1
SPIS TREŚCI
2
4 BIOGRAFIA - SZTUKA Nikifor Krynicki, czyli geniusz tkwi w prostocie
36 JAPONIA I CHINY Nowy poziom dziwności
7 TADAM „TWORZYMY OBRAZ. PRZEŁA-
MUJEMY KONWENANSE. STWARZAMY ALTERNATYWĘ.”
8 LITTLE MISS SUNSHINE
Konkursy piękności dla dzieci – HIT czy KIT?
10 FOTOGRAFIA DLA NAIROBI Warsztaty dla młodzieży z Nairobi – AKCJA CHARYTATYWNA
11 LUKSUS SPLAMIONY KRWIĄ
40 LOOKBOOK NOWA KOLEKCJA ANNY DUDZIŃSKIEJ – DUD.ZIN.SKA
48 WYWIAD – SYLWIA MAJDAN O modzie, karierze i życiu
52 LOOKBOOK W obiektywie Edyty Bartkiewicz kolekcja CHARLOTTE ROUGE
Moda za zabijanie – STOP!
62 KĄCIK LITERACKI
12 FOTOGRAFIA - TOP
OCZAMI NIECHCIANEJ Zmysłowe opowiadanie o kobiecie, która utraciła coś co było dla mniej najcenniejsze
W obiektywie Roberta Ryncarza
22 WYWIAD – ANIA BRZOZOWSKA Muzyka, płyta, rodzina,, czyli życie od kuchni prawdziwego muzyka
Redaktor naczelny & Creative direktor KAMIL RODZIEWICZ Grafik: DOMINIK KONDZIOŁKA Redakcja: CLUADIA KARWACKA, DOMINIK, KONDZIOŁKA, IGA RANOSZEK, MONIKA SZODA, BARTOSZ ZASIECZNY Współpraca: REMIGIUSZ SZUREK, MARTA POŁCHOWSKA Fotograf: EDYTA BARTKIEWICZ Korekta: KAMIL RODZIEWICZ, MONIKA SZODA,
to: EDYTA BARTKIEWICZ modelka:Magdalena Roman /D’vision Okładka: foto: ANNA ŁUKOWSKA modelka: ANIA BRZOZOWSKA współkreator sesji: TADAM projekt: DOMINIK KONDZIOŁKA
63 KĄCIK LITERACKI „Mieliśmy wiecznie trwać…”
64 JAZDA KULTURALNA Recenzje książek i CD
34 LUMPEKSY, BAZARY, CHIŃSKIE MARKETY Tandeta czy sposób na tanie zakupy? 3
BIOGRAFIA /SZTUKA
NIKIFOR KRYNICKI geniusz tkwi w prostocie TEKST: KINGA DZIADOSZ
S
ztuka prymitywna jest dość specyficzna. Dla entuzjastów estetycznych wrażeń może się ona okazać rozczarowaniem równie wielkim jak pierwsza styczność z obrazami Rothka. Później jest zdecydowanie lepiej, jednak pierwsze wrażenie nie powala. Z pewnością znajdzie się wielu przeciwników i takich, którzy uznają, że są wstanie dorównać jej przedstawicielom bez najmniejszego wysiłku i trudno będzie się z tym stwierdzeniem niezgodzić. Faktycznie, uproszczone formy, zaburzona, zdeformowana perspektywa, ludowa oraz oniryczna tematyka czy skłanianie się ku skrajnemu realizmowi to cechy charakterystyczne tego nurtu, w pełni zasługującego by nazwać go prymitywizmem lub sztuką naiwną. Nic dziwnego, w większości przypo-
minają bowiem pełne fantastyki dziecięce rysunki. Poza dziełami stylizowanymi na prymitywne powstałymi głównie dzięki nagłemu wzrostowi zainteresowania kulturą ludową przez francuskich, salonowych znawców, przedstawicielami „prawdziwego” prymitywizmu byli głównie amatorzy, osoby upośledzone i chore psychiczne, bez żadnego merytorycznego przygotowania, tworzący głównie z potrzeby serca. Niemniej, w XIX wieku oczy świata zwróciły się ku sztuce naiwnej, odkrywając głębię w jej subiektywnym punkcie widzenia, uproszczonych technikach i symbolicznych odwołaniach. Najpierw zachwyciła się Francja, chwilę później świat. W 1884 roku powstał we Francji Salon Artystów Niezależnych, który w pierwszych latach ist-
nienia zajmował się głównie promowaniem sztuki prymitywnej. Tyle tytułem wstępu, gdyż nie o skróconą historię sztuki tu chodzi. Tuż pod nosem mamy przedstawiciela prymitywizmu, którym warto i należy się chwalić. Ba, wspomnieć należy, że Nikifor, bo o nim tu mowa jest jednym z wybitniejszych przedstawicieli prymitywizmu na świecie. Dla tych, którzy nie będą w stanie zachwycić się tym, ujmijmy to eufemistycznie, nurtem dla koneserów jest też łzawa i wzruszająca historia z happy Endem Nikifor Krynicki a właściwie Epifaniusz Drowniak, urodził się w 1895 roku w Krynicy jako syn Jewdokii Drowniak i nieznanego nazwiska polskiego malarza. Legenda głosi, że ojciec Nikifora
4
dorobił się nawet uznania dla swoich dzieł, co nadaje tej biografii romantycznego zabarwienia. Poza pozostawieniem genów, w których niewątpliwie krył się talent, Nikifor nie dostał od ojca nic więcej. Jego matka, głuchoniema, upośledzona psychicznie żebraczka trudniła się noszeniem wody i wykonywaniem najpodlejszych robót w krynickich pensjonatach. Żyjąca w skrojonym ubóstwie, odizolowana od społeczeństwa idąc do pracy zastawiała zawiniątko z synem pod mostem. Wada słuchu i przyrośnięty język, lata życia w skrajnej biedzie oraz towarzystwo wyłącznie chorej matki przyczyniły się do tego, że osierocony podczas I wojny światowej Nikifor nie był w stanie samodzielnie porozumieć się z otoczeniem, był
traktowany jako odmieniec, chory acz nieszkodliwy wybryk, jakich mnóstwo w każdej społeczności. Zanim został odkryty prowadził tułaczy tryb życia, ze sprzedawania nielicznym chętnym swoich obrazków. Jego talent został zauważony przez ukraińskiego malarza Romana Turyna, który zachwycony pracami artysty-samouka nie tylko zajął się jego promocją ale też jako pierwszy został wytrwałym i dzielnym kolekcjonerem jego prac. Turyn w czasie podróży do Paryża próbował wypromować Nikifora pokazując jego twórczość członkom Komitetu Paryskiego. Zachwyceni samorodnym geniuszem ze wschodu, kapiści próbowali zorganizować wystawę prac Nikifora, co ostatecznie nie doszło do skutku, niemniej
część jego dzieł została włączona do zbiorowej ekspozycji malarzy włoskich i przedstawicieli Ecole de Paris w 1932 roku. Najwcześniejsze zachowane prace Nikifora pochodzą sprzed 1920 roku, w większości malowane na skrawkach papieru, pudełkach po papierosach czy drukach urzędowych. Właśnie te prace ukazują w pełni drogę kształtowania się talentu artysty-samouka, który jedyną możliwość porozumienia się ze światem upatrywał w prymitywnej i uproszczonej sztuce. Niezwykła wola w dążeniu do celu uwidacznia się przede wszystkim w tematyce i ilości prac artysty, który czterdzieści trakcie swojego życia stworzył blisko czterdzieści tysięcy dzieł. Często można było go spotkać, jak z przenośną pracownią wę
5
BIOGRAFIA/SZTUKA
druje po ulicach Krynicy, dlatego w krótkim czasie stał się barwną postacią górskiego uzdrowiska. Większość jego prac malowanych jest akwarelą, łączoną z temperą i farbą olejną. Poszczególne fragmenty, detale i szczegóły artysta zaznaczał czarnym tuszem, dając tym samym wrażenie ostrych krawędzi i wyraźnego podziału przestrzeni obrazów. W ten sposób okonturowane i bezbłędnie wypełnione kolorem płaszczyzny obrazów stały się jego znakiem charakterystycznym. Również wrodzona wrażliwość na barwy, ich bezbłędne połączenie oraz malarska intuicja zdają się potwierdzać geniusz Drowniaka, także Nikifora nie da się pomylić z żadnym innym twórcą a jego indywidualny, kształtowany przez wiele lat styl i kreska plasują go w rankingu światowych prymitywistów na bardzo wysokim miejscu. Jednocześnie w Polsce wyszedł szereg publikacji dotyczących twórcy, pisanych początkowo przez jego opiekunów, później tematyka była wznawiana przez kolejnych entuzjastów jego twórczości. W znakomitej większości przypadków Drowniak tworzył swoje dzieła za pomocą akwareli, jednak, choć rzadko zdarzają się prace szkicowane ołówkiem i dopracowane kredkami. Za najwybitniejsze uznawane są przez znawców i historyków sztuki akwarele stworzone na przełomie lat 20 i 30. Właśnie w tym czasie Nikifor określił swoje zainteresowania ikonograficzne i estetyczne, wykształcił styl i zakres tematyczny. W zasadzie dorobek artysty można podzielić na osobne, choć powiązane z sobą cykle. Na początku lat 20 tematem jego prac są między
innymi sceny wojskowe pochodzące prawdopodobnie z czasów I wojny światowej, przedstawiające żołnierzy armii austrowęgierskiej i rosyjskiej przy składaniu meldunków i raportów. Okres ten i tematyka militarna uważane są za niezwykle znaczące w dorobku „Matejki z Krynicy”, jednak za najcenniejsze i najbardziej wybitne uważane są te, które przedstawiają beskidzkie pejzaże i architekturę fantastyczną. Część prac z tego okresu przestawia stacje kolejowe wzdłuż linii Krynica- Tarnów oraz w kierunku Lwowa. Faktycznie, to właśnie te obrazy przyniosły mu uznanie Francuzów i sprawiły, że pod koniec życia stał się sławnym i cenionym artystą. Kolejną inspiracją była architektura sądecka, która ma odzwierciedlenie z cyklu dzieł przedstawiających cerkwie, kościoły, wille i pensjonaty. Styl, w jakim Nikifor oddawał architektoniczne zawiłości Krynicy i okolic poprzez charakterystyczne akcenty takie jak na przykład mężczyzna palący fajkę na dachu jednego z dachów zakładu tytoniowego, nosi nazwę architektury fantastycznej. Ktokolwiek był z Krynicy Górskiej przyzna z pewnością, że uzdrowisko ma zdecydowanie pozytywny wpływ na wszelkie przejawy twórczej inicjatywy. Najtrafniej chyba ujął charakterystykę tych dzieł doc. J. Zanoziński, pisząc o malarstwie Nikifora w katalogu do wystawy w warszawskiej „Zachęcie” w 1967 r.: wyeksponowane zostały pejzaże krynickie czy raczej podkrynickie z motywami kratkowanych lasów, pól szachownicowych, torów i stacji kolejowych, malowane częściowo przed wojną, częściowo zaś podczas okupacji. Pejzaże tego typu, wykonywane przez Nikifora
z różnymi odmianami aż po dzień dzisiejszy, ugruntowały jego sławę jako artysty, który pierwszy dostrzegł i w niezmiernie sugestywny sposób utrwalił odrębne piękno krajobrazu doliny Popradu. Jak inni wielcy malarze również Nikifor stworzył kilka autoportretów przedstawiających go przy pracy, jednak zawsze jest na nich kimś lepszym i niezwykłym, czasem jako elegancki mężczyzna w garniturze, czasem jako święty. Dzięki szczególnej roli jaką według niego miał do odegrania w społeczeństwie malarz- artysta. Nikifor stał się naprawdę sławny dopiero w ciągu ostatnich dziesięciu lat swojego życia. Mimo wcześniejszego uznania krytyków i profesjonalnych malarzy jego sztuka mimo lokalnego zainteresowania nie odbiła się szerszym echem poza Sądecczyzną. Niemniej po II wojnie światowej dzięki zorganizowaniu kilku wystaw zainteresowanie twórcą powróciło ze zdwojoną siłą, co przełożyło się na publikacje dotyczące jego twórczości, filmy dokumentalne oraz honorowe przyjęcie do Związku Polskich Artystów Plastyków. Mimo poprawy warunków bytowych i sławy Nikifor nigdy nie zmienił trybu życia, codziennie można go było widywać na krynickich ulicach, jak rozkładał swój przenośny warsztat i przystępował do pracy, która stanowiła dla niego sens życia. Zmarł 10 października 1968 r. w Foluszu koło Jasła. Obecnie pamięć o Epifaniuszu Drowniaku i jego talencie powraca cyklicznie głównie dzięki wznawianiu wydań i publikacji o jego życiu i twórczości, filmów biograficznych i dokumentalnych oraz dzięki talentowi, który nawet po tylu latach broni się sam.
6
REKLAMA/TADAM
„TWORZYMY OBRAZ. PRZEŁAMUJEMY KONWENANSE. STWARZAMY ALTERNATYWĘ.” ZESPÓŁ:
Olga Czyżykiewicz - reżyser, kreacja
TADAM to agencja kreatywna zajmująca się szeroko pojętą działalnością filmową i PR- ową. Grupa artystów: operatorów, montażystów, fotografów, kompozytorów, stylistów, grafików i PR-owców działających na różnych obszarach promocji, reklamy i filmu. Kreatywność jest elementem każdego ich działania. Tym dla nich właśnie jest sztuka filmowa i sztuka promocji, Każdy projekt opatrują opieką producencką. Od początku do końca czuwają nad nim, wspólnie z osobami, którymi pracują nadając mu kształt.. Trzon grupy stanowią kobiety - trzech muszkieterów w spódnicy: (założycielka) Olga Czyżykiewicz, Joanna Satanowska i Ida Jabłońska. Chcecie pracować z najlepszymi? Zależy wam na profesjonalizmie? Nic prostszego wybierzcie TADAM a nie pożałujecie! Więcej informacji znajdziecie na ich oficjalnej stronie:
www.tadamtadam.com
Joanna Satanowska - reżyser, montaż Ida Jabłońska - koordynator projektu/ producent Marcelina Ostrowska - kierownik produkcji Jan Wąż - operator Vita Drygas - operator Tadeusz Kieniewicz - operator, autor zdjęć na Tadam Margaret - stylistka Paweł Lucewicz - kompozytor Paweł Jurczak - producent zewnętrzny
7
LIFE/MAŁE MISS
LITTLE MISS SUNSHINE TEKST: MONIKA SZODA
KAŻDEGO ROKU NA CAŁYM ŚWIECIE ODBYWEJĄ SIĘ TYSIĄCE KONKURSÓW DLA DZIECI MAJĄCYCH NA CELU WYŁONIĆ MAŁĄ MISS I MAŁEGO MISTERA W DANEJ KATEGORII WIEKOWEJ. MALUCHY PRZY APROBACIE RODZICÓW MIZDRZĄ SIĘ PRZED JURY I PUBLICZNOŚCIĄ. WYSTYLIZOWANE I UMALOWANE PRZYPOMINAJĄ BARDZIEJ MAŁE POTWORKI, NIŻ SŁODKIE ANIOŁKI. OD MAŁEGO UCZĄ SIĘ RYWALIZACJI A CELEM NIE JEST UKOŃCZENIE KONKURSU Z PODNIESIONĄ GŁOWĄ A PIERWSZE MIEJSCE.
Wybory małych miss są bardzo dobrze prosperującym biznesem. Zarabiają na nim organizatorzy, fotografowie, kamerzyści, fryzjerzy, kosmetyczki, wizażyści, projektanci oraz cała masa innych związanych z „modowym” biznesem. Matki spełniają swoje dziecięce marzenia, ojcowie podbudowują swojego ,a co wynoszą z konkursów dzieciaki? Niestety, nic dobrego. Bo co może wyniknąć z makijażu na twarzy dwulatki, nakładek na zęby, tony lakieru na włosach, sukienki jak u dwudziestopięcioletniej latynoskiej tancerki, a niekiedy sztucznego biustu czy pośladków? Jedynie karykatura dorosłej modelki. Najgorsze jest to, że w przyszłości to nie matki missek poniosą konsekwencje młodzieńczych wybryków. To dzieci będą męczyć się ze zniszczoną cerą, zmarszczkami i przebarwieniami. Wybory małych miss stały się na tyle popularne, że zaczęły się nimi interesować media. Wiadomo, konkursy wzbudzają emocje i kontrowersje a to zdecydowanie przynosi oglądalność oraz ogromne zyski. Jakiś czas temu Telewizja TLC wyemitowała reality show podtytułem „Toddlers & Tiaras” – uka-
zujące od kuchni przygotowania do wyborów miss. Przyznaję, że sama obejrzałam kilka odcinków, aby lepiej zrozumieć całe to zjawisko. Ciężko powiedzieć, czy zrobiłam to bardziej z ciekawości, czy z niedowierzania, że rodzona matka zezwala na udział w takim przedstawieniu swojemu dziecku. Ja jako matka nie wyobrażam sobie sytuacji, w której moja mała córeczka wymalowana i wypindrzona kokietuje jury składające się z mężczyzn i kobiet po 30stce, bo nie wyobrażam sobie, żeby kazać jej wyginać się przed kimkolwiek. Wiadomo, że każda matka lubi przebierać i czesać swoje pociechy ale wszystko do pewnego stopnia – zachowajmy umiar! Niestety, ale nie wszyscy rodzice podzielają moje poglądy. Dla rodzin małych gwiazdek startujących w konkursach wybory są niejednokrotnie głównym źródłem dochodu. Mamusie i tatusiowie podporządkowują im całe swoje życie: jeżdżą na castingi, biegają na solarium, do kosmetyczki, krawca, pilnują ćwiczeń i diety swoich pociech, uczą gracji, sztuki uwodzenia oraz choreografii. W teorii dzieci nie są zmuszane do niczego. Filmy uka8
zujące dziewczynki w swoich domach dają do zrozumienia, że scena jest drugim domem missek. Same proszą swoich rodzicieli o zgodę na występy, że są chodzącymi żywiołami i po prostu przenoszą wyżej wymieniony żywioł z domowych pieleszy na salony. Kandydatki są zazwyczaj rozpuszczonymi do granic możliwości księżniczkami. Dostają wszystko czego zapragną, aby w zamian dać z siebie maksimum przed jurorami. Chcesz żywego kucyka do scenki tanecznej proszę bardzo! Sztuczne paznokcie? Czemu nie! Skoro to uszczęśliwi królewnę i przy okazji może pomóc w zdobyciu korony. W odcinku, na który trafiłam jedna z uczestniczek źle się czuła (dziewczynka lat 5). Była zmęczona, zła i zniechęcona. Wyszła na scenę po długich namowach i przekupstwach ze strony rodziców jednak nie zaprezentowała
się w żaden sposób. Po zakończeniu prezentacji dostała burę od rodziców za to, że nie wykorzystała szansy a oni przecież wypożyczyli kózkę, kupili jej piękną sukienkę, dwie godziny układali włosy oraz tłukli się specjalnie kupionym i udoskonalonym autokarem przez pół Ameryki. Zero wdzięczności. Psychologowie biją na alarm. Głównym zagrożeniem jest wpajanie misskom od dziecka, że nieistotne jest to, co mają w głowach, że najważniejszy jest wygląd. Wiele dziecięcych królowych w okresie dorastania nieradzi sobie ze sobą. Niestety, gdy hormony buzują z młodym ciałem dzieją się różne rzeczy, nie zawsze takie, na które mamy ochotę. Przymus zachowania atrakcyjnego wyglądu często skutkuje kompleksami a niejednokrotnie prowadzi m.in. do zaburzeń odżywiania (anoreksja, bulimia).
Dodatkowo małe dzieci szybko angażują się uczuciowo a przegrana może okazać się dla nich końcem świata. Dla mnie udział małych dzieci w podobnych konkursach czy zawodach jest bądź co bądź odbieraniem dzieciństwa. Maluchy powinny wraz z rówieśnikami uczyć się czytać, pisać, naśladować zwierzątka, grać w klasy czy skakać na skakance. Powinny być dzieckiem – beztroskim, zabawnym, nierozważnym i popełniającym gafy. Mieć szansę poznawania uroków dorastania. Malować się po kryjomu przed rodzicami, poczuć wstyd kupowania pierwszego stanika, ból depilacji, kiedy już będzie się miało czego pozbywać i wiele innych błahostek, które jednak są istotne.. Pozwólmy dzieciom być po prostu dziećmi, nie maszynkami do zarabiania pieniędzy.
9
AKCJA CHARYTATYWNA
FOTOGRAFIA DLA NAIROBI WARSZTATY FOTOGRAFICZNE DLA MŁODZIEŻY W NAIROBI (KENIA) Zmuszanie dzieci do pracy, wykorzystywanie seksualne, sprzedaż organów na użytek tajemnych obrządków. Fabuła ciężkiego thrillera? Bynajmniej, to przerażająca codzienność mieszkańców Kenii.
Współczesna forma niewolnictwa, to zjawisko, które dotyka najuboższą kenijską młodzież. Młodzi ludzie, pozbawieni wyboru, nie znają innej drogi. Czy można im pomóc? Można, między innymi poprzez charytatywny projekt "FOTOGRAFIA DLA NAIROBI" (www.facebook.com/PhotographyForNairobi). Akcja ma umożliwić młodym Kenijczykom znalezienie samodzielnej pracy zarobkowej, która uniezależni ich od niewolniczego podporządkowania. Warsztaty fotograficzne, przygotowujące do nowego zawodu, odbędą się w dniach 14-30 czerwca 2013 w Nairobi, w siedzibie organizacji Haart Kenia. Prowadzić je będzie Adam Balcerek (www.adambalcerek.com), znany polski fotograf mody i reklamy. Po ukończonym kursie uczestnicy dostaną na własność aparaty fotograficzne od firmy Samsung, a wykonane przez nich prace zostaną zaprezentowane na wystawach w Nairobi i w Warszawie (w Centrum WYPIEKI KULTURY - ul. Stolarska 2/4 oraz w Galerii WARSZTAT - pl. Konstytucji 4). Planowane jest również wydanie albumu z najlepszymi zdjęciami powstałymi w okresie warsztatów. Dystrybucja wydawnictwa będzie doskonałą promocją dla młodych fotografów. Projekt powstaje we współpracy ze Stop the Demand – projektem tworzonym przez organizację Awareness Against Human Trafficking" HAART (www.haartkenya.org). 10
AKCJA „STOP FUTROM”
LUKSUS SPLAMIONY KRWIĄ Rzeź niewiniątek – cena, którą ponoszą zwierzęta za swoja atrakcyjność Każdego roku na całym świecie rzesze niewinnych zwierząt zabijane są, aby zaspokoić wymagania estetyczne, wymagania ludzi promujących czasopisma modowe, wielkie korporacje, dla których nie liczy się zwierzę, lecz jak największy zarobek. Mimo że polskie społeczeństwo zaczyna dostrzegać problem, jakim jest zabijanie niewinnych istnień, popyt na futra utrzymuje się na wysokim poziomie. Obecnie futro jest tylko i wyłącznie produktem luksusowym. Argument przemawiający za tym, że futro było jedynym materiałem skutecznie chroniącym przed zimnem, jest kłamstwem, istnieje bowiem wiele rozwiązań alternatywnych. PRODUKT, A NIE ŻYCIE Zamiast o zwierzętach, coraz częściej mówi się o produktach – „zwierzętach hodowlanych”, które z tradycyjnym rozumieniem tego pojęcia nie mają niczego wspólnego. Aktualnie oznacza ono zwierzęta hodowane masowo, sprzedawane,
zabijane, torturowane po to, by klienci mogli poczuć się luksusowo. Zwierzęta hodowane na fermach nie zdołają oszukać przeznaczenia zaplanowanego przez nieczułych ludzi, dla których cudze życie jest nic niewarte. Przetrzymywane w małych klatkach, zwierzęta siedzą na swoich odchodach, nie mają nawet możliwości, żeby się poruszyć – w końcu oszczędzając miejsce, oszczędza się również pieniądze. Tego typu zwierzęta „futerkowe”, specjalnie hodowane w klatkach, pobite i przerażone, przed śmiercią przechodzą katusze, aby skończyć jako ciało obdarte ze skóry dla czyjegoś widzimisię. BASTA, jedna z niewielu działających w Polsce inicjatyw na rzecz zwierząt, współpracuje z wieloma organizacjami i stowarzyszeniami chcącymi walczyć za tych, którzy sami nie mogą zabrać głosu. Walczą one o lepsze warunki życia zwierząt, łączy je też to, że chcą aktywnie zmniejszać nierówność między człowiekiem a innymi zwierzętami. BASTA to szczecinianie przeciwstawiający się wszelkim
formom bólu, cierpienia, jakie zadają ludzie. ŻYCIE OBDARTE ZE SKÓRY. KTO DAŁ PRAWO DO DECYDOWANIA O ŚMIERCI? Jedno futro dobrej jakości, kupowane w sklepie, kosztuje w granicach tysiąca złotych. Te droższe kosztują powyżej tysiąca złotych. Jednak czy jest to wystarczająca cena za życie tych wszystkich zwierząt? Za wiele trupów, wiele cierpienia, strachu i krwi w klatkach? Czy ludzkie bądź zwierzęce życie może podlegać wycenie? Człowiek nadaje ceny produktom, ale czy wycenianie śmierci to nie przesada, czy stało się to już normą? Decydując się na kupno naturalnych futer, godzimy się na zabijanie, zadawanie bólu bezbronnym zwierzętom – po prostu wyceniamy śmierć 11
FOTOGRAFIA
W obiektywie Roberta Ryncarza
12
13
FOTOGRAFIA
14
15
FOTOGRAFIA
16
17
FOTOGRAFIA
18
19
FOTOGRAFIA
20
21
WYWIAD/ ANIA BRZOZOWSKA
ANIA BRZOZOWSKA TEKST: KAMIL RODZIEWICZ FOTO: ANNA ŁUKOWSKA WSPÓŁKREATOR SESJI: TADAM MAKE UP: KASIA ZAREMBA STUDIO I INSTALACJE: ANNA KORZEB 22
23
WYWIAD/ANNA BRZOZOWSKA
„Nie mam sprawdzonej recepty na sukces, wiem natomiast, że najkrótszą drogą do porażki jest próba zadowolenia wszystkich." – ANIA BRZOZOWSKA
KAMIL RODZIEWICZ: Jak nazwałabyś rodzaj muzyki, którą wykonujesz? ANIA BRZOZOWSKA: Zdecydowanie wspólnym mianownikiem, który wszystko scalił jest muzyka akustyczna. Rozpoczynając pracę nad płytą, wspólnie z Markiem Błaszczykiem, nie zastanawiałam się nad tym, w jakie widełki chciałabym, czy powinnam się wpasować i jaki ma to być gatunek muzyczny. Po prostu nie chcieliśmy się blokować w żaden sposób. Wiedziałam, że chcę i śpiewać i grać na skrzypcach. Wiedziałam również jaki ma być skład zespołu oraz to, żeby były instrumenty żywe nagrywane, aby aranżacje nie były przeładowane a raczej skromne. Dla mnie ważne jest, żebym miała o czym śpiewać. Muszę mieć jakąś historię do przekazania. Nie mówię oczywiście, że zawsze ma to być głęboka filozofia, ale na pewno coś dla mnie istotnego. Więc to tak na prawdę teksty wskazywały kierunek dla każdego utworu. Również muzycy, którzy nagrywali swoje partie nadawali utworom jakiś konkretny klimat. Początek pracy nad każdym utworem był ekscytujący i tajemniczy, bo nigdy nie wiadomo było do końca w jakim kierunku to pójdzie. Czasem efekt końcowy zaskakiwał. [śmiech] Na płycie można wyczuć wiele różnych inspiracji zaczerpniętych na przykład z tanga czy latynoskich rytmów i brzmień. Zaznaczam jednak, że są to tylko inspiracje
oraz fuzje. Znajdziecie też balladę, która miejscami kojarzy mi się ze stylem musicalowym, bywają momenty retro. Na tej płycie można znaleźć utwory refleksyjne, których moim zdaniem nie powinno się słuchać w trakcie zmywania naczyń czy innych domowych codzienności tylko na przykład przy lampce wina, wtedy, kiedy jest się w nastroju do przemyśleń. Są też utwory bardziej dynamiczne i takie, które są potraktowane z dystansem i z przymrużeniem oka. W mojej ocenie płyta jest spójna i różnorodna zarazem. Można jednak stwierdzić, że w większości nie jest to muzyka, do której się tańczy. [śmiech] Jakim jesteś typem artystki? Stawiasz na improwizację, emocjonalną stronę komponowania, czy starasz się aby Twoja praca przebiegała według ściśle określonych reguł? Emocje kontra technika, czy starasz się zachować między nimi równowagę? To nie jest proces sztywno ułożony i zawsze przebiegający w ten sam sposób. Jedno jest zawsze najważniejsze - emocjonalność. W moim podejściu wiele się zmieniło. Kiedyś nie przywiązywałam aż takiej wagi do tekstów. Byłam muzykiem, ale tylko początkującą wokalistką, niby gdzieś w głębi wierzącą w swoją wrażliwość i muzykalność, ale bardzo zakompleksioną i nieświadomą. Miałam powiedzmy ładną barwę głosu, śpiewałam
czysto, ale słabo znałam swoje możliwości, bałam się otworzyć, przez co nie potrafiłam przekazać śpiewem konkretnych emocji. Było to nijakie. Poza tym przy występach na żywo, kiedy dochodziła trema, mój strach, nie pewność siebie i przejmowanie się tym, co koledzy muzycy pomyślą, powodowały jeszcze większe wycofanie, zamknięcie w sobie i kompleksy co do "małego" głosu. W ogóle nie jestem typem osoby, która przebija się wszędzie łokciami, z tupetem, która obojętnie czy coś umie czy nie, zawsze ma niezłomną wiarę w siebie. Mam raczej tendencję do niedoceniania własnych możliwości. Nie lubię improwizacji wtedy, kiedy czuję presję. Jestem perfekcjonistką. Oczywiście nie chorobliwą, ale lubię być przygotowana. Jak już coś robię, to chcę to zrobić na poziomie. Długo szukałam kogoś, kto pomoże mi zrozumieć własny instrument. Zaczęłam jeździć na warsztaty wokalne, szkolić się u trenerów, którzy nareszcie otworzyli mi oczy. Po pierwsze pomogli mi zrozumieć, co ja takiego robię nie tak i jak mogę sobie pomóc. Poza tym wyleczyli mnie z kompleksów. Dla osoby o moim charakterze, ważne było mieć wokół siebie ludzi, którzy we mnie uwierzyli i utwierdzili mnie w przekonaniu , że to co chce robić w życiu jest słuszną drogą. Miałam też szczęście, że spotkałam na swojej drodze taką osobę, jak moja przyjaciółka, Sylwia Le-
24
25
WYWIAD/ANIA BRZOZOWSKA
wandowska, która zawsze we mnie wierzyła, nawet wtedy, kiedy ja już przestałam i dawała mi szansę, wtedy, kiedy nikt inny raczej by mi jej nie dał. Poznałyśmy się jakiś czas po tym jak przeprowadziłam się do Warszawy, przy okazji spraw zawodowych. Sylwia poszukiwała wokalistek do swojego coverowego zespołu i do dnia dzisiejszego nie do końca rozumiem, co takiego dostrzegła w tej nieśmiałej, niepewnej siebie i zestresowanej dziewczynce, którą usłyszała na przesłuchaniu. [śmiech] Znajomość przerodziła się w wieloletnią przyjaźń. Taką, w której można liczyć na szczerą opinię, a nie pochlebstwa. Wielu osobom zawdzięczam naprawdę dużo: w tym moim rodzicom, ale jakbym miała wskazać osobę, która dała mi największego kopa w dupę, to jest to Sylwia, dlatego nie mogę o niej nie wspomnieć. [śmiech] Wracając do spraw technicznych, jak bym musiała wybierać co dla mnie jest ważniejsze, technika, czy emocje, to powiedziałabym, że emocje. Ale z drugiej strony technika, pozwala odczuwać komfort, kontrolę, pozwala artyście wyrażać emocjonalnie to, co mu w duszy gra. Technikę należy ulepszać, trzeba pracować nad sobą . Moim zdaniem wchodząc do studia, a już tym bardziej wychodząc na scenę, trzeba technikę "zostawić w tyle". Trzeba zaufać, że nasze ciało zapamiętało już to, czego do tej pory się nauczyło i pozwoli skupić się na przekazie. Czasem słucha się wokalistów, świetnych, sprawnych i oczywiście ma się ogromny podziw dla ich umiejętności - ale gdzieś w odbiorze czuć, że zatracili się kompletnie w technice. Ona ma służyć, jako narzędzie, które pozwala wyrazić pewne emocje, a nie tylko i wyłącznie popisom. Więc tutaj na zakończenie muszę powiedzieć, że równowaga, o której wspomniałeś, jest niezwykle istotna. Jak to się stało, że wybrałaś właśnie skrzypce? Dźwięki,
które się z nich wydobywają są niesamowite, magiczne. Czy gra na skrzypcach była twoim marzeniem, czy może rozpoczęłaś ją za namową rodziców, a może z zupełnie innego powodu? Na pewno nikt mnie nie zmuszał do tego. [śmiech] Moi rodzice są muzykami: tata wiolonczelistą, mama altowiolistką. Obserwowałam ich jako mała dziewczynka. Powiem nawet więcej, chodziłam z nimi do pracy, siadałam przy orkiestrze i dyrygencie ze skrzypcami, nie potrafiąc jeszcze na nich grać. Brałam w rękę smyczek i poruszałam nim raz w górę, raz w dół, całkowicie zsynchronizowana z orkiestrą. Całe szczęście miałam na tyle rozumu, żeby tym smyczkiem ruszać po pudle, a nie strunach, tak więc spokoju nie zakłócałam. Musieli mieć ze mnie niezły ubaw. [śmiech] Jako dziecko dużo śpiewałam, czysto i dość ładnie jak na takie malucha, więc wiadomo
było, że słuch mam dobry. Biorąc pod uwagę historyjkę, którą przed chwilą opowiedziałam, mam ciche podejrzenia, dlaczego akurat właśnie na skrzypce mnie posłali w wieku siedmiu lat. [śmiech] Przyznam jednak, że nie byłam dzieckiem, które jakoś szczególnie lubiło ćwiczyć. Zdarzało się (dość często), że oszukiwałam rodziców, że pod ich nieobecność ćwiczyłam, a w rzeczywistości uskuteczniałam w tym czasie domowe treningi taneczne. [śmiech] Zawsze jednak się zbierałam jak były koncerty lub egzaminy, żeby wstydu nie było. Nie mogę powiedzieć, że przypominam sobie moment, w którym kategorycznie chciałam skończyć z graniem, a rodzice mnie zmuszali. Trochę mnie tam jednak musieli w miarę możliwości pilnować. [śmiech] Za co jestem im wdzięczna, bo to mnie bardzo rozwinęło muzycznie. Były jednak utwory, takie jak między innymi „Legenda" Henry-
26
ka Wieniawskiego, które wprost uwielbiałam i nikt mnie w tym przypadku do ćwiczenia zmuszać nie musiał. Muzyka romantyczna była mi widać bliska od zawsze. Mimo, że byłam nieco leniwym, to jednak zdolnym uczniem. Jednak po zdanej maturze, którą ze skrzypiec zaliczyłam na 6, zdecydowałam się nie iść dalej na studia muzyczne. Wiedziałam, że kocham muzykę, lubię grać, ale nie lubię ćwiczyć wprawek, Bacha i innych rzeczy, które wydawały mi się nudne i nie emocjonalne. Z moim nastawieniem nie byłabym żadnym wirtuozem i najprawdopodobniej bym się męczyła. Wybrałam wtedy studia psychologiczne i zdecydowałam, że od grania trochę odpocznę, że zacznę znowu wtedy, kiedy będę miała na to ochotę, a nie wtedy kiedy zbliżał się egzamin. Życie miało pokazać, że na ten moment trzeba było jeszcze długo poczekać. Muzyka akustyczna, czy
elektroniczna? Która z nich jest bliższa Twojemu sercu? Na tym etapie, jakim jestem teraz w swoim życiu i jeśli chodzi o własną twórczość, to zdecydowanie akustyczna. [śmiech] W przypadku tej płyty odcięłam się od jakiejkolwiek elektroniki. Nie dlatego, że ją neguję, wręcz przeciwnie, lubię ją bardzo i eksperymentowałam właśnie z takimi brzmieniami w moich projektach z przeszłości. Natomiast gdzieś tam w głębi duszy czułam, że za mało jest w tym mnie, a za dużo producenta, z którym w danym momencie współpracowałam. Za bardzo polegałam na kimś, żeby mi wskazał kierunek, bo sama jeszcze nie do końca wiedziałam czego chce. Źle się czułam z tym, że jest to w zasadzie bardziej czyjaś kreacja, pomysł na stylistykę, mimo, że były to moje teksty i melodie to brakowało mi tej decydującej motywacji i konsekwencji, żeby pociągnąć temat do końca. Po tym wszystkim myślę
sobie, że bardzo dobrze się stało. [śmiech] Dopiero teraz czuję się dojrzała i gotowa na to, aby wkroczyć na rynek, mimo, że zdaję sobie sprawę z tego, że jest bardzo trudno w tej branży. Ale teraz przynajmniej wiem, że to jestem ja, niczego nikt mi nie narzucał, nie dałam się namówić na pójście w stronę, która jest niezgodna z moimi odczuciami. To mi daje większą siłę, żeby wziąć pełną odpowiedzialność za ten materiał, obojętnie czy będzie to sukces, czy nie. Krytykę również biorę na klatę. [śmiech] Moja droga była długa i kręta, począwszy od śpiewania „Puszek okruszek" jako dziecko, potem muzyka klasyczna i skrzypce, następnie wyrażanie muzyki poprzez taniec, który w pewnym okresie mojego życia był moją największą pasją, w dodatku początkowo nie docenianą przez moich rodziców [śmiech] w związku z czym postanowiłam wszystkim udowodnić, że zostanę profesjonalną tancerką. [śmiech] Kiedy jednak mi się to udało, okazało się, że mimo mojego uwielbienia do ruchu i tańca, przestało mi to już wystarczać i zatęskniłam za czymś więcej. Dopiero wtedy zaczęłam myśleć poważniej o śpiewaniu, które już wcześniej mi towarzyszyło, ale gdzieś tam po drodze zostało odłożone na półkę. To był dopiero początek walki z odnalezieniem siebie i z kompleksami. Jak teraz na to patrzę z dystansu, to myślę sobie, że te projekty z muzyką dance, potem elektroniczną, były jakiegoś rodzaju buntem i chęcią odcięcia się od klasyki, z którą wyrastałam w dzieciństwie. Myślę, że dobrze, że to się stało, że poeksperymentowałam i w końcu poznałam siebie. Jakieś dwa lata temu nastąpił u mnie moment objawienia. Sprzątałam w domu i odgrzebałam jakieś stare płyty, które przywiozłam wcześniej z Norwegii. Natknęłam się na płytę norweskiego zespołu „Secret Garden”, najbardziej chyba kojarzonego z wygraną Eurowizją w 1995 roku. Włączyłam sobie właśnie numer, z którym wygrali,
27
WYWIAD/ANIA BRZOZOWSKA
„Nocturne”. To, co się ze mną wtedy emocjonalnie zadziało jest trudne do opisania. Łzy się w każdym razie polały. Przypomniałam sobie jak bardzo kochałam grać taką romantyczną muzykę, jak niegdyś uczyłam się wszystkich tych utworów ze słuchu. Pomyślałam, że fakt, że ta muzyka wzbudziła u mnie tak silne emocje nie jest przypadkowy. W jednej chwili wiedziałam czego chce, postanowiłam wrócić do gry na skrzypcach po dziesięciu latach! To spora przerwa. Chwyciłam je do ręki i w pierwszej chwili było przerażenie. [śmiech] Kompletnie nie czułam instrumentu - dźwięk papierowy, beznadziejny, a kiedyś wydawało się to takie oczywiste… Ale wiedziałam już ze stuprocentową pewnością, że dam radę, bo znalazłam odpowiednią motywację. W ciągu 15 minut miałam już pomysł na to jaki chcę mieć skład zespołu jak już zacznę grać koncerty na żywo, co z resztą się potwierdziło. [śmiech] Miałam zamiar nauczyć się ponownie grać tak, aby za kilka miesięcy być w stanie nagrać własną wersję tego utworu. Skontaktowałam się z Markiem, z którym znamy się z resztą od lat i nawet już wcześniej razem pracowaliśmy. Wyjaśniłam, że wracam do skrzypiec, że chcę robić muzykę, którą na koncertach będziemy grać w składzie wokal, skrzypce, wiolonczela, klawisz, gitara, bas i bębny. Praca nad płytą zaczęła się właśnie opracowaniem Nocturne. Ten numer jest dla mnie bardzo istotny, jestem z nim emocjonalnie związana i cieszę się, że udało nam się zrobić wersję, która różni się od oryginału, a zarazem nie straciła tej bajkowości i romantyczności, która jest mi tak bliska. Muzyka akustyczna jest mi w tej chwili bliższa, bo traktuję ją trochę jako powrót do korzeni. Tydzień temu odbył się koncert promujący „Give it up”. Publika dopisała? Całe szczęście tak! Bardzo się stresowałam,
nie tylko tym, że zje mnie trema przed samym występem, bo był to przecież mój pierwszy raz z moimi muzykami i dawno też nie śpiewałam na scenie, ale też mam świadomość, że jestem panią „No Name", czyli nikim ważnym w zasadzie, więc martwiłam się bardzo, że nikomu się nie będzie chciało przyjść. [śmiech] Ale przyszli i byli wspaniali. Odbiór był super. Był to dla mnie taki mały sprawdzian. Okazało się, że trema mnie nie zjadła [wzdycha], miałam wspaniałą publiczność, która dała mi dużo energii i potrafiłam mam nadzieję, złapać z nimi kontakt. Myślałam, a raczej obawiałam się, że nerwy będą takie, że będę się zachowywać sztywno, że nie będę wiedziała co powiedzieć. Nie miałam wcześniej nigdy swojego koncertu, gdzie musiałabym ja rozmawiać i komunikować się z publicznością, więc starałam się do tego przygotować psychicznie, ale jak to w praniu wyjdzie, nie miałam pewności. Tymczasem zaskoczyłam nie tylko siebie ale i parę innych osób. Spełniło się w końcu moje marzenie, żeby grać własny materiał, do którego mam przekonanie i w dodatku z moim bandem. Udało się zebrać ekipę dobrych muzyków, którzy w dodatku mają pozytywne nastawienie do tego projektu, więc to mnie bardzo cieszy. Odbiór publiczności był bardzo budujący, więc z pewnością uznaje to wydarzenie, jako mój malutki, osobisty sukces mimo, że to dopiero początek. Mam realne spojrzenie na branżę, nie obiecuję sobie gruszek na wierzbie, wierzę w metodę "małymi kroczkami do celu" Ale wierzyć muszę i muszę robić swoje. Tym bardziej, że teraz wiem jeszcze lepiej niż przed premierą, że to jest to, co ja chcę robić w życiu. Nie mam pojęcia co innego w ogóle bym mogła robić z przekonaniem i z sercem. Nic nie przychodzi mi do głowy, więc nie mam wyjścia, muszę walczyć. [śmiech] Jaki jest odbiór najnowszego „Give it up”? Otrzymujesz więcej pozytywnych, czy negatyw-
nych komentarzy? Powiem to, oczywiście bez żadnej kokieterii - kupiłaś mnie tym numerem. Cytując internautów „gwałcę replay” Jest mi z tego powodu bardzo, ale to bardzo miło! [śmiech] Odbiór, z tego co do tej pory zaobserwowałam, jest bardzo dobry. Praktycznie same dobre oceny, a nawet te mniej pochlebne, nie takie złe. [śmiech] Ale podejrzewam, że większość ludzi czuję potrzebę komentowania wtedy, kiedy im się podoba, niż wtedy kiedy nie, zwłaszcza, że głównie mam teraz na myśli opinie, które czytałam na Facebook’u, a jak wiemy, tutaj nie jest się anonimowym. [śmiech] Na bank znajdą się tacy, którym to się nie spodoba, nie ma nikogo ani niczego, co podobałoby się wszystkim bez wyjątku. Gusty są całe szczęście różne i powinno być miejsce dla najróżniejszych artystów na zagranicznych i polskich scenach. Ja mam nadzieję, zdobywać coraz to nowych odbiorców, którzy nadają na podobnych falach i to dla nich chcę śpiewać i grać i robić to najlepiej jak w danym momencie potrafię. A tych, którzy już we mnie uwierzyli, nie chcę zawieść. Mam nadzieję, że uda mi się wzbudzić u niektórych chociaż ludzi pewne emocje, tak samo jak różni artyści wzbudzali emocje we mnie. Powiedz, mi ale szczerze, czy tworząc zastanawiałaś się choć przez chwilę, czy Twoja muzyka będzie w ogóle puszczana w radiach? Starasz się wpasować, czy mimo „trendów” idziesz swoją drogą? [śmiech] Nadal nie wiem czy będę puszczana w radiach. [śmiech] Myślę, że ileś lat temu bardziej bym się była w stanie zasugerować jakimś „wujkiem dobra rada", ale już nie teraz. Wiąże się z tym zbyt dużo emocji, żebym mogła robić coś wbrew sobie. Nie jestem już też super młodziuteńką nastolatką, więc szczerze powiedziawszy nie mam ochoty marnować już czasu. [śmiech] Zdecydowanie idę swo-
28
29
WYWIAD/ANIA BRZOZOWSKA
ją drogą, co nie znaczy, że nie muszę się troszkę zastanawiać nad takimi sprawami jak promocja, czy ktoś to łyknie itd. Są to jednak myśli przede wszystkim ukierunkowane na to, co ja w tej sytuacji mogę zrobić, żeby zadziałać przy mojej muzyce optymalnie, a nie „rozkminianie" rynku w celu ślepego dostosowywania się do niego. Naśladowanie innych, żeby wpasować się w trendy… To bez sensu. Każdy z nas jest inny i tak jak oni mają już swoich fanów, tak ja mam nadzieję zostać przyjęta i zdobyć publiczność. Ale o ile w ogóle mam mieć jakiekolwiek szanse na sukces, muszę być sobą i nie udawać. Tylko wtedy, kiedy jestem sobą, robię coś z przekonaniem i konsekwencją. Muszę być prawdziwa w tym co robię, żeby w to wierzyć - tylko wtedy będę mieć szansę, żeby przekonać innych, żeby też mi uwierzyli… Podsumowując, zacytuję pewną ostatnio zasłyszaną myśl: „Nie mam sprawdzonej recepty na sukces, wiem natomiast, że najkrótszą drogą do porażki jest próba zadowolenia wszystkich." Lubię kiedy clip nie przyćmiewa piosenki stając się jednie jej dopełnieniem. Tak też stało się w tym przypadku. Sensualnie, zmysłowo – Olga „odwaliła kawał dobrej roboty” tworząc niesamowite tło do genialnego utworu. Jak wspominasz pracę nad teledyskiem, to był Twój pierwszy raz? To nie był pierwszy raz, ale był to pierwszy mój teledysk, więc było szczególnie przyjemnie. Utwór „Give it up” powstał już jakiś czas temu, miał inne aranżacje, ale dość późno zdecydowałam się go włączyć do repertuaru tej płyty. Z różnych względów chciałam się odciąć od dawnych spraw. Jednak za namową rodziców, postanowiłam go odgrzebać i zwrócić uwagę przede wszystkim na tekst. Okazało się, że mimo, iż w moim życiu wiele się wydarzyło od czasu kiedy go napisałam, był on nadal bardzo na czasie. Z Olgą
miałyśmy niesamowite porozumienie. Odczytała w tym utworze i tekście to, co kryło się za jego powstaniem. Takich rzeczy raczej się nie pisze będąc w szczęśliwym związku i będąc spełnionym. [śmiech] Tekst powierzchownie jest sensualny, ale kryje się za tym coś więcej. Tęsknota, a nawet ból, związany z pewną walką między z jednej strony sensualnością, pożądaniem i pragnieniem miłości, a z drugiej strony umysłem, który nie jest aż tak naiwny i gdzieś w głębi wie, że w pewne sytuacje nie powinno się wchodzić. Myślę, że udało się właśnie coś takiego przedstawić w tym klipie. Ta sensualność w nim jest, ale jest w sumie drugoplanowa, a nie nachalna, próbująca na siłę wywołać kontrowersję. Zależało mi na tym, żeby nie był to teledysk, w którym wiję się, wdzięczę i śpiewam do kamery, w różnych pozach, strojach, fryzurach i makijażach, ale żeby opowiadał jakąś historię. Pierwsze rozmowy z Olgą pokazały mi, że dobrze trafiłam. [śmiech] Poza tym cała ekipa była po prostu super, młodzi ludzie z wizją, fachowcy, każdy świetnie robił to co do niego należy. Profesjonalna ekipa i świetna wokalistka to po prostu musiało się udać! Powiedz nam jak w Twoim przypadku wygląda proces twórczy, jeśli chodzi o warstwę tekstową? Siadasz i z marszu piszesz tekst, czy potrzebujesz natchnienia, nagromadzenia uczuć, które same przelewają się na papier? Jeżeli chodzi o samo pisanie, to zdecydowanie nie jest to dla mnie jak masowe pieczenie bułeczek. [śmiech] To nie jest tak, że ja mam dryg do opisywania różnych rzeczy, które obserwuję w życiu na zawołanie. Jak piszę teksty, to najczęściej o czymś, co dla mnie jest emocjonalnie ważne, często nawet trudne. Pewne sprawy muszą we mnie dojrzeć, muszę je przetrawić i dopiero wtedy jestem gotowa na to, aby je zwerbalizować. Twórczość w tym rozumieniu jest dla mnie
właściwie konfrontacją z własnymi emocjami, pewnego rodzaju obnażeniem, w pierwszej kolejności przed samym sobą. Na przykład utwór „Erase & Rewind” znalazł się na płycie w ostatniej chwili. Podchodziłam do tego tematu wiele razy, ale w momencie kiedy siadałam i chciałam te emocje przelać na papier, pojawiało się tyle sprzecznych myśli, że zaczęłam odczuwać niepokój i niechęć do ruszania tego. Aż tu nagle pewnej nocy, kompletnie nie mogłam zasnąć, myśli się kłębiły i w końcu wstałam i napisałam to w godzinę… Dopiero w tym momencie miałam odpowiedni dystans, żeby pewne rzeczy nazwać. Taka twórczość potrafi być bardzo terapeutyczna, oczyszczająca, pozwala zamknąć pewne rozdziały. Także zdecydowanie potrzebuję natchnienia i nagromadzenia uczuć, jak to nazwałeś. Własne teksty piszę po angielsku, bo to mi przychodzi naturalnie. Być może z uwagi na to, że wychowywałam się w Norwegii, gdzie poziom nauczania tego języka jest wysoki. Poza tym język angielski jest miękki, bardziej wdzięczny jeżeli chodzi brzmienie, muzykalność. Polski jest "twardszy". Nie zrozum mnie źle, piosenki po polsku też potrafią być piękne i na płycie również śpiewam po polsku, ale na razie nie czuję się na siłach, aby sama napisać polski tekst. Uważam, że jest to wielka sztuka, napisać tekst po polsku, który jest zarazem dobrze skonstruowany językowo, jest dźwięczny i w miarę łatwo się go śpiewa, a w dodatku jest niebanalny, jest o czymś. Jako przykład można tutaj wymienić twórczość Piotra Bukartyka, którego jestem wierną fanką od lat. Dla mnie jest on jednym z najlepszych tekściarzy w Polsce, z resztą jego tekst również znajdzie się na mojej płycie, z czego się bardzo cieszę. Myślę, że mam co do tekstu duże wymagania, którym ja sama nie umiem sprostać, więc, mimo, że mogę mieć wpływ na to o czym on jest, muszę móc się pod nim podpisać duchowo,
30
ale wolę, żeby ktoś, kto robi to lepiej, ujął to zgrabnie w słowa. Nie mam potrzeby czegoś pisać, tylko dlatego, żeby się mówiło, że ja sama piszę i żeby mieć ZAiKS. Niektórzy mają talent do pisania pięknych piosenek a nie potrafią ich zaśpiewać, inni z kolei pięknie śpiewają, mają coś do przekazania, ale nie potrafią sami tego zgrabnie ująć w słowa. Dobrze, że niekiedy można się po prostu uzupełniać. A śpiewanie? Śpiewanie, występy, kontakt z publiką daje energię i ogromną satysfakcję, ale jest to już kolejny etap i nie mogę go porównać z procesem, w którym to wszystko powstaje. Muszę przyznać, że teraz, jak już materiał na płytę powstał i jest już praktycznie gotowy, odczuwam coś w rodzaju depresji poporodowej. [śmiech] Dwa lata intensywnej pracy w studiu dobiegły końca i jest mi troszkę smutno. Uczestniczyłam przy każdym etapie powstawania utworów i praktycznie zawsze siedziałam z Markiem w studiu, jako asystentka producenta, wtedy kiedy on „operował suwakami”. [śmiech] Bez problemu się dogadywaliśmy. Marek nie jest typem producenta, który zawsze wszystko wie najlepiej, tylko był otwarty na moje uwagi i pomysły, niekiedy gorsze, niekiedy lepsze, ale zawsze wszystko można było przedyskutować i wypróbować. Ważne jest dla mnie w tym wszystkim to, że cały czas mogłam nadzorować i wpływać na to co powstawało. Współpraca układała nam się bardzo dobrze i nie wyobrażam sobie lepszej osoby na to miejsce. Okazał się nie tylko świetnym producentem, ale również realizatorem nagrań. Jak już wspomniałam, ważna była dla mnie praca z tekstem, jego analiza przed nagraniami i zrozumienie co ja chcę nim opowiedzieć. W tym względzie przy nagraniach, dobry realizator jest równie cenny dla wokalisty, jak dobry reżyser dla aktora, a Marka uwagi były bardzo trafne i pomagały mi się jeszcze bardziej otworzyć. To
ważne, żeby mieć fajne porozumienie i zaufanie, skoro się razem pracuje przez tyle godzin w studiu. Czy pobyt w Norwegii wpłynął na Twoje brzmienie na płycie? Na pewno to, że wychowywałam się w Norwegii jakoś wpłynęło na moją osobę i na to jaka jestem, przez co mogło się przyczynić do tego co tworzę. Nie doszukiwałabym się jednak jakichś konkretnych wpływów, jeśli chodzi o brzmienie. Przynajmniej ja ich nie dostrzegam. Mentalnie czujesz się Polką czy Norweżką? Zdecydowanie Polką. [śmiech] Wyjechałam tam mając 7 lat i poszłam od razu do szkoły nie znając ani słowa po norwesku.
Oczywiście jako dzieciak w miarę szybko się zaaklimatyzowałam, ale dom był cały czas polski. Nawet kuchnia była polska. [śmiech] Poza tym wyjeżdżaliśmy do Polski dwa razy w roku, zawsze na święta i na wakacje, więc mój kontakt z ojczyzną był częsty, tak jak i moje relacje z rówieśnikami z Polski. Nie zastanawiałam się zatem długo nad decyzją o powrocie do Polski na studia, no i tak zostało. [śmiech] Można powiedzieć, że jestem jedną nogą tu, a drugą tam. Lubię tam jeździć, odwiedzać rodziców, odpoczywać, ale póki co, nie ma potrzeby, żeby tam wracać na stałe. Za dużo mnie tu trzyma. [śmiech] Czy to prawda, że na Twojej płycie gościnnie wystą-
31
WYWIAD/ANIA BRZOZOWSKA
pi Twój tata? Jak się Wam pracowało? Tak, to prawda. [śmiech] Uwielbiam brzmienie wiolonczeli, dlatego chciałam ją mieć w zespole. Kocham jak mój tata gra, dlatego poprosiłam, żeby zagrał ze mną na płycie. Praca przebiegała bardzo sprawnie, tata się przygotował, przyjechał z wiolonczelą aż z Norwegii i nagrał partię do wszystkich utworów w dwa dni. To było dla niego nowe doświadczenie, bo jeszcze nigdy nie nagrywał w studiu. Miał okazję poznać od kuchni czym się tak naprawdę zajmuje córeczka. [śmiech] Widzę, że dużo odziedziczyłam po nim, jeśli chodzi o charakter. [śmiech] Jest perfekcjonistą, nawet „gorszym" ode mnie. [śmiech] Czasem musiałam go trochę utemperować i wytłumaczyć, że niekiedy lepsze jest wrogiem dobrego. [śmiech] Jesteś mocno związana z rodziną? Bardzo! Mam tu na myśli zwłaszcza rodziców. Bywały chwile w dzieciństwie, w których było mi bardzo ciężko w obcym, jakby nie było kraju, ale w domu zawsze miałam azyl. Myślę, że to w dużej mierze dzięki nim jestem dość poukładaną i zrównoważoną osobą . [śmiech] Oprócz tego bardzo mnie wspierają duchowo, wierzą we mnie i pomagają finansowo. Bez ich pomocy ta płyta nie miałaby szans powstać. Lepszych rodziców nie mogłabym wygrać na loterii, więc to chyba tyle w tym temacie. [śmiech] Mama altowiolistka, tata wiolonczelista. Można powiedzieć, że muzykę wyssałaś razem z mlekiem matki. Wyobrażasz sobie życie bez muzyki? No nie, zupełnie. Nie wyobrażam sobie jaką bym była osobą, gdyby nie muzyka. Były momenty w moim życiu, kiedy nie mogłam słuchać muzyki. Wolałam włączyć telewizor, cokolwiek, byleby coś działało „zagłuszająco". Wywoływała ona u mnie bardzo silne emocje, z którymi w danym
momencie nie miałam siły się zmierzyć. Każdy stan emocjonalny przy muzyce odczuwam ze zdwojoną siłą. Muzyka może relaksować, pobudzać, skłaniać do refleksji, wywoływać wspomnienia. Jest magiczna. Trudno sobie to wyobrazić. Muzyka jest wielowymiarowa, bez niej byłoby chyba smutno i nijako… Psychologia i muzyka to bardzo ciekawe połączenie. Wykorzystujesz w muzyce wiedzę zdobytą podczas studiów? Jeśli tak, to nie jestem tego świadoma . [śmiech] A tak poważnie, to myślę, że psychologia jest bardziej przydatna w życiu. Wybrałam ją, bo nie chciałam iść na studia muzyczne. A nic innego mi nie przychodziło do głowy. [śmiech] Poza tym psychologia była mi bliska, nabywanie pewnej samoświadomości. Nigdy nie żałowałam, że wybrała takie studia, ale też nigdy nie myślałam, żeby iść w tym kierunku zawodowo. Zawsze ciągnęło mnie do muzyki i sceny. Jak na rozmowie kwalifikacyjnej proszę mi podać swoje dobre i złe cechy? Wadą na pewno nadal jest tendencja do braku wiary w siebie, no i lenistwo w sprawach powiedzmy „mniej istotnych" czyli takich, na których mi nie zależy. [śmiech] Jeśli mi na czymś zależy to jestem w stanie zrobić wszystko, pracować nad sobą i być cierpliwa. I tym sposobem szybko przeszliśmy do zalet. [śmiech] Rzeczą, którą bardzo w sobie lubię, to optymizm, zawsze postrzegam szklankę do połowy pełną. To, że potrafię być marzycielką, a jednocześnie stąpam twardo po ziemi, pokora, skromność, lojalność, wytrwałość w „sprawach istotnych". [śmiech] Dystans do siebie, poczucie humoru, samoświadomość. Za zaletę uważam również to, że dostając takie pytanie wymieniam o wiele więcej dobrych cech, niż, jak przypuszczam bym zrobiła kiedyś, tych złych. Poza tym powiedziałeś przecież, że mam się czuć jak na rozmowie kwalifika-
cyjnej, więc trzeba się dobrze sprzedać. [śmiech] Skoro mowa o sprzedaży - jakbyś zdefiniowała sprzedała muzykę? Dla mnie muzyka jest jak powietrze – wolność swoboda, coś bez czego nie można żyć. A czym jest ona dla Ciebie? Odnośnie tego o czym wspominałam, że nie mogłam muzyki słuchać, bo wzbudzała zbyt silne emocje…. nasuwa mi się takie porównanie, że muzyka jest jak emocjonalny detektor kłamstw. [śmiech] Kiedy sami się oszukujemy, pewne rzeczy usiłujemy zamieść pod dywan, wmówić sobie, że coś nas nie obchodzi. Dla mnie muzyka jest takim wyzwalaczem emocjonalnym, słuchając jej, nic się przede mną nie ukryję, działa jak katalizator. Inaczej się jej słucha, wtedy kiedy jestem spokojna, zrelaksowana, a inaczej kiedy coś mnie trapi. Często wręcz naświetla mój faktyczny stan emocjonalny i zmusza do zmierzenia się z czymś, zamiast uciekania od tego. Czasem nadal potrzebuję ciszy, ale życia bez muzyki sobie nie wyobrażam. Na jakim jesteś etapie jeśli chodzi o płytę? Mam nadzieję, że zostały już tylko ostatnie szlify i już niedługo album ujrzy światło dzienne? Tak, jak już wspominałam, etap produkcji jest praktycznie zakończony, płyta ma się ukazać jesienią tego roku. W tej chwili jeszcze nie potrafię podać konkretnej daty. W takim razie jak będzie ustalona data premiery od razu daj nam znać. Jasne, nie ma najmniejszego problemu. [śmiech] Gdybyś miała wybrać jedną piosenkę, z której jesteś szczególnie dumna to która by to była i dlaczego? Uuu to jest trudne pytanie. Wszystkie piosenki są moimi dziećmi, obojętnie czy sama je napisałam czy nie. [śmiech] A tak poważnie, to faktycznie ciężko jest wybrać jedną, bo z każdą wiąże się jakiś szczególny moment mojego życia. Wspomnia
32
łam już „Erase & Rewind”, do której tekst rodził się w bólach, by później z muzyką Marka powstała piękna i szczera ballada. Dumna jestem również z „Give it up” czyli singla, który właśnie ujrzał światło dzienne i jest w całości moją kompozycją. Ale również do niektórych coverów mam szczególny sentyment. [śmiech] Tutaj myślę, że najbardziej jestem zadowolona z tego, co zrobiliśmy z „Fever”. Jest to numer przemielony już chyba przez wszystkich i powstało milion jego wersji. [śmiech] Ciężko się z takimi szlagierami zmierzyć i zrobić coś nowego i ciekawego. Ale, nie wiedzieć czemu, zawsze lubiłam ten numer bardzo i potraktowałam to jako wyzwanie. Jak powiedziałam Markowi, że chce go zrobić to jego reakcja była mniej więcej taka: "O Jeeeezu, przecież on jest taki nudny i wszyscy go już przerabiali. " Fakt, słyszałam już wiele, mniej lub bardziej udanych wersji, wszystkie w miarę swingujące, z różnymi brzmieniami, różne wokale, całkiem fajne. Ale pomyślałam, że faktycznie, albo coś oryginalnego trzeba tutaj wymyślić, albo sobie dać spokój. Wpadłam na pomysł, żeby zrobić to w tangu, bo tego jeszcze nie słyszałam
i nagle zauważyłam u Marka błysk w oku i zapał, żeby się wziąć do roboty. [śmiech] Powstała wersja demo i okazało się, że żeby to zaśpiewać, muszę odkryć numer na nowo, bo śpiewałam go już wcześniej tyle razy przy różnych okazjach, że przestałam się już zastanawiać o czym to jest. [śmiech] Powstała całkiem inna i ciekawa wersja „Fever” i otrzymałam sporo pozytywnych reakcji na ten utwór w tej konkretnej wersji. To cieszy. [śmiech] Lubię tą część twórczości, wtedy kiedy bierze się coś, co od dawna istnieje i jest utorowane w naszych umysłach i trzeba się odciąć od schematów, otworzyć umysł i wtedy stworzyć coś odmiennego. Niektórzy uważają coverowanie cudzych utworów za coś gorszego, śmieją się z tego i twierdzą, że to tylko „zapchaj dziury" jak się nie ma pomysłu na własne rzeczy. Ja się z tym poglądem kompletnie nie zgadzam. Podziwiam wielu artystów, którzy niektóre piosenki pozwalają nam odkryć na nowo. Przykładem może być chociażby zespół „Dirty Loops”, który z piosenek Justina Biebera czy Britney Spears tworzy coś zupełnie innego i niepowtarzalnego, Jamie Cullum, którego wersja utworu "Please
don't stop the music" jest mi bliższa od oryginału, albo Eva Cassidy, której śpiew po prostu uwielbiam. Śpiewała w większości same standardy albo covery, ale robiła to w taki sposób, tak frazowała, była tak emocjonalna, że każdy utwór stawał się jej. Ja to po prostu lubię. [śmiech] Jak wygląda Twój dzień kiedy nie koncertujesz, tworzysz? Siedzisz w kapciach przed telewizorem z lampką wina w ręku? [śmiech] W zasadzie to jeszcze nie zaczęłam na dobre koncertować, więc chyba za dużo by opowiadać. [śmiech] Przez ostatnie dwa lata dzieliłam swój czas na szlifowanie swoich umiejętności wokalnych, gry na skrzypcach, pracę w studiu, siedzenie przy aranżacjach, nagrania. To wszystko zajmuje sporo czasu i pochłania dużo energii, ale ja to kocham. Poza tym mam czas na spotkania z przyjaciółmi, którzy są w moim życiu bardzo ważni. Czasem lubię też się wyłączyć i posiedzieć sama w domu, na luzie, w dresie, w którym nie chciałabym być widziana, przeczytać jakąś książkę, obejrzeć fajny film, lub serial z lampką wina. [śmiech] Fajnie też czasem się trochę poruszać. Dlatego zaczęłam chodzić na zajęcia salsy do mojej przyjaciółki, która daje nam niezły wycisk. [śmiech] Jakie masz plany na najbliższy czas? Teraz zaczyna się nowy etap w moim życiu. Muszę dopilnować wszystkiego, o co tak długo walczyłam i na co tak ciężko pracowałam. W skrócie praca i jeszcze raz praca. [śmiech] Nie mogę pozwolić na to, żeby cały trud włożony w płytę poszedł na marne. Pamiętaj, że nie stoi za mną żadna duża wytwórnia czy inna wysoko postawiona „osobistość”. Wszystko co do tej pory osiągnęłam zawdzięczam ciężkiej pracy i wspaniałym ludziom, których napotkałam na swojej drodze. Trzymaj za mnie mocno kciuki, żeby to wszystko się udało. [śmiech]
33
MODA/SPOSÓB NA TANIE ZAKUPY
LUMPEKSY, BAZARY, CHIŃSKIE MARKETY TANDETA CZY SPOSÓB NA TANIE ZAKUPY? TEKST: IGA RANOSZEK
W CZASACH POGŁĘBIAJĄCEGO SIĘ KRYZYSU EKONOMICZNEGO KAŻDY OSZCZĘDZA, JAK MOŻE. OGRANICZAMY WYDATKI NA ROZRYWKĘ, BENZYNĘ, JEDZENIE I OCZYWIŚCIE UBRANIA, KTÓRE JAK WSZYSTKO INNE WCIĄŻ NIE TANIEJE. GALERIE HANDLOWE ROSNĄ JAK GRZYBY PO DESZCZU. STATYSTYKI WYKAZUJĄ JEDNAK, ŻE SŁUPKI ICH ZYSKÓW PERMANENTNIE SIĘ KURCZĄ. I NIC DZIWNEGO, SKORO PRZECIĘTNA CENA DAMSKICH DŻINSÓW W SKLEPACH SIECIOWYCH MAREK WAHA SIĘ OD STU DWUDZIESTU DO DWÓSTU ZŁOTYCH. CZY MOŻNA TANIEJ? W SIECIÓWKACH RACZEJ NIE, ALE ISTNIEJĄ PRZECIEŻ INNE MIEJSCA.
Lumpeksy, ciuchlandy, szmateksy – jakby ich nie nazywać second-handy niezaprzeczalnie są fenomenem modowym ostatnich lat. Można się zastanowić, dlaczego ich wielki comeback odniósł taki sukces? Być może to przez wspomniany już wcześniej
kryzys. Możliwe też, że przyczyniły się do tego celebrytki, które coraz chętniej przyznają, że swoje kreacje znajdują w „ciuchbudach”. Nie zapominajmy o hippsterach, których niedbały, „lumpeksowski” styl bardzo szybko się rozprzestrzenia. Ubieranie się second-handach samo w sobie stało się pewnym trendem, ale przede wszystkim przestało być obciachem, jakim było jeszcze w końcu lat dziewięćdziesiątych. Sklepy tego typu szybko się mnożą i co więcej, coraz częściej nie są to już obskurne, ciemnie pomieszczenia w piwnicach czy garażach, zagracone foliowymi worami pełnymi starych łachów o wątpliwie przyjemnym zapachu. Dziś second-hand czasem trudno odróżnić od normalnego sklepu odzieżowego. Estetyczne lokale, ubrania wiszące na wieszakach według kolorów, kilka miłych ekspedientek i eleganckie przymierzalnie – takich miejsc jest coraz więcej i trudno nazy
wać je już „lumpeksami”. Jedynie tym, co na pierwszy rzut oka odróżnia je od zwykłych sklepów są długie kolejki ustawiające się pod drzwiami jeszcze przed otwarciem w dzień dowozu nowego towaru. Sukces secondhandów tkwi zapewne w cenie towarów i tym, że jeśli się potrafi i wie gdzie szukać, można tam znaleźć modowe perełki (nierzadko znanych domów mody), które kosztują grosze. Innym miejscem zyskującym coraz większą popularność są miejskie bazary. Czy je także, tak jak second-handy czeka niemalże świetlana przyszłość? Według internetowego słownika slangu i mowy miejskiej „bazarówa” to dziewczyna ubierająca się w róże, mini i kozaki, zazwyczaj tleniony blond, uzależniona od tanich dyskotek, nieprzeciętnie pusta. Każdy, kto jednak niedawno był na bazarze na pewno zauważył, że owe „bazarówy” to nie jedyne tamtejsze klientki. Bazary, tak jak
34
second-handy, ewoluują z PRLowskich brudnych parkingów zastawionych tak zwanymi. „szczękami” do przyzwoitych miejskich targowisk. Coraz częściej władze miast dbają o ich wygląd. Inwestuje się w porządne stanowiska, a nawet małe murowane sklepiki, kładzie się nowe chodniki, stawia lampy. Powoli znikają bazary, gdzie handlowano bielizną rozłożoną na łóżku polowym pod dziurawym parasolem. Stąd i klientela inna. Obok „standardowych” niewybrednych nastolatek i ubogich emerytek zaczynają pojawiać się eleganckie kobiety w średnim wieku oraz młode dziewczyny obeznane w panujących w danym sezonie trendach. Na bazarze, tak jak w „ciuchlandzie” obowiązuje kilka tych samych zasad: umiejętność szukania, gust i znajomość aktualnej mody. Nie zapominajmy o tym, że handlarze też wiedzą, co się obecnie nosi, więc przy drobinie szczęścia można na bazarku z morza tandety wyłowić ubrania czy buty bardzo podobne do tych z sieciówek, ale w o wiele niższej cenie. A, co z jakością? Tu chyba tak, jak wszędzie. Przecież nawet drogie ubrania popularnych marek są made in China lub made in Tajwan. Zresztą to właśnie na bazarze jest większa szansa kupienia towaru wyprodukowanego w Polsce. Ubrania często sprowadzane są z hurtowni w Łodzi czy Warszawy, czego w sieciówkach raczej się nie spotka. Poza tym ile razy zdarzyło Wam się kupić na przykład drogie buty w „porządnym” sklepie, którym po tygodniu odpadła podeszwa? Z jakością reguły nie ma. Wszędzie znaleźć można zarówno rzeczy dobrze wykonane, jak i totalny bubel. Ważne w tym wszystkim jest to, aby jakość dorównywała cenie sprzedawanego towaru. Bazary mają więc spore szanse na bycie alternatywą dla sieciówek i to nie tylko alternatywą wynikającą z braku wystarczających funduszy. Ostatnim hitem dla fanów tanich zakupów są otwierane z prędko
ścią błyskawicy tzw. chińskie markety. Początkowo miały one formę jarmarkową. Rozkładano je w miastach i miasteczkach na kilka dni, po czym zwijano interes i jechano dalej. Cieszyły się one popularnością również w kurortach nadmorskich, gdzie przez cały sezon letni można było kupić np. bikini za dziesięć dziewięćdziesiąt dziewięć lub jakże przydatne wieńce hawajskie ze sztucznych kwiatów za jedyne dwa pięćdziesiąt. To już jednak odchodzi do lamusa. Chińskie markety wyszły z dusznych namiotów i na stałe zagościły w pełnowymiarowych budynkach miast. Klientów raczej im nie brakuje tak, jak i towaru, bowiem asortyment owych marketów najtrafniej określić słowami: mydło i powidło. A wszystko w bardzo przystępnych cenach (trampki, różne kolory za pięć dziewięćdziesiąt). Większość oferowanych tam rzeczy, głównie ubrań, butów i bielizny, to okropny kicz o przerażająco marnej jakości. T-shirty z nadrukami zwykle nie mogą przetrwać w nienaruszonym stanie nawet jednego prania. Mimo wszystko śmiesznie niskie ceny robią swoje – przyciągają kupujących, którzy często nie wiedzą, że nabywane przez nich ubrania są po prostu niebezpieczne. Coraz częściej w mediach słyszy się o szkodliwości naczyń i sztućców sprzedawanych „u Chińczyków”,
o wysypkach, podrażnieniach skóry czy poparzeniach drugiego stopnia wywołanych przez legginsy lub swetry z takiego marketu. A przecież matki kupują tam ciuszki dla swoich dzieci. Nierzadko nawet świadomi zagrożenia ludzie dają się skusić ofercie typu: skarpety frotte 12 par jedynie 9,99! Chińskie markety na pewno nie powinny być alternatywą dla sieciówek, bazarów czy second-handów. Rozsądek podpowiada, że nie wszystko za półdarmo jest dobre. I to właśnie tego zdrowego rozsądku powinno się słuchać podczas każdych zakupów, czy to na rynku, czy w ekskluzywnym butiku. Wówczas na pewno unikniemy sytuacji, gdy okazuje się, że mamy uczulenie na materiał, z którego zrobiona jest bluzka, kupiona tylko dlatego, że była w promocji lub zaglądając do szafy zorientujemy się, że spodnie, które nabyliśmy po bardzo okazyjnej cenie są też bardzo podobne do dwóch innych par, które zalegają już na półce. Zawsze warto zwracać uwagę na jakość towaru i nie gnać ślepo za trendami, bo nie zawsze to, co modne jest warte swoich pieniędzy. Na pewno warto od czas do czasu odwiedzić bazar czy second-hand i nauczyć się tej trudnej sztuki, jaką jest znajdywanie ciekawych ubrań pośród wszechobecnego chłamu.
35
MODA/STYLOWA TANDETA
JAPONIA I CHINY NOWY POZIOM DZIWNOŚCI TEKST: IGA RANOSZEK
NIE OD DZIŚ WIADOMO, ŻE AZJACI, A SZCZEGÓLNIE JAPOŃCZYCY MAJĄ SPECYFICZNE GUSTA I NIESTANDARDOWE WYCZUCIE STYLU. NIE BRAK IM TEŻ ODWAGI I KREATYWNOŚCI, CZĘSTO GRANICZĄCEJ WRĘCZ Z SZALEŃSTWEM. KRAINA KWITNĄCEJ WIŚNI I CHIŃSKA REPUBLIKA LUDOWA TO RÓWNIEŻ KRÓLESTWA KICZU I TANDETY. WIĘC JEŚLI MYŚLELIŚCIE, ŻE POLSKA JEST KRAJEM ABSURDÓW, TO CHYBA NIE WIECIE JESZCZE WSZYSTKIEGO O JAPONII I CHINACH. Ubranie czy przebranie? Manga i anime mają zdecydowanie zbyt duży wpływ na umysły młodych Japonek, które stylizują się na postaci z kreskówek, nie mając w tym umiaru. A wszystko zaczęło się w latach 70 w pewnej tokijskiej dzielnicy zwanej Harajuku. Było to miejsce spotkań bogatej młodzieży i bohemy artystycznej: projektantów, malarzy, fotografów i innych. Harajuku szybko wykształciło swój specyficzny styl zachowania i ubierania, gdzie można było zrzucić sztywny szkolny mundurek i pozwolić sobie na ekstrawagancję. Hasłem przewodnim stylu harajuku jest przesada. Ubrania zakładane warstwowo, np. rajstopy-legginsy-spódnica, totalnie
zmiksowane ze sobą kolory i wzory, a przy doborze dodatków zupełny brak zasady „co za dużo, to nie zdrowo”. Makijaż to pełna dowolność. Od kolorowych cieni i pomadek, przez sztuczne neonowe rzęsy, po syntetyczne kryształki przyklejane na twarzy. Harajuku z czasem jednak ewoluowało i zaczęło przybierać jeszcze bardziej odjechane formy, jak cosplay – przebieranie się za konkretnych bohaterów mangi, czy gothic lolita, czyli łączenie elementów stroju seksownej lolitki i laleczki z dziewiętnastego wieku z gorsetami, ciężkimi butami i innymi gotyckimi akcesoriami. W ogóle lolita to styl dominujący w Japonii. Oprócz jego gotyckiej wersji popularne są także: sweet lolita (całkowicie przesłodzenie), Strawberry Lolita
(ubrania z motywami owoców), kuro lolita (całe na czarno), shiro lolita (całe na biało), guro lolita (elemanty horroru i makabreski), industrial lolita (punkowa laleczka) i wa-loli (połączenie lolity i gejszy). Z lolitą łączy się też hime gyaru – stylizacja na współczesną księżniczkę. Trend ten robi furorę wśród nastolatek, które na co dzień noszą balowe suknie, diademy i perły. Najczęściej farbują włosy na jasny blond i wysoko je tapirują, obwieszają się wszystkim, co ma kształt serduszek lub kwiatków, kochają falbanki i róż, (a najbardziej różowe falbanki z kokardkami pluszowymi). Dla nastolatek, które nie mogą zdecydować się na jeden styl powstało coś specjalnego – decora, czyli all in one. Decora style ma z ubraniem niewiele wspólnego. To już raczej przebranie złożone z właściwie ze wszystkiego. Im więcej kolorów, tkanin, wzorów i dodatków tym lepiej. Dodatki są tu właśnie elementem
36
kluczowym. Ilości spinek, broszek, opasek, wisiorków, bransoletek, falbanek i wszystkiego, co można kupić i do siebie przyczepić dochodzą już do granic absurdu. Pozycjami obowiązkowymi (oprócz oczywiście dodatków) są bardzo kolorowe peruki, wzorzyste skarpetki i zabawkowe akcesoria, np. torebka w kształcie pluszowego misia, skrzydełka wróżki, albo plastikowy pistolet na wodę. Totalna psychodelia. Gorszy od decora jest już chyba tylko ganguro style (dosłownie „czerń na twarzy”) lub w radykalnej wersji yamamba style. Nie jest to widok dla osób o słabych nerwach. Dziewczęta ganguro stawiają na ekstremalną opaleniznę, tlenione włosy (w wersji „ jak piorun w stodołę”) i nienaturalnie powiększone makijażem oczy. Ganguro stało się już subkulturą, która wykształciła swój własny język (mieszankę japońskiego i angielskiego) oraz wydaje swoje magazyny z poradami, jak być lepszym ganguro. Trendy w wersji hard Internet od czasu do czasu zalewa fala dziwacznych pomysłów rodem z Azji. Były już nieco chore, z punktu widzenia europejczyków, teleturnieje, hadoukening, czyli zdjęcia imitujące sceny z Dragon Ball, a nawet lizanie klamek (zainteresowanych odsyłamy do wujka Google). Obecnie na topie jest kaopan, czyli po prostu majtki na twarzy. To nowa moda, która wzięła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo co ma na celu. Istnieje kilka teorii na temat jej sensu i powstania, głównie dotyczą one inspiracji mangą i hentai (ot zaskoczenie), choć może chodzi po prostu o to żeby było śmiesznie. Co prawda wedgie-jeans to żadna nowość, bo te oryginalne spodnie pojawiły się już w okolicach 2008 roku, to jednak wciąż nie przestają dziwić i bawić. Pomysłowi Japończycy wyszli naprzeciw kobietom strapionym problemem, jak odkryć to, co
powinno być zakryte. I tak powstały wedgie-jeans, czyli dżinsy odkrywające stringi. Te, zapewne przełomowe dla światowej mody, spodnie mają bardzo niski stan (do połowy pośladków) i doszytą nad paskiem część majtkową, a właściwie stringową. Trudno to opisać, a jeszcze trudniej na to patrzeć. I żeby nie było, że tylko w Japonii jest dziwnie, trend prosto z Chin. Face-kini, czyli bikini twarzy. To kolorowa lateksowa kominiarka, która chronić ma wrażliwą skórę twarzy Chinek przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych oraz podwodnym atakiem meduz i innych morskich żyjątek. I tak oto wschodnie wybrzeże Chin zalewa fala plażowiczek w maskach budzących skojarzenia z płetwonurkiem sado-maso. Bo powiększanie biustu jest zbyt mainstreamowe Japończycy, oprócz oryginalnych strojów, kochają także mody fika
cje ciała. Oczywiście nie chodzi o popularne na zachodzie powiększanie piersi czy korektę nosa. Azjaci mają swoją definicję piękna, dlatego na przykład poddają się operacji usuwania pępka (!), a hitem ostatnich miesięcy jest tzw. bagelheads, czyli bajgiel na czole. To nieco przerażający zabieg polegający na wstrzyknięciu pod skórę czoła soli fizjologicznej, w efekcie czego powstaje stan zapalny objawiający się opuchlizną, którą da się formować. Gdy na czole powstanie już odpowiedniej wielkości guz, palcem robi się w nim wgłębienie, tworząc coś na kształt bajgla. Efekt utrzymuje się na szczęście tylko do 24 godzin. Cóż, każdy lubi co innego. Innym popularnym w Japonii zabiegiem jest Yaeba – wydłużanie i wykrzywianie zębów, najczęściej kłów. W czasach, gdy my katujemy się aparatami ortodontycznymi w walce o piękny uśmiech, oni płacą grube pieniądze za wykrzywienie zgryzu. W
37
MODA/STYLOWA TANDETA
Japonii uznano, że krzywe i wystające zęby (głównie górne trójki) to symbol kobiecego piękna. Zamiast kremu przeciw-zmarszczkowego Japonia to również kopania pomysłów na produkty poprawiające urodę. Co tam kremy, maseczki, peelingi, kraina kwitnącej wiśni oferuje np. wałki do twarzy i klamerki na szyję, które poprawiają jędrność skóry. Poza tym furorę robią też: Glim, czyli antystarzeniowy ustnik, który wygląda jak wycięty z dmuchanej lalki, a którego codzienne noszenie powodować ma naciągnięcie i wygładzenie zmarszczek mimicznych. Klips wyszczuplający nos – plastikowa klamerka, która noszona 15 minut dziennie zapewnia Azjatkom bardziej „europejski” kształt nosa. Klips na powiekę – umożliwia pozbycie się tzw. „fałdy mongolskiej” i daje efekt podwójnej (załamanej) powieki, a przez to także i większego oka. Podobne rezultaty zapewnia podobno również specjalna taśma klejąca, którą Japonki podklejają sobie powieki. Magnetyczne nakładki na duże palce u nóg – gwarantowane działanie wyszczuplające. Poduszeczki samoprzylepne pod pachy – pochłaniają pot i są o wiele fajniejsze niż antyperspirant. Peeling do zębów – w formie małych gąbek, które zakłada się na palce i pociera ząbki niczym miniaturowym pumeksem. Kremy rozjaśniające usta, pachy, sutki i odbyt – dzięki temu właśnie produktowi nasza rodzima Natalia Siwiec zyskała niemały rozgłos. Okazuje się, że to niezawodni Japończycy pierwsi wpadli na pomysł opracowania tego kremu-cud. Z miłości do zwierząt Hello Kitty było tylko początkiem, teraz fascynacja Japończy-
ków kotami poszła o krok dalej. W największych japońskich miastach masowo otwierają się Neko Cafe, czyli kocie kawiarnie. W lokalu takim oprócz specyficznego kociego wystroju, literatury o kotach i kawy z wizerunkiem kota z bitej śmietany dostaniemy także kocie towarzystwo. Miłośnicy mruczków, którzy nie mają swojego pupila mogą w takiej kawiarni miło spędzić czas w otoczeniu kilkunastu wypożyczonych, a może raczej pracujących tam kotów. Początkowo tego typu lokale cieszyły się popularnością wśród osób samotnych i zapracowanych, teraz to jedne z modniejszych miejsc na randkę. Kocie kawiarnie często też rozszerzają swoją działalność o felinoterapię, czyli terapię polegającą na spędzaniu czasu z kotem, głaskaniu go, przytulaniu
i zabawianiu. Ciekawe, co na to same koty, albo Greenpeace? Było o kotach, to dla równowagi jeszcze słowo o psach. Ostatnio w Internecie pojawiły się zdjęcia psów w damskich rajstopach. Tym razem to jednak nie Japończycy, a Chińczycy wpadli ten genialny pomysł. Okazuje się, że przebieranie psów w kobiece fatałaszki to nie jedyne hobby mieszkańców kraju za Wielkim Murem. Z pasją oddają się oni również farbowaniu swoich psów i upodabnianiu ich przez to do innych zwierząt. Podobno najmodniejsze są teraz tygrysie cętki (np. na jamniku) i białoczarne umaszczenie pandy. Współczujemy i psom, i właścicielom. Japonia i Chiny to już nowy poziom dziwności.
38
39
LOOKBOOK
DUD.ZIN.SKA to marka prowadzona przez Annę Dudzińską, absolwentkę Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie. Jej styl można określić jako użytkowa awangarda - zestawia ze sobą różne style i faktury. Inspiracją do jej prac jest nowoczesna architektura oraz wszelkiego rodzaju design. Projektuje również eksperymentalne mini serie ubrań na co dzień pod nazwą FASH.LAB. Jej dotychczasowe kolekcje zostały wielokrotnie pokazane na stronie głównej portalu NOT JUST A LABEL. Jest półfinalistką Fashion Designers Awards oraz OFF Fashion. Półfinalistka w konkursie MUUSE na najbardziej obiecującego młodego projektanta według Vogue Talents. Kolekcje Dudzińskiej można było oglądać m.in. na Fashionphilosophy Fashion Week Poland, Fashionclash w Holandii, w strefie Fashione’r na Heineken Open’er Festival czy też na CPD Signatures w Dusseldorfie. Swoje prace również wystawiała w Galerie Joseph w ramach projektu C-Kult w Paryżu 40
41
LOOKBOOK
42
43
LOOKBOOK
44
45
LOOKBOOK
46
47
WYWIAD/SYLWIA MAJDAN
SYLWIA MAJDAN TEKST: CLAUDIA KARWACKA FOTO: P.MIAZGA, A.FEDOROWICZ, PANNA LU
48
Claudia Karwacka: Jak zaczęła się Pani przygoda z projektowaniem? Sylwia Majdan: To było bardzo dawno temu, kiedy byłam modelką. Chodziłam po wybiegach u różnych projektantów i obserwowałam to wszystko zza kulis. Strasznie spodobało mi się to, jak zwykła dziewczyna może zmienić się w piękną kobietę. Bardzo mnie to zaciekawiło i w tym momencie zadecydowałam, aby przejść na tę stronę, czyli żeby być projektantką. Jednak chciałam mieć podłoże artystyczne, szkołę, przekonać się, że to jest faktycznie ta droga ze wybrałam słusznie,. Zdecydowałam się na ASP w Łodzi, dostałam się, obroniłam i jestem w tym miejscu, gdzie jestem przekonana ze dobrze wybrałam, że to jest to co zawsze chciałam robić. A jak wspomina Pani egzaminy wstępne na ASP? Było bardzo trudno, ponieważ byłam osobą po studiach na ekonomi nie miałam żadnej artystycznej szkoły za sobą , ale postanowiłam pójść na korepetycje z rysunku, i udało mi się dostać na wybrany kierunek. Pamiętajcie uporem i ciężką pracą można dojść do wszystkiego o czym tylko możemy zamarzyć. Czym dla Pani jest moda? Rozumiana w szczerszym ujęciu. moda to moja pasja to moje życie, uwielbiam to co robie . moda jest dziedziną, w której doskonale się spełniam. A propos weny, z czego czerpie Pani inspiracje? Bardzo różnie. Czasami jest to rozmowa ze wspaniałym człowiekiem, czasami muzyka, film, podróże. Dużo rzeczy mnie inspiruje. Jest to bardzo trudne, a zarazem bardzo proste pytanie. [śmiech] Jednak najbardziej inspirują mnie ludzie. Staram się dużo wyjeżdżać, i właśnie na wyjazdach czerpie najwięcej inspiracji. Jeśli mowa o stolicach mody, ma Pani jakieś plany związane z europejskim rynkiem mody? W tym roku naszym celem całego mojego zespołu jest możli-
wość zaistnienia w Berlinie. To jest w naszych najbliższych planach, ten rynek nas bardzo interesuje. Można zetknąć się tam z wieloma naprawdę fantastycznymi ludźmi, z różnych kultur, z artystami, wspaniałymi, utalentowanymi ludźmi. Berlin jest miejscem, w którym naprawdę bardzo dobrze się czuję. W mediach słyszy się o wizytach polskich celebrytów w Pani Atelier. Czy Pani nigdy nie kusiło życie celebryty? Tak, to prawda dużo odwiedza nas znanych osób jest nam bar-
dzo milo . Nigdy mnie nie ciągnęło do bycia celebryta oczywiście dość często jestem w warszawie ale bardziej skupiam sie na tworzeniu nie na bywaniu. [śmiech] Czy ma Pani ulubionych projektantów, modowe autorytety? Podziwiam wielu projektantów, prace wielu z nich bardzo mi się podobają, uwielbiam Lagerfelda jak tworzy pięknie klasycznie dla domu mody Chanel. Fascynował mnie Alexander McQueen, jego pokazy- niczym spektakle, przedstawienia, gdzie ta konstrukcja
49
WYWIAD/SYLWIA MAJDAN
była zawsze absolutnie doskonała. Jest parę takich nazwiska, bardzo cenie naszych polskich projektantów. [śmiech] Co sądzi Pani na temat szczecińskiego „street stylu”? Ciężko krytykować osoby, które w pochmurną pogodę, pierwszego czy drugiego czerwca, przy typowo jesiennej aurze, nie noszą się niczym kolorowe ptaki. Może nie jest najlepiej, ale nie jest też najgorzej. Wydaje mi się, że idziemy do przodu, uczymy się stylu podglądając trendy. Boimy się dalej inności i mamy tendencję, wydaje mi się jako naród, do krytykowania. Powinniśmy wspierać osoby, które coś robią, działają, a nie je „krytykować”, zwłaszcza na rynku lokalnym. Nie potrafimy docenić tego, co mamy. Sądzę, że każdy ma swój świat, pomysł na siebie. Modą trzeba się bawić. Uważam, że należy wspierać, doradzać, a nie osądzać i nieustannie krytykować. Jaką cechę w ludziach ceni Pani najbardziej? To zależy czy jest to mężczyzna, czy kobieta. [śmiech] Generalnie najbardziej cenię sobie uczciwość i lojalność. Są to cechy, które w dzisiejszych czasach są na wagę złota. Jak godzi Pani rolę mamy i projektantki mody? Jest to bardzo trudne. Co prawda mój synek ma już 4 lata i chodzi do przedszkola, jest wszystkim to moje oczko w głowie. Jestem perfekcjonistką we wszystkim, co robię. A nie da się być w domu i w biznesie na 100% . Jednak można pogodzić ze sobą te role. Jestem na to dowodem. Wróciłam do pracy bardzo szybko mimo, że to wszystko wymagało ode mnie dość dużej logistycznej przemiany. Jestem szczęśliwa z tego co robię, a szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Oprócz projektowania, co robi Pani w wolnych czasach? Chodzę po placach zabaw. [śmiech] Poza tym bardzo lubię spędzać czas z bliskimi , lubię
dobre kino kuchnie i winko. [śmiech] Czy ma Pani swój „modowy fetysz”? Torebka od Hermesa, szpilki od Blahnika? Jeżeli chodzi o akcesoria, to są to zdecydowanie torby i buty. Myślę, że mam ich ciągle za mało [śmiech] nie mam jednej ulubionej marki, za którą podążam. Nie należę do osób, które wydałyby całą swoją roczną pensję na torebkę. Pod tym względem jestem bardziej „przyziemna. [śmiech] Dobrze, że sama szyję sobie ubrania, udaje mi się w ten sposób trochę zaoszczędzić. [śmiech] Gdyby mogła Pani przyznać sobie nagrodę w jakiejś kategorii, to jaka by to była? Strasznie ciężko jest mi oceniać samą siebie. robię to co kocham robię to w swoimi mieście rodzinnym i myślę ze właśnie to jest fajne,. Na zakończenie naszej rozmowy chciałabym zapytać czy miałaby Pani jakąś wskazówkę dla naszych czytelników, jak przełamać się i próbować tworzyć, kreować ten swój indywidualny styl? Bo mam wraże nie, że ludzie w dużej mierze nadal boją się być awangardo-
wi, boją się wyrażać siebie poprzez swój ubiór. Uważam, że jeśli ktoś potrafi, ma smykałkę do tego, aby podglądać trendy, czerpać inspiracje z wybiegów, to super, ale jeżeli ktoś jest spokojny, woli stonowane kolory i nie do końca czuje się w odważniejszych ubraniach czy kolorach, to może nadać charakter akcesoriami. Można być ubranym całym na czarno, a jedna rzecz, np. torba w kolorze pomarańczowym, żółtym czy czerwonym, może nadać charakter całemu strojowi. Warto jest mieć kilka klasycznych zestawów w szafie, a tylko zmieniać dodatki. , które naprawdę potrafią zdziałać cuda. Najważniejsze, jak już wspomniałam, jest to, aby modą się bawić, nie podążać za nią ślepo. Pamiętajmy o tym, że klasyka zawsze sama się obroni. Bardzo dziękuję za rozmowę. Trzymam mocno kciuki za podbój Berlina i reszty świata. Ja również dziękuję i pozdrawiam wszystkim czytelników Black Wall Magazine.
50
51
LOOKBOOK
Czarno-biała mieszanka dla zmysłowej i niezależnej kobiety to propozycja Charlotte Rouge na sezon wiosna/lato 2013 „Black & White Charm & Fight” to kolekcja pełna kontrastów, nie tylko w kolorze, ale i w charakterze projektów. Dopasowane, dzianinowe sukienki mini i maxi, skórzane spodnie z wysokim stanem, ołówkowe spódnice, punkowe kamizelki, ramoneski i staniki. Cała kolekcja dostępna jest w dwóch wariantach kolorystycznych: białym i czarnym. W tym sezonie Charlotte Rouge wprowadza nas w świat pełen mroku, walki, tajemnicy. Jednak nie odrzuca kobiecej nuty. Kobieta Charlotte Rouge jest silna, seksowna i buntownicza. Dopełnieniem kolekcji są torebki z ekoskóry – kopertówki i lunchbagi, z których każda kobieta będzie zadowolona. 52
53
LOOKBOOK
54
55
LOOKBOOK
56
57
LOOKBOOK
58
59
LOOKBOOK
FOTO: EDYTA BARTKIEWICZ MODELKI: ASIA JJ AND KATE L / REBEL MODELS MAKE UP: ADRIANNA PAWŁOWICZ STYLIZACJA: SANDRA PANUŚ SUKIENKI: CHARLOTTE ROUGE
https://www.facebook.com/charlotterouge
60
61
KĄCIK LITERACKI
Oczami Niechcianej TEKST: MARTA POŁCHOWSKA
Obserwowałam go… Nie było to ani ciekawskie, ani nawet obsesyjne. Po prostu się mu przyglądałam. To spojrzenie wydawało się być naturalne dla tajemniczo zakochanej szatynki w szalenie męskim śmiechu pewnego faceta. Jego głos wywoływał na moim ciele dreszcze i doprowadzał do stanu ekscytacji. Śledziłam jego kroki, gdy był wystarczająco blisko, bym mogła go dostrzec i wystarczająco daleko, by on nie mógł mnie zauważyć. Ale zauważał. Rzucał mi wtedy krótkie spojrzenie. Siadał naprzeciwko, przeczesywał kruczoczarne włosy ręką z dużym, srebrnym zegarkiem, ściągał okulary, przecierał oczy i zakładał lewą nogę na prawe kolano w amerykańskim stylu. To sprawiało, że był właściwie normalnym chłopakiem. W moich oczach był niepoprawnie sexy, a w głowie – prawie nagi. Wtedy spojrzenia, zamieniały się w dotyk. Tak delikatny, jak nieśmiały był jego wzrok.
(…) miał wrażenie, że jestem ze szkła i każdy nieostrożny ruch, może sprawić, że wymknę mu się z rąk. Bał się. Czułam ten strach w jego drżących dłoniach, którymi mnie obejmował. Mimo to, rozbierał mnie stopniowo, powoli i z wyczuciem, bo tak naprawdę jedyne, czego pragnął to bliskość, którą ja mogłam mu zapewnić. W moich uszach brzmiał wtedy fortepianowy temat, który balsamicznym dźwiękiem muzyki i rytmem jego oddechu, rozluźniał moje ciało. Później ten lęk mieszał się z jego spermą i uświadamiał sobie, że chce być właśnie między tymi udami, ale to wszystko działo się przecież tylko w mojej głowie. Przypominał książkowy ideał, postać z mojej biblioteczki istniejącą jedynie na papierze. Był na wyciągnięcie ręki. Przystojny brunet z trzydniowym zarostem, kryjący w sobie tajemnicę, której nie chciał wyjawić. Miałam wrażenie, że robił to specjalnie, abym coraz
mocniej pragnęła poznać wszystkie skrywane przez niego sekrety. Nigdy na to jednak nie pozwolił. Niesamowicie mnie to podniecało. Im bardziej był zamknięty, tym mocniej chciałam go dla siebie otworzyć. (…) Kiedyś usłyszałam jak powiedział kocham Cię. Emocjonalne brzmienie wypowiadanych słów spowodowała, że zrobiło mi się niesamowicie gorąco. Cytował wtedy fragment wiersza jakiegoś początkującego poety, popijając zimną whisky. Ja na ustach miałam te słowa już od dawna, ale bałam się, że kiedy wypłyną w przestrzeń, staną się zbyt namacalne i nieodwracalnie wyryte w powietrzu. (…) Tego wieczora spotkaliśmy się na przyjęciu. Usłyszałam pierwsze takty piosenki i spontaniczne ujęłam jego dłoń, by zatańczyć z nim w rytm muzyki, a on po raz pierwszy poddał się i popłynął ze mną w tańcu. Był zaskoczony, ale było już za późno, żeby 62
mi odmówił. Ciepło jego rąk i delikatny uśmiech, w zupełności mi wystarczył. Nie sądziłam, że zna kroki jive’a, ale to spowodowało, że niesamowicie mi zaimponował. Na koniec pocałował moją dłoń i zniknął z parkietu, a ja zostałam na środku sali w kremowej sukience z głową zapełnioną myślami i sercem, które nadal biło jak oszalałe. Kiedy się odwróciłam, już go nie było. Innym razem pochylił się nade mną, a kontem oka dostrzegłam jak wpatruje się w moje delikatnie przygryzane wargi. Spojrzał głęboko w moje oczy i spytał, czy go słucham. Myślami byłam jednak daleko. Zarejestrowałam jedynie ciepłą barwę jego barytonu i chciałam tylko tego, by mnie w końcu pocałował. Jego usta były jak morfina. Jestem tego pewna. Kusiły. Uzależniały. Prosiły, by je dotknąć. Prosiły, by stać się moim jedynym nałogiem. Nie pomagało wino, ani nikotyna, której zabraniał mi wzrokiem, a mimo to nie chciał być moim narkotykiem. W ogóle nie chciał być… To zbliżenie już nigdy więcej się nie powtórzyło. Tylko ten jeden, jedyny raz dostałam pozwolenie na to, by tak wyraźnie poczuć zapach jego skóry. Nie mogę o nim zapomnieć… wyrył w mojej pamięci ślad, którego nie da się wymazać. (…) Zaczął się ode mnie oddalać. Nie mogłam go już obserwować, ani nawet przypadkiem spotykać w miejscach, gdzie wcześniej tak często bywał. Nieśmiały, tajemniczy bohater, którego chciałam rozbierać, postanowił stworzyć inny
świat, w którym nie było dla mnie miejsca. Musiałam odpuścić … nie chciałam podejmować żadnych decyzji, ale sytuacja w jakiej się znalazłam wymagała ode mnie konsekwencji. Musiałam zakończyć wreszcie „coś”, o czym samo myślenie przynosiło ból. Nie mogłam nic zrobić, aby go zatrzymać, nie mogłam też go zmusić, by wiązał ze mną życie. Nie było bowiem żadnej wspólnej przyszłości. Każde z nas miało pójść w swoją stronę nie zważając na to co się stanie z drugim. (…) mijałam go na ulicy. W tłumie dostrzegałam jedynie jego duże oczy i to spojrzenie, przeszywające mnie na pół, budzące tyle emocji … Czasem jednak o nim śniłam. Sny są jak marzenia, które nie zawsze się spełniają. Tkwią w nas, w naszej podświadomości, niekiedy niszczą nas od środka (…) On pewnie nie ma teraz czasu na sen. Tak samo jak nie miał go dla mnie wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowałam… Tak naprawdę nigdy nie zakończyłam tej historii. Zakończył ją czas, który w pewnym momencie upłynął. Ja byłam tylko na tyle silna, by z niego zrezygnować, lecz zbyt słaba, żeby powiedzieć o tym na głos. Teraz wiem, że o takich rzeczach się nie mówi. To się jedynie wspomina.
THE END
AGATA SORBIAN - OPOWIADANIE
„MIELIŚMY WIECZNIE TRWAĆ..” Tych kilka minionych dni zaburza mój światopogląd. Jestem naiwna i to bardzo. Wierzę jeszcze w smoki, miłość, szczerych ludzi i parę innych wymyślonych rzeczy z bajek. Wypowiadam nawet życzenie, gdy widzę rzekomą pierwszą gwiazdkę na szarawym niebie i wiem, że przez te wszystkie swoje małe wierzenia pójdę do piekła w każdej religii. Ale tak jest łatwiej. Łatwiej kiedy możemy zrzucić winę na zrządzenie losu, czy kiedy mamy powód by wierzyć, że się uda. Są ludzie, którzy ładują się z butami w nasze życie, nie pytając o zdanie. Zdarza się i tak, że zaczynamy podążać śladami ich stóp, że zaczynamy myśleć, że to też nasze ślady. Podążamy w jednym kierunku. Pewni swojego toru. Idziemy, już nie patrząc przed siebie. Interesuje nas z kim idziemy, a nie dokąd. Kiedy już ufamy, kiedy już czujemy, odpuszczamy sobie myślenie. Tracimy barierę bezpieczeństwa. Budzimy się. Nagle niczego nie jesteśmy już pewni. Nikt nie chce wyjaśnić dlaczego. Dlaczego nikt po prostu nie rozmawia? Dlaczego nikt nie mówi szczerze? Dlaczego nie mówi, że te drogi się już rozeszły, a my tkwimy w błędnym przekonaniu!? Zaczynamy interpretować, analizować. Psujemy sobie wnętrzności zbędnym myśleniem. Chyba nie warto. Po co się angażować? Niczego to nas nie uczy, tylko utwierdza w przekonaniu, że już raczej nic się nie zmieni. Za każdym razem mówię sobie, że tym razem tak nie będzie, że nie pozwolę sobie. Co z tego? I tak jest jak zawsze.
63
KSIĄŻKA/ RECENZJE PRZEWROTNA DOBRA
C
o sprawia, że sięgamy po konkretną książkę? Czasem kusi nas nazwisko sławnego pisarza, czasem liczne, pozytywne opinie na temat książki, czasem kierujemy się pozytywnymi wrażeniami z innej książki tego samego autora. Bywa i tak, że wejdziemy do księgarni i najzwyczajniej w świecie spodoba nam się okładka. Moja przygoda z twórczością Jolanty Kwiatkowskiej rozpoczęła się jeszcze inaczej. Zaintrygowała mnie sama postać autorki. Przypadkowo natknęłam się na rozmowę z jej udziałem, sama zadałam kilka pytań i byłam pod takim wrażeniem odpowiedzi że nie mogłam odmówić sobie przyjemności sprawdzenia, jak pisze. Nie sprawdzałam, jak dotychczasową twórczość autorki oceniają czytelnicy a nawet nie wnikałam do jakiego gatunku należą książki tej pisarki. Nie chciałam niczym się sugerować, chodziło o całkowicie moje, subiektywne wrażenie. Gdy więc nadarzyła się okazja zdobyć „Przewrotność dobra”, nie zastanawiałam się ani przez chwilę, to była szansa, na którą czekałam. Gdy książka trafiła do moich rąk i dostrzegłam znany mi już znaczek serii Z Wykrzyknikiem! (historie, które powinny być wykrzyczane, tak abyśmy mogli je dobrze usłyszeć.) wiedziałam, że czeka mnie wymagająca lektura. Mimo wszystko nie byłam przygotowana na to, czego doświadczyłam, gdy rozpoczęłam lekturę.
Dorotka miała w życiu wyjątkowego pecha. Miała urodzić się chłopcem. Dla jej ojca, miała być kolejnym (po Krzysiu) powodem do bezgranicznej dumy. Jej matka rodząc Krzysia zasłużyła sobie na większe zainteresowanie ze strony męża, dlatego też liczyła, że kolejny chłopiec na dobre umocni jej pozycję w rodzinie. Wreszcie dla samego Krzysia miała być idealnym towarzyszem zabaw. Nie wyszło. Dziewczynka nikomu potrzebna nie była. Wzbudzała niechęć, była źródłem niepotrzebnych wydatków, do tego stopnia zawadzała, że większość czasu musiała spędzać w szafie. Tak by rodzina mogła żyć w ten sposób, jakby w ogóle jej nie było. Po jakimś czasie Krzyś podejmuje się karkołomnego zadania właściwego wychowania siostry. Wykorzystując przewagę fizyczną, maltretując psychicznie, trenuje ją niczym psa, tak by bez jego rozkazu nie odważyła się wykonać jakiejkolwiek czynności. Rodzice nie posiadają się z dumy, że wychowali tak wspaniałego syna. Dziewczynka zaś nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc. I nawet osoby, które podejrzewają, że w jej domu dzieje się coś złego, wolą nikomu się nie narażać, a Dorotce pomagają tylko w takim zakresie, w jakim sami mogą otrzymać coś w zamian. Zaszczuta i wiecznie wykorzystywana dziewczynka, ze wszystkich sił próbuje być dobra. Tak, by uniknąć kar ze strony brata, pozyskać przychylność rodziców. W zeszytach skrzętnie zapisuje wszystkie dobre uczynki wierząc, że któregoś dnia, te całe dobro ktoś jej wynagrodzi. I rzeczywiście nadchodzi taki dzień, w którym Dorotka nie musi już obawiać się ani brata, ani rodziców. Teraz czuwa nad nią Dorota, która nie pozwoli, by stała jej się jakakolwiek krzywda. Dorota doskonale wie, czego oczekuje od świata, i ciężko pracuje na to, by osiągnąć to, co sobie zaplanowała. Nieustannie pracuje nad samodoskonaleniem, tak by umiejętnie kierować nie tylko swoim życiem, ale także losami jej otoczenia. Do perfekcji opanowuje umiejętność czynienia dobra wobec bliźniego, które niemal natychmiast zwraca się z procentami. Wiele osób postrzega ją jako świętą i mija sporo czasu, zanim człowiek zacznie się zastanawiać, czy to, czego jesteśmy świadkami to faktycznie dobro. A może jest to doskonała manipulacja?
Zaczynamy przywoływać wcześniejsze zdarzenia i z przerażeniem uświadamiamy sobie, jak często kryło się w nich prawdziwe zło. Jak to możliwe, że dobry uczynek może być jednocześnie zły, a będąc świadkami zła odnosimy wrażenie, że kryje się w nim dobro? Czy Dorotę powinniśmy potępiać czy cieszyć się tym, co osiągnęła? Książka Jolanty Kwiatkowskiej to bardzo inteligentna i bardzo przewrotna refleksja nad pojęciem dobra i zła. To również bardzo przejmująca opowieść o istocie, która od pierwszych chwil życia, nieustannie doświadczała okrucieństwa i obojętności ze strony otoczenia. To właśnie bliskie jej osoby ukształtowały kobietę, jaką się stała. Czy to wystarczający powód, by usprawiedliwić jej zachowania? Na pewnym etapie pewnie każdy czytelnik uzna, że postępowanie Doroty nie było właściwe. Tym większe emocje towarzyszą końcowej scenie, podczas której w naszych głowach ponownie zakiełkuje myśl, że kobieta była jednak dobra... Autorka nieustannie prowokuje nas do myślenia, cały dowcip polega jednak na tym, że brak tu właściwego rozwiązania. Każdy wniosek będzie zarówno prawidłowy jak i zupelnie niewłaściwy. Wszystko jest tak szalenie dwuznaczne, że książkę można interpretować na wiele sposobów. To lektura, która wciąga, porusza, niepokoi, wstrząsa. Lektura zapadająca w pamięć, lektura, którą chce się polecać innym a samemu przeczytać ponownie. Niezależnie od tego, co jeszcze bym napisała, nie będę w stanie wyrazić wszystkiego, co po tej lekturze siedzi w mojej głowie. Mogę tylko polecać, zachęcać i cieszyć się że odkryłam tak utalentowaną autorkę. I tylko żal, gdy pomyślę, że musiała ona walczyć aż 3 lata, by wydano taką książkę. Żal że wydawnictwa kręcą nosem na historię, która nie kończy się stwierdzeniem „i żyli długo i szczęśliwie”. Żal, że zakłada, że współczesny czytelnik nie chce zbyt dużo myśleć. Całe szczęście, że twórczość autorki, pomimo że tak słabo promowana, potrafi się wybronić. Czytelnicy oczarowani jedną książką, bez zastanowienia sięgają po kolejne, a wiem, że one również nie rozczarowują. Wierzę, że popularność autorki stale będzie wzrastać. Z całą pewnością na
64
to zasługuje. Zachęcam, byście również się o tym przekonali. Autor: Jolanta Kwiatkowska seria/cykl wydawniczy: Z Wykrzyknikiem! wydawnictwo: Dobra Literatura data wydania: 7 maja 2012 ISBN: 978-83-933290-8-3 liczba stron: 280
HRABSTWO PONAD PRAWEM
O
kres prohibicji w Ameryce to wyjątkowo wdzięczny temat, który z miejsca pobudza wyobraźnię czytelników. W ich głowach pojawiają się obrazy z najróżniejszych filmów – piękne samochody, mężczyźni w idealnie skrojonych garniturach, którzy nie zawahają się w środku dnia, na ruchliwej ulicy zabić drugiego człowieka... Opowieść w książce „Hrabstwo ponad prawem“ jest nieco inna niż to, czego moglibyśmy się spodziewać. Bo chociaż trzej Bondurantowie znani są w okolicy jako bimbrownicy i zabijacy, w większości opowieści na ich temat więcej jest wytworów wyobraźni opowiadającego niż prawdy. Matt Bondurant, autor książki, pisząc tę historię, oparł się na prawdziwych zdarzeniach z życia swojego dziadka. Historyczne fakty przeplata z literacką fikcją tam, gdzie nie był w stanie doszukać się wiarygodnych źródeł. W ten oto sposób powstała bardzo ciekawa historia, rozgrywająca się w hrabstwie Franklin, w Wirginii.
Rodzinę Bondurantów poznajemy w roku 1918, gdy pandemia grypy boleśnie ją dotyka. Mały Jack praktycznie z dnia na dzień traci matkę i siostry. W chwilę później przenosimy się do roku 1934, by czytelnik wraz z reporterem i pisarzem, Sherwoodem Andersonem mógł spróbować dotrzeć do wydarzeń, jakie rozegrały się w tej okolicy od roku 1928. Te przeskoki w czasie wcale jednak nie męczą. Z przyjemnością odkrywałam niesamowitą historię trzech braci, którym przyszło żyć w wyjątkowo skomplikowanych czasach. Forrest to charyzmatyczny choć i małomówny, niepisany przywódca wśród rodzeństwa. Howard charakteryzuje się wyjątkową siłą i krzepkim, potężnym ciałem, a także wyjątkową skłonnością do picia ponad umiar. Najmłodszy z braci, Jack, jako jedyny ulega wizji eleganckiego, bogatego gangstera. Marzą mu się ekskluzywne samochody i budowanie prawdziwego, rodzinnego imperium. Obok każdego z nich stoi wyjątkowa kobieta. Najbardziej charakterystyczna jest z pewnością Maggie, o której z jednej strony trudno cokolwiek powiedzieć, z drugiej jednak zawsze jest obecna. Zwykle milcząca, niewzruszona, całkowicie oddana Forrestowi... Lucy, żona Howarda, od lat musi zmagać się ze słabościami męża i trudnościami w poczęciu zdrowego potomstwa. Bertha to zapewne najlepsze, co zdarzyło się w życiu Jacka. Za jej sprawą mężczyzna powoli pojmuje, co w życiu jest naprawdę ważne. Bondurantowie budują swój prestiż na strachu. Opowieści, jakie krążą na ich temat, są do tego stopnia nieprawdopodobne, że budzą respekt w każdym, kto kiedykolwiek o nich usłyszy. W wyobrażeniach mieszkańców hrabstwa Franklin, każdy z nich jest bezwzględnym zabijaką, który drwi sobie z zagrożenia i śmiało spogląda śmierci w twarz. W rzeczywistości każdy z braci jest dość przeciętnym człowiekiem, który, jeśli tylko byłoby to możliwe, pewnie ograniczyłby się do legalnej działalności u boku drogiej mu kobiety. Czasy są jednak trudne, okolica dotkliwie naznaczona została suszą, ludzie zaciskają pasa, i jedyne co jeszcze się naprawdę sprzedaje to właśnie alkohol. Kiedy władza federalna w osobie agenta specjalnego Charliego Rakesa postanawia przejąć kontrolę nad nielegalnym biznesem,
bracia stawiają opór i automatycznie stają się żywą legandą. Jak potoczą się ich losy, do jakich informacji dotrze krążący po okolicy reporter, dowiecie się już z książki. „Hrabstwo ponad prawem“ to książka, która zapewne bardziej zainteresuje mężczyzn, choć myślę że również wiele kobiet doceni jej walory. Historii daleko do bezmyślnej strzelanki, pełnej pazernych gangsterów. Tu każda postać została nakreślona z dużą starannością. Ocena jej postępowania pozostawiona zostaje czytelnikowi, sam autor niczego nam nie narzuca. Ważny jest klimat powieści, obraz ówczesnego społeczeństwa. Granica między dobrem a złem niejednokrotnie się zaciera. Władza dąży głównie do własnych korzyści, kryminaliści momentami bardziej kojarzą się z ludźmi, których trudna sytuacja materialna doprowadziła do ostateczności. I choć nie ma wątpliwości że część ich czynów jest godna potępienia, czytelnik dwa razy się zastanowi, zanim przyczepi im łatkę "tych złych". Mogę sobie tylko wyobrazić, jak pasjonującym zajęciem było dla Matta Bonduranta pisanie tej książki. Jakby nie spojrzeć, w dużej mierze bazuje ona na historii jego rodziny, przez co staje się jeszcze bardziej pasjonująca i przejmująca. Nic więc dziwnego, że na podstawie książki powstał również bardzo udany film. Jednak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, najpierw warto zapoznać się z książką, do czego serdecznie zachęcam.
Autor: Matt Bondurant tytuł oryginału: The Wettest County in the World wydawnictwo: Anakonda data wydania: 17 kwietnia 2013 ISBN: 9788363885113 liczba stron: 312
Agnieszka Jäckel Blog „Moje książki” http://alison2.blogspot.com/ 65
CD/BARTOSZ ZASIECZNY 1.Little Boots – „Nocturnes” Jeśli ktoś jeszcze nie zna Little Boots, czyli Victorii Hesketh, powinien jak najszybciej nadrobić to niedopatrzenie. Dlaczego? Chociażby dlatego, że w 2009 roku BBC uznało ją za najbardziej obiecującą debiutantkę (wyprzedziła m.in. White Lies, Florence + the Machine czy Lady GaGę). W tym samym roku ukazała się jej pierwsza płyta, „Hands”, która nie tylko wpisywała się w funkcjonujące ówcześnie electropopowe trendy, ale wyniosła je na wyższy poziom. Nowatorskie było też wykorzystanie przy jej nagraniu urządzenia Tenorion – elektronicznego instrumentu (czy może raczej gadżetu), który nadał utworom specyficznego, oryginalnego brzmienia. I choć „Hands” brzmiało lepiej niż dokonania królujących wtedy GaGi, Keshy i Rihanny, to jednak komercyjnie nie powtórzył ich sukcesu i popularności na świecie. Drugi album zawsze jest testem po udanym debiucie. Okaże się, że mamy do czynienia albo z geniuszami, albo z artystami zdolnymi nagrać coś dobrego tylko raz. Na potwierdzenie swoich dokonań Little Boots kazała nam czekać wyjątkowo długo. Jak sama stwierdziła, osiągnięta popularność i wpływ wytwórni zupełnie ją zmyliły, przez co nie wiedziała, co dalej z sobą zrobić. W końcu postanowiła przejąć kontrolę nad karierą i założyła własną wytwórnię. Od 2011 starała się przypomnieć o sobie wypuszczanymi raz na kilka miesięcy singlami. Nie były jednak tak przebojowe jak te z „Hands”, a czas oczekiwania na nową płytę przedłużał się. To we współczesnym szołbiznesie zupełnie się nie opłaca, gdyż jak na pniu pojawiają się kolejne gwiazdki, a o starych łatwo zapomnieć. Wreszcie, po 3 latach prac, na początku maja na światło dzienne wyszła płyta „Nocturnes”. Jaka jest? Przede wszystkim odmienna od debiutu, o czym mogły nas przekonać zapowiadające ją single. Nie ma już charakterystycznego brzmienia Tenori-ona, nie potańczymy też do nowoczesnego electropopu. Co nie znaczy, że płyta jest nudna. O ile na „Hands”, słyszalne są inspiracje muzyką lat 80, tutaj dołączają jeszcze wpływy kolejnej dekady. Little Boots czerpie się z nich pełnymi garściami, przez co niektóre utwory są tak oldskulowe,
że swobodnie mogłyby powstać 2030 lat temu. „Nocturnes” to album nocny – tak reklamuje go sama artystka i tak tłumaczy jego tytuł. Świadczy o tym już otwierający go „Motorway”, mroczny i delikatny utwór namawiający na ucieczkę w nieznane, w którym wokal Victorii zanurzony jest w elektronicznych aranżach niczym mrocznej poświacie księżyca nad autostradą. Następujący po nim „Confusion” brzmi jak żywcem wyciągnięty z płyt Madonny. I to nie tylko pod względem brzmienia instrumentów, ale także samego głosu wokalistki. Można się pomylić! Hipnotyczny „Shake” doskonale sprawdzi się na parkiecie, podobnie jak radośnie house’owy „Beat Beat”. Im dalej w las, tym bardziej onirycznie. Mamy do czynienia z płytą dwoistą, jednocześnie taneczną i oniryczną, ale w tej dwoistości spójną. Może imprezy nie rozkręci, ale z pewnością zatrzyma na parkiecie tych, którzy utrzymali się na nim w późnych godzinach nocnych. Tym razem Little Boots działała w pełni niezależnie, bez konieczności ulegania niczyim naciskom. Czy to dobrze? I tak, i nie. Sama decydować o brzmieniu, ale czegoś tu brakuje. Niemniej jest to płyta warta uwagi, nadająca się zarówno na parkiet, jak i do jazdy samochodem. Oczywiście nocą! 2.Snoop Lion – „Reincarnated” Kiedy pierwszy raz spotkałem się z pseudonimem „Snoop Lion”, zacząłem się zastanawiać, czy dobrze widzę. Bo przecież wszystkim doskonale znany jest Snoop Dogg. Ktoś się pomylił, chodzi o jakiegoś młodszego brata czy może alter ego? Szybko jednak okazało się, że poniekąd sprawdziło się to ostatnie. To cały czas ten sam znany raper, który postanowił przygotować płytę reggae. Cóż, nie takie wolty w historii muzyki się zdarzały. Zresztą nie pierwszy to raz, kiedy Snopp Dogg próbuje oddalić się od hip hopu. Jeśli ktoś nie wie, w 2006 roku próbował bawić się w r’n’b, zakładając w tym celu specjalny projekt o nazwie Nine Inch Dicks. Kolejna próba oddalenia od gatunku, który przyniósł mu popularność, jeszcze by nie dziwiła. Tylko czego spodziewać się po gangsta raperze, który w pewnym momencie wyjeżdża na Jamajkę, po czym ogłasza konwersję na Rastafari. Tym bardziej autentyczność tego ruchu podważa fakt, że wszystko
dobywało się pod czujnym okiem obiektywów magazynu Vice. Już sam tytuł jest znaczący. Pierwsze znaczenie jeszcze dałoby się przełknąć. Snoop Dogg postanowił porzucić hip hop i gangsterskie środowisko, wstąpił na nową ścieżkę życia i zaczął głosić przesłanie pokoju i miłości w rytmie reggae (który to gatunek doskonale do takich treści się nadaje). A trzeba pamiętać, że w swoim czasie reprezentował ten wyjątkowo brutalny, agresywny wariant hip hopu, Ale tylko krowa nie zmienia poglądów, raper zwierzęciem mlecznym raczej nie jest i do przemiany prawo ma. Gorsze jest tylko to drugie znaczenie doggowej reinkarnacji. Otóż ogłosił on, że jest odrodzonym Bobem Marleyem. Szczegół, że Marley zmarł w 1981, a Snoop urodził się w 1971. Ale jak jest muzycznie? „Reincarnated” to przede wszystkim kolekcja lekkich, łatwych i przyjemnych utworów, w sam raz na lato. Kto oczekiwał dobrego albumu reggae (ktokolwiek?), tutaj go nie znajdzie. Nie oszukujmy się, reggae jest tu tylko punktem wyjścia do całej zabawy, zmieszane z popem, hip hopem, dancehallem i elektroniką stanowi raczej inspirację dla brzmienia. Ale to tylko zaleta, bo jest różnorodnie. Są bardziej leniwe, bujające kawałki, jak np. „So Long”. Ale czasem jest też bardziej energicznie, jak w tanecznym, dancehallowym „Get Away” albo „połamanym”, hiphopowym „Fruit Jucie”. Po warstwie tekstowej nie powinniśmy się spodziewać wiele, jest dość przewidywalna, w końcu ma to być album reggae o głoszeniu pokoju. Choć spalanie wrogów jak papieru („Here Comes the King”) kojarzyć się może ze starymi czasami Snoopa, to już namawianie do porzucenia broni w „No Guns Allowed” wydaje się naprawde szczere. Mocna stroną płyty są jej goście. A tych nie brakuje, bo pojawiają się praktycznie w każdym utworze. Są to ludzie z tak różnych światów, że aż trudno uwierzyć w ich obecność tutaj. Są więc raperzy, są ludzie związani ze sceną reggae, ale jest też Rita Ora, a także Miley Cyrus. Tak, dawne dziecko Disneya. O dziwo, udowadnia swoją wartość w „Ashtrays and Heartbreaks”. Naszą szczególną uwagę powinien zwrócić polski wątek na „Reincarnated”. Swoich wokali w „The Good Good” użyczyła Iza Lach! Choć „Reincarnated” może budzić mieszane uczucia, nie można
66
jej jednak przesadnie krytykować. Gatunku nie zrewolucjonizuje, zresztą nie taki jest cel tej płyty. Przed wszystkim to dobra zabawa. A może i coś dobrego z tego wyjdzie. Reggae na świecie już dawno nie przebiło się do mainstreamu. Więc może nawrócony gangster przypomni światu o nim światu. 1.
2.
3.
4.
3.MS MR – „Secondhand Rapture” MS MR wymieniani byli w tegorocznych zestawieniach najbardziej obiecujących artystów. Zdecydowanie warci uwagi, choć może niekoniecznie wymieniani na pierwszym miejscu, pozostawali trochę w cieniu. Cień jest akurat idealnym miejscem, biorąc pod uwagę brzmienie ich piosenek. Za całym projektem stoi
para mieszana, stąd zresztą wywodzi się sam pomysł na nazwę. Pierwiastek męski (MR) to Max Hershenow, producent odpowiedzialny za brzmienie projektu, wokale zaś należą do Lizzy Plapinger (MS), współzałożycielki Neon Gold Records, gdzie zaczynali m.in. Ellie Goulding, Marina and the Diamonds i Passion Pit. Zaczyna się dobrze. MS MR to także pierwszy zespół, będący dzieckiem Tumblr. To właśnie za pośrednictwem tego serwisu zespół promował się, udostępniając tu swoją muzykę, przetykaną utrzymanymi w podobnej atmosferze, nostalgicznymi zdjęciami. Debiutancka EPka z czterema utworami ujrzała światło dzienne już dawno, bo we wrześniu 2012 roku. W tym roku przyszedł czas na „Fantasy” – pierwszy singiel promujący debiutancki album. Pierwsze skojarzenie, jakie można mieć z brzmieniem albumu, to Florence and the Machine. Podobieństwo jest uderzające zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Już singlowe „Fantasy” w refrenie przypomina nieco „No Light, No Light”. I tam, i tu jest jednocześnie magicznie i mrocznie, niczym w baśniowym świecie stworzonym przez braci Grimmów. I tak, jak Florence śpiewa o katowaniu dziewczyny z jednym okiem, tak samo turpistyczne obrazy wykorzystują MS MR. Wystarczy wziąć pierwsze z brzegu „Bones” (nomen omen po polsku „kości”), gdzie Lizzy śpiewa „wykop jej kości, ale duszę pozostaw w spokoju” oraz „całuje śmierć i traci oddech”. Brzmi znajomo, prawda? Co odróżnia oba projekty, to z pewnością wokale. Plapinger ma zdecydowanie mniejsze możliwości od Welch. Tu jednak idą z pomocą dreampopowe aranżacje. Głosy są często rozmyte, zwielokrotnione, mrocznego uroku dodają też nałożone na siebie chórki, zamglone, niewyraźne, jakby dochodzące z oddali. MS MR pozwalają sobie na eksperymentalne wycieczki w kierunku różnych gatunków, jakich nie spodziewalibyśmy się bo takiej mrocznej stylistyce. „Head Is Not My Home” nawiązuje do energicznych brzmień Wschodu, szczególnie w energicznym refrenie, który może nawet porwać do tańca. Podobnie działa pulsujący, oparty na bujającym rytmie reggae „Salty Sweet”. Ciekawym pomysłem jest odświeżenie dawno zapomnianego dla mainstreamu gatunku, jakim jest doo
wop, co ma miejsce w utworze „Dark Doo Wop”. Zadziwiające jak niepokojąco może brzmieć ta, wydawałoby się, wesoła, rhythm’n’bluesowa stylistyka, jeśli się ją odpowiednio wykorzysta. Jeśli będziemy pamiętać, kogo Lizzy wydawała w swojej wytwórni, nie będzie dziwić pewne podobiestwo stylistyczne „Think of You” do dokonań Ellie Goulding. „Secondhand Rapture” to świetna produkcja, łącząca w sobie wiele rozmaitych styli, z dream popem i dark wave’m na czele, która swobodnie mogłaby stanowić ścieżkę dźwiękową do filmu noir. Może trochę szkoda, że te najlepsze utwory można było już poznać na EPce „Candy Bar Creep Show”, ale dołożone do nowych kompozycji dają naprawdę dobry i ciekawy debiut. Jako ciekawostkę warto dodać, że utwory MS MR wykorzystano w serialach, m.in. w „Grze o tron” i „Pretty Little Liars”. 4.30 Second to Mars – „Love, Lust, Faith + Dreams” 30 Seconds to Mars to jeden z tych zespołów, które budzą rozmaite, często sprzeczne uczucia. Są tacy, którzy ich uwielbiają i są zdolni do największych poświęceń, a już z pewnością do obrony przed szkalowaniem ich świętego imienia. Zwłaszcza przed tymi drugimi. Tymi, którzy uważają, że twórczość zespołu jest totalnym przerostem formy nad treścią, a teksty bełkotem z nachalnie dopisywaną interpretacją. Są i tacy, którzy nie wiedzą o ich istnieniu i zupełnie się tym nie przejmują, mając lepsze rzeczy do roboty. Dawniej 30 Seconds to Mars był dla mnie zespołem podobnym to My Chemical Romance czy Panic! at the Disco, grającym rocka dla dzieci emo, żeby myślały iż są takie strasznie mroczne a ich muza taaaka głęboka. Niemniej, czas mija, emo też dorastają i nawet niektórzy wyewoluowują mózgi, więc i muzyka zespołów musi się zmieniać. Już „This Is War” było płytą aspirująca do bycia czymś więcej, artystycznej pewności siebie Jareda Leto, niekoniecznie opartej na solidnych podwalinach. Ale niech mówią, co chcą, to był dobry album. Nie rewolucja, byli i są lepsi, legendą jeszcze nie się nie stali. Ale grali nieźle. Co się opłaciło, o czym świadczy chociażby długa trasa koncertowa, liczba sprzedanych płyt i rozrastająca się rzesza fanów. „Love, Lust,
67
Faith + Dreams” pomyślany został jako koncept album. Nie nowość to dla zespołu grającego progresywnego rocka, w końcu w tym gatunku prawie każdy album jest konceptualny. Dlatego jeśli wcześniej nie pomyślało się o dopisaniu otoczki do którejś z płyt, warto w końcu to zrobić. Do rzeczy. Płyta podzielona jest na cztery części. Każdą z nich zapowiada kobiecy głos, a opowiadają kolejno o miłości, żądzy, wierze i snach, a więc tym, co zawarte w tytule. Płyta miała być kolejnym etapem kariery i przynieść zupełnie nowe brzmienie. Kto się spodziewał jakiejś wielkiej wolty, ten będzie zawiedziony. Przede wszystkim jest bezpiecznie, wszystko po to, by zadowolić sprawdzonych fanów i utrzymać tych nowych. Miało być dużo eksperymentów, zwłaszcza z elektroniką, miało być też głośniej, niż dotychczas. O ile elektronika rzeczywiście jest, czego doskonałym przykładem będzie „The Race”, ale czy rzeczywiście jest głośniej, silniej niż poprzednio? Nawet można pokusić się o stwierdzenie, że łomotu i czupurności jest tu mniej niż na poprzednich albumach. Trzeba to wziąć za dobrą monetę, oznakę tego, że zespół dorasta (w końcu) i wyraża się nie przez hałas, ale rozwój brzmienia. Ciekawym przykładem na to są eksperymenty z muzyką Wschodu, zaprezentowane w „Pyres of Varanasi”. Dużym plusem jest fakt, że w nagraniu albumu wziął udział sam zespół, a warto pamiętać, że jest to trio. Za instrumenty smyczkowe (dodające dużo smaczków, a jakże, chociażby „End of All Days”) odpowiedzialny jest Tomo Miličević, perkusja to oczywiście Shannon Leto zaś gitarami i syntezatorami cała trójka podzieliła się między siebie. Że śpiewa Jared, chyba nie trzeba nikomu przypominać. Porównań z Pink Floyd nie zrozumiem nigdy, przez cały czas gdzieś z tyłu głowy siedzi raczej Muse i to, co wyczyniają w ostatnim czasie. 30 Seconds to Mars jeszcze tak daleko nie zaszli, ale obrali podobną drogę. Przesadna egzaltacja nigdy nie wychodzi na dobre, ale przynajmniej muzyka broni się sama. Zawsze jest jeszcze Dita von Teese w teledysku do „Up in the Air”. 5.Charli XCX – „True Romance” Pod koniec 2011 roku zapowiadano, że Charli będzie jedną z nadziei roku 2012.„True Romance” światło dzien-
ne miało ujrzeć właśnie wtedy, jednak wydanie przesunęło się o cały rok. Wtedy to udostępniony został do pobrania za darmo jej singiel „Nuclear Seasons” – wystarczyło tylko zapisać się na newsletter. Po otwarciu pierwszego maila już było wiadomo, że mamy do czynienia z osobą ocierającą się o kicz, czym straszyły przaśne gifki rodem sprzed 10 lat. Takie same, jakie kiedyś zdobiły strony internetowe domowej roboty, a o które można się jeszcze gdzieniegdzie w otchłani Internetu potknąć. Choć wielu z nas bardzo by tego nie chciało, lata 90. to już epoka poniekąd retro. Dlatego odwoływanie się do jej stylistyki staje się coraz popularniejsze. A że czasy były przeładowane tandetą i plastikiem, trzeba nie lada smaku, żeby się z tym okresem zmierzyć, twórczo go wyzyskać i zachować przy tym twarz. W ramach promocji muzykę Charli XCX określono goth-popem. Mroczna atmosfera towarzyszy zawartemu na tym albumie materiałowi, jednak do gotyku jej jeszcze daleko. Przytoczona wyżej historyjka o internecie i newsletterze była potrzebna po to, żeby wywołać podobne skojarzenia do tych, które ma się po przesłuchaniu „True Romance”. Cała ta płyta jest balansowaniem na granicy kiczu. Przykładem niech będzie singlowe „You (Ha Ha Ha)”, gdzie wykorzystano piskliwy sampel z „You” Gold Pandy. Potrzeba kilku podejść, żeby przyzwyczaić się do tego potworka i dojrzeć w nim swoisty urok, na szczęście pomaga bezpośredni przekaz tekstu. Perełką jest „Cloud Aura” z gościnnym rapem Brooke Candy, będące reminiscencją starych, dobrych czasów, kiedy na listach przebojów królowało r’n’b. „Take My Hand” brzmi zupełnie jak wyciągnięte z lat 90., a to dzięki wyraźnym eurodance’owym inspiracjom i bitowi wyciągniętemu z gier wideo. Cytaty ze stylistyki charakterystycznej dla tych czasów przewijają się zresztą co i rusz przez wszystkie piosenki. Swoje piętno na brzmieniu odcisnął chociażby popularny wtedy bubblegum pop, którego królową była oczywiście Britney Spears. Charli nie ukrywa swojego upodobania nie tylko do tej popowej księżniczki, ale idzie nawet dalej, przyznając się do obsesji na punkcie gwiazdeczek Disneya. Ale to nie koniec inspiracji. Wychwycić można też nawiązania do girlsbandów, na czele ze Spice Girls, przejawiające się np. przez nibyra-
powane wstawki w „What I Like”. Wokalnie Charli XCX bardzo przypomina Marinę and the Diamonds, co chyba najlepiej słychać w „Set Me Free”. Zresztą panie nagrały razem utwór „Just Desserts”, jednak ostatecznie nie został on wydany na płycie żadnej z nich. Nie obyło się jednak bez minusów. „Black Roses” i „What I Like” zdają się nawiązywać do elektronicznych zabaw Crystal Castles, ale wyraźnie brakuje im energii. Szczególnie druga z wymienionych piosenek wydaje się nieźle rozwijać tylko po to, by drastycznie wyhamować i stracić większość potencjału. Nużąca jest też objętość materiału. 13 utworów to liczba przeciętna, wcale nie duża, ale cały materiał jest przytłaczający i raczej ciężkostrawny. Trzeba się mocno zaprzeć, żeby wytrwać do końca bez przełączania do co lepszych i łatwiej wpadających w ucho kawałków. Im dalej w las, tym gorzej. Pomimo swoistej oryginalności i dużego potencjału drzemiącego w „True Romance”, album trzeba aplikować w małych dawkach. Niemniej warto mieć Charli XCX na oku, bo dziewczyna może nas jeszcze zaskoczyć swoimi pomysłami. Tych jej nie brakuje. 6.Demi Lovato – „Demi” Demi Lovato przybywa do nas z czwartym albumem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziewczyna ma zaledwie 20 lat. Taki wynik jest nie lada osiągnięciem, w końcu większość osób w jej wieku (a ilu starszych!) nie osiągnęła aż tyle w tak krótkim czasie. A do tego trzeba dołożyć jeszcze jeden fakt – zdążyła być także jurorką w drugim sezonie amerykańskiej wersji X Factora. Niestety, sława i sukces w tak młodym wieku wiąże się też z problemami. Można, jak Justin Bieber uważać się za Kurta Cobaina swoich czasów (sic!), można też przeżyć załamanie nerwowe. I to właśnie spotkało dwa lata temu młodą artystkę. I chociaż już poprzedni album, „Unbroken”, wydany został po okresie leczenia, to dopiero „Demi” wydaje się być albumem „po”. Po chorobie, po dwudziestce, po X Factorze. Te wszystkie wyżej wymienione fakty sprawiają, że nowa płyta stanowi też nowy rozdział w karierze Demi. Doświadczenie, jakie zdobyła w pracy z młodymi-zdolnymi, a także trudne przeżycia i powrót do życia publicznego, z pewnością odbi-
68
ły się na procesie twórczym. Już sam tytuł można rozumieć jako swoisty nowy początek. Muzycznie już tak świeżo i odmiennie nie jest. Nowa płyta to po prostu standardowy zestaw popowych piosenek. Większość mimo wszystko nawiązuje do tego, co znamy zarówno z dokonań samej Lovato, jak i innych dzieci Disneya, a więc melodyjny pop okraszony gitarami, który młodzi słuchacze mogą naiwnie wziąć za rocka. Jednak z pewnością nie są to złe piosenki. Część z nich to energiczne, porywające i mocniejsze kawałki w stylu singlowego „Heart Attack”, które nie tylko mogą łatwo wpaść w ucho, ale także niosą jakąś treść. Umówmy się, nie głęboką, ale kto spodziewa się głębi w komercyjnym produkcie. Niemniej znajdą się tacy, którzy się utożsamią. Druga część zestawu to nastrojowe i wcale niegłupie ballady, z których w szczególności polecić można „Warrior” – następcę „Skyscraper” z poprzedniej płyty – który to utwór opowiada właśnie o personalnych problemach. Nie brakuje też swoistych eksperymentów z brzmieniem, głównie kierujących się w stronę dance-popu, z których najbardziej wyróżnia się „Neon Lights”, nawiązując do modnych obecnie dokonań Calvina Harrisa i jemu podobnych. Na uwagę zasługuje jeszcze „Really Don’t Care” z udziałem brytyjskiej wokalistki Cher Lloyd, wywodzącej się z X Factora, a obecnie usiłującej podbić Stany Zjednoczone. „Demi” to warta uwagi propozycja dla fanów mainstreamowego popu. Demi Lovato udowadnia tym albumem, że nie jest tylko zwykłym dzieckiem Disneya, które po osiągnięciu dorosłości straci zupełnie pomysł na siebie i rozmyje się w oceanie celebryctwa. To stało się m.in. z Hilary Duff, nie wiadomo, jak poradzi sobie Miley Cyrus, zobaczymy wkrótce, na co stać właśnie Demi. Na najnowszej płycie potencjał jest, więc uśpione obecnie artystki takie jak Katy Perry czy Rihanna mogą wkrótce mieć nie lada konkurencję. Choć płytą tą Demi nie wskakuje na razie do czołówki światowej sławy piosenkarek, to z pewnością udaje jej się wspiąć stopień wyżej po szczeblach kariery. Artystycznie osiągnęła sporo, a nowo zdobyta (dzięki X Factorowi) rzesza fanów powinna pomóc rozpropagowaniu tych osiągnięć. 7.Ewelina Lisowska – „Aero-Plan”
Ludzie związani z różnego rodzaju talent shows nie mają w naszym kraju łatwo. Przede wszystkim wielu kojarzą się z bylejakością. Po części nie ma się co dziwić – w końcu pierwsze osoby, które wyszły z „Idola”, muzyką nie powaliły. Wystarczy sobie przypomnieć piosenkę o jajecznicy Ali Janosz i częstochowskie rymy Szymona Wydry. Trzeba też uporać się z niechęcią naszego malutkiego szołbizu, który najchętniej młodych zdolnych utopiłby w łyżce wody. Dla wielu muzyków osoby z talent show nie są warte nawet spojrzenia, bo nie doszły do sukcesu własna pracą, a wypromowała ich telewizja. John Porter otwarcie stwierdził, że nie zamierza z takimi ludźmi współpracować. Wystarczy też przypomnieć sobie, ile czasu zajęło Monice Brodce, Tomkowi Makowieckiemu czy Ani Dąbrowskiej udowodnienie, że są zdolni do zrobienia czegoś wartościowego. Jest jeszcze inny problem: w programie często trzeba śpiewać covery. I choć można to robić perfekcyjnie, to po wszystkim trzeba mieć jeszcze jakiś repertuar. Osobowość opcjonalnie też by się przydała. Choć tu znów wpierdzielają się jeszcze stacje radiowe i telewizyjne, które wmawiają nam, że bylejakość jest dobra i nie puszczają tych, którzy rzeczywiście maja coś do zaoferowania Kiedy w radiu pojawił się „Nieodporny rozum”, można było się obawiać, że mamy do czynienia z ofiarą talent show. Ewelina, która w programie prezentowała się obiecująco, dając nam nadzieję na dobrą, rockowa wokalistkę, nagrała kawałek popowy. Wypadła w nim świetnie, udowadniając swoje możliwości wokalne, prześlizgując się między stylami (raz rockowo, raz niemal rapując), ale wciąż to był pop. Dobry pop, ale pop. Dlatego można było się obawiać, co dostaniemy na pierwszym pełnym albumie Eweliny. Okazuje się, że obawy były kompletnie nieuzasadnione. Kto spodziewał się typowego popu, jaki dostaliśmy w singlach, będzie zaskoczony. Ale nie zawiedziony. Okazuje się, że wypuszczone do radia single miały przede wszystkim zdobyć słuchaczy i zainteresować sama artystką. Bo to, co dostajemy na debiucie, jest znacznie inne. „Aero-plan” to płyta pop-rockowa, nawet mnie pop, a bardziej rockowa. Już pierwsze przesłuchanie co bardziej wiekowym (czyli ponaddwudziestoparoletnim) słuchaczom
przypomni dokonania początków Virgin. Jest bardzo spójnie, większość kawałków to właśnie takie virginowe produkcje z mocnymi gitarami. A może nawet jest jeszcze jeden krążek, który jeszcze bardziej kojarzy się z debiutem Lisowskiej. Mianowicie – „Extremalnie” Magdy Femme. Jeśli ktoś pamięta takie wydawnictwo, będzie najlepiej wiedział, czego się po „Aero-planie” spodziewać”. Trzeba pamiętać, że Ewelina zaczynała w metalowym zespole Nurth, o czym świadczy zarówno brzmienie piosenek, jak i sam głos wokalistki – mocny i drapieżny. Jednak jeśli trzeba, może być tez lirycznie, jak w rockowej balladzie „Zakazani”, która swobodnie mogłaby pojawić się w repertuarze Dody. Poza zabawami z rockiem pojawiają się też próby otwarcia na najnowsze trendy, czyli dubstepowy „Aero-plan II”, chyba najoryginalniejszy utwór na płycie, a na pewno z jednym z lepszych tekstów. A co do tekstów – większość z nich zdradza też na dawną styczność Lisowskiej z mocnym brzmieniem, gdyż zastosowane tam pomysły charakterystyczne są np. dla metalu (szczególnie piosenka „Aero-plan”). Jeśli czegoś brakuje, to utworów bardziej przebojowych, bez których dalsza promocja może leżeć. Ale mimo to Ewelina Lisowska może być nadzieją polskiej muzyki, nową Dodą, nową Kasią Kowalską, która uratuje rzesze młodych dusz przed utonięciem w muzycznej papce, jaką katują nas media. 5.
6.
7.
69
70