Andrzej Irski
Kronikarz z UPA Wstęp Nie wiadomo, gdzie kończyła się łuna pożaru, a gdzie zaczynał się brzask majowego poranka. Wydawało się, że cały świat pogrążył się w rozszalałej czerwieni przetykanej kłębami gęstego i gryzącego dymu, który niósł się daleko nad połoniny pyszniące się świeżą, wiosenną zielenią. Śladu już nie pozostało po słomianych strzechach, teraz z trzaskiem pękały drewniane krokwie. - Piekło! – bławatnyj „Ostap” bezskutecznie szukał w kieszeni papierosa. - Co mówiłeś? – stojący obok czotowy „Brodycz” podsunął mu posrebrzaną papierośnicę. - Mówiłem, że tak musi wyglądać piekło – powtórzył w zadumie. Sotnia „Bira” kończyła właśnie kilkudniowy rajd. Tym razem unikała potyczek z wojskiem, omijała z daleka milicyjne posterunki. Zadanie było zupełnie inne. Przyniesione przez łączników rozkazy brzmiały jasno i wyraźnie – należało spalić, zrównać z ziemią bieszczadzkie wioski, z których wysiedlono dotychczasowych mieszkańców. Nic nie mogło wpaść w ręce przeklętych Lachów. - Co ty dzisiaj taki dziwny? – „Brodycz” uważniej przyjrzał się towarzyszowi. – Nie pierwszą wioskę palimy i nie ostatnią. „Ostap” dłuższą chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Masz rację, że nie pierwszą – odparł wreszcie. – Ale wcześniej to były polskie wioski. A teraz palimy nasze. Czotowy przyjaźnie poklepał go po ramieniu. - Naszych już tutaj nie ma – powiedział. – Jak wyrżniemy wszystkich Lachów i bolszewików, to wrócą i pobudują się na nowo. - Miałem tutaj krewnych – nie rezygnował „Ostap”. – Tam był ich dom – wyciągniętą ręką wskazał jedno z już dogasających pogorzelisk. - Marudzisz jak stara baba. Rozkaz to rozkaz - wyraźnie dał do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Bławatnyj, czyli sierżant Ukraińskiej Powstańczej Armii, zamilkł. W sumie nawet lubił „Brodycza”, ale wiedział, że z tamtym nie sposób dyskutować. Dla czotowego wszystkie