Andrzej Irski
Kronikarz z UPA Wstęp Nie wiadomo, gdzie kończyła się łuna pożaru, a gdzie zaczynał się brzask majowego poranka. Wydawało się, że cały świat pogrążył się w rozszalałej czerwieni przetykanej kłębami gęstego i gryzącego dymu, który niósł się daleko nad połoniny pyszniące się świeżą, wiosenną zielenią. Śladu już nie pozostało po słomianych strzechach, teraz z trzaskiem pękały drewniane krokwie. - Piekło! – bławatnyj „Ostap” bezskutecznie szukał w kieszeni papierosa. - Co mówiłeś? – stojący obok czotowy „Brodycz” podsunął mu posrebrzaną papierośnicę. - Mówiłem, że tak musi wyglądać piekło – powtórzył w zadumie. Sotnia „Bira” kończyła właśnie kilkudniowy rajd. Tym razem unikała potyczek z wojskiem, omijała z daleka milicyjne posterunki. Zadanie było zupełnie inne. Przyniesione przez łączników rozkazy brzmiały jasno i wyraźnie – należało spalić, zrównać z ziemią bieszczadzkie wioski, z których wysiedlono dotychczasowych mieszkańców. Nic nie mogło wpaść w ręce przeklętych Lachów. - Co ty dzisiaj taki dziwny? – „Brodycz” uważniej przyjrzał się towarzyszowi. – Nie pierwszą wioskę palimy i nie ostatnią. „Ostap” dłuższą chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Masz rację, że nie pierwszą – odparł wreszcie. – Ale wcześniej to były polskie wioski. A teraz palimy nasze. Czotowy przyjaźnie poklepał go po ramieniu. - Naszych już tutaj nie ma – powiedział. – Jak wyrżniemy wszystkich Lachów i bolszewików, to wrócą i pobudują się na nowo. - Miałem tutaj krewnych – nie rezygnował „Ostap”. – Tam był ich dom – wyciągniętą ręką wskazał jedno z już dogasających pogorzelisk. - Marudzisz jak stara baba. Rozkaz to rozkaz - wyraźnie dał do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Bławatnyj, czyli sierżant Ukraińskiej Powstańczej Armii, zamilkł. W sumie nawet lubił „Brodycza”, ale wiedział, że z tamtym nie sposób dyskutować. Dla czotowego wszystkie
rozkazy były święte, wykonywał je nawet z większą gorliwością niż było to potrzebne i wymagane. Stali więc bez słowa i wpatrywali się w buchające płomienie. „Ostap” miał dwadzieścia trzy lata, lecz wyglądał na więcej. Postarzał go tygodniowy zarost i skudłacone włosy, które od dawna nie widziały grzebienia. Wyglądu nie poprawiały znoszone cywilne łachy, a z prawego buta prześwitywała owinięta brudną onucą stopa. - Bławatny do sotennego! – z kłębów dymu wyłonił się umorusany sadzą striłec. „Ostap” uściskiem dłoni pożegnał się z sotennym. Nadszedł czas rozstania z Bieszczadami, w których urodził się i wychował. Zastanawiał się, co go czeka w przyszłości. „Może kiedyś tutaj wrócę” – pocieszał się w duchu, lecz robił to bez przekonania. „Bir” stał obok spalonej chaty oparty o cembrowinę studni. Naprawdę, o czym wiedzieli tylko nieliczni podwładni, nazywał się Wasyl Szyszkanynec. Podczas hitlerowskiej okupacji służył w kolaboracyjnej Ukraińskiej Policji Pomocniczej i kierował posterunkiem w Komańczy. Zdezerterował, gdy UPA ogłosiła mobilizację, po czym stanął na cele liczącej ponad sto osób sotni. Dowodzony przez niego oddział w sierpniu 1944 roku wziął udział w napaści na Baligród. Zamordowano wówczas przeszło czterdziestu Polaków. „Ostap” stanął kilka kroków przed „Birem” i chciał się zameldować, lecz ten znacząco machnął ręką. - Na razie powinieneś zapomnieć o wojskowych zwyczajach – stwierdził. – Czekają cię inne zadania. Bławatnyj postanowił skorzystać z ostatniej szansy. Gorączkowo zaczął przekonywać, że nie nadaje się do zleconej mu misji, że wolałby zostać w oddziale i dalej walczyć o samostijną Ukrainę. - Niech jedzie ktoś inny – prosił. Nic nie osiągnął. „Bir”, który w sotni starał się utrzymywać żelazną dyscyplinę i nie tolerował żadnego sprzeciwu ze strony podwładnych, ze złością zacisnął usta, a na wysoko odsłoniętym czole pokazały się poziome zmarszczki. - Pojedziesz ty – przerwał zdecydowanym głosem. – Sam kurinnyj „Ren” wybrał ciebie, a nie kogoś innego. Zrozumiałeś? - Tak jest! – na baczność wyprężył się „Ostap”, zrozumiał bowiem, że dalsza dyskusja byłaby nie tylko bezprzedmiotowa, lecz wręcz niebezpieczna. Sotenny złagodniał. - To też jest walka – tłumaczył. – Nasze archiwum – wskazał leżący koło studni częściowo wypełniony worek – nie może wpaść w ręce Lachów. I ty musisz o to zadbać. Liczymy na ciebie. - Tak jest! – powtórzył „Ostap”. „Bir” już całkiem spokojnie, wręcz przyjaźnie, wyjaśnił, że w worku bławatnyj znajdzie wszystko, co może przydać się mu w podróży, łącznie z fałszywymi dokumentami, pieniędzmi i zapasem prowiantu. - Broni nie bierz! – polecił. – To zbyt niebezpieczne. Skombinujesz coś na miejscu. A teraz już ruszaj i uważaj na siebie. - Sława Ukrainie! – zakrzyknął „Ostap”, zarzucając na plecy worek, który okazał się nadspodziewanie ciężki. Nie przypuszczał wcześniej, że papiery mogą tyle ważyć. - Sława Ukrainie! – odpowiedział na pozdrowienie sotenny. Zostawiając za sobą dopalającą się wieś, samotny wędrowiec z workiem na plecach ruszył ledwo widoczną wśród traw i wijącą się ścieżką w dół bieszczadzkiego zbocza. Jeszcze dziś zamierzał dotrzeć do Sanoka, skąd pociągi z przesiedleńcami odjeżdżały na odległe i nikomu nieznane ziemie nazywane Odzyskanymi.
Rozdział pierwszy Pożegnanie z Kingą x Przyjazd Patrycji x Na szlaku Wielkich Jezior x Skarb z Czarciej Wyspy x Powrót do Kłobuka x Maksym Franko opowiada Minęła już połowa sierpnia, gdy „Leniwy Żółw” dotknął nosem pomostu w Mikołajkach. Wbrew swojej nazwie okazał się całkiem żwawy i przez tydzień dziarsko przemierzał mazurskie jeziora, a wieczorami pod rozgwieżdżonym niebem kołysał do snu załogę. Ta składała się zaledwie z dwóch osób, czyli ze mnie, Krzysztofa Płatka, samozwańczego kapitana i załogantki Kingi Domańskiej. Aby przybliżyć skład tej niewątpliwie doborowej ekipy, należałoby dodać jeszcze parę zdań. Skończyłem historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, po czym przez rok odbywałem staż w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W podobnej sytuacji znalazła się Kinga, absolwentka bibliotekoznawstwa. Z gmaszyska przy Krakowskim Przedmieściu wymiotły nas polityczne zawirowania, dobrą zmianą określane przez usłużnych dziennikarzy. Tego samego dnia usłyszeliśmy oboje, że nie możemy liczyć na przedłużenie umowy o pracę i powinniśmy poszukać sobie innego zajęcia. Formalnie zasililiśmy więc wielką armię bezrobotnych. Przypadek jednak sprawił, że Alice Maes, wicedyrektorka belgijskiej agencji detektywistycznej, którą zdążyłem poznać wcześniej, powierzyła mi poszukiwanie spadku księcia Światopełka-Mirskiego. Ponieważ nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy, o pomoc poprosiłem Kingę i razem wyruszyliśmy na Suwalszczyznę. Później, tym razem na Mazurach, próbowaliśmy odnaleźć taśmy nieznanego filmu Leni Riefenstahl, najsławniejszej reżyserki w III Rzeszy. To wszystko należało już do przeszłości, podobnie jak rejs po Wielkich Jeziorach, na który nie bez trudu zdołałem namówić Kingę. - Miałeś rację – powiedziała teraz, stawiając bosą stopę na pomoście. – To był fajny tydzień i naprawdę ci jestem wdzięczna. - Ja zawsze mam rację – wymądrzałem się. – Szkoda tylko, że nie wszyscy chcą mnie słuchać. Wakacje powoli, lecz nieuchronnie zbliżały się do końca, jednak na przystani w Mikołajkach panował tłok i gwar. Duże znaczenie niewątpliwie miała pogoda. Słońce przyjemnie przygrzewało, nieba nie mąciła nawet najmniejsza chmurka. Spakowaliśmy rzeczy i objuczeni plecakami poszliśmy załatwić formalności związane z oddaniem „Leniwego Żółwia”. Dochodziło południe, gdy z nimi się uporaliśmy. - Odprowadzisz mnie do autobusu? – zapytała Kinga, która musiała dostać się do Giżycka, gdzie na parkingu stał jej Szarik, wiekowy, ale spisujący się nadzwyczaj dzielnie, o czym nie raz i nie dwa mogłem się przekonać, uaz. - Oczywiście, panno Solniczko! – odparłem. Tak ją czasami żartobliwie nazywałem, była wszak imienniczką patronki górników solnych. – Mogę nawet towarzyszyć ci aż do Giżycka. Skrzywiła się. - Tyle razy mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywał. A jak nie chcesz, to nigdzie nie musisz mnie odprowadzać. Bez łaski, sama sobie poradzę. - Nie tylko cię odprowadzę, ale i chusteczką pomacham na pożegnanie. Parę łez też uronię. Tym razem się uśmiechnęła. - Krzysiu, czy ty kiedyś spoważniejesz? - Dopiero na emeryturze. Mam jeszcze sporo czasu. Kinga zamierzała odebrać Szarika i jeszcze dzisiaj wracać do Warszawy. Planowaliśmy, że pojedziemy razem, lecz wszystko zmienił dzisiejszy telefon. Z samego
rana, zanim jeszcze zdążyłem na dobre przetrzeć zaspane oczy, zadzwoniła Patrycja, moja cioteczna siostra, dziennikarka „Przeglądu Tygodnia”. - Gdzie jesteś? – zapytała, nie bawiąc się w żadne wstępy. - Na wodzie – ziewnąłem szeroko i głośno. – Na Mazurach – dodałem, chociaż pewnie sama tego się domyśliła, bo doskonale znała moje żeglarskie upodobania. - Długo tam jeszcze zostaniesz? – kontynuowała. - Dzisiaj zamierzam wracać. - Nigdzie nie wracasz – orzekła ku mojemu zdziwieniu. – A przynajmniej nie dzisiaj i nie jutro. - Dlaczego mam nie wracać? – próbowałem protestować. – Już prawie jestem spakowany. Odstawię łajbę i ruszam w drogę. Jeśli się za mną stęskniłaś, to... - Nie wiem, jak wygląda to pakowanie – nie pozwoliła mi dokończyć zdania – ale słyszę doskonale, że jesteś zaspany i nieprzytomny. Pewnie dlatego zapomniałeś o naszej umowie. Wylej sobie na głowę wiadro zimnej wody i dopiero wtedy normalnie porozmawiamy. Obeszło się bez zimnego prysznica, wróciła mi pamięć. No tak, Patrycja podpisała umowę wydawniczą na przewodnik turystyczny w serii „Na przełaj przez historię”, a ja obiecałem pomóc w zbieraniu materiałów. Na początku sierpnia zamierzaliśmy w tym celu wybrać się na Mazury, lecz ją zatrzymały obowiązki redakcyjne. - O niczym nie zapomniałem – zaprzeczyłem. – Wreszcie masz ten urlop? - Od jutra. I jutro przyjadę na Mazury, a ty masz na mnie poczekać. I nie próbuj szukać żadnych wymówek. Nie próbowałem, chociaż ów przewodnik od początku niespecjalnie mnie interesował. Byłem historykiem sztuki, pisanie czegokolwiek nie bardzo mnie pociągało, powątpiewałem też w swoje możliwości na tym zupełnie mi nieznanym polu. Nie przeciwstawiałem się tylko dlatego, że świetnie znałem upór mojej siostrzyczki, do której zawsze musiało należeć ostatnie słowo. - Dobrze – zgodziłem się. – Zostanę na Mazurach. - Nie słyszę w twoim głosie entuzjazmu – roześmiała się. – Pewnie nie odpowiada ci moje towarzystwo. Pewnie wolałbyś być z Kingą. Nie odpowiedziałem, bo panna Solniczka od paru minut ciekawie przysłuchiwała się rozmowie. - Gdzie się spotkamy? – spróbowałem przejść do konkretów. Okazało się, że Patrycja już miała już gotowy plan naszej eskapady. - Zaczniemy od Rucianego-Nidy – tłumaczyła. – A potem wzdłuż Wielkich Jezior aż do Węgorzewa. W tydzień powinniśmy się wyrobić. Jak już spakujesz manatki, to gnaj do Rucianego i tam na mnie czekaj. Na tym zakończyliśmy rozmowę. - Zostajesz – domyśliła się Kinga. - Chyba nie mam innego wyjścia. - Trudno. Pojadę sama. - A może – zaproponowałem – też jeszcze trochę byś została? Patrycja nie miałaby nic przeciwko temu. Przecząco pokręciła głową. - Doskonale wiesz, że nie mogę. I tak zamarudziłam już za długo. Odprowadziłem Kingę na przystanek. Mieliśmy sporo szczęścia, bo na autobus do Giżycka czekaliśmy zaledwie kwadrans. Obeszło się bez machania chusteczką, ale zrobiło mi się smutno. Pół godziny później nadjechał autobus w przeciwnym kierunku i zawiózł mnie do Rucianego-Nidy.
Zupełnie niepotrzebnie obawiałem się problemów ze znalezieniem noclegu. W porównaniu z Mikołajkami, położone od nich dwadzieścia kilometrów na południe, Ruciane wydawało się wręcz wyludnione. Całkiem niedrogo udało mi się wynająć wygodny pokoik w pensjonacie nad jeziorem Nidzkim, co nie oznacza, że noc minęła spokojnie. Niemal cały czas śniłem, że nadal jestem na pokładzie „Leniwego Żółwia”, na przemian więc uciekałem przed nadciągającym sztormem lub zmagałem się z wyjątkowo uciążliwą flautą. Z Patrycją byłem umówiony dopiero o jedenastej. Z nudów pospacerowałem trochę po miasteczku, które znałem nie najgorzej z wcześniejszego pobytu, gdy byłem jeszcze studentem i Pawłowi Dańcowi pomagałem w poszukiwaniu sztucerów Göringa. Przy okazji uświadomiłem sobie, że od tamtej pory upłynęły już przeszło dwa lata i sporo zmieniło się w moim życiu. Dopiero po dziesiątej znalazłem czynny bar i zamówiłem śniadanie. Zasiadłem właśnie nad talerzem jajecznicy na kiełbasie w niemal pustym lokalu, gdy odezwała się komórka. Z wyświetlacza wynikało, że Patrycja od rana nie zasypia gruszek w popiele i trzyma rękę na pulsie. - Mam nadzieję, że nic ci się nie pokręciło – odezwała się groźnym tonem. – Dotarłeś do Rucianego? - Melduję wykonanie zadania. Jestem tu od wczoraj i niecierpliwie czekam na ciebie. Kiedy będziesz? – wymieniłem nazwę knajpy, w której właśnie zatrzymałem się na popas. Po jej głosie poznałem, że trochę się zafrasowała. - Czekaj więc cierpliwie – odpowiedziała. – Bo ja się spóźnię z godzinę. - Pewnie – wyraziłem przypuszczenie – zaspałaś i dlatego się spóźnisz. Natychmiast się obruszyła. - Ty mnie, Krzysiek, nie denerwuj! Nie jestem tobą i nie mam w zwyczaju spać do południa albo dłużej. - Jak nie zaspałaś – ciągnąłem beztrosko – to pewnie za długo pacykowałaś się przed lustrem. Powtórzyła, abym przestał ją denerwować. Nie dość, że siedzi za kierownicą, to w dodatku rozmawia przez komórkę, co w każdej chwili może grozić mandatem. - Żaden policjant nie odważy się wypisać mandatu – dworowałem dalej. – Oszołomisz go urodą, padnie na kolana i natychmiast poprosi o rękę. Chyba jednak przeciągnąłem strunę. - Przestań gadać głupstwa! – krzyknęła. Potem, już spokojnie, wyjaśniła, że na drodze jest nadspodziewanie duży ruch. W dodatku trafiła na jakąś kraksę i sporo czasu straciła na objazdy. - O dwunastej powinnam być na miejscu – obiecała, a ja zapewniłem, że do południa nawet na krok nie ruszę się z baru. Słowa zamierzałem dotrzymać. Skończyłem jajecznicę, doszedłem do wniosku, że była za słona, więc poczułem pragnienie. Wzorem zajmujących sąsiedni stolik młodych ludzi, wyglądających na studentów, zamówiłem piwo. - Tylko, żeby było zimne – poprosiłem kelnerkę. - Będzie – uśmiechnęła się sympatycznie – zimne jak lód na Antarktydzie. Wkrótce stała przede mną szklanica z pienistym napojem i bez przeszkód mogłem gasić pragnienie. Trochę nużyło mnie oczekiwanie na Patrycję, wydawało się, że czas płynie wyjątkowo wolno. Spróbowałem zadzwonić do Kingi, lecz spotkało mnie rozczarowanie, bo odezwała się jedynie poczta głosowa. Z braku lepszego zajęcia przysłuchiwałem się rozmowom przy sąsiednim stoliku. Nie myliłem się wcześniej, to byli studenci, bodaj z Wrocławia. Właśnie skończyli rejs po Wielkich Jeziorach i pokrzepiali się przed powrotem do domu.
- Jaka szkoda, że już po wszystkim – ubolewała szczuplutka dziewczyna o twarzy usianej piegami, które wcale nie szpeciły, lecz wręcz dodawały jej uroku. - Wrócimy za rok – pocieszał ją chłopak z kozią bródką. Nawet nie zauważyłem, kiedy nade mną znów wyrosła sympatyczna kelnerka. - Powtórzyć? – wskazała palcem opróżnioną szklankę. - Oczywiście, że powtórzyć – odparłem z wcale nie udawanym entuzjazmem. – Dopiero nabieram apetytu. Patrycja zameldowała się w barze niemal punktualnie o dwunastej. Za efektowną, niebieskooką blondynką natychmiast podążyły spojrzenia wszystkich obecnych w lokalu mężczyzn. Patrzyli z zazdrością, takie przynajmniej miałem wrażenie, gdy dosiadała się do mojego stolika. Trochę musiało ich uspokoić, że żadnego czułego powitania nie było. Działo się wręcz przeciwnie. - Co to jest? – mruknęła na widok szklanki ze złocistym napiwkiem. - Najstarszy i najczęściej spożywany napój alkoholowy oraz trzeci po wodzie i herbacie najpopularniejszy napój na świecie. W znaczeniu ogólnym piwo to każdy napój otrzymany w wyniku enzymatycznej hydrolizy skrobi i białek zawartych w ziarnach zbóż i poddany fermentacji alkoholowej. W węższym znaczeniu pod pojęciem piwa rozumie się napój zawierający alkohol i dwutlenek węgla otrzymany w wyniku fermentacji alkoholowej słodu z dodatkiem wody i chmielu przy użyciu wyselekcjonowanych szczepów drożdży – wyrecytowałem definicję, której kiedyś celowo wyuczyłem się z Wikipedii. Jeśli liczyłem, że w ten sposób rozbawię Patrycję, to rozczarowałem się mocno. - Jestem wystarczająco dorosła – nachmurzyła się jeszcze bardziej – i doskonale wiem, co to jest piwo. Pytam tylko, czemu żłopiesz w pracy. - Pracy jeszcze nie zaczęliśmy – zauważyłem, jak mi się wydawało, całkiem przytomnie. - Zaraz zaczniemy. Wypiję tylko kawę i ruszamy. Nie przyjechałam tutaj, żeby przesiadywać w knajpie. Po takiej reprymendzie nie próbowałem dyskutować. Żeby zmienić niewygodny temat, zainteresowałem się, jakie Patrycja ma plany na dzisiaj. Miała gotową odpowiedź: - Moim zdaniem, powinniśmy zacząć od muzeum Gałczyńskiego. Do Prania mamy raptem parę kilometrów. Co ty na to? Odparłem, że pomysł jest niezły, ale dzisiaj niewykonalny. - Dlaczego? – zdziwiła się. – Nie chcesz tam jechać? Musiałem jej przypomnieć, że jest poniedziałek, a w poniedziałki muzea w Polsce są nieczynne. Wyraźnie się zmartwiła. Nie lubiła zmieniać planów, nie chciała też niepotrzebnie tracić dnia. - To co proponujesz? – popatrzyła na mnie trochę bezradnie. - Wybierzmy się do Wojnowa – wymieniłem nazwę wsi zamieszkałej przez staroobrzędowców. Zgodziła się chętnie. Pośpiesznie dopiła kawę i ponaglała mnie, żebym nie marudził i kończył piwo. - Mam ochotę na jeszcze jedno – oponowałem. - Nie ma mowy! Dopiero po pracy. Wtedy mogę ci nawet postawić. Pożegnaliśmy się z gościnną, przynajmniej moim zdaniem, knajpą. Czarne volvo Patrycji, cokolwiek już wysłużone i poobijane, zawiozło nas do niewielkiej wioski nad jeziorem Duś. Tutaj zostałem objuczony cyfrowym aparatem fotograficznym z wielkim obiektywem, bo już znacznie wcześniej uzgodniliśmy, że robienie zdjęć będzie należało do moich zadań. W Wojnowie obejrzeliśmy monaster staroobrzędowców z połowy XIX wieku i neogotycką molennę, później zahaczyliśmy o pobliską Uktę, nie zapomnieliśmy o Parku Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie. Tak zaczęła się nasza mazurska wyprawa.
Z każdym przejechanym kilometrem, z każdą rozmową i z każdą pstrykniętą fotką mój sceptycyzm wobec zamierzeń Patrycji nie tylko malał, lecz topniał jak śnieg przygrzewany wiosennym słońcem. Bo to nie miał być zwykły przewodnik, jakich pełno na księgarskich półkach. Mojej siostrze chodziło o coś więcej, szukała miejsc, które zasługiwałyby na miano magicznych i związanych z nimi ludzi, kazała mi rozglądać się za legendami i historycznymi ciekawostkami. A tego wszystkiego na Mazurach nie brakowało, o czym mogłem przekonać się już na początku naszej podróży. - Czy słyszałeś kiedyś o kozackiej kawie? – zapytała Patrycja, gdy wjeżdżaliśmy do Wiartla. Zaprzeczyłem, bo w moim mniemaniu Kozacy gustowali raczej w innych napojach. Dowiedziałem się jednak, że ta kawa była specyficzna. Jej receptura powstała samoistnie, gdy jeźdźcy w papachach zapuścili się do wsi w pościgu za napoleońskimi maruderami. Żeby udobruchać nieproszonych gości zaserwowano im kawę solidnie wzmocnioną spirytusem, co odniosło pożądany skutek. Ten patent z powodzeniem wykorzystywał później Heinrich Krisch, właściciel miejscowej gorzelni. Likier o nazwie Wiartaler Kosenkaffe robił prawdziwą furorę nie tylko w Prusach Wschodnich, lecz w całych Niemczech. Oblizałem się demonstracyjnie. - Chętnie napiłbym się takiej kawy. - Przecież nie dalej niż wczoraj – przypomniała Patrycja – pod niebiosa wychwalałeś piwo. Tak szybko zmienił ci się gust? - Mała odmiana nie zaszkodzi – przekonywałem, lecz kozackiej kawy nie udało mi się spróbować. Po drodze na północ, co raczej oczywiste, nie mogliśmy pominąć Mazurskiego Morza. Zatrzymaliśmy się w Niedźwiedzim Rogu, niegdyś rybackiej wiosce, a teraz wielkim i dość chaotycznie zabudowanym daczowisku. Z nadbrzeżnej skarpy mieliśmy rozległy widok na Śniardwy. Wzrok przyciągały dwie wyspy – Pajęcza i Czarcia. Zwłaszcza z tą ostatnią , na której stał kiedyś Fort Lyck, wiązały się liczne legendy. Jedną z nich w książce „Mazury od środka” przytoczył Wojciech Marek Darski, giżycki poeta i pisarz:. Jak twierdził, wyspę od pradawnych czasów zamieszkują złe moce. Przekonał się o tym rybak Trojan. Kiedy łowił obok wyspy, z wody wyłoniła się czarna łapa z pazurami, usiłująca porwać sieci i rozbić na podwodnych głazach łódź. Rybak odstraszył złe moce modlitwą, był jednak tylko ubogim człowiekiem i miał chrapkę na diabelskie skarby, zakopane rzekomo na Czarcim Ostrowie. Wybrał się więc chyłkiem na wyspę i już prawie miał w rękach skrzynię pełną klejnotów, kiedy zaatakował go wielki czarny niedźwiedź. Trojan usiłował odpłynąć od przeklętej wyspy, ale spotkana uprzednio czarna, pazurzasta łapa wciągnęła go w głębiny. Czarci Ostrów długo jeszcze potem rozlegał diabelskim rechotem, a przerażeni ludzie z nadbrzeżnych rybackich wiosek odżegnywali znakiem krzyża złem moce. - Dajmy sobie spokój z przewodnikiem – żartowałem. – Płyńmy na wyspę, znajdźmy diabelski skarb i oboje nie będziemy musieli pracować do końca życia. - Czym chcesz płynąć? Moje volvo nie jest amfibią. - To szkoda. Pan Samochodzik – powołałem się na bohatera powieści Zbigniewa Nienackiego - swoim wehikułem pływał na Czarci Ostrów. Niepotrzebnie to powiedziałem. Za późno uświadomiłem sobie, że Patrycja swego czasu w „Przeglądzie Tygodnia” opublikowała reportaż ze zlotu forum miłośników Pana Samochodzika, który odbywał się właśnie w Niedźwiedzim Rogu. - Jak widzisz – skomentowała teraz – lekcje odrobiłam i nie musisz mnie pouczać.
- Możemy pożyczyć jakąś łódkę albo kajak – nie rezygnowałem, chociaż nie byłem przekonany, czy wyprawa na Czarci Ostrów ma jakikolwiek sens. Byłem już tam kiedyś, żeglując po Śniardwach, i zaśmiecona przez turystów wysepka zrobiła na mnie raczej przygnębiające wrażenie. W dodatku wiał dość silny wiatr i taka eskapada kosztowałaby nas sporo wysiłku. - Diabelskich skarbów poszukasz innym razem i beze mnie – ucięła dyskusję Patrycja. – A teraz ruszamy dalej. Trochę musieliśmy zboczyć z trasy, żeby odwiedzić Ryn, warto jednak było stanąć w cieniu krzyżackiego zamku z XIV wieku, obecnie zamienionego na hotel. To tu pierwszym komturem został Fryderyk von Wallenrod. Jego brata Konrada, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego, bohaterem swego poematu uczynił Adam Mickiewicz. Zamek zapisał się w historii również z pobytu wielkiego księcia litewskiego Witolda. Skłócony z Władysławem Jagiełłą wyruszył do Malborka, żeby tam szukać wsparcia. Żonę i dwójkę małych dzieci, aby nie narażać ich na trudy dalszej podróży, zostawił w Rynie. Gdy nie doszło do porozumienia z Krzyżakami, całą trójkę rzekomo zamurowano żywcem w podziemiach zamczyska. - Może to tylko legenda, ale wyjątkowo makabryczna – wzdrygnęła się Patrycja. I tak mijały kolejne dni. Stale przybywało notatek, zdjęć i nagrań, a przyszły przewodnik nabierał realnych kształtów. Patrycja, która pochodziła z Giżycka i gdzie nadal mieszkała jej matka, postanowiła rodzinne miasto zostawić na deser. - Nie wypada – tłumaczyła – żebyśmy wpadli jak po ogień. Mamusia nigdy by nam nie wybaczyła. I tak ciągle narzeka, że rzadko ją odwiedzam. A ciebie już całe wieki nie widziała. - Jak chcesz. Ty tutaj rządzisz – zgodziłem się bez entuzjazmu, bo nigdy nie lubiłem rodzinnych spotkań przy herbatce i ciasteczkach. Traktowałem je jako wyjątkowe i w dodatku dokuczliwe nudziarstwo. W tej sytuacji nie zatrzymaliśmy się w Giżycku, lecz przez Pozezdrze, gdzie podczas wojny polową kwaterę miał Heinrich Himmler, pojechaliśmy do Węgorzewa, a następnie do sąsiadujących z nim Mamerek. Znów zebrało mi się na żarty. - Nie wybraliśmy się na Czarci Ostrów, po diabelskie złoto, ale teraz znajdziemy Bursztynową Komnatę. Takiej okazji nie możemy zmarnować. Niezupełnie, jak komuś mogłoby się wydawać, mówiłem od rzeczy. Od przeszło roku o Mamerkach było prawie tak samo głośno jak o wałbrzyskim Złotym Pociągu. A wszystko za sprawą Bartłomieja Plebańczyka, dzierżawcy przeszło trzydziestu ogromnych i dobrze zachowanych bunkrów, pozostałości po hitlerowskim Naczelnym Dowództwie Wojsk Lądowych. To on na całą Polskę i zagranicę roztrąbił, że w jednym ze schronów georadar odkrył zamurowane pomieszczenie. A w nim – spekulował – przypuszczalnie ukryto legendarną Bursztynową Komnatę. Sensacja stała się faktem. Dziennikarze na złamanie karku gnali do Mamerek, turyści ustawiali się w kolejce po bilety. Nieważne, że późniejsze odwierty nie potwierdziły istnienia jakiejkolwiek skrytki. Pomysłowy i obrotny dzierżawca zdążył zarobić swoje. - Nie darmo mówią, że reklama jest dźwignią handlu – komentowała Patrycja, gdy oglądaliśmy żelbetonowe budowle, z których najpotężniejsza ma strop i ściany siedmiometrowej grubości. Zwiedzenie leśnego kompleksu, chociaż nie ociągaliśmy się i podążaliśmy żwawym krokiem, zajęło nam prawie dwie godziny. Minęło już południe, gdy wzdłuż jeziora Mamry pojechaliśmy do Sztynortu. Przed rokiem byłem tutaj parokrotnie. Nie bez ubolewania stwierdziłem, że od tamtego czasu nic nie zmieniło się na lepsze.
Wspaniały niegdyś pałac ciągle niszczał i popadał w ruinę, a tablice zakazywały wstępu, bo obiekt grozi zawaleniem. Okna były zasłonięte folią albo zabite deskami. Czytałem wprawdzie, że odbudową dawnej posiadłości Lehndorffów zajmuje się PolskoNiemiecka Fundacja Ochrony Zabytków, ale za bardzo nie widziałem efektów. Trudno temu nawet się dziwić, skoro koszt remontu oszacowano na 40 milionów euro. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy kamiennym obelisku upamiętniającym hrabiego Heinricha von Lehndorffa. Ostatni właściciel Sztynortu stracony został w 1944 roku za udział w spisku na życie Hitlera. - Wracamy do Węgorzewa – zasugerowała Patrycja. - Najpierw obiad – zaprotestowałem. – Umieram z głodu. - Zjemy w Węgorzewie. Nie umrzesz przez pół godziny. - Mam inny pomysł. - Jaki? - Nie musimy czekać pół godziny. Pamiętasz „Kłobuka”? Byliśmy tam razem w ubiegłym roku. - Chodzi ci – zastanawiała się chwilę – o te spelunę w Harszu? - To nie jest żadna speluna – powiedziałem z udawanym oburzeniem. - A co to jest, twoim zdaniem? - Porządny lokal. - Natura ciągnie wilka do lasu – zakpiła, lecz juz nie oponowała. Bar pod patronatem mazurskiego demona, stróża ogniska domowego zazwyczaj przybierającego postać koguta, stał przy przecinającej Harsz asfaltowej szosie. Z zewnątrz rzeczywiście nie wyglądał imponująco. Parterowy, raczej obskurny pawilon musiał pamiętać bezpowrotnie minione czasy Gminnych Spółdzielni. Jedynie kolorowe parasole na niewielkim podwórzu pochodziły z już innej epoki. Znacznie przyjemniejsze wrażenie lokal sprawiał od środka. Zdążyliśmy tylko wejść, gdy na nasz widok zza masywnego baru energicznie poderwała się pulchna kobieta z pofarbowanymi na jasny blond włosami. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, co oznaczało, że rozpoznała nas bez trudu. - Dzień dobry! – zawołała. – Tak się cieszę, że znów państwa u siebie widzę. - Dzień dobry! – odpowiedzieliśmy. – My też się cieszymy. Naprawdę niewiele brakowało, aby pani Maria, bo tak miała na imię właścicielka „Kłobuka”, wyściskała nas na oczach całkiem licznych klientów baru. - Tak się cieszę – powtarzała. – Panu Krzyśkowi zaraz nalewam piwko. Zimne, takie jak lubi. A pani Patrycja co wypije? Do dziś – trajkotała dalej mam ten artykuł. – Ale dała pani popalić temu doktorkowi. W tym miejscu niezbędna jest pewna dygresja. Przed rokiem Patrycja opublikowała reportaż o znachorze z Harszu. Ten rzekomy uzdrowiciel, nazywany Doktorkiem Roberto, żerował na ludzkiej naiwności i czerpał z tego niemałe profity. W dodatku wplątał się w kryminalną historię, ale to już rzecz na dłuższą i osobną opowieść. - A co słychać u znachora? – zainteresowałem się. - Tego to nikt nie wie – odparła pani Maria. – Wyjechał gdzieś zaraz po artykule i nie pokazuje się od tamtej pory. Nikt za nim nie tęskni. Domem zajmuje się matka, ale od niej nie można się dowiedzieć, gdzie teraz jest doktorek. Ważne, że już nie robi z ludzi idiotów, a przynajmniej nie u nas. Zdecydowaliśmy się, że zjemy pod parasolem na podwórzu. Właścicielka „Kłobuka” troskliwie usadowiła nas przy stoliku, przyniosła piwo i jakiś sok owocowy dla Patrycji, potem zakrzątnęła się nad zamówionymi przez nas daniami obiadowymi.. Akurat do baru weszła kilkuosobowa grupa turystów.
- Dzisiaj taki ruch od rana. Nawet nie mogę z państwem spokojnie pogadać – ubolewała pani Maria. Życzyła smacznego i poszła zająć się nowymi gośćmi. - Całkiem smaczne – znad talerza z kotletem schabowym odezwała się Patrycja, gdy zostaliśmy sami. - Niedawno – przypomniałem – mówiłaś, że to straszna speluna. - Widocznie nie miałam racji. Patrycja umilkła. Była zajęta jedzeniem, ale chyba też, takie odnosiłem wrażenie, biła się z myślami. - Co wiesz o akcji „Wisła”? – zapytała zupełnie nieoczekiwanie. - Trochę wiem – odsunąłem pusty talerz i wzmocniłem się solidnym łykiem piwa. – Tak najkrócej, polegała na przymusowych wysiedleniach z południowo-wschodniej Polski. Dotyczyła nie tylko Ukraińców, ale również Bojków, Łemków, Dolinian. Oficjalnie miała na celu spacyfikowanie działalności UPA i OUN. Pretekstem była śmierć generała Świerczewskiego, ale decyzje ponoć zapadły znacznie wcześniej... - Brawo! – przerwała. – Kolejny raz udowodniłeś, że masz wszechstronną wiedzę. - Czytało się to i owo – odrzekłem chełpliwie. – A poza tym powinnaś wiedzieć, że ja bardzo lubię Bieszczady. - Wiem, wiem – uspokajała. – Też lubię i chętnie znów bym się wybrała. W tym roku już chyba nie zdążę, ale w przyszłym pojadę na pewno. Nie zdążyłem zapytać, dlaczego nagle zainteresowała się akcją „Wisła”, bo przyszła pani Maria i postawiła przede mną napełniony po brzegi kufel. Trochę zdziwiłem się, bo nie zamawiałem drugiego piwa. Kobieta uprzedziła mój ewentualny protest. - Pan Krzysio – uśmiechnęła się – nie musiał zamawiać. Ja znam i pamiętam pańskie zwyczaje. Prawda? - Prawda! – przytaknąłem. - Ja też znam jego zwyczaje – ostentacyjnie skrzywiła się Patrycja. – Pan Krzysio pewnie i na dwóch piwach nie poprzestanie. Zaraz powie, że do trzech razy sztuka. - Na to też znajdzie się rada – pani Maria energicznie zawróciła się na pięcie, po przy barze czekał kolejny głodny czy spragniony klient. Dopiero teraz mogliśmy wrócić do przerwanej rozmowy. Przekonałem się, że Patrycja nieprzypadkowo napomknęła o akcji „Wisła”. - Wielu wysiedlonych znalazło się na Mazurach – tłumaczyła zupełnie niepotrzebnie, ponieważ doskonale o tym wiedziałem. – A to oznacza, że również oni wpisali się w historię tych ziem, bez nich byłaby inna i zapewne uboższa. - Chcesz – nie musiałem specjalnie zgadywać – wspomnieć o nich w przewodniku. Pokiwała głową. - Masz rację. Najchętniej poświęciłabym im cały rozdział. Zastanawiam się tylko, jak to ugryźć. To ona była profesjonalistką, a mnie w udziale przypadały najwyżej obowiązki researchera i nadwornego fotografa, ale zasugerowałem, że należałoby dotrzeć do ludzi, którzy pamiętają tamte czasy. Znów się ze mną zgodziła, lecz jednocześnie nie kryła wątpliwości. - Łatwo nie będzie. Minęło prawie siedemdziesiąt lat. Ci ludzie przeważnie już nie żyją. - Spróbować możemy – przekonywałem. – Może pani Maria coś nam podpowie. Jest miejscowa i zna ludzi. Dobry kwadrans musieliśmy odczekać, zanim właścicielka „Kłobuka”, przynajmniej na krótko, zdołała uwolnić się od barowych obowiązków. Nie zdziwiła jej prośba Patrycji, było zupełnie normalne, że dziennikarkę mogą interesować różne tematy.
- Ukraińców ciągle dużo mieszka w naszej okolicy – zastanawiała się. – Ale przeważnie za młodzi są, żeby pamiętać tamte czasy. Chyba tylko jeden człowiek przychodzi mi do głowy. Łatwo do niego traficie, bo u doktorka byliście w zeszłym roku, a on chałupę ma po sąsiedzku. Sąsiad znachora nazywał się Maksym Franko. Sądząc po wyglądzie był po osiemdziesiątce, co oznaczało, że na Mazury musiał trafić jako podrostek. Teraz mieszkał samotnie w mocno zapuszczonym domu z czerwonej cegły. Przyjął nas nieufnie. - Różnie było, ale dawno minęło – przekonywał. – Po co do tego wracać? Komu to jeszcze potrzebne? Nie odeszliśmy z kwitkiem tylko dlatego, że Patrycja potrafiła zjednywać ludzi. W tym przypadku kosztowało ją to trochę wysiłku, ale cel osiągnęła. - Dobrze, już dobrze. Jeżeli wam tak zależy, to możemy pogadać – zgodził się i zaprosił nas do zagraconego, dawno nie sprzątanego pokoju. Franko pochodził spod Leska. Miał dziesięć lat, gdy skończyła się wojna. To znaczy skończyła się w Europie i na świecie, bo w Bieszczadach konflikt dopiero rozgorzał na dobre. Z jednej strony banderowcy, z drugiej polskie wojsko, a w środku zwykli mieszkańcy, którzy znaleźli się między młotem i kowadłem. Na dodatek ciągła niepewność jutra trwająca do początków maja 1947 roku. - Mieliśmy dwie krowy – wspominał. – Jak na tamte czasy, powodziło się nam nawet nie tak źle. Rano pognałem te krowy na pastwisko za górką. Za długo nie pobyłem, jak przyleciała młodsza siostra, żeby wracać w te pędy, bo przyjechali żołnierze na samochodach i zaraz będą wysiedlać. Później wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dostali dwie godziny na spakowanie dobytku. Bydło ryczało, kobiety modliły się i lamentowały, mężczyźni zaciskali zęby w bezsilnej złości. Pod eskortą odstawiono wszystkich do Komańczy, gdzie prawie tydzień czekali na transport. Wreszcie nadjechał pociąg liczący prawie sto towarowych wagonów, ciągnięty przez dwie lokomotywy. - Dwanaście lat miałem – Franko przerwał, żeby zapalić papierosa. – Po prawdzie, to ja za mądry nie byłem. Nawet cieszyłem się, że trochę świata zobaczę, bo wcześniej nigdzie nie ruszałem się ze swojej wioski. Dorośli się bali i cały czas zastanawiali się, gdzie nas powiozą. Pocieszali się, że nie jedziemy na wschód. To znaczyło, że nie zawloką nas na Syberię. Przeszło dwa tygodnie minęły, zanim pociąg, krążąc po różnych stacjach i stacyjkach, dojechał do Giżycka. Tam Maksym i nie tylko on pierwszy raz w życiu zobaczył jezioro. - Najpierw myślałem, że to morze, taki ogromny wydał się ten Niegocin. A w wagonach znów buchnął płacz. Bo jak morze, to pewnie wsadzą na okręty i popłyniemy gdzieś na koniec świata. Dopiero przyszedł jakiś oficer i uspokoił, że to już koniec podróży, że na wszystkich czekają domy i ziemia. I tak my zawędrowali do Harszu. Szóstka nas była, rodziców dwoje i czwórka dzieciaków. Teraz już tylko ja zostałem, reszta dawno powymierała. Frankom przydzielono dość liche gospodarstwo, lepsze już wcześniej pozajmowali repatrianci ze Wschodu. Ale w sumie i tak byli zadowoleni, bo w Bieszczadach zostawili krytą słomą i chylącą się ku ziemi chałupę. Z czasem pogodzili się z losem i powoli, lecz nieuchronnie zapominali o porzuconej ojcowiźnie. Maksyma czekało nowe wyzwanie. - Czytać i pisać trochę umiałem, ale tylko po naszemu. A tutaj szkoła była polska i musiałem szybko polskiego się nauczyć. Jakoś się udało siedem klas skończyć. A potem
jeszcze na przysposobienie rolnicze chodziłem i w PGR-ach pracowałem, dopóki ich nie polikwidowali. Władza nieufnie odnosiła się do przesiedleńców. Regularnie zdarzały się wezwania na milicję i do UB. Starszy brat Maksyma jako element podejrzany na dwa lata trafił do batalionu górniczego i wiele zdrowia stracił w zabrzańskiej kopalni. - Lata przeleciały nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy – zamyślił się Franko. – Mówiłem, że nic ciekawego nie mam do gadania. - To było naprawdę interesujące – zapewniła Patrycja. Zrobiła to bez przekonania. Los naszego rozmówcy był typowy, wiele takich zostało opisanych w literaturze pamiętnikarskiej. Wyszlibyśmy rozczarowani, gdyby starzec nie dorzucił na koniec jeszcze jednej opowieści.
Rozdział drugi Morderstwo w parku x Rodzinne spotkanie x Propozycja nie do odrzucenia x Ucieczka Waleriana x Kogut w ogródku x Fototapeta z Ostrobramską x W bibliotece Siedzieliśmy na spękanym murku w giżyckiej twierdzy Boyen. Składający się z sześciu bastionów fort zbudowano w połowie XIX wieku. Swoją nazwę zawdzięczał pruskiemu feldmarszałkowi, dwukrotnemu ministrowi wojny. Miał chronić przesmyk pomiędzy jeziorami Niegocin i Kisajno. Spełnił tę rolę w 1914 roku, gdy Niemcom skutecznie udało się powstrzymać natarcie wojsk rosyjskich i przejść do ofensywy. Później umocnienia stopniowo traciły militarne znaczenie, a teraz były jedynie mocno zniszczonym zabytkiem, chętnie odwiedzanym przez turystów. Słońce zniżało się nad horyzontem, mury twierdzy rzucały długie cienie. - To chyba skończyliśmy. Mieliśmy pracowity tydzień – powiedziałem, żeby przerwać przedłużającą się ciszę. Patrycja nadal milczała. Od wczoraj wydawała mi się nieswoja i chyba znałem przyczynę, a przynajmniej tak przypuszczałem. - Ciągle – zaryzykowałem – myślisz o tym Franko. Może to nieprawda, może coś sobie ubzdurał. Ma swoje lata, więc i z pamięcią może mieć kłopoty. - Myślę – nie zaprzeczyła. - I wierzysz, że to prawda? - Tak mi się wydaje. A ty? - Sam już nie wiem. W Harszu zbieraliśmy się właśnie do wyjścia, gdy stary Ukrainiec nieoczekiwanie nas zatrzymał. - Porozmawialiśmy sobie całkiem przyjemnie, ale o jedną rzecz mnie nie zapytaliście. - O jaką? – zdziwiła się Patrycja. - Ani razu nie zapytaliście, jak nam tu żyło się z Polakami. Miał rację. Oboje chyba podświadomie pomijaliśmy ten wątek. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wszystko układało się różowo i nie chcieliśmy jątrzyć zabliźnionych ran. - Najgorzej było na samym początku – rozgadał się Franko. – Często wyzywali nas od banderowców, rezunów i wszelakiej swołoczy, kazali wynosić się na Ukrainę. W gospodzie albo na zabawach to i za łby się brali. Może i nikt nie zginął, ale w szpitalu niejeden wylądował. Z czasem się poprawiło. Polacy żenili się z Ukrainkami i na odwrót. Trudno ze sobą wojować, jak się jest ze sobą w rodzinie. Pewne napięcia pojawiły się znów na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego wieku. Z więzień zwalniano wówczas byłych aktywnych członków Ukraińskiej
Powstańczej Armii i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Niektórzy z nich zawędrowali na Mazury, gdzie wcześniej osiedlili się ich bliscy. - Długo miejsca tu nie zagrzali – kontynuował Maksym. – Władza patrzyła krzywo, Polacy za nimi pluli. Ja się nawet nie dziwię, pewnie mieli krew na rękach, jeżeli tyle lat przesiedzieli w kryminale. Pouciekali wszyscy tam, gdzie ich nie znał. Tylko o jednym wiem, że tutaj został. Ale i on kiepsko skończył. - Dlaczego kiepsko? – chyba tylko z grzeczności zainteresowała się Patrycja. - Gorzej niż kiepsko – na chwilę zadumał się Franko. – Aż strach opowiadać. - Niech pan opowie – poprosiłem. – Mamy czas, nigdzie nie musimy się śpieszyć. Zgodził się bez większych oporów i tak poznaliśmy historię Andrija Feszczuka. Też pochodził gdzieś z Bieszczadów i na Mazury trafił podczas akcji „Wisła”. Był samotny, zatrudnił się w Kruklankach przy wyrębie lasów, zamieszkał w baraku zajmowanym przez drwali. - Ja go nie znałem – kontynuował Franko. – Tyle wiem, co od ludzi potem słyszałem. Kilka lat minęło i Feszczuk zniknął jak kamień w wodę. Podobno UB w nocy przyjechało, zapakowali go w samochód, powieźli i wsadzili za kraty. - Za co go zamknęli? – przerwała Patrycja. - Bóg raczy wiedzieć. Może za stare grzechy, a może to już tutaj coś narozrabiał. Wtedy nikt nie odważyłby się pytać. Każdy wolał cicho siedzieć, żeby samemu nie podpaść. Feszczuk powrócił po kilku latach. Pobyt w więzieniu zrujnował mu zdrowie, nie nadawał się do pracy w lesie. Długo szukał innego zajęcia, ludzie od niego się odsuwali, bo nie chcieli kłopotów. Urzędu Bezpieczeństwa wprawdzie już nie było, ale inna instytucja, o podobnej zresztą nazwie, wykazywała się stałą czujnością. W końcu Andrij zdołał wychodzić posadę dozorcy w węgorzewskim Państwowym Ośrodku Maszynowym. Z czasem przydzielono mu nawet jednopokojową klitkę w zrujnowanej kamienicy niedaleko dworca kolejowego. Emerytury jednak nie doczekał, zmożony chorobą trafił do Domu Pomocy Społecznej, gdzie przebywał aż do śmierci. - I właśnie o tę śmierć się rozchodzi – tajemniczo zawiesił głos Franko. – Zwyczajna to ona nie była. - A jaka? – znów nie wytrzymała Patrycja. - Zaraz i do tego dojdę – trochę zniecierpliwił się nasz rozmówca. – Normalnie to ludzie umierają w domu albo w szpitalu. A jego znaleźli w węgorzewskim parku. I nie myślcie, że to był zawał albo jakiś wylew. Feszczuka ktoś zabił. - Naprawdę zabił? – dla odmiany teraz ja nie potrafiłem utrzymać języka za zębami. - Naprawdę – przytaknął Franko. – I to jak zabił! Gardło poderżnął. Gadali ludziska, że koło ławki była wielgachna kałuża krwi, gorsza niż w rzeźni. Zauważyłem, że Patrycja zbladła. - Poderżnęli mu gardło? – wykrztusiła z trudem. - Przecie mówię. Nie tylko zaszlachtowali Feszczuka, na dodatek język mu odcięli i położyli koło nieboszczyka. Tego było już za wiele również dla mnie. Pomimo upalnego dnia, pomimo duchoty w chałupie, poczułem ciarki na plecach i przynajmniej kilkanaście sekund musiało upłynąć, zanim jako tako doszedłem do siebie. - Kiedy to wszystko się działo? – z trudem siliłem się na spokój. Musiałem przejąć inicjatywę, bo na Patrycję chwilowo raczej nie mogłem liczyć. - Dawno – Franko z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Za bardzo już nie pamiętam. - Jak dawno? – nie rezygnowałem. – Dwadzieścia lat temu? Trzydzieści? Jeszcze więcej? Starzec marszczył czoło, wytężał pamięć, wreszcie twarz mu pojaśniała.
- Roku za nic nie przypomnę, ale to było za Jaruzelskiego. I to zaraz po tym, jak znieśli stan wojenny. Chyba w lecie, a może wczesną jesienią. Pamiętam, że było ciepło jak dziś. Oznaczało to, że do zbrodni, jeśli faktycznie miała miejsce, doszło przypuszczalnie w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Tylko kto i dlaczego zabijałby schorowanego pensjonariusza Domu Pomocy Społecznej? Podobne wątpliwości musiały udzielić się Patrycji, która już zaczynała dochodzić do siebie. - Nie wiem – przecząco pokręcił głową Franko. – A ludzie różnie mówili. Od plotek aż huczało. - Od jakich plotek? – próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek więcej. - Od przeróżnych. Raz się słyszało, że zemścili się, bo powydawał ubowcom swoich. Kiedy indziej, że zemsta, bo jak służył w UPA, to spalili w Bieszczadach polską wioskę i powybijali ludzi. A jeszcze inni gadali, że on jakiś skarb z tamtych czasów przechowywał i nie chciał oddać. Prawdy już teraz nikt nie dojdzie. Jedno wiadomo, że sam sobie gardła nie poderżnął i języka nie odciął. Tak, opowiedziana przez Franko historia zrobiła na nas nadspodziewanie duże wrażenie. - To doskonały temat na reportaż. A może nawet na książkę – mówiła wczoraj Patrycja. - W takim razie nie trać czasu i zacznij zbierać materiał – radziłem. – Też chciałbym wiedzieć, co wtedy wydarzyło się naprawdę. - Nie mogę. Wiesz doskonale, że muszę wracać do pracy. - Spróbuj przedłużyć urlop – zaproponowałem. – Jak zechcesz, to chętnie ci potowarzyszę jeszcze przez kilka dni. - Nie przedłużą. Nie teraz. W dodatku trzeba zająć się tym przewodnikiem. Terminy coraz bardziej gonią. Nie doszliśmy do żadnych sensownych wniosków i teraz nawet trochę się dziwiłem, że Patrycja nadal zaprząta sobie głowę Andrijem Feszczukiem. - Czyżbyś zmieniła plany? – zapytałem. – Chcesz zostać i zbierać materiały do reportażu? - Nie zmieniłam, ale chyba mam pewien pomysł. - Jaki? - Powiem ci później. Teraz już musimy się zbierać, bo mama czeka z obiadem – podniosła się z murku i otrzepała spodnie z ceglanych okruchów. Mama Patrycji mieszkała w Giżycku przy ulicy Królowej Jadwigi. Tak naprawdę była dla mnie wujną, ale ponieważ chyba już nikt nie używa tej anachronicznej formy, nazywałem ją ciocią. - Czekam na was i czekam – strofowała na powitanie. – Szybko siadajcie do stołu, bo obiad całkiem wystygnie. Nie musiała namawiać, oboje czuliśmy się głodni, a dochodzące z kuchni zapachy powiększały nasze apetyty. Szybko i ze smakiem zjedliśmy dwudaniowy posiłek. - Może chcesz, Krzysiu, dokładkę? – zapytała ciotka Dorota. Podziękowałem, zapewniając, że nie przełknę już nawet kęsa. - Ale na kawałek sernika chyba się skusisz – nie ustępowała. – Sama upiekłam. Sernika nie odmówiłem, nie miałem natomiast ochoty na proponowaną mi herbatę, co wywołało złośliwy uśmiech na twarzy Patrycji. - Mamusia powinna wiedzieć, że Krzysiek woli inne napoje – skomentowała. - O tym też pomyślałam – poszła do kuchni, przyniosła butelkę piwa i szklankę.
Trzeba przyznać, że mocno mnie zdziwiło. Ciotka Dorota, odkąd jej mąż, a mój wujek utonął na Śniardwach ratując pijanych żeglarzy, którzy postawili jacht do góry dnem, uchodziła za zdeklarowaną przeciwniczkę alkoholu i raczej bym się nie spodziewał, że w jej domu znajdzie się coś mocniejszego od gazowanej wody mineralnej. - Krzysiek ma dobrze, a o mnie mama nie pamiętała – grymasiła Patrycja. – Wypiłabym kieliszek wina. - Mylisz się. O winie też nie zapomniałam. Zaraz przyniosę, tylko muszę znaleźć korkociąg. Na żadne bachanalia się nie zanosiło, ale atmosfera zrobiła się przyjemna. Jedynie temat rozmowy nie bardzo mi odpowiadał. Ciotka wiedziała od Patrycji, że straciłem pracę i dopytywała się o moje plany na przyszłość. Robiła to ze zwykłej życzliwości, lecz czułem się postawiony pod ścianą, bo nie miałem pojęcia, czym będę zajmował się w najbliższym czasie i później. - Wrócę do Warszawy i rozejrzę się za jakimś zajęciem – odparłem zdawkowo. - Na pewno coś znajdziesz – pocieszała. – Z ciebie zawsze był zdolny chłopak. - A ze mnie zdolna dziewczyna – nie omieszkała wtrącić Patrycja. - Prawda. Tylko niepotrzebnie bawisz się w to dziennikarstwo. - Dlaczego mama tak uważa? - Bo to nie jest poważny zawód. Ja już telewizora prawie wcale nie włączam, bo nie mam siły słuchać tych różnych głupot. Patrycja skończyła Szkołę Główną Handlową. Wprawdzie krótko, ale pracowała w międzynarodowej korporacji i zarabiała całkiem przyzwoite pieniądze. Zrezygnowała, gdy wciągnęło ją dziennikarstwo. Matka nie pochwalała jej decyzji i nigdy nie próbowała tego ukrywać. W obawie, aby nie doszło do rodzinnej scysji, zmieniłem temat i zacząłem opowiadać o naszej pracy nad przewodnikiem. Zajęcie to miało sporo wspólnego z dziennikarstwem, ale ciotce wydawało się znacznie mądrzejsze i pożyteczniejsze. - Chętnie przeczytam tę waszą książkę – obiecała. - Przewodnik napisze Patrycja – sprostowałem skromnie. – Ja tylko robiłem zdjęcia. Moja rola jest skończona. Siostrzyczka popatrzyła na mnie trochę dziwnym wzrokiem. - Nie mów hop, póki nogi w smole – przestrzegła. – Znajdą się i dla ciebie kolejne zadania. Już ja o to się postaram. Zabrzmiało to dość tajemniczo, lecz chwilowo nie wnikałem, o jakie zadania chodzi. Tymczasem ciotka opowiadała o swoich kłopotach, a właściwie o jednym, który nazywał się Walerian, był kotem, mieszkał w Węgorzewie, a jego właścicielka od kilku dni przebywała w sanatorium. - Wszystko wyszło nie tak – narzekała. – Naprawdę nie wiem, co zrobić. Kocurem pod nieobecność jego pani obiecała zająć się mieszkająca w Węgorzewie przyjaciółka ciotki Doroty. Tak się jednak zdarzyło, że nie dalej jak wczoraj potknęła się, złamała nogę i siedzi unieruchomiona w domu. Nieszczęsny Walerian w ten sposób został bez opieki. - Niech ta cioci koleżanka weźmie go do siebie – poradziłem, bo takie rozwiązanie wydawało się najprostsze. - Nie może wziąć, bo jej wnuczka ma uczulenie na sierść. A ja przecież nie będę codziennie dojeżdżać do Węgorzewa, żeby zajmować się kotem. Myślę i myślę, nic nie przychodzi do głowy. Cóż, problem wydawał się nierozwiązywalny. Tak przynajmniej myślałem, bo Patrycja najwyraźniej uważała inaczej. - Krzysiek! – rzuciła krótko.
- Co Krzysiek? – nie zrozumiała jej matka. - Krzysiek może zająć się kotem – oznajmiła z uśmiechem, który wydał mi się wyjątkowo złośliwy. Z oburzenia omal nie zerwałem się z krzesła. - Co ty wygadujesz? – zawołałem. – Przecież jutro wracamy do Warszawy. Sama tak ustaliłaś. Nie traciła spokoju. - Ja wracam, ale ty wcale nie musisz. Żadne obowiązki cię nie gonią. Z czystym sumieniem możesz zostać. - Nie będę kocią niańką! – protestowałem. – Wybij to sobie z głowy i to już. Skąd wzięłaś taki kretyński pomysł? - Nie kłóćcie się, dzieci – mitygowała nas ciotka. – Jak Krzysio mówi, że nie może zostać, to nie może. - A właśnie, że może – upierała się Patrycja. Sytuacja zrobiła się dość absurdalna. Naprawdę nie miałem ochoty zajmować się cudzym i nieznanym mi sierściuchem. Na szalę rzuciłem wyjątkowo, jak mi się wydawało, poważny argument. - Niedawno mówiłaś – przypomniałem – że jeszcze muszę popracować nad przewodnikiem. Tak szybko zmieniłaś zdanie? - Wcale nie zmieniłam. - W takim razie kot czy przewodnik? Co jest ważniejsze? Musisz się zdecydować. - Jedno i drugie. Chciałem zapytać, jak sobie wyobraża taki mariaż, lecz mnie uprzedziła: - Masz przecież laptopa? - Doskonale wiesz, że mam. - I problem z głowy. Włączysz laptopa, a kot usiądzie ci na kolanach. Połączysz przyjemne z pożytecznym. Ciągle oponowałem, w dodatku nabrałem pewnych podejrzeń. - Ty już wcześniej wiedziałaś o tym cholernym Walerianie – zarzuciłem, gdy ciotka na krótko wyszła do kuchni. Nie próbowała zaprzeczać. - Mama rano opowiedziała mi przez telefon. - I wszystko z góry ukartowałaś – atakowałem dalej. – W twierdzy Boyen powiedziałaś, że masz jakiś pomysł. Chodziło ci o mnie. Chcesz, żebym został w Węgorzewie i zainteresował się śmiercią tego Feszczuka. Chyba się nie mylę? - Nie mylisz się ani trochę – przyznała z rozbrajającym uśmiechem. - O czym tak rozmawiacie? – ciotka wróciła z kuchni. Chociaż, nie prosiłem przyniosła mi drugie piwo. - Krzysiek właśnie zgodził się zająć Walerianem – zakomunikowała Patrycja. - Naprawdę? Tak się cieszę. Zaraz zadzwonię do koleżanki, a jutro pojedziemy do Węgorzewa, żeby dała klucze od domu pani Felicji – dowiedziałem się, że tak na imię ma przebywająca w sanatorium właścicielka kota. Na protesty było za późno, klamka zdążyła zapaść i nic już na to nie mogłem poradzić. Zapytałem więc tylko, dlaczego kocur ma na imię Walerian i jak wygląda. - Nigdy go nie widziałam i nie wiem, jak wygląda – odparła ciotka. – A Walerian, to dlatego, że lubi pewne kropelki. Takie, co ludzie biorą na uspokojenie. „Tego mi brakowało do szczęścia” – skonstatowałem w duchu. Miałem zajmować się kotem narkomanem. Trudno o bardziej niewdzięczne zadanie, więc w czarnych barwach widziałem swoją przyszłość.