NORDA Jakub Noga
Szanowni Państwo! Pragniemy zaprosić Państwa do wędrówki po naszej gminie. Bogate walory przyrodnicze i turystyczne - słońce, szerokie, czyste plaże, cudowny, morski klimat, a także nadmorskie kafejki, bary, pachnące, smażone rybki i pełne uroków życie nocne - sprawiają, że można u nas przeżyć najwspanialsze wakacje swojego życia. (z oficjalnej strony Władysławowa)
Letnicy Siedzimy na tarasie hotelu SPA Velaves. Ja i moja blond flądra o nogach tak długich, że aż do samej ziemi. Obok przy stoliku jakiś miejscowy dres z tipsiarą równo wydekoltowaną. Koleś wygląda, jakby sracze sprzedawał. Wcina rybę, jego lala pije Mojito. Nagle dresik zaczyna dławić się ością, charczy i prycha. Jego pinda krzyczy: „Wiesiu, Wiesiu wypluj to!” piszczy mu do ucha, Wiesiu podskakuje, moja mnie popycha, żebym coś zrobił, Wiesiu skacze, charczy i pluje, pinda go po plecach klepie, krzyczy „Ludzie, ludzie pomocy!”. Ja wstaję, dupę swą podnoszę, zachodzę dresa od tyłu, prosto w środek jego tyłka kopa zasadzam mocnego, jak najmocniejszego, żeby mu przez tą wielką dresową dupę w jaja trafić, w torbę jego, co mu się tam pewno luźno majta, no kopię z całych sił, choć w klapkach jestem. W jaja trafiam, ten się kuli, za jajca łapie, z bólu wyje, ość wypluwa i krzyczy „Ty chuju!”. Do mnie tak krzyczy, więc gnoja w mordę walę, z pięści strzelam, prostuję dziada, bo co to za wdzięczność do świętej panienki! Ten mi w pysk zasadza, ale pudłuje, szybszy jestem, refleks po matce mam. Ludzie to widzą i solidarnie miejscowego lejemy, bo wczasy rzecz święta, ma się rozumieć. Tipsiara wrzeszczy, więc też w tym zamieszaniu po mordzie dostaje. Wiesiek dres sobie krwią brudzi, na żółte kafelki pada, twarz rękami zasłania i głosem cienkim, pedalskim do nas błagalnie „Panowie, panowie” coś duka, ale jeszcze się rusza, więc kopać gnoja nie przestajemy. Kultury i manier chamstwo miejscowe czas uczyć. Blond flądra moja za rękę mnie odciąga, przytula i do ucha szepcze „ O Boże, aleś ty dzielny, misiu”, a ja tylko patrzę, że moja ma cycki mniejsze od tipsiary dresa i zły jestem. „Te mała” do tipsiary tak mówię, ta krew z mordy ociera i patrzy na mnie potężnie wkurzona „Mała, jak cię tu wołają?” uśmiecham się lekko na podryw, „Jola” odpowiada mała i już jesteśmy w sobie zakochani.
Kate - Kochanie, jesteś? - darł się od progu Marek. Przechodząc przez korytarz wpadł na niebieski worek wypełniony śmieciami. Na super połyskliwym stoliku od BoConcept, który kupili razem z Kate zaraz po ślubie, walały się kartony po pizzy. Po tłustej, klejącej się od brudu podłodze zapieprzały na wyścigi karaluchy. - Jeezu, mogłaby chociaż raz do roku posprzątać cicho wyszeptał zdejmując wytartą marynarkę. Usiadł na rozwalającej się czerwonej sofie, którą wspaniałomyślnie ufundowali im rodzice Kate. Marek nigdy ich nie lubił, ot para wioskowych debili z wielkomiejskimi ambicjami, ale co było robić? Kate, zanim nie przytyła, była całkiem niezłą dziewczyną. Odbił ją kilka lat temu jednemu kolesiowi, który puszczał płyty w wiejskiej dyskotece. Nie było to znowu takie trudne, biorąc pod uwagę fakt, iż DJ Detox był pedałem. Kate zakochała się w Marku od pierwszego wejrzenia. Wystarczyło, że postawił jej kilka drinków z parasolką, które jeszcze wtedy we Władysławowie uchodziły za szczyt szyku i luksusu. Ich pierwsza noc była kompletną klapą. Marek kompletnie pijany nie stanął na wysokości zadania. Ona – jak to w zwyczaju mają dobre, wiejskie dziewczyny – wspaniałomyślnie mu wybaczyła. Chociaż obiad by ugotowała… - jęknął otwierając pustą lodówkę. Sięgnął po lekko spleśniały dżem malinowy, który równomierną warstwą rozsmarował na chlebie tostowym, po czym wygodnie rozsiadł się w podstarzałym fotelu. Na odgłos dzwoniącego telefonu, Marek leniwie sięgnął po słuchawkę: - Cze chopie, co porabiasz, tu Wiesiu, idziem wieczorem na mecz? – odezwał się lekko zachrypnięty głos jego kumpla z boiska. - Jaki mecz… Na Kate czekam, jeszcze nie wróciła. - Chopie, co ty mi tu pierdolisz, jaka Kate?! - No żona moja, a co se myślisz? – szybko rzucił zdenerwowany. - Marek, przecież ty nie masz żony.
Wiesiek Już jako siedemnastolatek był dobrze zapowiadającym się piłkarzem. Kilka lat później, po setkach męczących treningów, wspaniale rozwijającą się karierę przerwała kontuzja. Od tamtej pory sprawy szły coraz gorzej. Ojciec, drobny pijak pracujący na nocną zmianę w stoczni, wyrzucił go z domu. - Albo sport, albo wypierdalaj! - krzyczał jeszcze na całą klatkę. Jak się okazało, łatwiej było Wieśkowi wypierdalać, niż biegać po boisku z postępującym zwyrodnieniem kręgosłupa i zerwanym Achillesem. Mimo przeciwności losu, dosyć szybko się w życiu odnalazł. Mył samochody, pił wódkę, uprawiał całkiem niezły sex, by po kilku latach zostać właścicielem hurtowni armatury sanitarnej, a zarazem sponsorem lokalnego klubu piłkarskiego. Chłopaki latali po trawniku z obrazkiem sracza na koszulce, a Wiesiek pęczniał z dumy. Kobietę też miał niezłą. Zdrowo opalona, wyperfumowana dwudziestodwuletnia Jolcia, która wprost za nim szalała. Wziął ją nawet kiedyś do Egiptu, na dobry seks w ofercie last minute. Tak, Wiesiek był szczęśliwym człowiekiem. Po południu jak zwykle siedział przed swoją plazmą oglądając ligę niemiecką i sprawdzał korespondencję. Przy liście ze skarbówki pobladł. - O kurwa! - zawył i z wrażenia aż przysiadł na dywanie od Turka. Skarbówka wlepiła mu karę za ukrywanie dochodów. Właściwie to mógł już tylko zwijać biznes. - Ktoś mnie podpierdolił... - trzeźwo ocenił Wiesiu i wykręcił numer do dyrektora skarbówki w Pucku, z którym kiedyś biegał po boisku: - No Jasiu, co ty mi tu kurwa wysłałeś?! Ratuj stary do chuja! – zwrócił się z prośbą do kolegi. - Wiesiu kochany, nie odkręcę tego, to się nie da, wiesz no – jąkał się dyrektor ciężko sapiąc – no ta, no ta twoja kurwa cię podpierdoliła i wiesz, pozamiatane.
DJ Detox Damian był prawdziwą gwiazdą we Władysławowie. Brat, który kilka lat wcześniej uciekł do Niemiec, przysyłał mu co dwa miesiące nowe płyty CD z muzyką techno. To wystarczało, żeby zostać najlepszym dyskdżokejem w okolicy. Miał siedemnaście lat, a na koncie żadnego seksu tylko dlatego, że po amfetaminie zupełnie mu nie stawał. Dziewczyn kręciło się wiele. Najlepsza z nich – Kaśka, przyjeżdżała raz na dwa tygodnie z sąsiedniej wsi w obstawie swojego brata, znanego fryzjera i pederasty, króla trwałej żony sołtysa. Tego letniego dnia miało się wszystko w życiu Damiana zmienić. Obiecał sobie nie dotykać ścierwa i wreszcie przelecieć Kasię. Wszystko układało się dobrze - do momentu, w którym zjawiła się żądna wrażeń grupa piłkarzy klasy okręgowej. Przywlekli ze sobą jeszcze jakiegoś kilka lat starszego nieudacznika, w wytartych dżinsach i białym polo Lonsdejla. Tego wieczoru grał jak nawiedzony. U stóp didżejki pląsała Kaśka, rozgniatając białymi kozakami pety i plastikowe kubeczki po browarze. Obok niej radośnie tańczył jej brat – pedał, piłkarze i ten cieć w polo. W pewnym momencie wszyscy razem poszli do baru. Widział jeszcze, jak koleś w polo kupuje Kaśce najdroższe drinki z parasolką. Potem zniknęli. Po dwóch godzinach znalazł ją w szatni, na stercie ubrań, z zsuniętymi do kolan majtkami. Obok niej leżał obrzygany ledwo przetrawionym kebabem koleś w białej koszulce, który rozpaczliwie majstrował coś przy swoim kompletnie klapniętym interesie. Damianowi puściły nerwy. Nawalił się jak nigdy w życiu. Obudził się na zapleczu z bolącą dupą, a obok niego leżał fryzjer.
Wyrzbicki - Który to już raz w tym roku? - rzucił doktor Wyrzbicki ledwo wychylając swój wielki nos zza karty choroby. - Trzeci, panie ordynatorze – odparł młody człowiek w białym uniformie. - To co by pan kolega sugerował? - Wyrzbicki spojrzał na młodego lekarza, który wyraźnie zdenerwowany wycierał okulary rąbkiem fartucha. - No, bo ja, moja diagnoza... - jąkał się młody lekarz. - No twoja, twoja, co sugerujesz? - ponaglał Wyrzbicki, wyraźnie zdenerwowany brakiem zdecydowania młodszego kolegi. - No to co zwykle, panie ordynatorze... - Czyli co? Lewatywa, wstrząsy i prozak? - Tak, znaczy się, tak leczymy tą przypadłość... - Powiedz mi, czy to kiedykolwiek zadziałało? - No, niezupełnie... – wystękał młody. - Oczywiście, że niezupełnie. Musimy zastosować nową metodę – zawyrokował Wyrzbicki. - Chyba nie myśli pan o... - urwał młody w połowie zdania. - A i owszem. Myślę. Inaczej nigdy mu tej dupy z głowy nie wybijemy. - Ale to niebezpieczne. Niesprawdzone. - Spróbujmy. I tak nie mamy nic do stracenia. - Jeżeli tak pan sugeruje, przygotuję aparaturę - wyszeptał, opuszczając głowę. - Tak, zrób to. Może w końcu te małpy z NFZ dadzą mi spokój - machnął ręką Wyrzbicki. Włożył kartę choroby do szarej koperty i wyszedł wprost do swojego srebrnego Audi, w którym siedziała Kate.
Jasiek Jasiek miał problem. Właśnie zbliżał się koniec jego kadencji na dyrektorskim fotelu w puckiej izbie skarbowej i jak do tej pory nie odniósł żadnych większych sukcesów. Wprawdzie udało mu się spić do nieprzytomności kolegów z Gdyni oraz zgnoić Staśka Detlaffa, króla kebabów z Władysławowa, który już od podstawówki niemiłosiernie go wkurzał, ale oprócz tego nie wykazał się niczym istotnym. Znajomy, który wsadził go na to stanowisko – emerytowany komandor z Oksywia, już od co najmniej dwóch lat nie miał żadnego wpływu na nominacje. Mówiąc zwięźle: plecy się skończyły. A każdy przecież wie, że tam gdzie kończą się plecy, zaczyna się dupa. Tak, Jasiek był w dupie, aż czuł smród dookoła. Jedyna myśl, która przychodziła do głowy tego człowieka, była dość logiczna: odnieść sukces, wykazać się przenikliwością w tropieniu fiskalnego bandytyzmu. Pomyślał o Wieśku. Dobry kumpel, ale trochę ostatnio za bardzo się nosi. Te jego dresy, kible i młoda dupa. No kto to widział, żeby dziad taki z najlepszą laską we Władysławowie (gwoli ścisłości: miała największe cycki) się nosił. Zresztą ojciec Jacenty - władysławowski proboszcz - zwracał mu uwagę, że to niegodziwe takie dup dmuchanie publiczne prawie. Niunia miała na imię Jola i chłopaka w wejherowskim areszcie, o czym wiedział od Wieśka. Jasiu szybko połączył fakty. Miał kilku kumpli w policji, oni w aresztach i wśród papug, Jola kochała zapewne swojego zakratowanego chłopaka bardziej niż starego dziada. Po kilku dniach Jasiu miał na swoim biurku kwity na Wieśka, dostarczone przez odpowiednio poinstruowaną Jolę, która już grzała tyłek na wieść o przedterminowym wypuszczeniu z karceru jej chłopaka. Tak, Jasiek odniósł sukces i utrzymał swoją posadę.
Detlaff No szybciej pedały jedne, no jak, gdzie ty te bułki, dupku, kroisz, połóż tu i patrz! O tak się bułkę kroi, to potem fajansom na dresy sos nie cieknie. Co?! Że za wodnisty?! Oj synu, bo nie wyrobię normalnie, sos dobry, a jak ci się nie podoba, to niech twoja stara lepszy zrobi, to jest najlepszy sos kebabowy z Niemiec, receptura od takiego Turasa. I gdzie mi tu to mięso niesiesz? Śmierdzi już, wali jak z murzyńskiej chaty. No jak, że lodówki przez noc bez prądu? A kto niby ma za to płacić? Ty zapłacisz? Nie? To kto? Ja mam płacić? Zwariowałeś, młody jesteś, to życia nie znasz, no myj to do świętej panienki dziewicy, myj, ludwika weź, jak to zielone nie złazi i szybko na ruszt, albo czekaj: wpierw w przód do mikrołejwa włóż, a potem na kij. No biegusiem, zaraz nam się tu z tej dyskoteki zlezą, a my niegotowi. Jak szamki nie dostaną, to w dupę se polezą, gdzie indziej i nie myślcie, że wam wtedy zapłacę, cioty wy jedne niemyte. Jeszcze rok i se następny punkt postawim, o już miejsce mam takie na Sportowej – tam lepsze dyskoteki i warszawiaki chodzą, to drożej będzie, ale kultura pełna, o takie suszone cebule się powiesi, zapiekanki do tego na metra będziem jeszcze mieć, zupełnie jak pod pomnikiem w Gdyni, co ja tam znam tego, co zna tego, który na tym kasę dmucha. A tam miejscowi i wybredni jak pieski francuskie. I szyld będzie: „Najlepszy kebab w mieście” albo nie, czekajcie, napiszemy: „Najdłuższe zapiekanki”; albo zwyczajnie tak: „U Detlaffa” będzie zielono na pomarańczowym, żeby ich w oczy jebło.
Audi
XV. Pomorski Kongres Psychiatrii przebiegał znakomicie. Przechadzając się korytarzami górnego piętra hotelu SPA Velaves można było odczuć przyjemną woń perfum zmieszaną gdzieniegdzie z odorem świeżego dorsza, którego nieopatrznie zabrał ze sobą do hotelu jeden z uczestników popołudniowego eventu outdoorowego. Panowie doktorzy wracali właśnie z pełnomorskiego rejsu połączonego z wędkowaniem oraz degustacją najprzedniejszych koniaków. Kuter WLA69 wspaniale rozkołysał nastroje, a jego szyper zabawiał swoją wycieczkę rubasznymi dowcipami. Po przybyciu do hotelu niektórzy, zmęczeni morską przygodą, udali się na krótką drzemkę przed zaplanowaną na wieczór konferencją. Inni wyraźnie rozbawieni postanowili poeksperymentować na przejawiającym ostatnie oznaki życia dorszu spławiając go w hotelowym basenie. Ordynator szpitala na Srebrzysku przyglądał się temu wszystkiemu z lekkim uśmiechem. Jego myśli zaprzątało nowe Audi A8 zaparkowane pod głównym wejściem do SPA. Samochód o formie tak wyrafinowanej, a zarazem mocnej i męskiej, o wielkich chromowanych felgach, w których to ordynator zdążył już przejrzeć się tysiąc razy od czasu swojego przyjazdu. Tak, ten wspaniały samochód już za kilka godzin miał stać się jego własnością. Wystarczyło wydać przychylną opinię odnośnie rewolucyjnej metody leczenia urojeń na tle seksualnym, jaką opracowała austriacka firma farmaceutyczna. Obok samochodu stała urocza hostessa. Wyrzbicki uwielbiał markę Audi oraz dwudziestoletnie dupy. Nie muszę chyba w tym miejscu dodawać, iż do Gdańska pan ordynator nie wrócił bynajmniej autostopem.
Ojciec Jacenty
W dużym, sześcioosobowym jacuzzi radośnie pierdziały bąbelki powietrza. Ksiądz Jacenty,
proboszcz
parafii
we
Władysławowie,
uwielbiał
godzinami
moczyć
swój
czterdziestoletni zad w wodzie. - Toć to prawdziwy dar od Boga siedzieć sobie tutaj z tymi zacnymi dziewczętami - rozmyślał wlepiając wzrok w obfite biusty swoich dwóch kochanek: Kasi i Patrycji lub jak kto woli, czy też jak to też je w Bodedze nazywają: Nikol i Samanty. Dziewczyny były proste, śliczne i brały po dwieście złotych za godzinę od sztuki, oferując w tej cenie również seks analny, co Jacentemu sprawiało dużą frajdę. No cóż, lata w seminarium zrobiły swoje. - Zawsze to lepiej, niż brać się za ministrantów - rozważał i jeszcze: - Bóg tak chciał - dodawał sobie w duchu się rozgrzeszając. SPA Velaves, gdzie właśnie przebywał, oferowało wysoką jakość usług odnowy biologicznej, a także dosyć dużą dyskrecję, co w przypadku księdza było sprawą nadrzędną. Pieniądze przestały być problemem, odkąd pomyślnie sprzedał ziemię należącą do parafii lokalnemu deweloperowi, za którym stały widać jakieś anielskie siły - tym Jacenty tłumaczył sobie kilka milionów na koncie dwudziestoczteroletniego Pawła Zygmunta, któremu sprzedawał ziemię. Dzięki Bogu, nikogo nie interesował stary radziecki cmentarz ulokowany częściowo na działce. To miasto żyło z turystów i każdy nowy luksusowy obiekt zyskiwał przychylność burmistrza. Po godzinie spędzonej na radosnym pluskaniu się z dziewczynami, Jacenty postanowił rozprostować kości i wskoczyć do basenu. Jednak już po chwili wyskoczył z wody, jak poparzony. W basenie pływał dorsz.
Innowacyjne metody leczenia
Nie zamknęli drzwi, nie zamknęli, super, wyjdę, ucieknę. Będą mnie gonić, zastrzyki, znowu zastrzyki, Ja nie lubi zastrzyki, kłują, bolą, ręce wykręcają, oni biali źli. Ale drzwi nie zamknęli, głupi myśleli, że Ja śpi, ale Ja nie śpi, Ja ich zmylił, udawał, ślinił się i wypluł te niebieskie kulki, co dali. Niebieskie niedobre, gorzkie. Wszystko Ja swędzi, ale oni biali mówią, że pomaga i czarny do głowy nie wróci. Ja bez czarnego to sam samotny. Ja się boji, ja woli, jak czarny Ja pomaga, ale czarny groźny też. Siostra śpi, dobrze niech śpi, ona dobra, ona się uśmiecha do Ja i Ja się uśmiecha do siostry, ale niech śpi. Jakby zobaczyła, że Ja sobie sam po korytarzu chodzi, to źle, niedobrze, to by białych zawezwała, a biali źli. Ja chce żółte kulki, żółte dobre i słodkie, ale nie chcą Ja dawać. Ja sobie sam weźmie. Ja wie, z piwnicy noszą wszystkie kulki, kuleczki. Tam zabronione, ale Ja sprytny, Ja sobie poradzi. Idzie boso, żeby cicho korytarzem, schodami w dół ciemno, trochę strach, ale Ja wziął ze sobą misia, misiu dobry, misiu obroni, jak czarny będzie w piwnicy czekał. O drzwi, ale co to za drzwi, to nie te drzwi, napis jakiś” Eksperyment” i podpis „Made in Austria” otwarte – wchodzi. Ciemno, maszyna jakaś duża stalowa i rurki ma, i flakoniki takie, i kolorowe płyny w słoikach: różowe, niebieskie, żółte… O żółte, żółte słodkie! Ja odkręci słoik i wypije, fuj, jakie kwaśne, Ja wyleje resztę do paprotki. Pusty flakonik w maszynie Ja zrobił, biali źli będą, ale Ja spryciarz, Ja nasika do słoika i podłączy, o już cały nasikał, dobrze, tak, na miejscu jest, przykręcił. Ja do pokoju musi wrócić, bo tam nowy, co dzisiaj, Mietek, czy Marek, się obudzi, to jeszcze białym powie, a biali źli. Zastrzyki robią, niebieskie dają.
Pabłoccy
- Opowiedz nam Kasiu, jak się poznaliście – zwróciła się do swojego dwadzieścia lat młodszego gościa doktorowa Pabłocka nalewając herbaty. - Więc, no, ja znaczy my się tego, no – plątała się Kate, wyraźnie zdenerwowana wizytą u znajomych swojego nowego chłopaka. - Roman wspominał, że poznał Cię w kurorcie? - Jo! – rzuciła szybko Kate, zaraz oblewając się rumieńcem. Pabłocka lekko uśmiechnęła się w stronę swojego męża, który siedział tuż obok na fotelu i wyraźnie znudzony przysłuchiwał się całej dyskusji. - A wybierasz się na studia? - w dalszym ciągu doktorowa znęcała się nad swoją nową ofiarą. - O studia, tak, jasne, że się wybieram, dajmy na to film bym chciała albo literaturę też, bo w sumie to już sama nie wiem, co lepsze – trajkotała Kate. - A maturę masz? – burknął doktor Pabłocki. Kaśka przestraszona nagłym pytaniem uczyniła niezręczny gest wylewając całą filiżankę herbaty na śnieżnobiałą serwetkę, którą Pabłoccy dostali od rodziców w dniu ślubu. Doktorowej do oczu powoli napłynęły łzy. Pabłocki tylko z niesmakiem pokręcił głową i wrócił do lektury artykułu opisującego nową metodę leczenia zaburzeń psychicznych na tle seksualnym. - Kurczę, Romek taki mądry człowiek, ale zawsze za tymi młodymi dupami lata - skomentował w myślach zachowanie autora artykułu, swojego serdecznego przyjaciela Romana Wyrzbickiego doktor Pabłocki.
Srebrzysko - Imię? - Marek. - Nazwisko? - Newski. - Stan cywilny? - Żonaty, żona Katarzyna. - Źle. - Co źle? - Nie masz żony. - Mam, oczywiście, że mam. - Wracasz na zabieg. - Nie. - Bez gadania. Panowie sanitariusze odprowadzą cię. - Ale oni mi jakieś zastrzyki dają. - I dobrze. - A po zabiegu wszystko mnie boli. I jeszcze ten debil w pokoju, co czarnego widzi. - Chcesz być zdrowy? - Jestem. - Człowieku, ty sobie wszystko wymyśliłeś! Dziesięć lat życia sobie zmyśliłeś. - Ale Kate mnie kocha. - Nigdy nie istniała. Zrozum, jesteś chory. I proszę lepiej publicznie nie wyrażać obiekcji w temacie naszej nowej metody leczenia. Każdy przypadek jest inny. Musisz to zrozumieć.
***
- Jesteś obleśny, nie chcę już z tobą być. - Ależ Kasiu. - Spieprzaj do tych swoich znajomych, panowie doktorzy się znaleźli! Banda zwykłych dziadów. - O proszę, wielka księżniczka. Dama pieprzona.
*** - I właśnie dlatego Jacenty pojedziecie na misję. - Ale moi parafianie – ksiądz ciężko przełknął ślinę i nerwowo zacisnął dłonie. - Bóg cię opuścił, ale w Nairobi będziesz miał jeszcze jedną szansę się z nim pojednać. - Rozumiem Wasza Ekscelencjo.
*** - Te, Detlaff! Jak już skosisz trawnik, umyj mi furę. - ...
*** - Jasiu, idą wybory i mamy dla ciebie propozycję - ściszonym głosem powiedział komandor. - Słucham. - Będziesz naszym kandydatem na burmistrza we Władku. Nie mamy tam nikogo swojego.
*** - Jestem w ciąży. - Jola zwariowałaś! - Mówiłeś, że mnie kochasz. - To się wyskrob durna babo. Pamiątkę z wakacji już mam.
*** - Panie doktorze Pabłocki! - Słucham? - Przyszła faktura z tego hotelu, co tam konferencję robiliśmy. - Za co? - Musieli wodę w basenie wymienić. Podobno wpuścił im pan karpia. - To był dorsz.
***
- Te, pedał! Damian nawet nie zareagował. - Gejas, gejas! - darły się dzieci. Jeden smarkacz rzucił kamieniem.
*** - Naszczałeś w aparaturę! - Nie! Ja nie naszczał! Czarny naszczał! - Szykuj dupę na zastrzyki.
*** - Kradziony. - Słucham, panie władzo? - To Audi jest kradzione. Pójdzie pan z nami.
*** - I czym się teraz zajmujesz? - Deweloperką. Jasiek mi pomoże z tą działkę pod Domem Rybaka. - Fakt, jest Ci to winien. - Dokładnie – odpowiedział Wiesiu popijając latte na tarasie hotelu Velaves.
Scandinavia
Słuchaj, to już dzisiaj. Ostatni dzień lata. Pamiętasz, jak tu przyjechałeś? Wydaje się, że to cała wieczność, a minęły tylko dwa tygodnie. Ale sezon już się skończył. Zawsze ten koniec następuje za szybko, zanim naprawdę cokolwiek się rozpocznie. Tu wszystko umiera nienarodzone. Nie kręć głową, taka jest prawda. I wiesz co? Nigdy się już nie spotkamy. Nie, to niemożliwe, nie wyjadę z Tobą ani Ty nie będziesz tu wracał. Wiesz, jak wygląda u nas zima? Boże, a skąd masz wiedzieć, u Ciebie jest inaczej. Pewno wyjedziesz gdzieś w góry, może nawet w te lepsze, gdzie wszyscy ubierają się jak z kolorowych pism i są wiecznie uśmiechnięci. A u nas zimą każdego dnia umieramy na nowo. Letarg, w którym trwamy do pierwszych dni lata. Nie, tutaj już nic nie będzie. Popatrz tam na prawo, widzisz, zamykają właśnie budy z kebabem. To znak, że koniec. Oj, weź te ręce, nie przytulaj mnie! Jutro tak samo będziesz tulił się do żony, a ja tak nie chcę. To ostatni raz, gdy siedzę z kimś takim, jak Ty. Już wszystko sobie obmyśliłam. Wyjadę. Tak wyjadę i nie dziw się. My też czasami chcemy żyć inaczej. Nie, nie będę czekała – nawet o to nie proś. Pojadę tam, gdzie lato jest jeszcze krótsze i zimniejsze. Ale spokojnie – mają tam plażę, małe drewniane domki i nikt się nie dziwi, że czasami człowiek siada na ławce i zaczyna bez powodu płakać. Mimo tego tam mi będzie lepiej. Zapomnę. Nie kochany, Ty o swojej żonie nigdy nie zapomnisz, a za tydzień nawet nie będziesz pamiętał, jaki miałam kolor oczu. Teraz je zamknę, a Ty mi powiedz, jaki mam. Niebieski? Dobre sobie. Chciałabym. Próbuj dalej kochany, masz czas do jutra. Albo wiesz co? Idź już sobie, idź i zapomnij o mnie jeszcze dzisiaj. Proszę zrób to dla mnie, dla nas. - Żegnaj – wstałem, poprawiłem słomiany kapelusz, wytrzepałem z leżaka piasek i odszedłem.
KONIEC