszli znajomi z rodzinami i zebraliśmy kontener – 12 metrów sześciennych śmieci. Skończyło się to straszną awanturą w Urzędzie Miasta, ponieważ teren jest miejski i ma go doglądać firma, która pobiera za to pieniądze. Potem sadziliśmy wierzby. Napisałem w swojej nieświadomości list do pani


W tym mieście ktoś ma bardzo...

dyrektor Zarządu Terenów Publicznych na temat tego, co się dzieje na „Herbatniku”, że odbywają się koncerty, wydarzenia kulturalne, przychodzą tam warszawiacy i miło spędzają czas. I w dodatku jeszcze sprzątają ten teren. Odpowiedzią było wezwanie do usunięcia barki w ciągu siedmiu dni. Wkurzyłem się strasznie i napisałem pani dyrektor ZTP pismo pod tytułem Jaki herb ma Warszawa i dlaczego jest to Syrenka?. Odczepili się od nas na jakiś czas. A fundacja? Jak powstała?

Niewiele wtedy wiedziałem o tym, jak działa Urząd Miasta ani że współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakiekolwiek fundacje, organizacje pozarządowe. Podczas jednego z koncertów podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział, że bardzo mu się podoba to, co tutaj robimy, i że chciałby mnie zaprosić na konferencję Europejskie Dni Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Przede mną występował dyrektor koncernu Daimler-Chrysler na Niemcy i opowiadał, jak jego firma rewitalizuje za miliony euro port na Renie po Bundeswehrze. Ja miałem opowiedzieć, jak za zero złotych robię nielegalne koncerty w Porcie Czerniakowskim na zardzewiałej barce, którą kupiłem za złotówkę. Byłem strasznie zestresowany, na szczęście przygotowałem to sobie i napisałem na kartce. To było moje pierwsze wypracowanie po maturze, pod tytułem Barka „Herbatnik” z Portu Czerniakowskiego – nadrzeczna kultura OFF, rewitalizacja przestrzeni publicznej na własną rękę. I dostałem owacje na stojąco. To poparcie od ludzi, którzy tam byli, było dla mnie bardzo ważne. Ministrowie, dyrektorzy biur miejskich, Stołeczny Konserwator Zabytków, autorytety, eksperci – mówili mi, że robię dobre rzeczy i żebym robił je dalej. To było ważne, dostałem potwierdzenie, że robię coś pożytecznego, od ludzi, z którymi dotychczas nie miałem kontaktu. To było jakieś uwiarygodnienie dla mnie. Wtedy dotarło do mnie, że to, co robię, spełnia w 100% misję organizacji pozarządowej, tylko samej organizacji nie ma. Więc napisałem statut i 14 lutego 2005 roku zarejestrowałem Fundację Ja Wisła, której celem jest ochrona dziedzictwa kulturowego i środowiska przyrodniczego Wisły oraz

19


20

Kuźnia Kampanierów 2

promocja takich zachowań i działań, które umożliwiają kontakt z rzeką w sposób nieniszczący przyrody, krajobrazu, środowiska. W sposób dający możliwość zrozumienia tej rzeki. Sformalizowanie Waszych działań pozwoliło w końcu starać się o dofinansowanie.

Tak, zarejestrowawszy fundację, mieliśmy szansę na otrzymywanie wsparcia z urzędu i zaczęliśmy się starać o to wsparcie. Na początku to były niewielkie dotacje, w 2005 roku dostaliśmy pierwszą – chyba pięć i pół tysiąca złotych. Zrobiliśmy wtedy pierwszą edycję KinoMostu. Przestrzeń na Cyplu Czerniakowskim pod mostem Łazienkowskim, bardzo fajny, designerski teren, wówczas była to czarna dziura. To było miejsce, gdzie mafia dzieliła się ze skorumpowanymi policjantami pieniędzmi za narkotyki. Cypel Czerniakowski był miejscem, gdzie odbywały się walki psów, gdzie zostało zabitych kilku ludzi. Kiedyś tacy panowie bez karków odwiedzili nas nawet na barce. Na szczęście nas zlekceważyli, bo okazaliśmy się zbyt słabym dla nich przeciwnikiem i nie wiedzieli, jak nas ugryźć, więc tylko przez telefon meldowali komuś, że „siedzą na kocach, szefie, siedzą na kocach”. Postanowiliśmy ich stamtąd przepędzić. Namówiłem dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie, żeby przywiózł 100 ton piasku i zrobiliśmy tę przestrzeń od nowa: rozsypaliśmy piasek na ziemi, na nim postawiliśmy leżaki, świeczki, ekran uszyty ze spadochronu, zawieszony na kilometrze sznurka od snopowiązałki i stary projektor. Gdy na seans zaczęło przychodzić 150–200 osób, miejsce nabrało zupełnie nowego kontekstu. To było pierwsze plenerowe kino w Warszawie po Jutrzence z lat 60. Bandyci zniknęli jak kamfora. Potem pojawili się studenci, przyjeżdżali ludzie rowerami, całymi rodzinami leżeli na piasku, paliły się rzędy świeczek, były oklaski jak w starym Iluzjonie. To było kino z duszą. To był pierwszy taki projekt, który jednocześnie zmieniał tę przestrzeń fizycznie, bo tam wcześniej było potłuczone szkło, pety i bandyci w beemwicach. To było piękne. Miałem poczucie, że robimy coś naprawdę pożytecznego. Wtedy zauważyły nas media. Przyjeżdżały telewizje, radia, dzienniki i relacjonowały to, co robimy. Zrobili dla nas dobrą robotę popu-


W tym mieście ktoś ma bardzo...

laryzatorską, pokazując to, co się dzieje w jakiejś niszy nad Wisłą, w terenie wyklętym, gdzie nic nie można zrobić, w którym się nie da, w którym jest syf, beznadzieja, niebezpiecznie i groźnie. Myśmy byli takimi pionierami pokazującymi, że można, że się da, że tu jest fajnie, że ludzie chcą przyjść nad Wisłę, tylko trzeba im dać szansę. Myślę, że też dzięki temu nasze działania zostały dostrzeżone przez Urząd Miasta. Dotacje na działania fundacji zaczęły rosnąć lawinowo: z poziomu pięciu tysięcy złotych w 2005 roku do poziomu kilkuset tysięcy złotych, łącznie z dotacjami województwa mazowieckiego i Ministerstwa Kultury do prawie 800–900 tysięcy w 2009 roku. Wtedy fundacja realizowała po kilkanaście projektów rocznie. Co robiliście za takie fundusze?

To były cykle, które zaczynały się na początku maja, a kończyły pod koniec października. Na „Herbatniku” były po dwa koncerty w tygodniu, przedstawienia teatralne, były Tańce na Dechach. Ponadto: edukacyjne rejsy łodziami, rejsy na Bielany o świcie i o zmroku, rejsy z okazji Powstania Warszawskiego, wyświetlanie filmów pod mostem, wycieczki rowerowe „Kryterium Wisły”, czyli rajdy rowerowe wzdłuż Wisły po Mazowszu, spływy kajakami po małych mazowieckich rzekach. Znakowaliśmy granice rezerwatów przyrody Wyspy Zawadowskie i Wyspy Świderskie, w ramach wolontariatu pracowniczego zbieraliśmy śmieci i sadziliśmy wierzby. Większość tych projektów, które robiliśmy, to były projekty, które przecierały drogi i pokazywały, że Wisła to wspaniałe pod każdym względem miejsce. Wierzyłem wtedy, że już za chwilę będziemy w stanie zorganizować poważną, potężną placówkę edukacyjną nad rzeką, gdzie powstanie Muzeum Wisły, którego sercem będzie Dworzec Wodny. Przyciągnąłeś warszawiaków nad Wisłę, mieliście poparcie mediów, wsparcie od miasta. Wszystko się nagle urwało. Dlaczego?

Za sprawą jednego pana. Pełnomocnika Prezydenta m.st. Warszawy ds. zagospodarowania nadbrzeża Wisły, pana Piwowarskiego. Paradoksalnie, to my walczyliśmy o utworzenia takiego stanowiska, przez dwa lata o to zabiegaliśmy. Wcześniej udało się powołać Komisję Dialogu Społecznego

21


22

Kuźnia Kampanierów 2

ds. Wisły w Warszawie, która skupiała pasjonatów, naukowców, czołowe autorytety z tytułami profesorskimi, przyrodników, całą gamę ludzi, którym Wisła z jakiegoś powodu była bliska i chcieli poświęcać swój wolny czas na to, żeby dobrze doradzić. Wydawało mi się wtedy, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Tymczasem okazało się, że miasto z wolnej ręki zamówiło opracowanie koncepcji planu zagospodarowania obu brzegów Wisły, ignorując wielomiesięczną pracę Komisji. Całe porozumienie, które wypracowaliśmy w ciągu roku – bo Wisła to bardzo wiele wizji i trzeba o tym rozmawiać – cała nasza praca poszła na marne. To był praktycznie koniec współpracy. Pełnomocnik Prezydenta ds. Wisły powiedział mi, że na polecenie z poziomu dyrektora biura więcej ma być w mediach o tym, co robi miasto, a nie Ja Wisła. To był taki czas, kiedy wszyscy dziennikarze byli zainteresowani naszą działalnością, cieszyliśmy się autorytetem i uznaniem. Dzisiaj myślę, że specjaliści od PR w Ratuszu postanowili zawłaszczyć nasze osiągnięcia, sympatię ludzi i mediów na potrzeby kampanii politycznej. Nagle dotacje dla Fundacji zaczęły gwałtownie wysychać. Złożyliśmy wniosek na projekt „Chodź nad Wisłę”, który wcześniej realizowaliśmy z ogromnym sukcesem, w którym wzięło udział mnóstwo osób, dzieci, szkół. Mieliśmy 141 stron rekomendacji. Dostaliśmy zero punktów. W Centrum Komunikacji Społecznej usłyszałem od pani dyrektor: „Panie Przemku, pan wie i ja wiem”. Podejrzewam, że wystarczył jeden telefon od Pełnomocnika z przykazem, żeby nie dawać nam dotacji. W następnym roku większa część naszego projektu została zrealizowana w ramach zadań własnych Pełnomocnika. Skąd taka nagła niechęć miasta do Fundacji, po kilku latach udanej współpracy?

Sądzę, że zaczęło się od mojej interwencji w sprawie Wawra, czyli dzielnicy, w której mieszka pani prezydent Gronkiewicz-Waltz. Wiosną 2008 roku na terenie międzywala Wisły, na obszarze Natura 2000, na powierzchni około 40 hektarów została nielegalnie zdeponowana gigantyczna ilość nielegalnych odpadów z budowy – gruz, betony, ziemia, to wszystko plantowane przez buldożery. Zatrzymaliśmy te prace, w momencie kiedy


W tym mieście ktoś ma bardzo...

spychacz pchał hałdy betonu w kierunku topoli, na której dwa bieliki właśnie budowały gniazdo. W dodatku jest to obszar zalewowy, czyli taki, którego ukształtowania nie można zmieniać ze względów przeciwpowodziowych. Żeby robić tam cokolwiek, cokolwiek składować, trzeba mieć zgodę Dyrektora Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Oczywiście nie muszę mówić, że żadnej zgody nie było. W tej sprawie wszystkie instytucje, które powinny stać na straży prawa, umorzyły postępowania. Prokuratura, policja, Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej, Urząd Marszałkowski i prezydent Warszawy. Jedyną konsekwencją był mandat dla operatora spychacza. Smutne jest szczególnie to, że pani prezydent umorzyła postępowanie. Być może chodziło o to, że pan przedsiębiorca, który to robił, był jej sąsiadem. A może o to, żeby ten teren zamienić na bardzo drogie działki budowlane, bo powyżej, na skarpie stoją już jedne z najdroższych rezydencji w Warszawie. Myślę, że mówienie o tym wtedy, nagłaśnianie tej skandalicznej sprawy sprawiło, że popadliśmy w niełaskę. Innym punktem zapalnym była kwestia burzenia pozostałości po starych plażowych prysznicach z lat 60. w ramach oczyszczania terenów nad Wisłą pod Stadionem Narodowym z okazji Euro 2012. Miasto próbowało wprowadzić tam ciężki sprzęt do rozbiórki, do pięknego lasu łęgowego. Zorganizowaliśmy happening, na który przyszły całe rodziny z dziećmi, i z pomocą młotków rozmontowaliśmy i wynieśliśmy ręcznie 16 ton gruzu na chodnik przy Wybrzeżu Szczecińskim, co spotkało się z bardzo złym przyjęciem ze strony miasta. Okazało się przecież, że nie trzeba wjeżdżać na brzeg kilkutonowym buldożerem ani wycinać drzew, tylko można to zrobić kosztem mniejszej ingerencji. Pan Pełnomocnik wtedy ciężko się na mnie obraził. Kolejna sprawa, która działa się w tym czasie, to kwestia selektywnej wycinki drzew pod budowę ścieżki rowerowej na praskim brzegu. Staraliśmy się przekonać Urząd Miasta, żeby zrobić to za pomocą klucza gatunkowego i wyciąć klony jesionolistne, które są gatunkiem inwazyjnym, przeznaczonym do wycięcia w planie ochrony obszaru Natura 2000 w Dolinie Środkowej Wisły. Kiedy zaczęła się wycinka, okazało się, że pilarze cięli wszystko, jak leci. Zrobiłem wtedy burzę w Biurze Ochrony Środowiska, żeby Urząd zaczął szanować ustalenia. Udało nam

23


24

Kuźnia Kampanierów 2

się zmusić ich do tego, żeby nie zniszczyli wszystkiego na tym terenie. Ale pan Piwowarski nigdy mi tego nie wybaczył. W 2010 roku doprowadził do tego, że tylko jedna organizacja miała realizować cały Festiwal Sztuki nad Wisłą Przemiany – ogromną imprezę, mieszankę różnych działań. Pomysł iście szatański. Wyłożyliśmy się na jakimś małym błędzie formalnym. Żadna organizacja nie dostała wtedy środków, a miasto z pieniędzy, które miały być przeznaczone na rewitalizację Wisły, dało 3 miliony złotych dla Centrum Nauki Kopernik, które robi Festiwal Przemiany w ciągu trzydniowej imprezy. Biuro Kultury przestało ogłaszać konkursy na działania nadwiślańskie, a pieniądze Pełnomocnik po prostu przekazał innej instytucji miejskiej. W pewnym momencie w działania przeciwko Wam była zaangażowana policja rzeczna.

Kolejna absurdalna sytuacja, która mocno wpłynęła na nasz wizerunek. W 2009 roku rozpoczęliśmy projekt „Na Bielany”, czyli dwa razy dziennie rejsy z Portu Czerniakowskiego krypą Basonia. Jednym z elementów tego rejsu było przepłynięcie przez Port Praski, czyli pod samym Komisariatem Policji Rzecznej. Komendant i wszyscy policjanci widzieli nas przynajmniej cztery razy codziennie. Po tygodniu, kiedy wypływaliśmy z kompletem pasażerów, pojawiły się nagle dwie policyjne motorówki na sygnale i zawróciły nas do portu. A tam, na brzegu tłum dziennikarzy, czekają kamery, mikrofony i odbywa się aresztowanie krypy Basonia. Rzecznik prasowy policji odczytuje komunikat, w którym wymienia paragrafy zarzutów narażenia na uszczerbek życia i zdrowia przez prezesa Fundacji Ja Wisła Przemka Paska, mówi o dzieciach przywiązanych do leżaków i leżakach zaklinowanych w podłodze, co groziło w przypadku wywrócenia łodzi katastrofą i roztacza czarne wizje. Krypa jest aresztowana, aresztowane są wszystkie kamizelki ratunkowe, koła itd. Mi i sternikowi są postawione zarzuty karne i spawa wygląda bardzo źle. Trwa trzy miesiące i po tym czasie Prokuratura Rejonowa Warszawa-Praga umarza postępowanie z braku znamion czynu zabronionego na podstawie oceny rzeczoznawcy ds. wypadków na śródlądziu, pana Bohdana Prądzyńskiego


W tym mieście ktoś ma bardzo...

z Gdańska. To jest wybitna postać, kapitan żeglugi, który wykonał to, czego ja nie miałem, budując krypę, czyli analityczne przekalkulowanie wielkości i masy, gęstości drewna, materiału użytego itd. Z badania tego wyszło, że łódź jest niewywracalna. Nie da się za pomocą dwunastu pasażerów, którzy są na pokładzie, spowodować wywrócenia krypy ze względu na jej proporcję i masę, bo ona ma 12 na 4 metry, jest takim płaskim prostokątem i jest bardzo stabilna. W dodatku, jak napisał, wyporność drewna użytego do budowy łodzi zapewnia jej całkowitą niezatapialność. Czyli nawet gdyby pasażerowie zmówili się przeciw załodze i wyrąbali siekierami dziurę w dnie, to łódź nabierze wody i będzie płynąć dalej, ponieważ drewno jest wyporne i unosi się dalej. Konkluzją analizy tej historii spisanej przez rzeczoznawcę na polecenie Prokuratury było to, że zarzuty były nieadekwatne i narażenie było abstrakcyjne. Sprawę umorzono. Ale przez trzy miesiące rzecznik prasowy policji i wiele mediów, które zostały odpowiednio poinstruowane, głosiło wprost przeciwną informację. Zepsuło to nam opinię i wiele relacji, na przykład ze sponsorami i firmami, które z nami wcześniej współpracowały, a teraz nie chciały się już z nami pokazywać, ponieważ w mediach pojawiały się czołówki typu „Krypa – niebezpieczna”, „Ja Wisła robi coś złego”. Tymczasem kiedy okazało się, że wszystko jest OK, wtedy wokół tego była cisza, żadnej wzmianki w mediach. Bardzo łatwo zniszczyć czyjś wizerunek. Policja doskonale wiedziała, co robimy, i każdy policjant mógł ze swojego gabinetu w Komisariacie Rzecznym wystawić lizak przez okno i nas skontrolować, a nie zrobił tego, tylko urządzili spektakularną akcję. To było działanie celowo wymierzone w Fundację Ja Wisła. Kto za tym stał? Tego się pewnie nigdy nie dowiemy. Prowadziłem własne dochodzenie. Komendant Komisariatu Rzecznego Policji powiedział mi: „Panie Przemku, my do pana nic nie mamy. My pana szanujemy i jest wszystko OK, ale dostaliśmy taki rozkaz z Komendy Stołecznej i jesteśmy służbą, i musimy wypełniać rozkazy. Więc jeżeli pan chce tę sprawę drążyć dalej, to proszę do Pałacu Mostowskich, życzę powodzenia”. Próby dotarcia do inspiratorów nie przyniosły skutku. Pisałem do Wydziału Kontroli w tej sprawie i za każdym razem rozchodziło się na niczym. Wiele miesięcy oczekiwań, odpisywania w kolejnych terminach,

25


26

Kuźnia Kampanierów 2

kiedy jedne dobiegały końca, odpowiedzi, że sprawa jeszcze jest nierozpatrzona, po czym, że nie do końca wiadomo, o co chodzi, że komendant ubolewa… Po wielu miesiącach już byłem tak zmęczony, że sobie odpuściłem. Był ktoś, kto miał tak długie ręce, że sięgał do Pałacu Mostowskich. Kto to jest, kto to był? Nie wiem. Bardzo nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna to mało powiedziane. Ale doświadczyłeś też tego, że praca społecznika może być po prostu niebezpieczna.

To było jak film. Historia z Wawra, z tą nielegalną zwałką odpadów. Będąc tam na miejscu, widziałem, kto przywozi te odpady. Jedna z największych firm przewozowych w Warszawie. W swojej naiwności po prostu pojechałem do ich siedziby, żeby spytać, dlaczego to robią, w jakim celu, czy wiedzą, że to obszar Natura 2000. Sekretarka wzięła ode mnie kontakt i po jakimś czasie zaprosiła na spotkanie z właścicielem. To było dziwne spotkanie. Okazało się, że pan właściciel posiada niezwykle szczegółową wiedzę na mój temat, wie, co robię, wie, gdzie mieszka i pracuje moja dziewczyna, moja mama, pokazuje mi zdjęcia z naszych rejsów. Najpierw był bardzo miłym wujkiem, a po chwili, nie wprost, klucząc wokół tematu, doszedł do punktu, w którym zaczął mi sugerować, co może się stać, jeśli nie odpuszczę tego tematu. Co może się stać mnie, a może mojej dziewczynie, mojej mamie. „Bo wie pan, pan tak pływa tą łódką, a czy pan ma wszystkie dokumenty do tej łódki? Może ktoś przecież wypaść za burtę”. Czułem się jak w filmie Ojciec chrzestny. Wszystko to okraszone historiami, kogo zna na najwyższych szczeblach, łącznie z kierownictwem Komendy Głównej Policji, Komendy Stołecznej i Zarządu Mienia Miasta. Atmosfera była coraz gęstsza. Kiedy stamtąd wychodziłem, byłem zlany potem i marzyłem tylko o tym, żeby już nigdy go nie spotkać. Na placu przed siedzibą firmy, kiedy proponował mi podwiezienie swoją luksusową limuzyną, wskazał na jedną z wielkich ciężarówek na parkingu i powiedział: „Wie pan, taka ciężarówka waży 16 ton. Niech pan nie wkłada palca pod koło, bo te koła tak czy inaczej będą jeździć. Zapomnij o mnie, ja zapomnę o tobie”.


W tym mieście ktoś ma bardzo...

Rzeczywiście jak z Ojca chrzestnego. Zapomniałeś?

Tak. Nie wiem, na ile naprawdę był groźny, ale nie mogłem narażać moich bliskich. Dotarło do mnie wtedy, że dotknęliśmy ogromnego biznesu, że ta ziemia, te odpady są wywożone nielegalnie, ponieważ na tym się zarabia ogromne pieniądze. Że to jest prawdopodobnie tylko wierzchołek góry lodowej, którego dotykamy przez przypadek, i tacy panowie wywożą odpady w sto innych miejsc. A skoro to robią, bez konsekwencji, to znaczy, że są elementem wielkiej układanki. Wcześniej naiwnie sądziłem, że takie coś wystarczy zgłosić do prokuratury i sprawa jest oczywista, sprawca jest znany, a przestępstwo jest rażące. Mieliśmy wtedy dwie podobne sprawy dotyczące degradacji przyrody na ogromnych obszarach. W Józefowie i w Nowym Dworze Mazowieckim. Równie oczywiste. Mijają lata i nic się nie zmienia. I nie zmieni się, ponieważ instytucje, które mają narzędzia, żeby jednym podpisem zmienić ten stan rzeczy, nie robią tego. Gdyby pani prezydent Gronkiewicz-Waltz wydała decyzję administracyjną nakazującą panu Jerzemu M. z Wawra usunięcie nielegalnych odpadów, to ten pan musiałby to zrobić. I prawdopodobnie temu panu ani nikomu innemu już by się nie opłacało robić takich rzeczy. Ale tego nie zrobiła, umorzyła sprawę. Cóż, jeśli ten pan chwalił się, jakie ma kontakty na wysokim szczeblu, to prawdopodobnie je ma. Mówisz o takich rzeczach głośno, może tym nadepnąłeś komuś na odcisk? Mam wrażenie, że miasto nie tylko przestało Was wspierać, ale zaczęło wręcz zwalczać.

Nie miasto. Konkretna osoba. Pełnomocnik Prezydenta ds. Wisły. Od 2006 roku staramy się o uzyskanie dzierżawy w Porcie Czerniakowskim. Nieustannie nam jej odmawiano. Pełnomocnik Piwowarski powiedział wprost: „Przemek, usuń się z Portu, a damy Wam żyć”. Weźmy przykład „Dech”. Parkiet o powierzchni 100 metrów kwadratowych, kilkanaście razy wykorzystywany na miejski projekt „Tańce na Dechach”. Nie rozmontowaliśmy go na zimę, zostawiając jako wspólną przestrzeń do użytkowania przez mieszkańców. Dostaliśmy wezwanie do zapłaty za użytkowany teren na astronomiczną kwotę. Okazało się, że Zarząd

27


28

Kuźnia Kampanierów 2

Mienia Miasta przysłał swoich mierniczych, którzy wyliczyli, że Fundacja zajmuje ponad 6 tysięcy metrów kwadratowych. Przypomnę, że parkiet miał ich 100. Ale w jednym miejscu był parkiet, w drugim stał toi toi, w trzecim leżała drewniana łódka, a w czwartym stojaki rowerowe – dodajmy, że postawione przez samorząd, bo przez Urząd Dzielnicy Śródmieście. Łącząc linią te cztery punkty, rzeczywiście otrzymamy ponad pół hektara. Warszawiacy napisali do Urzędu tysiące listów w tej sprawie. Po wielu miesiącach spór został rozwiązany na naszą korzyść w przeddzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Tego samego dnia o godzinie siedemnastej dyrektor Jakubowicz z Zarządu Mienia Miasta zmieniła swoją decyzję, czego nie była w stanie zrobić przez jedenaście miesięcy walki. Ale dostaliśmy karę za opóźnienie w zapłacie – 17 tysięcy złotych. Ówczesny wiceprezydent dał mi słowo honoru, że jak zapłacimy, to dostaniemy teren pochylni pod dzierżawę, o którą występowaliśmy od początku. Zapłaciliśmy, co nas prawie zrujnowało, a zamiast pochylni dostaliśmy propozycję przeniesienia się na Cypel Czerniakowski, czyli działkę bez dostępu do wody oddzieloną od Wisły ulicą. Znów okazaliśmy się naiwni w relacjach z miastem. A teraz coś jak z Mrożka. Po wielu miesiącach próśb w lipcu zaczęły się mediacje między Pełnomocnikiem a mną, dotyczące wezwania do zapłaty za cumowane łodzie. Nie płaciliśmy, bo po sąsiedzku jest komercyjna firma, która ma wodę za darmo, a to po prostu niesprawiedliwe. Mediacje Pełnomocnik zaczął od informacji, że mamy też inne zadłużenia, za stacjonowanie w dolince Portu Czerniakowskiego. To teren, który nie podlega dzierżawie, więc miasto nie może pobierać opłat. Okazało się, że w 2012 roku miasto zmieniło granice działki geodezyjnej, wyłączając dolinkę z Portu na dwadzieścia kilka miesięcy, więc zajmowaliśmy nielegalnie teren należący do miasta. Przez ten czas narósł dług około 150 tysięcy złotych W tym samym roku trzy razy składaliśmy wnioski o dzierżawę terenu, wszystkie odrzucone. O zmianach granicy Portu nikt nas nie poinformował. Działalność Pełnomocnika urąga pełnieniu służby publicznej, a takie posunięcia – uważam, że powinny być karalne.


W tym mieście ktoś ma bardzo...

To jak wygląda teraz Wasza sytuacja?

We wtorek stąd znikamy. Dzisiaj mamy piątek… Nie wiem, co powiedzieć… Korzystając z tych doświadczeń, co mógłbyś doradzić ludziom, którzy chcą działać?

Właśnie nie wiem, czy mogę coś radzić, bo mi się wszystko nie udaje… Ale myślę sobie, że te wszystkie historie spowodowały zmiany mnie samego. Jestem dzisiaj innym człowiekiem, niż byłem w 2003 roku, kiedy zaczynałem przygodę z „Herbatnikiem”. Ona zmieniła bieg mojego życia. Zbudowałem wokół niej również samego siebie. Być może bez tej przygody byłbym w zupełnie innym miejscu swego życia, ale być może wcale nie lepszym. Może byłbym nad Jeziorkiem Czerniakowskim bezdomnym alkoholikiem, a nie jestem. Więc myślę, że jeżeli ktoś ma pasję, ma wizję, widzi potrzebę społeczną, widzi cel i czuje, że to jest słuszna droga, to nawet wbrew przeszkodom należy to robić. Z pewnością jest tak, że sprzyjające otoczenie pomaga w realizacji. Być może gdyby Fundacja Ja Wisła nie miała wroga w Urzędzie Miasta na stanowisku Pełnomocnika ds. Wisły, to dzisiaj w sprawie Wisły byłaby instytucją taką jak Muzeum Powstania Warszawskiego. Ale potoczyło się inaczej. Wierzę, że nie należy tracić nadziei. Może nie warto wchodzić w konflikty od razu ze wszystkimi, ale nie można być uległym, ciepłym, miłym i sympatycznym dla ludzi, którzy na to nie zasługują. Trzeba mieć własne zdanie i należy to zdanie jasno wypowiadać. Warto dbać o motywację, o to, czy na pewno wiemy, o co nam chodzi. Czy w organizacji na pewno wszyscy mamy ten wspólny cel, czy też spotykamy się, bo lubimy się spotykać. Warto to sobie uświadamiać, zadawać pytania: „Po co ja to robię? Czy ja naprawdę chcę to robić?”. Pasja jest bardzo ważna, ale bez prawdziwej motywacji skończy się przy pierwszych niepowodzeniach. „Herbatnik” pewnie pójdzie na żyletki, ale ja się nie poddaję. I co dalej?

Nowa łódź i może w końcu ten Amsterdam…

29


Gdy się w coś wierzy, ograni­ czenia nie istnieją z Stephanie Roth, aktywistką, ekolożką i dziennikarką, rozmawia Paulina Lota


Gdy się w coś wierzy...

Podążajcie za głosem serca. To wystarczy. Dzięki temu będziecie pracować w sposób, który jest dla was najlepszy, a wręcz będziecie mogli się w pełni zrealizować. Przestrzegam przed poddawaniem się i traceniem wiary. Póki macie wiarę, możecie przenosić góry. […] Jeśli marzycie o spełnieniu i życiu w sposób ambitny, działania kampanijne są do tego stworzone. Paulina Lota: Jak to się stało, że zostałaś aktywistką? Czy od początku miałaś taki plan, czy też zaangażowanie w sprawy ekologii pojawiło się na jakimś etapie?

Stephanie Roth: Marzyłam, tak jak pewnie większość ludzi. Marzyłam o pięknym świecie i wciąż to robię. Na studiach wiele się nie nauczyłam. Więcej o tym, co jest nieprawdą, niż o tym, co tą prawdą jest. Na uniwersytecie w Anglii studiowałam historię, politologię i filozofię. Poznałam paru wybitnych nauczycieli, którzy w istotny sposób zmienili moje spojrzenie na świat, zachęcali mnie i innych studentów do myślenia w sposób radykalny, nieszablonowy. To było bardzo ważne doświadczenie. Po ukończeniu studiów nie miałam pojęcia, co robić. Wiedziałam tylko, że nie chcę pracować w banku czy w innym miejscu, w którym praca wydawałaby mi się niesatysfakcjonująca. Chciałam robić coś, co sprawi, że będę się cieszyć na samą myśl o pracy. Wybrałam się, zupełnie przypadkowo, na wycieczkę. Wędrowałam przez długi czas po Europie i jej górach, głównie po Hiszpanii, w otoczeniu piękna przyrody. To niesamowite uczucie – wędrować po tym kraju latem i zimą i nie mieć wokół siebie nic oprócz natury. To tak, jakbym stała się jedną z jej sił i próbowała jedynie przetrwać. Znaczenie tego wydarzenia dla mojego życia tkwiło w jego niezwykłym pięknie. To wtedy właśnie postanowiłam, że pragnę poświęcić resztę życia ochronie przyrody. Gdy wróciłam do domu, rozpoczęłam pracę jako asystentka pewnego ekologa. Nazywał się Edward Goldsmith, był założycielem angielskiej Partii Zielonych. Jego osoba, postawa i życie wywarły na mnie olbrzymi wpływ. Przez kilka lat asystowałam mu w badaniach. Edward był także założycielem magazynu

31


32

Kuźnia Kampanierów 2

dotyczącego spraw środowiska naturalnego „The Ecologist”. Tam rozpoczęłam pracę jako redaktorka. Od Goldsmitha nauczyłam się w zasadzie wszystkiego, co wiem. Był niesamowitym nauczycielem, nigdy nie uciszał moich pytań. Gdybym była rośliną, on troskliwie by mnie podlewał. To było bardzo inspirujące. Sprawiało, że myślałam. Pewnego dnia aż paliłam się do tego, by całą tę wiedzę wykorzystać w praktyce. W tym czasie wybrałam się w podróż do Ameryki Południowej. Pragnęłam znów wędrować. Wszędzie, gdzie trafiłam, widziałam problemy. Zawędrowałam do wioski, której mieszkańcy skarżyli się na choroby. Okazało się, że trujące ich substancje pochodziły ze znajdującej się tuż obok olbrzymiej kopalni złota. Takich sytuacji było wiele. Wtedy naprawdę zrozumiałam, że chcę pomóc lokalnym społecznościom, chcę pomóc im walczyć skutecznie. Po urlopie, gdy wróciłam do Anglii, złożyłam w pracy wymówienie. Mój szef okazał całkowite zrozumienie w tej sprawie, wręcz mi kibicował. Te wydarzenia zaprowadziły mnie z czasem do Rumunii. Tam, w miasteczku Rosia Montana, miała powstać największa w Europie kopalnia złota. Za jej budowę odpowiadała kanadyjska firma wydobywcza. Przeprowadziłam się i mieszkałam tam przez osiem lat, które poświęciłam na prowadzenie kampanii. W ten sposób zostałam działaczką na rzecz środowiska, ale nie tylko – to mnie ukształtowało. Gdy skończyłam czterdzieści lat, zrozumiałam, że nie mogę pracować przez resztę życia jako wolontariuszka, więc przeprowadziłam się do Berlina, by pracować dla organizacji, dzięki której mogę robić to, co robię, i zarabiać. Wciąż zajmuję się sprawami środowiska naturalnego, ale nie jest to już wolontariat. Czy możesz opowiedzieć o tym, co robiłaś w Rumunii? Zaangażowałaś się w kampanię wymierzoną przeciwko powstaniu parku rozrywki Drakuli na obszarze rezerwatu leżącego w bliskim sąsiedztwie chronionego przez UNESCO miasta Sighisoara. Dlaczego zainteresowałaś się tą kampanią? Dlaczego było to ważne? Co zrobiłaś i co osiągnęłaś?

Gdy skończył się mój trzymiesięczny urlop i gdy złożyłam trzymiesięczne wypowiedzenie w „The Ecologist”, studiowałam najrozmaitsze artykuły. Natrafiłam na tekst w „International Herald Tribune” na temat tego par-


Gdy się w coś wierzy...

ku rozrywki. To mnie zaciekawiło. Rozpoczęłam poszukiwania i wkrótce skontaktowałam się z lokalną grupą przeciwników tego przedsięwzięcia. Znalazłam ich przez Internet w czasach, w których za wiele się w nim nie działo. Posiłkowałam się więc też innymi źródłami. Nie było to proste, ale się udało. W Transylwanii, gdzie mieszkali, obecna była także mniejszość niemiecka, dzięki czemu dogadywaliśmy się po niemiecku. Wtedy jeszcze nie znałam rumuńskiego. To była wspaniała lokalna grupa opozycyjna, w której znaleźli się i poeci, i księża, i dentyści – mieszkańcy miasteczka Sighisoara. Gdy przeprowadzałam z nimi wywiad do „The Ecologist”, przyszło mi do głowy, że być może poszukują wsparcia ochotników. Zaproponowałam pomoc. Spytałam, czy mogę przyjechać za dwa–trzy miesiące, a oni się zgodzili. W Rumunii to była moja pierwsza misja. Mieszkałam w Sighisoarze. Natychmiast znalazłam wspólny język z ludźmi. Nie chodzi o możliwość rozmowy po niemiecku, lecz o zrozumienie na poziomie wspólnych wartości i tego, w co wierzymy – to było wspaniałe. Staliśmy się dla siebie siostrami i braćmi. Najważniejsze w tym wszystkim było być człowiekiem, działać zgodnie ze swoimi przekonaniami i podążać za marzeniami – marzeniami o sprawiedliwym społeczeństwie i równości. To bardzo ważne podczas prowadzenia kampanii. Ale ważne jest jeszcze podejście do tematu z humorem. W kampaniach humor jest raczej niedocenianym narzędziem. Park rozrywki miał powstać w obszarze dziedzictwa UNESCO, więc na początku wszyscy zachowywali się strasznie serio, zbyt serio. Doskonale się bawiłam, gdy zajmowałam się rozluźnianiem atmosfery. Polegało to na przykład na wystawieniu ciężarówki wypełnionej czosnkiem – jechaliśmy z toną czosnku na pokładzie. Ministerstwo Turystyki promowało park, jakby to było rumuńskie El Dorado, a my wysypaliśmy cały ten czosnek przed ich budynkiem. To było korzystne dla kampanii, a ludzie mieli z tego mnóstwo frajdy. Wcześniej bardzo się martwili, wywierano na nich ogromną presję zarówno ze strony społeczności, jak i przedstawicieli władz. Presję, by park jednak powstał. Ludzie, którzy walczyli przeciwko, czuli się wykluczeni. Cudownie było wprowadzić jakiś element humorystyczny. Postawiliśmy na działanie, przygotowaliśmy demonstracje. To doświadczenie było uwalniające. Pierwsze kroki były bardzo

33


34

Kuźnia Kampanierów 2

nerwowe, truchleliśmy ze strachu przed tą wielką chwilą. Ale gdy jest już po wszystkim, człowiek czuje się uskrzydlony i szczęśliwy, bo zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że wyraził siebie wśród innych ludzi. To wzrusza, sprawia, że chce się płakać. Cudownie było stworzyć okoliczności do wyrażenia tak potężnych rzeczy. Oczywiście wygraliśmy walkę. To wspaniałe, ale stało się to dzięki nagromadzeniu cudownych okoliczności, co przewyższa siłą wszystkie działania PR-owe fundowane przez korporacje. Jakie to były cuda?

Na przykład to, że naszą sprawą zainteresował się Greenpeace na Europę Środkową i Wschodnią. Jego członkowie przyjechali wspierać nas działaniem i przywieźli ze sobą różne narzędzia. Później Karol, książę Walii, publicznie zadeklarował swój sprzeciw wobec powstania parku rozrywki. Ponadto różni ludzie z całej Rumunii zaczęli poszukiwać informacji na temat projektu i odkryli, że wiąże się z nim korupcja i spekulacja nieruchomościami. Żeby móc stworzyć park rozrywki, firma odpowiedzialna za budowę potrzebowała ziemi. Chcieli kupić tereny stanowiące własność publiczną. Prezydent miasta przekształcił własność publiczną we własność prywatną i sprzedał ją tej firmie, przy czym większość pieniędzy schował do własnej kieszeni. To była korupcja na bardzo dużą skalę i ludzie zaczęli się o tym dowiadywać. Z kolei największe cuda wydarzyły się zupełnie nieoczekiwanie. W ramach działań opozycyjnych pojechaliśmy na doroczne spotkanie organizacji UNESCO, które odbywało się wtedy w Budapeszcie. Byliśmy bardzo przejęci, bo nie wiedzieliśmy, czy uda nam się cokolwiek osiągnąć, a podczas konferencji UNESCO rumuński Minister Turystyki i Kultury oświadczył, że parku nie będzie. To był dla nas bardzo ważny moment. Najważniejsze, magiczne wręcz chwile przeżywaliśmy, siedząc razem wieczorami przy stole i planując przy piwie wszystkie działania podejmowane w ramach kampanii. To był czas przyjaźni. Snuliśmy szalone plany demonstracji. Każdy wziąłby nas za wariatów. A my siedzieliśmy nad papierami i śmialiśmy się. Uparliśmy się, że to zrobimy – i podziałało! Tu nie chodziło o narobienie planów, tylko o to, by pozwolić dojść do głosu uczuciom. I uwierzyć w nie. Gdy traci


Gdy się w coś wierzy...

się wiarę, wszystko rozpada się jak domek z kart. To była silna grupa, choć nie było nas dużo – siedem, może dziesięć osób. Ale wszyscy uwierzyliśmy w siłę naszych działań, zaparliśmy się, rzuciliśmy górę czosnku ministrowi pod nogi. Nagle dołączyło do nas sto pięćdziesiąt czy nawet dwieście osób. To były magiczne chwile. Gdy się w coś wierzy, ograniczenia nie istnieją. Byłaś wtedy wolontariuszką i aktywistką. Nie płacono Ci za twoją pracę. Jak udało Ci się przetrwać?

To temat, na który z czasem zaczęłam patrzeć inaczej. Na początku chciałam tylko robić to, w czym pokładam wiarę, chciałam spełniać marzenia. Myślałam, trochę egoistycznie, że to moje życie i że nie chcę być dla nikogo ciężarem. Miałam dużo szczęścia. Gdy pracowałam dla „The Ecologist” w Anglii, udało mi się odłożyć pewną kwotę dzięki temu, że pomogła mi moja ciotka. Mieszkała w Londynie i zaprosiła mnie do siebie. Nie musiałam płacić za mieszkanie. To bardzo dobra ciocia! Na początku mojej podróży do Rumunii miałam ze sobą oszczędności. Wydawałam niewiele, bo do życia wiele mi nie potrzeba. W Sighisoarze mieszkałam kątem u miejscowych, a moje potrzeby były niewielkie. Później, gdy przeprowadziłam się do Rosia Montany, moje zasoby się skończyły, ale miałam to szczęście, że w krytycznym momencie otrzymałam Nagrodę Goldmanów. Temu wyróżnieniu towarzyszy mnóstwo pieniędzy, więc mogłam spłacić swoje długi i zrobić coś jeszcze. Większość z tych pieniędzy wydałam na prowadzenie kampanii, część podarowałam jednemu z kolegów, który pracował razem ze mną nad kampanią w Rosia Montanie, by również i on mógł się tam utrzymać. Myślę, że jeśli martwimy się o pieniądze, to stają się one problemem. Gdy przestajemy się o nie martwić, przestają nim być. Nie miałam czasu na zamartwianie się, to nie leżało wtedy w mojej naturze. Kiedy ma się trzydzieści–czterdzieści lat nie robi się takich rzeczy, bo człowiek czuje się młody, ma mnóstwo energii. Wspomniałaś o Rosia Montanie. Kiedy park rozrywki został zatrzymany w maju 2002 roku, nie wyjechałaś z Rumunii. Postanowiłaś zaangażować się w kampanię przeciwko powstaniu kopalni złota i wykorzystaniu

35


36

Kuźnia Kampanierów 2

cyjanku w górnictwie. Trwało to wiele lat, a za swoją pracę otrzymałaś ekologicznego Nobla. Czy możesz opowiedzieć o tej kampanii? To była najdłuższa kampania, w jakiej uczestniczyłaś.

To prawda. Uważam, że to była wręcz magiczna kampania. To wielkie szczęście, że mogłam w niej uczestniczyć. Była dla mnie szczególna z wielu powodów, ale najważniejsze jest to, że ludzie w nią zaangażowani włożyli w to całe swoje serce, a za ich działaniami stała szczerość. Wyobraź sobie wioskę gdzieś w górach Apuseni. Miasteczko o wielkim, historycznym znaczeniu – starożytni Rzymianie wydobywali złoto w jego okolicach już 2000 lat temu, więc można powiedzieć, że dziedzictwo kulturowe tego obszaru jest nadzwyczajne. Tereny te były częścią Austro-Węgier, co widać po wpływach architektonicznych. Ponieważ w miasteczku zawsze było złoto, mieszkańcy żyli w dobrobycie. Gdy wyjeżdżali do Budapesztu, na przykład po to, by kupić córce suknię ślubną, przyglądali się budowlom. Robili rysunki, a gdy wracali, opowiadali o widzianych pałacach i zamawiali u lokalnych rzemieślników budowę czegoś podobnego. To trochę naiwna barokowa architektura, bardzo piękna i wciąż niezwykła, nawet ze współczesnego punktu widzenia. Rosia Montana to także społeczność z tradycjami. Tu toczy się życie, ludzie mają swoje korzenie i nawiązują głębokie społeczne relacje. Propozycja kompanii wydobywczej miała to wszystko zniszczyć. Miała tu powstać największa odkrywkowa kopalnia złota w Europie. Miała wpłynąć na otoczenie, a z jej powstaniem wiązały się różne rodzaje poważnego ryzyka. Między innymi z powodu wykorzystania ton cyjanku w ciągu trwającego szesnaście lat życia kopalni. To ma wpływ na społeczeństwo i na środowisko. Jeśli zdarzyłby się wypadek, odbiłoby się to także na krajach ościennych, na przykład na Węgrzech. Tak wyglądała sytuacja w Rosia Montanie. Po raz pierwszy przyjechałam tam z wizytą trochę nieoficjalnie i dlatego, że utworzono lokalną organizację społeczną w imieniu obrony Alburnus Maior – to stara łacińska nazwa miasta, przed powstaniem kopalni. Szeregi organizacji zasilali mieszkańcy miasta, właściciele nieruchomości. Dla tych ludzi sprawy lokalne były cenniejsze niż złoto i wszystkie pieniądze, które mogli zarobić dzięki firmie wydobywczej. Gdy ich poznałam, ujął mnie silny charakter tych ludzi i ich


Gdy się w coś wierzy...

uczciwość. To było bardzo poruszające doświadczenie. Pomyślałam, że to, co się tutaj dzieje, to szaleństwo, i zaoferowałam pomoc. Znałam język angielski i miałam nieco dziennikarskiego doświadczenia, mogłam o tym pisać. I tak właśnie się stało. Staraliśmy się, by przypadek Rosia Montany stał się tak znany, jak to tylko możliwe w granicach Rumunii, ale też poza nią. Zaczęliśmy przyglądać się historii spółki prowadzącej inwestycje – jej założyciel był zamieszany w handel narkotykami, co oczywiście bardzo nam pomogło, bo dzięki temu firma nie prezentowała się dobrze. Gdy skończyła się moja przygoda z Sighisoarą, rolnicy z Rosia Montany gratulowali mi, ale pytali również, czy mam jakieś plany na najbliższą przyszłość. Odpowiadałam, że nie wiem, a oni ściągnęli mnie do siebie. Parę dni później spakowałam rzeczy i przeniosłam się z Sighisoary do Rosia Montany. Kampania trwała osiem lat. To był niesamowity czas. Zamieszkała ze mną moja koleżanka, prawniczka organizacji – Stefania Simion. Mieszkałyśmy razem przez czas trwania kampanii i doświadczyłyśmy naprawdę wielu znaczących wydarzeń. Spółka wydobywcza postanowiła wcielić w życie zasadę „dziel i rządź”, przez co brat potrafił się zwrócić przeciwko bratu. Wykupywano domy okolicznych mieszkańców, na których bardzo w tej kwestii naciskano. Zwłaszcza na osoby starsze, którym mówiono, że muszą poświęcić się dla młodych. Wiele osób zmarło po sprzedaży swoich nieruchomości, wiele popełniło samobójstwo. To wszystko sprawiało, że pękało mi serce. Ale to, co było przy tym niezwykle piękne, to to, że ludzie poświęcili się walce, mimo że oferowano im sporo pieniędzy na dogodnych warunkach, i to, że byli zdeterminowani, żeby swojej ziemi nie sprzedać. Takich relacji społecznych nie można kupić za żadne pieniądze. W miasteczku ludzi łączyły wyjątkowe relacje. Pieniądze dałyby im tylko przeprowadzkę gdzieś indziej, do jakiejś nory. Po roku by się skończyły, a tych fantastycznych relacji nie zwróciłby im nikt. To była bardzo inteligentna postawa. Przeciwnicy kopalni byli bardzo bystrzy i zabawni i, jak wszyscy górale, bardzo uparci. To było wspaniałe. Dzisiaj, w Rosia Montanie nic się nie zmieniło – wciąż mieszkają tam mądrzy ludzie, których łączą piękne relacje i którzy przeżywają wielkie emocje. Gdy się spotykamy, przytulamy się i płaczemy. To sprawia, że świat staje się miejscem, w którym warto żyć.

37


38

Kuźnia Kampanierów 2

Co robiłaś po tym, jak już zmobilizowałaś lokalną społeczność? W jaki sposób protesty wpłynęły na życie protestujących i na Twoje życie? Wiem, że grożono Ci śmiercią. Skąd bierzesz odwagę, by wciąż walczyć?

Na kampanię prowadzoną w Rosia Montanie można spojrzeć jak na dwie chronologiczne linie. Jedna ciągnie się od 2002 roku do 2010 roku, może do 2011 roku – to był pierwszy etap kampanii. Drugi etap trwał od 2011 roku. To wtedy wydarzały się protesty okupacyjne i olbrzymie demonstracje na ulicach. Ruch związany z Rosia Montaną był największym ruchem w całej Rumunii. Z czasem rozwinął się, bo protesty przybrały na sile. Na początku, w 2002 roku, w Rosia Montanie doszło do spotkania przedstawicieli rumuńskich organizacji pozarządowych, którzy wyrazili sprzeciw wobec budowy kopalni złota. To było czterdzieści czy pięćdziesiąt organizacji. To one stanowiły trzon kampanii Save Rosia Montana – inicjatywy, której zadaniem było wpieranie grupy opozycyjnej Alburnus Maior. Ja byłam łączniczką między tymi inicjatywami, bo potrzebowano kogoś, kto będzie odpowiedzialny za komunikację między nimi. Żeby jedni wiedzieli, nad czym pracują drudzy, żeby ich żądania się pokrywały. Koordynacja tego wszystkiego wykraczała daleko poza Rumunię, było tak na przykład w przypadku kontaktów z organizacjami pozarządowymi zajmującymi się wydobyciem i górnictwem, zasobami, dziedzictwem kulturowym. Tak kształtowała się struktura kampanii. Od 2004 roku naszą główną metodą działalności stało się podejmowanie kroków prawnych. Na początku protestowaliśmy na ulicach, zajmowały nas takie rzeczy jak na przykład demonstracja, która odbyła się przed tym okropnym domem, w którym mieszkał kiedyś Ceauşescu, podczas której dużo krzyczeliśmy. Politycy ściskali nasze dłonie i mówili, że to wszystko jest bardzo fajne, ale żebyśmy już lepiej pojechali do domu. Nic z tego nie wynikało. Przez jakiś czas było nam smutno, a potem stwierdziliśmy, że sprawa skończy się w sądzie. Dzięki pieniądzom z Nagrody Goldmanów mogliśmy podjąć działania prawne. Odnieśliśmy ogromny sukces. Moja koleżanka Stefania jest absolutnie genialną prawniczką, to ona zajęła się większością pracy. Dzięki niej wygrywaliśmy sprawy sądowe. Prace nad kopalnią nie mogły


Gdy się w coś wierzy...

posuwać się dalej, bo unieważnialiśmy pozwolenia na budowę lub powstrzymywaliśmy ich wydawanie. Mimo że to miała być największa kopalnia złota w Europie, to odpowiedzialna za nią firma wciąż musiała uzyskać niesamowitą liczbę pozwoleń, by wydobycie było możliwe. I mówimy tutaj o liczbie stu sześćdziesięciu czy dwustu dokumentów: pozwolenie archeologiczne, plany miejskie, plany specjalne, plany leśne. Za każdym razem, gdy oni uzyskiwali na coś pozwolenie, my kwestionowaliśmy je w sądzie. I tak ich blokowaliśmy i blokowaliśmy, aż do skutku. Nie było łatwo, próbowaliśmy wiele razy, wciąż walczyliśmy i w końcu odnieśliśmy sukces. Zablokowaliśmy wydanie wszystkich niezbędnych pozwoleń. Nie było już mowy o kopalni. To było zwycięstwo. I tu warto wspomnieć o jednej rzeczy związanej z wygrywaniem kampanii. Wielkie zwycięstwo jest możliwe, ale nierzadko jest tak, że składają się na nie niepozorne, małe wygrane. To nie jest wielki wybuch, ale w końcu i tak udaje się osiągnąć cel. To była pierwsza część kampanii polegająca głównie na organizowaniu. Organizowaniu w kategoriach kultury, środowiska, społeczeństwa, ekonomii. Potem przychodzi czas na zawiązanie silnych sojuszy z organizacjami pozarządowymi, których działalność dotyka tych właśnie obszarów. Na przykład gdy mówimy o kulturze, kontaktujemy się z ICOMOS (Międzynarodową Radą Ochrony Zabytków i Miejsc Historycznych) albo z uniwersytetem. Wtedy prowadzenie drugiej części kampanii przychodzi łatwo. Ludzie połączyli swoje siły, dlatego że sprawujący wtedy urząd prezydent zgłosił propozycję ustawy, która pozwalałaby na wysiedlenie mieszkańców z ich ziemi. Nie mógł wydać pozwolenia na budowę kopalni, bo je zablokowaliśmy, więc użyto innych środków. Został zmuszony do podjęcia decyzji nadzwyczajnej i zrobił to. Ustanowiono prawo, które miało zastosowanie wyłącznie w przypadku tej jednej kanadyjskiej spółki wydobywczej. Nie stosowało się do innych podmiotów w skali narodowej. Ustanowienie tego zapisu było niezgodne z prawem – nie można tworzyć ustaw, które nie stosują się do wszystkich. Miało to pozwolić na wysiedlenie ludzi z terenów Rosia Montany. Gdy świadomość społeczna na ten temat wzrosła, podjęto działania na ogromną skalę. Zaczęły się protesty, ludzie wyszli na ulice – to było wspaniałe!

39


40

Kuźnia Kampanierów 2

Ale kampania wciąż trwa.

To prawda. Dlaczego? Co się stało? W maju 2010 roku Parlament Europejski zdecydowanie głosował za zakazem wykorzystania cyjanku w górnictwie, ale do tej pory Komisja Europejska odmawia działania w tej sprawie. Czy to jest właśnie przyczyną?

Tak, sprawa ponownie wynika z politycznych zawiłości. Parlament Europejski wprowadził najsurowszy zakaz w historii – zakaz stosowania cyjanku w górnictwie – ale Komisja Europejska nie chce pozwolić, by wszedł on w życie. Prosiliśmy o wszystkie dostępne informacje oraz o wgląd w dokumentację dotyczącą produkcji cyjanku oraz wydobycia. Mocno naciskaliśmy na Komisję Europejską, by zajęła się sprawą. Kopalnie prowadzące wydobycie przy użyciu cyjanku wciąż stanowią w Europie poważny problem. To obłęd, wystarczy pomyśleć o tym, że ludzie zażywają cyjanek, by popełnić samobójstwo, podczas gdy w kopalniach każdego roku zużywa się tego całe tony. I wciąż zdarzają się wypadki, że cyjanek przedostaje się do środowiska w ogromnych ilościach. Potem mamy całe jeziora martwych ryb i inne potworności. Trzeba się za to natychmiast zabrać. Poza tym spółka wydobywcza Gabriel Resources wciąż istnieje. Przetrwała potężny cios, jest osłabiona, prawie nikogo nie zatrudnia. Ale istnieje. Tak długo, jak istnieje, musimy pozostać czujni. I jesteśmy czujni. Skąd bierzesz odwagę do działania? Wspominałam już o groźbach i innych problemach.

Szczerze mówiąc, chciałabym być tak odważna. Wspominałam już o mojej przyjaciółce, Stefanii Simion. Mieszkałyśmy razem, dwie dziewczyny, które musiały wspierać się nawzajem. Gdy jedna była słaba, to druga musiała znaleźć w sobie siłę. To ona dała mi tę siłę. Dzisiaj wciąż się przyjaźnimy, wtedy potrzebowałyśmy siebie nawzajem, by przetrwać. Z czasem przestaje się zwracać uwagę na groźby. Na początku myślałam: „Dobry Boże, oni mnie zabiją!”, a Stefania mówiła mi: „Nie przejmuj się tak, oni są tylko pijani”. Potem okazuje się, że nasza praca jest dużo ważniejsza i zwyczajnie brakuje czasu na rozmyślanie o takich rzeczach.


Gdy się w coś wierzy...

Zanim przejdziemy do tematu wyjazdu do Berlina, porozmawiajmy o Nagrodzie Goldmanów, nazywanej ekologicznym Noblem, którą otrzymałaś w 2005 roku. O tym, jak spożytkowałaś pieniądze już mi opowiedziałaś. Ale co oznacza dla ciebie sama nagroda? Jak wpłynęła na Twoją pracę?

Stanowiła dla mnie ważne potwierdzenie. Podczas pracy nie zadajesz sobie pytań, dlaczego to robisz. Ja nigdy nie zadawałam. Robiłam i wciąż robię to, w co wierzę. Nie mam czasu na zastanawianie się, bo życie jest zbyt krótkie, a ja koncentruję się na działaniu. Mojej rodzinie nie było łatwo mnie zrozumieć. Myślę, że wyobrażali sobie mnie jako matkę i żonę, pracującą na przyzwoitym stanowisku. Choć nie rozumieli tego, co robię, bardzo mnie wspierali. Zwłaszcza moja matka, ona wciąż stara się mnie wspierać. Ta nagroda dała im dużo radości, sprawiła, że czuli się ze mnie dumni. Miałam wielkie szczęście, że ją otrzymałam. Spotkałam innych laureatów oraz ludzi z fundacji odpowiedzialnej za nagrodę – to fantastyczne postacie. Nigdy nie sądziłam, że spotka mnie takie wyróżnienie, zaszczyt, że znajdę się wśród takich ludzi. Zupełnie tak, jak w Sighisoarze – patrzysz komuś w oczy i już wiesz, że możesz czuć się jak w domu. To cudowne, znaleźć się wśród ludzi, którzy nie boją się być ludźmi. W tej chwili mieszkasz w Berlinie, zaangażowana jesteś w kampanię Stop TTIP. Dlaczego? Jakie widzisz zagrożenia związane z tym traktatem, co robicie, czy wierzycie, że pod wpływem protestów umowy nie zostaną podpisane?

Powodem, dla którego pracuję nad kampanią Stop TTIP, są zagadnienia bardzo podobne do tego, co działo się w Rosia Montanie. Od kiedy stamtąd wyjechałam, pracuję nad kampaniami, które są w jakiś sposób powiązane z kampanią z Rumunii. Może nie do końca bezpośrednio, ale w pewnym stopniu na pewno. Najpierw pracowałam na rzecz organizacji walczącej o prawa drobnych producentów rolnych, więc potrzebowaliśmy informacji dotyczących rolnictwa obszaru Europy Wschodniej, które okazałyby się przydatne podczas debaty z politykami. Sprawa dotyczyła rolników z Polski, ale ich problemy okazały się podobne do problemów, z jakimi borykali się rumuńscy rolnicy: wielkie firmy drapieżnie zagarniały rynek, z którym drob-

41


42

Kuźnia Kampanierów 2

ni producenci mogli się już tylko pożegnać. Praca nad tą kampanią pozwalała mi wciąż skupiać się na sprawach Europy Wschodniej. Teraz, przy pracy wokół TTIP, to wciąż ma znaczenie. Kanadyjska spółka, która działała na obszarze Rosia Montany, będzie się teraz starać o odszkodowanie od rumuńskiego rządu, a będą to kwoty liczone w miliardach. Wszystko przez to, że rząd nie wydał pozwolenia na budowę tej cholernej kopalni. Mam pewne obawy co do tego, co wydarzy się w Rosia Montanie. Mam nadzieję, że jej historia będzie traktowana jako studium przypadku, z którego wszyscy wyciągną wnioski i który pomoże nam walczyć z takimi inicjatywami jak kanadyjska CETA. To zmotywowało mnie do pracy nad kampanią Stop TTIP. To, co robimy, wiąże się także z działaniem mechanizmów ISDS. Dowiadujemy się o nich coraz więcej, o przypadkach wykorzystywania i wiemy coraz więcej na temat sposobów, w jakie społeczeństwo obywatelskie może na mechanizmy ISDS wpływać, nawet w takim przypadku, w którym rząd zostaje pozwany. Wracając do TTIP – ta umowa odbierze nam nasze demokratyczne prawa i zniszczy wiele rzeczy, o które walczyliśmy w skali europejskiej przez ostatnie dwadzieścia czy trzydzieści lat jako społeczeństwo obywatelskie. Mówię o dyrektywie REACH, zasadzie ostrożności albo zakazie upraw GMO. To zagrożenie realne, nie iluzoryczne. To nie jest kwestia tego, że być może wprowadzenie TTIP pociągnie za sobą wprowadzenie upraw GMO lub zniesienie dyrektywy REACH. Na pewno tak się stanie. Ameryka traktuje te rzeczy jak bariery handlowe i będzie dążyć do ich zniesienia. TTIP jest strasznym zagrożeniem i musimy je zatrzymać. Jeśli nam się uda, nic nie stracimy. Wygranie kampanii jest proste, trzeba tylko uparcie nalegać. Dzień, w którym społeczeństwo zamilknie na temat TTIP, będzie dniem wejścia w życie tej umowy. Czy by zatrzymać wprowadzenie TTIP wystarczy, że nie będziemy milczeć?

Tak. Musimy wciąż o tym mówić i zrobić wszystko, aby to zatrzymać. Tak było w Sighisoarze – wieczorem siedzieliśmy w barze i rozmawialiśmy o czosnku, a następnego dnia byliśmy pełni wiary, że nam się uda. Z TTIP jest dokładnie tak samo. Jeśli zdecydujemy się to zatrzymać i każdy będzie miał w tym swój udział, to tak się właśnie stanie.


Gdy się w coś wierzy...

Jak wytłumaczyłabyś przeciętnym Polakom zagrożenia, które niesie ze sobą wprowadzenie TTIP? Ten temat nie jest u nas powszechnie znany. Gdy dążono do wprowadzenia ACTA, wszyscy protestowali – to były największe protesty, jakie się u nas odbyły w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Największe od czasów „Solidarności”. Teraz ludzie protestują, ale na małą skalę. A zatem – jakie są to zagrożenia?

Zanim opowiem o zagrożeniach, warto zauważyć, że w przypadku ACTA wszystko odbyło się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. To bardzo ważne czynniki. Czas na walkę z TTIP w Polsce jeszcze nie nadszedł. Jeżeli chodzi o przeciętną osobę, której mogłabym opowiedzieć o zagrożeniach, bardzo duże znaczenie ma to, czy jest to osoba z obszarów wiejskich, czy też żyjąca w mieście. Z mieszkańcami miast, na przykład z profesorami akademickimi, rozmawiałabym raczej o demokratycznych prawach i o szkodliwości TTIP względem demokracji. Na wsi mówiłabym o rolnictwie, głównie o małej produkcji. Mówiłabym o dzieciach i edukacji, o tym jak edukacja zostanie sprywatyzowana w wyniku wprowadzenia TTIP. Chodzi nie tylko o placówki edukacyjne – o szpitale też. Będziemy musieli płacić za usługi medyczne i za kształcenie. Wszystkie te koszty będziemy ponosić w zamian za utworzenie paru nowych miejsc pracy – to się nie opłaca ze względu na efekty niewspółmierne do ponoszonych kosztów. Myślę, że prywatyzacja podstawowych usług dotyczy wszystkich. Nie wiem, jak jest w Polsce, co porusza Polaków, ale wydaje mi się, że rodzice, podobnie jak osoby starsze, zawsze będą interesować się dostępem do edukacji i służby zdrowia. Co chciałabyś przekazać ludziom zaangażowanym w działania kampanijne – co mogłabyś, bazując na swoim doświadczeniu, doradzić, przed czym przestrzec?

Podążajcie za głosem serca. To wystarczy. Dzięki temu będziecie pracować w sposób, który jest dla was najlepszy, a wręcz będziecie mogli się w pełni zrealizować. Przestrzegam przed poddawaniem się i traceniem wiary. Póki macie wiarę, możecie przenosić góry. Nie uważam, żebym swoimi czynami przenosiła wszystkie góry, ale przeniosłam te góry, nad

43


44

Kuźnia Kampanierów 2

którymi się pochyliłam. To cudowne uczucie. Jestem szczęśliwą osobą, wyskakuję z łóżka każdego ranka z powodu pracy, która na mnie czeka. Jeśli marzycie o spełnieniu i życiu w sposób ambitny, działania kampanijne są do tego stworzone. A teraz pytanie, które może Ci się nie spodobać – miejmy nadzieję, że tak się nie stanie. Gdybyś miała rozpocząć swoje życie aktywistki od nowa, to czy znów popełniłabyś pewne błędy?

Uczyłam się nie na moich zwycięstwach, tylko na błędach. Tak, znów popełniłabym te same błędy. Niektóre były bardzo bolesne, inne łamały mi serce, a jeszcze inne omal mnie nie zabiły. Ale były ważne dla ukształtowania mnie jako osoby, którą jestem dzisiaj. Błędy nie są błędami, są jak amunicja, którą można spożytkować w bitwie, na wojnie. Postrzegam je jako coś, co staje się moją bronią. Dobrze jest popełniać błędy, to naprawdę ważne. Dziękuję. To bardzo mądre i budujące przesłanie. Czy chciałabyś dodać coś jeszcze?

Niedawno odwiedziłam Polskę i spotkałam naprawdę niesamowitych polskich działaczy. Z reguły jest tak, że ludzie w poszukiwaniu inspiracji i wielkości spoglądają na osoby z daleka, podczas gdy nie doceniają tego, co mają na swoim podwórku. Nie musicie daleko szukać, bo w Waszym kraju działają naprawdę świetni aktywiści. Rozwiązania także znajdują się w zasięgu ręki. Bardzo dziękuję za tę rozmowę. Wszystkiego dobrego!



Nie jesteśmy aniołami z Beatą Świętochowską, pracowniczką humanitarną, rozmawia Paulina Lota


Nie jesteśmy aniołami

[…] jeśli ludzie, na rzecz których działacie, nie będą mieli poczucia, że to, co się dzieje, zależy także od nich, powstaną konflikty, utworzy się granica między aktywistami a osobami, na rzecz których prowadzi się działania. Paulina Lota: Jesteś młodą, atrakcyjną kobietą, z doświadczeniem w branży komercyjnej, z wykształcenia kulturoznawcą, a zdecydowałaś się na pracę w organizacji humanitarnej. Dlaczego?

Beata Świętochowska: Po skończeniu studiów chyba nikt nie miał jasnego osądu, w jakiej konkretnie branży można pracować z tytułem magistra kulturoznawstwa w kieszeni. Zaczęłam się imać różnych zawodów, ale wszystkie one polegały na tym, że moja praca miała zwiększyć dochody różnych firm: czy to firm organizujących koncerty, czy agencji reklamowych, czy też centrów handlowych, bo nawet marketingiem centrów handlowych przez jakiś czas się zajmowałam. Wydawało mi się jednak kompletnie pozbawione sensu, żeby marnować mój ludzki potencjał na taki cel. W związku z tym chciałam znaleźć coś, co miałoby jakiś głębszy sens i polegało na szeroko pojętej pomocy innym ludziom, a nie korporacjom. Stąd pomoc humanitarna. Bardzo istotnym czynnikiem była też mobilność i możliwość częstej zmiany miejsca pracy, co jest trudne do zrealizowania w komercyjnych firmach. Chęć częstej zmiany nie jest cechą poszukiwaną w biznesie. Pracodawcy raczej patrzą podejrzliwie na CV, z którego wynika, że kandydat co roku zmienia pracę, branżę i miejsce pobytu. W pomocy humanitarnej i rozwojowej jest to bardzo pożądane, charakter tej pracy wymaga częstych zmian miejsca zamieszkania, przenosin, zajmowania się nowymi rzeczami. Trochę dla niespokojnych duchów, ludzi, którzy nie lubią stagnacji. Zawsze taka byłam, więc to sektor dla mnie wymarzony. Jak zaczęłaś? Jak przechodzi się z marketingu do…?

Pierwsza organizacja, do której się zgłosiłam, to była Polska Akcja Humanitarna. W Polsce sektor pomocy humanitarnej jest bardzo skromny, właściwie na początku XXI wieku organizacją, która miała misje za-

47


48

Kuźnia Kampanierów 2

graniczne z prawdziwego zdarzenia i zajmowała się pomocą humanitarną i rozwojową w profesjonalny sposób, był tylko PAH. Jeśli Polak bez żadnego doświadczenia w tej branży chciał to doświadczenie zdobyć, to tak naprawdę w tamtym czasie mógł się zgłosić tylko do tej organizacji. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Po tym, jak rzuciłam pracę marketing menadżera, przez pół roku podróżowałam, poszukując przysłowiowego sensu życia, którego oczywiście nie znalazłam. Kiedy wróciłam do Polski, obiecałam sobie, że jeśli chcę pracować w wymarzonej branży, to muszę podjąć radykalne kroki. Poszłam na rozmowę do PAH-u, jednocześnie wiedząc, że nie mogą mi zaoferować żadnej pracy, ponieważ nie mam żadnych kwalifikacji, żeby ją wykonywać. Byłam jednak w tej komfortowej sytuacji, że mogłam sobie pozwolić na bycie wolontariuszką na pełen etat. Zaproponowałam im po prostu swój czas, energię, zaangażowanie, żeby jednocześnie móc się uczyć, zdobywać doświadczenie i kwalifikacje. Z nadzieją, że kiedyś mnie zatrudnią, co się w końcu wydarzyło. I wydarzyło się dosyć szybko, bo akurat wybuchł kryzys humanitarny w Somalii i zostałam zatrudniona jako koordynator projektu nowo tworzonej misji somalijskiej. Doświadczenie jednak jakieś już miałaś, pominąwszy żyłkę podróżniczą i zamiłowanie do przygód. Byłaś wcześniej na misji w Zambii.

Tak, to był pilotażowy program wolontariatu Polska Pomoc. Był 2008 rok i pracowałam w ramach tego programu w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Zambii. Jednak poza tym, że kraj był egzotyczny, ta praca nie miała nic wspólnego z pomocą humanitarną rozumianą jako pewna specjalizacja, profesja. Był tam oczywiście element zarządzania projektem – to w końcu program Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale skala tego projektu okazała się bardzo skromna. Przyszłam więc do PAH-u z minimalnym doświadczeniem w pracy w środowisku międzykulturowym, ale – paradoksalnie – bardziej przydało mi się doświadczenie z sektora prywatnego, w którym też zajmowałam się zarządzaniem projektami. Myślę, że te dwie rzeczy sprawiły, że w PAH-u w ogóle wzięto pod uwagę moją kandydaturę, nawet jako wolontariusza.


Nie jesteśmy aniołami

Ludzie mają często stereotypowe wyobrażenie na temat pracownika humanitarnego. Szalony podróżnik o dobrym sercu, który jedzie na drugi koniec świata ratować biedne dzieci w czasie wojny. Z tego, co mówisz, wynika, że jest to praca, która wymaga bardzo konkretnych kompetencji i wiąże się z całkiem innymi zadaniami.

Dokładnie. Taki typ, o jakim mówisz, to były początki pomocy humanitarnej, kilkadziesiąt lat temu. Przez lata branża ta bardzo się wyspecjalizowała, również ten zawód. Trudno jest w ogóle mówić o jednym typie pracownika humanitarnego. Kto to jest pracownik humanitarny? Może to być lekarz, inżynier, specjalista od bezpieczeństwa, socjolog, architekt. Każda z osób pracujących w tym sektorze jest nazywana pracownikiem humanitarnym, ale czasy lubiących ryzyko altruistów, którzy do zaoferowania mają tylko entuzjazm i dobre serce, minęły. Obecnie pracownik humanitarny ma konkretne wykształcenie, kompetencje i specjalizację. To jest ogromny, osobny sektor. Myślę, że nikt nie nazwałby pracownika ONZ szalonym podróżnikiem, a to przecież organizacja zajmująca się właśnie pomocą humanitarną i rozwojową. W Polsce faktycznie pokutuje przekonanie, że pomoc humanitarna to fizyczna pomoc, rozdawanie własnymi rękoma jedzenia i ręczne kopanie studni. Nie mamy w kraju tradycji wyspecjalizowanej pomocy humanitarnej i rozwojowej z tego względu, że przez lata to my byliśmy jej beneficjentem. W innych krajach są specjalistyczne studia, które kształcą ludzi do takiej pracy. To nie tylko zarządzanie projektami. Niezbędna jest znajomość prawa międzynarodowego, prawa o uchodźcach, zasad zrównoważonego rozwoju etc. Na świecie jest to konkretny, bardzo wyspecjalizowany zawód. Ja zajmuję się najbardziej ogólną dziedziną, czyli zarządzaniem, ale gros pracowników to wysokiej klasy specjaliści z różnych dziedzin, którzy taką drogę kariery wybrali. Można się tego nauczyć? Nie empatii, odporności na stres czy innych cech osobowości, ale zdobyć konkretne umiejętności, pomocne w takiej pracy?

W Europie Zachodniej, w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie uniwersytety oferują kierunki kształcące w kierunku pracy w pomocy humanitarnej czy rozwojowej, ze specjalizacjami z zagrożeń terroryzmem, bezpie-

49


50

Kuźnia Kampanierów 2

czeństwa międzynarodowego, problemem uchodźców, praw człowieka etc. Z tego, co wiem, Uniwersytet Warszawski też takie studia podyplomowe uruchomił – we współpracy właśnie z Polską Akcją Humanitarną. Studia te mają wyposażyć studentów – przyszłych pracowników humanitarnych, w konkretną wiedzę, potrzebną do profesjonalnego wykonywania tego zawodu. To wiedza, którą de facto powinniśmy zdobywać już na studiach, ale w polskiej rzeczywistości pracownicy humanitarni starej daty, tak jak ja, musieli się tego uczyć w terenie. Teraz na szczęście można się kształcić w tym zakresie, na szczęście, bo przecież chodzi o to, by ta pomoc była najbardziej profesjonalna i skuteczna, jak tylko się da, żeby kapitał ludzki i finansowy inwestowany w takie działania był jak najlepiej wykorzystany. Czy jest to praca, która poza wiedzą, kompetencjami, tym, co możemy zdobyć – na przykład na odpowiednich studiach – wymaga specjalnych predyspozycji? Wiąże się często z niebezpieczeństwem, zagrożeniem życia, więc wydaje mi się, że nie jest to ścieżka kariery dla wszystkich. Nie każdy, nawet miłośnik przygód, chce spędzać życie pod gradem kul.

Na pewno od wszystkich pracowników oczekuje się otwartości na inne kultury, łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi z innych kręgów kulturowych, bo tak naprawdę moim zdaniem to stanowi właśnie największe wyzwanie. Ważna jest pewnego rodzaju mobilność – pracownik humanitarny powinien lubić zmiany. Większość społeczeństwa jednak dąży do stabilizacji, i dobrze – to potrzebne, bez tego nie funkcjonowałyby państwa. Jest jednak grupa ludzi, która lubi ciągle nowe wyzwania i świetnie się odnajduje właśnie w takim środowisku. Chodzi przecież również o to, żeby czerpać przyjemność z tego, co się robi. Oczywiście innych predyspozycji oczekujemy od księgowej na misji, innych od ludzi, którzy pracują bezpośrednio w terenie. Muszą to być ludzie, którzy akceptują pewien stopień ryzyka, bo pracują często w krajach, w których prowadzone są działania wojenne.


Nie jesteśmy aniołami

Lubisz ryzyko?

Bardzo. Oczywiście w granicach rozsądku, nie pcham się na pierwszą linię frontu, nie narażam się na ryzyko w nieprzemyślany sposób, robiąc rzeczy, które mogą zagrażać życiu mojemu, a przede wszystkim moich pracowników, które mogą zagrozić misji. 19 czerwca 2013 roku w Mogadishu bojówka Al-Shabab zaatakowała siedzibę ONZ, zginęło kilkanaście osób. Tego dnia wysłałam tam moje dwie koleżanki z pracy. Nic im się nie stało, ale poczucie odpowiedzialności za życie innych jest bardzo przytłaczające. Szef misji bierze na siebie odpowiedzialność za wszystkie podlegające mu osoby. Przeżywałam wtedy całą procedurę ewakuacji, to były naprawdę ciężkie chwile. Jesteśmy oczywiście szkoleni z zakresu bezpieczeństwa, wszystkich procedur, analiz informacji z różnych źródeł, tego, gdzie może zaistnieć niebezpieczeństwo, tworzenia siatki kontaktów, żeby wiedzieć, gdzie można, a gdzie nie można pojechać, ale niektórych zdarzeń niestety nie da się przewidzieć i uniknąć. W krajach, w których ryzyko jest wysokie, powinien być osobny departament odpowiedzialny za bezpieczeństwo, zatrudniający ludzi, którzy stale monitorują sytuację. To jest jednak praca, która wiąże się ze zgodą na podjęcie ryzyka. Ale praca w krajach, w których toczy się wojna, jest tak naprawdę bardzo interesująca i przynosi dużą satysfakcję. Między innymi dlatego, że bardzo jasno można zobaczyć rzeczywiste potrzeby ludzi i na bieżąco na nie reagować. To bardzo duża gratyfikacja, kiedy widzi się codziennie konkretne efekty swojej pracy. Czy w różnych krajach, w których byłaś, wygląda to inaczej? Zagrożenie, ochrona, organizacja Waszej pracy?

Na mojej ostatniej misji – w Afganistanie było zupełnie inaczej niż na misji somalijskiej. W Somalii mieliśmy uzbrojoną ochronę, co jest niedopuszczalne w innych krajach, a w każdym razie bardzo rzadko spotykane, ponieważ pracownik humanitarny nie może w żaden sposób kojarzyć się z bronią i wojskiem. Somalia była jednak niezwykle niebezpieczna. W Afganistanie jest równie niebezpiecznie, tam jednak obowiązuje tzw. low profile, co polega na tym, że pracownicy humanitarni starają się jak najbardziej wtopić w tłum, nie rzucać się w oczy, asymilować. Nie używa

51


52

Kuźnia Kampanierów 2

się logotypów na samochodach i zwykle jeździ się nierzucającym się w oczy autem, a nie wielką, drogą, terenową Toyotą Land Cruiser. Pracownicy ubierają się w lokalne stroje, żeby jak najbardziej upodobnić się do miejscowej ludności. To mechanizm, który pomaga zapewnić bezpieczeństwo. Drugą szeroko stosowaną metodą, bardzo ważną, jeśli nie najważniejszą, jest tzw. metoda acceptance, czyli akceptacji przez miejscową ludność. Ludzie, wśród których działamy, muszą wiedzieć, co robimy, po co, kim jesteśmy, w jaki sposób pomagamy. Wiedząc o tym wszystkim, zapewniają nam ochronę. Prawda jest taka, że ataków na pracowników pomocowych zwykle dopuszczają się członkowie wspólnoty, na rzecz której się działa. Jeśli organizacja i pracownicy humanitarni mają wysoki stopień akceptacji wśród miejscowej ludności, która – dzięki wiedzy i transparentności działań organizacji – docenia ich pracę, widzi wymierne korzyści, a nie potencjalne zagrożenia, tak jak na przykład w Afganistanie jako wprowadzanie zachodnich wartości, można liczyć na jakiś poziom ochrony. To, że organizacja robi coś obiektywnie dobrego, niekoniecznie jest gwarantem zdobywania zaufania ludzi, abstrahując nawet od różnic kulturowych i możliwych, związanych z tym konfliktów? Jak to robicie? Jak zdobywacie akceptację? Domyślam się, że nie rozrzucacie po wioskach ulotek.

Najwłaściwszą procedurą jest zawsze kontaktowanie się z władzami lokalnymi. W takich krajach zwykle jest to starszyzna wioski albo imam, lider bractwa, klanu lub jakiejkolwiek struktury, która panuje w danym miejscu. Taką osobę zawsze na wstępie należy odwiedzić, okazać jej szacunek, zgodnie z obowiązującymi w danym kraju zasadami. Przywitać się i przedstawić, zorganizować zebranie na przykład starszyzny, która sprawuje władzę w danym miejscu, koniecznie i zawsze dać im możliwość do wypowiedzenia się. Strategia, w myśl której biały człowiek przyjeżdża, aby naprawić świat, z gotowym pomysłem, jak to zrobić, nie sprawdza się, a co więcej jest szkodliwa. Od samego początku, od etapu planowania projektu, a nie jedynie wdrażania, trzeba włączyć lokalną społeczność w działania. Ludzie, na rzecz których działamy, muszą mieć poczucie


Nie jesteśmy aniołami

współuczestnictwa i współodpowiedzialności za projekt, który realizujemy. Ważne jest to, by mieli poczucie, że to, co się dzieje, nie zostało im narzucone, przyniesione z zewnątrz, tylko że mają na to realny wpływ, mogą podejmować decyzje. Zbudowanie takiej relacji – współpracujemy na rzecz dobrej zmiany, razem, ręka w rękę, a nie budowanie poczucia, że jesteśmy ludźmi o podejściu – „My, aniołowie, naprawimy wasz świat” jest chyba kluczowe? W przeciwnym razie można napotkać nie tylko sprzeciw, lecz także, jak sądzę, agresję?

Nie tylko sprzeciw lub agresję, gdyż wywołuje oczywiście jedno i drugie. Z założenia jest to działanie błędne i po prostu głupie, ponieważ my mamy na ogół bardzo niewielkie pojęcie o tym, co jest prawdziwym problemem tych ludzi, jak można im pomóc. Nasze pomysły są często bardzo abstrakcyjne i nieadekwatne do danego kontekstu, więc słuchanie ludzi, konsultacje z nimi, oddanie głosu pracownikom lokalnych organizacji pozarządowych to jest metoda, która daje największą gwarancję sukcesu. Znacznie większą, niż gdyby próbować wprowadzać własne pomysły, nieważne, jak świetne nam się wydają. To dotyczy wszystkich organizacji pozarządowych na całym świecie, nie tylko tych związanych z pomocą humanitarną. Najpierw ludzie i ich realne problemy, potem ich pomysł na wyjście z nich, dopiero później nasze działania – zaplanowane, zorganizowane, mądre. Współtworzenie i współuczestnictwo w projekcie daje ludziom poczucie odpowiedzialności również za jego kontynuację, kiedy się skończy. To poczucie, że jest to dobro wspólne, a oni są jego właścicielami, zobowiązuje. Jeśli tak się działa od początku, naprawdę można mieć nadzieję na to, że projekt zakończy się sukcesem. Niestety, jest sporo czynników, które tę wyidealizowaną wersję rozwoju wydarzeń, świetnie wyglądającą na papierze, którą przed chwilą stworzyłam, mogą zrujnować. Jakie? Wszystko wydaje się dość jasne, nie tylko na gruncie pracy w egzotycznych, ogarniętych wojną krajach. Wydaje się, że przekłada się to znakomicie również na polską rzeczywistość?

53


54

Kuźnia Kampanierów 2

To się przekłada na każdą rzeczywistość. Bardzo ważne, o czym często zdarza nam się zapominać, jest to, by w działania projektu włączać nie tylko ludność, która bezpośrednio dotknięta jest problemem, nieszczęściem, kataklizmem, lecz także ludzi, którzy są obok, dookoła, tzw. host community. Osoby, które nie są bezpośrednio zagrożone, nie są bezpośrednio danym problemem dotknięte, nie będą też bezpośrednim beneficjentem naszych działań. To bardzo ważne, żeby nie budować napięć między ludźmi, którym się coś daje, a tymi, którzy są ich sąsiadami. Nie są być może w tak złej sytuacji, często pomagają, choćby tym, że goszczą na przykład uchodźców, z całą szczodrością, ale taka jest ludzka natura, często boli nas, kiedy komuś jest lepiej. Włączanie w dyskusję całych wspólnot, niekoniecznie tylko tych, których problem bezpośrednio dotyczy, jest niezwykle ważne. De facto, to taki rodzaj dyplomacji?

To klucz do sukcesu. Umiejętność sprawienia, żeby inni nie czuli się pokrzywdzeni tym, że sąsiedzi, nawet najbardziej potrzebujący, dostają pomoc, którą my też byśmy chcieli otrzymać, mimo że nie potrzebujemy jej tak bardzo jak oni, to duże wyzwanie, ale też podstawa działań. Taka praca wymaga naprawdę bardzo zaawansowanych umiejętności dyplomatycznych i analitycznych, umiejętności szerokiego spojrzenia na kontekst polityczny i kulturowy. Musimy pracować tak, żeby nie potęgować konfliktów. Polskie organizacje działające na gruncie lokalnym spotykają się często z tym samym problemem. Poważnym wyzwaniem jest umiejętność nawiązania dialogu z lokalną społecznością. Barierą nie do przekroczenia wydaje się zbudowanie podstaw współpracy, poczucia wśród mieszkańców, że są współtwórcami dobrych zmian. Działamy niby na swoim podwórku, a nie umiemy się porozumieć, jakbyśmy mówili w innych językach.

Może mamy nieco trudniej, z racji wciąż nowych okoliczności, ale to dotyczy tak naprawdę każdej organizacji, która działa na rzecz zmian. A może jednak mamy nieco łatwiej, mimo warunków pracy, które na


Nie jesteśmy aniołami

ogół ludzi przerażają, bo inny kraj, kultura, język muszą narzucać pewien dystans, umiejętność spojrzenia z innej perspektywy. Czasem tzw. „obcy” jest łatwiejszy do zrozumienia niż nasz sąsiad, bo w kraju, na znanym nam gruncie, brakuje nam tego spojrzenia na problem z dystansu. Jedną z zasad pomocy humanitarnej jest neutralność, szczególnie, jeśli mamy do czynienia z różnymi grupami etnicznymi czy religijnymi. Musimy działać tak, żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Pomagamy równo, dzielimy naszą pracę tak, jak tylko się da sprawiedliwie pomiędzy wszystkich, żeby nie powstawały na tej płaszczyźnie żadne nieporozumienia, niesnaski. Łączenie ludzi, a nie dzielenie za sprawą pomocy jest kluczowe, wymaga dużo umiejętności i wiedzy. W naszej pracy często niestety wiąże się to w ostatecznym rozrachunku z uzyskaniem zgody na działanie rządu danego kraju, który zwykle jest skorumpowany w stopniu dla nas niewyobrażalnym. Oni też muszą nasze działania zaakceptować, zaprzestać mechanizmów korupcjogennych, które są na porządku dziennym, muszą przestać zmuszać organizacje do pracy tylko na rzecz danych grup, którym aktualnie sprzyjają czy które reprezentują. To trudne, ale inspirujące, ciekawe i wiele uczy. To są umiejętności, które jak najbardziej możemy przenieść na rodzimy grunt, możemy je zaadaptować w lokalnym kontekście. Jeśli ktoś chce wrócić do Polski, założyć rodzinę, wieść stabilne, spokojne życie i tu właśnie zacząć pracę na rzecz dobra wspólnego – cała ta wiedza jest przydatna, wartościowa, możliwa do wykorzystania. Polska nie jest może tak egzotyczna jak Somalia, problemy są pewnie troszeczkę inne, ale niektóre mechanizmy pozostają niezmienne, a do naprawy jest mnóstwo spraw. To wszystko to po prostu praca z ludźmi. Słuchanie. Wdrażanie społeczeństwa obywatelskiego – do tego się to sprowadza. Pominąwszy działania wojenne, realne zagrożenie życia – jakie jeszcze niebezpieczeństwa niesie ze sobą praca taka jak Twoja?

Dużym wyzwaniem są różnice kulturowe. Pracownicy pomocy rozwojowej spędzają zwykle w danym kraju kilka lat. Tak zwany ekspat musi się zagłębić w kulturę obcego kraju, a łatwo jest się na nią zamknąć i funkcjonować tylko w środowisku ludzi takich jak my, przybyszów z Zachodu,

55


56

Kuźnia Kampanierów 2

nie integrując się z lokalnymi społecznościami, nie próbując zrozumieć odmienności i innych relacji. Często ta odmienność jest wręcz szokująca, szczególnie w krajach o innej religii. W krajach muzułmańskich kobieta wychowana w Europie może mieć problem z zaakceptowaniem pozycji, jaką zajmuje w tej kulturze. Trudno też na pewno nie reagować w nerwowy sposób. Niby wiadomo, że nic to nie zmieni, niczego się tym nie osiągnie, ale emocje biorą górę. To naprawdę ciężkie wyzwanie, kiedy jest się szefową misji i pracuje z samymi mężczyznami, którzy nie traktują kobiety jako istoty ludzkiej równej sobie. Moja pierwsza misja była w Somalii, koordynowałam projekty WASH (Water Sanitation and Hygiene), polegające na budowie studni, pomp z wodą, budowie latryn, systemów zbierania śmieci, promocji higieny i edukacji na temat tego, jak korzystać z nowej infrastruktury. Somalia to kraj wyjątkowo oryginalny, o skomplikowanym kontekście kulturowym. Stricte muzułmański, z piratami, bojówką Al-Shabab powiązaną z Al-Kaidą, etnicznie jednolity, co jest ewenementem w Afryce, a jednocześnie rozczłonkowany na małe kraiki i zwalczające się klany. Wszyscy mężczyźni, z którymi musiałam pracować – od prezydenta począwszy, przez ministrów, aż do lokalnych kacyków – byli w szoku, że kobieta, w dodatku biała, podejmuje jakiekolwiek decyzje. Zostałam kiedyś wezwana na spotkanie z lokalnym włodarzem, który miał podjąć decyzję o budowie studni. Jechałam kilka godzin w towarzystwie czterech uzbrojonych ochroniarzy, całą drogę wymiotując (na kamienistej pustyni trzęsie), by na miejscu odkryć, że mój rozmówca udaje, że mnie nie widzi i nie słyszy. Jeden argument jednak zawsze był skuteczny – pieniądze. To ja je miałam, to ja decydowałam o ich inwestowaniu, więc mężczyźni musieli się pogodzić z faktem, że winni są mi szacunek. Poza tym biała kobieta z Zachodu jest tam egzotyką, więc trzeba się liczyć z dużym zainteresowaniem… Osobiście miałam mnóstwo propozycji matrymonialnych od wszystkich ministrów, po zakończonych bardzo poważnych spotkaniach. Chcieli mi pomóc, taki humanitarny gest w stosunku do kobiety w podeszłym wieku. Trzydzieści kilka lat – przecież już nikt mnie zechce, więc właściwie chcieli mi wyświadczyć przysługę. Z perspektywy czasu to się wydaje bardzo zabawne i nawet doceniam ich gotowość niesienia matrymonialnej pomocy.


Nie jesteśmy aniołami

Na misjach nie pracujecie tylko we własnym gronie. Zatrudniacie też miejscową ludność?

Oczywiście. Sporo ułatwia, jeśli trafimy na kogoś, kto już pracował z zagraniczną organizacją. Wcześniejsza styczność z inną kulturą sprawia, że takie osoby szybciej, łatwiej się przystosowują do pracy w międzynarodowym środowisku. Mają świadomość, jak wygląda ta praca, jakie są procedury, zasady, czego się od nich wymaga. Ale przede wszystkim ważne jest to, żeby miejscowi pracownicy i lokalna ludność byli zaangażowani w projekt. Nie można działać tak, że przyjeżdżamy z obcego kraju z hasłem „Uratujemy was”. Jeśli społeczność lokalna nie czuje się współautorem działań, nie ma poczucia współtworzenia i współodpowiedzialności, jesteśmy z góry skazani na porażkę. To dotyczy każdego działania, nie tylko w misjach humanitarnych. W małych, lokalnych kampaniach w Polsce to też podstawowa zasada: jeśli ludzie, na rzecz których działacie, nie będą mieli poczucia, że to, co się dzieje, zależy także od nich, powstaną konflikty, utworzy się granica między aktywistami a osobami, na rzecz których prowadzi się działania. Współzaangażowanie od samego początku, od momentu diagnozowania problemu, jest bardzo ważne. Nikt tak dobrze nie wie, na czym polega problem, niż ludzie, których on dotyka. Czy to na Lubelszczyźnie, czy w Afryce. Diagnoza problemu wydaje się tak naprawdę podstawą, niezależnie od tego, w jakich celach, miejscach czy sprawach się działa.

To prawda. Działamy na rzecz ludzi, nie dla własnej satysfakcji czy splendoru. Chcemy rozwiązywać prawdziwe problemy. Misja w Somalii musiała się odbyć z powodu ogromnego kryzysu humanitarnego w 2011 roku. Panowała tam wtedy ogromna susza i w jej efekcie – głód. PAH zorganizował zbiórkę pieniędzy na pomoc Somalijczykom. To niesamowite, że odzew polskiego społeczeństwa był tak ogromny i udało się zebrać naprawdę dużo pieniędzy. Żeby wiedzieć, jak je mądrze wydać, musieliśmy podjąć konkretne działania, według konkretnych reguł, którymi każda taka akcja powinna się kierować. Musieliśmy najpierw pojechać do Somalii, wykonać tzw. needs assessment, czyli rozpoznanie potrzeb, zdiagno-

57


58

Kuźnia Kampanierów 2

zowanie rzeczywistych problemów. Dowiedzieć się, jak najlepiej te pieniądze spożytkować, co zrobić, żeby w realny sposób tej ludności pomóc. Najważniejszym problemem był dostęp do wody i wszystko, co się z tym wiąże. Skoncentrowaliśmy się na budowie studni, dostępie do czystej wody pitnej, najpilniejszej potrzebie, którą dostrzegliśmy. Od tego zaczęło się budowanie misji. Jeśli planuje się działania systemowe, trzeba myśleć w perspektywie lat. Zaplanować starannie działania, znajdować kolejnych donorów. Jeśli planuje się zostanie w danym kraju, trzeba założyć w nim misję z prawdziwego zdarzenia. Zacząć od zera proces, który doprowadzi do powstania biura, zatrudnienia potrzebnych ludzi, nawiązania relacji z rządem i innymi organizacjami. Skończyłaś misję w Somalii. Pojechałaś do Sudanu Południowego…

Tak, to było z jednej strony odświeżające – móc pracować w kraju niemuzułmańskim, móc normalnie funkcjonować, chodzić z odkrytą głową i w T-shircie albo napić się piwa. Jednak w trakcie mojego pobytu wybuchła wojna domowa, sytuacja była naprawdę groźna, więc zostaliśmy ewakuowani. To pocieszające, że w razie zagrożenia można liczyć na pomoc, ale jednocześnie frustrujące, bo ma się świadomość, że to jest właśnie ten czas, kiedy można nieść realną pomoc, kiedy widać, jak bardzo pomoc humanitarna jest potrzebna. Wróciłam do Sudanu Południowego po dwóch tygodniach, kiedy sytuacja się nieco unormowała. Ta misja była trudna psychicznie. Po powrocie do Polski zrezygnowałam z pracy w PAH-u, pojechałam na długie wakacje, m.in. na motocyklu i koniu przez Mongolię… No właśnie, jak jest z powrotem do normalności po takiej pracy? Musisz uciekać w egzotyczne krainy, żeby się odnaleźć?

To kolejne niebezpieczeństwo, które widzę, obserwując siebie i moich przyjaciół. Przepaść między tym, czego się doświadcza, pracując na misjach, a tym, jak wygląda codzienność rodziny i przyjaciół w kraju, jest ogromna, coraz trudniej znaleźć wspólny język i płaszczyznę porozumienia. Pracownicy humanitarni bardzo często mają problem z reasymilacją


Nie jesteśmy aniołami

w swoich własnych krajach. Wakacje też często spędzamy we własnym gronie, w najdziwniejszych miejscach świata. Czasem tam łatwiej się odnaleźć niż na rodzimym podwórku. Odeszłaś z PAH-u, ale kilka miesięcy później pojechałaś do Afganistanu z czeską organizacją People In Need?

Ta praca uzależnia. Jest w niej piękno i niesienia pomocy, i robienia czegoś, co ma sens, a także możliwość zwiedzania świata, nie z perspektywy turysty-konsumenta, ale uczestnika. Ten aspekt pracy humanitarnej jest dla mnie wspaniały. Możliwość pracy z ludźmi i poznania dogłębnie kultury, problemów, sposobu myślenia, poczucia humoru i stylu życia jest bezcenna. Pojechałam do Afganistanu przede wszystkim, żeby zmienić kontynent i zdobyć nowe doświadczenia w nowym kontekście kulturowym, żeby pracować w innych sektorach, nie tylko w WASH-u. PAH zajmuje się głównie projektami związanymi z dostępem do wody, natomiast PIN działa w różnych sektorach, takich jak rolnictwo, edukacja, infrastruktura, ubóstwo w ośrodkach miejskich, więc z punktu zawodowego było to dla mnie wyzwanie. Która z misji była najtrudniejsza?

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że najtrudniejsza była dla mnie praca w Sudanie Południowym, który choć kulturowo nie tak odległy, bo chrześcijański, to jednak dał mi się bardzo we znaki. Praca w czasie wojny nie należy do najłatwiejszych, szczególnie, jeśli ma się bardzo ograniczone zasoby ludzkie. Nasza misja, mieszcząca się w małym miasteczku Bor, które w czasie wybuchu wojny było głównym polem walk, została doszczętnie zniszczona w pierwszych dniach wojny. Straciliśmy nie tylko biuro, ale również cały sprzęt, dokumenty, samochody, nasze prywatne rzeczy, właściwie wszystko, co umożliwia pracę i funkcjonowanie w danym miejscu. Tym samym zaczynanie wszystkiego od nowa z garstką ludzi, którzy wrócili z ewakuacji nie należało do najłatwiejszych. Poza tym bardzo stresujące było wysyłanie pracowników w tereny działań wojennych i świadomość, że mogą w każdej chwili zginąć. Oczywiście analizowaliśmy

59


60

Kuźnia Kampanierów 2

sytuację bezpieczeństwa na bieżąco, jednak w czasie wojny jest ona tak dynamiczna, że trudno mieć stuprocentową pewność, że nikomu nic się nie stanie. PAH działał m.in. w obozie dla uchodźców wewnętrznych w Bor, w którym warunki do życia były spartańskie. Spaliśmy w namiotach, na początku działania obozu nie było w nim prawie nic do jedzenia, również dla nas. Trzeba było być samowystarczalnym, czyli należało przywieźć ze stolicy – Juby swoje jedzenie i wodę, a przydział w helikopterze wynosił 20 kg na osobę, więc raczej każdy przywoził jedynie wodę. Wspominam to wszystko z dużym sentymentem, ponieważ to była prawdziwa praca humanitarna w starym stylu, tak jak sobie ją pewnie wyobraża większość ludzi, a nie siedzenie za biurkiem i pisanie raportów. Natomiast przyznaję, że fizycznie i psychicznie było to wyczerpujące i każdy miał po kilku miesiącach dosyć. Stąd też bardzo duża rotacja pracowników na tego typu misjach. Jedni się wypalają i wyjeżdżają, a na ich miejsce przyjeżdżają kolejni z zapasem energii i entuzjazmu. A która z misji najbardziej Ci się podobała?

Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w Afganistanie, który pozostanie chyba moją największą miłością misyjną. Jest to nie tylko związane z pracą, lecz także przede wszystkim z niezwykłym pięknem tego kraju, wspaniałą i trudną historią i cudownymi ludźmi. Przyznaję, że moje wyobrażenia o Afganistanie przed pojechaniem tam do pracy miały niewiele wspólnego z rzeczywistością i głównie opierały się na informacjach z mediów, które przedstawiają ten kraj jako pustynię pełną biegających komandosów z NATO i talibów w lokalnych ubraniach. Prawdziwy Afganistan jest zupełnie inny: różnorodny, gościnny i przepiękny, z zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, pysznym jedzeniem i pełnymi ciepłych uczuć mieszkańcami. Dzięki temu, że PIN pracował w wielu sektorach, miałam możliwość poznać problemy tego kraju w całej ich złożoności, być także świadkiem wyborów prezydenckich i wycofania się wojsk NATO. Poza tym dla kulturoznawcy to wyjątkowo ciekawy region: ojczyzna Zaratustry i Rumiego, kraj, przez który przeszedł Aleksander Wielki, a buddyzm pozostawił wspaniałe dziedzictwo, niszczone niestety przez talibów.


Nie jesteśmy aniołami

W Afganistanie spotkało mnie jak do tej pory najbardziej traumatyczne doświadczenie zawodowe i osobiste: dziewięciu naszych pracowników, w tym inżynierowie, pracownicy socjalni, kierowcy i strażnicy zostali brutalnie zamordowani. Do tej pory nie udało się ustalić, kto był sprawcą tego zabójstwa, natomiast faktem jest, że sytuacja w Afganistanie uległa drastycznemu pogorszeniu po wycofaniu się wojsk NATO. Niestety ma to tragiczny wpływ na możliwość wykonywania pracy w sektorze humanitarnym i rozwojowym. Afganistan od zawsze przodował w niechlubnym rankingu krajów, w których ginie najwięcej pracowników humanitarnych, jednak obecna pogarszająca się sytuacja prawdopodobnie poskutkuje wycofaniem się wielu organizacji lub znacznym ograniczeniem działań. Może również z tego powodu Afganistan jest mi najbliższy spośród wszystkich misji, na których pracowałam, bo wiąże mnie z nim osobista strata i poczucie porażki. Najbardziej oczywiście współczuję Afgańczykom, którzy tak bardzo pragną pokoju, a w tak niewielkim stopniu dane jest im go zaznać. Jakie masz plany na przyszłość?

Po roku pobytu w Afganistanie znowu pojechałam na długie wakacje, które dzięki Bogu już się skończyły. Teraz pracuję na Ukrainie, w Mariupolu, dla amerykańskiej organizacji International Medical Corps. Uczestniczę tutaj w krótkim projekcie, który polega na dystrybucji rzeczy takich jak ciepłe ubrania, opał, materiały izolacyjne, które pomogą najbiedniejszym przetrwać zimę. Natomiast moje długoterminowe plany związane są ze studiami i pracą w Europie Zachodniej, mam nadzieję, że konkretnie w Polsce. Zamierzam skończyć studia magisterskie z praw człowieka ze specjalizacją w prawie azylowym. Kryzys uchodźczy, który dotyka Europę, nie skończy się ani za rok, ani w najbliższych latach i wydaje mi się, że to jest ciekawe pole do pracy. Zwłaszcza że – jak widzimy – Europa nie ma pomysłu, co z tym problemem zrobić i jakie rozwiązania systemowe wprowadzić. Myślę, że dla pracownika humanitarnego może być to równie fascynujący temat, co praca w obozie dla uchodźców gdzieś w dalekim Sudanie. Życzę Ci, żeby plany się sprawdziły. Dziękuję za rozmowę.

61


Strach, nie zysk z Tomaszem Piotrem Sidewiczem, ekspertem w zakresie negocjacji, perswazji, wywierania wpływu i zarządzania, rozmawia Paulina Lota


Strach, nie zysk

Od czasów antycznych ludzie potrzebują tylko chleba i igrzysk, nigdy nie potrzebowali więcej. Jak masz ciepłą wodę w kranie, to nie jesteś chętna do robienia rewolty. Zabierz ludziom ciepłą wodę – będziesz miała tłumy na ulicy. Tak to działa. Paulina Lota: Zacznijmy od tego, że prowadzisz blog internetowy o nazwie Wiedza to Władza (www.wiedzatowladza.pl). Chwytliwy tytuł. Co znaczy w praktyce?

Tomasz Piotr Sidewicz: Błogosławieństwem jest ignorancja, która przekłada się na to, że im mniej wiemy, tym jesteśmy szczęśliwsi. Jest jednak wyspecjalizowana grupa ludzi, która wie bardzo dużo i, co więcej, potrafi tą wiedzą zarządzać. Na rynku szkoleniowym pracuję od 10 lat. Nie wymyśliłem sobie takiego sposobu na życie, tego, że będę się dzielił swoją wiedzą, doświadczeniem czy filozofią życiową. Prowadziłem firmę, zajmowałem się handlem zagranicznym. Do Polski napłynęły wtedy fundusze europejskie, w ich ramach – szkolenia. Trafiłem na rynek szkoleń związanych z eksportem. Taka jest geneza mojego pojawienia się w tej branży. Będąc z wykształcenia filologiem, nauczycielem, nie wpadłbym w życiu na to, żeby uczyć ludzi. Jak mawiali starożytni: „Przeklętym ten, który będzie cudze dzieci uczyć”. Ale trafiłem do kilku naprawdę dobrych firm szkoleniowych, to się przełożyło na PR i pojawiła się konieczność zaistnienia w spektrum internetowym. Tak właśnie pojawiła się idea prowadzenia bloga. Na początku byłem temu przeciwny. Reguła niedostępności jest dobrą regułą wywierania wpływu na ludzi. A skąd Wiedza to Władza? Autorów tego powiedzenia jest kilku, a ponieważ jest to tak powszechna fraza, trudno już mówić o jakimś wyjątkowym autorstwie. Przypisuje się ją Adamowi Smithowi. Niels Bohr, chemik, powiedział z kolei, że brak wiedzy nie oznacza jeszcze braku władzy. Bezsprzecznie uważam, że wiedza to władza. Gdy umiesz nią odpowiednio zarządzać, bo sam dostęp to jeszcze nie wszystko. Dostęp do wiedzy ma mnóstwo ludzi, ale z tego nie korzystają. Wystarczy wybrać się na jakąkolwiek wyższą uczelnię.

63


64

Kuźnia Kampanierów 2

Zawodowo zajmujesz się wywieraniem wpływu.

Mając doświadczenia wyniesione z handlu zagranicznego, mając duże doświadczenie biznesowe – może zabrzmiałem nieskromnie, ale wiem, jakie owoce wyprodukowałem – mam świadomość, że wywieranie wpływu jest ściśle związane z biznesem. Koncentruję się na takich działaniach, które się przekładają na sukcesy biznesowe. Niekoniecznie moje. Nie podejmuję się działań, które bardziej są nacechowane jakimiś mniej lub bardziej wzniosłymi ideami. Jeśli trzeba operacyjnie – tak to nazwę – coś załatwić, to jestem do dyspozycji. Tutaj mam kilka naprawdę dobrych owoców. Miałem możliwość stania jako tzw. „negocjator z tyłu” w sprzedaży przedsiębiorstwa, którego wartość transakcyjna przekraczała 1,4 miliarda złotych. Ale to nie jest moje najciekawsze doświadczenie negocjacyjne. Miałem na przykład zlecenie, gdzie trzeba było przekonać mieszkańców pewnej wsi do współpracy z firmą, której działania operacyjne nie były mile przez społeczność widziane. Moje pierwsze skojarzenie to gaz łupkowy…

Tego nie mogę oczywiście zdradzić. Powiedziałeś, że zajmujesz się biznesem, a nie idealistycznymi działaniami…

Nie wierzę w idealistyczne rzeczy. Mam bardzo pragmatyczne podejście do rzeczywistości. Więc zadam bardzo pragmatyczne pytanie. Są ludzie, którzy wierzą w idealizmy, chcą zmieniać świat, działać na rzecz dobra wspólnego. Jak mogą wiedzę o sposobach wywierania wpływu wykorzystać w prowadzeniu kampanii?

Zacznijmy od podstawowego pytania, co się kryje za stwierdzeniem, bardzo generycznym, dobro wspólne? Zdefiniujmy sobie pojęcia. Czy na przykład fakt, że chcesz uświadomić mieszkańców, że mogą zostać wywłaszczeni, bo w ziemi znajduje się to, co się znajduje i może się przełożyć na bezpieczeństwo energetyczne kraju, to jest dobro wspólne? Gdy płonie


Strach, nie zysk

las, nie szkoda róż. Nie ma czegoś takiego jak dobro wspólne. To jest utopia. To, co będzie dobre dla Ciebie, nie będzie dobre dla mnie. To, co będzie dobre dla nas, nie będzie dobre dla ludzi, którzy są po drugiej stronie szyby. Ale oczywiście kampanie można prowadzić wszelkie, a techniki wywierania wpływu na pewno się przydadzą. Historycznie ten temat został wyczerpany przez Edwarda Bernaysa, który był w zasadzie nieświadomym nauczycielem pana Goebbelsa. Goebbelsowi przypisuje się ojcostwo narzędzia, jakim jest propaganda. To nieprawda, bo to właśnie Bernays przełożył je biznesowo. Jego doradzanie producentowi papierosów Lucky Strike w kwestii wypromowania palenia wśród kobiet było pierwszym propagandowym przedsięwzięciem na wielką skalę. Ale również Bernays nie odkrył Ameryki, bo tak naprawdę w tym zakresie odkrył ją Gustave Le Bon, francuski socjolog i psycholog, autor wiekopomnego dzieła Psychologia tłumu. To był 1895 rok, dopiero później pojawia się Bernays. Swoją drogą, bardzo ciekawa postać. Jego wujkiem był Zygmunt Freud. Wpływy freudowskie w działaniach siostrzeńca są bardzo wyraźnie widoczne. Freud koncentrował się na zwierzęcym aspekcie naszej natury, a to, co zrobił Bernays, jest pewnego rodzaju zmultiplikowaniem tego, z tą tylko różnicą, że Freud koncentrował się na skali jednostkowej, detalicznej, a Bernays przełożył to na hurt. Od tamtego czasu tak naprawdę niczego nowego w tej dziedzinie nie wymyślono. Chcecie być skuteczni w prowadzeniu kampanii – musicie być po prostu dobrymi psychoanalitykami. Gdyby to było takie proste… Jednym z najbardziej znanych specjalistów w dziedzinie wywierania wpływu jest profesor Robert B. Cialdini, autor książki Wywieranie wpływu na ludzi – teoria i praktyka. Przedstawił w niej sześć podstawowych reguł…

Dokładnie osiem. Już tłumaczę dlaczego. O pierwszej podstawowej regule wspomina we wstępie do książki. To egoizm. Każdy z nas jest egoistą, nie miejmy co do tego złudzeń. Najprostszy test, jaki możemy przeprowadzić, żeby sprawdzić, czy jesteśmy egoistami, czy nie: pójdźmy do kogoś altruistycznie z pomocą i przeanalizujmy swoje emocje, kiedy za tę pomoc nam nie podziękują. Nie mówię o zapłacie, a o zwykłym

65


66

Kuźnia Kampanierów 2

podziękowaniu. Kiedy nasza pomoc zostanie potraktowana jako coś oczywistego i to nas zwyczajnie, po ludzku wkurzy, to znaczy, że działając niby altruistycznie, działamy w gruncie rzeczy egoistycznie. Że mieliśmy w tym interes. W psychiatrii to się nazywa wypłatą. Uznanie. Wypłata emocjonalna. Musimy zatem po pierwsze przyjąć do wiadomości fakt, że ludzie nie są altruistami, nie ma takiej możliwości. Jesteśmy egoistami. Wszyscy. Pozostaje tylko kwestia skali tego egoizmu: czy będzie zdrowy, czy niezdrowy. Ale to już tylko semantyka, definicja. Pierwsza reguła Cialdiniego: wszystko dla mnie. Trochę to przerażające.

Nie, zupełnie ludzkie, za to odpowiada nasz mózg. Część naszego mózgu to tzw. obszar mózgu gadziego. Funkcjonalnie ta część jest bardzo zbliżona do funkcjonalności mózgu gada, to tam znajduje się ośrodek egoizmu. Jak rzucisz mięso krokodylowi, to nie będzie skłonny się dzielić, dopóki się nie nasyci. To niemożliwe. Mózg ssaków, również człowieka, wyposażony jest dodatkowo w układ limbiczny, który wyewoluował tak daleko, że umożliwił procesy grupowe. Jeśli jednak mówimy o procesach grupowych, to znów mówimy o ogłupieniu i koło się zamyka. Tak to funkcjonuje, tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy. Tutaj sięgamy sedna tego, dlaczego wiedza to władza. Ludzie uwielbiają się oszukiwać. Taką mamy tendencję, uwarunkowaną ewolucyjnie. Jest to związane z naszą efektywnością własną, czyli tzw. samooceną. W momencie kiedy przymkniesz oko na to, jak wyglądasz, jak bardzo jesteś efektywna, jak bardzo nieefektywna, łatwiej jest ci żyć z samą sobą. Jeżeli mam wiedzę na swój temat – oczywiście, ona nigdy nie będzie kompletna, ale jeśli mam odpowiednią samoświadomość – to jestem w stanie nią zarządzać. Jeśli jestem w stanie nią zarządzać, to jestem w stanie to ukierunkować. Jak jestem w stanie to ukierunkować, to potrafię stworzyć biznesplan i osiągnąć założony cel. Tak jak w sporcie – jeśli zdajesz sobie sprawę z własnych możliwości, ale też ograniczeń, to nie porywasz się z motyką na słońce. Ja to nazywam superświadomością.


Strach, nie zysk

Procesy grupowe to ogłupienie?

Oczywiście. Zwróć uwagę, że skuteczna propaganda, bez rozróżniania definicji propagandy nakłaniającej, informującej, uświadamiającej czy jakiejkolwiek innej, żeby była skuteczna, musi się opierać o bardzo proste, wręcz dziecinne komunikaty. Im bardziej język będzie wysublimowany, tym mniej ludzi będzie go rozumieć. Od czasów antycznych ludzie potrzebują tylko chleba i igrzysk, nigdy nie potrzebowali więcej. Jak masz ciepłą wodę w kranie, to nie jesteś chętna do robienia rewolty. Zabierz ludziom ciepłą wodę – będziesz miała tłumy na ulicy. Tak to działa. Mechanizmy wywierania wpływu na ludzi są bardzo proste i zdefiniowane od dawien dawna, świetnie funkcjonują we współczesnym świecie. Nic się w tej materii nie zmieniło. To jaka jest ta metoda, żeby porwać tłumy?

Jesteśmy zwierzętami. Podstawowy biznesplan człowieka z punktu widzenia ewolucji to przeżyć i rozmnożyć się. Rozmnażanie wiąże się oczywiście z początkową przyjemnością, ale masz tu też koszty biologiczne. Instynkt przeżycia jest najsilniejszym instynktem. Chcesz porwać ludzi? Musisz ich przestraszyć. Strach jest też przecież motorem Waszych działań. Dlaczego aktywiści robią to, co robią? Bo boją się, że będą żyli w warunkach innych niż te, które sobie wyidealizowali. Przepraszam, że nazywam rzeczy po imieniu, ale z tego jestem znany. Natura ludzka, natura zwierzęca działa w bardzo prosty sposób. To, co nas nakręca, to strach. Rzadko zysk. Gdyby ludzie byli motywowani zyskiem, ten świat byłby skonstruowany zupełnie inaczej. Jeżeli 87% Polaków w 2014 roku nie zrobiło nic, żeby zarabiać więcej, to nie o zysk chodzi. Zawsze na swoich szkoleniach powtarzam – nie dawajcie ludziom kasy, bo to ich nie motywuje do niczego. Uczestnicy ze zdziwienia zawsze szeroko otwierają oczy, po czym robimy proste ćwiczenie. Z ćwiczenia w skali mikro wychodzi to, co mają w skali makro. Pieniądze to nie motywacja. W końcu ile jesteś w stanie zjeść obiadów? Strach, nie zysk. Od zarania dziejów najlepszym motywatorem był kij, nie marchewka. Wystarczy otworzyć podręcz-

67


68

Kuźnia Kampanierów 2

nik do historii. Albo włączyć telewizor i popatrzeć na reklamy. Czy widziałaś kiedyś w telewizji reklamę samochodu sportowego, który rozpędza się w pięć sekund do setki i ma napęd na tylną oś? Raczej nie.

I nie zobaczysz takiej reklamy, bo ludzie takich samochodów nie kupują. Kupują samochody bezpieczne. Bo kierują się strachem. I dlatego zawsze ci, którzy są motywowani zyskiem, będą rządzić tymi, którzy są motywowani strachem. To ciekawe, bo specjaliści od prowadzenia kampanii twierdzą, że żeby być skutecznym w budowaniu przekazu, nie należy ludzi straszyć, raczej trzeba ich wkurzyć, wywołać słuszny gniew.

To, o czym mówisz, to działania prowokatywne, które mają spowodować rzucenie wyzwania. Mogę się pod tym podpisać, ale trzeba pamiętać o ważnej sprawie – o strukturze tłumu. Ten tłum, który wy chcecie wkurzyć, jest heterogeniczny, składający się z różnych ludzi, którzy nie mają zbyt wiele wspólnego ze sobą, do tego jeszcze anonimowych. Popatrzmy na piramidę Maslowa. Ludziom nie chce się wchodzić na trzeci poziom potrzeb, czyli poziom afiliacji. Ty działasz społecznie, angażujesz się, ale bierzesz za to odpowiedzialność. Ja dostarczam wiedzę i też biorę za to odpowiedzialność. Gdybym dostarczał wiedzy, która nie przekłada się na praktykę życia codziennego, to nikt by mi nie zapłacił. Jeśli zawierasz ze społeczeństwem umowę, w ramach swojej specjalizacji, to zyskujesz tzw. prawo autorytetu, czyli osiągasz czwarty poziom piramidy potrzeb Maslowa. Piąty to potrzeba bycia jeszcze lepszym człowiekiem, ale do tego sięga garstka ludzi. Większość ogranicza się do poziomu pierwszego, czterech F: food – czyli jedzenie, fornication, czyli rozmnażanie, fight – walka i flee – ucieczka, zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, i drugiego, czyli potrzeby bezpieczeństwa. Jeśli ludzie mają ciepłą wodę w kranie, to nie są chętni nawet do wzięcia udziału w referendum.


Strach, nie zysk

A co z pozostałymi regułami Cialdiniego? Jako drugą wymienia zasadę wzajemności.

Tak, to kolejna zwierzęca reguła. Ssaki czynią sobie różnego rodzaju przysługi i usługi w jej ramach. Jest świetna, ale to nie ludzie są jej autorami. Czy ma jakiekolwiek przełożenie na działania takie jak Wasze? Ja go nie dostrzegam. Przynajmniej dopóki ludzie mają ciepłą wodę… Zaczynam mieć poczucie, że żeby cokolwiek osiągnąć, to w końcu musimy tę wodę zakręcić.

Zwróć uwagę, kiedy w historii miały miejsce masowe ruchy społeczne. Tylko wtedy, kiedy lud był uciśniony. Machiavelli w Księciu ostrzegał Wawrzyńca II przed dociskaniem ludu i zalecał, aby chronił się przed wzgardą. Kiedy lud zaczyna władcą gardzić, to książę zaczyna tracić posłuch. I tu wracamy do tej prostej zasady: chleba i igrzysk. Ludzie niczego innego nie potrzebują. Będą oczywiście wybitne jednostki, które chcą więcej, ale to promile społeczeństwa. To co mamy robić, wierząc w to, co wierzymy? Jak mówić do ludzi?

To zależy też od skali. Do jak dużej grupy chcecie mówić. To co innego przekonywać jednostkę, trzy osoby czy nawet wieś w procesie perswazyjno-negocjacyjnym, a co innego przekonywać tłumy. Im mniejsza grupa, tym przede wszystkim łatwiej ją kontrolować. W dzisiejszych czasach górna granica grupy, nad którą można sprawować kontrolę, to 100 tysięcy osób. To mniej, niż liczy mieszkańców dzielnica Warszawy. Dzielnica Warszawy, jaką jest Łódź, która się wyludnia, to jakieś 670 tysięcy osób. Nie jesteś w stanie wszystkich skontrolować. Noamowi Chomsky’emu przypisuje się spisanie dziesięciu zasad wywierania wpływu społecznego, jeśli chodzi o utrzymanie władzy, gdzie stwierdza się m.in., że aby wywierać wpływ na masy, trzeba przemawiać do ludzi tak jak do małego dziecka i skupiać się na emocjach, nie na refleksji. Chomsky zaprzeczył swojemu autorstwu, natomiast podobno specjaliści z CIA, kiedy analizowali te założenia, stwierdzili, że nie napisał tego amator. Proste komunikaty. I niewprowadzanie zmian, bo ludzie lubią status quo.

69


70

Kuźnia Kampanierów 2

To raczej utrudni nam jakiekolwiek działania, bo to, co robimy, to właśnie próba wprowadzenia zmian.

To prawda. Ale jeśli chcecie mieć wpływ na zmianę, to musicie sięgnąć po władzę. Nie masz władzy, nie masz wpływu. Dlatego najlepszą formą władzy jest zamordyzm. Oczywiście oświecony. To, co wy chcecie zrobić, też jest zamordystyczne, w sposób – wedle Waszej definicji – oświecony. Wedle naszej definicji?

Tak, dlatego że zawsze będzie określona grupa ludzi, która się z Wami nie będzie zgadzać, która będzie miała zupełnie inny interes niż Wasz. Świetny przykład Volkswagena i całego oszustwa z testowaniem silników diesla. Jestem fanem motoryzacji. Nigdy nie dałbym sobie wmówić, że jeżdżenie samochodem z takim silnikiem jest pod jakimkolwiek względem korzystniejsze. Ale ja się na tym znam. Wiem, jak przebiegają procesy spalania w silniku benzynowym, a jak w dieslowskim i jaki ma to efekt na środowisko. Ale lemingi pozwoliły sobie wmówić, że trzeba jeździć samochodami wysokoprężnymi, bo są tańsze w eksploatacji. Nie są. Dlatego, po raz kolejny powtórzę – wiedza to władza. Bo ignorancja jest błogosławieństwem. Proste. Takich przykładów jest mnóstwo. Ludzie dają sobie wmówić wszystko. Że cukier jest zdrowy, że dzieci mają ADHD, że są uczuleni na gluten. Kolejne oszustwa są obnażane. Osobiście uważam, że każdemu z nas w ramach NFZ powinien przysługiwać raz w tygodniu psychiatra, do którego idziesz i weryfikujesz swoje złogi emocjonalne, jeśli chodzi o możliwości funkcjonowania w społeczeństwie. To pokazuje, że niektórzy są bardzo skuteczni w wywieraniu wpływu, ale to manipulacja. Chyba nie o to nam chodzi. Mówić do ludzi o ważnych dla nas sprawach jak do małych dzieci? Brzmi to kontrowersyjnie.

Jeśli chcecie być skuteczni, to tak właśnie trzeba. Miałem kiedyś przyjemność przebywania wśród świetnych specjalistów w dziedzinie marketingu i PR. Zadałem im pytanie, dlaczego określona reklama środka spożywczego, określonego producenta w ogóle do mnie nie przemawia. Zapytali, czy mam świadomość, że nie jestem emanacją społeczeństwa. Nie jestem


Strach, nie zysk

jego przedstawicielem. Mam tego świadomość. Funkcjonuję w bardzo wyizolowanym świecie, jest to wynikiem moich świadomych decyzji i kontaktów. Nie mam do czynienia z ludźmi, którzy żyją w innym obszarze. Jak w filmie Wyścig z czasem jesteśmy podzieleni na strefy. Są ludzie, którzy mają dostęp do określonych dóbr, określonej wiedzy, i tacy, którzy go nie mają. Są komunikaty, które trafią do jednych, do innych nie. Jak chcecie mówić do ludzi skutecznie, musicie wiedzieć, do kogo kierujecie przekaz. Ale ponieważ chcecie dotrzeć do jak najszerszego grona – mówcie jak najprostszym językiem. Jednym z podstawowych błędów komunikacyjnych jest przypisywanie atrybutów, które się posiada, drugiej stronie. Dobrze się komunikujecie ze sobą w obrębie NGO-sów, we własnym sosie, bo to dla Was jest tożsame. Dla większości ludzi to chińszczyzna. Tak jest w każdej grupie społecznej i zawodowej. Mówicie slangiem. Komunikując się ze sobą, tworzycie określone wartości w ramach tej semantyki, którą się posługujecie, a potem tą semantyką chcecie zawładnąć umysły innych odbiorców. Musicie pamiętać, że jest coś takiego jak lenistwo poznawcze. 95% naszego czasu lecimy na automatycznym pilocie. Jest bardzo dobra książka Daniela Kahnemana Pułapki myślenia, gdzie autor podaje kilka prostych przykładów jak sprawdzić, że ludzie to debile. Przepraszam, że to mówię, ale jeśli chcesz przemawiać do tłumu, musisz zakładać niski iloraz inteligencji. Malujesz trochę przerażającą wizję rzeczywistości.

Tak niestety jest, było i będzie. Są potrzebne różne grupy społeczne, żeby mogły funkcjonować inne. Jeden z moich klientów, dla którego pracowałem przez dwanaście lat, z wykształcenia historyk, bardzo majętny człowiek, powiedział mi, na czym opiera swój sukces. Trzeba czytać historię. Historia zawiera w sobie wszystkie możliwe badania, wszystkie możliwe dane. Wystarczy tylko wyciągać wnioski. Święte słowa Jeana de La Bruyere, osiemnastowiecznego eseisty francuskiego: „Są tylko dwa sposoby odnoszenia sukcesów w życiu: albo dzięki własnej pracowitości, albo przez głupotę innych”. To, co wy chcecie zrobić, bazuje na głupocie innych. Gdyby ludzie byli tacy mądrzy, jak chcecie, żeby byli, Wasza rola byłaby zakończona. Nie mielibyście żadnej funkcji do spełnienia.

71


72

Kuźnia Kampanierów 2

Ale właśnie do tego dążymy! Chcemy edukować, uświadamiać!

I dobrze. Dzięki Wam, a w zasadzie dzięki nam, bo to, co ja robię, to jest też uświadamianie, tylko detaliczne, a wy to robicie hurtowo, dzięki temu, że są nauczyciele, ten świat idzie bardzo mocno do przodu. Ze wszystkimi plusami i minusami. W „Gazecie Prawnej” ukazał się bardzo ciekawy artykuł, w którym porównywano wychowanie dziecka względnie ucywilizowanego do takiego, które wychowuje się na przykład w Papui-Nowej Gwinei. Nasze dziecko w wieku sześciu lat nie ma takich umiejętności przeżycia jak jego rówieśnik wychowany poza współczesną cywilizacją. On potrafi już polować, wypatroszyć zwierzę, które ma trafić na ruszt, samodzielnie przetrwać. Co jest lepsze? Hodujemy dzieci pierdoły. Te pierdoły za chwilę zasilą struktury biznesowe. Cała armia ludzi niedostosowanych do życia, którymi genialnie będzie można zarządzać i wywierać na nich wpływ, rządzić, jak się tylko zechce. Wracamy do czasów feudalizmu. To może lepiej, z mojej oczywiście perspektywy, jeśli to my, idealiści, spróbujemy przejąć nad nimi rząd dusz zamiast feudalnych panów?

Wszyscy nie możemy być królami życia. Ktoś musi zasuwać na innych, a ci, którzy są na samej górze, znakomicie zdają sobie z tego sprawę. Więc muszą otworzyć bramy, żeby zasilić się w niewolników, obsadzić ich, dać coś do robienia, żeby sami mogli się bogacić. Tak to działa. Niczego nowego tutaj nie wymyślisz. Pamiętaj o tym, że jeśli wszystkim dasz po złotej kulce, to większość albo zgubi, albo zepsuje. Znów dość mroczna wizja. Załóżmy, że możemy to jakoś zmienić, zamiast robić z ludzi niewolników, porwać ich do działania. Skoro ich stan intelektualny jest taki, jak mówisz, to powinno być łatwo wywrzeć na nich wpływ. Jakiś prosty mechanizm, który zadziała. Żelazna zasada?

Nie ma żadnych żelaznych zasad. Gdybym taką znał, po pierwsze nie poświęcałbym Ci teraz czasu, tylko robił coś zdecydowanie fajniejszego, niż robię, bo prawdopodobnie byłbym właścicielem kawałka świata. Nie ma uniwersalnego wzoru, który załatwi Ci wszystko. Jest wzór, który funkcjonuje, pewnego rodzaju algorytm. Mechanizm, który funkcjonuje od zarania dziejów.


Strach, nie zysk

Czyli?

Propaganda! Prosty komunikat, zdarta płyta. Czego chcesz więcej? Churchill powiedział: „Krótkie słowa są świetne, a stare słowa są najlepsze ze wszystkich”…

Bernays zauważył, że zdecydowanie lepiej jest wykorzystywać propagandę w tzw. newsach niż w formie reklamowej. Ludzie z założenia przesyceni reklamą, nie ufają jej. Nasze mózgi są wyspecjalizowane w wyszukiwaniu zagrożenia. Newsy zwykle nie dotykają spraw przyjemnych, tylko tych nieprzyjemnych, dlatego jesteśmy bardziej podatni na takie przekazy. Znów wracamy do tego, że jednak straszyć.

Zdecydowanie. Wiem, że to trochę niewygodna teza, ale tak po prostu jest. Odwieczny mechanizm. Strach jest najlepszym motorem działania. Z siedmiu podstawowych emocji, które komunikuje nasza twarz w komunikacji niewerbalnej, pięć to negatywne, jedna neutralna i jedna pozytywna. O czym tu rozmawiać? Musisz też brać pod uwagę inną ważną rzecz, z Twojego punktu widzenia jako osoby działającej pro publico bono, bo śmiało tak to można nazwać: do naszego mózgu codziennie dostarczanych jest ponad 34 GB danych. To tak, jakbyś obejrzała w rozdzielczości DVD siedem pełnometrażowych filmów pod rząd. Tyle informacji trafia dziennie do naszych mózgów. Ile osób jest w stanie przetworzyć je świadomie? A Ty chcesz w tym całym szumie informacyjnym dorzucić jeszcze swój szum? Żeby ktoś go zauważył, musi być kontrowersyjny, dlatego d..y świetnie sprzedają. Może wróćmy do Cialdiniego. Która z jego reguł wywierania wpływu może mieć zastosowanie w prowadzeniu kampanii?

Reguła autorytetu, zdecydowanie. Bez autorytetu tłum jest zagubiony i się rozchodzi. Przez to, że jest głupi i zdezorientowany, potrzebuje przywódcy, który stanie na czele i krzyknie: „Naprzód!”. Albo: „Za mną!”. To różnica między menadżerem a liderem. Tylko musi to być autorytet prawdziwy, a nie wynikający z tego, że ma pod sobą dany stołek, który został mu

73


74

Kuźnia Kampanierów 2

nadany, lider, którego grupa chce słuchać. Jak przekonacie kogoś takiego, to przekonacie całą resztę. Kolejna reguła to „Niech inni poświadczą”, czyli społeczny dowód słuszności, inni już tak zrobili. To bardzo silna reguła. Człowiek jest zwierzęciem stadnym i bardzo mocno poddaje się wpływowi społecznemu. Również reguła „My”. Z tym że reguła „My” jako reguła konformistyczna jest o tyle trudna do wprowadzenia, że musi faktycznie ludzi wiązać. Problemem wielu komunikatów perswazyjnych jest komunikat „Wy”. Ludzki mózg jest tak skonstruowany, że lubi się polaryzować. My – wy. Nasz interes – ich interes. Dlatego polityka tak wygląda, że wszyscy się obrzucają błotem, w Polsce, we Włoszech, w Stanach Zjednoczonych. Natomiast zaimek „my”, mówiący o tym, że powinniśmy się trzymać razem, zróbmy to dla nas, działa, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie coś nas będzie łączyć. Jeśli na przykład mieszkasz w bloku, masz wokół siebie innych ludzi, z którymi łączy Cię adres. Dzieje się coś, co ci się nie podoba i uważasz, że zagraża status quo także innych mieszkańców? Żeby zmobilizować ich do działania, musisz ich najpierw przekonać, że to Wasz wspólny interes jest zagrożony. Na tyle skutecznie, żeby Ci uwierzyli i naprawdę to poczuli. Z moimi sąsiadami akurat nie ma problemu.

Była taka kampania: „Zmień sąsiada, kup mieszkanie”. Piękna. Generująca nową grę społeczną, do której byliśmy przygotowani, czyli tzw. grę na dłużnika. Psychiatria o tym mówi. To, na jaką skalę zadłużyli się Polacy w ramach kupowania nieruchomości, nie miało miejsca nigdy wcześniej. Teraz mamy cierpiących frankowiczów i trzeba coś z nimi zrobić. Chociaż wiadomo, że nic się z nimi nie zrobi, bo nikt nie będzie dokładał do interesu. Świetna kampania, bardzo skuteczna. Nikt nie zauważył, że banki są na pieniądze, a nie na wodę? Świetna. I jaka szkodliwa.

Śmieję się z niej. Ale była skuteczna, bo… strach, a nie zysk. Zysk może motywować ludzi, którzy mają wyższe aspiracje, a tych jest garstka. To jest wiedza, którą musimy umieć zarządzać. Również, żeby się przed taką manipulacją umieć bronić.


Strach, nie zysk

No właśnie. Chcemy wywierać wpływ, ale chcemy się umieć bronić przed manipulacją.

Ludzie wcale nie chcą wywierać wpływu. Wiąże się to z wzięciem odpowiedzialności za konsekwencje tego wywierania. Prosty model do obserwacji: zwróć uwagę, ile osób ubiera się tak, żeby się nie wyróżniać. Wynika to z prostego faktu – boimy się, że jak za bardzo rzucimy się w oczy, ktoś podejdzie i da nam w łeb. Dobrym przykładem są środowiska korporacyjne, gdzie obowiązuje dress code, który unifikuje wszystkich pracowników. Po co? Bo zunifikowanym, zdeindywidualizowanym tłumem łatwiej się zarządza, łatwiej kontroluje, manipuluje. Jak się przed tym bronić? To wymaga ogromnej świadomości, a ona z kolei niesamowitego wysiłku poznawczego. Nasze mózgi są leniwe, więc próżniactwo percepcyjne sprawia, że wolimy ulegać wpływowi, niż wykonać jakąkolwiek pracę, żeby samemu go wywierać. Święty spokój nie ma ceny. Są oczywiście osoby, które robią to perfekcyjnie. Wybitni manipulatorzy?

Tak. Psychopaci. Są w manipulowaniu genialni, bo mają określone dysfunkcje w mózgu, które pozwalają im się nie bać. Porzućmy obraz psychopaty, jakim został stworzony Hannibal Lecter, takich ludzi nie ma. Klasyczny psychopata jest czarujący, dobrze wychowany, znakomicie zna meandry procesów społecznych i doskonale się w nich odnajduje, aczkolwiek robi to w sposób absolutnie wykalkulowany. Często to szefowie na najwyższych, kierowniczych stanowiskach. 20% dyrektorów generalnych to psychopaci. Ludzie, którzy umieją podejmować bardzo trudne, kalkulacyjne decyzje. Hmmm… organizacje pozarządowe potrzebują psychopatów na liderów?

Na pewno byłoby tak dla Was lepiej. Psychopata myśli racjonalnie. Jego mózg nie wikła się w meandry związane ze strachem, bo ma mniejsze ciało migdałowate, czyli tę część mózgu, która jest pierwszym strażnikiem naszego autonomicznego układu nerwowego. Widzi bodziec i kalkuluje – ucieczka, walka, poszukiwanie, przyjemności? Do tego dochodzi kwestia

75


76

Kuźnia Kampanierów 2

progu pobudzenia. Introwertycy mają niski, ekstrawertycy wysoki. Z tego wprost wynika, że introwertyk szybciej stanie się niewolnikiem niż ekstrawertyk. Abstrahując od genetycznej podatności do niewolnictwa, o czym głośno się nie mówi. Nie chcę brzmieć cynicznie, ale to nauka jest cyniczna. Część Waszych działań to chłostanie zdechłego konia. Nie twierdzę, że nie warto tego robić. Warto. Nie dlatego, że koń wstanie, ale jest to pewnego rodzaju uświadamianie innych. Myślę, że to, co powinniście sobie założyć w Waszych działaniach, to jedna z boskich cnót, jaką jest cierpliwość. To, co wyprodukujecie w postaci kampanii uświadamiającej, będzie miało, być może, przy określonej skali zdarzeń, przełożenie na Wasze dzieci, wnuczęta. Jednak nie nastawiałbym się na błyskawiczną reakcję zwrotną w wyniku przeprowadzonej kampanii. Za dużo informacji, za dużo szumu, który trafia do naszych mózgów. John Doe bardzo dobrze powiedział to w filmie Siedem. „Klepnięcie kogoś w ramię po to, żeby zwrócić na siebie uwagę, to za mało. Musisz go walnąć młotem kowalskim, tylko wtedy zdobędziesz jego całkowitą atencję”. I to jest to, co wy powinniście robić. Tylko jak w dzisiejszych czasach walnąć młotem w określoną grupę ludzi?

Zakręćcie im ciepłą wodę w kranach. Wyłączcie prąd. Pozbawcie ich dostępu do Wi-Fi. I to nie jest cynizm. To jest pragmatyzm.



Woda – zagro­ żone dobro wspólne z Satoko Kishimoto, koordynatorką projektu dotyczącego sprawiedliwości w dostępie do wody w Transnational Institute (TNI), rozmawia Paulina Lota


Woda – zagrożone dobro wspólne

Przekazanie kontroli nad podstawowymi usługami użyteczności publicznej wielonarodowym korporacjom nakierowanym tylko na zysk niesie ze sobą poważne ryzyko i stanowi w moim przekonaniu bezpośredni atak na demokrację. To skandal, że Komisja Europejska, jedna z trzech instytucji wchodzących w skład trojki, ignoruje swoje zobowiązanie do zachowania neutralności w kwestii własności przedsiębiorstw wodociągowych zapisane w traktatach. Paulina Lota: Jesteś Japonką i wiem, że w swoim kraju byłaś zaangażowana w rozliczne działania na rzecz ochrony środowiska. Teraz pracujesz w Transnational Institute (TNI), mieszkasz w Brukseli. Dlaczego wybrałaś Europę?

Satoko Kishimoto: To prawda, urodziłam się, wychowałam i wykształciłam w Japonii, w Tokio. Kiedy studiowałam, w 1997 roku w Kioto odbywała się właśnie konferencja klimatyczna COP3, na której przyjęto tzw. Protokół z Kioto, dotyczący redukcji emisji w celu zapobiegania ocieplaniu się klimatu. Działałam wtedy w organizacji ekologicznej, która zajmowała się ochroną czystego powietrza, wody, dzikiego środowiska. To, co robiłam, moja osobista aktywność, była bardzo mocno związana z problemem zmian klimatycznych. Miałam już wtedy świadomość, że są one powiązane z wieloma innym sprawami i aspektami funkcjonowania państw. W tamtych czasach aktywiści na rzecz środowiska pracowali na ogół nad pojedynczymi problemami, jak na przykład zanieczyszczenie powietrza, ochrona oceanów, bioróżnorodności. Jednocześnie właśnie w tamtym czasie ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę, w jaki sposób wielki system ekonomiczny albo polityczny kreuje problemy środowiskowe. W 1995 roku powstała Światowa Organizacja Handlu WTO i to wtedy też ludzie zaczęli się zastanawiać, czy jej utworzenie – organizacji promującej handel i inwestycje, będzie miało wpływ na środowisko, czy będzie dla niego dobre? Obserwowaliśmy z zapartym tchem obrady w trakcie konferencji COP3, zastanawialiśmy się, jakie będą rezultaty, ostateczne ustalenia, któ-

79


80

Kuźnia Kampanierów 2

re kraje zechcą protokół ratyfikować. To był dla nas bardzo ważny moment, a ekscytacja rosła z każdą chwilą – porozumienia zobowiązujące do tych 4%, 5%, 6% redukcji emisji gazów cieplarnianych! Byliśmy niezwykle podnieceni i pełni wiary, że to przyniesie wymierne skutki. Tak, wydawało nam się, że to wielki krok, który może ocalić planetę. Dość naiwnie, ale takie są prawa młodości. Coraz więcej zaczęło się wtedy mówić o związkach zmian klimatycznych z kwestiami handlu, funkcjonowania wielkich korporacji, globalnych koncernów. Ten temat bardzo mnie poruszał i często bulwersował, zaczęłam więc rozwijać swoją aktywność na rzecz środowiska bardziej w stronę kwestii sprawiedliwości społecznej. Wtedy nazywaliśmy to ruchem antyglobalistycznym, dzisiaj nazywamy to raczej działaniami antyliberalnymi, skierowanymi przeciwko takim regulacjom i przepisom, które pozwalają wielkim firmom wyzyskiwać lokalne społeczności. Właśnie po COP3 w Kioto miałam po raz pierwszy możliwość pojechać do Europy i do Stanów Zjednoczonych, żeby uczestniczyć w ruchu środowiskowym razem z indiańskimi rolnikami. To było bardzo ekscytujące, ale przede wszystkim wtedy dopiero ostatecznie skonfrontowałam swoje myślenie z rzeczywistością. Kiedy pracujesz nad kwestiami związanymi ze zmianami klimatycznymi, musisz rzucić wyzwanie systemowi ekonomicznemu i politycznemu, który tworzy problemy środowiskowe, zmierzyć się z nim, zawalczyć. I tak trafiłam do Transnational Institute, który próbuje rozwiązywać te problemy w sposób całościowy, zintegrowany. Możesz opowiedzieć coś więcej o TNI? Czym różni się praca w tej akurat organizacji od poprzednich, z którymi byłaś związana?

Transnational Institute, jak sama nazwa wskazuje, jest organizacją ponadnarodową, międzynarodową, działającą właściwie na całym świecie. Zrzesza aktywistów, naukowców i badaczy, a wszystkie działania TNI skupione są na wzmacnianiu demokracji, sprawiedliwości społecznej i zrównoważonego rozwoju ekologicznego. Prowadzimy badania i analizy, a ich efektem jest zakwestionowanie dotychczasowych priorytetów polityk państwowych i korporacyjnych, całej tej polityki globalizacji i, oczywiście, propozycje alternatywnych rozwiązań, które są bardziej zrównoważone,


Woda – zagrożone dobro wspólne

sprawiedliwe i demokratyczne. Sieciujemy naukowców i działaczy, budujemy relacje z różnymi ruchami społecznymi, organizujemy warsztaty i konferencje. Koncentrujemy się na sześciu kluczowych zagadnieniach na poziomie makro: kwestii alternatywnego rozwoju z perspektywy ruchów społecznych i regionalnych koalicji organizacji społeczeństwa obywatelskiego w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej; kwestii narkotyków i demokracji w szerokim ujęciu, z uwzględnieniem kwestii demilitaryzacji, demokratyzacji, promocji zdrowia publicznego i ograniczania ubóstwa; kwestii, którą nazywamy Nową Polityką – to program promujący nowe propozycje myślenia na temat demokracji uczestniczącej, organizacji politycznej, zarządzania miejskiego i wiejskiego; kwestii sprawiedliwości środowiskowej, konieczności monitorowania szkodliwego wpływu handlu na środowisko, sprawiedliwość społeczną i gospodarczą; kwestii militaryzmu i globalizacji, przy której skupiamy się na potrzebie reorganizacji i odpowiedzialności obcych baz wojskowych. I wreszcie projekt, którym ja się w TNI zajmuję – The Water Justice. Prowadzimy go w ramach sieci Reclaiming Public Water. Jest to sieć, która zrzesza aktywistów, związki zawodowe, przedstawicieli środowiska akademickiego i innych ludzi, którym zależy na tym, aby woda była dostępna dla społeczeństwa. Z naszego punktu widzenia woda jest bezsprzecznie jednym z dóbr wspólnych, coraz częściej zawłaszczanych, dlatego zajmujemy się tym, jak tą wodą zarządzać, jakie działania na rzecz sprawiedliwego dostępu do wody organizować, zastanawiamy się, jak sprawić, aby woda służyła wszystkim ludziom i środowisku. O problemie zawłaszczania wody mówi się coraz częściej, szczególnie w obliczu kurczących się jej zasobów. Były prezes firmy Nestlé Peter Brabeck-Letmathe stwierdził nawet, że dostęp do wody nie jest prawem człowieka, a odpowiedzią na globalne problemy z wodą i jej marnotrawienie jest prywatyzacja. Co sądzisz o takim pomyśle?

Słyszałam tę wypowiedź, jak uważam – skandaliczną, pozwolę sobie jednak mieć inne zdanie. Zarówno ja, jak i cała społeczność, którą zrzesza TNI, uważamy, że dostęp do wody jest jednym z podstawowych praw człowieka. Woda jest bezcennym dobrem, wszyscy jej potrzebujemy.

81


82

Kuźnia Kampanierów 2

Nieważne, czy masz pieniądze, czy nie. Nieważne, czy jesteś „wielki”, czy „mały”, czy jesteś bogaty, czy biedny – każdy człowiek i każde zwierzę, wszyscy potrzebujemy wody, by przeżyć. Jeśli woda jest traktowana jak każdy inny towar… Co robicie w TNI, żeby ten problem rozwiązywać?

Punktem początkowym pracy TNI nad problemami związanymi z wodą była walka z prywatyzacją wody. Ponieważ coraz więcej społeczności na całym świecie dotknął ten problem – rosnące gwałtownie ceny, spadająca jakość, ograniczanie dostępu, w wielu miejscach wybuchały protesty, ale ludzie byli pozostawieni sami sobie, jako przeciwnika mając na ogół wielką międzynarodową korporację. Włączyliśmy się w ten ruch, przeprowadziliśmy wiele kampanii i walk, wspierając lokalne społeczności. Najbardziej znana to ta z Cochabamba w Boliwii. Pamiętam, że wspominały o niej nawet polskie media, mimo że dotyczyła tak odległego kraju, innego kontynentu…

Tak, to była bardzo głośna sprawa. Władze Boliwii zaciągnęły ogromny kredyt w Banku Światowym, prawie 140 milionów dolarów. W zamian za to zgodziły się na prywatyzację wielu publicznych przedsiębiorstw, m.in. państwowych rafinerii i zasobów wodnych miasta Cochabamba, które jest centrum ważnego regionu rolniczego na boliwijskim płaskowyżu. W 1999 roku boliwijski rząd podpisał umowę na czterdziestoletnią dzierżawę zasobów wodnych ze spółką Aguas del Tunari, międzynarodowym konsorcjum, w którym główną rolę odgrywały firmy europejskie i amerykańskie. To spółka podlegająca inżynieryjnemu konsorcjum Bechtel, czwartej co do wielkości prywatnej firmie w Stanach Zjednoczonych. Żeby zachęcić firmę do inwestycji, zwolniono ją z obowiązku dostarczania wody na obszary wiejskie, zdelegalizowano prywatne i komunalne systemy zbierania wody, nawet deszczówki, ustalono nowe ceny w dolarach, a nie w lokalnej walucie. Zniesiono też zniżki na wodę dla najbiedniejszych. Firma bardzo szybko podniosła ceny trzykrotnie, więc mieszkańców, którzy zarabiali 100 dolarów miesięcznie, po prostu nie było na nią stać. Dostępu do


Woda – zagrożone dobro wspólne

studni bronili boliwijscy żołnierze wysłani po to, aby przestrzegać legalnie zawartego z prywatną firmą kontraktu. Mieszkańcy Cochabamby, w przeważającej części Indianie i Metysi, stawili solidarnie opór siłom rządowym dyktatora Hugo Banzera Suáreza. Zamknęli całe miasto, urządzili blokady, marsze i strajki generalne. Ogromną rolę odegrał wtedy Oscar Olivera, mechanik, działacz związkowy, który stał się liderem protestów. Potrafił skonsolidować mieszkańców, zjednoczyć ich i porwać do działania w obronie ich wspólnego dobra, ich podstawowych praw. Boliwijskie siły bezpieczeństwa krwawo tłumiły protesty, była jedna ofiara śmiertelna i setki innych rannych. Rząd ogłosił stan wyjątkowy, zawiesił prawa konstytucyjne obywateli, zamknął stacje radiowe i telewizyjne, a przywódców protestu aresztowano. Mimo to mieszkańcy się nie ugięli, protesty trwały wiele tygodni i w końcu w kwietniu 2000 roku udało się uzyskać porozumienie z rządem i obietnicę zmiany szkodliwego prawa. Bechtel zostały wypędzony z kraju, a mieszkańcy odzyskali zaopatrzenie w wodę. Oczywiście korporacja nie odpuściła i pozwała rząd Boliwii przed sąd handlowy Banku Światowego, gdzie żądała 50 milionów dolarów odszkodowania. Firma domagała się nie tylko zwrotu kosztów swojej niewielkiej inwestycji, lecz także pokaźniej sumy na poczet „utraconych przyszłych zysków”, które Bechtel by uzyskał, gdyby przedsięwzięcie nie zostało zablokowane. Na szczęście przegrali tę prawniczą batalię. Postawa mieszkańców Cochabamby stanowi inspirację dla wszystkich społeczności, które walczą o swoje prawa, swoją suwerenność gospodarczą, sprawiedliwość społeczną i zachowanie dostępu do podstawowych zasobów naturalnych. Daje nadzieję, że nawet z takim gigantem można wygrać, więc warto podjąć ten trud, to niebezpieczeństwo. Olivera został uhonorowany w 2001 roku nagrodą Goldman Environmental, a 10 lat po protestach sportretowany w filmie Nawet deszcz, który porównuje działania międzynarodowych koncernów w Ameryce Łacińskiej do kolonizacji z epoki Kolumba. I chyba naprawdę coś w tym jest… Na szczęście dla mieszkańców Cochabamby ta historia skończyła się szczęśliwie i jest naprawdę wspaniałą inspiracją. A co Ciebie inspiruje do działania?

83


84

Kuźnia Kampanierów 2

Moje inspiracje prawie zawsze biorą się z konfliktów lokalnych, ze zmagań społeczności z potężnym przeciwnikiem i z tego, jak ludzie potrafią być dzielni, wytrwali, nie poddawać się mimo trudności. Ponieważ TNI jest międzynarodową organizacją zajmującą się polityką i regulacjami wprowadzanymi na świecie, miałam wiele okazji być naprawdę blisko różnych wydarzeń, problemów, które dotykają lokalne społeczności. Prowadzimy badania i analizy, piszemy raporty i tworzymy przykłady dobrych praktyk, ale nie jesteśmy doradcami, nie jesteśmy think tankiem ani niczym takim – my pracujemy dla ludzi, z ludźmi. Nad problemami, które ludzi naprawdę dotykają. Dlatego angażujemy się w lokalne konflikty, w miejscowe kampanie, żeby nie stracić odpowiedniej perspektywy. A o to nietrudno. Zwłaszcza, gdy pracujesz nad problemami międzynarodowymi, globalnymi, możesz stracić to poczucie… „temperatury” na miejscu. Dlatego jest dla nas niezwykle istotne, żeby uczyć się i angażować w walkę społeczną na poziomie lokalnym. Daje nam to wiele inspiracji, często radości, kiedy widzimy, że nasza praca ma sens, kiedy dostajemy od ludzi tę niesamowitą energię i możemy razem z nimi, ramię w ramię stawiać czoła światu. Ale chodzi także o prawdziwe doświadczenia. Gdy rozmawiamy o przepisach, regulacjach, to rozmawiamy przecież o ludzkich życiach! Więc musimy wiedzieć, czego ludzie chcą, czego potrzebują, z czym się zmagają. Teraz zajmuję się głównie tematem wody, bo jest ona uniwersalnym prawem człowieka, coraz częściej zagrożonym. Powinniśmy troszczyć się głównie o tych słabszych, niechronionych – o kobiety i dzieci, o społeczności, które nie mają środków ekonomicznych. To są ludzie, o których prawa musimy się upominać, a jeśli trzeba – walczyć o nie. A kapitał prywatny troszczy się tylko o własne interesy i zyski. Oczywiście powinniśmy być zdolni do debaty, dialogu, umieć wznieść się ponad nasz gniew czy rozżalenie i otworzyć na argumenty przeciwnej strony, ale nasze cele i rozwiązania są jednak zwykle zupełnie różne. To są kompletnie odmienne perspektywy. Czuję się bardziej pewna i wzmocniona przez to, że pracuję z ludźmi takimi jak społeczność z Cochabamba w Boliwii, ludzie w Kolumbii, Indonezji, Kenii czy Nigerii, wszędzie tam, gdzie dostęp mieszkańców do


Woda – zagrożone dobro wspólne

wody jest z takich bądź innych przyczyn zagrożony – ci ludzie mierzą się dzień w dzień z tymi problemami. To mi daje prawdziwą moc i rodzaj legitymizacji w argumentacji. Argumentacji w debacie z…?

Jestem zaangażowana w debatę ONZ dotyczącą regulacji gospodarowania zasobami wodnymi, a właściwie w dialog z ludźmi promującymi partnerstwo publiczno-prywatne zamiast prywatyzacji. Ostatnio otrzymałam zaproszenie do Polski od Instytutu Partnerstwa Publiczno-Prywatnego na seminarium, które odbędzie się w Warszawie, poświęcone tej właśnie tematyce. Będziemy się wspólnie zastanawiać, jak promować wodę jako dobro wspólne – takie jest założenie. Ten Instytut mówi sam o sobie, że partnerstwo publiczno-prywatne to według niego szansa na skuteczne zapewnienie infrastruktury publicznej i usług, ale także szansa dla biznesu. Jeśli chodzi o moją perspektywę, to partnerstwo publiczno-prywatne nie jest rozwiązaniem zrównoważonym, szczególnie jeśli chodzi o wodę. Nie mogę powiedzieć, że nie jest w ogóle dobrym rozwiązaniem, ale w moim przekonaniu to naprawdę zły pomysł, jeśli chodzi o temat wody, która jest dobrem wspólnym i od której zależy życie ludzkie. Prywatne bądź publiczno-prywatne zarządzanie wodą, usługami komunalnymi nie działa dla dobra społeczności, nie przyczynia się do poprawy dostępu do wody, szczególnie dla społeczności wrażliwych ekonomicznie – to jest to, co nas niepokoi. Mogę wymienić wiele przykładów tzw. partnerstw publiczno-prywatnych, w ramach których międzynarodowe korporacje posiadają mniej niż połowę udziałów, ale de facto kontrolują przedsiębiorstwa. Tak się dzieje na całym świecie, również w Europie i z tego, co wiem – w Polsce. Stąd też nasze zaangażowanie w ruch na rzecz rekomunalizacji wodociągów. To jest już na szczęście coraz bardziej powszechna tendencja, coraz więcej miast decyduje się, po nieudanej przygodzie z prywatyzacją, na przywrócenie infrastruktury i dostaw wody do zarządzania publicznego. Czy nie wiąże się to z ryzykiem procesów sądowych? Prywatnym firmom pewnie niełatwo pogodzić się z utratą zysków?

85


86

Kuźnia Kampanierów 2

Niestety tak. Jeśli miasto chce taką umowę wypowiedzieć przed terminem, to musi z jednej strony wypłacić odszkodowanie, z drugiej musi również zapłacić firmie równowartość jej potencjalnych przyszłych zysków, których nie osiągnie po rozwiązaniu umowy. W prawie wszystkich znanych mi przypadkach rekomunalizacji miasto, które wypowiada umowę z firmą prywatną, robi to, ponieważ ma złe doświadczenia: jakość świadczonych usług jest zbyt niska, ceny zbyt wysokie lub firma prywatna naruszała umowne zobowiązania. Natomiast mimo że tak to właśnie wygląda, to lokalne władze bardzo często mają problemy, żeby takie naruszenia udowodnić i sprawa musi skończyć się w sądzie. Znamy wiele, wiele przykładów takich działań z całego świata, choćby z Francji. Mieszkańcy niewielkiego miasteczka pozwali firmę zarządzającą wodociągami do sądu, ponieważ rachunki, które dostawali za wodę rosły bardzo szybko i osiągnęły absurdalną wręcz wysokość. Sprawę wygrali. Niestety, firma, która świadczyła usługi komunalne, także udała się do sądu i pozwała miasto. Mimo że mieszkańcy nie byli zadowoleni z jakości usług i swoją sprawę wygrali, to miasto musiało zapłacić firmie bardzo wysokie odszkodowanie. Tak to niestety wygląda w mechanizmie wolnego handlu. Na podstawie mechanizmów rynkowych wielki korporacyjny kapitał decyduje o naszym życiu. Woda ma znaczenie strategiczne, więc powinna być odpowiedzialnie zarządzana, w sposób zorganizowany i tak, by zostawić ją dla przyszłych pokoleń. To dotyczy tak samo Polski jak Boliwii czy Nigerii. Działasz głównie w terenie, wśród lokalnych społeczności. Czy zajmujecie się również lobbingiem w instytucjach europejskich? W Parlamencie, Komisji Europejskiej lub Radzie? Wydaje mi się, że bez tego trudno jest wprowadzić zmiany systemowe, które zapewniłyby bezpieczeństwo i sprawiedliwość społeczną. Potrzeba przecież odpowiednich regulacji i rozwiązań prawnych.

Tak, oczywiście, to bardzo ważne działania, chociaż ja osobiście się tym nie zajmuję. Zaangażowana jestem w pracę bardziej na poziomie międzynarodowym, więc robią to moi koledzy pracujący nad regulacjami europejskimi. Ale wiem, że Europa jest bardzo ważnym aktorem. Nasza siedziba jest w Europie, więc to oczywiste, że kwestie europejskie bardzo


Woda – zagrożone dobro wspólne

nas zajmują. Komisja Europejska jest w dzisiejszych czasach jednym z najbardziej aktywnych graczy i ważne jest to, by uważnie przyglądać się jej posunięciom. A nie zawsze są one korzystne dla obywateli, szczególnie tych na gorszej pozycji, choćby ze względów ekonomicznych. W imię myślenia o dobru całej wspólnoty, a tak naprawdę o chronieniu interesów najsilniejszych państw, zwiększa się na przykład naciski na prywatyzację w krajach wschodnioeuropejskich, w Portugalii, Włoszech, Hiszpanii czy Grecji. W tej ostatniej, w ramach „porozumienia” narzuconego przez państwa strefy euro i trojkę, rząd musi sprzedać państwowe aktywa o wartości 50 miliardów euro. Obecnie wiemy już, co dokładnie Grecja ma sprywatyzować. Są to m.in. dwa duże publiczne przedsiębiorstwa wodociągowe, jedno w Atenach, drugie w Salonikach, czyli te, które dostarczają wodę pitną dla dwóch największych miast Grecji. Trojka domagała się prywatyzacji wodociągów już we wcześniejszym memorandum, ale wówczas silny opór społeczny uniemożliwił to posunięcie. Obydwa przedsiębiorstwa są nowoczesne i funkcjonują sprawnie, mimo dotkliwego kryzysu, jaki dotknął Grecję; zapewniają ludziom usługi o wysokiej jakości i za stawki, które należą do najniższych w Europie. Są wydajne, a ich kondycja finansowa nie budzi zastrzeżeń. Nie ma zatem żadnego logicznego uzasadnienia dla prywatyzacji. Przekazanie kontroli nad podstawowymi usługami użyteczności publicznej wielonarodowym korporacjom nakierowanym tylko na zysk niesie ze sobą poważne ryzyko i stanowi w moim przekonaniu bezpośredni atak na demokrację. To skandal, że Komisja Europejska, jedna z trzech instytucji wchodzących w skład trojki, ignoruje swoje zobowiązanie do zachowania neutralności w kwestii własności przedsiębiorstw wodociągowych zapisane w traktatach. Brzmi to naprawdę niepokojąco. W Polsce władze pokładają dużą ufność w działania Komisji Europejskiej.

Każdą władzę trzeba niestety kontrolować, nie można bezkrytycznie przyjmować proponowanych rozwiązań. Tym wszystkim rządzi ogromny kapitał, który bardzo często dyktuje swoje warunki. Dlatego potrzebne są oddolne ruchy społeczne, silne organizacje pozarządowe angażujące

87


88

Kuźnia Kampanierów 2

obywateli do patrzenia władzy na ręce i ochrony swoich praw. Na pewno słyszałaś o europejskiej inicjatywie obywatelskiej, dzięki której obywatele Unii mogą wpływać bezpośrednio na kształt polityki. Trzeba zebrać milion podpisów obywateli UE z minimum siedmiu krajów członkowskich, a wniosek przedłożyć Komisji z wezwaniem o wdrożenie konkretnych przepisów. Ostatnio inicjatywa obywatelska, zgłoszona przez European Public Service Union (EPSU) z siedzibą w Brukseli, razem z innymi organizacjami społecznymi, zakończyła się sukcesem: zebrano prawie 2 miliony podpisów pod wnioskiem wzywającym Komisję Europejską, aby uchwaliła regulacje uznające prawo człowieka do wody za podstawowe prawo człowieka. Takie narzędzia pozwalają obywatelom uczestniczyć bezpośrednio w stanowieniu prawa. Innym problem jest TTIP – w tej chwili udało się zebrać prawie 3 miliony podpisów. Pierwotnie zostało to zorganizowane właśnie jako europejska inicjatywa obywatelska, ale Komisja Europejska nie zaakceptowała tego w tej formie (z racji pewnych regulacji TTIP nie podlega europejskiej inicjatywie obywatelskiej). Jednak 3 miliony ludzi powiedziało: „To jest ważne” i to jest bardzo silny głos. Ta moc ludzi, nie tylko w demonstracjach w różnych miastach, w różnych krajach, lecz także poprzez zbieranie podpisów i wnoszenie głosów obywateli do Komisji czy Parlamentu Europejskiego, nieustająco wzrasta, tak jak wzrasta jej ważność. Dzięki temu możemy nie tylko przeciwdziałać zagrożeniom, lecz także czynić świat lepszym, wprowadzając regulacje służące dobru obywateli. Wspomniałaś o TTIP. W Polsce właśnie niedawno udało się zebrać wymaganą liczbę podpisów przeciwko temu traktatowi. Obywatele zdają sobie sprawę, jakie zagrożenia może ze sobą nieść. Wiemy już, że może doprowadzić do obniżenia standardów zatrudnienia, ochrony środowiska i konsumenta, deregulacji usług publicznych, a także niekorzystnych rozstrzygnięć w sporach zagranicznych inwestorów z państwami. Jakie zagrożenia niesie dla wody?

Jest bardzo dużo wyzwań i niebezpieczeństw wiążących się zarówno z porozumieniem TTIP, jak i innymi porozumieniami handlowymi, na przykład CETA czy TTP. Jednym z nich jest właśnie zagrożenie dla usług


Woda – zagrożone dobro wspólne

komunalnych. Wybór tego, w jaki sposób zapewniać podstawowe usługi niezbędne dla społeczeństwa, powinien się opierać na demokratycznych decyzjach. Nawet jeśli państwo czy miasto decyduje się na prywatyzację jakiegoś sektora usług, to demokratycznym prawem jest sprzeciwienie się tej decyzji i odejście od niej w późniejszym czasie, nawet jeśli została podjęta. Natomiast wszystkie te porozumienia sprawiają, że możliwość powrotu danego sektora do zarządzania publicznego jest bardzo ograniczona. Mamy bowiem do czynienia z mechanizmem ISDS (Investor-state dispute settlement), czyli mechanizmem rozstrzygania sporów na linii inwestor – państwo, to on powoduje wiele problemów. Skutkiem wprowadzenia mechanizmu ISDS jest to, że firmy prywatne zyskują doskonałą ochronę, a jednocześnie bardzo wygodne narzędzie do prowadzenia walki z państwami, które podjęły decyzję niewygodną dla korporacji. Czy były już takie sytuacje, związane z wodą właśnie?

Opowiem Ci o doświadczeniach Argentyny, które są – trzeba to powiedzieć – przerażające. W Argentynie zawarto około osiemnastu umów związanych z usługami komunalnymi. Mieliśmy tam do czynienia z dziewięcioma renacjonalizacjami zaraz po kryzysie, który wybuchł w tym kraju w 2002 roku. Sześć z tych dziewięciu przypadków zaskarżono w Międzynarodowym Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych. We wszystkich przypadkach Argentyna przegrała. W najgorszej sytuacji jest w tej chwili Buenos Aires, które musi zapłacić ponad 400 milionów dolarów odszkodowania wielkiemu międzynarodowemu koncernowi. Tak więc mimo że porozumienie TTIP nie zostało jeszcze podpisane, to zagrożenie, które wiąże się z mechanizmem ISDS, spotykamy w bardzo wielu krajach, również w Polsce, dlatego że ten mechanizm jest zawarty także w innych międzynarodowych porozumieniach w zakresie handlu. Argentyna właśnie jedno z takich porozumień (razem z dziesiątką innych krajów) podpisała. Jest wiele innych przykładów, jak niebezpieczne skutki niosą ze sobą takie traktaty i związane z nimi mechanizmy rozstrzygania sporów. Kolejny przypadek: Estonia. Lokalne władze tego małego kraju chciały wdrożyć nową ustawę, która pozwalałaby im kontrolować zyski

89


90

Kuźnia Kampanierów 2

prywatnych firm, bo usługi komunalne w dużej części zostały tam już sprywatyzowane. Ustawa natychmiast stała się celem ataku ze strony prywatnych firm – właśnie przy użyciu mechanizmu ISDS. Międzynarodowy koncern zaskarżył ją przed trybunał arbitrażowy i wygrał. To jest kolejny dowód na to, jak zły wpływ ma mechanizm ISDS na funkcjonowanie demokratycznych państw. Tym razem chodzi mi o bardzo negatywny wpływ na proces stanowienia prawa. Miasta i państwa boją się, że zostaną pozwane i dlatego unikają wprowadzania nowych rozwiązań prawnych, nawet tych bardzo korzystnych dla obywateli, ale obniżających zyski korporacji. W Bułgarii, w Sofii, władze podpisały umowę na świadczenie usług komunalnych z dużą prywatną firmą. Umowa była bardzo kontrowersyjna, głównie ze względu na ceny, które zawierała, dlatego mieszkańcy domagali się zorganizowania w tej sprawie referendum. Ponieważ jednak istniało ryzyko, że firma może pozwać miasto do Międzynarodowego Centrum Rozstrzygania Sporów Inwestycyjnych, władze miejskie bały się przeprowadzić referendum i w efekcie do niego nie doszło. To pokazuje, jak niebezpieczne są te mechanizmy i jak ważne jest, byśmy się im sprzeciwili. Obywatele nie mogą być stale poddawani dyktatowi korporacji. Tym bardziej, że one rzadko ponoszą konsekwencję swoich działań. Skoro rozmawiamy o odpowiedzialności korporacji i o wodzie, to chciałabym Cię spytać o katastrofę w Fukushimie. Doszło tam do potężnego wycieku radioaktywnego do oceanu. To nie jest coś, co dotyczy tylko mieszkańców prefektury czy nawet całej wyspy Honsiu, ale będzie miało wpływ na nas wszystkich.

Jeżeli miałabym mówić o Fukushimie, to przydałaby mi się pewnie cała noc… To, co tam się wydarzyło, to ogromna tragedia. Jeśli chodzi o politykę w Japonii, to jest to całkowite przeciwieństwo tego, co mówiłam o odpowiedzialnym zarządzaniu dobrami wspólnymi. Przez całe lata rząd prowadził swoją konsekwentną politykę energetyczną opartą na energii atomowej i zapewniał, że jest to absolutnie bezpieczne. Dopóki nie wydarzył się ten wypadek, za który w tej chwili nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności: ani prywatny właściciel elektrowni, ani politycy,


Woda – zagrożone dobro wspólne

którzy ją przekazali w prywatne ręce. A skutki katastrofy będą nas wszystkich dotykać jeszcze długo. W TNI nie zajmujemy się bezpośrednio problemem radioaktywnego skażenia oceanu, ale ja sama prywatnie jestem zagorzałą aktywistką na rzecz ochrony środowiska i jego problemy bardzo mnie zajmują. Mam w Japonii mnóstwo przyjaciół aktywistów, którzy na miejscu angażują się w proekologiczne działania i od nich na bieżąco czerpałam i czerpię informacje na temat tego, co tam się dzieje. Byłam bardzo sfrustrowana tym, że nie mogę być na miejscu i wspierać ich, kiedy tak ciężko wtedy pracowali. To była straszna katastrofa, która długo nie będzie miała końca, mimo zapewnień władz, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wiemy na przykład, że w wodzie pitnej w Tokio wykryto cez-134, pochodzący właśnie z Fukushimy. To odległość prawie 300 km. W Polsce cały czas mamy zwolenników energii atomowej i projekt budowy elektrowni. Masz jakieś przesłanie dla naszych władz?

To przesłanie do wszystkich krajów, które mają to szczęście, że jeszcze elektrowni atomowej nie mają. Nie budujcie jej! Obserwuję debatę, która toczy się w Europie na temat demokracji w energetyce. Z jednej strony mamy paliwa kopalne, od których odchodzimy na rzecz odnawialnych źródeł energii, z drugiej nadal słyszy się głosy na temat energetyki atomowej. Uważam, że demokracja w energetyce to odnawialne źródła energii, energia produkowana lokalnie, bezpieczna i pod kontrolą. Takiej przyszłości bym sobie życzyła. Jak my wszyscy. Bardzo dziękuję za rozmowę.

91


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać z Piotrem VaGlą Waglowskim, prawnikiem i publicystą, autorem serwisu VaGla.pl Prawo i Internet, rozmawia Paulina Lota


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

Musimy zmienić postrzeganie przez obywateli roli organizacji pozarządowych. One nie mogą stać z ręką wyciągniętą po pieniądze na kolejny projekt, żeby mogły przetrwać. Powinny być finansowane przez ludzi, na rzecz których działają i przed tymi ludźmi odpowiadać, realizując projekty, na które jest rzeczywiste zapotrzebowanie społeczne. Paulina Lota: Jesteś bardzo znanym i uznanym prawnikiem, zaangażowanym w wiele ważnych projektów i pracę poważnych instytucji, ale mam wrażenie, że większość ludzi kojarzy Cię jako autora serwisu internetowego, na którym zajmujesz się sprawami obywatelskimi. Niektórzy nazywają Cię nawet pierwszym obywatelem społeczeństwa obywatelskiego.

Piotr VaGla Waglowski: Nie wiedziałem☺Na początku zajmowałem się obiegiem informacji, komunikowaniem. Jeszcze na studiach wydawałem prasę, robiłem serwisy internetowe, to się właśnie wtedy zaczynało. Kiedy zacząłem przygotowywać pracę magisterską, zainteresowałem się prawem związanym z Internetem, wybrałem temat ochrony dóbr osobistych w Internecie naruszanych na podstawie Kodeksu cywilnego. Później zająłem się prawem związanym z rozwojem Internetu, a potem jeszcze szerzej – prawem mediów, prawem autorskim, prawem znaków towarowych, dostępem do informacji publicznej, ochroną tajemnic prawnie chronionych, marketingiem wykorzystywanym w sieci, ochroną prywatności, danych osobowych itd. W końcu zacząłem się poważnie zajmować obiegiem informacji i prawem, które go dotyczy w społeczeństwie rozumianym trochę szerzej. Informacja jest spoiwem społeczeństwa, a proces legislacyjny to nic innego jak obieg pewnych informacji właśnie. Na przykład na temat tego, jakie uwagi zgłaszano w toku konsultacji publicznych, jeżeli były zrobione, a jeżeli nie były – to też jest jakaś informacja. W tej chwili zajmuję się społeczeństwem obywatelskim w ujęciu tego, co spaja społeczeństwo, a więc w ujęciu obiegu informacji. Taka była moja droga.

93


94

Kuźnia Kampanierów 2

Ponieważ czytuję Twój serwis internetowy, wiem, że prowadzisz na nim różne kampanie. Wiem też, że nie wolno o nim mówić, że jest blogiem…

To jest bardzo istotne, dlaczego nie można go tak nazywać. To też jest element mojej kampanii. W pewnym momencie zaproponowano nowelizację ustawy Prawo prasowe. Postanowiono na nowo zdefiniować pojęcie prasy. W nowym projekcie miała zostać określona w taki sposób, że obok normalnej definicji, czym prasa jest, miał się pojawić również element negatywny, czyli definicja, czym ona nie jest. Propozycja zapisu była taka, że prasą nie są blogi, serwisy prywatnych podmiotów i jeszcze kilka innych. Ja nie wiem, co to jest serwis prywatnego podmiotu, ale wyobrażam sobie, że dotyczy to również na przykład Agory, bo jest to prywatna osoba prawna, która wydaje serwis gazeta.pl. Widząc, że definiuje się nieznane przez nieznane, ogłosiłem, że nie wiem, co to jest blog i w związku z tym proszę, żeby nie nazywać mnie blogerem. Chodziło mi o to, żeby uruchomić myślenie ludzi. Nie wiemy tak naprawdę, co to jest blog, co to jest portal, wortal czy jeszcze coś innego, bo prawo tego nie definiuje, a z perspektywy tworzenia prawa precyzja jest niezwykle ważna. Nie wiemy, czym jest blog, tym bardziej więc nie można stosować negatywnej definicji prasy w taki sposób. Wydaje się to dość oczywiste. Czemu więc w ogóle zaproponowano takie rozwiązanie?

To proste. W pewnym momencie wydawcy prasy zaniepokoili się wzrastającą rolą niezależnych serwisów internetowych, które powodują demokratyzację mediów. Polega to na tym, że właściwie każdy człowiek może być i nadawcą, i odbiorcą informacji, dzięki rozwojowi sieci. Natomiast prawo autorskie, więc inna regulacja niż prawo prasowe, przewiduje w artykule 25 licencję, która zaczyna się od słów, że wolno w celach informacyjnych w prasie, radiu i telewizji, czasami odpłatnie, czasami nieodpłatnie, publikować różnego rodzaju materiały. Chroniąc swój własny interes ekonomiczny, postanowili zmodyfikować rozumienie terminu prasa. Wiedząc, że manipulowanie przy prawie autorskim wzbudzi duże zaniepokojenie społeczne, postanowili dokonać manipulacji w prawie pra-


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

sowym, ograniczając zakres podmiotowy tego, co system prawny uznaje za prasę. Wielokrotnie im się to nie udało, m.in. dzięki moim działaniom i temu, że zacząłem zwracać uwagę na ten podstawowy błąd logiczny przy definiowaniu. Czyli zacząłeś własną kampanię na ten temat?

Tak. Ponieważ jestem publicystą, to moje kampanie mają charakter głównie publicystyczny. Polegają na tym, że publikuję swoje przemyślenia. Zdarza mi się oczywiście występować do organów państwowych z wnioskami o dostęp do informacji publicznej, przekonywać ludzi do swoich argumentów nie tylko metodami publicystycznymi, lecz także przygotowując opinie i stanowiska w organizowanych oficjalnie konsultacjach publicznych, w których bardzo często biorę udział. Jestem też członkiem Rady ds. Cyfryzacji i wykorzystuję to oczywiście, by również tam przekazywać moje argumenty. Wykorzystuję różnego rodzaju możliwości, jakie system prawny mi daje. Serwis prawo.vagla.pl ostatnio zaniedbałem, ostatnia aktualizacja była w sierpniu, miesiąc temu. Ale w tym czasie na www.vagla. pl, czyli nie w serwisie prawnym, a głównym, napisałem siedemdziesiąt tekstów. Na temat kampanii wyborczej i mojej kandydatury na senatora. Wcześniej nie byłem w żaden sposób związany z kampanią, choć moje nazwisko występowało w nazwie komitetu wyborczego popierającego moją kandydaturę. Nie jestem jego członkiem. Kampanię wyborczą wykorzystuję również po to, żeby pokazać absurdy Kodeksu wyborczego. Absurdy?

Kodeks wyborczy nie jest przygotowany do tego, żeby obywatel brał udział w wyborach. Służy tylko temu, żeby wspierały się partie. Są w nim wręcz przeszkody postawione po to, by obywatel nie mógł w pełni korzystać ze swojego prawa wyborczego. Pierwszy przykład: jeżeli komitet wyborczy wyborców konkretnej osoby chce wystawić tylko jednego kandydata do konkretnego mandatu, w tym przypadku Senatu RP, to wedle Kodeksu wyborczego limit wydatków tego komitetu to 54 tysiące 876 złotych i 5 groszy. Paradoks polega na tym, że kandydat może wpłacić na

95


96

Kuźnia Kampanierów 2

rzecz komitetu 78 tysięcy i 750 złotych. Kodeks wyborczy ma wiele takich dziur. Wygląda to tak, jakby nikt nie przypuszczał, że jakiś obywatel będzie na tyle bezczelny, żeby zmienić rolę, którą przypisały mu partie, to znaczy, że ma być jedynie wyborcą, i nagle postanowi zostać kandydatem. A przecież każdy obywatel ma do tego pełne prawo. W Kodeksie wyborczym nie jest to wzięte pod uwagę, nikt tego nie przemyślał. Moje kandydowanie, poza tym oczywiście, że robię to po to, żeby dostać mandat, służy temu, żeby rozpoznać i pokazać problemy związane ze stosowaniem w praktyce ważnego dla demokracji aktu normatywnego, jakim jest Kodeks wyborczy. Czyli przepisów mówiących o tym, w jaki sposób jest kształtowany w Polsce ustrój. Czyli tak naprawdę prowadzisz kampanię w kampanii?

Tak, przy czym kampania wyborcza jest w środku kampanii, którą ja nazywam kampanią na rzecz demokratycznego państwa prawnego. Kandydowanie do senatu i ewentualne uzyskanie mandatu senatora nie jest celem; jeśli go nie zdobędę, to po prostu wzruszę ramionami. To, co zostało i zostanie przy okazji tego zrobione, nie jest czasem straconym. Niektórzy kandydaci, których obserwuję teraz w dyskusjach publicznych, w ogóle nie zajmują żadnego stanowiska w żadnej sprawie, są słupami. Natomiast im więcej kandydatów ma dany komitet, im więcej miejsc na listach, tym więcej mogą sobie wyśrubować limitów wydatków per kandydat, ale oczywiście nie ujawniają tych informacji i promują tych, o których wiedzą, że mają szansę te wybory wygrać. To pokazuje, że Kodeks wyborczy jest w wielu przypadkach fikcją. Wyobraź sobie sytuację, w której na aktualną panią premier – nie wskazuję tutaj konkretnej osoby, tylko funkcję, kogoś, kto jest liderem największego rządzącego ugrupowania, trzeba by było wydać dokładnie taką sama kwotę jak na ostatnią osobę na ostatniej liście na peryferiach kraju. Albo odwrotnie. Fikcja. Kolejna sprawa. Trwa kampania wyborcza, ale przecież Kancelaria Prezesa Rady Ministrów publikuje różne materiały, oświadczenia, stanowiska – wykorzystują ten czas maksymalnie politycznie, a te pieniądze, które na przygotowanie takich materiałów są przeznaczane nie są wliczane do budżetu kampanii wy-


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

borczej. Premier występuje jednocześnie jako kandydatka do parlamentu i jako premier rządu, mając do dyspozycji całą infrastrukturę polityczną, stojącą za nią jako zaplecze rządowe. Kolejna patologia władzy.

Nie chciałbym nazywać tego patologią, ale takich obserwacji mam sporo. Na przykład: komitet wyborczy może korzystać z pracy wolontariuszy tylko w określonych przypadkach. Są to drobne prace biurowe oraz pomoc przy zbiórce podpisów. Pojawia się pytanie, co to jest drobna praca biurowa? W mojej kampanii postanowiliśmy stosować wszystkie zasady Kodeksu. Nie będziemy naciągać, przymykać oczu, interpretować na naszą korzyść. I co mamy? Ponieważ, z premedytacją, żeby podkreślić jeszcze kilka absurdów, nie jestem członkiem Komitetu Wyborczego Wyborców Piotra Waglowskiego, formalnie z komitetem nie jestem w żaden sposób związany. Stosujemy Kodeks wyborczy literalnie, więc żebym mógł agitować na swoją własną rzecz, przekonywać ludzi do tego, żeby oddali na mnie głos, musiałem dostać pisemną zgodę pełnomocnika przewodniczącego Komitetu Wyborców Piotra Waglowskiego na agitację na rzecz Piotra Waglowskiego. To nie koniec. Jeżeli nadal traktujemy Kodeks wyborczy literalnie, Komitet Wyborczy Wyborców powinien zapłacić mi za to, że kandyduję. Jak to możliwe? Trudno w taki absurd uwierzyć.

Prowadzę działalność gospodarczą m.in. w zakresie doradztwa. Ludzie płacą mi za wystąpienie, wypowiedź medialną, napisanie artykułu. Jeżeli biorę udział w spotkaniach i pracach sztabu, występuję w mediach, żeby mówić na temat mojej kampanii, to nie są to drobne prace biurowe czy zbieranie podpisów, które na rzecz Komitetu mógłbym robić na zasadzie wolontariatu. Za wszystko inne Komitet powinien mi płacić. Cenę rynkową. Osobne pytanie, co to jest cena rynkowa? Nie jestem wcale tani na rynku, poza tym, co robię w ramach wspierania organizacji pozarządowych. Jako ekspert, który nie jest członkiem Komitetu, powinienem dostawać odpowiednie wynagrodzenie. Mogę oczywiście powiedzieć, że moja staw-

97


98

Kuźnia Kampanierów 2

ka to przysłowiowa złotówka, ale przecież łatwo to zakwestionować. Mówiłem wcześniej o limicie wydatków. Jeśli mamy działać legalnie, to albo w ogóle nie powinienem się wypowiadać, pokazywać w mediach, a nawet pozować, albo Komitetowi błyskawicznie skończyłyby się pieniądze. Znów absurd.

A no właśnie. Tak więc spisujemy sobie wszystkie te historie, które nam się przydarzają w ramach interpretowania tych przepisów i szukamy jakichś rozwiązań. Przy okazji oczywiście zadajemy mnóstwo pytań Państwowej Komisji Wyborczej – skoro jestem teraz w innej roli, jako kandydat, to muszą mi odpowiadać. Tak więc testujemy. Kolejna kampania w kampanii.

Tak jest! O to właśnie w tym chodzi. W swoim serwisie masz opisanych sporo takich działań, starannie i bardzo strategicznie zaplanowanych krok po kroku kampanii, które nazwałeś serialami. Jeden z moich ulubionych tasiemców to ten, w którym zajmowałeś się oficjalnymi stronami państwowymi i kwestią promocji na nich serwisów społecznościowych i innych prywatnych portali, często zagranicznych.

Najlepsze jest chyba Centralne Biuro Antykorupcyjne. Promuje mnóstwo prywatnych podmiotów. Nie rozumieją, co to jest równe traktowanie, nie rozumieją, na czym polega przepis konstytucyjny, który zakazuje nierównego traktowania różnych podmiotów. Umieszczając logo Facebooka czy Twittera, reklamują amerykańskie spółki. Polska służba specjalna – CBA, która ma ścigać m.in. za nierówne traktowanie na styku państwo i biznes, sama nie przestrzega tych przepisów. To jest niesamowite. Jak można nie rozumieć, że logo portalu społecznościowego jest reklamą? Swego czasu właśnie na Twitterze, który nasi politycy traktują jak oficjalny kanał dystrybuowania informacji o tym, co się dzieje w państwie, sprawdzałeś, czy za jego pośrednictwem można złożyć wniosek o dostęp do informacji publicznej.


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

Złożyłem taki wniosek. Oczywiście nie został rozpatrzony. Znów chodziło raczej o pokazanie pewnego absurdu, ale to jest kwestia czasu. Nie mam jako obywatel limitu, w którym mogę zaskarżyć bezczynność administracji publicznej. Ta sprawa nie jest zakończona. Zajmuję się teraz kandydowaniem, ale w pewnym momencie wyjmę tę sprawę z kapelusza. Mam całą potrzebną dokumentację. Podstawą jest to, że z zasady kwestionuję komunikowanie się organów władzy publicznej z obywatelami za pomocą czego innego niż Biuletyn Informacji Publicznej. Tu dochodzi do przekroczenia dwóch zasad konstytucyjnych, czyli zasady praworządności i legalizmu oraz do naruszenia zasady budowania zaufania obywatela do państwa. Nie wiadomo, kto publikuje te informacje, czy są wiarygodne, pełne, jak są archiwizowane. Nie wiemy, czy obywatele mogą na ich podstawie podejmować decyzje, bo nie wiemy tak naprawdę, czy te informacje pochodzą od państwa, czy nie. Poza tym organy państwowe publikując informację w ten sposób, dyskryminują pewną grupę obywateli, szczególnie kiedy na Facebooku lub Twitterze publikują informacje, które nie są dostępne gdzie indziej. Obywatel nie ma obowiązku mieć konta na tych portalach. Co więcej – państwo tak naprawdę promuje te serwisy, a są to serwisy amerykańskich spółek. Promuje, bo publikuje informacje wyłącznie tam, a nie gdzie indziej, a na swoich oficjalnych stronach zamieszcza ich logotypy. Więc dyskryminowani są również przedsiębiorcy. Ja też mam serwis internetowy, więc dlaczego państwo publikuje na Facebooku, a nie u mnie? Kontestuję naruszanie zasad. Trybunał Konstytucyjny nagle zakłada sobie czasopismo, twierdząc, że działa na podstawie Prawa prasowego. Natychmiast sprawdzam, jakie według Konstytucji Trybunał Konstytucyjny ma zadania, sprawdzam ustawę o Trybunale Konstytucyjnym, statut i regulaminy i od razu wiem, że nigdzie nie jest powiedziane, że mogą wydawać czasopismo. Jak stwierdzał oficjalny dokument, na podstawie którego to zrobili, chodziło o pobudzenie debaty konstytucyjnej w Polsce. Trybunał ma już znakomite narzędzie do pobudzania debaty – niech wydaje mądre wyroki z dobrymi uzasadnieniami. Wydając gazetę obeszli, jak zresztą chyba wszystkie organy w państwie, sytuację, kiedy prasa ma służyć kontroli społecznej ich działań. Jeśli nie udostępnia się informacji źródłowej, nie udostępnia się obywa-

99


100

Kuźnia Kampanierów 2

telom – nawet na wniosek – informacji publicznej, dostęp do informacji utrudnia się prasie niezależnej, ale publikuje się komentarze na swój własny temat, to mamy do czynienia z naruszeniem zasad demokratycznego państwa prawnego. Wiedząc to wszystko, robię kolejną kampanię. Zaczynam testować, czy nie mogą zjeść swojego własnego ogona. Skoro uważają, że Twitter to jest dobry kanał komunikacji z obywatelami, to składam za jego pomocą wniosek o dostęp do informacji publicznej. I nagle mamy przerażenie. Gdyby okazało się, że mój wniosek jest skuteczny, to na każde pytanie zadane w tym serwisie musieliby odpowiadać. Co więcej, okazałoby się, że te zasady są stworzone po coś, że cała infrastruktura ma czemuś służyć, że nie mogą sobie dowolnie kreować kanałów komunikacji na linii państwo – obywatel. Tym bardziej, że złapałem rząd na tym, że zawarł umowę z firmą brandADDICTED, umowę, która mówi o wsparciu kryzysowym. Firma zajmująca się PR umawia się z KPRM, że za publiczne pieniądze będzie niwelować opinię publiczną w mediach społecznościowych. Rząd zamawia usługi firmy, żeby niwelować głos obywateli? To przecież jest autentyczne zagrożenie dla demokracji!

Oczywiście. Za pieniądze obywateli, podatników, państwo tłumi wolność słowa. Moja publicystyka, ta moja nieustająca kampania pokazuje konsekwencje tego, jak działa państwo. Czyli spełniasz tę rolę, którą powinny spełniać media w demokratycznym kraju – kontrolną.

Po wyroku Trybunału Praw Człowieka w sprawie TASZ przeciwko Węgrom, gdzie stwierdzono, że również organizacje pozarządowe mogą pełnić taką samą funkcję kontrolną jak prasa, mój komentarz był taki, że nie tylko prasa, nie tylko organizacje, lecz także każdy obywatel w demokratycznym państwie może – i powinien – taką właśnie funkcję pełnić. W ramach dostępu do informacji, w ramach wolności słowa, które zakłada również branie udziału w debacie politycznej. Nie musimy się zrzeszać, możemy jednoosobowo być medium, które jest watchdogiem. Znajmy swoje prawa, korzystajmy z nich.


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

W kampaniach, które prowadzisz, wykorzystujesz prawo. Trudno się temu dziwić, jesteś przecież prawnikiem, ale używasz go w dość specyficzny sposób. Żeby osiągnąć większy, ważniejszy cel, wykorzystujesz mniejszy problem, mniej znaczący.

Zdarza się i tak. Osiągajmy cele, jeśli wiemy, jak to robić. Ważne i poważne muzeum na Wawelu wprowadziło regulamin, według którego fotografować muzealne eksponaty mogli tylko ludzie, którzy podpisali kontrakt na wyłączność. Cała reszta świata nie, bo zakontraktowani fotografowie nie zarobiliby swoich pieniędzy. Gdzie jakakolwiek zasada równego traktowania? Muzeum realizuje zadania publiczne, musi kierować się prawem, które obowiązuje. Jeśli ogranicza prawa obywateli, a jego niezgodny z prawem regulamin można podważyć, zróbmy to! Można to było zrobić, odwołując się tylko do przepisów o klauzulach abuzywnych, czyli niedozwolonych, związanych z prawem konsumentów. Brzmi strasznie, wiem. Napisałem na ten temat artykuł – znów publicystyka. Wiedzieliśmy, że Wawel wytoczy najcięższe działa i armię najlepszych prawników, w dodatku za publiczne pieniądze, więc nasze szanse są małe, ale znaleźliśmy muzeum na prowincji, bodajże we Wrześni, które wawelski regulamin po prostu skopiowało. Sprawy podjął się mój kolega, znakomity mecenas. Użył mojej argumentacji i doprowadził do tego, że Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów stwierdził, że rzeczywiście muzeum można traktować jak przedsiębiorcę, klauzula o zakazie fotografowania jest klauzulą abuzywną, została wpisana do rejestru, który prowadzi UOKiK. Prawo przewiduje, że podważenie jednej klauzuli skutkuje unieważnieniem wszystkich innych, więc Wawel mógł tylko patrzeć z rozpaczą, jak rozwalamy jego regulamin przy pomocy małego muzeum we Wrześni. Tak samo zadziałaliśmy w przypadku Biblioteki Narodowej. Chodziło o zakaz kserowania książek. Podważyliśmy w sądzie regulamin biblioteki w Suwałkach, żywcem z Narodowej ściągnięty. Tak to działa. Trzeba dobrze znać prawo, żeby coś takiego robić. Nie wszyscy mają to szczęście. Wiadomo, że wiedza prawnicza przydaje się na każdym kroku, szczególnie jeśli ktoś decyduje się na walkę z systemem. W tym też pomagasz. Czym jest „VaGla Pro Bono”?

101


102

Kuźnia Kampanierów 2

To zakładka w moim serwisie ☺ Konstytucja stwierdza, a ja to podtrzymuję, że Rzeczpospolita, czyli rzecz wspólna, res publica – w tym sensie jestem republikaninem, jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. W związku z tym prawnicy, którzy dysponują wiedzą, doświadczeniem, pozycją, mogliby się angażować dla dobra wspólnego. Pro bono. Zachęcam moich kolegów po fachu, żeby udzielali się w takich sprawach, które mają znaczenie społeczne. I robią to, a ja to odnotowuję w moim serwisie. Jakaś wygrana sprawa?

Jasne. Sprawa dotyczyła bardzo fajnego, jak uważam, portalu historycznego www.histmag.org, który prowadzą moi koledzy. Na stronie internetowej zaprosili ludzi do wpłacania darowizn na ich konto. MSWiA uznało to za nieuprawnioną zbiórkę publiczną. Osobiście przepisy o zbiórkach publicznych uważam za jeden z istotnych problemów tamujących rozwój społeczeństwa, filantropii i różnych pożytecznych inicjatyw. Ustawa z 1933 roku, z innego świata, stworzona tylko po to, żeby zablokować możliwość finansowania się w ten sposób konkurentów politycznych sanacji. Restrykcyjne, archaiczne przepisy, które jeszcze do niedawna w Polsce obowiązywały. Kiedy chłopaki dostali grzywnę, zwróciłem się o pomoc do zaprzyjaźnionej kancelarii prawnej, jednej z najlepszych w Krakowie, a może nawet w Polsce, by podjęła się obrony pro publico bono. Nie zajmują się takimi sprawami, ale ważne było to, że wygraną mogliśmy wykorzystać do liberalizacji prawa o zbiórkach publicznych. Wystawili dwóch znanych adwokatów, co w sprawach o trzystuzłotowy mandat raczej się nie zdarza, którzy już samą swoją obecnością zszokowali sąd. Argumentacja była prosta – kara została zasądzona na podstawie rozporządzenia, które przekracza granicę ustawową, a w związku z tym nie może być stosowane. Ponieważ sąd jest związany tylko Konstytucją i ustawami, powinien rozstrzygnąć, ignorując to rozporządzenie. I tak też się stało. W małej sprawie tak naprawdę udało się osiągnąć wielką rzecz. Konsekwencje tego rozstrzygnięcia były bardzo istotne dla całego systemu filantropii i zbiórek publicznych. To był mój argument, już po ACTA, na rzecz liberalizacji zbiórek publicznych.


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

O to też chciałam zapytać. Wielu ludzi kojarzy Cię właśnie z ACTA. Nie jako osobę, która skakała przeciwko, zgodnie z popularnym w czasie protestów hasłem, ale kogoś, kto prowadził bardzo ważne i skuteczne rozmowy z politykami. Stworzyłeś wtedy trzy konkretne postulaty, które nazwałeś konstruktywną agendą dla „postpolitycznego społeczeństwa informacyjnego”. Wśród nich była właśnie liberalizacja zbiórek publicznych.

Pewnie Cię zaskoczę, ale hasło „Kto nie skacze, ten za ACTA” jest mojego autorstwa. Rzuciłem je do kilku dosłownie osób, jakiś tydzień przed tymi wielkimi protestami, które odbyły się w całej Polsce. Wypowiedziane w sferze zupełnie niepublicznej, przyjęło się. Ale wracając do sedna sprawy. W tamtym czasie byłem główną osobą, która komentowała temat ACTA, bo miałem największy zbiór informacji. Od 2008 roku komentowałem wszelkie wydarzenia związane z ACTA, kiedy inne media w ogóle nie dotykały tego tematu. Kiedy sprawa wybuchła, ludzie wyszli na ulicę, zainteresowali się wszyscy dziennikarze i potrzebowali kogoś, kto orientuje się w temacie. Nie spałem wtedy przez kilka dni, byłem cały czas na nogach. A co z Twoimi postulatami?

Udało się zliberalizować prawo o zbiórkach publicznych. To był czas, kiedy wielu polityków interesowało się moimi postulatami, niektóre artykuły z serwisu były w całości czytane na komisjach sejmowych. Wykorzystałem to zainteresowanie. W pierwszym projekcie nowelizacji okazało się, że niestety rząd idzie w złym kierunku. Trzeba go było szturchnąć, żeby zmienił wadliwy projekt. Skrytykowaliśmy go dość ostro. Mówię my, bo przecież nie działałem sam, nie jestem mężem opatrznościowym, który z wielkiej góry opowiada różne rzeczy. Zgłaszam swoje argumenty i staram się szukać sojuszników. Im większa grupa, tym donośniejszy głos. Pokazaliśmy wtedy w praktyce, jak wygląda strategia rozgwiazdy i dynamiczne sojusze. W pewnym momencie władze nie wiedziały już, kogo mają zapraszać na spotkania i konsultacje, bo występowaliśmy tam w bardzo różnych konfiguracjach. Ja byłem zapraszany jako Piotr Waglowski – obywatel, bo nie pełniłem wtedy żadnej funkcji, nie wypowiadałem się w imieniu żadnej organizacji. Byłem społecznym lobbystą.

103


104

Kuźnia Kampanierów 2

Lobbystą? W Polsce to słowo ma bardzo pejoratywne konotacje i raczej nie kojarzy się z działaniem na rzecz społeczeństwa.

Lobbing nie jest niczym złym, daje państwu narzędzia do tego, by tworzyć prawo oparte na dowodach. Lobbing jest dobry, tylko musi być przejrzysty. Jest też wpisany w koncepcję bycia obywatelem. Uważam, że każdy obywatel powinien być lobbystą, bo powinien być aktywnie odpowiedzialny za ochronę dobra wspólnego i za to, żeby jego interes był artykułowany w debacie publicznej. Jeżeli nie jest artykułowany, to nie jest uwzględniany. Bycie obywatelem oznacza dla mnie bycie podmiotem w państwie. Dlatego każdy powinien lobbować na rzecz swoich interesów, ale nie tylko partykularnych, należy uwzględniać przy tym to, co nazywam dobrem wspólnym. Partykularny interes jednostki będzie łatwiej realizowany, jeśli uwzględni interesy innych obywateli, całej wspólnoty. Odpowiedzialna polityka polega na tym, że uczestnicząc w dobrze przemyślanym i wyargumentowanym interesie partykularnym, realizuje się interes całej wspólnoty. Tak się powinno robić politykę. Być może jestem naiwny, ale mówię tu o sferze pewnego ideału, wzorca, do którego powinno się dążyć. Prowadzisz rozliczne kampanie, niektórzy nawet mówią o Tobie „jednoosobowa organizacja pozarządowa”. I jesteś lobbystą. Czym to się różni?

Niczym. Słowo „lobbing” pochodzi od lobby w brytyjskim parlamencie, gdzie deputowani, którzy stanowili prawo, mogli się spotykać z różnymi grupami interesów. Lobbing to wpływanie na system prawa. Pozwala pokazywać, jakie są interesy poszczególnych grup społecznych. Jeśli interes którejś z grup nie jest wyartykułowany, nie będzie przy tworzeniu prawa uwzględniony. Takie prawo będzie wadliwe, bo wykluczy część obywateli z życia społecznego. Konsultacje publiczne, kiedy obywatele są pytani o to, co sądzą na temat projektu danej ustawy, też są lobbingiem. To przecież właśnie wpływanie na projekt ustawy, na proces decyzji. Każdy obywatel ma prawo się wypowiedzieć, a jego głos powinien być uwzględniony, przy zastosowaniu zasady responsywności, co oznacza, że projektodawca powinien się do tych uwag odnieść. Lobbing jest dobry, bo pozytywnie wpływa na tworzenie prawa. W Polsce niestety jest utoż-


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

samiany z działaniami korupcyjnymi, łapówkarstwem, patologią. Błędnie. Ten, kto to utożsamia, być może samodzielnie nie myśli. Prowadzenie kampanii to też próba wpłynięcia na zmianę prawa. Może robi się to nieco innymi narzędziami, ale zasady są te same. Występujesz w imieniu czyjegoś interesu, z uwzględnieniem innych uczestników społecznej gry. Przez dwadzieścia lat prowadziłeś kampanie, lobbing, stałeś się znany i ceniony jako ekspert. Teraz startujesz w wyborach do senatu. Wygląda to jak dobrze przemyślana strategia. Idziesz po władzę?

Senator nie ma władzy. Jest członkiem parlamentu, ale władzę mają posłowie, bo to oni kreują rząd. Senat ma szczególną rolę w systemie parlamentarnym, jest taką „Izbą zadumy”. Senator nie wpływa na politykę państwa. Za to może przyglądać się bacznie temu, co robią politycy. Korzystam ze swojego prawa obywatelskiego i kandyduję, ale jest to tylko narzędzie do realizowania tego, co i tak robię. Startuję w wyborach, żeby móc z bliska patrzeć władzy na ręce. Ale masz też program. Bardzo skondensowany. Niczego nie obiecujesz, a Twoje postulaty brzmią jak postulaty organizacji pozarządowych.

To postulaty obywatelskie. Mam cztery priorytety: dostęp do informacji, partycypacja obywatelska, ochrona domeny publicznej i lepsze prawo. To wynika z artykułu 4 Konstytucji RP, który mówi, że władza zwierzchnia należy do Narodu i Naród może ją sprawować przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio. Nie może, jeśli nie ma dostępu do informacji na temat tego, jak działa państwo, stąd mój pierwszy postulat. Żeby móc sprawować władzę bezpośrednio, musi być spełniony postulat partycypacji obywatelskiej, która musi się opierać na dostępie do informacji. Z pierwszego wynika drugi, drugi opiera się na pierwszym. Spoiwo społeczne, czyli informacja, nie może być zawłaszczana, dlatego należy chronić domenę publiczną. Jeśli te trzy elementy zostaną spełnione, prawo będzie lepszej jakości, będzie lepiej oddawało stosunki społeczne, a w związku z tym będzie prawem opartym na dowodach oraz zrealizowany będzie postulat sprawiedliwości społecznej. Uważam to za sprawy fundamentalne.

105


106

Kuźnia Kampanierów 2

Bardzo ładny czteropak.

Kompletnie niezrozumiały dla większości ludzi. Dopiero w trakcie prowadzenia kampanii, zbierania podpisów, rozmów z ludźmi dotarło do mnie, że rację miał Gauss, proponując swoją krzywą dzwonową rozkładu naturalnego. W społeczeństwie cechy nie rozkładają się w sposób jednolity i nagle odkrywasz, że prowadząc kampanię, musisz rozmawiać z ludźmi, którzy nie posługują się takim samym językiem jak ty. Musiałem wyjść ze swojej strefy komfortu, ale zrozumiałem, że to jest bardzo istotny problem dla każdej kampanii. Żeby uruchomić zmianę społeczną, musisz uwspólnić retorycznie rozumienie danego problemu przez całe audytorium. To podstawa teorii komunikowania się. Jeśli chcesz ruszyć masę społeczną, to musisz dotrzeć do niej z przekazem, który zrozumie i podejmie jakieś działania. To jest istotne dla każdej kampanii społecznej. Jeśli ludzie nie zrozumieją, o co kampanierowi chodzi, to nigdy ich nie porwie do działania. Jak się to uchwyci, to nagle rozumiesz, dlaczego wszystkie partie, które biorą udział w tym wyścigu o politykę, tak bardzo się polaryzują. Stosują po prostu jeden z zabiegów manipulacyjnych polegający na tym, że upraszcza się przekaz, najlepiej do jednej tezy, żeby upodobnić się do konkretnej grupy odbiorców. Mój problem polega na tym, że staram się być sobą. Więc jestem outsiderem. To może być też problem każdego kampaniera, w każdej kampanii: czy politycznej, czy społecznej. A kiedy patrzysz na kampanie, które są w Polsce prowadzone, to widzisz coś dobrego? Coś, z czego warto brać przykład?

Nie wszystkie kampanie obserwuję, też nie wszystkie organizacje prowadzą kampanie, mimo że wykonują mnóstwo bardzo ważnych społecznie działań. Mam wrażenie, że podstawowy problem polega na ciągłym braku porządnego finansowania. Z tego powodu organizacje pozarządowe mają stosunek roszczeniowy w stosunku do tych, którzy dzielą pieniądze, zwykle są to pieniądze publiczne, w związku z tym często mamy konflikt interesów, bo trudno walczyć z kimś, kto cię finansuje. To, co trzeba zrobić, to uruchomić inne myślenie o finansowaniu działalności organizacji pozarządowych. Prawo zrzeszania się jest jednym z podstawowych praw człowieka,


Nie trzeba marzyć. Trzeba działać

ale jeżeli zbudujemy społeczeństwo obywatelskie w takim kształcie, jaki sobie wymarzyłem, składające się z jednostek bardziej wyedukowanych, bardziej aktywnych, bardziej świadomych i odpowiedzialnych za życie wspólnoty, kraju, to w takim społeczeństwie ludzie będą rozumieć, co leży w ich interesie. Jeśli to zrozumieją, to zrozumieją również, że mimo iż czasem sami nie mogą się zaangażować, to w ich interesie jest wspieranie finansowe organizacji, które działają w ich interesie. Musimy zmienić postrzeganie przez obywateli roli organizacji pozarządowych. One nie mogą stać z ręką wyciągniętą po pieniądze na kolejny projekt, żeby mogły przetrwać. Powinny być finansowane przez ludzi, na rzecz których działają i przed tymi ludźmi odpowiadać, realizując projekty, na które jest rzeczywiste zapotrzebowanie społeczne. Chyba wszyscy o tym marzymy.

Nie trzeba marzyć. Trzeba działać.

107


Fundraising to nie polowanie, tylko ciężka praca na roli z Iloną Pietrzak, wiceprezesem Instytutu Spraw Obywatelskich, rozmawia Paulina Lota


Fundraising to nie polowanie...

Aby być dobrym fundraiserem, trzeba przede wszystkim być dumnym z tego, że praca, którą się wykonuje, przyczynia się do tego, że zostawiasz świat lepszym, niż go zastałaś. To duża satysfakcja, ale też bardzo dużo wyzwań. To, co chcemy docelowo osiągnąć, zwykle nie jest proste do zrobienia i nie dokonamy tego z dnia na dzień. Paulina Lota: W Instytucie Spraw Obywatelskich jesteś specjalistką ds. pozyskiwania funduszy, czyli specjalistką od fundraisingu. To ostatnio dość modne słowo, jednak chyba nie wszyscy w pełni rozumieją, co oznacza. Czym zatem jest fundraising?

Ilona Pietrzak: Gdybyśmy chcieli krótko wyjaśnić, na czym fundrai­ sing polega, to trzeba by powiedzieć, że jest to właśnie pozyskiwanie funduszy. Przy czym nie sprowadza się to tylko do zbierania pieniędzy. To cała strategia działania organizacji. Kiedy w 2013 roku zaczynaliśmy współpracę z Niemieckim Stowarzyszeniem Fundraisingu (Deutscher Fundraising Verband), na pierwszym spotkaniu Jochen Schiel przytoczył definicję, która zapadła mi w pamięć i mocno zarezonowała. Powiedział, że fundraising to nie polowanie, tylko ciężka praca na roli. I rzeczywiście coś w tym jest. Patrząc z praktycznego punktu widzenia, z perspektywy pracy całego zespołu INSPRO, w którym staramy się jak najbardziej i najskuteczniej rozwijać umiejętność pozyskiwania funduszy, możemy dostrzec, że fundraising wymaga spokoju, strategii, systematyczności. Poza tym fundrai­ singu nie robi się samego dla siebie, to tak naprawdę środek do dalszego celu, który chcemy osiągnąć. To stwarzanie możliwości, które pozwalają skuteczniej realizować misję organizacji. Czyli pozyskiwanie funduszy, dzięki którym organizacja może działać. A w praktyce? Jak wyglądają takie działania?

Patrząc na polskie organizacje społeczne, można zauważyć, że większość z nich pozyskuje pieniądze w sposób intuicyjny. Dla mnie bycie fundraiserem oznacza szukanie oraz wykorzystywanie szans i możliwości

109


110

Kuźnia Kampanierów 2

pochodzących od darczyńców indywidualnych, biznesowych, instytucjonalnych, a także działalności gospodarczej, które pozwalają budować silną i niezależną organizację. To łączenie osób, które chcą współtworzyć coś ważnego. Fundraiser jest osobą, która ma stworzyć warunki, żeby to umożliwić. Aby być dobrym fundraiserem, trzeba przede wszystkim być dumnym z tego, że praca, którą się wykonuje, przyczynia się do tego, że zostawiasz świat lepszym, niż go zastałaś. To duża satysfakcja, ale też bardzo dużo wyzwań. To, co chcemy docelowo osiągnąć, zwykle nie jest proste do zrobienia i nie dokonamy tego z dnia na dzień. Żeby fundrai­ sing był skuteczny, trzeba pokazać potencjalnym/obecnym darczyńcom, jak dzięki ich wkładowi w nasze działania zmieni się świat, jak bardzo wymierny wpływ na otoczenie będzie miała ich darowizna, do jakiej zmiany się przyczyni. Jak to wygląda w Polsce? Czy obywatele mają zaufanie do organizacji pozarządowych i chętnie wydają pieniądze na wsparcie ich działań, czy raczej podchodzą do tego z dystansem, nieufnie?

Z najnowszych badań na temat wizerunku organizacji społecznych, które przeprowadziło Stowarzyszenie Klon/Jawor wynika, że ponad 40% Polaków nie ma żadnego skojarzenia z hasłem „organizacja pozarządowa”. Już to pokazuje, jak trudna jest sytuacja dla fundraisera w naszym kraju. Dla większości Polaków dobroczynność sprowadza się do tego, by w drugą niedzielę stycznia zasilić puszki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Z rozmów ze znajomymi, którzy funkcjonują w zupełnie innych światach niż ja, z daleka od trzeciego sektora, wiem, że jest to dla nich wystarczające. Ewentualnie – jeśli ktoś im przypomni, powie o konkretnym celu – przekazują 1% podatku. Z tego samego badania wynika, że filantropijność w Polsce spada, w 2014 roku tylko 66% Polaków przekazało jakąkolwiek darowiznę, wysłało SMS czy wrzuciło pieniądze do puszki. Ludzie niechętnie wspierają organizacje pozarządowe jako takie, są one tylko instrumentem do tego, żeby darczyńca poczuł się częścią jakiejś zmiany.


Fundraising to nie polowanie...

Na przykład?

Przykładem może być bardzo głośna akcja z sierpnia 2015 roku, kiedy w ciągu sześciu dni zebrano ponad 6 milionów złotych na leczenie chłopca cierpiącego na pęcherzykowate rozwarstwienie skóry. W akcję oczywiście włączyły się media i zapewne bez ich wsparcia aż taki sukces nie byłby możliwy. Ważne jest jednak to, że wszędzie tam, gdzie w grę wchodzą emocje, czyjeś cierpienie, gdzie darczyńca widzi możliwość w łatwy sposób stania się lepszym, poczucia się wyjątkowo, jest on znacznie bardziej skłonny do podzielenia się swoimi pieniędzmi. To kwestia budowania komunikatu fundraisingowego. Łatwiej zbierać pieniądze na konkretny cel, jednak większość organizacji często skupia się za bardzo na mówieniu o samych sobie, a nie na korzyściach, które będzie miał darczyńca ze zmiany, jaka dzięki jego wsparciu może nastąpić. Jedną z podstawowych zasad fundraisingu jest: „People give to people”. Wszędzie tam, gdzie pojawiają się historie konkretnych osób, znane, rozpoznawane twarze, ambasadorzy, osoby, które znamy bądź zostały nam przez kogoś polecone, dużo łatwiej zbiera się pieniądze. Niestety sama kultura filantropii w Polsce jest w stosunku do innych krajów dużo uboższa. Jak sądzisz, z czego wynikają takie różnice?

Z niskiego poziomu zaufania społecznego. Nie tylko w stosunku do organizacji, lecz także w ogóle do siebie nawzajem, do władzy. Dodatkowym problemem jest duży deficyt uwagi. Mamy mało czasu, chcemy zrobić dużo i szybko, a żeby organizacja miała szansę pozyskać darczyńcę, musi w bardzo krótkim komunikacie opowiedzieć historię, która na tyle poruszy odbiorcę, że ten zdecyduje się wesprzeć finansowo tę organizację i ten cel. Jak zatem budować dobry komunikat fundraisingowy? Są przecież w Polsce organizacje, którym się to udaje i w bardzo krótkim czasie potrafią w spektakularny sposób zebrać bardzo duże kwoty, cieszą się zaufaniem dużej części społeczeństwa, mimo że wywołują również kontrowersje. Na czym polega tajemnica ich sukcesu?

111


112

Kuźnia Kampanierów 2

Taką organizacją na pewno jest WOŚP, która stała się swego rodzaju instytucją, tak jak sama postać Jurka Owsiaka. Pomimo kontrowersji, które się pojawiają, zdecydowana większość Polaków wspiera ich działania. Mam wrażenie, że o tych kontrowersjach nie mówi się w mainstreamie. Dlaczego? Nośny temat dla mediów.

Być może to jakiś rodzaj wygody. Organizacje społeczne przejęły większość obszarów, którymi powinny się zajmować instytucje publiczne. Kultura dawania nie wynika już tylko z kwestii emocjonalnych, ale coraz częściej ze zdroworozsądkowych. Organizacje charytatywne, które działają w sferze pomocy osobom w trudnej sytuacji, chorym, w inny sposób poszkodowanym, mają o tyle łatwiej, jeśli chodzi o zbieranie pieniędzy, że ludzie coraz częściej myślą, że sami mogą stać się odbiorcami ich działań czy korzystającymi z ich pomocy. Cała sfera służby zdrowia, którą zajmuje się bardzo dużo organizacji, to dziedzina, na którą najłatwiej zbierać fundusze. Dotyczy to każdego z nas. Organizacje społeczne, które działają w innych obszarach nie są i zapewne jeszcze przez długi czas nie będą w stanie z nimi konkurować. Mam tu na myśli wysokość pozyskiwanych darowizn. To jak sobie z tym radzić? Przecież wiele organizacji zajmuje się sprawami równie ważnymi, ale nie tak – przepraszam za to określenie – chwytającymi za serce.

Nie jest oczywiście tak, że na inną działalność zbierać funduszy się nie da. Da się, jednak zawsze będą to dużo mniejsze i rzadsze darowizny. W Polsce mamy trochę inną mentalność niż na przykład w krajach Europy Zachodniej. Z naszych rozmów z Niemieckim Stowarzyszeniem Fundraisingu wynika, że tam na przykład znakomicie funkcjonują testamenty. W Polsce też się to dzieje, są organizacje, w szczególności kościelne, które takie zapisy otrzymują, ale nie mówi się o tym głośno. To bardzo delikatny obszar pozyskiwania funduszy. W Polsce testamenty, nazywane często dokumentami ostatniej woli, utożsamiane są z nieuleczalną chorobą lub śmiercią. Panuje przekonanie, że czynią to tylko osoby, które są już „jedną nogą w grobie”. Oczywiście jest to mit. Niedawno INSPRO przystąpiło


Fundraising to nie polowanie...

do zainicjowanej przez Polski Instytut Filantropii kampanii „Dobry Testament”. Jej celem jest obalić wszystkie mity, które krążą wokół testamentów. Testament to nic innego jak rozporządzenie swoim majątkiem na wypadek śmierci. To element planowania spadkowego, które na Zachodzie znane jest od lat. Chcemy ponadto pokazać, że pisanie testamentów nie jest ani skomplikowane, ani drogie. Chcemy szerzyć kulturę filantropii w duchu tego, że po śmierci też możemy pomagać. W naszym kraju wydaje się to nadal kontrowersyjne. Potrzebna jest edukacja, dostosowanie prawa. Długa droga przed nami, dużo pracy dla fundraiserów. Czy fundraising sprowadza się do pozyskiwania darowizn?

Nie, nie tylko. Na początku wspomniałam, że pozyskiwanie funduszy to szukanie i wykorzystywanie szans, możliwości pochodzących od darczyńców indywidualnych, biznesowych, instytucjonalnych, a także działalności gospodarczej. By organizacja była silna i niezależna, należy zadbać o to, by miała kilka źródeł finansowania. To tak jak ze stołem: żeby był stabilny, nie chwiał się i mógł udźwignąć to, co na nim kładziemy, nie wystarczy jedna noga. W INSPRO na cztery nogi składają się darowizny od osób indywidualnych, w tym 1% podatku, współpraca z firmami, konkursy grantowe (pochodzące ze środków publicznych polskich i zagranicznych, a także na przykład od fundacji zagranicznych) oraz działalność gospodarcza, którą prowadzimy w Grupie INSPRO – spółce, w której 100% udziałów ma fundacja. Opieranie finansowania organizacji na kilku źródłach, czyli tzw. dywersyfikacja budżetu, jest w szczególności ważne dla takich organizacji jak nasza. To znaczy dla organizacji, które pracując nad zmianą systemową, podejmują się działań, na które często trudno jest pozyskać finansowanie ze środków publicznych. Tyczy się to również innych źródeł, weźmy na przykład organizację, która utrzymuje się właściwie tylko z odpisów jednoprocentowych. Załóżmy, że możliwość przekazania 1% podatku wybranej organizacji pożytku publicznego przestaje funkcjonować. Co z taką organizacją? Ryzykowne, nie sądzisz? Poza tym uzależnienie finansowania organizacji od jednego źródła rodzi niebezpieczeństwo, że w pewnym momencie organizacja może stać się zależna od pewnej grupy interesów.

113


114

Kuźnia Kampanierów 2

W mojej opinii największą korzyścią z pieniędzy pozyskanych spoza grantów jest to, że są to „okrągłe” pieniądze, czyli takie, które nie są obwarowane zasadami konkursów czy wytycznymi do projektów. W rezultacie organizacja może podejmować te działania, zgodne z misją organizacji, które nie byłyby możliwe bądź byłoby niewielkie prawdopodobieństwo ich realizacji w ramach projektów. Dla przykładu, dzięki środkom od darczyńców indywidualnych mogliśmy przygotować narzędzie, dzięki któremu obywatele przed wyborami samorządowymi mogli wysłać do swojego polityka list ułatwiający im podjęcie decyzji podczas wyborów – rozliczenie się polityka z obietnic wyborczych. Ważnym argumentem w szukaniu nowych/innych źródeł finansowania jest to, że z każdym rokiem konkursów grantowych będzie coraz mniej. Już teraz wiele z nich ma w sobie elementy mające prowadzić do szukania długookresowych źródeł finansowania. Najtrudniejsze jest znalezienie takiego modelu działań, który pozwala na masowość i skalowalność. W naszym przypadku na tę chwilę działania biznesowe wymagają osobistej obsługi klienta. Sprzedajemy swój czas i know-how. Znajomi z Innovatiki – firmy doradczej specjalizującej się w rozwoju poprzez innowacje, powtarzają nam, że powinniśmy dążyć do tego, by w działalności ekonomicznej znaleźć taki produkt/usługę, który będzie zarabiał, kiedy my śpimy. Przyznam, że jest to bardzo trudne. W naszym przypadku na razie noga grantowa jest jeszcze dłuższa od pozostałych, ale pracujemy nad tym, by te dysproporcje zmniejszać. Co więcej, w kulturze INSPRO zakiełkowała i coraz lepiej się rozwija umiejętność „wykorzystywania” grantów do rozwijania innych źródeł finansowania. Czyli najprościej mówiąc, szukamy synergii i sprzężeń zwrotnych pomiędzy tym, co robimy. Co to konkretnie oznacza?

Granty są i zapewne jeszcze przez długi czas w strukturze przychodów INSPRO będą zajmowały czołową pozycję. Dbamy jednak o to, by w możliwie każdym podejmowanym działaniu znalazł się taki element, który wzmacnia inną nogę stołu. Ale żeby nie być gołosłownym, dla przy-


Fundraising to nie polowanie...

kładu powiem, że w ramach jednego z projektów mogliśmy sfinansować kampanię 1%, z innego zorganizowaliśmy wewnętrzne warsztaty na przykład z wystąpień publicznych, sprzedaży i negocjacji czy z efektywnego użytkowania mediów społecznościowych, środki jeszcze z innego pomogły opłacić dołączenie do BNI Polska – największej organizacji networkingowej, etc. W ramach projektów bardzo często przygotowujemy na przykład publikacje i raporty, z których później mogą korzystać kampanierzy czy sympatycy. Organizujemy debaty, konferencje, seminaria, na które zapraszamy ekspertów, polityków. Przy tej okazji poznajemy wielu świetnych ekspertów, z którymi dalej możemy budować relacje. Rafał Górski, na przykład, doskonale wykorzystuje Twittera do kontaktu z liderami opinii, dziennikarzami i politykami, poza tym uczestniczy w bardzo wielu wydarzeniach, które budują sieć kontaktów. To, co jest nadal bolączką wielu organizacji, to pamięć instytucjonalna. Ważne, by dbać o taki system zarządzania organizacją, który pozwala na przepływ know-how, na wdrożenie narzędzi pozwalających agregować wiedzę, kontakty, a także ułatwiających ich przepływ pomiędzy ludźmi w organizacji. Bardzo często w ramach synergii, o której wspomniałam, możliwe jest na przykład wpisanie wydarzenia, które i tak planujemy zorganizować jako wkład własny w innym projekcie albo szukamy kontaktu do konkretnego dziennikarza, a na konferencji ktoś z organizacji miał okazję już się z nim poznać, ktoś uczestniczył w szkoleniu z przygotowywania skutecznych newsletterów i może tą wiedzą podzielić się z innymi etc. Przykładów można mnożyć tu wiele. Jest natomiast jeden wniosek – organizacja musi dbać o to, by jak najmniej tracić w przypadku odejścia którejś z osób. A ludzie odchodzą. Jest to normalna kolej rzeczy. Zmieniają się priorytety w życiu, sytuacja prywatna czy zawodowa. W zarządzaniu mówi się wówczas o współczynniku tira, to znaczy ile czasu potrzebuje organizacja, by pozbierać się, gdy lider wpada pod tira. Gdy składasz te wszystkie puzzle, zaczyna się tworzyć spójny obraz, który pomaga skuteczniej realizować misję. Kiedyś na jednym ze szkoleń z zarządzania strategicznego budowaliśmy z nici pajęczą sieć. Przedstawiała ona nasze umiejscowienie i zależności z sympatykami, odbiorcami dzia-

115


116

Kuźnia Kampanierów 2

łań, ekspertami, politykami, dziennikarzami etc. Ciekawe doświadczenie, które doskonale obrazowało, że nie działamy w próżni i sami dla siebie. Pokazywało relacje. A idąc krok dalej, fundraising to relacje. Dlatego prowadząc kampanie obywatelskie, warto szukać takich możliwości i wykorzystywać te szanse, które przybliżą nas do celu. W większości przypadków wymaga to małych kroków i czasu. Jest coś w powiedzeniu: „Idziesz powoli, bo idziesz daleko”. Ważne tylko, by wiedzieć dokąd się idzie. Takie inicjatywy jak Kuźnia Kampanierów na pewno ułatwiają pokonanie tej drogi. Zazwyczaj też potrzeba odrobiny szczęścia i sprzyjającego losu☺ Czy w Polsce funkcjonuje taki zawód – profesjonalny fundraiser? Można się gdzieś tego uczyć, zdobywać certyfikaty? Wydaje mi się, że często w organizacjach pozyskiwaniem funduszy zajmuje się osoba, która w danej chwili ma na to czas.

Jeśli chodzi o fundraiserów w Polsce, to jest ich bardzo, bardzo wielu, tylko często sami o tym nie wiedzą. Robert Kawałko z Polskiego Stowarzyszenia Fundraisingu powiedział mi kiedyś, że mamy w kraju około pół tysiąca profesjonalistów w tym zawodzie. Ale na pewno jest to zawód przyszłości i jest bardzo dużo organizacji, które zdają sobie sprawę z korzyści płynących z zatrudnienia profesjonalnego fundraisera. Wiąże się to jednak z inwestycją, na którą nie wszyscy mogą sobie na tę chwilę pozwolić. Duże organizacje zwykle mają już takie osoby w swoim zespole. W mniejszych organizacjach pewnie łatwiej kogoś przeszkolić niż zatrudnić nową osobę. Wydaje się też, że na rynku nadal niewielu jest profesjonalistów w tej dziedzinie. Dla mnie profesjonalny fundraiser to ktoś, kto jest autentyczny. Czy będzie miał certyfikat, czy nie, to już zupełnie poboczna kwestia. Można mieć certyfikat i nie być skutecznym. Trzeba patrzeć na doświadczenie i sukcesy w praktycznym działaniu. Warto też się uczyć samemu, a najłatwiej przychodzi to poprzez praktyczne działanie. Szkoleń jest sporo, organizowanych m.in. przez Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu. Jest też kilku profesjonalistów, którzy zdobyli doświadczenie, pracując w dużych organizacjach międzynarodowych, a teraz dzielą się


Fundraising to nie polowanie...

swoją wiedzą z innymi. W INSPRO, w Centrum KLUCZ, zapraszamy oczywiście do tego, by kampanierzy skorzystali z naszych doświadczeń. Czasem się śmieję, że my uczymy innych, jakich błędów nie popełniać, bo my już zrobiliśmy je w przeszłości. Wiesz, taka nauka przez doświadczenie☺ Wiemy już, czego można uniknąć, czego nie robić, a co jednak warto. To, czy zatrudnicie profesjonalistę, czy sami będziecie się szkolić, zależy od samej organizacji, od jej możliwości, potencjału. W pierwszej kolejności warto na pewno przyjrzeć się, kogo mamy w zespole, czy jest ktoś, kto jest otwarty na nowe wyzwania i mógłby tę wiedzę zdobyć. Kto mógłby zdobyć się też na odwagę. A jednocześnie dobrze zna specyfikę Waszych działań, konkretne potrzeby i wyzwania, przed którymi na co dzień stajecie. Najlepiej, by była to osoba, która umie opowiadać historie. O opowiadaniu historii wspominasz już kolejny raz…

Żeby trafić do portfela darczyńcy, najpierw musisz trafić do jego serca. Darowizna w 80% jest emocją, tylko w 20% – decyzją zdroworozsądkową. Historia musi być wiarygodna. W kilku słowach musicie umieć przekazać coś, co poruszy i sprawi, że ktoś zechce Wasze działania wesprzeć. Hemingway podobno stworzył teorię, że historia powinna się zawierać w sześciu zaledwie słowach. Może to legenda, w każdym razie głosi, że w latach 20. ubiegłego wieku, podczas jednego ze spotkań z zaprzyjaźnionymi pisarzami Hemingway przechwalał się, że potrafi napisać pełną historię zawartą jedynie w sześciu słowach. Zaproponował nawet zakład: każdy miał wyłożyć po 10 dolarów, a jeśli Hemingway przegra, to wypłaci równowartość puli z własnej kieszeni. Przyjaciele zgodzili się, licząc na łatwy zarobek (10 dolarów w owym czasie było niemałą kwotą). Hemingway zapisał coś na serwetce i puścił ją w obieg. Było na niej następujące zdanie: „Na sprzedaż: dziecięce buciki, nigdy nienoszone” – sześć słów zawierających w sobie historię, którą czytelnik mógł dopowiedzieć sobie sam. Sześć słów. Kilka sekund, by przykuć uwagę, zaintrygować, poruszyć. W całym natłoku komunikatów, które do nas codziennie docierają, musimy się tej trudnej sztuki nauczyć. Historia i – co bardzo ważne – wezwanie do działania. Nasz odbiorca musi wiedzieć, czego od niego oczekujemy.

117


118

Kuźnia Kampanierów 2

Jakimi jeszcze narzędziami posługują się skuteczni fundraiserzy?

Jeśli czujesz dumę, że jesteś częścią organizacji, że działasz na rzecz dobra wspólnego, że zmieniasz świat, to narzędzia są drugorzędne. To oczywiście żart. Bardzo ważną sprawą jest duża baza kontaktów. Nie tyle to, komu Ty dajesz swoją wizytówkę, ale to, kto zostawia ci kontakt do siebie. Dobry fundraiser buduje relacje. To umiejętność skutecznego proszenia i dziękowania. Kalendarz wypełniony terminami umówionych spotkań jest też pewnego rodzaju wskaźnikiem, że rzetelnie wykonujemy tę pracę. Ale tak naprawdę cały zespół w organizacji powinien mieć świadomość, na czym pozyskiwanie funduszy polega. Wspólna wizja, dobrze zorganizowana współpraca wszystkich osób w organizacji są niezbędne. Zarząd, księgowość, wsparcie informatyczne – wszystkie te elementy dopiero w całości mogą się złożyć na skuteczność. Strategia przede wszystkim. Jeśli będziemy oczekiwać, że jedna osoba zdobędzie dla nas fundusze, to szybko się rozczarujemy. W pojedynkę nikt nie zawojuje świata. Bardzo szybko okaże się, że ma podcięte skrzydła. Jak zbudować taką strategię? Od czego zacząć?

Kiedy w INSPRO zaczynaliśmy pracować nad spójnym planem pozyskiwania funduszy, rozpoczęliśmy od wyznaczenia celu. Najpierw musieliśmy określić, jaka jest nasza grupa docelowa, do kogo chcemy mówić, żeby potem wiedzieć, jak mówić, w jaki sposób. Niezbędne jest określenie narzędzi i kanałów, które będziemy wykorzystywać. W tym celu tworzy się profil darczyńcy. Kim jest, w jakim wieku, jakie jest jego wykształcenie, zainteresowania, jakich mediów używa, gdzie bywa. Kiedy mamy taki profil, możemy zacząć tworzyć konkretne komunikaty. Bardzo ważne jest to, żeby jak najczęściej robić tzw. „test cioci”. Powiedzmy cioci, co robimy i czego chcemy. Co z tego zrozumiała? Czy właśnie to, o co nam chodziło? Często odnoszę wrażenie, że organizacje społeczne mówią same do siebie, hermetycznym językiem, którego ludzie spoza trzeciego sektora zwyczajnie nie rozumieją…


Fundraising to nie polowanie...

To prawda. Stworzenie dobrego przekazu jest chyba najtrudniejszym z elementów. Takiego, który powie o korzyści dla darczyńcy, nie będzie przerysowany, rozciągnięty, czasami wręcz nudny i mało komunikatywny. Mówmy krótko i na temat, pamiętając, by wezwać do podjęcia konkretnego działania. To wszystko tworzy się w obrębie konkretnych kampanii fundraisingowych, konkretnych akcji, które w każdej organizacji są inne. W INSPRO prowadzimy dużo akcji za pośrednictwem Internetu, więc i kampanie fundraisingowe skupiają się wokół niego. Direct mailing w naszym przypadku (a właściwie w przypadku naszych odbiorców) mógłby okazać się mniej skuteczny. Direct mailing?

Listy. Tradycyjne. Sprawdzają się przede wszystkim przy starszych osobach, których wśród naszych odbiorców działań jest zdecydowanie mniej. Poza tym, to dosyć drogie narzędzie. Nie zmienia to jednak faktu, że w liście możesz zawrzeć bardzo spersonalizowany przekaz i wysłać go do określonej grupy docelowej. Wspomniany wcześniej Jochen mówił nam, że na przykład w Niemczech direct mailing to jedno z podstawowych narzędzi. Zdarza się jednak, że działa dopiero trzeci, czasem czwarty list do tej samej osoby. A inne narzędzia i kanały?

Jest ich naprawdę dużo. Sam Internet dzielimy na bierny – strona internetowa, na której jest stały formularz do wpłat, i czynny, kiedy wzywamy do podjęcia konkretnych akcji, aplikacje, SMS-y. Skutecznym narzędziem jest door to door, czyli działanie polegające na bezpośrednich spotkaniach z ludźmi, kiedy chodząc od drzwi do drzwi, informujemy o naszych działaniach i zapraszamy do przyłączenia się do grona regularnych darczyńców. W tej chwili to coraz bardziej popularna w Polsce metoda, ale też jedna z najbardziej kosztownych. Oferty sponsorskie, kiedy spotykamy się z darczyńcami biznesowymi, prosząc o znacznie większe darowizny. Za każdym razem narzędzie jest inne, w zależności od profilu darczyńcy. Ważny jest też dostosowany do tego styl proszenia.

119


120

Kuźnia Kampanierów 2

Jak to rozumieć?

Do osoby indywidualnej zwracamy się zwykle o mniejszą kwotę, najlepiej stosując przeliczniki. Prosimy na przykład o 30 złotych, za które kupimy cztery obiady dla dziecka. Pomaga to darczyńcy zwizualizować sobie, na co konkretnie przeznacza swoje pieniądze, a to ułatwia mu podjęcie decyzji. Zdecydowanie łatwiej jest pomóc, zareagować, gdy widzisz konkretną historię człowieka niż tłumy. Stąd sukces kampanii 1% organizacji, które zbierają pieniądze na subkonta dla konkretnych osób. Jakie są jeszcze powody, dla których ludzie decydują się przekazywać darowizny?

Ważna rzecz to poczucie sprawczości, wpływu na zmianę świata, naprawy czegoś. Drugi powód to chęć bycia lepszym. My, ludzie, mamy bardzo często dosyć duże ego☺ Może to zabrzmi banalnie, ale podstawowa przyczyna jest taka, że ktoś nas o to poprosił. Wystarczy poprosić?

Tak. Ludzie w Polsce najczęściej nie pomagają, bo nikt się do nich o to nie zwrócił. Zachęcam do wejścia na stronę internetową www.bankwiedzy. org, na której zamieszczamy instrukcje krok po kroku, co można zrobić, aby skuteczniej prosić i dziękować. Ten Bank Wiedzy pozwala organizacjom nawet z niewielkim budżetem prowadzić efektywniejsze kampanie fundraisingowe, dostarcza też konkretnych narzędzi: przykładowych grafik, banerów, haseł etc. Czy to zawsze tylko prośby o pieniądze? O co jeszcze możemy prosić?

Pieniądze to pierwsza rzecz, która przychodzi nam do głowy. Powinniśmy o nie prosić jak najczęściej. Fundraiser z doświadczeniem potrafi jednak rozpoznać, kiedy nie jest na to odpowiednia pora. Prośmy o czas, o kontakty, o radę. Trzeba umieć wyczuć moment, możliwości.


Fundraising to nie polowanie...

Fundraiser musi być niezłym psychologiem.

Coś w tym jest. Musi lubić ludzi i być ich ciekaw, ich zachowań, motywacji. Techniki socjologiczne, często kojarzące się z metodami wywierania wpływu, też się w tej pracy przydają, bo wbrew pozorom ma to sporo wspólnego ze sprzedażą – sprzedajemy ideę, korzyść dla darczyńcy, często wizerunek naszej organizacji. Bądźmy więc jak najskuteczniejsi, by ludzie chcieli skorzystać z naszej propozycji. Najlepiej – nie tylko jednorazowo. No właśnie. Jak zbudować trwałą relację z darczyńcą? To chyba najważniejsze, żeby pomoc była stała, a nie wynikała z jednego porywu serca?

Przede wszystkim trzeba o te relacje dbać. Jeśli pozyskamy darczyńcę, podziękujmy mu. Mówi się, że to, jak szybko podziękujemy za darowiznę, wyznacza, jak szybko dostaniemy kolejną. Musimy wyjaśnić, co organizacja dzięki niej zrobi. Darczyńca jest osobą, która w sposób szczególny zaangażowała się w nasze działania, więc należy go traktować wyjątkowo. Dbajmy o niego jak o przyjaciela. Jeśli jest taka możliwość – spotykajmy się. Dzwońmy od czasu do czasu, piszmy maile. Nie tylko po to, by prosić o kolejne pieniądze, także po to, by opowiedzieć, co robimy, co u nas słychać, aby dowiedzieć się, co słychać u darczyńcy, czy opowiedzieć o sukcesach – nawet tych najmniejszych, to przecież też jego zasługa. Jeśli trzeba, podzielmy się i porażkami. Ludzie, którzy nas wspierają, powinni czuć, że są dla nas ważni. W Polsce nadal trochę kuleje coś, co jest bardzo ważne w budowaniu relacji z darczyńcami – transparentność organizacji. Sprawozdania finansowe, sprawozdania z działalności to coś, do czego ludzie powinni mieć wgląd, bo na tym buduje się zaufanie. Co jakiś czas pojawiają się jakieś skandale, kontrowersje, co podważa zaufanie do organizacji jako takich. Jeżeli nie będziemy uwiarygadniać naszych działań, dbać o przejrzystość, to o jakiekolwiek relacje będzie coraz trudniej. I coraz łatwiej o odmowę wsparcia. To zresztą na pewno codzienność w pracy fundraisera. Jak sobie z tym radzić? Pewnie łatwo o frustrację?

Tak, to przykre doświadczenie, ale zupełnie naturalne w tej pracy. Nie ma co załamywać rąk, tylko należy się zastanowić, co i dlaczego się stało, wyciągnąć wnioski i próbować dalej. Myślę, że warto zadać pytanie, co

121


122

Kuźnia Kampanierów 2

musiałoby się stać, żeby osoba, która nam odmawia, jednak nas wsparła. Często powody są zupełnie inne, niż nam się wydaje – przejściowe kłopoty, brak czasu, kiepskie samopoczucie, prośba nie była sformułowana tak, jak dana osoba chciałaby zostać poproszona, zrobiliśmy to w niedobrym momencie lub poprosiliśmy nie o to, co darczyńca może nam podarować. Warto pytać i prosić o radę, co możemy robić lepiej. Maciej Gnyszka w Podręczniku fundraisingu przytacza anegdotę dotyczącą rozmowy jednego z dziennikarzy z Janiną Ochojską. Na pytanie, jak to się dzieje, że nikt jej nie odmawia wsparcia dla Polskiej Akcji Humanitarnej, odpowiedziała: „Ma pan rację. Za szesnastym razem jeszcze nikt mi nie odmówił”. Są organizacje z taką renomą, że na pewno jest im łatwiej. Działają od lat, ludzie widzą realną zmianę, która za ich sprawą zachodzi, są transparentne. A co z nowymi organizacjami, które dopiero budują swój wizerunek, nieznanymi, nawet jeśli złożonymi z prawdziwych zapaleńców o bardzo szczytnych intencjach. Jak one mają budować kampanię fundraisingową, żeby była skuteczna?

Rozpoznawalność jest na pewno bardzo pomocna, ale myślę, że nie chodzi aż tak bardzo o to, czy już nas ludzie znają, raczej o to, co chcemy zrobić z ich pieniędzmi. Czy cel, na który zbieramy, jest w stanie wywołać w nich emocje. Czy dajemy im poczucie, że rozwiązujemy realny problem, a oni mogą nam w tym pomóc. Dowodem na to mogą być również działania crowdfundingowe. Jaka jest różnica między fundraisingiem a crowdfundingiem?

Crowdfunding jest jednym z narzędzi fundraisingu, jego częścią. To masowe, społecznościowe finansowanie różnych działań w sieci. Od tradycyjnej darowizny różni się tym, że pokazujemy społeczności, jaką kwotę chcemy zebrać w danym czasie. Jeśli się to nie uda, to wszystkie datki wracają do wpłacających. W ten sposób finansowane są w większości oddolne inicjatywy, mało znanych organizacji, o czym mówiłam wcześniej. Jeśli pokażemy konkretny problem, cel i rozwiązanie, to jest duża szansa na to, że ludzie wesprą nas, nawet jeśli nie mamy takiej rozpoznawalności jak


Fundraising to nie polowanie...

PAH. Niestety w Polsce crowdfundingu nie można odliczyć od podstawy podatku, tak jak się to dzieje w przypadku darowizn, ale jak widać – ludzi to nie zniechęca. Jeśli potrafimy opowiedzieć ciekawą historię, pokazać korzyść ze wsparcia naszej akcji, mamy naprawdę dużą szansę na wsparcie. Znów opowiadanie historii…

Tak jak mówiłam – to podstawa. Badania pokazują, że emocje, które najczęściej powodują u nas działanie, to: strach, złość, poczucie winy, wyjątkowość, współczucie, wzruszenie, schlebianie i radość. Musimy umieć z tego korzystać. Szczególnie widoczne jest to przy kampaniach jednoprocentowych, w których przekaz jest zazwyczaj niezwykle emocjonalny. Mimo wszystko liczę, że będzie się to zmieniało w bardziej pozytywną komunikację. Radość to też emocja, a natłok smutnych, tragicznych komunikatów jest już przytłaczający. Ważne, żeby odbiorca mógł się w jakiś sposób z danym tematem zidentyfikować, ale kluczowe jest też to, żeby się wyróżnić. Wśród zalewu informacji, które do nas docierają każdego dnia, nasz komunikat musi dać się zauważyć. Mistrzem opowiadania historii jest według mnie Paweł Tkaczyk i warto czerpać z jego bogatego dorobku. Już wkrótce nowa książka – Narratologia. Nie mogę się doczekać. Mamy ten zaszczyt, że jest w Radzie Kuźni Kampanierów.

To prawda, zaszczyt, ale i dobra informacja dla kampanierów. Warto się od niego uczyć. Jedną z moich ulubionych historii, która dobrze obrazuje to, jak budować komunikat, jest opowieść o sprzedaży samochodu. Myślę, że możemy ją tu wiernie zacytować. To fragment artykułu Ile jest warta opowieść o produkcie?, który ukazał się w piśmie „Marketing w Praktyce”: Są ogłoszenia i ogłoszenia. Możesz napisać „Sprzedam alfę romeo 156 kombi, rok produkcji 2002, granatowy metallic”. Albo możesz napisać tak: „Sprzedaję moją alfę, co nie jest zapewne zaskoczeniem, skoro czytacie ogłoszenie o sprzedaży samochodu. Konkretnie alfę romeo. Konkretnie alfę romeo sportwagon. Czyli kombi, ale alfy nie kala się niemiecką przyziemnością słowa „kombi”. W kombi to się wozi Cyklon B albo kompletne wydanie „Bawarskich przygód małej Helgi” na blu-ray. W kombie

123


124

Kuźnia Kampanierów 2

jeżdżą zombie. Alfa jest sportwagon i wozi się w niej wino albo narty, albo piękne kobiety i w ogóle wiedzie się sportowy i elegancki tryb życia, jak również wygląda stylowo, w granicach budżetu. Bo jednak bardziej stylowo wygląda się w maserati, nie przeczę. Tudzież w ferrari california z otwartym dachem. Tyle że maserati akurat nie sprzedaję. Jeśli więc szukaliście maserati, to to nie jest maserati. Serio. To jest alfa”. Czy widzisz czytelniku te narty, wysportowane kobiety w kombinezonach narciarskich naciągniętych bezpośrednio na bikini? Te piękne twarze zasłaniające się przed słońcem okularami marki Ray-ban? Taka alfa musi być warta dużo więcej niż „granatowy metallic z 2002 roku”, prawda?1 Mam nadzieję, że to dobrze pokazuje sedno sprawy. Bądźmy inni, oryginalni. Warto pomyśleć o zmianie komunikacji na pozytywną. Przykładem skuteczności jest Fundacja Gajusz. Przez wiele lat mówili o trudnym losie dzieci, którym pomagają. Wydawałoby się, że to coś, co porusza serca i umysły. Kilka lat temu zaczęli kampanię Pałac dla książąt i księżniczek (hospicjum stacjonarne dla dzieci) – pozytywny przekaz, który wzrusza, ale budzi też ciekawość, zainteresowanie. Przełożyło się to na wyniki finansowe. Pozytywnie mogą się też kojarzyć znane postacie występujące jako ambasadorzy danej kampanii, wspierające nasze wysiłki swoim wizerunkiem.

Tak, to prawda, ale trzeba się też zastanowić, czy taki ambasador jest nam zawsze potrzebny. Na pewno ktoś taki uwiarygadnia nas. Nie zawsze jednak musi to być ktoś rozpoznawalny, celebryta. Dobrymi ambasadorami są uczestnicy naszych akcji, którzy informację przekazują dalej, wśród znajomych i przyjaciół. Nasi sympatycy to też nasi doradcy, zapraszajmy ich na wydarzenia, które organizujemy, prośmy o radę. Ambasadorami są też nasi pracownicy, współpracownicy, wolontariusze, ludzie, którzy najlepiej rozumieją, co się w organizacji dzieje. Oczywiście, że znanym ambasadorom znacznie łatwiej przebić się do mediów, ale trzeba brać też 1 P. Tkaczyk, Ile jest warta opowieść o produkcie?, „Marketing w Praktyce” 9 września 2014, [online:] http://marketing.org.pl/mwp/390-ile-jest-warta-opowiesc-o-produkcie [dostęp: 10.11.2015].


Fundraising to nie polowanie...

pod uwagę, że taka osoba nie zawsze może powiedzieć dziennikarzom właśnie to, na czym najbardziej nam zależy. Jeśli uda się zostać zaproszonym w sprawie danej kampanii do mediów, dobrze, gdyby mógł się tam pojawić również ktoś z organizacji, kto danym tematem się zajmuje, żeby, ewentualnie, uzupełnić coś merytorycznie. Faktem jest, że wielu organizacjom udało się dotrzeć z informacją o problemie do bardzo szerokiego grona ludzi dopiero dzięki udziałowi w ich kampaniach znanych postaci. Jakiś przykład?

Fundacja Synapsis zaangażowała do kampanii znakomitego Bartłomieja Topę. Świetnie zagrał w spocie promującym kampanię. To naprawdę wywołało dyskusję o autyzmie, temacie mało znanym i mało rozumianym. Dobrym przykładem są też kampanie INSPRO, jak chociażby akcja rozliczająca polityków z ich obietnic, czyli Dość olewania z udziałem aktorki Julii Kamińskiej; kampania Dick Dobrowolski, czyli how to spin, how to win, w rolę którego wcielił się Liroy; spot zachęcający do podpisania się pod petycją ułatwiającą zbiórkę podpisów pod obywatelskimi projektami ustaw, w którą zaangażowali się m.in. Mrozu, Tymon Tymański, Skiba; czy najnowszy spot z Aleksandrą Szwed dotyczący znakowania żywności wolnej od GMO. Nie zawsze organizacja zdoła jednak zaangażować w swoje działania kogoś znanego. Jak inaczej zwrócić uwagę mediów? Wydaje się, że bez tego nie mamy szansy na sukces kampanii, również pod względem pozyskiwania funduszy. Skoro nie jest o nas głośno…

Potrzebna jest solidnie przygotowana baza dziennikarzy, którzy się danym tematem zajmują. Kontakt do konkretnych osób, nie tylko do redakcji. Szczególnie, jeśli mówimy o organizacjach, które działają lokalnie. Media lokalne mają często więcej przestrzeni, żeby zamieścić jakiś wywiad, artykuł, zaprosić do studia telewizyjnego lub radia, ponieważ zajmują się mniejszą liczbą tematów niż media ogólnopolskie. No i mogą być tematem bardziej zainteresowane, skoro dotyczy bezpośrednio społeczności, w obrębie której działają. Dobrym narzędziem są media społecznościowe,

125


126

Kuźnia Kampanierów 2

w tym Twitter, który stwarza ogromne możliwości, jeśli chodzi o nawiązywanie relacji z liderami opinii, wciąganie ich do dyskusji. Myślę, że to dobra wędka, żeby w dłuższej perspektywie nawiązać stałą współpracę. Starajmy się przy tym jakoś wyróżnić, pisać zaczepne teksty. Bądźmy oryginalni, ale też merytoryczni. Zaintrygujmy tematem i przekażmy jak najwięcej treści. To już duży krok do sukcesu w kampanii. Jakie są Twoim zdaniem najlepsze kampanie fundraisingowe, z których warto brać przykład, mogłabyś je polecić jako wzorce?

Kampania Baracka Obamy Yes, we can, bardzo skuteczna i spektakularna. Jedną z akcji, która porwała cały świat, była kampania Ice Bucket Challenge, dzięki której cały świat dowiedział się o stwardnieniu zanikowym bocznym, a ALS Association, która ją zorganizowała, zdołała pozyskać bardzo dużo pieniędzy na walkę z chorobą. Pomysł był prosty: kolejne osoby nominowały się do oblania się wiadrem lodowatej wody i opublikowania filmiku dokumentującego to wydarzenie na portalu społecznościowym. Jeśli tego nie zrobiły, nominowany wspierał finansowo fundację. Kampania jako swego rodzaju pojedynek to pomysł bardzo angażujący – lubimy rywalizować. Szybko w akcję włączyło się mnóstwo znanych osób. To to, o czym pisze wspominany już wcześniej Paweł Tkaczyk w książce Grywalizacja – wykorzystywanie mechanizmów gier do sterowania zachowaniami ludzkimi. Sterowanie zachowaniami… Szczególnie w kontekście pozyskiwania funduszy to nie brzmi najlepiej. Czy są jakieś specjalne etyczne zasady prowadzenia kampanii fundraisingowej?

Polskie Stowarzyszenie Fundraisingu przygotowało Deklarację etyczną fundraisingu, którą podpisują wszyscy członkowie stowarzyszenia. To podstawowe wartości i granice, którymi powinniśmy się kierować, których nie wolno przekraczać ani naginać. Dotyczy to również tego, według jakich zasad organizacja ma współdziałać z fundraiserem. To musi działać w dwie strony, żeby było skuteczne.


Fundraising to nie polowanie...

Masz jakąś jedną złotą radę dla fundraiserów? Tak już na zakończenie naszej rozmowy – coś, co zawsze się sprawdza?

Jeszcze takiej nie znalazłam. Ale po prostu warto się odważyć i zacząć to robić. Sama widzę, że z każdym dniem, z każdym działaniem uczę się i mogę coraz więcej. Czasem trzeba się potknąć, żeby być skuteczniejszym. Wstać, otrzepać kolana i do przodu!

127


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij od ogrzania swojej śledziony z Anną Ciesielską rozmawia Rafał Górski i Paulina Lota


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

Mamy tendencję do bycia narodem smutasów, a wynika to ze sposobu naszego żywienia. To są nawzajem napędzające się dwa elementy, dwa ogniwa – jemy tak, jak funkcjonujemy emocjonalnie, a funkcjonujemy dlatego, że tak jemy. Powinniśmy się wyzwolić z tego wzorca i uwierzyć w siebie, swoje szczęście, zacząć właściwie gotować. Rafał Górski: Kiedy czytałem Pani książkę „Filozofa zdrowia”, to pomyślałem, że kampanierzy, którzy chcą zmienić Polskę, powinni zacząć od ogrzania swojej śledziony. Proszę powiedzieć, kim Pani jest, skąd się Pani wzięła i dlaczego napisała Pani trzy książki: „Filozofa zdrowia”, „Filozofa życia” i „Filozofia smaku”?

Anna Ciesielska: Moi rodzice byli nauczycielami/pionierami – otworzyli pierwszą szkołę polską na Ziemiach Odzyskanych, w której uczyli dzieci przesiedleńców z okolic Lwowa. Mieszkaliśmy na wsi i jedynie najbliższa rodzina tworzyła mój mały świat, z którego ruszyłam w dorosłość, niczego jeszcze nie przeczuwając. Po studiach również zamieszkaliśmy z mężem na wsi. Dopiero po urodzeniu trzeciego dziecka, gdy do pracy już nie wróciłam – wszystko nabrało tempa i zaczęło się krystalizować. I tak zbiegi okoliczności, własne cierpienie oraz irracjonalna pewność, że istnieje klucz pozwalający nam, ludziom, właściwie i skutecznie dbać o zdrowie (inaczej życie na Ziemi nie miałoby żadnego sensu) spowodowały, że siedziałam po uszy w medycynie chińskiej. Nikt mi nie powiedział, że mam szukać właśnie na Wschodzie, nic nie wiedziałam o Tao. To się stało samo! Zbierałam materiały i przerabiałam wszystko po kolei. Najdziwniejsze było, że to, co odkrywałam w tych materiałach, idealnie zgadzało się z tym, co miałam już w głowie. Zaakceptowanie całej filozoficznej strony moich dociekań było więc dla mnie wielką ulgą i potwierdzeniem niezwykłości boskiego stworzenia. Zasady, reguły, cykliczność przyrody i naszego ciała – rozumiane i akceptowane – tworzą ten uniwersalny klucz do naszego zdrowia i szczęścia.

129


130

Kuźnia Kampanierów 2

Który to był rok?

Przełom 1989/1990. Wspomniała Pani o tym, że impulsem do poszukiwań był zły stan Pani zdrowia.

Faktycznie, cały czas bolał mnie żołądek. Ta moja niedyspozycja była głównym sprawcą moich poszukiwań i determinacji. Niestety medycyna konwencjonalna jest bezradna wobec chorób chronicznych, bólu. Nie potrafi odnajdywać przyczyn, twierdzenie zaś, że wszystkiemu są winne wirusy, bakterie, grzyby czy zwichrowane DNA, jest pomyłką. Aby wirusy czy bakterie się uaktywniły, musimy stworzyć sprzyjające im środowisko, czyli się osłabić (stracić możliwość samoobrony). A niszczące jest dla nas zimno, stres i niewłaściwe jedzenie. Tak też było ze mną. Jadłam to, co zalecali lekarze i dietetycy, przemarzanie zaś było na porządku dziennym, a stres chroniczny. Właściwy przełom, rozpoznanie dokonało się, gdy zaczęłam gotować według pięciu przemian, czyli te same potrawy co zawsze, ale zrównoważone. Do garnka dodawałam składniki według kolejności smakowej (gorzki, słodki, ostry, słony, kwaśny, gorzki, słodki itd.), uzupełniając i doprawiając przyprawami. Po zjedzeniu czekałam na ból, ale była cisza. Narządy pracowały bezszmerowo, nie dowierzałam, nie bolało! Więc równoważyłam i gotowałam, gotowałam i zjadaliśmy. Wszyscy byli zadowoleni, smakowało bardzo. Żołądek nie bolał, ale katar sienny jednak nie ustąpił. Pamiętam, że dużo czasu zabrało mi dokładne rozpoznanie produktów i potraw wychładzających oraz potwierdzenie, iż są główną przyczyną mojego kataru i alergii. Były to lata żmudnej, cierpliwej, odkrywczej pracy. Cieszyło ogromnie, gdy udało się – zmieniając potrawy, wygrzewając się – ochronić osobę przed eskalacją bólu, przed pogorszeniem, przed szpitalem. Moja fascynacja kuchnią pięciu przemian i jej oczywistym, widocznym i powtarzalnym, cudownym wpływem/oddziaływaniem na organizm, jego regulację, porządkowanie i skuteczną profilaktykę trwała blisko dziesięć lat. Byłam zafascynowana, a nawet zszokowana dostępnością, pro-


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

stotą, skutecznością całego procesu, zjawiska pięciu przemian. W głowie kotłowały się choroby groźne i mniej groźne, dolegliwości, bóle dzieci i dorosłych, którym można było zapobiec lub usunąć je, wprowadzając jedynie dyscyplinę żywieniową i dogrzanie organizmu. Oczywiście cały czas robiłam notatki. Ile czasu pisała Pani pierwszą książkę?

Uporządkowanie notatek i stworzenie materiału nadającego się do druku trwało parę miesięcy. Pisząc pierwszą książkę, nigdy nie sądziłam, że napiszę drugą. Ale już po trzech latach miałam ją w głowie i w notatkach. Gdybyśmy się na chwilę mogli cofnąć do tego, co określiła Pani szokiem. Czyli rozumiem, że po iluś latach udręk – dzięki stosowaniu tej zrównoważonej diety – okazało się, że te udręki odpuściły?

Tak, to naprawdę był szok, bo na mnie nic nie działało, cały czas był ból. A tu wystarczyło zjeść potrawę zrównoważoną, czyli dodać wszystkie smaki plus przyprawy. Chcąc wykorzystać naturę/energię produktów spożywczych, możemy tak komponować potrawy, aby w naszym menu nie było tych wychładzających i tym samym będziemy usuwać przyczyny alergii, biegunek, kaszlu i wielu chorób. Jesteśmy wciąż pod presją naukowych i dietetycznych nowinek i pomysłów. Raz było zdrowe jajko, a raz bardzo niezdrowe, raz był zdrowy pomidor, a raz niezdrowy. I tak właśnie balansujemy. Nawet studia niewiele mi dały w temacie żywienia, poza podstawą fizjologii i anatomii człowieka. Żywienie było takie jak na medycynie, czyli bez żadnego powiązania z fizjologią. Właśnie, jakie Pani kończyła studia?

Na Akademii Rolniczej w Poznaniu, Wydział Technologii Rolno-Spożywczej, w katedrze prof. Wincentego Pezackiego, czyli specjalizacja mięso. Studia przerwałam na piątym roku, brakowało mi części doświadczalnej do pracy magisterskiej – córa urodziła się za wcześnie. Przyznaję, że mąż po pięciu latach zmobilizował mnie, abym obroniła pracę.

131


132

Kuźnia Kampanierów 2

Od czego powinna zacząć osoba rozpoczynającą swoją przygodę z kuchnią zrównoważoną?

Oczywiście zaczyna od czytania wszystkich trzech książek, aby zrozumieć, o co chodzi w kuchni pięciu przemian, o czym mówi filozofia Tao, czym jest Porządek. Ten pierwszy kontakt z książkami jest konieczny, aby osoba świadomie, sama sobie powiedziała – tak, akceptuję. Następnie – jeżeli osoba złapała istotę moich zaleceń, powinna zrobić rozeznanie, czyli jak odżywiała się do tej pory, czym głównie, ile stresu i ile zimna, przemarzania było w jej życiu i na koniec, jakie są jej genetyczne uwarunkowania. Kolejnym krokiem jest zorganizowanie właściwego zaplecza/warunków do pracy, aby były z niej korzyści, tj. smakowitość potraw, ich właściwa energia. Aby to uzyskać, potrzebny jest cały zestaw przypraw i ziół, gazowa kuchenka, z piekarnikiem gazowym, garnki emaliowane, no i podstawowy komplet kasz, makaronów, ryżów i warzyw. I pomalutku, bez napięcia, bez oczekiwań uczymy się gotować według pięciu przemian. Kuchnia zrównoważona nazywana jest kuchnią pięciu przemian. O jakie przemiany chodzi?

Pięć przemian to pięć zmieniających się pór roku. Dlaczego pięć? Jest przecież wiosna, lato, jesień, zima. Tak, ale po każdej porze roku występuje jeszcze czas osiemnastu dni dojo. To czas wyciszenia energii tej pory roku, która się skończyła, czas całkowitego bezruchu energetycznego narządów, czas, który pozwala na spokojne wejście w energię następnej pory roku. Dojo to czas aktywności żołądka, trzustki i śledziony. Wiosną uaktywnia się i nabiera sił wątroba, latem – serce, jesienią – płuca, a zimą – nerki. Właśnie to stałe, niezależne od niczego, przechodzenie/zmienianie się pór jest głównym motorem istniejących na ziemi cykli, faz, zmian. Gdy rozmawiamy o zdrowiu, najczęściej pojawia się temat serca. Serce to, serce tamto. Pani zwraca uwagę na inne organy, w szczególności na śledzionę. Dlaczego?


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

Śledziona to nasza świadomość. Od niej zależą nasze wybory, nasze reakcje. Dlatego trzeba mieć dobry humor podczas gotowania i jedzenia. Śledziona nie lubi stresu, długiego ślęczenia nad książkami, przemęczenia, a przede wszystkim nie lubi kwaśnego, surowego i zimnego. A od śledziony zależy cała nasza substancja, całe nasze odtwarzanie, regeneracja. To, co jemy, jest poddawane przetworzeniu i dopiero od śledziony zależy, czy to będzie właściwie wchłonięte, przyjęte. Czy będzie wykorzystana esencja i energia pokarmu, dzięki której nasz organizm będzie się regenerował. W naszym ciele w każdej sekundzie obumierają komórki i rodzą się nowe. Jeżeli nie ma właściwego przetwarzania pożywienia na tę właściwą esencję, wówczas serce i tak jest bezradne. Ono jest absolutnie zależne od funkcji śledziony, gdyż to ona napędza właściwy proces krwiotwórczy. A serce bez krwi nic nie zdziała. Proszę wymienić trzy najważniejsze korzyści, których doświadczają osoby stosujące kuchnię zrównoważoną.

Przede wszystkim ulga i spokój u osób dorosłych. Ponadto wyciąganie dzieciaków z przeróżnych dolegliwości. Matki są bardzo zadowolone, bo przestają się bać o dzieci. Nawet jeśli dzieci trochę posmarkają, trochę pokaszlą, to matki nie boją się tego, że zaraz będzie znowu szpital albo jakaś seria antybiotyków. Potrafią sobie same radzić z tymi kłopotami. Tutaj chciałam podkreślić, jak wyniszczające dla nas jest zimno. Wszystkie bóle, których się doświadcza, artretyzm, reumatyzm, zapalenia stawowe, wszystkie starcze bóle – to wszystko wynika z zimna. A wystarczy dyscyplina i zamiast pomidora i dwóch kiwi („bo to są witaminy dla zdrowia”), kupić jarzyny, ugotować zupę i być szczęśliwym. Ludzie sobie nie zdają sprawy, jak bardzo często marzną. Przyzwyczajają się do tego zimna, a zimno jest jedną z głównych przyczyn naszych dolegliwości. Chroniąc się przed zimnem, mamy szansę im przeciwdziałać. Wracając do korzyści… Niezwykle istotna jest smakowitość potraw, doceniana zarówno przez dorosłych, jak i przez dzieciaków, które z niejadków stają się smakoszami i wcinają zupki, aż im się uszy trzęsą.

133


134

Kuźnia Kampanierów 2

A dla młodych osób, takich – załóżmy – w wieku 20–35 lat?

Jeżeliby taka osoba rzeczywiście się chciała zagłębić w to gotowanie, to przede wszystkim korzyścią jest wyciszanie naszych emocji, nabieranie pewnego rodzaju łagodności i akceptacji w naszym zachowaniu i budowaniu relacji z innymi ludźmi. To ciekawe. Sam wiem po sobie, że przy prowadzeniu kampanii obywatelskich emocje są bardzo duże. Często te emocje górują nad nami. W debacie publicznej, w spotkaniach z mieszkańcami, w jakiejś rozmowie z dziennikarzem nie wypadamy zbyt dobrze, ponieważ jesteśmy zbyt nakręceni.

Kampanier powinien wiedzieć, że im bardziej chce, im bardziej się aktywuje, im bardziej perswaduje, im więcej tłumaczy, tym mniej zyskuje. Czyli potrzebny jest właściwy dystans, prawdziwy spokój i ufność w to, co się robi. Jednocześnie potrzebna jest łagodność w traktowaniu człowieka, który chce cię słuchać lub też nie. Tutaj trzeba mieć ogromną mądrość, gdyż właściwa relacja opiera się na szacunku, na akceptacji faktu, że każdy człowiek ma prawo do takiego, a nie innego widzenia świata, do takich, a nie innych wyborów, do takich, a nie innych decyzji. Ty przechodząc, możesz jedynie coś dyskretnie napomknąć, i jeżeli ludzie są gotowi, to pójdą za tobą, a jeżeli nie, to nie zachęcaj, to nic nie daje. Bo pójdą za tobą bez świadomości i pełni sceptycyzmu i sobie z nimi nie poradzisz. Pani jeździła po Polsce i była trochę taką kampanierką. Chciała Pani przekazać obywatelom ideę zrównoważonej kuchni. Czego Panią to doświadczenie nauczyło?

Nie rozumiałam, dlaczego, jeżeli to jest takie dobre, ludzie tego nie chcą? Dlaczego się od tego odwracają? No i w tym właśnie cały sęk. Zrozumiałam, że masz tylko tych odbiorców, którzy już sami do ciebie przyszli. Nie agituj, bo to nic nie da. Ci, którzy są gotowi, to przyjdą, a ci, którzy są niegotowi, i tak cię zignorują.


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

Jeżeli osoba nie jest gotowa na Twój przekaz, to żebyś nie wiem, jak chciał, niczego nie jesteś w stanie jej przekazać, wytłumaczyć, zachęcić. Daj sobie spokój. A jak jest gotowa, to wystarczy, że powiesz słówko, ona już na ciebie patrzy i chce z tobą kontaktu. Dlaczego sposobu odżywiania, o którym Pani mówi, nie uczy się w szkołach?

Bo jeszcze nie czas. Należałoby mądrze wszystko zorganizować, przemyśleć, z pewnością ludzi chętnych jest coraz więcej. Bardzo optymistyczny jest fakt, że ta prawda, wiedza, mądrość jest uniwersalna, całkowicie neutralna i mogą się na niej opierać (i opierają) kuchnie z wielu rejonów świata, kultur, środowisk. Mądrość Ziemi, Przyrody, Natury szanują wszystkie religie. Poza tym uważam, że w szkołach należałoby dzieciom czy młodzieży podawać jedynie treści podstawowe z wiedzy o ziemi, przyrodzie, jej cyklach, mądrości życiowej. O żywieniu i sposobach powinniśmy rozmawiać z rodzicami, ponieważ to oni decydują, a nie dziecko. Gdy tego nie zrobimy, powstaną w rodzinach duże napięcia. Trudno mi zrozumieć, dlaczego ministrowie zdrowia i edukacji tak mało wagi przywiązują do naszych nawyków żywieniowych i szukania w nich przyczyn złej kondycji zdrowotnej obywateli.

Takie czasy. Jest tyle ważniejszych spraw. Może też dlatego, że nie wiedzą, jakie można mieć korzyści z takiego odżywiania. Wyobraża Pani sobie, że jest Pani doradcą ministra zdrowia?

Wyobrażam sobie. Ale musielibyśmy się rozumieć i akceptować. No więc co się powinno przede wszystkim zmienić, gdyby Pani doradzała ministrowi zdrowia?

Uważam, że nie wolno narzucać jakiegokolwiek sposobu żywienia wszystkim ani też sposobu leczenia. Każdy ma swoją świadomość, która w danym momencie decyduje, że wybieramy taką a nie inną kuchnię, die-

135


136

Kuźnia Kampanierów 2

tę X lub dietę Y, bo taka właśnie jest nam w danym momencie potrzebna. Czy przeżycia związane z tym sposobem żywienia, czy też cierpienia – akurat są nam potrzebne. Nie możemy decydować za człowieka. On szuka wolności i chce być wolny, w związku z tym należy mu dać możliwość decyzji, czy chce żyć tak, czy inaczej. Także w tym szkolnym sklepiku powinno być i to, i owo. Na pewno nie głupoty, ale i to, i to. Nie tylko drożdżówki, ale też kanapki. Cały czas mnie nurtuje, dlaczego jest jak jest z naszą edukacją żywieniową. Magda, moja żona, zwróciła mi uwagę, że może dlatego tak się dzieje, ponieważ jedzenie to sfera prywatna.

Tak samo jak ubiór. Tak samo jak urządzanie mieszkań. Ile się psioczy na naszą artystyczną duszę, na nasze style. Nasze ubieranie się też jest takie, siakie i owakie. I niestety nie mamy wpływu na to strojenie domów, na te krasnale, pobite lusterka… To jest tzw. wolność. Każdy czuje estetykę inaczej, dla każdego estetyka jest czymś innym. I tak samo jest z żywieniem – to nasz indywidualny wybór, dyktowany naszą świadomością. Ale jako naród, jako Polacy, jako wspólnota… Jednak inne narody mają dużo więcej dyscypliny.

Tak, jesteśmy niepokornym, ale i zakompleksionym narodem. Czas ukazuje – z szyderczym chichotem – konieczność wzniesienia się na wyżyny świadomości, aby dostrzec, jak niewiele potrzeba, aby było dobrze. Jak to, co Pani pisze, ma się do naszych korzeni, do zachowań kulinarnych naszych przodków? Czy to czasami nie jest nowinka z Chin?

To nie jest nowinka z Chin. To, na czym oparta jest medycyna chińska, to są prawa i zasady porządku, który od zawsze obowiązuje na całej kuli ziemskiej. W związku z tym każdy może stosować je według własnych potrzeb. Każdy naród. I wykorzystanie tego byłoby idealne. Ile mniej cierpienia wśród dzieci, ile mniej cierpienia wśród dorosłych.


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

Sugeruje Pani, że odżywiając się lepiej, tworzylibyśmy silniejszą wspólnotę i państwo?

Mamy tendencję do bycia narodem smutasów, a wynika to ze sposobu naszego żywienia. To są nawzajem napędzające się dwa elementy, dwa ogniwa – jemy tak, jak funkcjonujemy emocjonalnie, a funkcjonujemy dlatego, że tak jemy. Powinniśmy się wyzwolić z tego wzorca i uwierzyć w siebie, swoje szczęście, zacząć właściwie gotować, dopieszczać się, słuchać dobrej muzyki, ufać i akceptować siebie. A kwestia smaku i doprawiania? Wspomniała Pani, że niezdrowe nawyki przyszły jako nowinka z Zachodu i wyeliminowały nasze dobre tradycje kulinarne.

Tak, to wynika z tego, że zawsze mieliśmy kompleksy wobec Zachodu. Dawniej stosowaliśmy przyprawy i nasza kuchnia przodowała pod tym względem w Europie. Niestety w pewnym momencie zaczęto przenosić na grunt polski tendencje wywodzące się głównie z Francji, która mimo że posiada dosmakowaną i wykwintną kuchnię, nie stosuje za wiele przypraw. Spory wpływ miały na nią również zawieruchy wojenne z ostatnich kilku wieków. W efekcie powstała aktualna polska kuchnia, niestety bardzo monotonna, kreowana naszym zamiłowaniem do kiszonek, surówek, tłustego, słodkiego i do całkowitego braku przypraw, uznająca jedynie wieprzowinę i kurczaki. Niebezpieczne jest to, że przy takim odżywianiu (czyli nadmiarze kwaśnego i słonego), pojawiają się w ciele dokuczliwe napięcia, które może zneutralizować tylko smak ostry. Jako że nie ma przypraw, jedynym łatwo dostępnym od stuleci smakiem ostrym jest alkohol. Stąd niestety skłonność do nadużywania w narodzie, nie tylko naszym. Zwraca Pani uwagę w swoich książkach, żeby nie popadać w skrajność i fanatyzm. Co to oznacza?

Domyślam się, skąd u Pana to skojarzenie. Otóż, bywało tak, że gdy rodzinka będąca na kuchni PP, szła na przyjęcie, na którym gospodyni podawała potrawy tradycyjne, niezrównoważone, to mama pokrzykiwała przy stole: tego nie jedz, tego ci nie wolno! A to wywołuje lęk, obawy,

137


138

Kuźnia Kampanierów 2

zakłopotanie u reszty biesiadników i postrzega się takich ludzi jako fanatyków innego sposobu odżywiania. Dlatego zawsze proszę – bądźcie dyskretni, spokojni i nie opowiadajcie, jakie macie priorytety, oczekiwania ani czym się kierujecie. To wasza prywatna sprawa. Chcąc zaś rodzinę przywołać do porządku, zdyscyplinować, nie wpadajcie w ortodoksję, reżim. To może tylko zniechęcić. Tylko ciężka praca i dyscyplina w przestrzeganiu zasad, norm, reguł czyni mistrza. Czy uważa Pan takie podejście do sprawy/zadania za skrajność czy fanatyzm? Czy ja, gdy chcąc nauczyć chętnych doskonałego rozumienia i nieograniczonego korzystania z mądrości Porządku, zalecam, proszę, wymagam dyscyplinę i swego rodzaju lojalność (bo tylko wtedy mogę pomóc, gdy zajdzie taka potrzeba), czy to też jest skrajność i fanatyzm? Jak inaczej przekazać człowiekowi, aby uważał, co wkłada do ust (bo wszystko jest energią), bo wystarczy moment nieuwagi, a potem miesiącami się cierpi? Czyli nic na siłę?

Ponieważ mamy ogromną potrzebę wolności, trudno byłoby przyjąć odgórnie nakazy związane ze zdrowym odżywianiem się. Przykładowo trzeba mieć odpowiednią świadomość, żeby zrozumieć, że przyjęcie i zaakceptowanie porządku, czyli tego, co natura mówi, to nie jest nakaz, tylko zwykła konieczność i przyzwoitość dla czasów, w których żyjemy – mamy przecież XXI wiek – zwykła kolej rzeczy. Tak jak uczymy się pisania i czytania, uczmy się też tego, jak funkcjonuje obok nas natura, czyli świat ożywiony i nieożywiony. Da nam to właściwy kontakt z otoczeniem, uwrażliwi i wypełni mądrością życiową, by przyzwoicie i godnie żyć. To, że ktoś zmarznięty i głodny cierpi, jest nieznośny i bardziej skory do kłótni czy zadymy, to wiadomo. Czyli im więcej ludzi najedzonych, w dobrym nastroju, w dobrej kondycji po jedzeniu, w komforcie, tym więcej ludzi chętnych do rozmowy, akceptacji, zgody, przytulenia i do lepszej pracy. To wszystko takie proste…


Jeśli chcesz zmienić Polskę, zacznij...

Czyli wnioskuję, że jakość naszej polityki, naszej debaty publicznej, poprawiłaby się diametralnie.

Absolutnie tak. Proszę zapytać, co poseł X jada na śniadanie, na obiad i kolację, ile śpi i jak spędza czas wolny, i już Pan wszystko będzie wiedział. Ostatnie pytanie. Co Pani radzi osobom, które prowadzą kampanie obywatelskie i które chcą zmienić Polskę?

Aby działali mniej nachalnie, mniej rygorystycznie, nie z hałasem, a dyskretnie, z klasą. Ja mówię do dziewczyn – babo, jeżeli chcesz coś ważnego powiedzieć, zachowuj się z klasą, zyskasz tylko. Nie krzycz, działaj spokojnie. Właśnie tym wzbudzicie zainteresowanie. Dziękuję za rozgrzewającą rozmowę.

139



Analiza


III RP jako system pasożytniczy Bartłomiej Radziejewski Tekst pierwotnie ukazał się w Internetowym Miesięczniku Idei „Nowa Konfederacja”, nr 8 (62)/2015, 5 sierpnia – 1 września


III RP jako system pasożytniczy

Żyjemy w ustroju spenetrowanym przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne. Dążą one do gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla własnej korzyści Polacy przyzwyczajają się do politycznych patologii. Bezkarność aferzystów, opresyjność państwa wobec zwykłych obywateli czy rekordowe koszty prostych publicznych inwestycji traktowane są niemal jak elementy przyrody, zjawiska tkwiące jakoby głęboko w kulturze, a więc znajdujące się poza oddziaływaniem zorganizowanej politycznie zbiorowości. Nawet jeśli stają się przedmiotem medialnego zainteresowania, kończy się na „diagnozach bez konsekwencji”. Dlaczego? Jeśli zwyczajowo złożyć to wszystko na karb nieudolności, bałaganu, zerwanej pamięci instytucjonalnej i innych rzekomo kulturowo i historycznie uwarunkowanych czynników, nie pozostaje nic innego, jak wzruszyć ramionami i czekać na lepsze czasy. Te jednak nie nadejdą: ustalenia licznych badaczy społecznych jasno dowodzą, że upływ czasu wzmacnia patologie, zamiast je osłabiać. Co jednak, jeśli te zjawiska nie są przypadkowe? Gdybyśmy dopuścili myśl, że zalewające nas niesprawiedliwość i bylejakość są funkcjami niewidocznego na pierwszy rzut oka, ale silnie ugruntowanego ładu – wspieranego przez licznych i wpływowych beneficjentów, protektorów i adwokatów systemu dobrze służącego im, lecz niekoniecznie reszcie społeczeństwa – oznaczałoby to pewien psychologiczny kłopot. Musielibyśmy zastanowić się bowiem dogłębnie nad redefinicją otaczającej nas rzeczywistości. A więc: zidentyfikować niełatwo dostrzegalne przyczyny i mechanizmy, a także stojące za nimi siły i aktorów. Co więcej, moglibyśmy odczuć dyskomfort związany z poczuciem irrelewantności istotnej części naszej dotychczasowej wiedzy, być może także z poczuciem naszego lub osób, które cenimy, uczestnictwa w niesprawiedliwości i bylejakości, wreszcie: z możliwą konstatacją o konieczności zaangażowania się w przeciwdziałanie patologiom. Niniejszy tekst, wychodzący od Platońskiego założenia, że dobro jest trudne, to próba takiego właśnie wysiłku.

143


144

Kuźnia Kampanierów 2

Bajki i archiwalia Systemowe patologie III Rzeczypospolitej były już wyjaśniane na kilka sposobów. Wszystkie są jednak co najmniej wadliwe, a najpopularniejsze – bezużyteczne. Dominująca po 1989 roku opowieść uspokajająco głosi, że wszystko to problemy okresu przejściowego – nieuchronne koszty trudnej transformacji z totalitaryzmu w demokrację i z socjalizmu w kapitalizm. Mamy wierzyć, że prywata, korupcja, kradzież, zaniechania i inne skandale na wszystkich szczeblach władzy to historyczne konieczności wynikłe z potrzeby dziejowego „przejścia”, które z czasem, wraz z okrzepnięciem „normalnych” instytucji i nawyków, ustąpią. Jednocześnie poglądowi temu nierzadko towarzyszy wymierzony w sceptyków szantaż oparty na zarzucie sabotowania jedynego możliwego kierunku przemian, a przez to, pośrednio, wspierania sił nieodpowiedzialnych i radykalnych, skąd już tylko krok do napiętnowania jednym z licznych synonimów „oszołomstwa”. Narracja ta, obok nieuprawnionych: determinizmu i selektywności, oparta jest na błędzie formalizmu. Uwzględniając wyłącznie oficjalne dane, spycha w niebyt nieformalne zjawiska i aktorów. Tymczasem bez uwzględnienia tych ostatnich nie sposób zrozumieć przemian tej części świata, jak pokazuje spory już dorobek rosnącej grupy badaczy postkomunistycznej transformacji (takich jak Janine Wedel, Margaret Baere, Jeremy Boissevain, Thomas Graham, Juliet Johnson, David Kideckel, Patricia Rawlinson, David Stark, Adam Podgórecki, Teresa Łoś, Paweł Ruszkowski, Radosław Sojak, Jadwiga Staniszkis czy Andrzej Zybertowicz). „Wiele przykładów z całego świata dowodzi, że nieformalne sieci czy grupy mogą przyśpieszać, hamować bądź zmieniać procesy industrializacji, urbanizacji, biurokratyzacji oraz demokratyzacji” – pisze Janine Wedel. Dodając, że „systemy nieformalne odgrywały wiodącą rolę nie tylko w instytucjach oraz mechanizmach państwa komunistycznego, lecz również w wielu reformach zainicjowanych w latach 90.”, Endre Sik i Barry Wellman przekonują, że „skala [będącego w dyspozycji nieformalnych grup interesów – przyp. BR] kapitału sieciowego jest większa w przypadku krajów komunistycznych niż w przypadku krajów kapitalistycznych”, ale też, że „kapitału tego jest więcej w epoce postkomunistycznej niż za czasów komunizmu”.


III RP jako system pasożytniczy

Owe nieformalne grupy, zwane ogólnie „klikami” lub „kręgami”, często przybierały i przybierają w Polsce postać „nomadów instytucjonalnych”, jak to znakomicie określili Antoni Kamiński i Joanna Kurczewska. Lojalność tych grup skierowana jest w pierwszym rzędzie na członków kliki, dlatego piastując funkcje państwowe, zwykle działają w interesie prywatnym, a nie publicznym. Odrzucenie powyższej perspektywy i związanych z nią ustaleń zaprowadziło „formalistów” na intelektualne manowce: popadli w banał oderwanych od realiów, nicistotnego nie wyjaśniających wypowiedzi. W opowiadanie „bajek dla grzecznych dzieci”. To krytycy III RP, uwzględniając czynniki nieformalne, dostarczali i dostarczają istotnych diagnoz i recept, nawet jeśli popełniają w nich błędy. Najbardziej całościową próbę wyjaśnienia patologii III RP podjęła Jadwiga Staniszkis. Koncentrując się na wymiarze systemowym, wskazała na głęboką depolityzację i utratę przez system sterowności, które nastąpiły w wyniku globalizacji, integracji z UE i komercjalizacji funduszy publicznych oraz – last but not least – dziedzictwa PRL. Skutki? „Wchłanianie państwa” przez konglomerat interesów ukształtowanych na styku polityki i gospodarki, „funkcjonalizacja patologii”, pastisz „polityki bez władzy”, umiejscowienie władzy strukturalnej poza demokracją, sprowadzenie rządzenia do „zarządzania deficytem budżetowym i karuzelą stanowisk”, fenomen „jednoczesnego odpaństwowienia, odspołecznienia i odobywatelnienia”, wreszcie: ucieczka polityków od odpowiedzialności, ku klientelizmowi i mafijności – jako namiastkom władzy w tak zdegradowanym systemie politycznym. Węższą, lecz znacznie bardziej nośną próbę wyjaśnienia systemowych patologii III RP zaproponował Andrzej Zybertowicz. W jego hipotezie „układu postnomenklaturowego” to PRL-owskie tajne służby występują jako rdzeń owego „układu” i główni sprawcy transformacyjnych chorób. Prywatyzując system, który ukształtował się pod koniec PRL, stały się one najważniejszymi węzłami oplatającej i paraliżującej system polityczny sieci, której moc sprawcza redukuje demokrację i rządy prawa do fasady, skrywającej władzę nieformalnego „układu”. W sensie instytucjonalnym

145


146

Kuźnia Kampanierów 2

najważniejsza jest tu blokada kontrolnych i represyjnych funkcji sądów, organów ścigania i mediów, konstytuujących realne bezprawie i rządy silniejszych. Diagnoza profesora stała się główną przesłanką zarządzania w latach 2005–2007.

Brakujące ogniwo Wnioski Staniszkis i Zybertowicza, obok rozlicznych zalet, mają jedną wspólną wadę. Dobrze opisując realia schyłku PRL i pierwszych kilkunastu lat III RP, rozbijają się o problem reprodukcji systemowych patologii. Skoro to nieformalne struktury i mechanizmy z czasów komunizmu grały tu główną rolę, to jak wytłumaczyć trwanie, a w niektórych przypadkach (jak zadłużenie publiczne) nawet narastanie patologii po rozpadzie formacji postkomunistycznej? Oczywiście, wciąż można wskazać wiele przykładów postkomunistycznych sitw żerujących na państwie. Nie sposób jednak utrzymywać, że po marginalizacji SLD, zdominowaniu sceny politycznej przez partie postsolidarnościowe, likwidacji WSI, struktury o PRL-owskim rodowodzie wciąż w Polsce dominują. Trudno przecież mówić o postkomunizmie bez postkomunistów. Mamy więc najwyraźniej brakujące ogniwo w teorii (politycznej) ewolucji III RP.

Kleptokratyczne peryferie Uważam, że tym ogniwem jest – jeśli oczyścić ją z błędów i niejasności oraz zaadaptować do polskich realiów – kategoria „państwa drapieżczego” (predatory state). Analizując w drugiej połowie XX wieku kraje peryferyjne, zachodni naukowcy (Mancur Olson, Douglass North czy Deepak Lal, a później także wielu innych) odkryli, że często wymykają się one kategoriom, które zazwyczaj wystarczają do zrozumienia natury krajów zachodnich. Formalnie udają zazwyczaj demokratyczne republiki, często przekształcają się w systemy autorytarne – nie to jest jednak ich istotą. Od Trujillo w Dominikanie i Duvaliera na Haiti, przez Mobutu w Zairze i Amina w Ugandzie,


III RP jako system pasożytniczy

po irańskich szachów czy Ceauşescu w Rumunii, można było zaobserwować specyficzny splot interesów polityczno-gospodarczych, nadający tym państwom kleptokratyczny charakter. Wspomniani badacze ukuli więc termin „państwo drapieżcze”. To „organizacja grupy lub klasy; jej funkcją jest wydobywanie dochodów z reszty populacji w interesie tej grupy lub klasy” – pisał Douglass North. Państwo takie dąży więc do możliwie największego drenażu pieniędzy ze społeczeństwa. Skala grabieży zależy, jak zauważa Margaret Levi, od pozycji przetargowej rządzących względem rządzonych, kosztów transakcyjnych i dostępnego czasu. W „państwie drapieżczym” patologiczne zjawisko pogoni za rentą (rent-seeking) – czyli dążenie do uzyskania korzyści gospodarczej poprzez wpływ na instytucje publiczne – nabiera charakteru systemowego. Rządzący świadomie kreują renty, używając ich jako sposobu wzbogacenia się. Korzystają z władzy prawodawczej dla zysku swojego i swoich sojuszników. Korupcja staje się zinstytucjonalizowana. Ta kapitalna teoria obarczona jest jednym błędem i jedną niejasnością. Już Arystoteles argumentował, że „ustroje zwyrodniałe”, czyli takie, których celem, w odróżnieniu od „ustrojów właściwych”, jest korzyść rządzących, a nie dobro ogółu – nie zasługują na miano państw. Dzisiejsza, zbyt stechnicyzowana politologia zapomniała o tym rozróżnieniu. Jednak już na przykład tytan ekonomii politycznej Immanuel Wallerstein skłonny jest odmawiać statusu państwowego peryferiom, w których niepodmiotowość gospodarcza idzie w parze z polityczną. Pojęcia mają tu znaczenie nie tylko akademickie: powszechne dziś szafowanie słowem „państwo” zaciemnia rzeczywistość i utrudnia sformułowanie programu propaństwowego. Także dlatego należy wrócić do arystotelesowskiego źródła i nazywać rzeczy po imieniu. „Państwo drapieżcze” z definicji nie może być państwem. Należy więc mówić o ustroju lub systemie. Z kolei pojęcie „drapieżnika” jest nieprecyzyjne i niewystarczająco jasno komunikuje istotę sprawy. Większość drapieżników zabija swoje ofiary. Tymczasem elity kleptokratyczne muszą utrzymywać resztę populacji „przy życiu”, aby móc ją nadal drenować. Jest to więc relacja pasożytnicza, a nie drapieżcza. Tak oto otrzymujemy teorię ustroju/systemu pasożytniczego.

147


148

Kuźnia Kampanierów 2

Tajemnica trwałości Zagrożenia, jakie tworzy kleptokratyczna racjonalność, wydają się na tyle jaskrawe, że narzucają intuicję o nietrwałości opartych na niej reżimów. Jednak ustroje pasożytnicze nader często istnieją bardzo długo. Jak to możliwe? Jak zauważają m.in. Boaz Moselle i Benjamin Polak, w interesie kleptokratów leży zapewnienie określonego – optymalnego z punktu widzenia stabilności ich władzy – poziomu dóbr publicznych. Na tyle wysokiego, aby ich radykalny niedobór, poprzez erupcję niezadowolenia, nie pozbawił pasożytów pozycji, a zarazem na tyle niskiego, by rządzeni nie nabyli zdolności rozpoznania niekorzyści swojego położenia (co mogłoby ich skłonić do buntu) ani możliwości samoorganizacji przeciwko panującym klikom. Nazwijmy ten mechanizm optimum kleptokratycznym. Do takich dóbr publicznych należą przede wszystkim: praworządność, edukacja, infrastruktura, wolnokonkurencyjna gospodarka i możliwość uczciwego bogacenia się. Poprzestając więc na razie na przykładzie rządów prawa: optymalne dla reżimu pasożytniczego będzie formalne ich wprowadzenie, ale zarazem takie ograniczenie, aby móc możliwie najswobodniej używać legalnej przemocy przeciwko politycznym przeciwnikom i gospodarczym konkurentom, zagrażającym przedsięwzięciom kleptokratycznym. Zasada równości wobec prawa czy ochrona własności będą więc najczęściej głoszone, lecz wybiórczo łamane. Sama narzuca się tu teoria przemocy symbolicznej Pierre’a Bourdieu. Wedle francuskiego socjologa przemoc taka ma miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. I dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta. To zarys wyjaśnienia trwałości systemów kleptokratycznych.


III RP jako system pasożytniczy

Metody i skutki kleptokracji Pójdźmy dalej. Lundahl scharakteryzował systemy pasożytnicze, patrząc na nie przez pryzmat specyficznych metod, którymi się posługują i wywoływanych przez nie skutków. Przyjrzyjmy się pokrótce ważniejszym z nich, a następnie zobaczmy, czy odnoszą się do naszych realiów. Podstawowy cel gospodarczy przyświecający kleptokratom to maksymalizacja dochodów, dlatego głównym ich narzędziem są daniny publiczne. Kleptokratyczny fiskalizm nie jest zwykle realizowany za pomocą podatków dochodowych, lecz na przykład obciążeń handlu zagranicznego, podatków pośrednich czy pozapłacowych kosztów pracy. Jedną z form ukrytego opodatkowania jest też napędzanie inflacji, która uderza w drobnych ciułaczy, ale niekoniecznie w elity. Reżimy pasożytnicze nisko cenią dyscyplinę finansową i gospodarność. Dlatego często używają kreatywnej księgowości na skalę państwową dla ukrycia wydatków powstałych w wyniku kleptokratycznych rządów; koszty przerzucane są na resztę społeczeństwa. Z tych samych powodów chętnie sięgają też po pożyczki, tak krajowe, jak i zagraniczne, zwiększając dług publiczny. Alternatywą dla zewnętrznych pożyczek jest zagraniczna pomoc finansowa, najlepiej bezwarunkowa. Jednak nawet jeśli zostaje przyznana na określony cel, kleptokraci zawsze mogą ją sprzeniewierzyć. Państwo jest wykorzystywane przez elity pasożytnicze do partykularnych celów. Stąd rozdawnictwo lub wręcz dosłowna sprzedaż publicznych stanowisk i instytucji jako zapłata dla partnerów w kleptokratycznych interesach. Podobnie traktowane są państwowe przedsiębiorstwa – najlepiej przyznać jakiejś firmie monopolistyczne przywileje, aby następnie drenować ją z uzyskanych w ten sposób zysków. Także lukratywne rządowe kontrakty służą jako doskonałe narzędzie łatwego wzbogacenia – siebie, rodziny czy wspólników. W skrajnych przypadkach elity pasożytnicze posuwają się także do konfiskat i przemytu. Jakie są skutki stosowania tych metod?

149


150

Kuźnia Kampanierów 2

Powstaje polityczna i gospodarcza fasada, utrzymywana za pomocą przemocy symbolicznej, ukrywającej prawdziwe cele i działania pasożytniczej elity. Limitacja rządów prawa, wolności oraz równości – służy arbitralności władzy kleptokratów. Spośród wielu innych – punktowanych przez badaczy systemów pasożytniczych – konsekwencji, szczególnie warto wskazać sześć. Po pierwsze, rządy kleptokratów powodują nieracjonalną (z perspektywy dobra wspólnego) alokację zasobów. Priorytet pogoni za rentą powoduje, że konkurencja przenosi się ze sfery gospodarczej do politycznej, ponieważ w kleptokracji o wiele łatwiej uzyskać wpływ na zmianę przepisów lub dostęp do lukratywnych kontraktów, niż pokonać rynkowych rywali dzięki lepszej lub tańszej produkcji. Pojęcie przedsiębiorczości nabiera więc patologicznego – silnie nasyconego korupcją, nepotyzmem, oligarchizacją – znaczenia. W kategoriach ekonomicznych oznacza to istnienie silnych zachęt do działalności nieproduktywnej. Im bardziej ta ostatnia wypiera produktywną aktywność, tym trudniejszy jest powrót do zdrowia: zanikają bowiem warunki (od infrastruktury po kapitał społeczny), na których uczciwy i wydajny biznes się opiera. W szczególności cierpi na tym innowacyjność i postęp technologiczny. Po drugie, patologiom rynku towarzyszą – równe lub nawet większe, bo to tutaj przede wszystkim żerują elity pasożytnicze – patologie sektora publicznego. Przepisy i reguły ustalane są arbitralnie i często zmieniane. Merytokracja ustępuje miejsca nepotyzmowi, kumoterstwu i korupcji w rozdawaniu stanowisk. Radykalnie spada więc jakość rządzenia i zarządzania. Z tymi skutkami drapieżczości związany jest kolejny, jakim jest zjawisko samonapędzającej się niewydajności (x-inefficiency). Nieracjonalne lokowanie zasobów (w branże i przedsięwzięcia najłatwiejsze do drenażu) niszczy mikroekonomiczną racjonalność w sektorze rynkowym. W sektorze publicznym kleptokratyczna subkultura rodzi piramidalną korupcję: jako że biurokracja jest elitom pasożytniczym niezbędna, w zamian za swoje usługi żąda udziałów w grabieży. Taki mechanizm działa od wyż-


III RP jako system pasożytniczy

szych szczebli aż po najniższe. Toteż nawet gdy rządzący chcą ograniczyć pazerność biurokratów, potykają się o siłę prawidłowości, którą sami stworzyli. Kleptokracja pogarsza także, po czwarte, jakość inwestycji, przede wszystkim publicznych, ale też prywatnych. Ponieważ głównym celem pierwszych nie jest wzrost ogólnego dobrobytu, lecz maksymalizacja grabieży w wykonaniu rządzących klik, prorozwojowe inwestycje publiczne nie są priorytetem. Co więcej, jako że przedsięwzięcia, takie jak budowa dróg, szkół czy infostrad, mogą pomagać społeczeństwu w samoorganizacji, komunikacji i patrzeniu rządowi na ręce, utrzymywanie ich w stanie chronicznego niedofinansowania leży w żywotnym interesie kleptokratów. To z kolei obniża jakość tych inwestycji prywatnych, które bazują na dobrach publicznych. Dalej: na rządach drapieżców radykalnie cierpi tzw. kapitał ludzki. Wszechobecna korupcja i nepotyzm, niska jakość infrastruktury i edukacji, silne bodźce do nieproduktywnej aktywności niszczą kreatywność, innowacyjność i społeczne zaufanie. Efektami końcowymi są atomizacja i anomia. Po szóste, systemowa degradacja edukacji, jako dobra szczególnie niepożądanego z punktu widzenia zainteresowanych utrzymaniem rządzonych w stanie nieświadomości kleptokratów, prowadzi do drenażu mózgów. Wysoko wykwalifikowani pracownicy, zwłaszcza jeśli są uczciwi, czują się niedocenieni, niepotrzebni lub wręcz zdegradowani. Jednak emigracja dotyczy nie tylko dobrze wykształconych – im głębsza degradacja rynku pracy, tym bardziej wyjazd z kraju jawi się jako poważna lub wręcz jedyna opcja egzystencjalna dla szerokich rzesz ludności.

Klasa pasożytnicza Wśród źródeł wiedzy o systemach pasożytniczych warto zwrócić uwagę na książkę Predator State Jamesa K. Galbraitha. Dowodzi ona, że reżimem kleptokratycznym stały się za prezydentury Georga Busha Juniora nawet Stany Zjednoczone. Przechwycenie wielu instytucji przez elitę z pogranicza sektora finansowego i polityki skłania autora do tezy o „republice korporacyjnej”, będącej przeciwieństwem republiki prawdziwej. Obywatele mają tu równie małe wpływy, jak drobni akcjonariusze wielkich spółek,

151


152

Kuźnia Kampanierów 2

a kluczowe decyzje podejmowane są w ukryciu przez wąskie gremia o nie do końca znanym składzie osobowym, podobnie jak to się dzieje w korporacjach (z fasadową rolą dyrektorów). Nie wchodząc w dyskusję na temat adekwatności ocen Galbraitha wobec USA, trzeba docenić wartość dodaną, jaką wnosi jego publikacja do dyskusji o kleptokracji. Przede wszystkim amerykański ekonomista poszerza to pojęcie, pokazując, jak logika systemowa podobna do tej na peryferiach może się wykształcić także w zupełnie innych warunkach centrum. Druga ważna zasługa Galbraitha to pojęcie „klasy drapieżczej”. Amerykanin stara się za jego pomocą pokazać mechanizmy dające kleptokratom poczucie społecznej odrębności i własnej tożsamości, a także leżące u podstaw grupowej solidarności (spajających wiele klik w jedną klasę). W tym specyficznego stylu życia, przypominającego pod wieloma względami dawne arystokracje. Dla Galbraitha „drapieżcy” to współczesna nam „klasa próżniacza”, wyalienowana i przekonana o swojej wyższości nad zmuszonym do ciężkiej pracy na konieczne utrzymanie „pospólstwem” – „ofiarami”. Odnotujmy jeszcze jedno spostrzeżenie Galbraitha. Problem kompetencji urzędnika czy polityka staje się w pasożytniczej logice systemowo nieistotny, ponieważ to przydatność w obsłudze żerowania na sferze publicznej jest tu głównym kryterium rekrutacji. Eskaluje to klientelizm, korupcję i – oczywiście – niekompetencję. Przy czym, rzecz warta podkreślenia, „drapieżcy nie mają nic przeciwko byciu uważanym za niekompetentnych – takie oskarżenie pomaga ukryć ich rzeczywiste cele”.

Przypadek Polski Już na pierwszy rzut oka widać uderzające podobieństwa powyższych charakterystyk do Polski. Przerośnięty sektor publiczny z wysokim udziałem w PKB (proporcjonalnie bliskim pod względem rozmiarów opiekuńczym państwom Europy Zachodniej) nie przekłada się na wysoką jakość dóbr publicznych. Słaba infrastruktura, katastrofalny stan szkolnictwa wyższego, bardzo niska jakość przepisów, nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości, marne warunki działalności gospodarczej – to powszechnie znane zjawiska, które w świe-


III RP jako system pasożytniczy

tle wcześniejszej tezy o „optimum pasożytniczym” (tak dużo dóbr publicznych, aby nie wywołać buntu, tak mało, aby społeczeństwo nie stało się groźne dla władzy) nabierają nowego znaczenia. System fiskalny jest typowo pasożytniczy: wysoki klin podatkowy obciąża głównie klasę średnią i niższą, bogatsi mają rozliczne możliwości uchylania się przed fiskusem. Obraz dopełnia struktura obciążeń: stosunkowo niskim podatkom dochodowym towarzyszą wysokie podatki pośrednie i pozapłacowe koszty pracy. Stosunek do budżetu przypomina kraje dawnego Trzeciego Świata. Eskalacji długu publicznego towarzyszy kreatywna księgowość na skalę państwa – miliardy złotych długu są w ostatnich latach (odkąd przybliżyło się zagrożenie przekroczenia progów ostrożnościowych) ukrywane m.in. w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Krajowym Funduszu Drogowym i Banku Gospodarstwa Krajowego (do końca dekady ma to być – jak wyliczył Krzysztof Rybiński – ponad 300 miliardów). Kupczenie stanowiskami w administracji jest w III RP na porządku dziennym, tak samo jak w reszcie sektora publicznego. Fakt traktowania rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa jak łupu politycznego jest powszechnie znany, używanie rządowych kontraktów do transferu publicznego grosza w prywatne ręce opisywano wielokrotnie, legalny i nielegalny drenaż państwowych przedsiębiorstw – również. III RP stosuje więc wszystkie najważniejsze metody charakterystyczne dla reżimów kleptokratycznych. Niemniej, dla wyjaśnienia lokalnych problemów koncepcja systemu pasożytniczego, jak każdy teoretyczny model, nie powinna być bezkrytycznie aplikowana, lecz odpowiednio modyfikowana. Przykładowo, pomimo istnienia w Polsce „drzwi obrotowych” między polityką a wielkim biznesem, elementów tzw. kapitalizmu menedżerskiego czy politycznej roli rynków finansowych, trudno rozpatrywać III RP jako „republikę korporacyjną” w czystej postaci. Wpływ wielkiego kapitału na kształt państwa trudno przecenić, jesteśmy jednak daleko od sytuacji amerykańskiej, w której ludzie „wychowani” w wielkich firmach obejmowali najwyższe stanowiska publiczne. Tu „inni szatani byli czynni”; skądinąd pochodzi esprit de corps polskich elit.

153


154

Kuźnia Kampanierów 2

Prywatyzacja PRL-u Punktem wyjścia do systemowych analiz III RP powinna być ostatnia faza PRL, kiedy to uruchomione zostały realne – w kontraście do oficjalnych, których ekspozycja pełni funkcję mitotwórczą i zakrywającą rzeczywistość – procesy transformacji. To w drugiej połowie lat 70., wraz z nową polityką gospodarczą (wielka skala pożyczek i importu z Zachodu, wejście części personelu służb specjalnych w interesy na zachodnich rynkach kapitałowych) dochodzi do pierwszej symbiozy realnego socjalizmu z kapitalizmem. W następnej dekadzie następują krytyczne zmiany polityczne, przesuwające władzę z PZPR do resortów siłowych – zwłaszcza tajnych służb: wojskowych (przede wszystkim) i cywilnych – z postacią zbierającego dyktatorskie uprawnienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego na czele. To wciąż ta sama – ale już dalece nie taka sama – PRL. W pionierskiej pracy Privatizing the Police State Maria Łoś i Andrzej Zybertowicz nazywają ten twór „posttotalitarnym państwem policyjno-partyjnym” (post-totalitarian police/party state). Przy czym, tak samo jak w przypadku predatory state, należałoby tu mówić o ustroju lub systemie zamiast o państwie. W czym rzecz? Porzuciwszy komunistyczne złudzenia, a w konsekwencji m.in. dążenie do totalnej kontroli społeczeństwa, ścisła elita przegrupowuje się. Pierwszy wymiar tej rekonfiguracji to wspomniane przesunięcie władzy do resortów siłowych, zwłaszcza do tajnych służb, pozwalające mówić o państwie policyjnym. Drugi to postawienie na młodych technokratów. Symboliczne było tu tzw. pokolenie ’84, jak je nazwała Staniszkis: generacja specjalistów, którzy w stanie wojennym mieli około lat trzydziestu, na tyle cynicznych, aby wstępować do PZPR – bez ideologicznych złudzeń, wyłącznie dla kariery – w latach apogeum represji. Wreszcie, nowa strategia wobec opozycji w drugiej połowie lat 80.: zamiast dotychczasowego dążenia do likwidacji lub marginalizacji – selektywna (po oddzieleniu „ziaren od plew”) kooptacja. Elementem tej ostatniej było radykalne wzmożenie werbunku agentów przez specsłużby.


III RP jako system pasożytniczy

Tak zreorganizowana posttotalitarna elita – pokazują Łoś i Zybertowicz – była, w przeciwieństwie do elity solidarnościowej, bardzo dobrze przygotowana do transformacji. Dzięki temu mogła stworzyć i stworzyła sieci nieformalnych powiązań o dużej sile oddziaływania na instytucje (wspomniani nomadzi instytucjonalni). Następnie sprywatyzowała bankrutujący system. Proces ten miał cztery zasadnicze wymiary: zawłaszczenie archiwów tajnych służb, stworzenie „prywatnego przemysłu bezpieczeństwa”, zapewnienie przez byłych funkcjonariuszy ochrony i informacji w licznych aferach transformujących własność publiczną w nomenklaturową, wreszcie: niedopuszczalna w realnych demokracjach liberalnych aktywność polityczna służb.

Burżuazja III RP Do opisu Łoś i Zybertowicza trzeba dodać preferencyjną dla nomenklatury, legalną w świetle przyjętej w III RP koncepcji prawa, prywatyzację gospodarki. Najpierw gwałtowna liberalizacja (tzw. ustawa Wilczka), a następnie szybkie zamykanie rynku gąszczem koncesji, zezwoleń i kontroli w oczywisty sposób tworzyło okazję do łatwego wzbogacenia się głównie dla dysponującej strategicznymi przewagami konkurencyjnymi nad uczciwym biznesem (w postaci wiedzy, doświadczeń, kontaktów i zasobów) nomenklatury. Co więcej, liczne operacje typu: sprzedaż państwowych firm po zaniżonych cenach albo za pieniądze tych firm, uzasadniane i osłaniane oficjalnie za pomocą prostackiej, ale przez wiele lat całkowicie dominującej w debacie, retoryki neoliberalnej (z udziałem zagranicznych superautorytetów w rodzaju Miltona Friedmana i Jeffreya Sachsa), ponownie, służyły w pierwszej fazie przede wszystkim byłym aparatczykom. Tak powstała burżuazja III RP. Klasa ta, jeszcze na etapie konwersji władzy politycznej w gospodarczą, przed powrotem do bezpośredniego rządzenia, była w stanie kształtować nowe reguły gry politycznej na tyle, aby – obok wyżej opisanych, regulowanych przecież lub życzliwie tolerowanych przez państwo procesów – zablokować dekomunizację i lustrację, rozliczenie liderów Socjaldemokracji

155


156

Kuźnia Kampanierów 2

Rzeczypospolitej Polskiej za przyjęcie pieniędzy od KGB czy zabezpieczyć przejęcie przez SdRP majątku i struktur (ale nie długów i win politycznych) PZPR. W pierwszej fazie transformacji zajęła zatem wygodną pozycję głównego beneficjenta prowadzonej polityki i zarazem kardynalnego krytyka sposobu jej realizacji (a więc politycznego beneficjenta jej społecznych kosztów). Po powrocie do formalnego zarządzania krajem siła tej klasy w oczywisty sposób wzrosła jeszcze bardziej. Mało precyzyjny opis owej siły jest dodatkowym argumentem ją potwierdzającym. Jednakże jednym z chlubnych wyjątków są tu badania przeprowadzone przez Jacka Wasilewskiego. Jak wyliczył ten profesor socjologii, w 1998 roku (czyli podczas rządów postsolidarnościowej koalicji i już po zasadniczym kryzysie postkomunistycznej oligarchii gospodarczej) około połowa elity politycznej, administracyjnej i gospodarczej była nią już dziesięć lat wcześniej, a jedna trzecia awansowała z drugiego szeregu. Awans z niższych pozycji społecznych dotyczył jedynie 11%, podczas gdy 7% nie rozpoczęło jeszcze w ostatnim roku socjalizmu kariery zawodowej lub miało przerwę w pracy. Tak więc to kolejno: pierwszy i drugi szereg PRL-owskiej elity, ówcześni kierownicy i specjaliści, byli głównymi beneficjentami transformacji. Oto reprodukcja pod pozorem rewolucji.

Okrągły Stół jako redefinicja klasy pasożytniczej Mogłoby się wydawać, że mając pod kontrolą więcej niż cztery piąte kierowniczych stanowisk w polityce, administracji i gospodarce, nie potrzeba sojuszników. Jednak kooptacja elity solidarnościowej była aktem niezbędnym, bezcennym w wymiarze pozyskania kapitału już nie politycznego, gospodarczego czy kulturowego, ale – symbolicznego i moralnego. Stanowiła świeckie uświęcenie, legitymizację nowego porządku. Redefiniowała zarazem, poprzez włączenie głównych oponentów, ustanawiając jednocześnie na nowo, pośród wielkich słów i w rewolucyjnym nastroju, klasę pasożytniczą jako ponadpartyjną, przekraczającą „historyczne podziały” elitę niepodległej Polski. Okrągły Stół był, w tym sensie, wielkim rytuałem poszerzającej redefinicji kleptokratycznej klasy dominującej


III RP jako system pasożytniczy

posttotalitarnego systemu policyjno-partyjnego – poprzez symboliczne ukonstytuowanie nowego ładu. Tak powstała – jak to kapitalnie określił Andrzej Maśnica – dwójnomenklatura. Rażąca dysproporcja między symboliką a niełatwo dostrzegalnymi – pośród gąszczu nieformalnych procesów oraz skomplikowanych operacji polityczno-gospodarczych i medialnych – realiami jest zrozumiała w świetle teorii przemocy symbolicznej. Przypomnijmy: grupa lub klasa dominująca potrzebuje takiego ładu symbolicznego, który najlepiej przekona zdominowanych o naturalności panujących stosunków. Cóż lepiej się tutaj nadawało od mantry o bezalternatywności „polskiej drogi” do kapitalizmu i demokracji? Jej „polskość” uzasadniała zarazem liczne odstępstwa od głoszonej liberalnej ortodoksji, piętnowanie zarówno krytyków tych odstępstw, jak i samej ortodoksji, oraz częste, przedstawiane jako „wypadki przy pracy”, przypadki zanikania interesu publicznego w politycznych decyzjach. Panowanie symboliczne klasy pasożytniczej III RP wymaga, aby ofiary postrzegały patologie otaczającej je rzeczywistości społecznej jako bezalternatywny bałagan, a nie system. Dodajmy do tego ważne spostrzeżenie Margaret Baere, znakomicie współgrające z tezami Bourdieu o nadawaniu przez grupy dominujące prawomocności niesprawiedliwym relacjom. „Jeśli nieformalne grupy/sieci zabezpieczyły swoje wpływy oraz umocowanie w instytucjach władzy, a tym samym wplotły się w struktury władzy poprzez sferę ekonomiczną, sojusze polityczne czy pole wymiaru sprawiedliwości, to ich działalność zdecydowanie łatwiej może być zdefiniowana jako prawomocna. Dzięki takiej integracji sieci zyskują niewidzialność poprzez fakt, iż podjęte decyzje, zainicjowane działania polityczne czy podpisane porozumienia nie są definiowane jako korupcja, lecz raczej jako »normalne« przedsięwzięcia czy operacje biznesowe”. Tak więc zdolność do korumpowania jest wprost proporcjonalna do zdolności do pozostania niewidzialnym – poprzez nabycie statusu prawomocności. Oto istota symbolicznej warstwy polskiej transformacji: taka rewolucja, która umożliwi zachowanie prawomocności elicie bankrutującego systemu, za cenę podzielenia się statusem z nowymi aktorami.

157


158

Kuźnia Kampanierów 2

Neokolonizacja Ale wszystko to było zaledwie pierwszą fazą budowy nowego ładu. W drugiej Polska została włączona do świata zachodniego jako neokolonia. Procesy te były ściśle ze sobą związane. Warto przypomnieć, że bez pomocy, darzonych przez postsolidarnościową elitę miłością pensjonarki, „zachodnich przyjaciół” młodzi PZPR-owscy aparatczycy nie zyskaliby prestiżu i kwalifikacji do występowania w roli „niezastąpionych fachowców”, jakie dały im m.in. szeroko rozdawane (ale w obrębie ściśle określonej grupy) lukratywne stypendia w USA. Bez ich wsparcia nie powstałby również tzw. Plan Balcerowicza, będący w rzeczywistości jedynie uszczegółowieniem strategii opracowanej dla Polski przez amerykańskiego ekonomistę Jeffreya Sachsa. Uderza podobieństwo czterech rzeczy: stosowanej w Polsce naiwnie wolnorynkowej retoryki, treści tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego i diagnoz o prywatyzowaniu państwa przez nomenklaturę oraz użytej przez otoczenie międzynarodowe przemocy strukturalnej, która sprowadziła III RP do roli globalnej peryferii. Oto zachodnie elity, zawierając pod koniec lat 80. rzeczone porozumienie dotyczące nowego ładu światowego, dla „zrównoważonego rozwoju i wzrostu gospodarczego”, zaleciły m.in. liberalizację rynków finansowych i handlu, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, likwidację barier dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich, utrzymywanie jednolitego kursu walutowego, gwarancję praw własności. W efekcie nastąpiła neokolonizacja Polski przez Zachód. Jako pierwszy nazwał tak ten proces Witold Kieżun, a w „Nowej Konfederacji” przeprowadziliśmy pierwszą publiczną analizę jego pracy na ten temat, po trosze krytykując ją, a po trosze rozwijając. III RP ukształtowana została – formalnie wyłącznymi decyzjami lokalnych elit, czyli za ich mniej lub bardziej świadomą zgodą – jako pozbawiona zasobów i statusu uprawniającego do współtworzenia reguł gry peryferia. Zdominowana kapitałowo i handlowo, skazana na rolę rynku zbytu i marginalnej przestrzeni outsourcingu produkcji. W zamian za przynależność do świata zachodniego Polacy muszą sumiennie


III RP jako system pasożytniczy

wypracowywać i uiszczać trybut w postaci renty neokolonialnej: legalnego i nielegalnego drenażu kapitału, tylko w pierwszym wymiarze sięgającego w ostatnich latach 5% PKB, czyli około 80 miliardów złotych rocznie.

Dwójnomenklatura jako elita kompradorska Elita, która – za widoczną zgodą i z rozmyślnym wsparciem zachodnich, w tym amerykańskich, „przyjaciół” – objęła panowanie nad nową Polską, ma wszelkie znamiona tzw. elity kompradorskiej. A więc: współpracującej z obcymi mocarstwami dla realizacji własnych, partykularnych interesów, ze szkodą dla kraju. Zjawisko typowe dla krajów neokolonialnych. Kompradorscy rządzący mają głęboki kompleks niższości wobec elit metropolii i kompleks wyższości wobec własnego narodu. Efektem jest skłonność, z jednej strony, do powierzchownej imitacji tych pierwszych, z drugiej zaś – do przemieszanej ze strachem pogardy wobec, uznawanych za cywilizacyjnie podrzędnych, „tutejszych”. Skutkiem jest wyobcowanie z własnego społeczeństwa, którego istotą jest – jak zaobserwowała Ewa Bogalska-Czajkowska – przejęcie z kultury metropolii „systemu wartości wskazującego na dominujące znaczenie idei postępu, rozwoju, jako składników ideologii politycznej. Równocześnie przejęta zostaje pewna zewnętrzna forma organizacji jednostkowego życia, prowadząca do uznania konsumpcji za podstawowy element stylu życia. Grupy przejmujące te systemy wartości zainteresowane są więc pomnażaniem własnego bogactwa nie w celu wprowadzenia akumulacji kapitału i podjęcia działalności inwestycyjnej, lecz w celu rozszerzenia sfery własnej konsumpcji”. Tak więc klasę pasożytniczą III RP tworzą dwie główne grupy: lokalna kleptokracja (kompradorzy) i konglomerat zagranicznych grup interesów (kolonizatorzy). Żyjąc w ścisłej symbiozie, uprawomocniają się wzajemnie, najpierw tworząc, a obecnie konserwując peryferyjne status quo.

159


160

Kuźnia Kampanierów 2

System częściowo zawłaszczony Gdzie jednak plasuje się nasz kraj w szerokim spektrum ustrojów pasożytniczych? Porównując Polskę, Rosję i Ukrainę jako systemy w różnym stopniu przechwycone (captured states), spenetrowane przez nieformalne grupy interesów, Janine Wedel zaproponowała dwa modele. W „państwie częściowo zawłaszczonym” postkomunistyczne kliki przejęły lub sprywatyzowały niektóre jego funkcje i instytucje. Przechwycenie czy też penetracja oznacza tutaj podporządkowanie danej jednostki interesowi grupy penetrującej, a więc wyrwanie jej z logiki interesu publicznego. W przypadku częściowego zawłaszczenia „kliki wykorzystują aktorów państwowych, którzy są podatni na korupcję czy kupienie”, jednak „grupy te jako takie nie są synonimem władz państwowych”. To sytuacja Polski. Natomiast w Rosji i na Ukrainie znacznie potężniejsze od naszych klik „klany” (na przykład rosyjskie tzw. grupy finansowo-przemysłowe) tak głęboko spenetrowały instytucje polityczne, że przestały być od nich odróżnialne – to „państwo klanowe”. Tezy Wedel powinny być dla Polaków ważnym memento. Pokazują, po pierwsze, jak postkomunistyczna prywatyzacja instytucji publicznych może prowadzić do wykształcenia się czegoś, co można by nazwać nowoczesnym systemem patrymonialnym, całkowicie zawłaszczonym przez kleptokratyczną elitę. W obrazie wschodnich ustrojów pasożytniczych możemy łatwo zobaczyć jeden z możliwych scenariuszy naszej przyszłości. Po drugie, mówiąc o modelu częściowego zawłaszczenia, Wedel znakomicie chwyta istotę polskiego rozdarcia między przeważającymi, głęboko chorymi, a zalążkami zdrowych tkanek systemu. Dość precyzyjnie diagnozuje systemowe patologie, ale bez popadania w kuszącą przy takich rozważaniach przesadę. W jakim stopniu III RP jest zawłaszczona? Oto pytanie! Znajdziemy wiele przykładów instytucji ewidentnie spenetrowanych (na przykład dawne WSI), ale też działających w duchu dobra publicznego (na przykład NIK). Generalnie, po prawie ćwierćwieczu od narodzin III RP dysponujemy jedynie fragmentarycznymi i rozproszonymi danymi i diagnozami. Część kluczowych informacji została świadomie zniszczona (na przykład


III RP jako system pasożytniczy

archiwa tajnych służb w czasach „przełomu”), część jest ukrywana (na przykład poprzez blokowanie dostępu do informacji publicznej), część pozostaje nieznana w wyniku deficytu dociekliwości. Warto pamiętać, że deficyt wiedzy systemowej jest – jak starałem się pokazać – wpisany z logikę kleptokracji i leży w żywotnym interesie kleptokratów. Nie poddając się jednak „skazaniu” na irrelewantne ogólniki, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: czy kluczowe instytucje III RP spełniają swoje oficjalnie deklarowane funkcje? Odpowiedź pozytywna oznaczać będzie, że stopień ich zawłaszczenia jest na tyle nieistotny, iż nie uniemożliwia wypełniania misji, dla której zostały powołane. Negatywna – że penetracja posunęła się tak daleko, iż stało się to niewykonalne.

Sprywatyzowany sektor publiczny Spójrzmy z tej perspektywy na rdzeniowy dla racjonalności systemu sektor publiczny. Wyróżnia się zwykle trzy główne jego funkcje: alokacyjną, redystrybucyjną i stabilizacyjną. Pierwsza oznacza zapewnianie dóbr publicznych i rekompensowanie niekorzystnych oddziaływań rynku; druga – zapobieganie i przeciwdziałanie nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu; trzecia – przede wszystkim minimalizację amplitud związanych z gospodarczymi cyklami koniunkturalnymi. O alokacji zasobów publicznych była już mowa: w tym względzie polski sektor publiczny działa typowo kleptokratycznie. W nikłym stopniu rekompensuje też niedoskonałości rynku, w znacznym – choćby poprzez nadmiar regulacji i opresyjność instytucji kontrolnych – pogłębia je. Nie prowadzi również racjonalnej redystrybucji – pomoc socjalna jest rachityczna i niewłaściwie ukierunkowana (zdecydowana większość trafia do osób, które jej – na mocy teoretycznych kryteriów – nie potrzebują). Jedyną funkcją, z której sektor publiczny wywiązuje się przyzwoicie, wydaje się stabilizacja podczas kryzysów finansowych, amortyzująca zewnętrzne impulsy szokowe. Nie rekompensuje to jednak gigantycznych kosztów jego utrzymania. Jego wydatki stanowią około 42% PKB, a pracuje w nim co czwarty (25%, 4 miliony osób; dane OECD) zatrudniony. O ile pierwsza wielkość sytuuje nas obecnie w średniej stawce bogatszej

161


162

Kuźnia Kampanierów 2

części świata zrzeszonej w OECD, w niedalekim sąsiedztwie tak zamożnych państw jak Japonia czy Kanada, o tyle druga – w ścisłej światowej czołówce, daleko przed takimi welfare states jak Niemcy czy Szwajcaria! Przykładem sposobu funkcjonowania tego sektora, obrazującym połączenie ogromnego rozmiaru i kosztów ze skrajną niewydajnością, może być powstały na styku państwa i NGO-sów tzw. system agencji. Agencje tworzono po 1989 roku we wszystkich ministerstwach sprawujących pieczę nad własnością. Pisze Wedel: „Formalnie jako ciała pozarządowe, zakładane były przez urzędników państwowych i związane z ich ministerstwami lub organizacjami państwowymi oraz finansowane przez budżet państwa (…). Od 10 do 15% dochodów agencji mogło zostać przeznaczonych na »cele społeczne«. Jeśli agencja osiągała zyski, pozostawały one do dyspozycji zarządu, który następnie mógł dyskretnie przekazać je na kampanie polityczne. Jednocześnie ewentualne straty pokrywane były przez budżet państwa”. I dalej: „Podmioty te przez swój niejednoznaczny status są w dużym stopniu niewidoczne. Częściowo są wynikiem »prywatyzacji funkcji państwa«, jak ujął to Kownacki [Piotr, były wiceszef NIK – przyp. BR], a jednocześnie funkcjonują na obszarach, za które odpowiedzialne jest państwo, choć nie ma nad tym kontroli”. Rozrost takich bytów – o niejasnym statusie i hybrydowej własności – to konstytutywna cecha III RP. Ani prywatne, ani publiczne, działają według zasady „zyski prywatne, straty publiczne” i są silnie powiązane ze wspomnianymi nomadami instytucjonalnymi. Według Jerzego Stefanowicza w 1999 roku obszar między sektorem prywatnym a publicznym stanowił około 30 % polskiej gospodarki. Antoni Kamiński wskazuje z kolei, że instytucje tego olbrzymiego pogranicza „wydają się prywatne, choć faktycznie są częścią zawłaszczonego sektora publicznego”. System agencji to ewidentny, choć dalece niejedyny, przykład „legalnej grabieży” – by posłużyć się określeniem Frédérica Bastiata – publicznego majątku. Legalnej w świetle obowiązujących – niesprawiedliwych i antyrozwojowych – przepisów. Równolegle doświadczyliśmy grabieży nielegalnej, w postaci niezliczonych, ujawnionych i nieujawnionych afer, o tyleż mon-


III RP jako system pasożytniczy

strualnej, co trudnej do oszacowania skali. Wszystko w warunkach bezradności lub neutralnej życzliwości państwa, które – produkując setki ustaw i tysiące rozporządzeń wykonawczych rocznie, w tym radykalnie zmieniających system – przez prawie ćwierć wieku nie jest w stanie zreformować aparatu władzy tak, aby umożliwiał efektywne wdrażanie politycznych strategii. Wszystko w warunkach faktycznej bezradności lub życzliwej neutralności opinii publicznej, zaprzątniętej sprawami ogniska domowego i zdanej na media skoncentrowane z kolei na trzeciorzędnych sprawach (w tym aferach), a niepodejmujących problemów (w tym afer) systemowych.

Reprodukcja klasy pasożytniczej Wszystkie opisane patologie uruchomione zostały w latach 80. i 90. przez postkomunistów. Ekipy postsolidarnościowo-prawicowe – niekompetentne, zakompleksione, łase na symboliczne i materialne dowartościowania – zazwyczaj ochoczo wchodziły na utarte szlaki lub w najlepszym razie bezsilnie je kontestowały. Jednak nawet pomimo politycznych klęsk i marginalizacji dwójnomenklatury (najpierw AWS i UW, potem SLD), pomimo reklamowanych hasłem „IV Rzeczypospolitej” rządów PiS, wszystkie najważniejsze patologie systemowe trwają w najlepsze. III RP jako ustrój pasożytniczy – reprodukuje się. Dlatego ani antykomunizm, ani prawicowy ogląd rzeczywistości nie wystarczają do zrozumienia istoty sprawy. Aby wyjaśnić, jak kleptokratyczna elita może przechodzić tak daleko idące przetasowania personalne oraz polityczne i pozostawać spójną i solidarną grupą, potrzebne jest pojęcie „klasy pasożytniczej”. Podstawą esprit de corps polskich kleptokratów jest zasygnalizowana wcześniej dialektyka pasożyta i ofiary. Klasa dominująca uważa się za elitę zwolnioną z obowiązków obciążających zwykłych ludzi i postrzega ich jako obiekt gospodarczej eksploatacji. Jako elita kompradorska ma wobec nich kompleks wyższości, podszyty pogardą i strachem. Jako wyzuta z wyższych celów, nihilistyczna i materialistyczna elita kraju peryferyjnego, ma wyraźny priorytet osobistego bogactwa (głównie ostentacyjnej konsumpcji) i łatwość łamania ogólnospołecznych norm.

163


164

Kuźnia Kampanierów 2

Współuczestnictwo w czynach zabronionych i/lub powszechnie potępianych przez „doły” jest zaś bardzo silnym spoiwem grupy. Analizując tzw. brudne wspólnoty, Adam Podgórecki wskazał na znaczenie „mordu założycielskiego” – wyraźnego i narażającego na karę złamania norm społecznych – dla konstytucji kliki czy środowiska. Gdy dochodzi do występku, powstaje wspólnota umoczonych, żywotnie zainteresowanych trwaniem i siłą grupy – jej osłabienie zwiększa bowiem ryzyko „wsypki”. W tym świetle to nie organizacyjny lub polityczny rodowód czy ideologia cementują w pierwszym rzędzie pasożytnicze elity III RP, lecz czynność i funkcja żerowania na ofiarach, czyli reszcie społeczeństwa. W tym miejscu warto poczynić dwie uwagi. Po pierwsze, należy dostrzec złożoność kleptokratycznej relacji pasożyt–ofiara. Ma ona wyraźny wymiar biopolityczny: ofiara powinna pozostać na tyle witalna, aby drapieżca mógł na niej jak najdłużej żerować, ale nie na tyle, aby móc mu zagrozić. Stąd wspomniane wcześniej „optimum kleptokratyczne”, zakładające odebranie ofierze motywacji do buntu lub wygenerowania alternatywnej elity. Realistycznie tylko to drugie może trwale i znacząco poprawić jej los. To jednak droga trudna i ryzykowna. Co więcej, inteligentna elita pasożytnicza będzie umiejętnie dopuszczać niektórych przynajmniej żywicieli do korzyści płynących z systemu – oferując na przykład względnie łatwą konsumpcję na pewnym poziomie. Tym samym ryzyko zwrócenia się przeciwko elicie będzie wyższe, bo związane z możliwością spadnięcia w hierarchii dostępu do dóbr. Po drugie, teza o III RP jako ustroju pasożytniczym nie oznacza, że wszyscy przedstawiciele elit są kleptokratami. Ludzie odmawiający uznania reguł kleptokracji mogą w takim systemie piastować różne elitarne stanowiska na różnych szczeblach społecznej drabiny. Będą jednak – używając ponownie języka Bourdieu – zdominowaną fakcją klasy dominującej, bez decydującego wpływu na reguły gry. Wróćmy teraz do problemu reprodukcji. Tak skonstruowana elita pasożytnicza będzie się odtwarzać nie według kryteriów ideologicznych czy biograficznych – te mogą mieć znaczenie co najwyżej dla pomniejszych grup w jej obrębie – lecz w oparciu o kleptokratyczny esprit de corps.


III RP jako system pasożytniczy

Kooptować można każdego, kto okaże się funkcjonalny w podtrzymaniu tak rozumianego systemu i zaakceptuje nakaz milczenia o pewnych sprawach. Co więcej, jak zauważył Rafał Matyja w swojej fundamentalnej diagnozie o realnym systemie władzy III RP, „w wielu sprawach krytyka systemu bywa na rękę którejś z grup interesu, a zatem, niejako z powodów systemowych, podtrzymuje on w licznych momentach postawy krytyczne jako w dłuższej perspektywie korzystne dla przetrwania poprzez dokonywanie koniecznych korekt. Naturą działania tego systemu jest zatem rzadko totalne odrzucenie impulsów pochodzących z zewnątrz. Pierwotną reakcją jest próba „dogadania się”, częściowego uwzględnienia oczekiwań wyrażanych przez silnego partnera. Dlatego też większość elit woli wejść w jakieś doraźne porozumienie i korzystać z dobrodziejstw systemu, niż zadawać sobie pytanie o jego efektywność czy antyrozwojowy charakter”. Jeśli więc biopolityczna równowaga nie zostanie zbyt radykalnie zaburzona, reprodukcja może trwać w nieskończoność, poprzez kooptację kolejnych grup i pokoleń. W takiej sytuacji upływ czasu – wbrew powszechnie głoszonemu u nas przekonaniu – będzie sojusznikiem kleptokratów. Jak wskazała Wedel w odniesieniu do patologicznych relacji państwowe–prywatne, jest mało prawdopodobne, aby zniknęły one z czasem: „Wręcz przeciwnie, wydaje się, że dokonuje się w ich przypadku instytucjonalizacja”.

Potrzeba republiki Podsumujmy ustalenia. Żyjemy w systemie, którego istotna część została spenetrowana przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne, dążące do gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla celów niezgodnych z dobrem wspólnym. Używając systemu politycznego w ten sposób, siły te deformują i politykę, i gospodarkę, i społeczeństwo. Ustrój, będąc spenetrowany przez partykularne interesy, staje się adaptacyjnie upośledzony: jego zdolność do definiowania i realizacji własnego interesu ulega poważnemu ograniczeniu. Gospodarka, obciążona priorytetem pogoni za rentą, rozwija się znacznie wolniej, niż by mogła, i sprzyja głównie bogaceniu się członków klasy pasożytniczej. Nierozwojowe cele

165


166

Kuźnia Kampanierów 2

systemu – poprzez m.in. promocję korupcji, klientelizmu i nepotyzmu, zaniedbywanie edukacji i infrastruktury, destrukcję zaufania społecznego – osłabiają społeczne więzi i ludzką kreatywność, prowadząc do atomizacji i anomii. Upływ czasu tych patologii nie łagodzi, przeciwnie: raczej je instytucjonalizuje. Kleptokracja wiąże się więc z tyranią status quo. Tym bardziej, że w interesie klasy pasożytniczej leży, aby jak najmniej się zmieniło. Depolityzacja i anarchizacja państwa, atomizacja i dezorientacja społeczeństwa oraz zogniskowanie debaty na kwestiach nieistotnych – to główni przyjaciele kleptokracji. Inaczej mówiąc, system pasożytniczy karmi się słabością tego, co tworzy silną republikę. Remedium będzie więc tak proste – i tak skomplikowane – jak republikanizm.


III RP jako system pasożytniczy

Bibliografia: Baran P., The Political Economy of Growth, New York 1957. Bastiat F., Dzieła zebrane, t. 1, Warszawa 2009. Bogalska-Czajkowska E., Struktura i rozwój społeczeństwa zależnego. Przypadek Nigerii [w:] Czarnota A. et al. (red.), Interdyscyplinarne badania nad genezą kapitalizmu, Toruń 1989. Bourdieu P., Passeron J. C., Reprodukcja, Warszawa 2006. Diamond L., The Democratic Rollback. The Resurgence of the Predatory State, „Foreign Affairs”, March/April 2008. Dixit A., Predatory States and Failing States: An Agency Perspective, Princeton 2006. Frank A. G., Who is the Immediate Enemy? [w:] Cockroft J. D. et al. (red.), Dependence and Underdevelopment, New York 1972. Galbraith J., The Predator State: How Conservatives Abandoned the Free Market and Why Liberals Should Too, New York 2008. Gordon A., The Theory of the Progressive National Bourgeoise, „Journal of Contemporary Asia”, October 1973. Government at Glance 2015, OECD Publishing, Paryż 2015. Kamiński A. , Kurczewska J., Main Actors of Transformation: The Nomadic Elites [w:] Allardt E., Wesołowski W. (red.), The General Outlines of Transformation, Warszawa 1994. Kieżun W., Patologia transformacji, Warszawa 2012. Krasnodębski Z., Demokracja peryferii, Gdańsk 2003. Levi M., Of Rule and Revenue, Berkeley 1988. Lundahl M., Inside the Predatory State: the rationale, methods and economic consequences of kleptocratic regimes, „Nordic Journal of Political Economy”, Vol. 24, 1997. Łoś M., Zybertowicz A., Privatizing the Police-State: the Case of Poland, New York 2000. Maśnica A., Władza w epoce chaosu. Część pierwsza: zrozumieć globalny kapitalizm, http://www.nowakonfederacja.pl/wladza-w-epoce-chaosuczesc-pierwsza-zrozumiec-globalny-kapitalizm/

167


168

Kuźnia Kampanierów 2

Matyja R., Jednolity System Kierowania Krajem. Próba opisu, http://www.nowakonfederacja.pl/jednolity-system-kierowania-krajem-proba-opisu/ Moselle B., Polak B., A model of a predatory state, „The Journal of Law, Economics & Organization”, Vol. 17, Issue 1, April 2001. North D., Structure and Change in Economic History, New York-London 1981. Od „kapitału” do kapitału – rozmowa z Adamem Glapińskim [w:] Kurski J., Semka P., Lewy czerwcowy, Warszawa 1992. Olson M., The Logic of Collective Action. Public Goods and the Theory of Groups, Cambridge-MA-London 1965. Rybiński K., Magiczne obniżanie długu, http://rybinski.salon24.pl/ 368866,magiczne-obnizanie-dlugu Skiba L., Rządzić państwem. Centrum decyzyjne rządu w wybranych krajach europejskich, Warszawa 2010. Sojak R., Zybertowicz A. (red.), Transformacja podszyta przemocą, Toruń 2008. Staniszkis J., Postkomunizm. Próba opisu, Gdańsk 2000. Staniszkis J., Władza globalizacji, Warszawa 2003. Wallerstein I., The Modern World-System. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century, New York 1980. Wasilewski J. (red.), Elita polityczna 1998, Warszawa 1999. Wedel J., Klany, kliki i zawłaszczone państwa [w:] Sojak R. (red.), Szara strefa przemocy – szara strefa transformacji? Przestrzenie przymusu, Toruń 2007. Wołek A., III Rzeczpospolita: słabość państwa jako słabość instytucji [w:] Kloczkowski J. (red.), Rzeczpospolita 1989–2009 – zwykłe państwo Polaków?, Kraków 2009. Zybertowicz A., W uścisku tajnych służb, Komorów 1993.



Biblioteka Kampaniera


Biblioteka Kampaniera

Andresen Katya, Marketing Robin Hooda. Wykorzystywanie metod marketingowych sektora komercyjnego przez organizacje non-profit, Warszawa: MT Biznes, 2007. Arystoteles, Topiki, Warszawa: PWN, 1978. Bendyk Edwin, Bunt Sieci, Warszawa: Polityka, Spółdzielnia Pracy, 2012. Bly Robert, Żelazny Jan, Poznań: Rebis, 1993. Campbell Joseph, Moyers Bill, Potęga mitu, Kraków: Znak, 2013. Castaneda Carlos, Podróż do Ixtlan, Poznań: Rebis, 1996. Castells Manuel, Sieci oburzenia i nadziei. Ruchy społeczne w erze Internetu, Warszawa: PWN, 2013. Castells Manuel, Władza komunikacji, Warszawa: PWN, 2013. Cialdini Robert B., Wywieranie wpływu na ludzi. Teoria i praktyka, Gdańsk: GWP Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2013. Ciesielska Anna, Filozofia zdrowia, Puszczykowo: Wydawnictwo Anna, 2004. Clausewitz Carl von, O wojnie, Warszawa: Mireki, 2007. Cywiński Bohdan, Rodowody niepokornych, Paryż: Editions Spotkania, 1985. Damasio Antonio, Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, Poznań: Rebis, 2011. Duhigg Charles, Siła nawyku, Warszawa: PWN, 2013. Estes Pinkola Clarissa, Biegnąca z wilkami, Warszawa: Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2012. Foreman Dave, Wyznania wojownika Ziemi, Łódź: Stowarzyszenie Obywatel, 2004. Freeman Michael, Prawa człowieka, Warszawa: Sic, 2007. Friedman Thomas L., Gorący, płaski i zatłoczony, Poznań: Dom Wydawniczy REBIS, 2009. Friedman Thomas L., Świat jest płaski. Krótka historia XXI wieku, Poznań: Dom Wydawniczy REBIS, 2009. Friel Joe, Triatlon. Biblia treningu, Warszawa: Wydawnictwo Buk Rower, 2010.

171


172

Kuźnia Kampanierów 2

George Susan, Czyj kryzys, czyja odpowiedź, Warszawa: Książka i Prasa, 2011. Gladwell Malcolm, Punkt przełomowy. O małych przyczynach wielkich zmian, Kraków: Znak, 2009. Głogoczowski Marek, Etos bezmyślności, Kraków: Lewiatan, 1992. Goleman Daniel, Inteligencja emocjonalna, Poznań: Media Rodzina, 2007. Gorelick Steven, Małe jest piękne, a DUŻE… dotowane. W jaki sposób nasze podatki przyczyniają się do kryzysu społecznego i ekologicznego, Bielsko-Biała: Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, 1999. Gwiazdowie Joanna i Andrzej, Okraska Remigiusz, Gwiazdozbiór w „Solidarności”, Łódź: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, 2009. Haney Eric, Delta Force, Zielonka: Inne Spacery, 2010. Hanh Nhat Thich, Cud uważności. Zen w sztuce codziennego życia, Warszawa: Czarna Owca, 2013. Hardin Russel, Zaufanie, Warszawa: Sic, 2009. Harkin James, Trendologia. Niezbędny przewodnik po przełomowych ideach, Warszawa: Znak. 2010. Hatzfeld Jean, Strategia antylop, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2009. Heath Chip, Heath Dan, Pstryk, Kraków: Znak, 2011. Heath Chip, Heath Dan, Sztuka skutecznego przekazu, czyli przyczepne koncepcje, Warszawa: Świat Książki, 2009. Heath Joseph, Potter Andrew, Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć?, Warszawa: Muza SA, 2004. Herngren Per, Podstawy obywatelskiego nieposłuszeństwa, Kraków: Zielone Brygady, 1997. Hess Paweł, Foresight obywatelski, Warszawa: Pracownia badań i innowacji społecznych Stocznia, 2010. Huxley Aldous, Nowy wspaniały świat, Warszawa: Muza SA, 2000. Jasiecki Krzysztof, Molęda-Zdziech Małgorzata, Kurczewska Urszula, Lobbing, Kraków: Oficyna Ekonomiczna, 2006. Jasiecki Krzysztof (red.), Grupy interesu i lobbing. Polskie doświadczenia w unijnym kontekście, Warszawa: Wydawnictwo Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, 2011.


Biblioteka Kampaniera

Judt Tony, Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach, Wołowiec: Czarne, 2011. Kabat-Zinn Jon, Gdziekolwiek jesteś, bądź. Przewodnik uważnego życia, Warszawa: IPSI Press, 2007. Kaczmarek Damian (red.), Ruch społeczeństwa alternatywnego. Wybór tekstów, Poznań: Oficyna Wydawnicza Bractwa „Trojka”, 2009. Kahneman Daniel, Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym, Poznań: Media Rodzina, 2012. Kane John, Dzicy, Warszawa: Prószyński i S-ka, 1998. Kieżun Witold, Patologia transformacji, Warszawa: Wydawnictwo Poltext, 2013. Kittel Bertold, Mafia po polsku, Warszawa: PWN, 2013. Kjaer Anne Mette, Rządzenie, Warszawa: Sic, 2009. Kurczewska Urszula, Lobbing i grupy interesu w Unii Europejskiej, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011. Klein Naomi, Doktryna szoku, Warszawa: Wydawnictwo Muza, 2008. Klein Naomi, No logo, Izabelin: Świat Literacki, 2000. Korbel Janusz (red.), Dzikie, piękne, ginące. Poradnik jak skutecznie bronić przyrody i mapa Dzikiej Polski, Bielsko-Biała: Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, 1998. Korbel Janusz, Lelek Marta, W obronie Ziemi. Radykalna edukacja ekologiczna, Bielsko-Biała: Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, 1995. Korten David, Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji, Łódź: Stowarzyszenie Obywatel, 2003. Kowalik Tadeusz, www.polskatransformacja.pl, Warszawa: Muza SA, 2009. Kurczewska Urszula, Lobbing i grupy interesu w Unii Europejskiej, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011. Lafay Olivier, Trening siłowy bez sprzętu, Łódź: Wydawnictwo JK, 2007. Leander Kahney, Być jak Steve Jobs. Jeśli chodzi o pomysły, wszystko jest dozwolone, Kraków: Znak, 2010. Ledeen Michael, Machiavelli – Nowoczesne przywództwo, Gliwice: Helion, 2006. Legutko Piotr, Rodziewicz Dobrosław, Mity czwartej władzy, Poznań: Zysk, 2010.

173


174

Kuźnia Kampanierów 2

Makowski Wojciech (red.), Tiry na tory. Poradnik walczących społeczności, Łódź-Kraków: Federacja Zielonych – Grupa Krakowska i Instytut Spraw Obywatelskich, 2012. Malik Fredmund, Kierować – osiągać – żyć. Skuteczne zarządzanie na nowe czasy, Warszawa: Wydawnictwo MT Biznes, 2007. Mason Paul, Skąd ten bunt?, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2013. Meny Yves, Sure Yves, Demokracja w obliczu populizmu, Warszawa: Oficyna naukowa, 2007. Mergler Lech, Pobłocki Kacper, Wudarski Maciej, Anty-Bezradnik przestrzenny: prawo do miasta w działaniu, Warszawa: Biblioteka Res Publiki Nowej, 2013. Mishan Edward, Spór o wzrost gospodarczy, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1986. Mistewicz Eryk (red.), Nowe Media, Gdynia: Wydawnictwo Pedagogiczne, 2012. Muller Jean-Marie, Strategia politycznego działania bez stosowania przemocy, Kętrzyn: Dzikie Mazury, 2000. Obłój Krzysztof, Pasja i dyscyplina strategii. Jak z marzeń i decyzji zbudować sukces firmy, Warszawa: Poltext, 2010. Ortega y Gasset José, Bunt mas, Warszawa: Muza SA, 2002. Orwell George, Rok 1984, Warszawa: Muza SA, 2001. Osterwalder Alexander, Yves Pigneur, Tworzenie modeli biznesowych. Podręcznik wizjonera, Gliwice: Wydawnictwo Helion, 2012. Owen David, Chorzy u władzy, Warszawa: PIW, 2013. Penn Mark, Zalesne Kinney, Mikro-trendy. Małe siły, które niosą wielkie zmiany, Warszawa: MT Biznes, 2009. Pfeffer Jeffrey, Władza. Dlaczego jedni ją mają, a inni nie, Gliwice: Wydawnictwo Helion, 2011. Pirożyński Marian, Kształcenie charakteru, Warszawa: Inicjatywa wydawnicza „Ad astra”. 1992. Postman Neil, Technopol. Triumf techniki nad kulturą, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1995.


Biblioteka Kampaniera

Praszkier Ryszard, Nowak Andrzej, Przedsiębiorczość społeczna. Teoria i praktyka, Warszawa: Wolters Kluwer Polska, 2012. Raciborski Jacek, Obywatelstwo w perspektywie socjologicznej, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011. Robin Marie-Monique, Świat według Monsanto, Łódź: Instytut Spraw Obywatelskich i Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, 2009. Rose Chrise, Jak wygrywać kampanie. Komunikacja dla zmian, Łódź: Instytut Spraw Obywatelskich, 2013. Rumelt P. Richard, Dobra strategia, zła strategia, Warszawa: Wydawnictwo MT Biznes, 2013. Sadowski Michał, Rewolucja social media, Gliwice: Wydawnictwo Helion, 2013. Saint-Exupéry Antoine de, Twierdza, Warszawa: Muza SA, 2009. Scahill Jeremy, Blackwater. Powstanie najpotężniejszej armii najemnej świata, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2009. Schnabel Urlich, Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia, Warszawa: Wydawnictwo Muza, 2014. Schopenhauer Artur, Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów, Warszawa: Alma-Press, 2012. Schumacher Ernst, Małe jest piękne. Spojrzenie na gospodarkę świata z założeniem, że człowiek coś znaczy, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1981. Sedláček Tomáš, Ekonomia dobra i zła. W poszukiwaniu istoty ekonomii od Gilgamesza do Wall Street, Warszawa: Studio EMKA, 2012. Sennett Richard, Razem. Rytuały, zalety i zasady współpracy, Warszawa: Wydawnictwo Muza, 2013. Skarżyński Jerzy, Biegiem po zdrowie, Szczecin: Mega sport, 2002. Sołżenicyn Aleksander, Lenin w Zurychu, Warszawa: Editions Spotkania, 1990. Staniszkis Jadwiga, Antropologia władzy, Warszawa: Prószyński i S-ka, 2009. Sumliński Wojciech, Z mocy bezprawia, Warszawa: Fronda, 2011. Suworow Wiktor, Akwarium, Warszawa: Adamski i Bieliński, 2002.

175


176

Kuźnia Kampanierów 2

Swolkień Olaf, Nowy ustrój – te same wartości, Kraków: Zielone Brygady, 1995. Szalacha Jarmużek-Joanna, Instrumenty globalnego panowania. O podmiotowych aspektach globalizacji, Warszawa: Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2013. Szyszkowska Maria, Pokój i demokracja, Warszawa: Dom Wydawniczy Tchu, 2009. Śledziński Kacper, Cichociemni. Elita polskiej dywersji, Kraków: Znak, 2012. Thoreau Henry David, Walden, czyli życie w lesie, Poznań: Dom Wydawniczy Rebis, 2010. Tittenbrun Jacek, Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji (t.14), Poznań: Zysk i S-ka, 2007. Tkaczyk Paweł, Grywalizacja. Jak zastosować reguły gier w działaniach marketingowych, Gliwice: Wydawnictwo Helion, 2013. Touraine Alain, Po kryzysie, Warszawa: Oficyna Naukowa, 2012. Urbankowski Bohdan, Filozofia czynu. Światopogląd Józefa Piłsudskiego, Warszawa: Pelikan, 1988. Vidal-Naquet Pierre, Vernant Jean-Pierre, Brisson Jean-Paul, Brisson Elizabeth, Zrozumieć demokrację i obywatelskość, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2007. Vries Manfred Kets de, Mistyka przywództwa. Wiodące zachowania w przedsiębiorczości, Warszawa: Studio EMKA, 2008. Wade „Trener” Paul, Skazany na trening, Łódź: Wydawnictwo JK, 2012. Welzer Harald, Wojny klimatyczne, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010. Werner Klaus, Weiss Hans, Czarna lista firm. Intrygi światowych koncernów, Szczecin: Hidari, 2009. Wojciechowski Eugeniusz, Refleksje na temat rządzenia, Warszawa: Difin SA, 2009. Zimbardo Philip, Efekt Lucyfera, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2013. Zybertowicz Andrzej, Lichocka Joanna, III RP. Kulisy systemu, Warszawa: Wydawnictwo Słowa i Myśli, 2013.



Noty o autorach i rozm贸wcach


Noty o autorach i rozmówcach

Paulina Lota Prezes zarządu Fundacji Kuźnia Kampanierów. Absolwentka Wiedzy o Kulturze w Instytucie Kultury Polskiej Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Kampanierka, aktywistka, od lat zaangażowana w akcje na rzecz ochrony cennych przyrodniczo terenów Polski. Ekspertka w dziedzinie gazu łupkowego w Polsce, Prawa geologicznego i górniczego oraz legislacji przepisów dotyczących węglowodorów niekonwencjonalnych i monitoringu procesu legislacyjnego pod kątem lobbingu oraz styku władzy i biznesu. Obserwatorka posiedzeń sejmowej Komisji Nadzwyczajnej ds. energetyki i surowców energetycznych, uczestniczka posiedzeń Parlamentarnego Zespołu ds. Nowoczesnej Energetyki, Parlamentarnego Zespołu ds. Energii Odnawialnej oraz konferencji dotyczących kwestii energetycznych organizowanych przez Sejm i poszczególne ministerstwa. Rafał Górski Społecznik, prezes Instytutu Spraw Obywatelskich. Od 1995 roku pełni służbę publiczną m.in. w ramach kampanii na rzecz demokracji bezpośredniej „Obywatele decydują” oraz kampanii „Tiry na tory”. Współpracownik „Tygodnika Solidarność” i portalu WszystkoCoNajważniejsze.pl. Pomysłodawca inicjatywy „Polska Akademia Służby Publicznej”. Anna Ciesielska Absolwentka Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu, mgr inż. technologii żywności. Autorka bestsellerowej serii książek na temat żywienia, gotowania i skutecznej ochrony zdrowia: Filozofia zdrowia, Filozofia życia, Filozofia smaku, które powstały w oparciu o medycynę chińską, a ich napisanie poprzedziło wiele lat poszukiwań i doświadczania. Od 17 lat prowadzi Centrum Zdrowego Żywienia w Poznaniu, w którym regularnie odbywają się spotkania i kursy związane z kuchnią polską wg Pięciu Przemian. Od momentu wydania pierwszej książki pozostaje w stałym kontakcie z czytelnikami oraz osobami szukającymi skutecznej metody poprawy zdrowia.

179


180

Kuźnia Kampanierów 2

Satoko Kishimoto Była aktywistką w ruchu młodzieżowym na rzecz ochrony środowiska w Japonii w 1990 roku. Pracę z Transnational Institute (TNI) zaczęła w 2003 roku, w czasie III Światowego Forum Wody, które odbyło się w Kioto. W jego trakcie TNI zorganizował seminarium na temat Alternatywy dla prywatyzacji wody, które było punktem wyjścia projektu Water Justice. W 2005 roku powstała sieć Reclaiming Public Water (RPW), której Satoko jest koordynatorką. Sieć RPW łączy działaczy, związkowców i naukowców z całego świata, którzy opowiadają się za postępowymi reformami publicznych wodociągów i usług komunalnych jako kluczowymi elementami rozwiązania globalnego kryzysu w dostępie do czystej wody i urządzeń sanitarnych. Przemek Pasek Prezes zarządu Fundacji Ja Wisła. Pasjonat, bezkompromisowy działacz i społecznik, twarz Wisły w Warszawie. Od lat toczy nierówną walkę z władzami Warszawy o zmianę polityki miasta w stosunku do Królowej Rzek. Miłością do Niej zaraził się we wczesnym dzieciństwie. Przyciągnął warszawiaków nad Wisłę, działając na rzecz ochrony Jej naturalnego biegu, zachowania unikatowych wartości przyrodniczych Jej doliny oraz ożywienia pamięci o Jej dziedzictwie kulturowym, starając się wzbudzić współodpowiedzialność warszawiaków za Jej losy. Jego fundacja z siedzibą w Porcie Czerniakowskim organizowała rozmaite imprezy: rajdy rowerowe, spływy kajakowe, rejsy łodziami na Bielany, koncerty na barce „Herbatnik”, projekcje filmów dokumentalnych pod mostem Łazienkowskim, sprzątanie nadwiślańskich brzegów, znakowanie znajdujących się w rejonie Wisły rezerwatów przyrody. Ilona Pietrzak Ukończyła gospodarkę przestrzenną ze specjalnością strategie rozwoju zasobów ludzkich w regionie oraz kapitał ludzki w gospodarce opartej na wiedzy. Wiceprezes Instytutu Spraw Obywatelskich. Szef działu pozyskiwania funduszy oraz Centrum KLUCZ wspierającego liderów NGO. Certyfikowany przez MPiPS doradca biznesowy podmiotów ekonomii społecznej,


Noty o autorach i rozmówcach

absolwentka Programu „Menedżerowie NGO”. Angażuje się w tworzenie kampanii łączących przekaz merytoryczny z budowaniem INSPRO jako organizacji silnej i niezależnej. Lubi robić właściwe rzeczy, siatkówkę i happy end’y. Interesuje się marketingiem politycznym oraz polską przestępczością zorganizowaną. Bartłomiej Radziejewski Członek zarządu CA KJ, redaktor naczelny „Nowej Konfederacji”, prezes Fundacji Nowa Rzeczpospolita. Organizator, politolog zaangażowany, komentator polityczny, publicysta i eseista. Absolwent UMCS, przygotowuje doktorat z filozofii politycznej na UKSW. Pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywał w Polskim Radiu i w „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego, później był wicenaczelnym portalu Fronda.pl i redaktorem kwartalnika „Fronda”. Następnie założył i w latach 2010–2013 kierował kwartalnikiem „Rzeczy Wspólne”. Publikował też m.in. w „Polsce The Times”, „Gazecie Polskiej”, „Gościu Niedzielnym”, „Super Expressie”, „Arcanach” i „Znaku”. Staephanie D. Roth Francusko-szwajcarska działaczka na rzecz ochrony środowiska, dziedzictwa i rozwiązania problemów społecznych, ze szczególnym uwzględnieniem górnictwa i rolnictwa. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Cambridge pracowała jako asystentka Edwarda Goldsmitha, znanego ekologa i założyciela pisma „The Ecologist”. W 2002 roku przeniosła się do Rumunii, by jako wolontariuszka pracować z organizacją Sighisoara Durabila, protestującą przeciwko planowanemu w bliskim sąsiedztwie chronionego przez UNESCO miasta Sighisoara parkowi rozrywki Dracula. W maju 2002 roku przeniosła się do Rosia Montana, aby pomóc rozwinąć kampanię przeciwko największej w Europie odkrywkowej kopalni złota Rosia Montana. Koordynowała ją do 2010 roku. W 2005 roku za kampanię Save Rosia Montana otrzymała Goldman Environmental Prize, nazywaną ekologicznym Noblem. Obecnie mieszka w Berlinie, gdzie koordynuje kampanię Stop TTIP, zrzeszającą obywateli państw europejskich w walce przeciwko TTIP i CETA.

181


182

Kuźnia Kampanierów 2

Tomasz Piotr Sidewicz Ekspert w dziedzinie negocjacji, perswazji i wywierania wpływu. Absolwent Wyższej Szkoły Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Przez wiele lat trener wewnętrzny w WYG International, CEO w grupie kapitałowej W.E.C. SA, brokorage Office Manager w Powszechnym Banku Gospodarczym SA w Łodzi. Trener i coach, specjalizuje się w podnoszeniu efektywności pracowników działów handlowych i zakupowych. Prowadzi projekty audytu działów, audytu personalnego oraz rekrutacji pracowników działów handlowych i zakupowych. 20 lat życia zawodowego, w tym 18 lat to praca na własny rachunek wykształciły w nim określoną postawę biznesową, opartą o zasadę – „w biznesie mam tylko to, co sam wynegocjuję”. Jego doświadczenie zawodowe to przede wszystkim współpraca z wieloma firmami, które z racji swojej działalności, funkcjonują na rynkach międzynarodowych. Dzięki temu poznał specyfikę prawie wszystkich krajów europejskich, Afryki Płn. oraz USA i Kanady. 14 lat pracy w handlu zagranicznym oraz prowadzenie negocjacji z obcokrajowcami nauczyły go wysokiej kultury biznesowej niezbędnej w środowisku międzykulturowym. Beata Świętochowska Absolwentka kulturoznawstwa w Instytucie Kultury Polskiej Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Pomaganie ludziom to jej pasja i zawód. Pracowniczka humanitarna, uczestniczka i koordynatorka wielu misji Polskiej Akcji Humanitarnej, czeskiej organizacji People In Need oraz amerykańskiej International Medical Corps, m.in. w Somalii, Sudanie Południowym, Afganistanie i na Ukrainie. Lubiąca ryzyko i wyzwania podróżniczka, miłośniczka przygód i niekonwencjonalnego spędzania wakacji. Piotr VaGla Waglowski Prawnik i publicysta, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Pracownik Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego, członek Rady ds. Cyfryzacji przy Ministrze Administracji i Cyfryzacji, felietonista miesięcznika „IT w Administracji” oraz miesięcznika „Gazeta Bankowa”. Uczestniczy w pracach


Noty o autorach i rozmówcach

Obywatelskiego Forum Legislacji działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego. W 1995 roku założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, członek założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję członka Zarządu ISOC Polska i członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Ponadto był członkiem Rady Informatyzacji przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz przy Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów ds. Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009–2014 pełnił funkcję Zastępcy Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon.

183


O Fundacji Ku藕nia Kampanier贸w


O Fundacji Kuźnia Kampanierów

Fundacja Kuźnia Kampanierów została założona w 2014 roku. Inicjatywa jej powstania zrodziła się z doświadczeń Instytutu Spraw Obywatelskich (INSPRO) pozyskanych w trakcie prowadzenia kampanii obywatelskich w latach 2004–2014.

Kuźnia Kampanierów (KK) jest pierwszą polską szkołą kampanierów. Jej misą jest wspieranie społeczników prowadzących kampanie obywatelskie. W ramach KK kształtujemy postawy, podnosimy wiedzę i rozwijamy umiejętności związane z wygrywaniem kampanii. Poszerzamy i wzmacniamy sieć kampanierów. Tworzymy przestrzeń do wymiany doświadczeń. W praktyce organizujemy intensywne kursy i szkolenia specjalistyczne, kongresy i debaty, coaching i mentoring. Wydajemy poradniki i prowadzimy stronę www z przydatnym know-how. Przyznajemy nagrody dla najlepszych kampanii krajowych i lokalnych oraz dla najlepszego kampaniera/społecznika. Jesteśmy pewni, że nasze działania dają solidne podstawy do wygrywania kampanii obywatelskich. Pomagają zmieniać na lepsze nasze małe Ojczyzny i naszą dużą Ojczyznę. Są okazją do łączenia służby i przygody. Motto KK brzmi: „Jeśli ktoś ma prowadzić kampanie, musi po prostu chcieć narozrabiać”.

Więcej o Kuźni Kampanierów Chcesz

wiedzieć

więcej,

odwiedź

www.kampanierzy.pl.

Zapraszamy do współpracy!

naszą

stronę

internetową:

185


O INSPRO


O INSPRO

Głos Obywateli Instytut Spraw Obywatelskich (INSPRO) jest organizacją pozarządową niezależną od partii politycznych. Od 2004 roku słuchamy głosu obywateli i zamieniamy go w czyn. Naszym celem są systemowe zmiany społeczne. Marzy nam się Polska szczęśliwych obywateli, którzy czują się odpowiedzialni za swoją rodzinę, dom, ulicę, miasto i państwo. Marzy nam się Polska ułatwiająca obywatelom dbanie o dobro wspólne i angażowanie się w życie publiczne. Marzy nam się Polska, w której władza słucha obywateli i razem z nimi polepsza jakość codziennego życia.

Jak działamy? Wprowadzamy zmiany społeczne dzięki łączeniu działań eksperckich (think tank) z oddolną mobilizacją obywatelską (action tank). Naszą specjalnością są kampanie obywatelskie oraz działania rzecznicze i strażnicze. Przeprowadzamy akcje mobilizacyjne, organizujemy debaty i konferencje, animujemy zbiórki podpisów pod petycjami, opracowujemy ekspertyzy i raporty, inicjujemy happeningi i pikiety, monitorujemy i kontrolujemy, szkolimy i doradzamy, prowadzimy dialog z decydentami.

Dołącz do nas! Zapraszamy do społeczności INSPRO, którą tworzą aktywni Obywatele. Łączą nas marzenia i pragmatyzm przekuwania ich w czyn. Jeśli są Ci bliskie nasze cele i szukasz przestrzeni do działania, dołącz do nas! Oferujemy wyzwania i przygodę. Oferujemy know-how i doświadczenie. Oferujemy ciekawość i radość działania. Czekamy na tych, którzy chcąc zmieniać Polskę, zaczynają od siebie. Czekamy na Ciebie.

Więcej o INSPRO Chcesz

wiedzieć

www.inspro.org.pl.

więcej,

odwiedź

naszą

stronę

internetową:

187




Poradnik, który trzymasz w ręku, to pierwsza publikacja Fundacji Kuźnia Kampanierów, która powstała w październiku 2014 roku z inicjatywy Instytutu Spraw Obywatelskich. Naszą misją jest wspieranie aktywistów prowadzących kampanie obywatelskie na rzecz dobra wspólnego oraz dostarczanie im wiedzy i inspiracji, by byli jeszcze skuteczniejsi w zmienianiu świata na lepsze. Temu też ma służyć ten poradnik. Poza informacjami o mechanizmach, które rządzą współczesnym światem, jest on również zaproszeniem. Zaproszeniem do niezwykłej podróży – przez różne kontynenty, kraje, miasta. Przede wszystkim jednak będzie to wyprawa przez doświadczenia naszych bohaterów. Naszych bohaterów różni wiele, ale łączy jedno – zaangażowanie i wiara w to, co robią. Niech to będzie dla Was inspiracją, ponieważ – jak przeczytacie w jednym z wywiadów – „Póki macie wiarę, możecie przenosić góry”. Zapraszamy do lektury i współpracy!

ISBN 978-83-942311-1-8 Publikacja bezpłatna

Wydane w ramach


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.