1
SESJA OKナ、DKOWA Photographer: Mona Blank Photo assistant: Kejtku Kropka Pawlo Designer: Synthetic Models: Marysia&Michal/ Mango Models Make up: Aga Rosa
2
3
spis treści OKŁADKA: Foto: MONA BLANK Project: DOMINIK KONDZIOŁKA
56 6
seksualna rewolucja „Pięćdziesiąt twarzy Greya”
Moda - tak to TY Co w modzie piszczy
8 FashionPhilosophy Fashion Week Poland Relacja z XII. Edycji
15 Henri de ToulouseLautrec Biografia artysty
14 Dizajn Festiwal Wnętrz
18
44 24 Błędy, których należy unikać w łóżku Seks, rutyna i myślenie
24 Choroba zwana miłością, czyli… jak wyleczyć się ze swojego EKS?
26 wywiad Rozmowa z NATALIĄ NYKIEL
„Ofiarowanie” Tarkowskiego
Emocjonalny skok w bok Zdradzić, czy nie?
46 Co nas kręci, co nas podnieca W strefie wygórowanych oczekiwań
47 Ja i moje życie w social media
50 Student, też potrafi gotować Mity o kuchni studenckiej
34 54
20
Sesja okładkowa Autorstwa Mony Blank
sesja zdjęciowa Wojciech Jachyra
42
wywiad Rozmowa z ALEXZ JOHNSON
wywiad Rozmowa z YOACHIMEM
58 Jazda kulturalna
4
[14] 2015 numer wakacyjny
Redaktor naczelny & Creative direktor KAMIL RODZIEWICZ black.wall.magazine@gmail.com Grafik: DOMINIK KONDZIOŁKA Redakcja: ANNA CIEŚLIK, AGNIESZKA JÄCKEL, ALINA BORAK, ANNA KRĘPCZYŃSKA, TOMASZ REPETA, KINGA TACZAŁA Współpraca: NINA OLEJNICZAK, KAROLINA GRZELAK, AGATA KUCHARCZYK, ADRIANNA PAWŁOWCZ, REMIGIUSZ SZUREK Fotograf: MONA BLANK WOJCIECH JACHYRA
5
Moda - tak to TY Ralph Lauren mówił, że ,,jest taki styl życia, który cechują specyficzny urok i piękno. Nie polega on na nieustannej pogoni za tym, co będzie, lecz raczej na zachwycaniu się tym, co było [...]. To romantyczna strona życia, szukanie piękna w rzeczach, które przetrwały". Tak będzie też i tym razem!
TEKST: ALINA BORAK FOTO: FOTOLIA
Przed nami (w końcu) czas, kiedy to grube swetry lądują na dnie szafy, a górne półki zapełniają się czymś lekkim i zwiewnym. Nowy sezon, stare powroty. Na pierwszy ogień idzie szwedzka sieciówka. H&M tej wiosny swoje pomysły czerpie z mody lat 70-tych. Co ją wyróżnia? Na pewno nietypowe odzwierciedlenie tej bujnej epoki. Tym razem jest to opcja bardziej nowoczesna. Na naszych wieszakach zagoszczą więc dzwony, rozkloszowane spódnice oraz ogromne rękawy. Projektanci ograniczyli się do bieli czy czerwieni, z którymi kojarzyć się nam może także… cerata! Taka, którą nakrywamy nasze ogrodowe stoły. I to właśnie ona wraca do łask! Ale nie jako okrycie ogrodowych mebli, a „must have” tego sezonu. Zaprezentował je na wybiegu między innymi Oscara de la Renta. Żeby nie było zbyt patriotycznie na naszych ulicach, tej wiosny powinna rządzić również żółć, która, tak jak słońce, ożywia wszystko wkoło i sprawia, że budzimy się z ciężkiego, zimowego snu. Soczysta jak cytryna, delikatna jak morski piasek. Idealna, gdy chcemy wyróżniać się na ulicy. To gwarancja, że nigdy nie przejdziemy niezauważone. Dodatkowo, żeby namieszać trochę w świecie mody, projektanci wyszli z założenia, że warto „tu trochę skrócić, tam trochę wydłużyć”, dzięki czemu powstała całkiem niezła asymetria. W tym sezonie kobiety, które zawsze miały dylemat, jakiej długości spódnice czy bluzki wybrać, mogą w końcu odetchnąć z ulgą. W jakim zestawieniu wyglądają najlepiej? Z prostymi t-shirtami i skórzanymi kurtkami! Fanki rozkoszy również czeka nie lada gratka, bowiem na salony powraca zamsz, a nic tak nie pobudza wyobraźni, jak ten wspaniały i miękki materiał. To tkanina wyjątkowo delikatna i kobieca. Dowodem na to, że moda jest jak bumerang, to bardzo popularny trend poprzedniego sezonu, czyli frędzle, które możemy podziwiać już nie tylko na torebkach czy plecakach. W nadchodzących miesiącach będziemy je także nosić na spódnicach oraz sukienkach. Świetnie wyglądający motyw widoczny jest już niemal w każdej sieciówce, i to w dość przystępnej cenie.
6
Jednak czym byłaby kobieca garderoba bez najważniejszego elementu, jakim jest obuwie? Wysokie szpilki rzucamy w kąt! Teraz będzie płasko, niczym w starożytnym Rzymie! Do łask wracają bowiem gladiatorki, które na swoim blogu prezentowała już znana wszystkim Jessica Mercedes. Nie będzie nudno, będzie niebanalnie i różnorodnie. Każdy, po przebudzeniu się z długiego, zimowego snu, z pewnością znajdzie coś dla siebie. Coś, w czym będzie czuł się znakomicie i wyjątkowo. Bo o to chodzi w modzie. Nie musimy koniecznie kopiować tego, co króluje na wybiegu. Bawmy się modą, korzystajmy z rad stylistów, ale przede wszystkim czujmy się komfortowo i kobieco w tym, co mamy na sobie.
Patryk Wojciechowski "mikro" wiosna-lato 2015, fot. Justyna Chrobot
7
FASHIONPHILOSOPHY FASHION WEEK POLAND W kwietniu wszystkie drogi prowadziły do Łodzi, centrum mody. A wszystko za sprawą 12. już edycji FashionPhilosophy Fashion Week Poland. Tłumy fanów dobrego stylu, nie tylko z Polski, ale i z zagranicy, znani projektanci oraz towarzyszące temu różnorodne wydarzenia, to z pewnością coś, czego nie można było opuścić. W ciągu czterech dni pokazów swoje kolekcje zaprezentowali młodzi twórcy znani publiczności z programu „Project Runway” – Jakub Jacob Bartnik, zwycięzca pierwszej edycji i Maciej Sieradzky, finalista, a także Łukasz Jemioł, Eva Minge, Agnieszka Orlińska, Dawid Tomaszewski, Bola czy Malgrau. Relację z XII. Edycji FashionPhilosophy przygotowała Alina Borak
Tegoroczna edycja z pewnością była wielkim zaskoczeniem. Nie tylko zmieniono miejsce imprezy, która tym razem odbyła się w hotelu DoubleTree by Hilton, ale po raz pierwszy wręczone zostały także nagrody Złotego Flaminga – statuetki, które każdego roku będą przyznawane osobom ze świata mody i designu za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kreacji. Dodatkową atrakcją było pojawienie się na wybiegu blogerek modowych, takich jak siostry Bukowskie, Splendor by Claudia, Catewalk czy Shiny Syl. Dziewczyny zaprezentowały swoje autorskie stylizacje inspirowane nowym winem Carlo Rossi Pink Moscato. Pokazy otworzyła wokalistka Honorata Skarbek, znana lepiej jako Honey, która na żywo wykonała przebój „Damy radę” ze swojego najnowszego albumu „Puzzle”. Tegoroczny Fashion Week, wzbudził wiele emocji, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Jedni narzekali na organizację, inni na zbyt „oklepane” już projekty, a jeszcze inni próbowali zrobić show na ściankach, promując faszystowskie symbole, jak np. Michał Witkowski. Myślę, że każdy na swój sposób odebrał kwietniową edycję. Na pochwałę na pewno zasługuje, tradycyjnie już, Łukasz Jemioł ze swoją linią BASIC. Projektant jak zwykle
8
zaskoczył nas nowymi formami i świeżymi pomysłami – khaki przeplatające się z szarościami i beżami prezentowały się wyśmienicie. Do tego klasyczne koszule i świetne, wąskie szale. Modelki pozowały także w jakże modnym obecnie zamszu, i jak na armię przystało – w bojówkach. Tym razem na koszulkach można było podziwiać hasło „No War”, które ma symbolizować antywojenne poglądy. Jak mówił sam projektant, jego zamysłem była sugestia, aby zawodowy mundur powiesić w szafie cywila. Nie zawiodły również idealnie dobrane materiały. Łukasz Jemioł do produkcji swojej kolekcji wykorzystał takie tkaniny, jak bawełna, jedwab czy len. Na wybiegu mogliśmy zobaczyć m.in. Michała Baryzę, finalistę programu „Top Model”. Kolejnym projektantem, któremu należy się wielki ukłon, jest Dawid Tomaszewski. Projektant, który na co dzień mieszka w Niemczech, podczas gali otrzymał nagrodę Złotego Flaminga Pokaz Tomaszewskiego to coś, na co warto było czekać cały dzień. Projektant stworzył elegancką kolekcję, w której proste linie mieszały się z prześwitami, lejącymi się materiałami czy dość głębokimi dekoltami. Dodatkowo – świetna muzyka, makijaże, fryzury, które cenią sobie indywidualizm z domieszką romantyzmu.
Do elitarnego grona znanych i cenionych warto dodać także Evę Minge, która postanowiła teraz spróbować sił w bardziej casualowej modzie. Trochę klasyki, trochę nowoczesności. Proste formy o zróżnicowanej kolorystyce. Na wybiegu pojawiły się także luźniejsze kroje, np. z dżinsu. Dodatkowo wszechobecna koronka, baskinki, plisowane sukienki łączone z lekkimi topami oraz sukienki z rozcięciami, podkreślającymi kobiece piękno. Można powiedzieć, że nic nowego, ale czasami stare powroty są również potrzebne. To tyle, jeżeli chodzi o „starych wyjadaczy”. A co z początkującymi gwiazdami? Podczas tegorocznego Fashion Weeku wielu nowych projektantów próbowało swoich sił na wybiegu . Na szczególną uwagę zasługują na pewno uczestnicy programu „Project Runway”, którzy pojawili się w Łodzi zapewne ze względu na patronat TVN-u. W showroomie swoje kolekcje prezentowała cała finałowa trójka. Liliana, Maciej i Jacob, który swoje „5 minut” miał w piątkowy wieczór. Na wybiegu było seksownie i całkiem odważnie. Jacob zaprezentował bandażowo-taśmowe sukienki, sznurkowane mini czy proste szorty z motywem zwierzęcym, a dokładnie… zebry. Panowały prostota, geometryczne kroje i asymetria. Wszystko było nienaganne. Mam nadzieję, że jego kariera będzie rozwijała się z roku na rok coraz bardziej, bo projektant ma naprawdę duży potencjał. Kolejną osobą zasługującą na uwagę jest Aleks Kurkowski. Tym razem zapanowała ciemność – i to całkiem dosłownie. Projektant uciekł całkowicie w czerń w miejskim wydaniu. Można śmiało stwierdzić, że czerń jest tak przereklamowana, że zupełnie nie robi na nas już wrażenia. Jednak tutaj każda sylwetka była wzbogacona o coś dodatkowego, tak aby nie było nudno. Dobrym przykładem na to są buty inspirowane glanami, a spodnie niekiedy włożone w skarpetki, co nadawało kreacjom zupełnie nowego charakteru. Było też buntowniczo, świeżo i seksownie dzięki prześwitom, które pojawiły się nie tylko na bluzkach, ale również na kobiecych spodniach. Oby tak dalej! Podczas tej edycji również nie zabrakło ludzi barwnych, którzy eksperymentowali z modą. Jednym to wyszło na plus, innym wręcz przeciwnie, bo wzbudzali mieszane emocje, ale chyba właśnie o to chodziło na Fashion Weeku. Im dziwniej, tym lepiej…
9
10
11
Henri de Toulouse-Lautrec
Kiedy Henri (lub jak wolała jego matka – Henry) Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa przychodził na świat 24 listopada 1864 roku, jako pierworodny syn Alphonse’a de Toulouse-Lautrec i Adèle Zoé Marie Marquette Tapié de Céleyran, wszystko wskazywało na to, że pochodzenie, majątek oraz kochająca rodzina zagwarantują mu świetlaną przyszłość. Po śmierci ojca miał odziedziczyć nie tylko tytuł hrabiego Tuluzy, Lautrec i Montfa, ale stać się również głową jednej z najpotężniejszych i najbogatszych rodzin ówczesnej Francji. Chociaż jego rodzice byli ciotecznym rodzeństwem i zdawano sobie sprawę z zagrożeń, jakie niesie za sobą endogamia, pokusa spłodzenia dziedzica tytułu oraz utrzymania majątku wewnątrz rodziny okazała się zbyt silna. Do pewnego momentu wszystko szło dobrze, a Henry, mimo tego, że nie był dorodnym dzieckiem i często się przeziębiał, nie zdradzał oznak żadnych poważniejszych chorób. Jednak z wiekiem zaczęły się u niego pojawiać pierwsze oznaki choroby wywołanej prawdopodobnie mutacją genetyczną. Adèle z uporem maniaka jeździła z Henrykiem do kolejnych uzdrowisk, skusiła się nawet, by oddać syna na trwającą prawie dwa lata kurację do pseudolekarzaszarlatana. Zresztą specjalnością większości ówczesnych medyków było przepisywanie na wszelkie dolegliwości końskich dawek chininy i zalecanie kąpieli w leczniczych źródłach rozsianych po całej Francji. Mimo tego, okazało się, że wszelkie działania spełzają na niczym wobec tajemniczej choroby wicehrabiego.
12
Ostatecznym ciosem okazały się jednak dwa wypadki, następujące w rok po sobie, których skutkiem było złamanie najpierw lewej, później prawej kości udowej. Dla 14-letniego chłopca tego typu urazy teoretycznie nie są groźne, niemniej w przypadku Henry’ego zaważyły na całej jego późniejszej przyszłości. Mimo prawidłowego złożenia obu złamań i cudownych wód z dodatkiem arszeniku, kości nie tylko nie zrastały się, ale nie chciały rosnąć w ogóle. W efekcie zawsze był niewielkiego wzrostu, a po osiągnięciu dojrzałości mierzył jedynie 1,5 m. Choroba ta nie została zdiagnozowana do dzisiaj, chociaż w 1962 roku dwaj francuscy lekarze pokusili się o nazwanie pewnego rodzaju nanosomii (karłowatości) chorobą Toulouse-Lautreca. Były to jednakże zbyt daleko wysunięte wnioski, oparte głównie na analizie autokarykatur malarza. Obecnie badacze uważają, że Lautrec cierpiał na swoistą skazę genetyczną, wywołaną przez bardzo bliskie pokrewieństwo rodziców, charakteryzującą się zahamowaniem rozwoju zakończeń kości. To uniemożliwiło ich normalny wzrost, a także sprawiało ból, deformacje oraz słabość układu szkieletowego. Jest praktycznie pewne, że gdyby nie kalectwo i problemy z poruszaniem się, jakie były następstwem choroby, Henry zostałby buńczucznym, nieodpowiedzialnym i zadufanym w sobie hrabią, którego jedyną rozrywką byłoby jeżdżenie od majątku do majątku, polowanie oraz „bywanie”. A tak, mimo oczywistego cierpienia Henry’ego, wyszło mu to na dobre i stał się niezwykle barwną osobowością i utalentowanym twórcą w dziejach historii sztuki. Co ciekawe, Lautrecowie okazali się na tyle pazerni (z pewnością nie odznaczali się umiejętnością wyciągania wniosków z cudzych błędów), że powtórzyli numer z małżeństwem między kuzynostwem. Brat Adele – Amédée i jedyna siostra Alphonse’a – Alix nie tylko postanowili się pobrać, ale również w przypływie namiętności spłodzili czternaścioro dzieci, z których piątka cierpiała na wszelkiego rodzaju odmiany deformacji i karłowatości. Żeby w pełni zrozumieć niezwykłość osobowości Henry’ego, z pewnością należałoby przeczytać kilka biografii, a w szczególności tę opartą na korespondencji rodziny Toulouse-
Lautrec. Zdaję sobie sprawę, że nie każdego zafascynuje historia życia karłowatego, schorowanego malarzo-litografo-rysownikoplakacisto-ilustratora, którego nazwiska pewnie nie jesteście w stanie wymówić, więc powiem tylko tyle: był absolutnie fenomenalny. Tak, zgadza się, wszelkie źródła i przekazy donoszą jednogłośnie, że po osiągnięciu dojrzałości jego wygląd wręcz odpychał. Lautrec był zdecydowanie zbyt niski, krępy, miał krótkie i grube nogi, a tułów nieproporcjonalnie rozwinięty w stosunku do reszty ciała. Podobno posiadał wielki, kartoflany nos z ogromnymi, „ziejącymi” dziurkami, wydęte, mięsiste wargi wyłaniające się z kruczoczarnej, szczeciniastej brody, okalającej jego brzydką twarz. To jeszcze dałoby się przeboleć, zdecydowanie gorsze okazało się seplenienie i nagminny ślinotok. Jedynie oczy miał ładne, chociaż ustawicznie schowane za binoklami. Henry od zawsze zdradzał skłonności artystyczne. Plotka głosi, że już w wieku 4 lat na chrzcinach jednego ze swoich kuzynów chciał wpisać się do księgi pamiątkowej, a gdy biskup zwrócił mu uwagę, że przecież nie potrafi jeszcze pisać, odparł: „W takim razie narysuję wołu!”. Aczkolwiek mężczyźni w jego rodzinie traktowali sztukę jako niezbyt poważne hobby, z pewnością niemogące konkurować z polowaniami na bekasy. Co prawda zarówno Alphonse, jak i wujowie, wykazywali pewien talent w dziedzinie rysunku i malarstwa, jednak nigdy, powtarzam, przenigdy żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy, żeby sztuką zająć się na poważnie. Henry był w tej uprzywilejowanej pozycji, że stał się kaleką, więc i tak już nie spełniał wygórowanych oczekiwań. Uznano zatem, że warto posłać go na zajęcia artystyczne do popularnego w tamtych czasach portrecisty – Léona Bonnata. Upatrywano w tym poniekąd polepszenia ich pozycji społecznej, mimo że Toulouse-Lautrecowie byli znanym i szanowanym rodem. Odpowiednie znajomości i koneksje zawsze były w cenie – tak wówczas, jak i dziś. Od momentu podjęcia edukacji artystycznej i przeprowadzenia się na Montmartre, Henry zaczął życie wśród bohemy paryskiej, co zasadniczo określiło cały jego dorobek twórczy i doprowadziło do przedwczesnej śmierci. Nocne życie Montmartre skupiało się głównie wokół tancbud i podrzędnych lokali, oferując rozrywki dla gminu, niżu społecznego i artystów. Henry szybko odkrył w sobie upodobanie do mocnych trunków, kankana i prostytutek, co przełożyło się bezpośrednio na jego sztukę. Mimo dość konserwatywnego wykształcenia, jakie odebrał poczas praktyk w pracowniach Bonnata, a później Mormona, prawdziwy styl twórczości Lautreca ujawnił się dopiero w dziełach zainspirowanych kabaretami, burdelami i życiem cyganerii. Z racji swoich ułomności nie mógł brać czynnego udziału w zabawach, szczególnie w niezwykle popularnym wtedy kankanie, niemniej odwiedzał te lokale codziennie. Siedząc przy kieliszku absyntu lub koniaku, obserwował tańczących i robił szkice, z charakterystyczną dla niego zręcznością w uchwyceniu ruchu i dynamiki. Zasadniczo większość jego dzieł przedstawia nocne życie dzielnicy, z całą jej bezpruderyjnością, prostotą i rozpasaniem. U schyłku XIX wieku impresjoniści dopiero przebijali się przez tendencyjne i ogólnie przyjęte zasady w sztukach pięknych, wobec czego Lautrec, mimo że przed nim pojawiło się już kilku wybitnych przedstawicieli tego nurtu, długo walczył o swoją pozycję. Prawdziwy rozgłos i sławę przyniósł mu dopiero cykl afiszy zrobionych na potrzeby rozreklamowania Moulin Rouge – chyba najbardziej znanego na świecie kabaretu. –Przedstawiając tancerkę La Goulue, bezwstydnie unoszącą nogi i pokazującą widowni falbaniastą bieliznę, szokował Paryżan i jednocześnie pobudzał w nich głęboko zakorzenioną ciekawość. Efekt był taki, że Moulin Rouge, który na początku istnienia zwiastował najbardziej spektakularną klapę finansową wśród branży rozrywkowej, zaczął przynosić ogromne dochody i stał się kultowym miejscem. Henry, znany ze swojego niezdrowego pociągu do wszelkiej maści prostytutek, tancerek i wątpliwej
13
moralności kobiet ulicznych, z oczywistych względów nie miał szczęścia w miłości. A to skutkowało przygodnym seksem, aż do momentu, w którym odkrył magię domów publicznych. Pracujące tam kobiety z czasem stały się mu na tyle bliskie, że uczyniły z niego powiernika i przyjaciela, któremu od czasu do czasu wyświadczały przysługę, rozkładając przed nim szeroko nogi. Przyjaźń ma swoje prawa, ale dla Henry’ego – poza chwilową przyjemnością – obcowanie z prostytutkami skutkowało zarażeniem kiłą, co przy jego trybie życia i wyjałowionym alkoholem organizmie skończyło się śmiercią w wieku zaledwie 37 lat. W trakcie swojej kariery trwającej mniej niż 20 lat, ToulouseLautrec stworzył 737obrazów , 275 akwareli, 363 grafiki i plakaty, 5084 rysunków oraz trochę ceramiki i witraży. Wraz z Cezanne'm, van Goghiem i Gauguinem uważany jest za jednego z największych malarzy okresu postimpresjonizmu. Jego malarstwo nosi znamiona wielkich impresjonistów, w szczególności tych czołowych, jak Manet i Degas, jednak mimo wzorowania się i oczywistych zapożyczeń, podobieństwa te należy traktować raczej w kategorii hołdu złożonego wielkim malarzom. Twórczość Lautreca cechuje niezwykłe wyczucie koloru i dynamiki, niemal bezbłędne odwzorowanie chwili i ulotności ruchu, co przekłada się na tematykę jego prac. Był mistrzem w scenach skupiających tłumy, jednak nie sprawiają one wrażenia przepełnionych, a poszczególne postacie widoczne na płótnach mogą bez trudu być zidentyfikowane z imienia i nazwiska. Malarski styl ToulouseLautreca charakteryzuje się uwydatnioną liniowością i kładzie duży nacisk na kontury, a jednoczenie wydaje się, jakby artysta tworzył obrazy bez żadnego wysiłku. Delikatne linie, mimo całej swojej wyrazistości, są lekkie i ściągają uwagę obserwującego w kluczowe fragmenty obrazów. Zauważalne są również znamiona twórczości orientalnej, inspirowanej szczególnie drzeworytami japońskimi, co widać w stosowanej przez niego skośnej perspektywie. Mimo całkiem niezłego startu i sukcesów, jakie Henry odnosił w życiu zawodowym, zmagał się nie tylko z alkoholizmem, ale i głęboką depresją. Wśród znajomych znany był jako nadworny klaun, szydzący głównie z samego siebie. Próbując ukryć zakłopotanie, w jakie wprawiały go ułomności oraz fakt, że nie był nigdy pewny wartości swojej sztuki, pogrążał się powoli w autodestrukcji. Podobno ostatnie słowa, które wypowiedział na łożu śmierci, były skierowane do ojca i brzmiały: „Le vieux con!”, czyli „Ty stary głupcze!”. I nic dziwnego – Alphonse nigdy nie był przykładnym ojcem, tym bardziej ze względu na opinię, że syn przynosi wstyd rodowi. Po długiej i wyczerpującej walce z chorobą alkoholową i kiłą, zmarł 9 września 1901 roku w Malrome, w jednej z wielu posiadłości rodzinnych. Po śmierci Henry’ego jeden z jego najlepszych przyjaciół, marszand Maurice Joyant Jolant, oraz matka artysty zajęli się promocją i reklamowaniem sztuki Lautreca. Choć moim skromnym zdaniem, doskonale broni się sama.
tekst KINGA TACZAŁA Na prośbę naszych czytelników, po raz kolejny Henri de ToulouseLautrec, pojawia się na łamach BWM!
dizajn
Festiwal Wnętrz to platforma łącząca świat producentów, architektów i projektantów sztuki użytkowej z osobami aktualnie urządzającymi wnętrza swoich domów. SZUKASZ INSPIRACJI? URZĄDZASZ DOM, MIESZKANIE, BIURO? POTRZEBUJESZ POMYSŁU NA ZMIANĘ WNĘTRZA? Festiwal Wnętrz to targi, podczas których prezentowane są najnowsze trendy w aranżacji i wyposażeniu wnętrz. Czekają na Ciebie oryginalnie zaaranżowane stoiska producentów, praktyczne porady architektów, panele seminaryjne prowadzone przez stylistów prestiżowych magazynów wnętrzarskich, dyskusje o nowoczesnej aranżacji przestrzeni, warsztaty rodzinne oraz konkursy i ciekawe nagrody.
ORGANIZATORZY O FESTIWALU: Lubimy dobre wzornictwo i szeroko pojęty design. Stworzyliśmy Festiwal Wnętrz, aby dzielić się naszą pasją z szerokim gronem odbiorców. Na co dzień współpracujemy z architektami oraz producentami oferującymi rozwiązania i produkty przeznaczone dla wnętrz. Najciekawsze z nich prezentujemy na targach. Promujemy najnowsze trendy i rozwiązania. Inspiracją dla tegorocznej edycji targów jest kolor roku 2015 – Marsala.
STREFA: POLSKI DIZAJN To przestrzeń podczas Festiwalu Wnętrz, w której prezentujemy unikatowe realizacje polskich projektantów. Inspirujemy do odwagi w poszukiwaniu własnego stylu! Jeśli tworzysz niebanalne, dizajnerskie przedmioty dekoracyjne, meble, oświetlenie czy inne elementy przeznaczone do wystroju i wykończenia wnętrz i chcesz je wypromować – zgłoś się do nas. Wspieramy polski dizajn!
14
SZUKASZ INSPIRACJI? URZĄDZASZ DOM, MIESZKANIE, BIURO? POTRZEBUJESZ POMYSŁU NA ZMIANĘ WNĘTRZA?
15
16
17
„Ofiarowanie” Tarkowskiego „Ofiarowanie” -ostatni film rosyjskiego reżysera Andrieja Tarkowskiego. Artysta zmarł wkrótce po ukończeniu filmu, a dzieło to traktowane jest jako jego testament duchowy. Film otrzymał Grand Prix w Cannes oraz nagrodę BAFTA. W roku 1995, w stulecie narodzin kina, znalazł się na watykańskiej liście 45 filmów fabularnych, które propagują wartości religijne, moralne lub artystyczne.
*** CZĘŚĆ PIERWSZA – Krzysztof Popiołek
W dniu 50. urodzin Alexandra (Erland Josephson), aktora, psychologa, filozofa i ateisty, w jego domu spotykają się: jego żona (Susan Fleetwood), córka, syn oraz przyjaciele Otto i Victor. Nieoczekiwanie wybucha kolejna wojna światowa, a władze w ostatnim telewizyjnym apelu do narodu ostrzegają przed atakiem nuklearnym. Alexander przysięga wtedy Bogu, że poświęci wszystko, co kocha, w zamian za to, że świat zostanie ocalony przed zagładą. Dziecko, dom, matka, droga. Filmowa twórczość Tarkowskiego zapisana jest symbolami. Z powtarzalnych motywów wyłania się komplementarny świat, kolejne dzieła korespondują ze sobą. Dom, dziecko, droga, matka. To nimi przede wszystkim zakodowany jest jego ostatni film, duchowy testament twórcy. Kiedy zadaję sobie pytanie: „O czym?”, muszę połączyć i skojarzyć kolejne motywy, by móc opowiedzieć historię, której film nie wyjaśnia przyczynowo-skutkowo. Opowiada ją bowiem cały świat Tarkowskiego. Tym, co uderza najmocniej, sa opozycja i dwubiegunowość: świat sztuki i cywilizacyjne zdobycze zestawione są tutaj z bronią nuklearną, śmiercią i zwierzęcym strachem. Ryzyko śmierci spoczywa tylko w ręku człowieka. Nastąpić ma katastrofa, nawet nie redukcja do stanu natury, a regres całkowity, samounicestwienie. Użycie broni nuklearnej wymazać ma istnienie człowieka. Właściwość ta przypisywana była dotychczas Gniewowi Bożemu. A przecież od początku świat jest surowy, jawi się jako postapokaliptyczny. W tym świecie nastąpiło już duchowe spustoszenie. Nadchodzi jednak nowa tragedia. Czym jest zatem kryzys współczesnego człowieka? Kiedy nadchodzi ryzyko (nieuchronnej) wojny nuklearnej, ostatniej z wojen – kim jest wróg? Czy Bóg zamilkł, czy zostawi nas jak w czasach Holokaustu? Wreszcie, czy może ocalić nas ten Bóg, którego sami uśmierciliśmy w naszych głowach? Narzędzie zagłady stworzył sam człowiek. Zatem dzieło człowieka posiada atrybut boski . Przypisywano go również dziełom średniowiecznym, renesansowym, barokowym, oświeceniowym. Muzyka Jana Sebastiana Bacha, którą Tarkowski nadaje uroczysty i – wydawać by się mogło – miły (bliski) Bogu nastrój. Obraz Leonarda da Vinci, „Pokłon Trzech Króli”, który „nie jest dobrym znakiem”. Śmiało można go nawet uznać za zły omen. Dramaty Shakespeare’a. „Idiota” Dostojewskiego. Wreszcie XVI-wieczna
18
mapa Europy, kiedy „świat wydawał się prostszy”. Obok tej tajemniczej cudowności, obok mroku dziejów, pojawiają się: temat narzędzia zagłady oraz temat samej Zagłady wreszcie. Człowiek stworzył cudowność i stworzył śmierć. Broń nuklearna, owoc poznania zapomni o swoim twórcy. Oto i wyłania się binarny, zero-jedynkowy, głęboko opozycyjny pejzaż świata. Obrazy w niczym nie ustępują mrocznym, skandynawskim krajobrazom. Leonardo zestawiony zostaje z urzeczywistnionymi wynalazkami w postaci samolotów przenoszących głowice jądrowe. Chrześcijańskie Dobro i Zło walczą ze sobą o panowanie nad światem. Komplikacja spraw następuje dopiero wraz z pojawieniem się człowieka. Stworzonego na obraz i podobieństwo samego Boga. Jedyną ostoją wydaje się pozostawać Chatka, dom bohatera. I jego rodzina. Efekt azylu uzyskuje Tarkowski przez pokazanie pustki w okolicznym krajobrazie. Rozległe terytoria, nieprzyjazny pejzaż, brak sąsiednich domostw i innych śladów cywilizacji. Morze, odwieczny symbol samotności człowieka. Do tego romantyczne, uschnięte drzewo. Depresja (nie bardzo) skryta pod postacią monologów egzystencjalnych bohatera i skandynawskości otoczenia. Jesteśmy epatowani nicością. Jedyną alternatywą dla otwartych, szerokich przestrzeni, z którymi konfrontacja jest niemożliwa, zdaje się wejście do Chatki, naszego azylu. Uciec przed wiatrem, morzem, wilgocią, nadmiarem wolności. A tam XIX-wieczna galeria sztuki. Przepych: obrazy, meble, naczynia, ubrania. Wszystkie rzeczy krzyczą do nas z tą samą nieznośnością zgrzytu czasowego. Nie wierzę w 1985 rok. Postaci ukrywają się za kostiumami, za konwenansami – tam czują się bezpieczni. Oto nadlatujące samoloty zniszczyć mają dotychczasowy porządek. Przemiana możliwa jest tylko w radykalnej perspektywie, jedynie wobec gwałtu i przymusu. Tarkowski w sposób bardzo stanowczy pokazuje nam swoich bohaterów o srogich rysach twarzy, w surowych wnętrzach. XIXwieczna stylizacja świata, hermetyczne pokoje i zamknięte w nich skandynawskie trupy. Zamykają szczelnie drzwi i okna, by ochronić się przed złem tego świata. By ochronić się przed przestrzenią, jej nadmiarem, przed wiatrem. Same nasuwają się skojarzenia z „Sonatą widm” Strindberga czy „Upiorami” Ibsena. Na myśl przychodzi także Bergman – z niego jednak Tarkowski wytłumaczył
się sam. Jak twierdzi, u Bergmana nie ma Boga, natomiast u niego jest. Tyle, że ludzie go nie widzą, nie potrzebują. Wiele skojarzeń prowadzi do śmierci, łącząc się z nią. Według wiary chrześcijańskiej, śmierć jest początkiem Nowego Życia. Całopalenie, którego dokonuje bohater na swoim domu, to jednak też pozbycie się własnej przeszłości, tożsamości, korzeni, to pozbycie się swojego życia. Jego unieważnienie. Rezygnacja. Aleksander sam wspomina, że wybudował dom z wielkim trudem, w drugiej części filmu zaś niszczy go, nie mogąc znieść żony, zaprzysięgając (?) ów gest Bogu. Bóg nie jest zaś Uniwersum, Absolutem ponad podziałami. To konkretne wyobrażenie bóstwa, z kręgu judeochrześcijańskiego. To Bóg Abrahama i Izaaka, Bóg chrześcijan. Katolicki Bóg. Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. To nie byt uniwersalny, nie wspólny wszystkim ludziom, przez wieki narzucany Innemu przemocą. Ujęcie jego jest nader konkretne, wydzielone, dzielące. Perspektywa katolicka ma bardzo istotne znaczenie. Spalenie domu jest w rzeczywistości samospaleniem. Ma być wypalaniem grzechu. Odkupieniem. Ponoszoną ofiarą. OFIAROWANIEM się. Bóg i wojna stają się pretekstem do radykalnej zmiany. Zmiana zostaje jednak sprowokowana czynnikiem zewnętrznym, przypadkowo. Nie została wygenerowana wewnątrz człowieka samoistnie, jakby nie był on w stanie sam zdobyć się na zaczyn wiary. Zapośredniczony został w zagrożeniu przychodzącym „spoza Chaty”. Opowieść rozgrywa się w dniu urodzin głównego bohatera. A przecież jego narodziny nastąpią tegoż dnia na nowo. Wszystko zmierza do utraty tożsamości w imię pojednania z Bogiem. Powstać ma odnowiony duchowo i moralnie nowy człowiek. Powstaje jednak wariat. Od mroku może wyzwolić nas tylko jakiś drastyczny krok. Radykalność. Aleksander wyrzeka się siebie, by ocalić innych. Jak Bóg katolików ocalił siebie w Chrystusie. Lecz Aleksander porównany zostaje z Idiotą. Czy analogia jest przypadkowa? Czy zestawienie Boga i wojny jest przypadkowe? „Bóg wojny” to bóg starotestamentowy, niezważający zbyt mocno na swoje dzieci, bóg srogi. W Nowym Testamencie pojawia się motyw ojca i syna. I nadziei. To bóg miłosierdzia. Potrzebne było jednak Nowe Przymierze, by móc wejść w głębszą relację i zbudować zasady świata na nowo. Aleksander także potrzebował nowego przymierza. Żeby móc mówić o wojnie, trzeba znać i mieć wroga. Z kim tu odbywa się wojna? Zdaje się, że jest to wojna przeciwko nikomu, z nikim. Że to wojna cieni. Wróg jest nieznany, niewiadomy, nieuświadomiony. To lęk. Tarkowski ustanawia zagrożenie, prowokuje w postaciach mechanizmy obronne, jednak nie konstytuuje Wroga. Nie szuka i nie nazywa atakującego. Głowice po prostu WYCELOWANO. Nikt nie pyta, kto stoi po drugiej stronie rakiet. Kto naciska przycisk. Zagrożenie po prostu JEST. Podobnie, jak może być odkupienie. Wierzymy we wroga. Wierzymy Tarkowskiemu na słowo. Mimo że ani razu go nie widzimy. Wydaje nam się za to, że słyszymy samoloty. Innym razem wiatr. Stan wojny oznajmia nam bezosobowy głos, pozbawiony w dodatku ciała. Dom staje się schronem. Słowo stało się przecież ciałem. Tu słowo wyrywa się z ciała w krzyku rozpaczy. Albo zostaje go radykalnie pozbawione od samego początku, by móc obwieszczać koniec świata. Znanego nam świata. Dziecko, o którym wszyscy myślą, że jest niemową, od początku filmu pełni rolę szczególną. Nazywany jest Małym Człowiekiem. Nie mówi, śpi, myśli o filozofii, uczestnicząc w monologach ojca. „Nie zbudźmy Małego”, mówi Julia, służąca. Niech chociaż on nie widzi. Dziecko zdaje się przespać największe niebezpieczeństwo. Jednak to ono ostatecznie nosi wiadra z wodą, by podlewać wyschnięte drzewo. Po co? Pierwsze słowa dziecka, ostatnie słowa filmu – „Dlaczego, tato?”. Miłość ojca, która ocala syna. Czy przypadkiem film nie jest symboliczną „opowieścią idioty, pełną krzyku, co nie znaczy nic”? Wyrzeczenie się grzechu jest
19
wyrzeczeniem się samego siebie. Próba ocalenia innych sprowadza się do porzucenia właśnie siebie. Czyli do obłędu. Człowiek staje się wariatem, prawosławnym szaleńcem, jurodiwym. Obłęd jest zatem wyborem człowieka? Mistyczne wyniszczenie ciała, by odkupić ducha, zamyka się w geście spalenia domu. To samospalenie, wyniszczenie i wypalenie grzechu, który zasiedlił się w tym domu, w ciele rodziny. Szaleniec, jak u Dostojewskiego, jest najbliżej Boga. Cała opowieść mogłaby stanowić metaforę życia. Przekazywanie mądrości synowi, który milczy, gdyż najwidoczniej nie ma jeszcze nic do powiedzenia, który w skupieniu słucha opowieści tego, który swoje życie już przeżył, który przechodzi „z życia do Życia” (zgodnie z retoryką chrześcijańską). To opowieść o próbie uchwycenia jego sensu. W filmie następuje przekazywanie synowi życia i wszystkiego, co z nim związane – nie tylko w genach. Film jest pożegnaniem ze znanym nam światem, zaznanym życiem. Film jest robieniem miejsca kolejnemu człowiekowi. Zawiera w sobie tęsknotę za pozostaniem. Pierwsza część filmu, przed pojawieniem się wiadomości o wojnie, jest przyjemna, bezpieczna, materialnie pełna, bogata w piękne rekwizyty, jednak duchowo pusta i nędzna. Bohatera dręczą pytania i wątpliwości. Ma jednak życie obok, ma syna. Nie w nim już toczy się to życie, ale obok, pod ręką. Kiedy jednak i ono zostaje zagrożone, jedynym remedium jest alkohol. Albo lek Doktora w postaci zastrzyku. Lek na strach przed śmiercią. Umieranie jest przecież tematem tabu. Martwe dzieła, uśmiercone przez czas wynalazki kultury ludzkiej otaczają martwych duchowo ludzi. Nasza kultura umarła razem z Shakespeare’em i Dostojewskim. Jak to możliwe, że kultura Shakespeare’a mogła wydać na świat broń nuklearną? Gest spalenia domu jest nieporadny, kiczowaty, godny politowania. Zrodzony jest bezradności, powstał w rozpaczy. Modlitwa, ta uwznioślona forma monologu wewnętrznego, odbywa się w stanie upojenia alkoholowego. Nie wywyższa to jednak człowieka, ukazywanego przez kamerę z pozycji bezosobowego, a przez to bezstronnego, narratora. To ofiarowanie nie jest w niczym podobne do pokłonu trzech króli z obrazu Leonarda da Vinci. Naśladowanie, mimesis, minimalny gest rytualny, akt słowny, wywyższany przez powtarzalność, o których mówi Aleksander, że wzbudzająwiarę człowieka, nie znajdują swojego rozwiązania w bohaterze. Modlitwa jest czymś jednorazowym w życiu Aleksandra. Wybucha w obliczu zagrożenia, jest spowodowana strachem przed śmiercią. Modlitwa o ocalenie innych zostaje unieważniona przez alkohol. Nie jest czystą formą modlitwy. To ofiarowanie jest ofiarą ludzką. To takie ludzkie ofiarowanie, takie człowiecze, nieporadne. Oprócz tego, że okoliczności zewnętrzne czynią człowieka ofiarą, on sam musi siebie jeszcze poświęcić, stać się ofiarą – zamiast tego robi z siebie ofiarę. Tarkowski udziela gorzkiej lekcji religii. Historię tę można czytać jako opowieść o umieraniu i rodzeniu się, ale też opowieść o mijaniu się pokoleń. Dziecko jest początkiem nowego świata w tej samej przestrzeni fizycznej. Zapewnia ciągłość trwania jednostki, dzięki której zaistniała. Relacja ojciecsyn, w chrześcijaństwie wpisana w podstawy prawd wiary, jest przejawem miłości nie-seksualnej, poza-płciowej. A więc bezinteresownej.
KONIEC CZĘŚCIE PIERWSZEJ Jeśli zainteresował Was temat, zapraszamy na naszą stronę internetową www.blackwallmagazine.blog.pl tam będziecie mogli znaleźć cały tekst autorstwa Krzysztofa Popiołka.
UNITED COLOURS
fotograf: Wojciech Jachyra modele: Paweł Nowak / Como Model Management Adrian Inglot / Pink Models makijaż i fryzura: Ula Lis projektantka: Luiza Jacob DREAM NATION retusz: Jakub Grabarczyk
20
21
22
23
Błędy, których należy unikać w łóżku „Bo we mnie jest seks”, ale… czy zawsze muszę mieć na niego ochotę? Zdarzają się sytuacje, w których nie wszystko idzie jak po maśle i co wtedy zrobić? Jak sprawić aby dawny żar nigdy się nie wypalił? Jak poradzić sobie z nudą czy brakiem komunikacji w sypialni? Czego musimy się wystrzegać, aby mieć udane życie seksualne? Tekst Kamil Rodziewicz
Królewicz, królewna Nie ma nic gorszego niż arystokracja w łóżku. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Fakt, przybieranie ról w sypialni jest czymś podniecającym, ale tylko wtedy, kiedy dwie strony realizują wcześniej przyjęty scenariusz. Uległy partner, który czeka tylko na nasz ruch, na dłuższą metę nie wróży udanego seksu. Wieczne oczekiwanie na to, że ktoś się nami zajmie i brak wykazywania inicjatywy z drugiej strony nie mogą skończyć się dobrze. A co ja jestem, medium? Rozmowa, rozmowa i jeszcze raz rozmowa. Jeśli masz na coś ochotę lub coś Ci nie odpowiada, powiedz to! Niestety kobiety nie mogą zrozumieć, że faceci – o dziwo – nie potrafią czytać w myślach. Jeśli nie chcesz mówić wprost, to pokaż, daj jakąkolwiek wskazówkę. Czekanie na cud, że facet załapie, o co chodzi, jest tak samo mało prawdopodobne, jak wygrana na loterii. Czasem się zdarza, ale bardzo rzadko. Sypialnia to nie gabinet wróżki, a ręka w tym miejscu nie służy do wróżenia. Rutyna zabija pożądanie Pojawienie się rutyny w jakiejkolwiek dziedzinie naszego życia nie jest niczym dobrym. Tym bardziej nie pomoże to w budowaniu związku i rozpalaniu namiętności, która gotuje się w nas na samym początku znajomości. Pozycja misjonarska nie jest niczym spektakularnym. Bawmy się seksem, próbujmy nowych rzeczy. Najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że na początku robimy różne dziwne, czasem hardcorowe rzeczy, a później niekoniecznie mamy na nie ochotę. Dlaczego po kilku latach w związku mamy zadowalać się jedynie ochłapami nowoczesności? Wszystkiego trzeba w życiu spróbować, a nuż pejcz przypadnie Ci do gustu. Na myśliciela Myślenie o swoich niedoskonałościach, często niedorzecznych i wyssanych z palca, sprawia, że w intymnych sytuacjach zamiast poddać się partnerowi, włącza się nam blokada, której – mimo wielu starań – nie jesteśmy w stanie odblokować. Im bardziej wpadamy w kompleksy, tym o wiele gorzej wypadamy w sypialni. Tutaj nie ma miejsca na myślenie. Liczą się pociąg, rządza, chuć, które powinny zawładnąć nami od stóp do głów. Jeśli nie chcesz orgazmu… myśl dalej!
24
Choroba zwana miłością, czyli… jak wyleczyć się ze swojego EKS? Miłość jest chorobą, ale czasem tak nas dotyka i doświadcza, że staje się prawdziwą zarazą. Uczuciową ebolą. Im dłużej trwa nasz stan chorobowy, tym więcej części ciała obejmuje. Najpierw tracimy głowę, potem czujemy motyle w brzuchu i uginają nam się nogi na czyjś widok, by na końcu oddać komuś swoje serce. Czasem bywa, że wyrywamy je sobie żywcem z piersi, ale druga osoba… pożera je żywcem. Emocjonalny kanibal. Teraz wyobraź sobie, że jedyny lekarz, który jest w stanie Cię wyleczyć, pracuje w polskiej służbie zdrowia. Trochę poczekasz na swoją kolejkę… Tekst Anna Krępczyńska
Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Odklejasz plaster z serca szybkim ruchem ręki (nie płacz, że boli, trzeba było się w to nie pchać!) i zaszywasz powoli ranę. Czas może ją uleczy, ale i tak pozostanie paskudna blizna. Gorzej, gdy musisz przeprowadzić operację na otwartym sercu. Nawet prof. Religa popełniał błędy, a co dopiero taki kardiologiczny amator jak Ty. Zdradził, okłamał, nie jest gotów na poważny związek, zupa była za słona – po
jednym szwie na każdy z powodów rozstania. Jak dobrze pójdzie i przeżyjesz zabieg, czeka Cię mała rekonwalescencja. Aby zakończyła się sukcesem, musisz przygotować się na powikłania po znieczuleniu (czy raczej znieczulicy) – zapominasz wszystkie chwile, które razem przeżyliście, wszystkie miejsca, które wspólnie odwiedzaliście, uczucie, gdy łaskotano Cię po brzuchu, całowano w czoło i szeptano intymne wyznania, a także zapach perfum na poduszce. Perfum, które czuje się potem wszędzie. Amnezja to dobra rzecz. „Zostańmy przyjaciółmi” – rzekł na odchodne. Gdzie sobie poszedł? Nie wiem, nie pamiętam… Seks z eks? Odpada! To jak reanimacja spisanego dawno na straty, z nadzieją, że linia życia drgnie, wrócą dawne emocje i dawny rytm serca. Nie pisz i nie dzwoń też do byłego, nie sprawdzaj, czy wyprał skarpetki, wyniósł śmieci i dobrze się odżywia, nie wpadaj na niego „przypadkiem”. Masochizm to jednak jakieś zaburzenie osobowości. Pounikaj przez pewien czas imprez ze wspólnymi znajomymi, ale nie wymiguj się nadgodzinami w pracy, imieninami swojego kota i zajęciami fitness (wszyscy wiedzą, i niestety widzą, że nie ćwiczysz!) – mów, że od ciągłego uśmiechania robią Ci się zmarszczki mimiczne, a oglądanie „największej porażki w swoim życiu” powoduje niestrawność oraz bezsenność. I zachowaj strojenie się dla kogoś, kto będzie tego wart. „To nie ty, to ja…” będę wygraną w tej walce, powtarzaj sobie jak mantrę. Odejdź również od lodówki, zjadanie problemów nic nie da. Toaleta nie odpowie Ci na ważne pytania typu: „Dlaczego ja?”, „Co jest ze mną nie tak?” oraz „Ile czasu trwa ‚potrzebuję trochę czasu’?”. Uwierz mi, będziesz się czuć jeszcze gorzej, gdy staniesz na wadze i odnotujesz, że „Może pospotykamy się z kimś innym” to w Twoim przypadku Ewka Chodakowska. Nie zapijaj smutków! Kac moralny to większe zło niż kac fizyczny i ból głowy o poranku, gdy budzisz się z twarzą w kubełku po lodach zjedzonych poprzedniego wieczoru. Listy miłosne co prawda znajdywano w butelkach, ale nie łudź się – w tych, z których pijesz Ty, ich nie będzie. Nie masz czego tam szukać, nawet stateczku. No chyba, że trafisz na odwyk, bo tam takich „żeglarzy zaginionej miłości” jest pewnie wielu. Twój eks znalazł sobie drugą połówkę? Wznieś symboliczny toast za zdrowie nowej (młodej) pary, życz im szczęścia i ciesz się tym, że już wiesz o Jego wadach, a nowa „Ty” jeszcze nie. Plotkowanie to brzydka rzecz, więc nie udzielaj poufnych informacji osobom postronnym – zwłaszcza Jej… Niech się sama dowie, na jaki ciężki przypadek kliniczny trafiła.
25
26
27
Imprezowy leń czy perfekcyjna studentka? W sumie ani jedno ani drugie. Powiedziałabym, że jestem imprezową nieogarniętą, ale rządną wiedzy studentką. Gdyby nie moi znajomi, którzy w natłoku wszystkich wydarzeń przypominają mi o projektach i kolokwiach, już by mnie chyba wylali z uczelni.
Za nami premiera Twojej debiutanckiej płyty „Lupus Electro”. Skąd taki tytuł i czy jest on pewnego rodzaju spoiwem? Czy chodzi tu o elektro wilka, sugerując się dosłownym tłumaczeniem? [śmiech] „Lupus electro” to trochę naprowadzenie na klimat i tematy poruszane w kawałkach. Bity są elektroniczne, zachowane w matematycznej konwencji. Z drugiej strony tekst, który mówi raczej o relacjach międzyludzkich, związany bezpośrednio z naszymi instynktami, dlatego pojawia się wilk. Wilki chodzą swoimi drogami i same decydują o swoim życiu, są trochę tajemnicze i przez to fascynujące. Ta płyta to też obrazy przedstawione właśnie z perspektywy wilka, który uważnie przygląda się ludziom i miastu. Przenieśmy się w przeszłość, do dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłaś swoją płytę na półce sklepowej. Pytanie rodem
28
z kozetki psychoterapeuty. Jak się wtedy czułaś? Pamiętasz, jakie emocje towarzyszyły Ci w tamtej chwili? Oczywiście byłam bardzo szczęśliwa, widząc swoje „dziecko” na półce sklepowej pomiędzy albumami innych artystów. W końcu – po prawie roku – mogłam zobaczyć i dotknąć wymierny efekt mojej pracy. Uczucie nie do opisania. [śmiech] A teraz pytania z cyklu: 5 sekund, 5 pytań. Kim jest Natalia Nykiel? Dziewczyną z Mazur. [śmiech] Imprezowy leń czy perfekcyjna studentka? W sumie ani jedno, ani drugie. Powiedziałabym, że jestem imprezową, nieogarniętą, ale rządną wiedzy studentką. Gdyby nie moi znajomi, którzy w natłoku wszystkich wydarzeń przypominają mi o projektach i kolokwiach, już by mnie chyba wylali z uczelni. Od czego zaczynasz każdy dzień?
Od kawy i muzyki! W trampkach czy szpilkach? Trampki. Leżąc w łóżku, myślę o…? Oj, nie ma zasady. Czasem wyobrażam sobie ogromne sceny, na których daję koncert dla tysięcy ludzi, a czasem po prostu zastanawiam się, co słychać u moich rodziców, rodzeństwa, znajomych. Twoje „dziecko” ma jedną matkę, ale za to wielu ojców. „Lupus Electro” to niewątpliwie zbiór niesamowitych talentów. Prawdziwa bomba artyzmu. Teksty piosenek napisały takie znakomitości, jak Paulina Przybysz, Kasia Nosowska czy Budyń. Jak udało Ci się zaprosić ich do współpracy? Wbrew pozorom nie było trudno. Wychodzę z założenia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Odezwać się do drugiej osoby zawsze można
29
i moim zdaniem trzeba spełniać swoje marzenia. Nawet, jeśli wydaje się to nierealne, tak jak dla mnie było myślenie o napisaniu tekstu do mojej piosenki przez Kasię Nosowską. Kilka z tych osób znałam ja, kilka znał Fox, więc jakoś naturalnie podzieliliśmy się zadaniami. Zaczęliśmy od wysyłania poszczególnych kawałków i to był moment decydujący, bo utwory wszystkim od razu się spodobały i to był główny powód tego, że te teksty powstały. Wiem, że to są artyści wysokiej rangi, dla których nie mają znaczenia znajomości, a jakość tego, co robimy. Mimo tego, że niektórzy twierdzą, że to źle, kiedy inni piszą Ci teksty na płytę, ja jestem dumna i szczęśliwa. Wybitni twórcy podzielili się ze mną swoim talentem i zostawili ślad na pierwszej płycie. Poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko, dlatego równie dumna jestem z tego, że udało mi się napisać kilka własnych tekstów, które mam nadzieję dorównują pozostałym.
Wróćmy jeszcze na chwilę do momentu, w którym rozpoczęły się pracę nad Twoim „dzieciątkiem”. Miałaś wizję, zarys tego, jak będzie wyglądał ten krążek? Czy to wszystko zadziało się samo? Naszym jedynym celem było zrobienie czegoś, co nam się podoba. Bez „napinki”, że to mają być hity, czy żeby to było utrzymane w konwencji electropopu. Odzywając się do Foxa z propozycją zrobienia razem płyty, oczywiście wiedziałam, że nie będziemy robić rocka, tylko coś bardzo elektronicznego. Zrobiłam to całkowicie świadomie i z premedytacją, nie pytając nikogo o zdanie. Na pewno wiedziałam też, że ma to być muzyka z polskimi tekstami. Jestem ogromną fanką języka polskiego i chciałam zrobić ciekawą elektronikę z dobrym, polskim tekstem, co prawdopodobnie nie jest częste w naszym kraju. Moim założeniem było też, żeby to była muzyka żywiołowa. Już na etapie tworzenia wyobrażałam sobie każdy kawałek w wersji koncertowej, grany na ogromnych scenach, gdzie ludzie tańczą, bawią się, a ja uskuteczniam stage diving [śmiech]. Kiedyś się odważę… „LUPUS” jest niezwykle zróżnicowaną płytą, ale mimo wszystko bardzo spójną. Znajdują się na niej piosenki w klimacie zmysłowego electro czy dance oraz delikatne, nostalgiczne dźwięków. Dla każdego, coś dobrego. W Twoim przypadku sprawdza się to w 100% procentach. Moimi faworytami są oczywiście „Wilk” i „Pusto”. Czy ta różnorodność miała za zadanie uniemożliwienie umieszczenia Cię w konkretnym gatunku? Natalia Nykiel – BEZ SZUFLADKI! „Pusto” to jedyny taki spokojny utwór na płycie. Jest trochę inny na tle pozostałych, bo chciałam w nim przekazać ogromne emocje i swoje przeżycia, dlatego potrzebowałam w tym kawałku dużo przestrzeni. To dla mnie najważniejszy numer na płycie. Drugim biegunem jest chyba „Sick dance”, który wyraża wszystkie moje najbardziej szalone emocje i jest swego rodzaju transem. Ten numer jest obrazem. Klub gdzieś w piwnicy, „schizowa” muzyka, tłum ludzi, ciemno, unoszący się dym w powietrzu i wolność,. Nic Cię nie obchodzi, myślisz tylko o tym, co jest tu i teraz. To są takie klamry tej płyty, jej granice. Pomiędzy nimi znajduje się reszta utworów. Gdybym zrobiła płytę, na której każdy numer byłby w podobnym klimacie, sama bym się nią znudziła. Można zachować konsekwencję, nie bazując ciągle tylko na tych samych brzmieniach i patentach. Bardzo się cieszę, że ta płyta jest tak samo różnorodna, jak i spójna, granica jest po środku. Co do szufladek, to każdy ma w głowie inny układ regałów i szafek. Tę muzykę można interpretować na różne sposoby. Jedni mówią, że to pop, inni, że electro, a jeszcze inni łączą te dwa skojarzenia i określają ją mianem electropopu. O czym opowiada Twój nowy singiel „Bądź duży”? Czy jest to manifest o dorastaniu, wkraczaniu w nieznane i podejmowaniu ryzykownych decyzji? A może geneza jest zupełnie inna? Bynajmniej nie jest to piosenka o dorastaniu. Chodzi właśnie o jakąś taką niewiadomą „X” w życiu, która determinuje do stawiania różnych kroków. Od zawsze wiadomo, że ciekawość pcha nas w najróżniejsze miejsca. Kiedy masz wszystko podane jak na tacy, podstawione pod nos, to odechciewa Ci się tego próbować, a myślami jesteś gdzieś daleko i gonisz za nieznanym. To nieznane jest naszą siłą napędową nie wiemy, jaki będzie nasz kolejny dzień, gdzie znajdziemy się za kilka lat. Podejmujemy ryzykowne decyzje, czasem dobre, czasem złe, ale przez to ciągle się uczymy i nie stoimy w miejscu. W piosence bezpośrednio jest pokazana relacja dwóch osób, ich życie jest nudne, rutynowe. Oboje są w stanie przewidzieć każdy kolejny dzień. Potrzebujemy zmian. Ja tak rozumiem ten kawałek, oczywiście słuchacz ma prawo do swojej interpretacji, spotykam się z tym i cieszy mnie, że udało nam się zostawić to pole otwartym. Najdziwniejsze miejsce, w którym chciałabyś zaśpiewać? Możesz zaszaleć, a nuż się uda. [śmiech]
30
31
Chciałabym kiedyś zaśpiewać z jakimś fajnym, „ciężkim” zespołem na ogromnym festiwalu, gdzie wszyscy będą tańczyć pogo. Może być np. Slipknot! Mimo muzycznego debiutu, nie przestałaś studiować. Jak łączysz ze sobą te dwa światy? Inżynieria środowiska jest planem B, a może… Z? Łączę to ze sobą i mam nadzieję łączyć jak najdłużej, bo wbrew pozorom studia mnie bardzo odstresowują i pozwalają zachować równowagę. Jak na razie jest moje hobby, co dalej… zobaczymy. Sytuacją idealną byłoby projektowanie domów pomiędzy trasami koncertowymi. [śmiech] Nie mogę nie zapytać o Twoje usta, a dokładniej o ich niebieski kolor. Skąd ten pomysł? Miał to być Twój znak rozpoznawczy czy może to spontaniczna, modowa zajawka? Po odpowiedź na to pytanie odsyłam do mojej muzyki, a w szczególności do jej koncertowej odsłony. Oprócz kwestii muzycznych, które są pierwszorzędne, dużą uwagę zwracam na całą oprawę. Dotyczy to zarówno sceny, na której mamy specjalnie zaprojektowane show świetlne, jak i teledysków. etc. „Lupus Electro” to pełna wypowiedź, dbam o to, żeby słuchasz, widz, który obcuje z moją muzyką, mógł odebrać ją na każdym polu. Muzyka na „LE” jest bardzo kolorowa, kipi energią i przenoszę to na scenę. Uważam, że należy się to publiczności, która kupiła bilet i przyszła mnie posłuchać, zobaczyć, chcę jej dać wszystko, co mam najlepszego. Sama bardzo lubię, kiedy idę na koncert innego artysty i czuję, że się dla mnie postarał, chciał wciągnąć mnie w swój świat. Takim wydarzeniem był ostatnio koncert Sorry Boys, podczas ich ostatniej trasy, którą zagrali w kwietniu. Wierzysz w przeznaczenie i przyciąganie dobrej energii? Słyszałaś kiedyś o mapie marzeń? To zwykła kartka papieru, brystol, na którym przyklejasz, zapisujesz swoje marzenia. Z założenia mapa ma być spoiwem łączącym twórcę z jego marzeniami. Gdybyś miała zrobić własną mapę, to co by się na niej znalazło?
32
Oczywiście! Miałam taką kartkę w gimnazjum. Niestety, chyba gdzieś ją zgubiłam, ale o ile pamiętam, dużo z tych marzeń się pospełniało. Wychodzę z założenia, że nic nie dzieje się przypadkiem i dobrą energię możesz przyciągnąć tylko dobrą energią, dlatego staram się nią tryskać, ile mogę. [śmiech] Na mojej kartce było m.in. wejście na Kilimandżaro i myślę, że teraz też bym to napisała. Zdradź nam swoje plany na najbliższy czas. Dasz radę połączyć sesję z koncertami? Dałam radę nagrać płytę w czasie sesji, to koncerty będą pikusiem. Najbliższe plany: w maju premiera EPki z remiksami autorstwa m.in. Envee’ego, The Dumplings czy Pati Yang, jesienią czeka mnie trasa koncertowa, której towarzyszyć będzie także niespodzianka wydawnicza. [śmiech] Wykładowcy przymykają oko w kwestii nieobecności? Powiem Ci, że nie mam ich jakoś specjalnie dużo. Mój manager ustawia wszystko według mojego planu zajęć, więc nie muszę opuszczać uczelni. A jeśli pytasz o to, czy mam ulgę u wykładowców, to ani razu nie zdażyło mi się, by któryś z nich w rozmowie ze mną czy na zajęciach nawiązał do mojej działalności muzycznej. Bardzo to sobie chwalę, bo na uczelnię idę się uczyć, a nie opowiadać o tym, że dzień wcześniej byłam np. w telewizji czy na festiwalu. Gdzie będzie Cię można w najbliższym czasie usłyszeć? Kiedy zelektryzujesz gród Kraka? Myślę, że Kraków na pewno znajdzie się w naszej jesiennej trasie. Bardzo bym tego chciała! Czego mamy Ci życzyć? Dużo pracy, wtedy umiem się najlepiej ogarnąć i jestem najbardziej zadowolona. [śmiech] Dziękuję za rozmowę. Ja również dziękuję i pozdrawiam. [śmiech]
Premiera 9 VI 2015 rok 33
sesja okładkowa
DUST photographer: Mona Blank photo assistant: Kejtku Kropka Pawlo designer: Synthetic models: Marysia & Michal/ Mango Models make up: Agnieszka Rosa-Palewska
34
35
36
37
38
39
40
41
42
YOACHIM całkowicie oddany swojej pasji twórca
Na wstępie zacznijmy od pytania z cyklu: 5 sekund, 5 pytań. Kim jest Yoachim? Całkowicie oddany swojej pasji twórcą. Od czego zaczynasz każdy dzień? Na pewno od kawy i dobrej muzyki. Melodia, rytm czy harmonia? Komponowanie zaczynam zazwyczaj od harmonii. Biały czy czarny? Czarno-biały. Spokój czy chaos? Tęsknię za spokojem. Co było dla Ciebie, jako wokalisty, momentem przełomowym? Moment, w którym zobaczyłem, na jak wiele mogę sobie pozwolić, używając swojego głosu. Moment, w którym uświadomiłem sobie, że nie muszę, a mogę wszystko i niewątpliwie pomógł mi w tym proces tworzenia. Dziś traktuje swój głos jako jeden z instrumentów, który pozwala mi w sposób naturalnie najbliższy wyrażać to, co we mnie siedzi, i właśnie to emocjonalne śpiewanie sprawia mi największą przyjemność. Kiedy byłeś jeszcze młodszy, śpiewałeś na szkolnych apelach? [śmiech] Oczywiście. [śmiech] Bywałem też aktorem, reżyserem, komikiem, tancerzem czy konferansjerem. Prawdziwy artysta! [śmiech] Coś w tym jest. Myślę, że jak u większości moich kolegów i koleżanek, to właśnie tam zaczęła się ta cała przygoda ze sceną. Jesteś wykształconym, dyplomowanym muzykiem. Stąd też moje pytanie, czy uważasz, że dzięki wiedzy, którą zdobyłeś, jest Ci łatwiej? Czy faktycznie warsztat jest aż tak ważny? Nie zapominajmy, że najważniejsze są emocje, które zawsze biorą górę nad rozumem. Poniekąd już sam odpowiedziałeś na to pytanie. Dla mnie najistotniejsze są właśnie emocje. Niewątpliwie to, czego dowiedziałem się podczas mojej całej edukacji artystycznej, pomaga mi dziś tworzyć i wykonywać ten zawód. Aczkolwiek wydaje mi się, że w moim przypadku najwięcej nauczyłem się, słuchając dużej ilości zróżnicowanej gatunkowo muzyki. Zmieńmy trochę kierunek rozmowy. Wyobraź sobie, że jesteś malarzem, który ma namalować swoją muzykę. Wychwycić to, co w niej najcenniejsze i ubrać swoje dzieło w odpowiednie barwy, kolory. Jakby wyglądał Twój debiutancki album na płótnie? Myślę, że to na pewno kompozycja otwarta. Przestrzeń, wyraziste kolory i kształty. Masz jakiegoś określonego odbiorcę? Zastanawiałeś się kiedyś w ogóle nad tym, kto Cię słucha?Nie zastanawiam się nad tym, dzieląc się z kimś swoją twórczością. Cieszę się na każdego ze
43
słuchaczy i wiem, że każdemu z nich podobać się może coś innego. Łączyć ich może wrażliwość zbliżona do mojej. Ile piosenek znajdzie się na EP-ce? I czy na płycie usłyszymy coś w języku polskim? Ta EP-ka to zapowiedź płyty, którą planuję wydać w przyszłym roku. Zapowiadać ją będą 4 utwory w języku angielskim, ale w przyszłości na pewno pojawią się też te po polsku. Dlaczego akurat „Forest” wybrałeś na pierwszy singiel? Stoi za tym jakaś ukryta historia? Przeważnie jest tak, że najbardziej faworyzuje się te ostatnie dzieła. [śmiech] „Forest” – jako najmłodsze dziecko – wypuściłem w świat jako pierwsze, poza tym sugerowała mi to też publiczność na przedpremierowych koncertach. Liczysz się z publicznością, brawo! Inaczej bym nie mógł, w końcu robię to też z myślą o nich. [śmiech] Łączenie ze sobą mocnego, ciemnego, elektronicznego brzmienia z lirycznymi, przesiąkniętymi uczuciami tekstami jest czymś, czego boją się polscy artyści. Na szczęście powoli się to zmieni i powstają takie perełki, jak „Forest”. W muzyce sprawdza się to świetnie, ale czy w życiu też łączysz z pozoru niepasujące do siebie elementy? Dziękuję za komplement! [śmiech] Jeżeli chodzi o takie kombinacje w życiu, myślę, że to przede wszystkim kwestia otwartej głowy. Nie chcę się ograniczać i zauważam, że z wiekiem coraz łatwiej mi eksperymentować, tym bardziej, jeżeli chodzi o muzykę. Przeczytałem, że marzy Ci się stworzenie muzyki do filmu. Jaki byłby to film? Na pewno dobry. [śmiech] W to akurat nie wątpię. [śmiech] Chciałbym, żeby był to film podobny do tych, które robią Polański, Dolan czy Haneke. Porozmawiajmy trochę o Twoim teledysku – tak na marginesie, kawał dobrej roboty. Gra świateł i piękne obrazy w pełni oddały przekaz singla. Skąd taka koncepcja? Czy był to pomysł ekipy, czy jesteś taką „Zosią Samosią” i ostatnie słowo należało do Ciebie? Dziękuję w imieniu swoim i ekipy. [śmiech] Na pewno byłem mocno zaangażowany w tworzenie tego teledysku – na planie nazywano mnie „Panem producentem”. [śmiech] Ostatecznie wszystko zgodziło się z wizją mojego pierwszego teledysku. Zaczęło się od tego, że oddałem szkic w ręce zawodowców, których poleciła mi znajoma (jak sama o sobie mówi – kostiumoktośtam), Hanka Podraza. I tak operator Marcin Łaskawiec, reżyserka Małgorzata Suwała, montażysta Szymon Kraszewski, a także graficy Jurek Tchórzewski i Piotr Machulski, mocno podrasowali ten pomysł, wskutek czego produkcja rozrosła się do sporych rozmiarów, a to zaowocowało takim, a nie innym obrazem. W teledysku świetnie także zagrali zjawiskowi Jaśmina Polak i Mateusz Niewiara, byłem pod wrażeniem ich zaangażowania i profesjonalizmu. Gdzie będzie można Cię usłyszeć w najbliższym czasie? Na pewno na letnich koncertach. Na początek będzie to Warszawa (25 czerwca, „Cud nad Wisłą”). Latem zawitam też na scenę jednego z nowych festiwali muzyki elektronicznej, a jesienią planuję trasę promującą album „Isn’t That, Gone”. Czego mamy Ci życzyć? Dużo dobrych dźwięków i miłości, czego i Wam życzę! [śmiech]
Emocjonalny skok w bok Jak daleko trzeba się posunąć, by zdradę nazwać zdradą? W którym momencie niewinne zaloty, rozmowy, SMS-y, zwierzanie się można zakwalifikować jako niewierność wobec swojego partnera? I co sprawia, że żyjąc w związku, myślimy o kimś innym? Zdrada emocjonalna, bo o niej mowa, czasem jest o wiele poważniejsza niż ta fizyczna. Rodzi się cichaczem, ale angażuje nas bardzo mocno i często nie czujemy przy tym za grosz poczucia winy. Przecież nie robimy nic złego…
Tekst Anna Krępczyńska Foto Fotolia
Podobno monogamia to zwykłe brednie narzucone nam przez kulturę i ogólne normy. W istocie jesteśmy zaprogramowani na poligamię i mamy jednego partnera tylko dlatego, że tak wypada. „Inne” zachowanie jest uważane za wybryk natury i od razu skazane na potępienie. Kiedyś byłabym w stanie oddać nerkę, zastawić dom, założyć się o ostatnie pieniądze, że to nieprawda, że świat nie może być taki zły, że ludzie są uczciwi. Bardzo się przejechałam na swojej naiwności. Wszyscy mamy w sobie pierwiastek zdrady. I wcale nie trzeba z kimś uprawiać seksu, żeby być niewiernym. Zgwałcić można już słowem. A nie daj Boże skradzionym pocałunkiem, bo od tego do łóżka już niedaleko. Rzut poduszką. Ile razy zdarzyło Wam się obserwować, jak mężczyzna wodzi wzrokiem za kobietą, nie licząc się z tym, że jego ukochana stoi obok? Ile razy widzieliście swoją koleżankę, która w klubie „uderza” do każdego możliwego mężczyzny, mimo że w domu czeka na nią jej facet? Ile razy sami pomyśleliście (i ja też, o zgrozo) o kimś innym, a byliście w związku, bądź się z kimś spotykaliście? Rządzi nami instynkt. Chcemy dodać do swojego życia odrobinę pikanterii, szczyptę tajemnicy, kilka kropli aromatu namiętności. Czasem lubimy sobie pomarzyć, jak by nam było z kimś innym, może nawet lepiej. „Mój partner ostatnio w ogóle mnie nie słucha, a ON zawsze ma dla mnie czas, za każdym razem służy mi radą”, „Moja dziewczyna mnie nie rozumie, przestała się starać, dopadła nas rutyna” – słyszeliście już to kiedyś? Ten, kto to mówi, stąpa po naprawdę kruchym lodzie. I może to jeszcze nie sygnał romansu, bo przecież to za duże słowo, jednak nie ma co się oszukiwać. Ta znajomość zmierza w złym kierunku. Jeśli czekasz na jakiś sygnał, na czułe słowo, na „dobranoc, śpij dobrze”, na kolejne spotkanie – ewakuuj się! Jeśli marzycie o intymnych gestach lub o seksie – dawno przekroczyliście dopuszczalną granicę. Najczęstszą przyczyną zdrady jest emocjonalna pustka oraz niezadowolenie z życia intymnego w związku. I zazwyczaj wtedy, jak na złość, pojawiają się na horyzoncie: koleżanka lub kolega z pracy/uczelni, barman(ka), ratownik, kasjerka czy doradca finansowy. Chyżby monogamia stała się passé i jedna osoba do kochania nam nie wystarczała? Naprawdę jest już z nami tak źle, że zamiast coś naprawiać, wyrzucamy to do kosza? Nieważne, czy to zepsuty iPod, czy rozlatujący się związek. Rozszerzamy to na coraz dalsze sfery życia, ba, nie widzimy w tym nic złego. Ale chyba warto walczyć o coś takiego jak miłość? Zatrzymać się na chwilę, puknąć w głowę i pomyśleć, jaką krzywdę robi się osobie, którą się
44
kocha. Straconego zaufania często nie da się odzyskać, ale, jak mówią, wcześnie wykryty nowotwór jest do wyleczenia, podobnie jak nasze nieposkromione żądze. Wiem, nie jest łatwo wyrzucić z pamięci i serca kogoś, kto był nam kiedyś – lub nadal jest – szczególnie bliski. Gdy jesteś dla kogoś najładniejszą, najmądrzejszą i najzgrabniejszą. Gdy w oczach drugiej osoby jesteś polskim Bradem Pittem, choć daleko Ci do niego. Gdy ktoś nas adoruje, w przeciwieństwie do partnera, który odzywa się tylko wtedy, kiedy trzeba zrobić pranie i wyprowadzić psa. Niestety nie wszystkie bajki, w których główną rolę grają najśliczniejsze księżniczki i najprzystojniejsi książęta, kończą się dobrze. Nagle okazuje się, że książę w każdym królestwie romansuje z inną księżniczką, zaś co piąta królewna (akurat trafiłeś na nią Ty) puszcza się na lewo i prawo. I wcale im nie w smak, by wchodzić z Tobą w głębszą relację, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazywały. Wrócą potulnie do swoich partnerów, bo przecież oni „chcieli tylko spróbować czegoś nowego, poczuć emocje, których dawno nie czuli”, a z Waszej bajki pozostanie jedynie morał. Morał krótki i niektórym znany: „Nie kombinuj, jeśli kochasz i jesteś kochany.
45
W strefie wygórowanych oczekiwań Wyobraź sobie, że stoi przed Tobą dwóch mężczyzn… Pierwszy to dobry chłopiec, który głaszcze Cię po głowie, robi codziennie śniadanie do łóżka, przynosi kwiaty bez okazji i już po pierwszej randce byłby w stanie oddać za Ciebie życie, zdrowie i ostatnie pieniądze. Drugi to jego zupełne przeciwieństwo – niegrzeczny chłopiec, który rozkochuje w sobie „ot tak”, a wiązać się nie chce, z którym nie brak emocji, który ma nas czasem w nosie, a my i tak za nim szalejemy. Z pierwszym – nuda, flaki z olejem i niedzielne obiadki u teściowej. Z drugim – niebiański seks, adrenalina i sobotnie wypady nad morze, oczywiście jego superszybkim autem. Z pierwszym jesteś ustawiona na całe życie, z drugim nie jesteś pewna nawet jutra. Którego wybierasz? tekst Anna Krępczyńska
Odpowiedź jest prostsza, niż Ci się wydaje. W większości przypadków, jakie znam – ani jednego, ani drugiego. Z czego to wynika? Chyba z tego, że z żadnym z nich nie da się być szczęśliwą. I choćby wszystko przemawiało za tym, że z pierwszym typem byłoby nam dobrze, no nie będzie, za cholerę. Jakbym chciała, żeby było mi wygodnie, kupiłabym sobie kanapę… Mam też w nosie to, co mówi moja mama, babcia, przyjaciółka i reszta społeczeństwa, bo to ja będę się męczyć do końca życia, a nie oni. Co z drugim panem? Też go nie wybiorę! Chociaż pewnie bardzo bym chciała. Co mi po facecie, który zmienny jest jak pogoda w marcu, nie da po sobie poznać, co naprawdę czuje i jest zapatrzony w siebie jak w święty obrazek? I tak źle, i tak niedobrze. Podobno my kobiety jesteśmy zbyt wymagające, a niektórym nie podoba się, że wszystko musi być takie, jak sobie to wymyśliłyśmy. Jak by się nad tym zastanowić, wychodzi na to, że nie powinnyśmy mieć własnego zdania, ale zawsze iść na łatwiznę i brać życie takie, jakim jest. Fakt, mogę zadowolić się pierwszym lepszym facetem, z którym nie czuję się szczęśliwa, ale jakoś się przemęczę. To nie problem. Idąc dalej tym tropem, mogłabym postawić sobie pytanie: Jestem singielką, bo jestem zbyt wymagająca? Bo nie potrafię być uległa i zależna od mężczyzny, bo mam swoje zdanie, cele do osiągnięcia, oczekiwania i marzenia? Bo wiem, na co mnie stać i oczekuję, żeby mężczyźni, z którymi się spotykam wykrzesali
46
z siebie trochę energii? Prawda jest taka, że wymagam od innych tyle, ile od siebie. A od siebie może i nawet więcej. Przecież na tym polega życie, żeby brać z niego, co najlepsze i dostrzegać jego jasne strony, nawet jak wszystko idzie jak po grudzie. Może powinnyśmy w takim razie obniżyć nasze wymagania i nie czekać na swojego księcia z bajki? O ile nie radykalnie i wbrew naszym przekonaniom, jest to jak najbardziej OK. Wielokrotnie przekonałam się, że ideałów nie ma, a nawet jak się nimi wydają, czar szybko pryska. Gdybym miała powiedzieć, jakie były moje wymagania wobec wymarzonego chłopaka 5 lat temu, a jakie są teraz… właściwie niewiele zostało z tego „idealnego zestawu”. Nie szukam też kogoś na siłę, bo zwykle „to” się dzieje jakoś samoistnie. Nawet zdarzyło mi się oszaleć na czyimś punkcie, chociaż w życiu bym nie pomyślała, że kiedykolwiek coś nas połączy. I wcale a wcale nie pasował ten pan do obrazka, jaki miałam kiedyś w głowie. Ja chyba też nie przystawałam do jego świata. Pewnie gdybym była mniej wymagająca i nie oczekiwała zdecydowanej deklaracji, nie pisałabym teraz o singielkach… Wiecie, kim jest quirkyalone? To taki nowy rodzaj singla, ekscentryczny indywidualista, niepoprawny idealista. Ktoś, kto „nie ma nic przeciwko związkom, ale przedkłada życie w pojedynkę nad wiązanie się w pary tylko po to, aby uniknąć samotności”, jak określa go Sashy Cagen – autorka tego pojęcia. Nie dla niego walentynki, kolacje przy świecach i składanie
obietnic. Szczęśliwy singiel? No nie do końca. Quirkyalone czeka na swoją wyśnioną połówkę, z którą będzie mógł propagować ideę „komunii dusz”. Czy uda mu się stworzyć związek, w którym będzie się spełniać i wywoła prawdziwą, miłosną rewolucję w jego życiu? Relację, która nie zaburzy jego poczucia własnej tożsamości, nie ukróci potrzeby posiadania czasem oddechu od całego świata i nie zmusi do zmiany swoich przyzwyczajeń? Niestety zderzenie z rzeczywistością może być bolesne, gdy okaże się, że ta mityczna, idealna połówka pomarańczy nie istnieje, a w perspektywie mamy jedynie nijakie związki z rozsądku. Jedno jest pewne – quirkyalone w dupie ma społeczne konwenanse oraz to, że jest uważany za leniwego hedonistę i chorobę systemu, bo nie widzi wyraźnej potrzeby tworzenia rodziny i zwiększania przyrostu naturalnego. Nie płacze też, gdy kolejny znajomy zaręcza się, bierze ślub lub płodzi dziecko, bo przecież „on ma czas”. A tu psikus, bo im jesteśmy starsi, tym trudniej znaleźć nam kogoś, kto pasowałby do naszej układanki. I coraz mniej kandydatów czy kandydatek, w których można by wybierać jak dawniej. Przyjaciele, których tak cenią sobie quirkyalones, czasem mogą nie wystarczyć. Już nie mówiąc o tym, że i oni zaczną się wkrótce wykruszać z towarzystwa, by wdać się z kimś w bardziej intymną relację. Czy checklista wymagań naszego nowoczesnego singla wtedy się skróci? O to należy już zapytać samego zainteresowanego. Na pewno znacie chociaż jednego. Czy jest jakaś dobra recepta, by osiągnąć równowagę w życiu? Przede wszystkim zacząć od stopniowego zmieniania siebie i perspektywy, z której patrzymy na świat – nie zawsze obranej przez nas. To, że mamy wyrobioną pewną pozycję społeczną, stoimy na wysokim stanowisku, sami sobie na wszystko zapracowaliśmy, może równać się wysokim oczekiwaniom wobec partnera. A nie musi. Pewnie, łatwiej wejść nam do świata kogoś, kto jest do nas podobny, ma zbliżone priorytety i przekonania. By to zmienić, trzeba przekonać się na własnej skórze, że szczęśliwym da się być mimo złamania paru zasad, jakimi dotąd się kierowaliśmy. Może pora wyłączyć głowę, zmienić tok myślenia i zgodzić się z tym, co przychodzi, a nie czekać w nieskończoność na coś, co jest tylko mglistą obietnicą? Wymagajmy dużo od siebie i innych, żeby nasze życie nie było jałowe i pozbawione smaku. Ale… pamiętając, że przesolona zupa to pierwszy krok, by utonąć w morzu zbyt wygórowanych wymagań i nieosiągalnych ambicji.
Ja i moje życie w social media To, że media od dawien dawna są nieodłącznym elementem życia każdego z nas, doświadcza każdy z nas. Wraz z upływem czasu i postępem technologicznym, media ewoluują i utworzyły się coraz tonowe, gdzie niezbędną częścią jest internet. Przez ostatnie lata prężnie rozwinęły się wszelkiego rodzaju platformy komunikacyjne, cieszące się zresztą sporą popularnością wśród społeczeństwa. Mowa oczywiście o mediach społecznościowych, czy też – mówiąc bardziej profesjonalnie – social media.
tekst Tomasz Repeta Spośród wszystkich ludzi żyjących na ziemi, już ¼ posiada chociaż jedno konto na wybranej platformie społecznościowej. W Polsce najpopularniejszy serwis to Facebook i wciąż wiedzie prym spośród wszystkich mediów społecznościowych. Pod koniec grudnia miesięczna liczba aktywnych użytkowników na Facebooku wynosiła 1,39 miliarda. To 13 procent więcej w porównaniu do zeszłego roku! Facebook wciąż udoskonala swoje możliwości, a na rynku pojawiają się nowe platformy. Instagram, YouTube, Twitter, Pinterest… Są one nieco mniej popularne w Polsce, ale mają swoje charakterystyczne grono zwolenników. Tak samo jak media standardowe, w procesie konwergencji medialnej nowe media zadomowiły się szybko i całkiem dobrze się miewają.
47
JA I SOCIAL MEDIA Tak jak wiele jest osobowości ludzi, tak samo media społecznościowe wyróżniają różne typy użytkowników. Czasami są to martwe konta, „trolle” i ci, którzy bombardują nas niepotrzebnymi treściami, czyli spamerzy – to tylko kilka skrajnych przykładów. Można pokusić się o stwierdzenie: „Jak się piszesz, tak Cię widzą”. Treści wrzucane do social mediów są przez samego użytkownika mniej lub bardziej przemyślane. W odróżnieniu od rzeczywistości, w mediach społecznościowych pokazujemy to, co tylko chcemy i tworzymy własny wizerunek, czasami wymarzony i niekoniecznie zgodny z tym, jak jest w rzeczywistości. Udostępniasz zdjęcia z wakacji, kilkudniowego wyjazdu czy imprezy, czyli to, co uważasz za fajne i co wzbudzi u kogoś zainteresowanie. Statystyki pokazują, że coraz więcej specjalistów od HR (ang. human resources – „zasoby ludzkie”) poszukuje przyszłych pracowników przez platformy społecznościowe. Jest to znak, że wszystko, co wrzucone jest na profil, może zostać wykorzystane przeciwko Twojej kandydaturze. Zanim zaczniesz publikować treści, warto zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście powinny one ujrzeć światło dzienne. Mały poradnik savoir vivre w 3 punktach: 1. Koniecznie postaraj się o to, żeby rozdzielić informacje zawodowe od tych prywatnych. Polityka prywatności pozwala ustawić, kto jest odbiorcą poszczególnych treści publikowanych na profilu. Dobrze zastanów się nad tym, czy opublikowana treść rzeczywiście powinna ujrzeć światło dzienne. 2. Jeśli ustawiłeś politykę prywatności i korzystasz już z jakiegoś serwisu, staraj się, żeby informacje były aktualne i odzwierciedlały to, co robisz w życiu. Pamiętaj, że kłamstwo ma krótkie nogi. Niech informacje o Tobie będą spójne i logiczne. 3. To, o czym wspominaliśmy wcześniej – bądź sobą, twórz własne treści i publikuj content, mając na uwadze granice przyzwoitości. Nie kreuj siebie, pozostań sobą.
48
Mając na uwadze nasze wskazówki, nie powinieneś mieć żadnych problemów z poruszaniem się po social mediach. Przemyślane i przyzwoite korzystanie z platform społecznościowych jest kluczowym elementem. Warto zapamiętać, że każda informacja może zostać wykorzystana przeciwko Tobie. A każda dobra na Twoją korzyść.
49
zupki chińskie, kebab i „enerdżajzery” mity o studenckim odżywianiu Stereotyp związany ze studenckim odżywianiem utarł się tak mocno, jak ten o blondynkach. Rzekomo student to ktoś, kto je z maminych słoików, a jeżeli już coś gotuje, jest to zupka chińska. Oprócz tego pije hektolitry kawy i napojów energetycznych. Są jednak wyjątki od tej reguły.
Nawyki wyssane z mlekiem matki Stereotypy nie powstają bez powodu, tak samo jak złe nawyki żywieniowe, których nabieramy we wczesnym dzieciństwie. – Niezdrowe nawyki żywieniowe nie tworzą się z dnia na dzień. Zazwyczaj rozwijane są już od wczesnego dzieciństwa ze względu na fakt, że „słoiczkowe” jedzenie dla niemowląt jest szybkie i proste w przygotowaniu – mówi dietetyk, Agnieszka Dudkowska. – Z przerażeniem patrzę na sklepowe półki i ogłupiające reklamy sugerujące, że jogurt „owocowy” to zdrowa przekąska, a płatki z syropem fruktozowym – pełnowartościowe śniadanie. Sięganie po tak mocno przetworzoną żywność jest spowodowane wygodnictwem, zasłanianiem się brakiem czasu, a także brakiem odpowiedniej i skutecznej edukacji w zakresie zdrowego żywienia – dodaje. Studenci nie dbają o to, co jedzą Z badań przeprowadzonych przez naukowców wynika, że studenci nie dbają o odpowiednią dietę. Ci mieszkający z rodzicami rzeczywiście odżywiają się prawidłowo. Natomiast ci, którzy mieszkają sami, przestają jeść regularnie, oszukują głód i zapychają się wysokokalorycznymi przekąskami. Oprócz tego w życiu studenta królują fastfoody i słodycze. – W swojej karierze spotkałam kilku studentów, którzy zgłosili się do mnie jako do specjalisty. Bardzo chętnie dzieliłam się z nimi swoją wiedzą, jednak z tego, co zauważyłam, nie byli aż tak chętni do wprowadzania zaproponowanych zmian. Odpowiednia dieta wymaga dyscypliny i zaangażowania, które zniechęcają studentów i wolą po prostu nie dbać o dietę – opowiada dietetyk.
50
Student też potrafi gotować – mimo wszystko Niektórzy studenci widzą to zupełnie inaczej. Badania pokazują tylko jedną z perspektyw, zaś stereotyp krzywdzi część, która zwraca uwagę na to, co je. Na różnych platformach społecznościowych można znaleźć inicjatywy, które pokazują, że studia wcale nie kolidują z prawidłową dietą. „Student też potrafi gotować” to projekt, który oparty jest głównie o media społecznościowe. Motywem przewodnim jest tutaj oczywiście jedzenie. Szybko, prosto, tanio i smacznie – autor pomysłu pokazuje, że gotowanie wcale nie wymaga dużego wysiłku, a zaniedbywanie zdrowej diety to po prostu… studenckie lenistwo. – Warto zwracać uwagę na to, co jemy, ponieważ ma to duże znaczenie dla naszego codziennego funkcjonowania. Stereotyp mówiący o tym, że zdrowe jedzenie jest drogie albo czasochłonne w przygotowaniu, jest błędny. Poza tym sama zdecydowałam się na zmiany, odstawiając te produkty spożywcze, które nie sprzyjały mojemu organizmowi. Śmiało mogę powiedzieć, że wszystko jest kwestią dobrej organizacji – tłumaczy studentka prawa, Maja Kryzińska. Inspiruj się, działaj i wdrażaj Naprzeciwko pomysłowi przygotowywania obiadów z tego, co aktualnie znajduje się w lodówce, wychodzi strona www.cooks.pl. Serwis sugeruje swoim użytkownikom przyrządzania jedzenia na bazie wybranych produktów. Oprócz tego można tworzyć własne przepisy, wyszukiwać inne i dodawać je do ulubionych. Przepisy ze strony na pewno mogą być dla nas inspiracją i dużą pomocą, gdy
nie mamy pomysłu na posiłek w ciągu dnia. Kulinarnego natchnienia można szukać także w mediach społecznościowych. Najintensywniej w tej kwestii działają użytkownicy Instagrama. To właśnie tam pojawia się spora dawka zdjęć potraw, które przygotowywane są przez ludzi z całego świata. Użytkownicy dzielą się swoimi kulinarnymi eksperymentami i udowadniają, że gotowanie nie musi być nudne, a wręcz przeciwnie – może stać się nawet hobby. Zjedz śniadanie i stań na nogi Nie ma nic odkrywczego w stwierdzeniu, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Mimo tego ze śniadania wciąż rezygnuje spora grupa studentów, którzy wolą np. dłużej pospać. – Faktycznie, śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Wyobraźmy sobie samochód bez paliwa, od którego oczekujemy pełnej sprawności. Po całonocnym „poście”, gdy glikogen zazwyczaj jest bliski wyczerpaniu, powinniśmy dostarczyć organizmowi tego, co pomoże nam stanąć na nogi i podkręcić metabolizm. Wiele osób rano nie ma apetytu, ale zwykle spowodowane jest to przez późne zasypianie i wieczorne uczty. W takim przypadku sprawdzają się koktajle z owoców, płatków owsianych i nasion – podkreśla Agnieszka Dudkowska. Śniadanie młodych bogów Wszyscy szukają usprawiedliwienia na poranne lenistwo, tłumacząc sobie, że zrobienie śniadania wymaga dużo czasu. Zapominamy jednak, że przygotowanie porannego posiłku pochłania maksymalnie 5 minut. Nie wiesz, co zjeść na śniadanie? Specjaliści najczęściej wskazują owsiankę, która jest prosta w przyrządzeniu. – Owsianka nazywana jest królewskim śniadaniem i w zupełności się z tym zgadzam. Płatki owsiane są sycące, tanie i udowodniono, że pomagają w walce z wysokim poziomem cholesterolu. Możemy z nich skomponować mnóstwo propozycji śniadaniowych, obfitujących niemal we wszystkie składniki odżywcze. Wystarczy tylko dodać owoce, jogurt naturalny, serek wiejski, nasiona lub orzechy. Mamy szerokie pole do manewru – podpowiada Dudkowska. Sesja zdana na 5+ Właściwie zbilansowana dieta ma wpływ na to, że nasz organizm prawidłowo funkcjonuje, wpływa również na nasz mózg i proces myślenia. A to niewątpliwie jest ważne dla studentów, którzy w ciągu roku akademickiego sporo czasu poświęcają na naukę. Dietetyk Agnieszka Dudkowska podkreśla, że przed intensywnym okresem nauki warto zaopatrzyć się w produkty będące źródłem nienasyconych kwasów tłuszczowych, a znajdują się one np. w pestkach dyni, orzechach i rybach. Tak naprawdę odpowiednia dieta ma zasadniczy wpływ na to, jak funkcjonujemy każdego dnia. Specjalistka obstaje przy twierdzeniu, że całe nasze życie powinno opierać się na zdrowym odżywianiu. Student, który dba o to, co nakłada na talerz, z pewnością będzie się efektywniej uczył.
51
sesja zdjęciowa Fotograf: Agata Frelik Model: Bartek Skaj Modo: Charme de la Mode
52
53
54
55
Kim jest Alexz Johnson? Świadomą i prawdziwą artystką, cieszącą się z tego, co przynosi kolejny dzień. A co sprawia, że czujesz się szczęśliwa? Muzyka. To, że mogę robić to co kocham. Szczęście daje mi również moja rodzina, bez której nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Przez 3 lata mieszkałaś w Nowym Yorku, dokładnie na Brooklynie. Co Cię skłoniło do wyprowadzki? Odpowiedź jest prosta – muzyka. Od zawsze zajmowałam się i muzyką i chciałam być tam gdzie Ci wszyscy artyści. Chciałam rozwinąć skrzydła. NYC to pewnego rodzaju centrum muzyki. Miejsce, gdzie wszystko może się spełnić. Czego nauczyłaś się o sobie i branży muzycznej przez te trzy lata? Nauczyłam się, że nigdy tak naprawdę nie chciałam być gwiazdą. Dowiedziałam się, że przede wszystkim chcę robić prawdziwą muzykę. Chcę być w ciągłej symbiozie ze swoimi słuchaczami, dawać im radość. Jakie jest twoje ulubione miejsce w Nowym Jorku, gdzie lubisz występować? Jak dotąd, Webster Hall. Po 4 latach wydałaś swój drugi album „Let Em Eat Cake”. Powiem Ci, że dla wszystkich fanów była to straszna katorga. Gdyby nie EP’ki to naprawdę uschlibyśmy w oczekiwaniu na kolejne piosenki. Jesteś z tej płyty zadowolona? Czujesz się spełniona? Czy fani dobrze ugryźli to muzyczne ciasteczko? Muzyczne ciasteczko. [śmiech] Wiem, że trwało to dość długo, ale trzeba do kilku rzeczy dojrzeć. Muzyka musi płynąć z serca, nie można tworzyć pod presją czasu, czy otoczenia. Dźwięki muszą być prawdziwe, autentyczne a na to potrzeba czasu. „Let Em Eat Cake” to jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy, które robiłam przez ostatni rok. Wierzyłam w to co robię i dla kogo. Każda z piosenek jest moim szczęściem, podziękowaniem i cierpliwością. Prace rozpoczęły się dużo wcześniej. Produkcją płyty zajął się David Kahne oraz mój brat. Teraz skupiam się na koncertach i dotarciu do jak największej liczy moich fanów. Czy mogę przez to rozumieć, że w najbliższym czasie odwiedzisz Polskę?
56
[śmiech] Bardzo bym chciała do Was przyjechać, ale póki nie mam jeszcze pewnych informacji, nie chciałabym niczego obiecywać. Jakie to uczucie być niezależnym artystą w USA? Nie żałujesz, że nie podpisałaś kontraktu z dużą wytwórnią, dzięki której mogłabyś koncertować po całym świecie i sprzedawać miliony płyt? Nie żałuję niczego, co mnie spotkało. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko, co zostało nam zapisane prędzej czy później się spełni, musi przyjść tylko właściwy momenty. Nie wydaje mi się, że bycie niezależnym artystą było inne w NYC. Wszędzie jest tak samo. Jeśli wiesz, czego chcesz i jaką muzykę tworzysz, zawsze znajdziesz swoje miejsce i niszę, która będzie chciała tego słuchać. Oczywiście wsparcie wytwórni jest dobre tylko i wyłącznie z jednego względu – za wszystko płacą. [śmiech] Nie musisz martwić się o to, za co wydasz płytę, czy ile będzie kosztowało wynajęcie studia. Mam to szczęście, że spotykam na swojej drodze ludzi, którzy pozwalają mi spełniać marzenia. Mowa tu również o fanach. Bez ich wsparcia duchowego i finansowego wydanie albumu mogłoby potrwać jeszcze kilka lat. To w takim razie, co dało Ci bycie niezależnym twórcą? Nauczyłam się być szefem, prowadzić swoją karierę od początku do końca i nie schodzić z drogi, która obrałam. Niezależność dała mi wiarę w siebie i autentyczność. Nie muszę robić niczego pod czyjeś dyktando! Robie i mówię to, co czuje i to jest piękne. Dzięki temu miałam większą swobodę i świadomość tego, co chcę, aby znalazło się na płycie. Miło było wybrać utwory w oparciu o to, co czułam, a ten album pochodzi ode mnie. Myślałam, że to całkiem fajne. Jak układała Ci się współpraca z Davidem Kohnem? Krążą opinie, że podczas ważnej współpracy nie obyło się bez małych awantur czy to prawda? Serio? [śmiech] Współpraca z nim była dla mnie kolejnym, niesamowitym doświadczeniem. Oboje mamy silne charaktery i wiemy, co nam się w muzyce podoba, dzięki temu nasza współpraca przebiegała jeszcze lepiej. Nie było niedomówień, od samego początku wiedzieliśmy, czego chcemy i do czego zmierzamy. Podczas współpracy z nowymi ludźmi uczysz się pokory i rozwijasz się, jako artysta. Ważna jest komunikacja! To
jest klucz do sukcesu, nie tylko w powstawaniu płyty, ale i w każdej dziedzinie życia. Czyli proces twórczy przebiegał bardzo burzliwie? [śmiech] [śmiech] Piorunów nie było. Była to bardziej burza emocji. Komponowanie i tworzenie albumu jest jak wychowywanie dziecka. Zawsze jesteś bardzo wrażliwy na tematy, które go dotyczą i co najważniejsze, co ma się z nim stać, jaką formę ma przybrać. Jakie były twoje inspiracje podczas pracy nad „LEEM”? Czy poza kolejny Twoim natchnieniem był smutek i człowiek na krawędzi? Nie chciałam napisać smutnego albumu, ponieważ poprzedni był dość surowy i okrojony z różnorodnych emocji. Chciałam uchwycić na tej płycie różne nieco bardziej bujne emocje, stany duszy. Chciałam wyrazić słowami siłę, która drzemie w każdym z nas. Zdradź nam proszę, jakiś swój malutki sekret? Wiem, że nie lubisz rozmawiać o życiu prywatnym, ale uchyl rąbka tajemnicy? [śmiech] Tak naprawdę jest wiele takich rzeczy. [Zastanawia się] Jestem o krok od zdobycia czarnego pasa w karate. Czy taki sekret może być? [śmiech] Jasne, że tak! Dziękuję za rozmowę. Dzięki. [śmiech] CAŁY WYWIAD UKAŻE SIĘ JUŻ NIEBAWEM NA NASZEJ STRONIE INTERNETOWEJ!
57
KSIĄŻKI
„Lęk pierwotny” Jonathan Nasaw
Autor: Jonathan Nasaw cykl: Agent Pender (tom 2) tytuł oryginału: „Fear Itself” tłumaczenie: Emilia Skowrońska wydawnictwo: Filia data wydania: 1 maja 2015 ISBN: 9788379883929 Lęk to negatywny stan emocjonalny związany z przewidywaniem nadchodzącego niebezpieczeństwa. To uczucie zupełnie subiektywne, nie mające związku z realnym zagrożeniem czy bólem. Uczucie to towarzyszy praktycznie każdemu z nas, jednak niektórzy doświadczają lęku tak intensywnie, że mimo najszczerszych chęci, nie są w stanie go kontrolować. Taki obezwładniający lęk określamy mianem fobii. Istnieje niezliczona liczba najróżniejszych fobii, począwszy od dobrze znanych, jak lęk przed zamknięciem, wysokością, burzą, zwierzętami, kończąc na bardzo egzotycznych, choćby lęku przed liczbą 13. Osoby borykające się z fobiami, często pomimo wieloletnich prób, nie są w stanie ich opanować. Wyobraźcie więc sobie, co musi czuć osoba panicznie bojąca się ptaków, którą bezwzględny psychopata zamyka z nimi w bardzo ciasnym pomieszczeniu. Właśnie tego typu tortury upodobał sobie morderca,
58
którego poznajemy na stronicach książki „Lęk pierwotny” Jonathana Nasawa. Agent specjalny E.L. Pender otrzymuje list od niejakiej Dorie Bell. Kobieta jest przekonana, że w okolicy działa morderca, który za ofiary upatrzył sobie uczestników konferencji dla osób borykających się z fobiami. Mężczyzna cierpiący na lęk wysokości ginie wyskakując z 19. piętra, kobieta, która panicznie boi się krwi, podcina sobie żyły. Teraz znika również przyjaciel Dorie, cierpiący na lęk przed ptakami. Zbieg przypadku czy też celowe działanie? Pender wraz z Lindą Abruzzi z Federalnego Biura Śledczego spróbują rozwiązać nietypową zagadkę. Pozostaje jednak pytanie, czy zdołają tego dokonać, zanim zginie kolejna osoba... Polscy czytelnicy mieli już okazję poznać Jonathana Nasawa za sprawą znakomitego thillera „Dziewczyny, których pożądał”. To właśnie w tej książce po raz pierwszy pojawił się agent specjalny E.L. Pender. „Lęk pierwotny” to drugi tom z tej serii. Pomysł, by wykreować psychopatycznego mordercę, który karmi się lękiem w jego najczystszej postaci, jest naprawdę udany i bardzo szybko zaczyna działać na wyobraźnię czytelnika. Bo czy można wyobrazić sobie coś gorszego od śmierci spowodowanej tym, czego boimy się najbardziej? Co prawda stosunkowo szybko dowiadujemy się, kto stoi za serią wymyślnych morderstw, jednak to w żadnym wypadku nie umniejsza przyjemności śledzenia pogoni za przebiegłym sprawcą. Dużym plusem książki jest bardzo udana kreacja głównych bohaterów. Oprócz znanego nam Pendera, jest tam borykająca się z chorobą, 35-letnia Linda, którą przełożeni bardzo chętnie wykreśliliby ze swoich szeregów. Kobieta nie zamierza jednak się poddać i gotowa jest zrobić wszystko, by udowodnić, że nadal może być dla FBI bardzo przydatna. Trudno również nie wspomnieć o naszym psychopacie – człowieku, który wyspecjalizował się w szczególnie okrutnych torturach, będąc jednocześnie bardzo troskliwym bratem dla dorosłej już siostry, dotkniętej zespołem Downa. Akcja prowadzona jest miarowo, a narracja z różnych punktów widzenia sprawia, że otrzymujemy bardzo spójny obraz. Do tego dochodzą jeszcze ciekawie wplecione informacje na temat przeróżnych fobii. Thiller można zaliczyć do całkiem udanych, szkoda tylko, że opis samych tortur nie został wystarczająco rozbudowany. Już sama myśl o specyficznym oprawcy sprawia, że w naszej wyobraźni pojawiają się przeróżne obrazy. Pierwsze strony książki potęgują napięcie, niestety na kolejnych na próżno szukać podobnych emocji. Szkoda, bo potencjał tematu był naprawdę ogromny. Podsumowując, co prawda „Lęk pierwotny” nie dorównuje napięciem pierwszej części serii, jednak sam w sobie stanowi bardzo zajmującą historię. Ciekawa fabuła, udane kreacje bohaterów i lekkie pióro pisarza sprawiają, że całość czyta się naprawdę szybko, a lektura pobudza do dalszych rozmyślań na temat ludzkich lęków. Osobiście spędziłam z książką wiele interesujących chwil i już teraz cieszę się na kolejną część serii,
która na rynku ma się pojawić jesienią tego roku. Zachęcam do lektury. „Pierwsza na liście” Magdalena Witkiewicz
Autor: Magdalena Witkiewicz wydawnictwo: Filia data wydania: 14 stycznia 2015 ISBN: 9788379883301 Książki obyczajowe z reguły kojarzą się z czymś banalnym, są swego rodzaju „odprężaczem”, na który można sobie pozwolić pomiędzy lekturą innych, „poważnych” książek. Od czasu do czasu zdarza się książka wyjątkowa, taka, która oferuje nie tylko dawkę rozrywki, ale również dostarcza bodźców do głębszej refleksji, być może nawet motywuje do tego, by coś we własnym życiu zmienić. Tego typu książki zawsze stanowią miłe zaskoczenie i bardzo cieszy, że pojawia się ich dużo na rynku. Osoby, które miały już przyjemność poznać twórczość Magdaleny Witkiewicz, zapewne z góry założą, że jej kolejna książka, zatytułowana „Pierwsza na liście”, należeć będzie właśnie do tej kategorii. Książek zajmujących, ale i przejmujących, których lektura motywuje do prób rozprawienia się z własnymi problemami, starań, by nasze codzienne życie stało się nieco lepsze i pełniejsze. Osoby te prawdopodobnie spotka spore zaskoczenie. Witkiewicz postanowiła pójść dalej i stworzyć książkę, która z całą pewnością jest czymś więcej niż tylko przyjemną lekturą na wieczór. Ta książka może komuś uratować życie... Ina jest dziennikarką twardo stąpającą po ziemi, która nie boi się zadawać trudnych pytań.. Osiągnęła w życiu pewną pozycję, prowadzi w miarę ustabilizowane życie. Z pewnością nawet nie podejrzewa, jak niewiele potrzeba, by jej uporządkowany świat rozpadł się na małe kawałeczki. A wszystko za sprawą młodej dziewczyny, Karoli, która niespodziewanie staje przed jej drzwiami z listą, na której na pierwszym miejscu pojawia się nazwisko Iny. Owa tajemnicza lista stanowi przepustkę do wielu przejmujących wspomnień, które dziennikarka tak bardzo chciałaby wymazać z pamięci. Wiadomość, jaką przynosi jednak Karola
sprawia, że Ina musi stawić czoła demonom przeszłości. Czy jest szansa by odzyskać to, co zostało utracone wiele lat wcześniej, czy wystarczy czasu na pojednanie? Sytuacja wydaje się być beznadziejna, jednak niespodziewanie pojawia się trzecia kobieta, a z nią nikły płomyk nadziei. Gra toczy się o najwyższą stawkę – życie Patrycji, mamy Karoli i dawnej przyjaciółki Iny... „Pierwsza na liście” to książka, która intryguje już od pierwszych stron. Czytelnik pragnie poznać sekret tajemniczej listy, za sprawą której młoda kobieta gotowa jest zrobić wszystko, by dotrzeć do zupełnie obcych jej osób. Fabuła staje się jeszcze bardziej wciągająca w chwili, gdy okazuje się, że mamy do czynienia z czymś zdecydowanie bardziej skomplikowanym. „Pierwsza na liście” podejmuje temat bardzo poważnej choroby, którą przezwyciężyć może jedynie poświęcenie drugiej osoby. Poświęcenie, które deklaruje sporo osób, jednak w momencie, gdy obietnica ma zostać poparta konkretnym czynem, wielu z nich nachodzą poważne wątpliwości. Niestety tylko część osób ostatecznie zgadza się zostać dawcą szpiku... I to właśnie stanowi główny filar powieści. Magdalena Witkiewicz przyzwyczaiła nas do tego, że pisze powieści, które nie tylko kipią emocjami, ale sprawiają wrażenie bardzo nam bliskich. Przewracając kolejne strony, mamy wrażenie, że ktoś spisał historie naszego życia lub w jakiś magiczny sposób dotarł do sekretów bliskich nam osób. Nawet ci czytelnicy, którzy z daną problematyką nie mają nic do czynienia, bardzo szybko się z nią wiążą. Na czym jednak polega wyjątkowość powieści Magdaleny Witkiewicz? Pisarka zdołała nie tylko stworzyć głęboką, przejmującą historię, pełną interesujących, autentycznych bohaterów, ale również przemyciła do niej całą masę istotnych informacji odnośnie procesu, jaki musi przejść osoba, która pragnie stać się dawcą szpiku. Wielu ochotników podejmuje decyzję pod wpływem chwilowego impulsu, bez zagłębiania się w temat, z założeniem, że szanse na stanie się faktycznym dawcą są stosunkowo nikłe. Wątpliwości rodzą się dopiero w chwili, gdy okazuje się, że właśnie te osoby, mogą komuś uratować życie. Wtedy pojawiają się obawy o konsekwencje takiego czynu, pytania, czy warto ryzykować dla zupełnie obcej osoby. Potencjalni dawcy zwlekają z ostateczną decyzją, nie do końca będąc świadomi, że za sprawą ich zachowania, szanse na uratowanie konkretnej osoby stają się coraz bardziej nikłe... „Pierwszą na liście” można postrzegać w kategorii niezwykłego informatora dla osób rozważających możliwość zostania dawcą szpiku. Pisarka pozwala nam również „przeżyć” konkretną sytuację, „poznać” osobę w potrzebie, dzięki czemu dociera nie tylko do umysłu, ale również serca. „Pierwsza na liście” to kolejna, bardzo udana powieść w dorobku znanej i lubianej pisarki. To książka, od której trudno się oderwać i z pewnością często będzie się do niej powracać myślami. Jeżeli więc interesuje Was wyżej opisana tematyka, bądź poszukujecie prezentu dla kogoś, kto chętnie czytuje powieści obyczajowe z głębszym przesłaniem,
59
bez chwili zastanowienia możecie sięgnąć po tę książkę.
„Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej” Ewa Stachniak
Autor: Ewa Stachniak tłumaczenie: Nina Dzierżawska tytuł oryginału: „Empress of the Night” wydawnictwo: Między Słowami data wydania: 6 października 2014 ISBN: 9788324025992 Ewa Stachniak to mieszkająca w Kanadzie pisarka polskiego pochodzenia. Karierę rozpoczęła od publikowania opowiadań w kanadyjskich magazynach literackich. Obecnie ma już na swoim koncie kilka cieszących się sporą popularnością powieści, bazujących na autentycznych wydarzeniach historycznych. „Dysonans” to historia wieloletniego związku Zygmunta Krasińskiego z Delfiną Potocką, „Ogród Afrodyty” opowiada o urodziwej Zofii Potockiej. Postacią, którą pisarka zdaje się darzyć największym sentymentem, jest jednak Katarzyna Wielka, której losy po raz pierwszy opisała w powieści „Katarzyna Wielka. Gra o władzę”. Postać ta okazała się być tak niezwykła, że Stachniak postanowiła poświęcić jej kolejną powieść. W „Cesarzowej nocy. Historii Katarzyny Wielkiej” autorka pragnęła ukazać potężną monarchinię z bardziej prywatnej strony. Czy owa próba zakończyła się sukcesem? Akcja powieści rozgrywa się w listopadzie 1796 roku, kiedy to wielka monarchini umiera. Katarzyna może jedynie biernie przysłuchiwać się rozmowom osób, które czuwają przy jej łożu. Nie będąc w stanie wypowiedzieć choćby jednego słowa, powraca wspomnieniami do chwili, gdy znalazła się na rosyjskim dworze. Kolejne stronice powieści to w dużej mierze powtórka z pierwszego tomu, z tą różnicą, że obserwujemy wydarzenia z perspektywy Katarzyny. Opowieść momentami wydaje się bardzo niespójna, otrzymujemy szereg wyrwanych z kontekstu scen i dialogów, w których naprawdę łatwo się pogubić. Zakładam, że pisarka chciała opisać wydarzenia tak, jak mogłyby one pojawiać się
w głowie umierającej osoby. Efekt jest niestety taki, że powieść czyta się z ogromnym trudem, brak jej swoistej lekkości, niejednokrotnie jest nużąca. Główna bohaterka niestety nie wywołuje w czytelniku większych emocji. Nie udało się także ukazać jej oblicza z bardziej prywatnej strony. Otrzymujemy zdecydowanie za mało informacji na temat głównej bohaterki, jej celów, obaw, marzeń. Kończąc lekturę powieści, niestety nie jesteśmy w stanie powiedzieć o niej wiele więcej niż to, że miała wyjątkowo bujne życie seksualne... Kolejne sceny przemykają obok jakby nas, nie pozostawiając większych wrażeń, ani nie zapisując się w pamięci na dłużej. Nie ulega wątpliwości, że wielka caryca była niezwykle barwną i intrygującą postacią. „Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej” to jednak najlepszy dowód na to, że nawet najbardziej wdzięczny temat nie jest gwarantem napisania wyjątkowo porywającej powieści. Szkoda, bo po pierwszej powieści na temat Katarzyny autorstwa Ewy Stachniak czytelnik miał prawo oczekiwać o wiele więcej.
CD
1. „How Big How Blue How Beautiful” Florence and The Machine Gwiazdą pop stała się w wieku zaledwie 21 lat, ale po wielkim sukcesie swoich dwóch albumów Florence nagle odkryła, że poświęcając się tylko muzyce, utraciła jednocześnie możliwość przeżywania zwykłych rzeczy. Koncerty stawały się coraz większe, włosy coraz bardziej rude, a sukces coraz bardziej spektakularny. Dlatego po powrocie z ostatniej trasy koncertowej Florence postanowiła po prostu normalnie żyć, postarać się funkcjonować poza hermetycznym światkiem, jaki znała z ciągłej trasy koncertowej. W rezultacie piosenki, które powstały, kiedy wróciła do nagrywania, są znacznie bardziej zanurzone w rzeczywistości. „Ceremonials” w dużej mierze koncentrowało się na tematach związanych ze śmiercią i wodą, natomiast ten album opowiada o uczeniu się jak żyć i jak kochać w realnym świecie raczej niż o uciekaniu od niego. To dosyć przerażające, bo w ten sposób za niczym się nie chowam, ale czułam, że tak ma być” – mówi o „How Big, How Blue, How Beautiful” Florence. Na płytę składa się 11 utworów (w wersji deluxe 16), które powstały w znakomitej większości w ubiegłym roku przy współpracy z takimi muzykami jak Paul Epworth, Kid Harpoon i John Hill. Nad produkcją czuwał Markus Dravs odpowiedzialny poprzednio m.in. za płyty Arcade Fire czy Björk i brzmieniowo płyta jest zdecydowanie powrotem do żywego, miejscami nawet rockowego grania. „Marcus pracował z Björk przy „Homogenic”, która jest dla mnie bardzo ważną płytą. Czułam, że znaleźliśmy równowagę pomiędzy żywym
graniem, a elektroniką łącząc te dwa światy. Chciałam stworzyć potężne brzmienie, które byłoby jednocześnie delikatne”– opowiada o współpracy z Dravsem Florence. Album Florence and The Machine zwiastowało fantastyczne nagranie „What Kind Of Man”, ale pierwszym utworem, który powstał na płytę był tytułowy „How Big, How Blue, How Beautiful” - „Ta piosenka powstała zaraz po zakończeniu trasy. Potem przez prawie rok pogrążyłam się w swoim chaotycznym życiu, żeby na koniec do niej powrócić. Te trąbki na końcu kojarzą mi się z miłością. Jak dźwięki z sekcji dętej która nigdy nie kończy grać tylko rozmywa się w przestrzeni. Coś co chcesz z siebie wyrzucać w nieskończoność. Tak czuję muzykę i jest to najbardziej niesamowite uczucie pod słońcem”- mówi Florence.
znane słuchaczom utwory, jak i te najpopularniejsze z dwóch ostatnich albumów, m.in. "Miłość!, Uwaga!, Ratunku!, Pomocy!" oraz "Do Rycerzy, do Szlachty, do Mieszczan". Album "HEY w Filharmonii. Szczecin Unplugged" jest wspólnym projektem zespołu HEY i Filharmonii w Szczecinie, przy wsparciu Miasta Szczecin.
1.
2.„Drones” - Muse „Drones” studyjna płyta zespołu Muse wydana po blisko trzyletniej przerwie. Matt Bellamy, Chris Wolstenholme i Dominic Howard nagrali na swój siódmy studyjny materiał tuzin piosenek. Nadali im również brzmienie, do spółki z legendą konsolety, Robertem Johnem „Muttem” Lange (m.in. „Back In Black” AC/DC). Nagrania odbyły się w studiu w Vancouver (The Warehouse Studio), w Kanadzie. „Drony to dla mnie metaforyczni psychopaci, którzy mogą bez konsekwencji zachowywać się jak psychopaci. Światem rządzą drony, które wykorzystują drony, aby uczynić z nas drony. Płyta jest dokumentacją podróży człowieka, od całkowitej utraty nadziei do indoktrynacji przez system, aby stać się kimś na kształt ludzkiej wersji drona, a potem do ucieczki człowieka od oprawców” – wyjaśnia koncept albumu Matt Bellamy. Poprzednia płyta Muse, „The 2nd Law”, ukazała się w 2012 roku i zajęła pierwsze miejsce na listach w 21 krajach. Do tej pory angielskie trio sprzedało na całym świecie ponad 17 mln albumów.
2.
3.„Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged” – Hey Album jest rejestracją koncertu z cyklu HEY Unplugged, który odbył się w sali symfonicznej Filharmonii w Szczecinie w marcu 2015 roku. Wybór miejsca tego specjalnego koncertu, podczas którego miał zostać zarejestrowany album, nie mógł być inny – padło na niezwykły obiekt, jakim jest Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie. Budynek ten został laureatem prestiżowej, międzynarodowej nagrody architektonicznej im. Miesa van der Rohe. Szczecińska publiczność nie zawiodła – bilety wyprzedały się w przeciągu dwóch godzin! Na potrzeby tego koncertu skład zespołu został poszerzony o doborowe grono muzyków Orkiestry Symfonicznej Filharmonii. Aranże muzyczne znanych piosenek zostały rozwinięte o klasyczne, akustyczne instrumenty, zazwyczaj przyporządkowane innym stylom muzycznym niż te typowe dla zespołu HEY. Szlachetne brzmienie instrumentów orkiestrowych, na których zagrali filharmonicy, wzbogacił warstwę muzyczną utworów zespołu. Na repertuar płyty złożyły się zarówno starsze, doskonale
60
3.
61
62