JAKA JEST ROLA OBYWATELEK I OBYWATELI WE WSPÓŁCZESNYM DZIENNIKARSTWIE? W jaki sposób opisywać globalne i lokalne problemy w oddolny i zaangażowany sposób?
Roman Kurkiewicz
Szkoła Letnia (FMS, FZZ, OPZZ) Zegrze 16.08.2014
Dzień dobry państwu, moja wypowiedź nie będzie wykładem, gdyż wydaje mi się, iż byłoby to bez sensu. Proponuję formę mieszaną, różnorodną, taką jakie są dzisiaj media. Będzie to raczej nieakademicka, bardziej praktyczna opowieść o współczesnych mediach. Czy mogą być czym są? Jak funkcjonować w nich z radykalnie trudną tematyką, której nie lubią i której unikają, albo wobec której są wrodzy. Mam na myśli szeroko rozumianą tematykę społeczną, w tym związkową. Chciałbym żebyście państwo reagowali na gorąco i pytali o drobne i fundamentalne rzeczy. Będzie to pewnego rodzaju rozmowa, w której będę starał się podzielić się swoimi doświadczeniami czy przemyśleniami na temat tego, co z mediami można robić i tego jaka jest obecna sytuacja w mediach jeśli chodzi o zmaganie się z tymi tematami, w które wy angażujecie się na co dzień. Powiem dwa słowa o swoim doświadczeniu medialnym. Myślałem, że jestem głównie redaktorem, czyli osobą która albo redaguje teksty albo przygotowuje programy, albo redaguje książki, organizuje pracę dużych lub mniejszych zespołów redakcyjnych. To jest duża część mojego doświadczenia zawodowego w bardzo różnych mediach, tzn. właściwie we wszystkich rodzajach mediów – tradycyjnych, czyli papierowych, drukowanych, również w dziennikach. Przez 6 lat, od 1989 do 1995, pracowałem w „Gazecie Wyborczej”, potem w latach 00. w „Życiu Warszawy”, które wtedy umierało. Umarło już nie za mojego pobytu tam. Zresztą ciekawa jest rozmowa o tym jak kapitaliści wchodzą w media. Mogę przytoczyć pewną anegdotę. Właścicielem „Życia Warszawy” był wtedy jeden z najbogatszych Polaków, znany kierowca rajdowy Michał Sołowow. Jest on potentatem na rynku deweloperskim – obecnie również na rynku finansowym. Miał on w życiu dwie fantazje prasowe. Pierwszą był „Przekrój” w Krakowie, którego przez rok był właścicielem. Nie miał żadnego pomysłu. Drugie było „Życie Warszawy”, z którego chciał zrobić ważny, ogólnopolski dziennik i zarabiać z niego pieniądze. Utopił tam sporo kasy i w końcu „Życie Warszawy” umarło. Anegdota jest następująca: bardzo się lubiliśmy, ale on nie przyjął mojej wersji robienia „Życia Warszawy”, które mogło być ważną gazetą, bo Warszawa jest jedynym miastem w Polsce, gdzie liderem sprzedaży dzienników nie jest lokalna gazeta. We wszystkich dużych miastach w Polsce gdzie wychodzi lokalna gazeta to ona wygrywa na przykład ze sprzedażą „Gazety Wyborczej” „Rzeczpospolitej” itd. Warszawa jest jedynym miejscem gdzie tak nie było. On chciał zrobić z tego ogólnopolską gazetę. Nie bardzo chciał się przekonać do argumentu, że „Życia Warszawy” nikt nie będzie kupował ani w Katowicach, Szczecinie, Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku. Kiedyś wziął mnie na bok i mówił z troską – panie Romku, niech mi pan powie jak to jest. Wykupiłem fabrykę tektur i zmodernizowaliśmy linię produkcyjną. Po trzech miesiącach osiągnęliśmy 8% na rynku sprzedaży kartonu, po 12 miesiącach byliśmy liderem. Teraz budujemy drugą fabrykę. To są różne opakowania kartonowe Robimy tam też nadruki. Niech mi pan coś powie. Tutaj papier i tutaj papier. Tutaj nadruk i tutaj nadruk. Dlaczego karton idzie, a „Życie Warszawy” nie idzie? Media nie są po prostu nadrukiem na papierze, albo treścią wypowiadaną czy pisaną w Internecie czy w radiu i telewizji. Dramatem części polskich mediów, które zostały sprywatyzowane jest to, że kupują je ludzie, którzy uważają, że to jest taki sam biznes jak inne. Oczywiście, że gazety, telewizje, radia czasem są biznesem. Często, albo nawet coraz częściej. Natomiast pytanie o rolę mediów też w kontekście tej tematyki, którą państwo się zajmujecie to zupełnie inne pytanie. Chciałem trochę opowiedzieć o dwóch modelach mediów. Pierwszy jest w zasadzie utopijny, idealny. W tej utopijnej wizji media są formą ludzkiej aktywności, czy aktywności pewnego społeczeństwa – niektórzy powiedzą narodu – takiej czy innej wspólnoty, która ma za zadanie kilka podstawowych rzeczy, na przykład kontrolowanie władzy. Czy władza działa w sposób uczciwy, przejrzysty, skuteczny, korzystny dla nas? A może korzystny dla konkretnych grup ludzi? Rolą mediów jest sprawdzanie tego, podsuwanie nowych rozwiązań, bycie krytycznym obserwatorem tego, co się dzieje. Można powiedzieć, że w jakimś sensie gdzieś w mediach ciągle pozostaje drobny ogień takiej krytyczności. Ale na pewno nie jest to dzisiaj rola dominująca. Chorobą mediów jest to, że media przede wszystkim są dzisiaj biznesem. Co to oznacza? To oznacza, że dziś właściwie niemal wszystkie media muszą budować swój status, swoje poczucie bezpieczeństwa i możliwość funkcjonowania na tym, że zarabiają pieniądze. Przeważnie te pieniądze zarabiają nie na tym, co i jak mówią, tylko jak dużą przyciągają grupę osób gotowych za nie płacić. To oznacza, że jeśli kryterium sprzedawalności, oglądalności, słuchalności jest absolutnie pierwotne, to wtedy właściwie media nie mogą wypełniać tej pierwszej roli, o której powiedziałem, bo muszą być raczej rozrywkowe, powierzchowne, lekkie niż poważne czy krytyczne i zastanawiające się nad bolesnymi
problemami. Bolesne problemy generalnie lepiej jest usunąć na bok. Nie wszystkie społeczności, nie wszystkie państwa radzą sobie w ten sam sposób jak Polska. Polska ze swoim nowym kapitalizmem jest pewną karykaturą jeśli chodzi o media, ponieważ ten model jest wszechobowiązujący. W wielu krajach europejskich mówimy o tak zwanych starych demokracjach czy starej Europie. Ten model jest wymieszany, na wszystkich innych płaszczyznach, tak jak i na rynku mieszkaniowym, czyli na przykład struktura własności mieszkań jest różnorodna, są mieszkania własnościowe, ale duże gro zajmują mieszkania spółdzielcze, jeszcze istotną częścią są na przykład mieszkania komunalne. Tak samo jest z mediami – są różne media publiczne, które mają do odegrania niebagatelną rolę. Powiem krótko dlaczego w Polsce właściwie nie mamy mediów publicznych, które to media są właściwie i ustawowo i misyjnie zobowiązane do tego, by się trochę zajmować tą rolą, o której powiedziałem na początku. Nie mamy mediów publicznych – choć formalnie je mamy – z tego powodu, że wszystkie media publiczne w Polsce walczą o pieniądze na swoje życie, o funkcjonowanie na rynku reklamowym, co sprawia, że po prostu nie są niezależne. Ta niezależność przekłada się czasem twardo, czasem miękko. One nie mają też niezależności z powodów politycznych, czy na przykład takich, że skład rad nadzorczych, kierownictwa jest jakoś tam osadzony w istniejącym establishmencie politycznym. Ale podstawowa zasada, która odbiera mediom publicznym rolę kontrolującą, inspirującą, o której wspomniałem, sprawdzającą, rozliczającą, jest to, że każde z tych mediów – właściwie dzisiaj mówimy o telewizji i o radiu – to są podmioty, które muszą walczyć na pół-wolnym rynku o reklamę. Dopóki muszą walczyć o reklamę by przeżyć nie mają możliwości wypełnienia tej misji. To wygląda tak na przykładzie prostego programu motoryzacyjnego, że powszechnym szacunkiem i uznaniem telewidzów i telewidzek cieszy się w Europie brytyjski program Top Gear , który nie jest obiektywnym programem, ale jest pasjonującym widowiskiem. Istotą sukcesu tego programu jest to, że nadaje go stacja, która nie sprzedaje reklam. Co to oznacza? Oni mogą powiedzieć każde chamstwo, prawdziwe czy nieprawdziwe, merytoryczne, mniej merytoryczne o każdym samochodzie i to im uchodzi na sucho. W Polsce to się odbywa tak – a pracowałem w kilku różnych telewizjach i prywatnych i publicznych, gdzie robiliśmy różne programy motoryzacyjne – że jak dziennikarz odważy się powiedzieć, że w nowym modelu Skody klamka przy tylnych drzwiach nie działa najlepiej to następnego dnia szef marketingu dzwoni do szefa ekonomicznego stacji i mówi, że nasz budżet reklamowy w przyszłym roku przesunęliśmy gidzie indziej, bo przesadzacie. Ta wolność czy to ograniczenie nie zawsze jest widowiskowe. To są miękkie rzeczy, różne interesy związane z tym, że reklamodawcy przypływają i odpływają. Generalnie uzależnienie od zdobywania reklam pozbawia pazura krytycyzmu, które media powinny mieć. W tym sensie jest źle, bo tylko media publiczne mogą wyznaczać pewien wysoki standard. Ja nie uważam, że wszystkie media powinny być publiczne, ale to, że ich de facto w ogóle nie ma to bardzo źle, bo nie ma pewnego standardu, pewnych reguł postępowania i przedstawiania opowieści o świecie, które są wzorcem, od którego można się odbijać na różne strony. Polska jest w tym sensie przykładem zmarnowanej szansy i tego, że to kryterium opłacalności, de facto zysku, bilansowania się wydatków i kosztów jest ponad wszystkim innym. To kompletnie destruuje media. Można powiedzieć, że media publiczne, które – za chwilę o tym powiem – w jakimś sensie są do zastąpienia przez coś co często nazywa się dziennikarstwem obywatelskim albo robionym przez środowiska organizacji pozarządowych, po prostu tak nie funkcjonują. A można powiedzieć, że media są tez pewnym rodzajem służby publicznej, do której mamy prawo jako obywatele. Ale państwo pozbyło się jako jednego z wielu obowiązków również tego. Można powiedzieć, że jak mamy prawo do bezpieczeństwa mamy policję. Mamy prawo do opieki zdrowotnej i jakiś tam niezbyt zdrowy ale jednak system opieki zdrowotnej. Mamy prawo do edukacji i system, w którym szkoły publiczne są raczej kopciuszkiem. Tak samo mamy prawo do mediów publicznych, do pewnej opowieści, której nie rozlicza się na krótko terminowy zysk. To jest takie trochę wołanie na puszczy, bo przez 25 lat nie udało się usamodzielnić mediów publicznych. Nie udało się żadnej kolejnej ekipie zbudować ustawy, która by gwarantowała funkcjonowanie finansowe mediów. To zawsze bardziej opłaca się każdej kolejnej ekipie – włożenie swojego człowieka, czy pięciu, do telewizji w odpowiednie miejsce. Ich korzyści są wtedy bardziej wymierne. Jak to się przekłada na tematy, które są dla Państwa ważne? Tak, że są one właściwie spychane w niebyt. Po pierwsze mamy dyktaturę czasu. W telewizji możemy robić krótkie rozmowy i programy. Trzeba szybko mówić. W gazetach mamy ograniczenie wielkości tekstu, gdyż gazety są sformatowane.
Tygodnik „Polityka” to tygodnik właściwie mainstreamowy, o którym można powiedzieć, że oprócz tego, że jest radykalnie neoliberalny w myśleniu gospodarczym to często dopuszcza się ekscesów, które umieszczają go gdzieś w środkowo socjaldemokratycznej optyce. Niewątpliwie jest tak z racji jego historii, ale też z racji pewnego typu temperamentu. „Polityka” ma jasno sformatowany każdy rodzaj tekstów. Tekst reportażowy nie może być dłuższy niż 4 strony czy 4 kolumny. Tego nie da się przekroczyć. Światowe media nie mają takich ograniczeń. Obserwujemy model, w którym gazety i wszystkie inne media same narzucają sobie ograniczenia, które są związane z tym, że muszą walczyć o jak najszerszą grupę czytelniczą, oglądającą czy słuchającą. Czy to można zmienić? Myślę, że to bardzo trudne pytanie. Wiadomo – można zmienić model mediów publicznych. To jest do zrobienia, tylko trzeba by uznać, że chodzi o media publiczne, państwowe, a nie partyjne. To jest kompletnie inne pojęcie. To znaczy, że te media są niezależne od zmieniającej się władzy i każdej z tych władz patrzą na ręce. Już nawet się nie dziwimy, że kolejne rządy nie chcą mieć kogoś, kto w taki sposób ich kontroluje. Niedobrze, że nie chcemy wywierać nacisku na władzę. W optyce sprzedawalności większość poważnych, trudniejszych tematów, albo takich, które podważają jakoś istniejący status rzeczy – na przykład opowieść o związkach zawodowych w Polsce – jest paradoksalnie bardzo trudna, bo związki zawodowe wypadły z obiegu powszechnej akceptowalności. Są niezbywalnym składnikiem systemu, rynku pracy, kultury pracy, prawa pracy. Prawo pracy ma w Polsce złą opinię, którą udało się sprzedać przez ponad 20 lat mówienia, że właściwie osobą wzorcową dla naszej pracy jest pracodawca, a nie pracownik i ważne są prawa pracodawcy a nie pracownika. Teraz opowieść o tym, że związki zawodowe są istotnym instrumentem w funkcjonowaniu gigantycznej części naszej aktywności jaką jest praca jest bardzo trudne. Szczególnie, że w Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem postpolityczności. Wszystko co polityczne zyskało twarz partyjności. Polityczność jest ważna – nasze relacje w pracy i relacje międzyludzkie mają wymiar polityczny. Nasza kultura też jest polityczna. Tutaj mówi się: „nie zajmujmy się związkami, bo one są polityczne, czyli partyjne bo jest Duda, czy jeszcze inni rozrabiacy”. Mamy też w mediach obserwowalny obraz kryminalizowania różnych form oporu społecznego. Związki zawodowe właściwie są dzisiaj traktowane jak rodzaj warcholstwa. Nie są elementem, który stabilizuje system i zapewnia ważne rzeczy wszystkim pracującym, nie tylko członkom i członkiniom związków zawodowych, ale jest czymś, co rozsadza system. To jest bardzo ciekawe, ponieważ dziennikarze jako klasa należą do grupy uprzywilejowanej transformacją. Są beneficjentami tego systemu, a sam finansowy system funkcjonowania sprawia, że są zainteresowani tym, by ten model funkcjonował. Pracowałem w „Gazecie Wyborczej”, którą stworzyli ludzie w 95% związani z tak zwaną podziemną Solidarnością – czyli związkiem zawodowym, jak by nie patrzeć – którzy przez 20 lat nie pozwolili na powstanie związku zawodowego w „Gazecie Wyborczej”. Chodzi o osoby, które ryzykowały swoje życie, wolność, a niektóre z nich siedziały w więzieniu za związek zawodowy Solidarność. Jak zaczęli robić gazetę, która jest biznesem, mówili: „po moim trupie powstanie tu związek zawodowy”. Ostatecznie nie powstał dopóki szefową gazety była Helena Łuczywo, czyli prawdziwa szefowa „Gazety Wyborczej”, bo Adam Michnik jest tytularnym szefem, ale całe imperium, zarówno „Gazety” jak i „Agory”, stworzyła Helena Łuczywo. Osoba, która była związana z opozycją przed '80 rokiem, potem pracowała w zarządzie regionu Solidarności itd. Następnie prowadziła największy niezależny tygodnik czyli „Tygodnik Mazowsze”. Gdy powstała „Gazeta Wyborcza” podnosiły się głosy: „może załóżmy związek zawodowy? Nasza firma wyrosła z tej tradycji”. Pomysłodawcy byli brani na dywanik i wyczołgiwali się po tych rozmowach. Dzisiaj Helena Łuczywo, która odeszła z „Gazety” parę lat temu patrzy na to inaczej, ale przedtem była najwspanialszym kapitalistą, jakiego można sobie wyobrazić, który nie pozwala na funkcjonowanie wewnątrz tego systemu instrumentów, które mogą coś ograniczać, czegoś chcieć czy zakłócać ten błyskawiczny tok decyzyjny, bo trzeba przez to porozmawiać czy coś uzgodnić. Media generalnie akceptują obecny system, bo doskonale z tego żyją. Nie jest w interesie mediów jako interesu podważanie reguł biznesu, który funkcjonuje w wygodny dla nich sposób. Czy alternatywą jest na przykład robienie rzeczy poza mainstreamem? Chodzi tu o dzienniki opinii czy ileś tam malutkich portali lewicowych, związkowych itp. Można powiedzieć, że to nie jest prawdziwa alternatywa. To jest najczęściej obieg informacji dla wąskiego grona ludzi o tych samych przekonaniach. Rolą mediów jest rozrzucanie pewnego wirusa i kontestacyjnej zarazy. To się dzieje z dużym trudem. Dlaczego strona lewicowo-związkowa nie wydała z siebie żadnej mocniejszej inicjatywy? Z różnych powodów. Może również z tego powodu, że ciągle pokutuje przekonanie, że to jest zamknięty rynek i że tego nie można
zrobić. Prawica tak się nie hamuje. Telewizja Republika, która na szczęście ma fatalne efekty względem oglądalności, nie boi się podjąć próbę. Nie bali się także brania pieniędzy od państwa kiedy byłą taka możliwość by budować telewizję Puls czy inne tego typu przedsięwzięcia, bo wiedzieli, że media są strasznie ważne. Cała ta lewicowa czy lewicująca strona, mająca uznanie dla roli związków zawodowych czy organizacji, które w jakimś sensie kontestują sam system z taką determinacją w tej kwestii nie występuje, co niestety nie jest dobre. Co można zrobić? Istnieje kilka podstawowych strategii. Jedną z nich jest strategia zaprzyjaźnienia się poprzez osobiste kontakty. W ten sposób działają NGO. Każda organizacja pozarządowa ma pięć, a niektórzy pięćdziesiąt zaprzyjaźnionych dziennikarzy i dziennikarek w całej Polsce. Jak coś robią to wysyłają do nich informację zredagowaną tak, by dziennikarz nic nie musiał robić. Dziennikarze to grupa zawodowa, która najchętniej nie robiłaby nic, więc bardzo chętnie korzysta z gotowych materiałów które potem publikuje pod swoim nazwiskiem i dostaje za to pieniądze. To jest jedna z tych strategii. Przeważnie sprawdza się ona marnie, dlatego, że tematy, które są trudniejsze, bardziej bolesne czy kontrowersyjne po prostu nie trafiają do mediów, bo są zbyt skomplikowane. Słynny dogmat mediów, który wyraził kiedyś expressis verbis Grzegorz Miecugow głosi, że media dlatego są głupie i powierzchowne, bo tacy są ich odbiorcy. To jest teza, z którą głęboko się nie zgadzam. Uważam, że odbiorcy absolutnie przerastają tych, którzy robią media oczekiwaniami i kompetencjami, tylko media im tego nie dają, bo nie mogą przyznać się same sobie, że po prostu robią biznes. Skoro informacja i przekaz jest towarem, to oni muszą go po prostu sprzedać, a nie zachęcić do myślenia, krytyczności itd. Z jednej strony mamy strategię prywatną - ktoś napisze do znajomego itd. Z drugiej strony są jednostki, które gdzieś się przebijają i uczestniczą w mediach. Z trzeciej strony najpoważniejszą próbą zmagania się z tym tematem jest budowanie własnego obiegu informacji, własnego kanału i portalu. Obecny tradycyjny podział mediów na media elektroniczne, papierowe albo telewizję czy radio jest kompletnym anachronizmem. Wszystkie te rzeczy właściwie funkcjonują na równym poziomie. Portal zalewa kartkę i telefon komórkowy, pendrive'a itd. Wszystko to trzeba robić naraz. GŁOS: Co ze strony medialnej jest najbardziej bolesne w kontaktach ze związkami? ROMAN KURKIEWICZ: Związki zawodowe w mediach mainstreamowych nie pasują do akceptowalnego modelu państwa. One psują ten obraz, w którym najważniejszy jest pracodawca, który daje pracę innym. Jest więc właściwie dobroczyńcą. To jest wizja państwa, w którym odtworzona jest formuła folwarku z czasów pańszczyzny, gdzie pan daje pracę chłopom, a oni nie mają co pytać tylko pocałować w rękę i dziękować, że w ogóle mogą coś robić. Media generalnie funkcjonują w takim modelu. Najważniejszy jest „fabrykant”, który też dyktuje wszystkie prawa. Ta cała rewolucja, która trwała mniej więcej 150 lat, w której zdobyto prawo do ośmiogodzinnego, pięciodniowego tygodnia pracy, gdzie walczono o zakaz pracy dla dzieci, gdzie walczono o prawa kobiet na rynku pracy itd. ona właściwie w Polsce została przez te 20 lat kompletnie rozwalona ideologicznie – w tym sensie te związki zawodowe okazują się w przekazie medialnym chorobą, a nie elementem zdrowego organizmu. W żadnym kraju europejskim, który nie jest postsocjalistyczny, czyli postradziecki, tak to nie funkcjonuje. Czytamy ze zdumieniem, że w którymś z krajów – nie pamiętam czy to była Norwegia czy Szwecja – związek zawodowy budowlańców strajkuje, bo 30 budowlańców z Polski dostało za małe pieniądze. Wyobraźmy sobie sytuację, w której w Polsce ktoś strajkuje bo Ukraińcom ktoś nie zapłacił. Polska oficjalnie opowiada historię o przyjaźni z Ukrainą, bo pozwala to nam być antyrosyjskimi. Natomiast codzienność traktowania Ukraińców na rynku pracy wygląda – mało by rzec dramatycznie – to jest skrajny wyzysk. W zasadzie mówi się o zasadzie braku szóstej pensji, która polega na tym, że wszyscy ci, którzy pracują w Polsce właściwie systemowo nie otrzymują szóstej pensji, ponieważ pracodawca, który ich zatrudnia wie, że po pół roku muszą wrócić na Ukrainę żeby zawalczyć o przedłużenie wizy. Polskie państwo w ogóle się tym nie interesuje. Traktowanie kobiet z Ukrainy pracujących w Polsce jest jeszcze gorsze. Ilość oficjalnych systemów, które regulują możliwość zatrudnienia właściwie to uniemożliwia. To jest też przypadek człowieka mediów, który identyfikuje się z lewicą – Jacka Żakowskiego, który parę lat temu postanowił oficjalnie zatrudnić ukraińską opiekunkę do swojego małego dziecka. Uznał, że należy uczciwie uregulować zasady pracy. Nie dotyczy to akurat związku zawodowego, ale pewnych praw pracowniczych. Próbował wejść w tę całą
procedurę. Okazało się, że niestety, osoba, którą chcą zatrudnić skończyła wyższe studia na Ukrainie. Teraz żeby ją zatrudnić jako opiekunkę do malutkiego dziecka, rocznego czy dwuletniego, okazało się, że konieczna jest nostryfikacja dyplomu przez polską uczelnię, a więc przetłumaczenie wszystkich dokumentów, opisanie studiów, poszczególnych przedmiotów i ustalenie czy polska uczelnia akceptuje tę formę wykształcenia. Jaki to ma związek z jej pracą jako opiekunką? Żaden. Związki zawodowe są dziś po prostu w mainstreamowej opinii zawalidrogą. Psują tę wizję, w której to pracodawca wie najlepiej jak ma wyglądać praca. Mainstream i duża część dziennikarzy zachwyca się różnymi formami przemocy na świecie. Na Majdanie dochodziło do ostrej walki – po jednej i drugiej stronie ginęli tam ludzie. Jak w Polsce związkowcy zapalą przed sejmem jedną oponę to przez tydzień pokazuje się to jako III wojnę światową. Czy jest w tej jakaś miara ocenie? Nie ma. Skąd się bierze ta dysproporcja? Związki zawodowe jako instytucja państwa i rynku pracy zostały właściwie i w dużej mierze są dziś w Polsce traktowane jako patologia życia gospodarczego i pracowniczego. Jak to się stało? Na pewno nie przez przypadek. Doprowadził do tego rodzaj merytoryki, za którą generalnie odpowiadają się prócz polityków media. Powoli zaczyna się to zmieniać. Powoli. Ale problemem jest też to, że ta wiara w to, że związek zawodowy pozwala mi pracować w sposób bardziej cywilizowany nie jest powszechna wśród pracowników, bo udało się sprzedać – i może to jest najgorsze – tę fałszywą, przedziwną opowieść o tym, że każdy z nas jest kowalem własnego losu. Jak będzie ciężko pracował to odniesie sukces. Żadna wspólnota, która go obroni kiedy będzie słabszy po prostu nie jest potrzebna. Bardzo ciekawym wątkiem tej historii jest wątek, który pojawił się w autobiografii Prof. Karola Modzelewskiego – jednej z najważniejszych postaci lewicy lat 60., 70., 80., opozycji solidarnościowej. Chodzi o strajki, które zrodziły ruch społeczny Solidarność. Dotyczy to sporu dotyczącego formy organizacyjnej związku Solidarność około roku 1980. Czy ma być ogólnopolską organizacją związkową ponadbranżową i ponadregionalną? Czy ma być Solidarność mazowiecka, krakowska, wielkopolska, szczecińska, albo solidarność górników itd. Cała ta wierchuszka z Wałęsą i wszystkimi, którzy rozgrywali albo wspomagali solidarność z prof. Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim i ówczesną władzą, właściwie była gotowa przyjąć wariant, że każdy zakład ma mieć swój związek. Modzelewski, po pierwsze dzięki swojej wiedzy, po drugie inteligencji, po trzecie determinacji, stwierdził, iż to by ich wtedy zgubiło. Wartością tego związku jest to, że silniejszy walczy o słabszych. Jeżeli nie będziemy mieli ogólnopolskiego związku, który ma siłę i moc stanięcia w obronie małych zakładów pracy, albo mniejszych grup zawodowych, to przegramy. Modzelewskiemu udało się to zrobić za pomocą fortelu. Nie przekonał ich w otwartej dyskusji – to jest piękny przykład robienia polityki w ogniu walki – on miał doświadczenia w polityce wiecowej wyniesione jeszcze z '56 roku. Obecnie Polska ma restrykcyjną ustawę o związkach zawodowych z ograniczoną możliwością walki o prawo do strajku. To jest cała gigantyczna procedura, z jednej strony zniechęcająca, z drugiej strony długotrwała. Najgorszą rzeczą jest to, że nie posiadamy wspólnego organizmu, który wtedy istniał. To jest dramatyczna rzecz. Można powiedzieć, że na rzecz zmiany obecności związków zawodowych i w języku mediów i po prostu w realnej polityce przemawia kryzys. Wimy, że nie jest już tak, jak to brzmi w opowieści mediów o polskim rynku pracy. Związek zawodowy pojawia się jako coś koniecznego, niezbędnego i przydatnego. Ta walka będzie jeszcze długo trwała. Ten moment kapitalizmu jest bardzo dotkliwy dla związków. Szczególnie, że trzeba pamiętać, że ci, którzy nie są zainteresowani funkcjonowaniem związków zawodowych, bo nie zasypiają gruszek w popiele – działają, mówią są obecni w mediach. Chodzi o przedstawicieli dużych organizacji pracodawców czy o fundacje takie jak Lewiatan, Centrum Smitha, FOR Balcerowicza. Oni są cały czas w bardzo mocnej ofensywie. Związek zawodowy pokazany jest jako szkodnik dla zdrowego organizmu pracy. GŁOS: Jaka jest świadomość odnośnie tej kwestii szeregowych pracowników mediów? ROMAN KURKIEWICZ: Zerowa. Statystycznie nie istnieję. GŁOS: Chodzi mi o to, czy szeregowy pracownik telewizji publicznej ma świadomość tego, że silny związek zawodowy działa na jego korzyść, bo nie przebija się retoryka pro związkowa w jakichkolwiek mediach, ale z drugiej strony mamy jakieś relacje na żywo. Są inicjatywy oddolne, które poszły gdzieś w
przekazie. ROMAN KURKIEWICZ: Znów pojawia się tu sytuacja kryzysowa w telewizji publicznej, która między innymi polega na tym, że telewizja publiczna outsourcinguje pracowników. Podobnie ze sprzętem, który wynajmowała na zewnątrz – chodzi o to by publiczne pieniądze wypchnąć w prywatne ręce na zewnątrz. Dzisiaj są całe grupy ludzi, po 500 pracowników, dziennikarzy redaktorów, które ma przejąć po przetargu firma zewnętrzna, zdejmując obciążenia z samej telewizji. Można powiedzieć, że tutaj związki zawodowe, które stawiają ten opór mogłyby być przeciwwagą. Problem polega na tym, że w telewizji działa 27 związków zawodowych. Działają dokładnie na tej zasadzie, która prowadziła do rozbicia sił związków zawodowych w Polsce. Jest związek zawodowy operatorów, realizatorów, montażystów, redaktorów. Bardzo ciekawe, że ci wszyscy, którzy wprowadzali tę prawicową opowieść kapitalizmu, gdy pracowali w telewizji i poczuli się zagrożeni zwolnieniem błyskawicznie na siłę zakładali związek zawodowy, w którym byli szefami, bo to ich chroniło przed zwolnieniem. Bardzo chętnie korzystali z mechanizmów, które w proty sposób ich broniły. Co to znaczy? Siła tych rozdrobnionych związków, nawet tej telewizji publicznej, jest słaba i wyraźnie widać, że ten opór daje się tam zniszczyć czy złamać. Natomiast generalnie dziennikarze i świat mediów są odbiciem społeczeństwa. Wybierani politycy w jakimś sensie są reprezentatywnym odbiciem nastawienia i myślenia społeczeństwa. W tym sensie większość polityków i partii politycznych w Polsce jest właściwie prawicowych, a gospodarczo niemal bez wyjątku prawicowych, a tam związki zawodowe są widziane w polskiej perspektywie bardzo źle. Tak samo jest z mediami – one są identyczne. Większość ludzi mediów odzwierciedla po prostu powszechne poglądy, to nie jest żadna niespodzianka. Co prawda, w wielu krajach ten głos oporu jest mocniejszy, ale w Polsce niestety nie. GŁOS: Myślę, że istotne jest tez mówienie o patologiach. Nie wiem czy to prawda, że często młodzi dziennikarze płacą za parę godzin praktyki. ROMAN KURKIEWICZ: To się chyba skończyło, natomiast mamy dwa zjawiska: staży bezpłatnych, które są regułą, a które są de facto wykorzystywaniem ludzi. Staże, które trwają trzy miesiące albo rok. Przez rok ma się niewiarygodnie oddanego pracownika, który jest na każde wezwanie, który zrobi to, co mu każą, bo inaczej nie skończy stażu i nie będzie miał szansy na jakąkolwiek umowę. To jest rodzaj miękkiego formatowania – wydawałoby się miękkiego. To jest nadzwyczaj skuteczne. W Polsce de facto w mediach nie istnieje cenzura, nie mamy instytucjonalnej cenzury. Istnieje coś dużo groźniejszego, rodzaj sformatowania pracowników, którzy odczytują w mig, albo nawet jeszcze szybciej, co im wolno powiedzieć, jaki temat warto zgłosić, a z czym się nie warto wychylać. Sytuacja w której ktoś na kolegium się zgłasza i mówi, że ma bardzo ważną sprawę związaną z protestem związkowym gdzieś tam, łamiąc prawo zwolniono tam kogoś, to go wyśmieją tylko. Tutaj Niesiołowski coś powiedział, a Kaczyński mu na to powiedział to i to. Dzisiaj będziemy robili jakąś obyczajówkę. I to jest niesamowity, bardzo silny mechanizm, który sprawia, że do pewnego obiegu informacji w całych organizmach redakcyjnych po prostu niektóre zagadnienia w ogóle nie trafiają. Czy jest tak, że sposób pisania czy sposób komunikowania się ze strony związków czy organizacji społecznych, czy środowisk pozarządowych może tu odegrać jakąś rolę? Może, oczywiście. W pisaniu o problemach społecznych często ze strony instytucji czy grup ludzi, którzy się tym zajmują panuje przekonanie, że tego się trzeba nauczyć. Trzeba nauczyć się pisać tak, by to nie było zbyt solenne, by czasem było nieco krótsze, by przedstawić istotę problemu. Istnieją rzeczy, które można sprzedać przez to, że buduje się opowieść o konkretnym człowieku. To jest zawsze mocniejsze niż uogólnianie czy zawieszanie w jakiejś próżni. Opowieść o konkretnym człowieku, o jego krzywdzie, o jego historii, przygodzie, sporze, o jego konflikcie zawsze jest mocniejsza. Bardzo często związki czy ich reprezentacje czy oddziały prasowe wypracowują pewną formułę języka, który jest sztuczny, trochę biurokratyczny, trochę oficjałkowaty. Skuteczną dziś metodą jest budowanie aliansów. Być może daną opowieść udaje się sprzedać pojedynczym ludziom, którzy działają w mediach. To jest dziś skuteczne metoda. Sytuacja w której oświadczenia związku zawodowego, komunikaty prasowe będą trafiały do druku albo w wersji przygotowanej nie jest realna. Trudno sobie to zamarzyć. Być może media powinny się zmienić, ale dzisiaj są one takie jakie są. Być może powinny istnieć media związkowe, ale one też będą wtedy jakoś zamknięte.
Ważne by konkretne problemy i historie trafiały do obecnych mediów. Trzeba zainteresować konkretnych ludzi, konkretnych autorów. Takich ludzi, w podstawowy sposób empatycznych, wrażliwych czy gotowych się wychylić nie brakuje, ale trzeba umieć ich znaleźć. Młodzi ludzie wchodzą do tego zwodu na zasadach stażu, przyduszenia, wyciśnięcia cytryny – bo taka jest właściwie reguła funkcjonowania w tym zawodzie. 90% ludzi, którzy studiują, wchodzą do takiej czy innej redakcji, tam ich przez 2 lata wyciskają jak cytrynę i wyrzucają. 10% najtwardszych zostanie, ale oni już są bardzo sformatowani. Mimo to ciągle można szukać takich osób. Dopóki nie będzie mediów publicznych w prawdziwym znaczeniu należy szukać możliwości mówienia swoim głosem. Można też uczyć się różnych rzeczy, na przykład wystąpień radiowych, telewizyjnych. Z tekstami jest najgorzej, dlatego, że dziennikarze ciągle zarabiają za napisanie tekstu i nie mają interesu by wpuszczać innych autorów. Jak się rozmawia z telewizją to trzeba wiedzieć z jaką telewizją i do jakiego programu. Jak się rozmawia z telewizją newsową to trzeba umieć wypowiedzieć się w 15 sekund. To jest trudna umiejętność, ale nie niemożliwa do nauczenia. Pytanie brzmi następująco: na ile należy szanować reguły, które narzucają media i się im podporządkowywać? Płodozmian jest zawsze dobrym rozwiązaniem. Z jednej strony trzeba nauczyć się mówić do istniejących mediów, z drugiej strony w taki czy inny sposób docierać z przekazem, po trzecie budować własne obiegi informacyjne, które również muszą się rządzić regułą nowoczesnego języka, niezamykania się w świecie własnych pojęć. Problemem wszystkich właściwie środowisk jest to, że używa się wewnętrznego, branżowego języka. Policja mówi po swojemu jak i lekarze i związkowcy. Mówią skrótami albo używają sztucznych biurokratycznych form, które zabijają przekaz. Trzeba nauczyć się żywego pisania.