Mewy

Page 1

-MEWY-

autor Jakub Noga kadinsky@wp.pl


2

I

Wysiadł na stacji we Władysławowie, a z nieba spadały ptaki. Miejscowi wydawali się zupełnie ignorować ten fakt. Jesienią, tuż po sezonie, działy się tutaj dużo gorsze rzeczy i wszyscy byli do tego przyzwyczajeni. Przechodząc przez budynek dworca usłyszał nadawany po kaszubsku komunikat radiowy, którego nie zrozumiał. Uśmiechnął się do grubej kobiety sprzedającej bilety i poprosił o powrotny na jutro. Kobieta miała na imię Zosia i była kiedyś piękna. Młodość we Władysławowie przeminęła szybko. Nie napędzał jej botoks, SPA, dieta, krem pod oczy z kolagenem, kolonoskopia, wizyty u psychologów, spinning, ani też inny nordic walking. Nie miała pojęcia o tych wszystkich niuansach długowieczności. Była zwykłą Zosią. Taką kobietą, którą można spotkać na każdym dworcu, w każdym mieście. Zosią pytającą „Dokąd?”. Kobietą mającą w głowie setki rozkładów jazdy. Opornie znoszącą komputeryzację. Przyzwyczajoną do swojej przetartej garsonki i kubeczka, w którym parzyła kawę po turecku. Oblizującą aluminiową łyżeczkę z wytłoczonym napisem WARS. Zosią pachnącą dworcami, publicznymi szaletami, rajstopami i dezodorantem NIVEA w kulce, który także uważała za zbytek. Podała mu bilet i powiedziała „Proszem”. Jego uwagę zwrócił przez moment ślad po obrączce na jej palcu i dokładnie w tym samym momencie pomyślał, że ma taki sam. Nic więcej. Tylko to „Mam taki sam ślad na palcu, jak ona”. Ubrany był tak, jak powinien być ubrany facet w jego wieku. W barze Akwarium, mieszczącym się na końcu ulicy Morskiej, zaraz przy samym wejściu na plażę, poprosił o herbatę po kaszubsku. W szklance, którą otrzymał, pływał mały śledź. Uznał to za lokalny zwyczaj, podszedł do stolika wystawionego na zewnątrz lokalu, ostrożnie postawił szklankę i zawrócił się po cukier. Posłodził.


3

Zamieszał w lewą stronę obserwując rybkę wijącą się i uciekającą przed łyżeczką. Przypomniał sobie ojca, pokazującego mu kolorowe bojowniki zamknięte w ciasnych słoikach. Zawsze wtedy zastanawiał się, czy można takie kolorowe, akwariowe ryby, usmażyć? Czy mają ości? A może są trujące? Czym do cholery różnią się od dorsza, karpia, makreli, belony? Dopijając herbatę bardzo uważał, aby zbyt wcześnie nie połknąć śledzia. Chciał go zostawić na sam koniec. Patrzeć jak bezładnie podskakuje w szklance. Obserwować zlepione słodką herbatą skrzela i gwałtownie otwierający się pyszczek. „Jak do cholery śledź mógł zmieścić się w tej szklance?” zapytał sam siebie, uważnie unosząc ją na wysokość oczu. Ryba nie była zbyt dużym okazem, a z całą pewnością nie należało jej nawet zaliczać do Clupea harengus – śledzia atlantyckiego. Był to jego skarlały kuzyn, nazywany sałaką, czy też śledziem bałtyckim. Mniej tłusta, za to szybciej dojrzewająca płciowo (jak podaje w swojej przełomowej książce "Świat zwierzęcy Bałtyku" Ludwik Żmudziński), bardzo ruchliwa i bocznie spłaszczona ryba. Szklanka była zwykłą szklanką do herbaty, taką jaka znajdowała się kiedyś w każdym domu. Patrząc z pewnego oddalenia można by przypuszczać, że właśnie dopija resztkę i stara się wyłowić spoczywającą na dnie cytrynę. Tak jednak nie było, a śledź zdecydowanie nie przypominał cytryny, ani żadnego innego owocu cytrusowego. Była to zwykła ryba, która w każdym innym miejscu na ziemi nie trafiłaby do jego szklanki, ani się w niej nie zmieściła. Poczuł się lekko zakłopotany, niczym uczeń mający odpowiadać przy tablicy z tematu, który go przerasta. Prawdę mówiąc, spodziewał się małej dolewki wódki zamiast śledzia. Zdecydowanie nie miał ochoty na skarlałego Clupea harengus’a mieszczącego się i niemieszczącego się zarazem w szklance. Biorąc pod uwagę fakt, iż dzień był wyjątkowo wietrzny i chłodny, należało w pełni go zrozumieć.


4

Nie mógł się jeszcze domyślać, że bar Akwarium nie istniał już na końcu ulicy Morskiej, a on siedział tylko w swoim własnym wspomnieniu tego miejsca. Był piątek. Szło na burzę. Porwany nagłym podmuchem wiatru, baner z napisem „Kebab kaszubski” przeleciał przez ulicę. Dwóch facetów, idących od strony ulicy Hryniewieckiego, niosło naturalnej wielkości, plastikową i lekko wypłowiałą od słońca, palmę. „Niedziela palmowa” mruknął na ich widok. Zawsze go zastanawiało, dlaczego we Władysławowie sadzą plastikowe drzewa. Tak, jakby wszyscy udawali, że są w innym miejscu, niż byli naprawdę. Jeżeli ktoś ma ochotę na zakup sztucznej palmy i postawienie jej sobie w ogródku – może ją bez problemu zamówić na stronie sztucznepalmy.mamkompleksy.pl w cenie uzależnionej od własnej potrzeby dominacji nad sąsiadami. Mężczyźni, którzy właśnie się oddalali, najwyraźniej postanowili wyczekać, aż palma przed hotelem WielkaWieś sama padnie, wejść w układ ze strażnikiem i w biały, chociaż mocno pochmurny dzień, wynieść ją z posesji. Na nikim nie robiło to wrażenia. Tutaj naprawdę wszyscy byli przyzwyczajeni do tego widoku, niczym mieszkańcy Warszawy sikający na rondzie de Gaulle'a pod plastikowe drzewo. Jest to przykład niesamowitego mariażu sztuki nowoczesnej ze współczesnymi potrzebami odbiorcy. We Władysławowie konsument sztuki był bardziej wyrafinowany, nie załatwiał się pod palmami (strumień moczu nazbyt rykoszetował od plastikowego pnia w przypadku mężczyzn, ani też nie dawał właściwej ochrony przed wścibskim wzrokiem kobietom). Słyszał w pociągu o tajnym stowarzyszeniu wycinającym plastikowe drzewa sprzed luksusowych hoteli. Członkowie tej wspólnoty zakopywali je koło wędzarni ryb Rafa, zaraz na wjeździe do miasta. Tydzień wcześniej otrzymał list od swojej byłej żony. A były to już czasy, gdy nikt poza gazownią, komornikiem, zusem i urzędem skarbowym nie pisał listów. Jego treść, z pozoru błaha, zdradzała pewien niepokój u piszącej. Damroka bardzo chaotycz-


5

nie, starała się opowiedzieć mu o miejscu, w którym się zatrzymała. Był to hotel dla

Anonimowych Artystów umiejscowiony w

połowie trasy między Chłapowem, a Rozewiem. „Cała Damroka, kaszubska księżniczka, cholera by ją…” westchnął zaraz po przeczytaniu. Przez kolejne dni starał się do niej bezskutecznie dodzwonić. Wczoraj chodził nerwowo po mieszkaniu. Dzisiaj rano zdecydował o przyjeździe. Nie potrafił opisać tego uczucia, jednak dziwny rodzaj lęku coraz bardziej zakradał się do jego umysłu. Damroka bez telefonu? Damroka, która nie odpuściła żadnego postu na fejsie, klikająca jak najęta „lubię to” w tym swoim smartfonie, na którym starannie nakleiła żółty znaczek przedstawiający kaszubskiego gryfa? To było nie do pomyślenia. Niewolnica nowych technologii pisze do niego list? Nie wysyła emaila? Nie odbiera połączenia? Pogrążony w myślach, ledwo uskoczył hamującemu z piskiem opon samochodowi. Był to kremowy kamper, z dużym napisem KNEGOBUS. Prowadził go brodacz w przyciemnianych okularach. Na miejscu pasażera siedział karzeł, który dokładnie w chwili zatrzymania się pojazdu wyskoczył z niego, trzymając w swoich małych i pulchnych dłoniach pudełko z mrożoną pizzą Rigga. - Sebastian Newski? – zwrócił się w jego stronę podając karton z mrożonką. – Wiedzieliśmy, że tu przyjedziesz. Przejimce mòje kòndolencëje – uścisnął mu dłoń i zapłakał. A oznaczało to mniej więcej tyle, co w każdym języku na północ od Warszawy może oznaczać. Karzeł otarł łzy mankietem flanelowej koszuli, kupionej zapewne na jakiejś wyprzedaży w Pucku i podskoczył. Newski stał oniemiały. Karzeł jeszcze raz podskoczył, odsapnął dwa razy i dodał na pożegnanie „Bo ja zawsze skaczę, gdy siem denerwuje”. To, co w tym momencie działo się w myślach Newskiego, należy zostawić tylko jemu. Karzeł zaś był typowym kaszubskim karłem, nieślubnym dzieckiem pewnego stolema z Gniewina i

rumianej


6

dziewczyny z Katowic, przebywającej na wczasach w okolicach Cetniewa. KNEGOBUS odjechał zabierając ze sobą podskakującego karła, a Newski usiadł na chodniku. W rękach trzymał mrożoną pizzę. Takie danie można bardzo szybko podgrzać i udawać, że jest się we włoskiej pizzerii. Dawno temu wytwarzana była w małym garażu we Władysławowie i brakowało jej kartonika, co skutecznie rekompensowała aluminiowa tacka. Gdy wszyscy dookoła zechcieli poczuć się jak we włoskiej pizzerii, rodzinny biznes zakupiła niemiecka firma. Najsłynniejsze danie z Władysławowa dostało patronat doktora Łetkera

i teraz każdą z osobna pakuje się w

kartoniki. Jeżeli ktoś będzie jechał drogą z Cetniewa do Łebcza, może sobie urządzić krótki postój. Wysiąść z samochodu, rozprostować kości. Stanąć przy płocie. Niestety nie da się tam niczego dostrzec. Jednak jest to sanktuarium. Taki włoski oddech, kaszubskich korzeni, niemieckiej pizzy.

Nieśpiesznie oddalił się z miejsca, w którym kiedyś był bar Akwarium, nazywany także Poligonem. Przypomniał sobie wyblakły obraz wiszący nad wejściem na zaplecze. Przedstawiał rozebraną do pasa młodą kobietę stojącą pośrodku leśnej drogi. Jej spojrzenie skierowane było wprost na widza, a dokładnie mówiąc, w każdego z mężczyzn pijących piwo Gdańskie z ciężkich i wyszczerbionych kufli. Obok niej stał biały koń. Trzymała go za uzdę. Obraz powstał na początku lat osiemdziesiątych, o czym wydatnie świadczyła jego estetyka. Malarz musiał namalować go z głowy, czyli z niczego. Prawdopodobnie taka sytuacja nigdy nie miała miejsca, koń nie ustałby tak długo pozując. Co do modelki istnieją pewne rozbieżności w ocenie jej możliwości ekspozycji okazałego biustu. Możliwe, że miała wprawę. Możliwe, że była tylko zmyślona. Jednak po krótkiej chwili, gdy przywołał ten obraz w pamięci, zdał sobie rzenie Damroki.

sprawę, że jej oczy przypominały mu spoj-


7

Komunikat nadawany przez RADIO KASZËBË, w chwili jego przyjazdu, mówił o wyłowieniu w okolicach portu we Władysławowie zwłok kobiety. Jej tożsamość pozostawała nieznana i ze względu na postępujący rozkład, trudna do ustalenia. Radio podało informację w języku kaszubskim. Niewiele z tego rozumiał. Na ziemię, około dwóch metrów od niego, spadła kolejna mewa.

Zosia właśnie kończyła swoją zmianę. „Jo…” wysapała ciężko do siebie, podsumowując cały dzień. Wyszła przed dworzec, podniosła dwa martwe ptaki leżące koło wejścia. Włożyła je do torebki.

„Trzeba je pochować” pomyślała przechodząc przez ulicę.

Sebastian Newski nie myślał o wyprawianiu pochówku dla mewy. Szedł szybko Hryniewieckiego w kierunku COS Cetniewo. Na wysokości toalet skręcił w prawo. Wyszedł na plażę. Pierwszy raz tego dnia zobaczył morze, a morze zobaczyło Sebastiana. Psychodeliczny gang „Rybitwa”, w liczbie czterech młodych mężczyzn, zbliżał się w jego stronę. W zanadrzu mieli dwa ziemniaki rozpuszczone do granic wytrzymałości półlitrowej butelki. Wyglądali podejrzanie, tak jakby całe życie siedzieli na plaży. „Paczaj frajer, coby się tobie nie wypstrykło” rzucili pogardliwie na widok Newskiego. „Kaj ty pierunisz, mrużoną picę gniciesz” – zapytali lekko skonfundowani na widok żółtego kartonika z pizzą Rigga. Na ich widok obrócił się plecami do morza, co zawsze czynił niechętnie. Stał wpatrzony w szare oczy chłopców z "Rybitwy". W tym właśnie momencie, morze wydawało się szeptać nieznany poemat „Rozewie”. Niestety Bałtyk rozmawia częściej z mewami, niż z ludźmi. Dlatego człowiek siedzący nad jego brzegiem, jest sam sobie w milczeniu zostawiony. Tak było i tym razem, a Newski czuł się samotny niczym perkusista po koncercie. Wiatr i woda hipnotyzują wszelkie stworzenia. Tylko mewy i ludzie są im obojętne. Każde z innego powodu.


8

„To gach faworyt od Damroki” stwierdził patrząc badawczo na Sebastiana najwyższy z gangu. Newski skierował na niego wzrok. Jego opalenizna wydała mu się nieco sztuczna, a zarost doklejony. Chłopak był synem Zosi kasjerki i tylko cud sprawił, że nie umarł na gruźlicę kilka lat wcześniej. Od tamtej pory starał się wszystko

nadrobić.

Chodził

na

piesze

wycieczki

do

Rozewia.

Uczęszczał na dyskoteki w sezonie. Był ciekawy świata do tego stopnia, do jakiego świat się nim interesował.

„Pójdziesz z nami” powiedział syn Zosi. Reszta żuła tytoń, spluwając co chwila na piasek. Patrzyli wyczekująco na Sebastiana. Ten, pomimo chwilowego wewnętrznego oporu, przystał na ich żądanie. Czasami już tak jest, że zgadzamy się na rzeczy zupełnie do nas niepodobne. Tak było w tej właśnie krótkiej chwili, gdy Newski stał naprzeciwko chłopaków z „Rybitwy”. Poczuł tylko lekkie drganie powietrza. Wydawało się, niezauważalnie dla otoczenia, wibrować i przenosić strach wprost do krwiobiegu. Podążać nim do serca. Omijać mózg. W sprawach naprawdę ważnych krew omija mózg, rozlewa się tylko falą po całym ciele. „No to idziemy” odpowiedział, a oni na to „No to chodźmy”. I jakby zgodnie tańcząc kaszubskiego poloneza ruszyli w stronę portu, nad którego wejściem krążył śmigłowiec. Miejscowi wiedzieli, że latał tylko wtedy, gdy kogoś szukano. Gdy ktoś zbyt długo w wodzie siedział. Gdy jego rodzina mówiła do siebie zza parawanu „Ojejku, a co ten Kazik tak długo w tej wodzie się moczy. Jeszcze jakiego platfusa dostanie!”. Ale była jesień. Wiało. Próżno było szukać kolorowych parawanów. Tym bardziej Kazika. Idąc za nimi miał ochotę wysłać wiadomość do Lou Reeda. Nie zrobił tego. Widocznie nie miał numeru. Było też prawdopodobne, że Lou już nie żył. Nie zmieniało to faktu i potrzeby, która przyszła do jego głowy. „Muszę napisać do Lou, muszę do niego napisać” mruczał pod nosem. Przypomniał sobie chwilę, gdy poznał


9

Damrokę. Leżeli na starej, czerwonej sofie noszącej ślady wielu imprez. Nie odzywali się. Patrzyli sobie w oczy. Wiedzieli, że nigdy nie będą razem. I chociaż wszystko zdawało się w późniejszych latach temu przeczyć, nigdy będąc razem nie pozbyli się tego uczucia. Poznali się przez znajomych. To jeszcze gorsze, niż poznać się przez przypadek. Byli zagubieni, zrozpaczeni, a na zewnątrz udawali pewnych siebie. Z głośników leciało „A Walk On The Wild Side”. Piwo dawno się wygazowało. Ulotnione w powietrzu tworzyło mieszankę z osiadłym na bordowych kotarach dymem papierosowym. Nad ranem powiedział „Kocham Cię”. Spojrzała na niego i odpowiedziała „Wiem”. Kłamali. Oboje o tym wiedzieli, ale w tamtym momencie nie było to istotne. Później, gdy ona zajęła się fotografią i malowaniem paznokci, a on nieudolnie próbował zaistnieć na milion znanych dla siebie sposobów, zapomnieli o tej pierwszej nocy. Zapomnieli o Lou Reedzie. I właśnie teraz, Newski szukał w kieszeni telefonu, aby wysłać do Lou komunikat: „Zabierz mnie do siebie”. Robiło się coraz zimniej, słońce schodziło za Rozewie i nie było to tak straszne jak latem, gdy robiło dokładnie to samo. Tu wszyscy wiedzieli, że przez większą część roku gwiazda upada za latarnią i nikogo to nie dziwiło. W sierpniu letnicy stawali tłumnie na plaży czekając na ten jeden, jedyny moment wart pstryknięcia zdjęcia. Tak do siebie mówili „Ej, stań tu na prawo, to ci pstryknę”. Wtedy złośliwe słońce czekało, było powolne i sprawdzało ich cierpliwość. Pośród tłumu wczasowiczów słychać było tylko „O patrz, zaraz zajdzie, no mówię ci, że zajdzie”. „Piotruś, no synku, gdzie ty się odwracasz, patrz słoneczko za morzem zachodzi” piszczały matki, odciągając setki Piotrusiów wpatrzonych w rzeczy naprawdę ważne. I dokładnie, gdy młode matki ciągnęły te biedne dzieci, które miały zupełnie inne sprawy, setki martwych mew, zużyte prezerwatywy, kapsle, kipy, morszczyny, oszlifowane morzem szkiełka, dwa białe jak cholera kamyki cudem wygrzebane z głębokości na jaką pozwalała sięgać łopatka z Chin kupiona na Sportowej, pogniecione puszki po Specjalu i Warka


10

Gender, puste pomarańczowe butelki z resztkami kremu do opalania o filtrze jak dla albinosa, waciki cholera wie po czym i do czego służące – no dość powiedzieć, że dzieci miały wystarczająco powodów, aby nie patrzeć na zachód słońca. Gdy pomarańczowa kula już to wszystko przeczekała, gdy ten gwar wieczornej, ubranej w swetry plaży robił się kompletnie nie do zniesienia, wtedy dopiero z cichym śmiechem słońce zachodziło za Rozewiem. Letnicy wydawali jęk zawodu, gdyż czekali na zachód słońca za morzem i wracali zjeść coś pożywnego, najczęściej na Sportową, rzadziej na Morską. Kolacja była typowa i składała się z piwa oraz kebabu. Taki wiatr od morza. Panie brały piwo z sokiem, panowie z korzeniami. Czasami odwrotnie, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dość, że wypoczywali. Na plażę, już od pierwszych sierpniowych wieczorów, zawsze przychodził karzeł. Nikt go nie widział, gdyż karły na wakacjach nie są chętnie oglądane. Chyba, że się takiemu zdjęcie zrobiło i udostępniło. Ale letnicy gubili swoje telefony już przy pierwszej wizycie na dyskotece w Czarnym Koniu. Nie mogli robić zdjęć. Dlatego kupowali pocztówki, które później wyrzucali. Nie patrzyli na karła. Mógł bez przeszkód chodzić i obserwować. Letnicy wydawali jęki, słońce zachodziło za latarnią, karzeł stojąc na wydmach patrzył na wszystko uważnie. Wiedział, że dzieje się coś złego. Dokładnie miesiąc po wyjeździe ostatnich letników nastawał czas, w którym nawet słońce nie wiedziało co ze sobą zrobić. Wschodziło niechętnie, jakby lekko zaspane, toczyło się wolno i nisko, a jego zachodów nikt nie obserwował. W takim właśnie niedoświetleniu powietrza, karzeł wydawał się najbardziej szczęśliwym karłem na świecie. Nad nim krążył śmigłowiec, a od strony Rozewia zbliżał się Newski wraz z gangiem „Rybitwa”. Stojąc tak, karzeł trącał patykiem zwłoki wyrzuconej na brzeg syreny. Brodacz, który go tu przywiózł, lekko się niecierpliwił. Dla zabicia czasu słuchał Wagnera omyłkowo nadawanego przez Radio Kaszebe.


11

Newski podchodząc do karła musiał przeciskać się przez tłum gapiów złożonych tylko i wyłącznie z ekipy TVN kręcącej prognozę pogody. Emisja miała nastąpić w dogodnym, acz przypadkowym terminie. Jeżeli nad ranem ktokolwiek zobaczył w prognozie: że wieje, że jesień, być może zima, że fale wiatr i szare niebo, że Bałtyk się wdziera, że zamknięcie zatoki Puckiej dla kolesi na deskach to całkiem normalne - widać stacja uznała, iż nadszedł czas emisji. Być może kręcili to wtedy, gdy Newski podszedł do karła. Jest wysoce prawdopodobne, że stało się to rok temu. Można też przypuszczać, że stanie się dopiero za jakiś czas. Jak kto chce. Nieważne. Oglądając telewizję lepiej zmrużyć oczy. Żuć gumę. Od niechcenia mówić: „Co oni tam znowu wymyślili. Patrz, a ta laska jakby trochę grubsza…” (tu patrzymy szukając potwierdzenia na żonę, męża, partnera, kota, psa, ulubioną rybkę w akwarium lub przypadkiem goszczącego w naszym mieszkaniu faceta ściągającego abonament za coś, co jest na tyle głupie, że każdy wie jak omijać płacenie owego). Nie płać abonamentu. Zbieraj na sanki. Zjeżdżaj z górek. A jak nie masz górek – idź na spacer. Rób wszystko, tylko nie płać. Jeżeli jednak musisz – koniecznie oglądaj prognozę na TVN. Mają fajne ciuchy. Malują się. Jadą nad morze, gdy im wygodnie. Zabierają ze sobą planszę z przylepionymi chmurkami. Potem czterech kolesi biega i strasznie klnąc, szuka jakiegoś dyngsu, aby tej planszy wiatr nie porwał. Potem wchodzi reżyser. Potem dzwoni producent. Potem lasce od pokazywania chmurek, które przecież każdy widzi, rozmywa się makijaż. Oczy łzawią, a ona myśli sobie „O ja was wszystkich, no ja was wszystkich…” – tak sobie myśli. Kolesie od ustawiania planszy mają ochotę zalać trochę palnik. Szydzą z miejscowych. Jest potwornie zimno. Catering się spóźnia. Sałatka z rucolą wydaje się zdechła. Śledzia nikt nie tknie do momentu, gdy szef cateringu nie powie, że to suszi. „O suszi,


12

o jakie świeże” – tak wtedy mówią wszyscy na planie i są szczęśliwi. I się jakoś kręci. A ty płacisz abonament. Zastanów się co robisz.

Jest tyle innych fajnych spraw w życiu. Tajski boks. Buddyzm. Martwe syreny. Herbata ze śledziem. Wystarczy poszukać. Syrena leżała z głową zwróconą w kierunku Szwecji. Na jej ciele widać było wyraźne ślady postępującego rozkładu. Łuski części ogonowej wyschnięte i matowe, ledwo trzymały się ciała. Ktoś z tłumu gapiów oderwał jedną i schował do portfela. „Na szczęście” – po cichu tłumaczył. Karzeł był wyraźnie poruszony, jednak starał się zachować kamienną twarz. Na widok Newskiego powiedział „To jej szukałeś”. Ten zaprzeczył, jednak poczuł zimne mrowienie na całym ciele. „Nie, to chyba nie ona” – odparł i się odwrócił. Zawsze ukrywał spojrzenie, gdy tylko mogło zdradzić prawdę, wściekłość i bezradność. Chłopaki z gangu „Rybitwa”, przyzwyczajeni do widoku martwych syren wyrzucanych przez sztorm, zajęli się okładaniem kijami ekipy TVN Meteo. Zawsze to lepsze, niż siedzenie na falochronie i patrzenie w cholerną bezkresność morza. Karzeł, wyraźnie zdenerwowany odpowiedzią Newskiego, odrzucił patyk, którym jeszcze przed chwilą trącał martwą syrenę i powiedział: „Musimy ją zabrać”. „Dokąd” – spytał Newski. „Do Knegobusa, zawsze je zabieramy do Knegobusa”. Newski wzruszył tylko ramionami, ale nie miał ochoty na kłótnię z karłem. Z karłami się nie dyskutuje, podobnie jak z internetem. „Bert, no Bercik ładujcie mi tą flądrę, cały dzień czekać nie będę” – darł się brodacz z samochodu. W tym momencie można sobie postawić pytanie: „Gdzie była policja?” – ale policja jest zawsze nie tam, gdzie być powinna o czym wiedzą wszyscy we Władysławowie. Karzeł sapiąc próbował przetoczyć syrenę na pomarańczowy koc, a Newski – niechętnie, acz skutecznie -

asystował. Wspólnymi si-

łami zaciągnęli martwą syrenę do samochodu. Ruszyli. Już przy


13

pierwszym zakręcie spadły na nią dwie książki, z których jedna była godna odnotowania: „Twarz Smętka” Jana Drzeżdżonia z niebieską okładką stanowiła pozycję na swój sposób kultową, wspaniale uzupełniając się z sylwetką syreny na podłodze pojazdu. Podróż była krótka. Po chwili zatrzymali się w okolicach ulicy Skandynawskiej. Brodacz wysiadł pierwszy i rzucił krótko do Newskiego „Wyciągaj ją”. Karzeł podał mu jeszcze łopatę i wskazał miejsce na polu, tuż obok kopca świeżo rozkopanej ziemi. „Kop szybko, zanim wariaty od palm nie przyjdą. Oni zawsze te plastiki zakopują po zachodzie słońca, musimy być pierwsi”. Newski przypomniał sobie dwóch smutnych mężczyzn niosących wyblakłą, plastikową palmę przez Morską. Spojrzał do wnętrza pojazdu. Kartonik z pizzą, który podczas podróży spadł na ziemię, został lekko przydeptany podczas wynoszenia ciała syreny. Wyglądał smętnie, o ile kartony z pizzą mogą wyglądać smętnie. „A teraz wyobraź sobie, że jesteś martwą syreną” – powiedział karzeł Bert i w tej samej chwili Newski wiedział, że stanie się coś złego. Wiało od strony zatoki. Newski w swojej kolorowej kurtce, pośród scenerii majaczącej w oddali wędzarni ryb Rafa i zachodzącego słońca, wyglądał idiotycznie. Syrena, leżąca na wznak obok świeżo wykopanego przez niego dołu, wydawała się lekko poruszać. Mogło to być równie dobrze złudzenie, jednak Sebastian chciał wierzyć, że naprawdę żyje. Za jego plecy zakradł się brodacz. Karzeł próbował nieporadnie, szarpiąc syrenę za włosy, zepchnąć jej ciało do dołu. Nagłe uderzenie powaliło Newskiego na ziemię. Ponowny cios sprawił, że stracił na chwilę przytomność. Ostatnim obrazem, jaki zanotował, była armia francuskich rozbitków zbliżających się w ich stronę. Prowadzeni byli przez facetów ze sztuczną palmą. Otrzymał kolejne uderzenie. Ciężkie, portowe obuwie wbiło się w jego grdykę. Wypluwał resztkami sił krew pomieszaną z piachem. Razem z syreną stoczyli się do grobu.


14

Spadająca na nich kaszubska ziemia, była zimna i wilgotna. Zatykała oczy, przyklejała się do włosów. Leżeli spokojnie niczym przytulone do siebie dzieci. Karzeł splunął i wrzucił na koniec karton z pizzą. „Dla Damroki” – dodał. Za nimi, zmieszane z grudami ziemi wpadały do wspólnego grobu mewy, którym nie dane było przeżyć sztormu. Sztorm jest wtedy, gdy ludzie robiąc złe rzeczy, nie mogą posiąść morza. Jest barierą, która chroni Bałtyk przed umieraniem. KONIEC PIERWSZEGO ROZDZIAŁU Gdynia, zima, 2014


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.