[2] Black Wall Magazine

Page 1

1


2


BLACK WALL MAGAZINE SPIS TREŚCI >> recenzje płyt

s. 4

BARTOSZ ZASIECZNY

>> Jezus Maria Peszek

s .9

BARTOSZ ZASIECZNY

>> wywiad z zespołem Coffeina

s. 12

KAMIL RODZIEWICZ

>> Henri de Toulouse-Lautrec

Black Wall Magazine miesięcznik kulturalny, w którym ukazywać się będą barwne, kontrowersyjne, zajmujące artykuły i wywiady poświęcone muzyce, modzie, filmowi i przede wszystkim życiu. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

s. 20

KINGA DZIADOSZ

>> „Mokotowska ulicą paradoksów”

s. 25

OLGA CZYŻYKIEWICZ

>> „Ja uwielbiam ją ona tańczy dla mnie”

s. 27

KINGA DZIADOSZ

>> Mała czarna czy sweter z reniferem

s. 30

IGA RANOSZEK

>> Kitch for Bicz – wywiad

s. 32

KAMIL RODZIEWICZ

>> „Elegancja nie polega na włożeniu nowej sukni”

Redaktor naczelny

s. 38

CLAUDIA KARWACKA

>> Słabi piłkarze czy nowy lifestyl?

s. 41

KRZYSZTOF UFLAND

>> Poradniki – biblią młodej mamy?

s. 43

MONIKA SZODA

OKŁADKA

>> Babcia w habicie

Projekt: Dominik Kondziołka Photographer: Anna Powierża Model: Adrian Kowalski Make-up&Stylist: Karolina Trębacz Production: Marta Pawlak / Verre Studio

s. 46

KAROLINA GRZELAK

>> Wiersze

s. 48/49

J. PENDZIWIATER I E. SŁAWIŃSKI

>> A bad dream DOMINIK KONDZIOŁKA

3

s. 50


4


ŻYCIE JEST W PORZĄDKU

Do twórczości Ani Wyszkoni wiele osób może mieć sentyment. W końcu to jej głos towarzyszył melancholijnym, depresyjnym tekstom Łez (z resztą jej autorstwa), którymi fascynacja przypadała na nasze lata gimnazjalnolicealne, pełne złamanych serc, bólu istnienia i stanowiła niezłe preludium do wysypu dzieci-emo. Jakkolwiek nie patrzeć, często były to naprawdę dobre teksty. Jeszcze przed odejściem (właściwie wywaleniem) z zespołu, Ania postawiła na bardziej osobistą i kobiecą lirykę, a przy pierwszej solowej płycie całkiem pozbyła się resztek spowijającego ją cienia. Niestety, pojawiała się też na różnych poślednich imprezach i zaczęła kojarzyć się raczej z mainstreamową miałkością komercyjnych stacji radiowych i telewizji Viva. Druga płyta na tym tle wypada znacznie lepiej. Ponownie producentem został Bogdan Kondracki, odpowiedzialny za brzmienie Karoliny Kozak i Ani Dąbrowskiej. Z resztą obie panie miały swój „tekściarski” wkład przy tworzeniu płyty (odpowiednio „Mapa naszych zdjęć” i „Powietrze”). To jeszcze nie koniec znanych nazwisk, które pojawiają się na „liście płac”, bo swój wkład wnieśli także Robert Gawliński i Mikis Cupas. Choć tak naprawdę

największą inspiracją dla Ani Wyszkoni była przyjaźń z Markiem Jackowskim, który napisał muzykę do singlowego „Zapytaj mnie o to kochany”. Piosenka z tekstem Kory, gitarą Jackowskiego i charakterystycznym brzmieniem organów Hammonda sprawia wrażenie nowej kompozycji Maanamu. OK, wokal inny, ale też można mieć doń sentyment. Ale to nie koniec reminiscencji. „Chcę oddychać” brzmi jak żywcem wyjęte z płyty Łez „Historie, których nie było”, „Dźwięki nocy” i „Moje miasto śpi” z gościnnym udziałem Antoniego Gralaka na trąbce brzmią, jak wyjęte ze starych, lepszych czasów polskiej muzyki. Jest dojrzalej, pewniej, kobieco. Może, Ania nie należy jeszcze do artystycznej czołówki polskiej piosenki i ma jeszcze sporo do zrobienia, ale zmierza w dobrym kierunku. Atutem bez wątpienia jest popularność – dzięki niej dobra muzyka trafi pod strzechy i może trochę wpłynie na przeciętne gusta słuchaczy. Do tego „Życie jest w porządku” wyróżnia się swoim konsekwentnym brzmieniem na tle miałkiej papki, armii atakujących nas zewsząd klonów.

DO RYCERZY, DO SZLACHTY, DO MIESZCZAN

Zespół, którego nikomu przedstawiać nie trzeba (jeśli

5

trzeba, niech się nie przyznaje). W ich przypadku zawsze wiadomo, że bez względu na to, co przygotują, będzie dobre. „Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan” to swoisty jubileusz, dziesiąta płyta w karierze. Muzycy są jednak dalecy od jakichkolwiek podsumowań, czy powrotów do korzeni. Z rockowej stylistyki wyszli dawno i kontynuują drogę, jaką wyznaczyli na „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”. Jeszcze nie zdążyliśmy pozbierać się po głośnym powrocie Marii Peszek, która swoją metoda promocji skupiła na sobie całą uwagę mediów. Dzięki temu nowy album Heya, który pojawił się z nikąd, niosąc ogromne pokłady pozytywnej energii, dał jednoznacznie do zrozumienia, że jeszcze nie czas na ogłaszanie najlepszej płyty roku. Tytułowy singiel tylko rozpala pragnienie, by dostać więcej. Już otwierająca „Wieliczka” nie jest tym, czym z początku się wydaje. Akustyczny wstępniak kojarzy się z twórczością amerykańskich singer-songwriterów i brzmi wręcz dreampopowo z rozmytym wokalem, zaskakując w połowie niespodziewanym atakiem elektroniki. Każdy kolejny kawałek jest w tym względzie podobny – nigdy do końca nie wiemy, czego się po nim spodziewać i dokąd zaprowadzi nas potok dźwięków. Do tego oczywiście jak zawsze bezbłędne teksty Nosowskiej, która po raz kolejny udowadnia, że w kwestii lirycznej właściwie nie ma sobie równych na polskiej scenie muzycznej. Wystarczy przytoczyć chociażby „Wodę”, pisaną z punktu widzenia… no właśnie wody. Nigdy byśmy się nie spodziewali, że może mieć tyle do powiedzenia. Opisywanie każdego kawałka po


kolei nie ma sensu, gdyż każdy jest perełką samą w sobie, tworząc jednocześnie spójną całość. Tego albumu trzeba po prostu samemu posłuchać. Jeśli jeszcze trzeba o czymś powiedzieć, to na szczególną uwagę zasługuje zamykający album utwór „Z przyczyn technicznych” z gościnnym udziałem Gaby Kulki i tekstem jej autorstwa. To ona gra w tej piosence pierwsze skrzypce i całkowicie spełnia swoje zadanie, zestrajając się z zespołem i samą Nosowską tak doskonale, że chce się gwałcić płytę w odtwarzaczu raz po raz. Hey udowadnia, że jest najlepszym polskim zespołem rockowym, który przeciwstawia się narzuconemu przez starszaków wzorcowi zżerania własnego ogona i wciąż pędzi do przodu, zaskakując nas kolejnymi muzycznymi wyborami z jednej strony, a konsekwencją ich dokonywaniu z drugiej.

RÓWNONOC. SŁOWIAŃSKA DUSZA

Płyta, jakiej jeszcze nie było. Po raz pierwszy w Polsce ktoś zdecydował się połączyć hip-hop – nowoczesną, miejską muzykę, która przekroczyła granice – z folkiem. I to nie byle jakim, bo naszym, polskim, słowiańskim. Śmiały pomysł, bo rzadko przypomina się nam o naszych korzeniach. Nie wspominając o przaśnym wysypie folkowych zespołów z początku dziesięciolecia, co i tak skończyło się

modą na góralszczyznę, jakby było to jedyne dźwiękowe dobro tradycyjne. To, co zachwyca, to lista gości, którzy wnieśli swój wkład w ten album. Donatan ściągnął tu największe gwiazdy polskiego hip-hopu, jak np. Trzeci Wymiar, Pezet, Sokół, Borixon, czy Tede. Jednak najważniejszym gościem jest zespół Percival, odpowiedzialny właśnie za stronę folkową przedsięwzięcia, tj. ludowy śpiew dziewcząt i brzmienie dawno używanych i zapomnianych instrumentów (lira bizantyjska, czy gęśle dla przykładu). Wszystko to sprawnie połączone z słusznymi bitami najwyższych lotów. Niestety, projekt udał się, ale tylko połowicznie. No, może w dwóch trzecich. Plus za sam pomysł, bo z jednej strony nie doceniamy swojego dziedzictwa, z drugiej inni Słowianie od dawna uważają, że utraciliśmy swoją tożsamość. Kolejny plus to brzmienie, jakie udało się uzyskać, czyli mariaż nowoczesności z nazwijmy to, dawnością. Największym minusem są nawijki zaproszonych gości. O ile ich wykonaniu technicznie nie da się nic zarzucić, o tyle merytorycznie są słabe, sztampowe i stereotypowe. O ile Jarecki i BRK w „Pij wódkę” spoglądają na nasze przywary jeszcze z jakimś przymrużeniem oka, o tyle wielu widzi w popijaniu i lenistwie kwintesencję „tradycji”, czego przykładem będzie chociażby „Nie lubimy robić” z Borixonem i Kajmanem. Oczywiście, że swoje za uszami mamy, ale warto byłoby się pochwalić tym, co rzeczywiście jest tej pochwały godne. Na tym tle najlepiej wypada Trzeci Wymiar w kawałku „Z dziadapradziada”, przerabiający w ponad czterominutowym kawałku więcej, niż gimnazjalista przez trzy lata nauki

6

historii. Ale najważniejsze, że taki projekt w ogóle został zrealizowany. I sprawdził się, o czym przypomina platynowa płyta.

WILK

Nie da się ukryć, że odbiór pierwszego albumu mógł być nieco mieszany, że mamy do czynienia z jednorazowym projektem. Niezłym, oczywiście, pełnym dobrego, garażowego rocka, ale jednak stanowiącym jakby artystyczny kaprys braci Waglewskich, kojarzonych do tej pory przecież z zupełnie inną stylistyką. Ot, taka odskocznia. Drugi album jest dowodem na to, jak bardzo mylne mogło być to myślenie. Trio udowadnia, że mają swój pomysł na rocka i konsekwentnie swoją wizję realizują. Słyszalne są tu odwołania do White Stripes, Black Sabbath, stylistyki lat 90., a także pewnej dozy rockabilly, nawiązań do korzeni amerykańskiego rocka, czy bluesa, ale w bardziej mrocznej, brudnej, surowej stylistyce. Najciekawszą propozycją jest „Prosto w ogień”, w którym słychać inspirację bigbitem, a do gościnnego występu zaproszono Izabelę SkrybantDziewiątkowską z zupełnie odmiennego stylistycznie Tercetu Egzotycznego, która świetnie zgrała się wokalnie z Fiszem, w wyniku czego, otrzymaliśmy zaskakujący, a jednocześnie najciekawszy duet tego roku. Jest to porządny i spójny rockowy


album, na którym trudno znaleźć jakieś słabe elementy. Okazuje się, że to, co mogło być tylko efemerydą, wyrasta na jeden z lepszych i godnych dalszej uwagi polskich zespołów rockowych. Być może nawet staną się rodzimym odpowiednikiem „The Black Keys”, o ironio, założonym przez hiphopowców.

UNAPOLOGETIC

Zanim zacznie się mówić cokolwiek na temat samej muzyki warto zauważyć jedno. Rihanna to na pewno nie artystka, ani nie piosenkarka, Rihanna to produkt. Ona daje twarz i głos, resztę wypełnia ogromny sztab producentów, songwriterów i DJ-ów. Dlatego mówiąc o tym, że Rihanna coś nagrała, czy wydała, trzeba gdzieś z tyłu głowy mieć w pamięci, że „Rihanna” to tylko szyld ogromnego przedsięwzięcia. Jakkolwiek nie patrzeć, ma niesamowite tempo. Od 2009 roku nieprzerwanie, raz w rok wydaje nową płytę. Jeszcze nie zdążymy osłuchać się z singlami z poprzedniej płyty, a tu nagle pojawia się następna. Od 5 lat też nieodmiennie utrzymuje się na szczycie Lawirując między zmieniającymi się modami, sprawia wrażenie, że to ona wyznacza trendy. Wystarczy spojrzeć na współpracowników: Timbaland, David Guetta, czy Calvin Harris. Ostatnio światu spodobała się Sia Furler – i już ląduje jako autorka pierwszego singla. Problem z tak długą i nieprzerwaną

obecnością jest taki, że artysta w końcu zacznie się wypalać, a publiczność może się zmęczyć. „Unapologetic” wydaje się wskazywać, że pomysły na Rihannę powoli się kończą. O ile na poprzednich płytach można było znaleźć potencjalne hity, o tyle na tym albumie trudno znaleźć coś, co na dłużej wgryzie się w pamięć. Nawet singlowe „Diamonds” potrzebowało kilku odsłuchań. Trochę lepiej sytuacja ma się z zapowiedzianym jako drugi singiel „Stay”. Może sprawdziłoby się „Right Now” z udziałem Davida Guetty, ale dubstep w jego wykonaniu nie należy do najlepszych. „Nobody’s Business” z Chrisem Brownem brzmi jak wyciągnięte z lat 80., ale kompletnie nie pasuje do Rihanny. Jej muzyka jest jak wirus – łatwo się nią zarazić. Problem w tym, że im częściej mamy kontakt z zarazkiem, tym coraz bardziej się uodporniamy. Wydaje się, że nadszedł czas, żeby przemyśleć trochę pomysł na Rihannę. Choć nowa płyta znów jest hitem, a dziewczyna z Barbadosu dogoniła w Wielkiej Brytanii Madonnę, ewidentnie widać, że coś powoli się załamuje. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Różni artyści po porażkach wracali jeszcze silniejsi, albo nie wracali wcale.

GIRL ON FIRE

Po trzyletniej przerwie i zmianach w życiu osobistym Alicia wraca do gry. Jej karie-

7

ra przebiega dość sinusoidalnie. Głośny debiut z „Songs in A Minor”, potem idący w te same ślady „The Diary of Alicia Keys”, chwila przerwy, po której dostajemy bardzo dobry, nieco odmienny krążek „As I Am”, po nim zaś trochę jakby niedostrzeżony, popowy „The Elements od Freedom”. Po kolejnej przerwie powinniśmy, więc dostać kolejny, lepszy album z odświeżoną wizją muzyki. Niestety, matematyczne spojrzenie na świat nie zawsze się sprawdza. Tak jest i w tym przypadku. Po pierwsze, tytuł płyty to „Girl on Fire”, tak samo, jak i singla, który w wersji z gościnnym udziałem Nicki Minaj ma nawet podtytuł „Inferno Version”. O ironio, ognia nie ma ani na płycie, ani na singlu, nie mówiąc już o inferno. Singiel jest jakiś taki płaski, zupełnie nie porywa, a doklejony rap Nicki służy chyba tylko po to, żeby pochodząca z Trynidadu raperka mogła dołożyć kolejne ważne nazwisko do listy ficzeringów. Cóż, nie jest to po prostu najlepszy wybór na pierwszy singiel. Album nie jest zły, a już na pewno sam fakt, że nagrała go Alicia sprawia, że stoi o klasę wyżej od większości serwowanego nam miałkiego popu. Szkopuł w tym, że po prostu tytuł jest niedobrany, bo „Girl on Fire” to tak naprawdę najbardziej intymny album w karierze wokalistki. Świadczy o tym kolejna singlowa propozycja „Brand New Me”. Muzycznie przypomina trochę Whitney Houston, w warstwie tekstowej opowiada o zmianach, jakie przeszła Alicia przez ostatnie trzy lata. Duży wkład w kształt liryczny albumu wniosła rozchwytywana obecnie Emeli Sandé, która brała udział w pisaniu „Brand New Me”, „Not Even the King” oraz „101”, które są chyba najmocniejszymi punktami


albumu. Muzycznie natomiast jest bezpiecznie, typowo soulowo i r’n’b. Zbyt przewidywalnie, ale raczej nie jest to jakaś muzyczna wolta, której niektórzy się spodziewali. I dobrze, bo Alicia przyzwyczaiła nas już, że ma swoje klimaty, w których sprawdza się najlepiej.

THE ABBEY ROAD SESSIONS

były do muzyki rozrywkowej i nie zawsze pasują z nową aranżacją. Najmocniejsze momenty to „Where the Wild Roses Grow", ponowne spotkanie z Nickiem Cave'm, jeszcze lepsze i mroczniejsze, niż oryginał, oraz „Flower" jedyna nowa kompozycja, najbardziej intymna ze wszystkich, będąca ostatecznym rozliczeniem z chorobą i pożegnaniem z dzieckiem, którego artystka nigdy nie będzie już mogła urodzić. Trzeba przyznać, że ta płyta jest strzałem w dziesiątkę! Piosenkarka udowadnia, że w muzyce ma jeszcze dużo do powiedzenia zwłaszcza, kiedy Madonna trochę się gubi a młode następczynie depczą po piętach.

SAILING SOULS(S) Kylie, z okazji swojego 25lecia na scenie, zamiast spocząć na laurach, stara się dogodzić swoim fanom. Seria koncertów, składanka największych hitów, które teraz, jakby tego było mało, wydane zostają ponownie, nagrane całkowicie (włącznie z wokalami) od nowa z udziałem orkiestry symfonicznej! Ok, pomysł to nie nowy, w tym samym czasie wykorzystany już np. przez Tori Amos (na "Gold Dust"). Ale po Kylie, kojarzonej do tej pory ze słodkim, tanecznym i niewymagającym popem - zupełnie niespodziewany. Zamiast hołdować najnowszym zdobyczom technologii, ucieka się do tradycji. Pokazuje też, że dysponuje naprawdę niezły głosem, na co wcześniej nie zwracaliśmy większej uwagi, może nie o szerokiej skali, ale za to zdolnym do przekazywania dużego ładunku emocji. Dzięki temu na stare teksty rzuca nowe światło i wydobywa z nich głębię. Niestety, największym minusem jest to, że pisane one

Jhené Aiko to nazwisko nieznane, ale zdecydowanie warte uwagi. Zaczynała karierę, jako nastolatka w 2003 roku, ale przed wydaniem płyty wycofała się, by dokończyć edukację. Teraz przygotowuje powrót. Póki co, jest to wydawnictwo „Sailing Soul(s)”, które właściwie nie jest płytą, ale mixtape’m. Dlatego znajdujące się tu utwory, oscylujące w ramach r’n’b i hiphopu, pozbawione są jeszcze ostatecznej obróbki. Ale to właśnie surowe, mroczne, zimne, brzmienie jest tym, co przykuwa uwagę, nie pozwala się od dźwięków oderwać i nie pozostawia

8

obojętnym. W parze z nietypową urodą (Jhené ma zarówno afroamerykańskie, jak japońskie i indiańskie korzenie) łączy się delikatny, zmysłowy głos, doskonale oddający zawarte w tekstach emocje. A te są poruszające i osobiste. Typowo dla r’n’b i soulu opowiadają o uczuciach, miłości, także tej nieszczęśliwej, a także o takich przeżyciach, jak ciemne strony muzycznej kariery, wychowanie dziecka, czy wreszcie śmierć ukochanego brata. Wszystko brzmi wręcz synestetycznie, wydaje się, ze muzykę można poczuć. Imponujący są też goście, którzy pojawili się na wydawnictwie, m.in. Kanye West „sailing NOT selling”, Drake „July” czy, Kendrick Lamar „Growing apart too”. Mixtape dostępny jest do pobrania za darmo na stronie jheneaiko.com. Jeśli komuś zależy na dobrej, świeżej muzyce, warto się nim zainteresować. Być może wkrótce o Jhené Aiko usłyszymy więcej. Niedawno wydano tez pierwszy oficjalny singiel„3:16AM”, zapowiadający właściwą płytę „Souled Out”, przewidzianą na 2013 rok.

BARTOSZ ZASIECZNY


M

aria Peszek to jedna z najciekawszych osobowości polskiej sceny muzycznej, choć weszła na nią przekornie, tylnym wyjściem. „Miasto mania” początkowo mogła wydawać się tylko artystycznym kaprysem niepokornej aktorki, na dodatek córki znanego aktora (a wiadomo, że do dzieci artystów idących w ślady rodziców podchodzi się u nas z kilkukrotnie większym uprzedzeniem, bo przecież im było łatwiej!). Nie da się ukryć, że po części tym właśnie była, biorąc pod uwagę multimedialną formę związanych z nią koncertów. Do tego przewrotne, czasem absurdalne teksty, w których na pierwszy rzut ucha wydawałoby się, że ważniejszy jest rym niż sens, co prowadziło do powstania karkołomnych i zupełnie nieprzewidywalnych metafor. A wszystko w oprawie dźwięków spod znaku klanu Waglewskich (o! kolejne dzieciaki karmiące się pozycją ojca). Dla jednych szmira, chała, bezsens i w ogóle „za naszych czasów to była muzyka” – nic dziwnego, że zamiast wielkiej wytwórni to Kayah była na tyle odważna, by na ten projekt postawić. Innym twór ten przypadł do gustu

i przyniósł Marii platynową płytę, stając się początkiem transformacji aktorki z chętką na śpiewanie w piosenkarkę pełną gębą, udowadniając jednocześnie, że Polacy jednak potrafią słuchać i kolejne plastikowe klony nie są dla nich wystarczające.

Następnie mieliśmy jeszcze dopełniająca debiutancki album epkę „Siku”. Przy drugiej płycie „Maria awaria” Waglewskich wymieniono na będącego wtedy na fali Andrzeja Smolika. Z jednej strony jest to zaleta – można było iść po linii najmniejszego oporu i skopiować sprawdzone pomysł. Z drugiej jednak czegoś zabrakło, może nie tego się spodziewano. Stąd skrajne recenzje.

Nic, więc dziwnego, że po trzecim albumie obiecywano sobie wiele. Zwłaszcza, że kazano nam czekać na niego całe 4 lata. Przyznam szczerze, że zabierałem się do niego jak pies do jeża. Informacja o tym, że w ogóle będzie, przyjęto entuzjastycznie. Potem przyszedł czas na pierwszy singiel. No właśnie… Znów inaczej, znów zaskoczenie. Jest piosenkowo,

9


wręcz popowo, daleko od sztampy, ale znacznie przystępniej. Nawet tekst mniej pokręcony. Ale wydawało się, że będzie ciekawie i weselej, niż dotychczas. Poza tym „Padam” brzmi jak dopełnienie ewolucji od aktorki do piosenkarki.

wentylem bezpieczeństwa stał się sarkastyczny humor (jak przy kłótniach o trotyl czy Basen Narodowy). Wniosek nasuwa się jeden – wina leży po obu stronach. Z jednej strony jest to nasza polska mentalność, z drugiej wszechobecny ekshibicjonizm gwiazd z muzyką w tle (zamiast na pierwszym miejscu).

I niestety, potem dowiedzieliśmy się, że „piosenkarka” nie jest na drodze wspomnianych przemian wcale stadium ostatnim. Po nim następuje jeszcze „osoba promująca się skandalem zamiast walorami artystycznymi”, w skrócie „produkt”. Bez względu na to, jak strasznym doświadczeniem jest depresja, bo to nie ulega wątpliwości, jak i fakt, że trudne przeżycia psychiczne owocują często świetnymi osiągnięciami artystycznymi (co poeci, pisarze, malarze i ogólnie ludzi sztuki z sukcesem udowadniają od wieków), łażenie od gazety do gazety, zahaczając o radia i telewizje po drodze jest chwytem marketingowym na poziomie Britney Spears, czy Sugababes, a od nich Maria Peszek poziomem artystycznym odstaje… odstawała? Marketing jest bezwzględny, więc kiedy wydaje się nową płytę, trzeba być w mediach, żeby ludzie cię zauważyli. Problem polega na tym, żeby jednak sprzedać w pierwszej kolejności muzykę, a nie siebie. Gdyby kontekst, w jakim powstawały utwory, ujawniono już po wydaniu albumu, wyglądałoby to zupełnie inaczej. Tymczasem najpierw dostajemy wizyty w mediach, często szmatławych, a dopiero później płytę. Nic dziwnego, że wygląda to na trywialny sposób promocji zamiast rzeczywiście szczerego katharsis. W tym, co spotkało artystkę nie byłoby jeszcze nic złego, gdyby nie fakt, że przecież swoją depresję przeżywała w Bangkoku. Przeciętny Polak dałby wiele, żeby pocierpieć sobie na ciepłej plaży w hamaku, jednak często nie jest mu to dane. Wybierając sposób promocji „gwiazda ma w sobie coś z człowieka” trzeba bardzo uważać, zwłaszcza w naszym kraju, który tak bardzo lubi piętnować i krytykować. Ale z drugiej strony nie żyje się nam tu zbyt kolorowo (choć często lubimy przesadzać), nic dziwnego, że akcja promocyjna spotkała się z taką falą krytyki. Pół biedy, że zamiast obrzucania wyzwiskami, po raz kolejny

Kontekst socjologiczny jest kolorowym i ciekawym, ale jednak tylko tłem dla tego, czym tak naprawdę jest „Jezus Maria Peszek”. Medialny szum zagłuszył dźwięki, które na tym albumie się znalazły. Jest to moim zdaniem najlepszy album w karierze artystki. Znacznie bardziej przystępny muzycznie, szczególnie dla tych, którzy dotychczas podchodzili do jej twórczości sceptycznie. Momentami jest popowo „Padam”, to znów eklektyczna elektronika „Ludzi psów” styka się z mocniejszymi punkrockowymi klimatami „Nie ogarniam”, by znów połączyć się w jedno w „Sorry Polsko”. A jakby tego było mało, muzyczna huśtawka przerzuca nas w balladowe, choć wcale nie lekkie „Zejście awaryjne” i „Nie wiem czy chcę”. Jeśli chcemy się pobawić w symbolizm, to muzyczne rozchwianie może odpowiadać rozchwianiu emocjonalnemu samej twórczyni. To, co stanowi o klasie Marii, to jej teksty. Jak zwykle świetne, przewrotne i nie zawsze dosłowne. Opisują dwa światy – wewnętrzny i zewnętrzny. Introwertyczne wycieczki pojawiają się np. w „Pibloktoq” - („przez zjednoczone stany lękowe w śmierć zaprzężony ciągnie mnie wóz”), czy „Żwirze” – („tu jestem na dnie, tłukę głową o ścianę”), próbując wyrazić słowami to, co niewyrażalne – psychiczne zapasy z własną świadomością. Szczególnie przekrojowo problem ten opisuje „Nie ogarniam”, wskazując nie tylko na samopoczucie osoby zmagającej się z depresją („Taka ja jestem dziś zmęczona Tak mi dzisiaj bardzo źle”), ale też apel o pomoc ze strony drugiego człowieka. Co ważne, nie tylko przekaz, ale również zawarty w tekście tytuł płyty („Nie ogarniam, Jezus Maria,/Nie ogarniam, nie/Jezus Maria, Peszek!/Niepotrzebne skreślić!”) czyni tę piosenkę najważniejszą pozycją z całego albumu. Drugim wątkiem jest funkcjonowanie w społeczeństwie. I tu Maria Peszek jest głosem

10


ludzi swoich czasów. Kawałek „Sorry Polsko” mógłby być manifestem sporej grupy zwłaszcza młodych Polaków, zmęczonych maglowanymi na okrągło obowiązkami („płacę abonament/i za bilet płacę/chodzę na wybory/nie jeżdżę na gapę”) i wyświechtaną martyrologią, bardziej przystającą do czasów wojny niż pokoju. „Nie wiem czy chcę” przeciwstawia się oczekiwaniom społeczeństwa wobec kobiet, tradycyjnie widzianych w roli matek, natomiast „Pan nie jest moim pasterzem” udowadnia, że można być ateistą i też żyje się dobrze. Trochę obok tego wszystkiego dzieje się „Amy” – kawałek poświęcony Amy Winehouse. Nie tylko w bezpośredni sposób opisuje jej ostatnie chwile, nazywając ją wprost „smutną dziewczyną”, która „w oczach nosiła mroczne sekrety”, ale zawiera też turpistyczny opis jej martwego ciała („Amy padlina, Amy ściera ścierwo szmata”) leżącego w otoczeniu much i nieodłącznego koka. Przypadek Amy może stanowić swego rodzaju odniesienie do sytuacji, w jakiej znalazła się sama Maria. A gdyby ktoś nie załapał – fragment „za kreską kreska aż będę niebieska” to trawestacja tekstu Jonasza Kofty z piosenki Maryli Rodowicz „Do łezki łezka”. Jedno można stwierdzić na pewno. „Jezus Maria Peszek” to jeden z najważniejszych polskich albumów 2012 roku. Po pierwsze, że głośny i kontrowersyjny. Po drugie, że stanowi powrót świetnej artystki po skomplikowanych doświadczeniach osobistych. Po trzecie i najważniejsze wreszcie, to kawał dobrej roboty, niezłej muzyki i jak zawsze oryginalnych tekstów, bez względu na to, na ile szczerych, stanowi przemyślaną, zgraną całość, czego na naszym rynku stale potrzebujemy.

BARTOSZ ZASIECZNY 11


z zespołem Coffeina o płytach, muzyce, pasjach i seksie rozmawia Kamil Rodziewicz

Zdjęcie: Łukasz Dziewic 12


13


COFFEINA to porcja gitarowego i melodyjnego pop rocka. Nazwa zespołu idealnie komponuje się z muzyką, którą tworzą i grają chłopaki z Bochni i Świnoujścia. Zespół tworzy sześć osób, na czele z Adrianem, który do zespołu dołączył po kilku miesiącach jego działalności. Poza Adrianem w zespole grają Tomek, Piotrek, Rafał, Łukasz i Tomek. Gitarowe riffy i charyzmatyczny wokal Adriana Kowalskiego pobudza każdego słuchacza i daje niesamowitego powera

Kamil Rodziewicz: Zacznijmy od samego początku, kiedy nadeszła chwila, w której zdecydowaliście się na założenie zespołu? Od kogo wyszedł ten pomysł? Coffeina: W skrócie: teoria wielkiego wybuchu. Pewnego dnia coś wybuchło u naszego gitarzysty w piwnicy, okazało się, że to słoik z kiszoną kapustą, który wpadł do kubka z kawą, a jak wiadomo kawa zawiera Coffeinę … (śmiech) A tak na poważnie to z inicjatywy gitarzysty Tomka „Wszolisa” Wszołka. Czy od dzieciństwa Waszym marzeniem była scena i występy muzyczne, czy może jak większość chłopców chcieliście być strażakami, czy policjantami? Marzenia zawsze są weryfikowane wraz z upływem czasu. Jednak zdecydowana większość z Nas od dziecka chciała zajmować się muzyką. Aczkolwiek nasz basista – Tomek „Dioboł” Pulak chciał zostać owocem Jogobelli. Zrezygnował, gdy dowiedział się, że od jogurtów po pierwsze nie rośnie się, a po drugie – co doskonale widać – nie rosną włosy. (śmiech)

14


Sześciu wspaniałych, sześć różnych charakterów. Czy w tak dużej grupie, ciężko jest bronić swojego zdania? Często się kłócicie? Jeśli tak, to czy w ważnych sprawach potraficie pójść na kompromis? Kompromis to podstawa w takim dużym składzie. Każdy ma swoje upodobania, przyzwyczajenia, wady i zalety. Jak sam powiedziałeś, sześciu wspaniałych. (śmiech) Kłótnie są … konstruktywne, nie mamy „cichych dni”, ale cała reszta niech zostanie naszą słodką tajemnicą. Skąd pomysł na taką nazwę zespołu? Coffeina, kojarzy mi się z ładunkiem pozytywnej energii, czy chcieliście, żeby właśnie tak postrzegano Waszą muzykę - dającą porządnego energetycznego kopa? Dokładnie tak! Do opisania nazwy naszego zespołu użyłeś idealnych słów. Jesteśmy po to, żeby dawać pozytywną energię Wasza muzyka oscyluje na pograniczu popu oraz rock’a. W którym z tych gatunków czujecie się najlepiej? W obu gatunkach dobrze się odnajdujemy. Przychodząc na nasz koncert zaspokoimy słuchaczy obu gatunków. W jaki sposób odbywa się proces komponowania utworów? I kolejne pytanie: Gdzie odbywają się Wasze próby? Warszawa Bochnia, to jednak duża odległość. Jak godzicie pozamuzyczne obowiązki z próbami? Kawałki generalnie powstają na próbach, każdy na próbę przynosi swój pomysł, zajawkę i tak tworzymy nasze utwory. Wiadomo, wszystko wcześniej pojawia się w naszych głowach w najmniej oczekiwanych momentach. Np. podczas jazdy metrem, autem albo w pracy. Próby natomiast są dwa razy w tygodniu. Dojeżdżającą osobą jest nasz fenomenalny Adi. Jeśli się chce, to wszystko da się pogodzić. Jesteśmy na to najlepszym, żywym i

Zdjęcia: Anna Powierża Model: Adrian Kowalski Make-up&Stylist: Karolina Trębacz Production: Marta Pawlak/Verre Studio

15


śpiewającym wręcz dowodem. (śmiech) Jakie są Wasze muzyczne znaki szczególne? Jak wiadomo, żeby zaistnieć trzeba być oryginalnym, nietuzinkowym. Czym wyróżniacie się na tle innych polskich zespołów? Każdy z osobna sprawia, że wyróżnia się całość. Całość jest zaś tak złożona, że widać w niej każdego z osobna. Enigmatycznie, wiemy – ale niech to będzie zachętą do pojawienia się na naszym koncercie i przekonania się na własne oczy i uszy, co wyróżnia Coffeinę na tle innych polskich zespołów. Na swoim koncie macie dwa single: "W deszczu gwiazd" i "Nie zostawiaj mnie", czy macie w planach nakręcenie teledysku? Plany mamy baaardzo duże! Jesteśmy młodym zespołem na polskiej mapie show biznesu, dlatego też brak sponsorów i fundusze nieco nas przyblokowały… póki, co musicie zadowolić się samą muzyką, aczkolwiek w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, być może Mikołaj przyniesie do obejrzenia coś ciekawego z naszym udziałem, póki co cicho sza. Single, singlami, teledyski, teledyskami, ale kiedy ukaże się Wasz debiutancki album? Mamy wielką nadzieję, że wraz z nowym rokiem 2013 urodzi się nasz debiutanci krążek, który pokryje się platyną i zgarnie wszelkie przyznawane nagrody. (śmiech) I na pewno tak będzie. (śmiech) Większość polskich muzyków zapytanych o teksty piosenek mówi, że często są to ich osobiste przeżycia i w dużej mierze utożsamiają się z nimi. Czy w przypadku zespołu Coffeina też tak jest? Czy teksty pisane są w oparciu o fakty z życia wzięte?

16


Dokładnie! Są to same fakty. Każdy tekst kryje miłosną historię każdego z nas.

"bywanie na salonach" stanie się najważniejsze?

Zagraliście już kilka koncertów, czy jest wśród nich taki, który wspominacie najlepiej? Czy kiedykolwiek podczas koncertu zostaliście obrzuceniu przysłowiowym "pomidorem"?

Celebryci byli i będą. My jesteśmy muzykami i nimi mimo wszystko zostaniemy. Będziemy starali się za wszelką cenę bronić się muzyką a nie skandalami i bywaniem na „Premierach nowych majtek”.

Koncert w Borku. Fenomen! Bisowaliśmy pięć razy. Publiczność nas dosłownie pochłonęła, wchłonęła i nie chciała wypuścić. Patrząc z perspektywy czasu, to na każdym koncercie, który graliśmy nie było na widowni osoby, która razem z Nami nie bawiłaby się świetnie. Jak na razie „pomidorów” nie zasmakowaliśmy.

Macie jakieś pozamuzyczne pasje? Gdyby nie muzyka, czym byście się zajmowali? Modą - jeśli chodzi o Adiego. Demol nauczałby młode pokolenia Polaków języka angielskiego. Skoku zaś wprowadzałby ów pokolenia w świat seksu, gdyż niedługo zostanie seksuologiem. Dioboł – jak już mówiliśmy – zostałby owocem Jogobelli. Duszek straszyłby na zamku w Wiśniczu, uderzając we wszystkie talerze w kuchni. A Wszolis … Hmmm … Wszolis grałby nadal na gitarze.

Jakie to uczucie, kiedy możecie usłyszeć swoją muzykę w radiu? Czysty SEKS: Spełnienie Euforia Kocioł Sukces.

Na zakończenie chciałbym zapytać o Wasze plany na najbliższy czas?

Bardzo ciekawa odpowiedź. Zastanówcie się nad takim tytułem Waszej debiutantki.

Koncerty - to podstawa. W ten właśnie sposób zdobywamy coraz większą, oddaną i wierną publikę oraz oczywiście Płyta.

Przemyślimy sprawę. (śmiech) Pamiętajcie, że te słowa padły właśnie u Nas w Black Wall Magazine.

Tego oczywiście Wam życzę i mam nadzieję, że rok 2013 przyniesie upragnioną płytę.

Ok, co sądzicie o celebrytach? Nie boicie się, że muzyka, zejdzie na dalszy plan, a

Dziękuję za rozmowę.

17


życzy

18


Coffeina

19


20


Henri de Toulouse-Lautrec

K

iedy Henri (lub jak wolała jego matka – Henry) Marie Raymond de ToulouseLautrec-Montfa przychodził na świat o świcie 24 listopada 1864 roku, jako pierworodny syn Alphonse’a de ToulouseLautrec i Adèle Zoé Marie Marquette Tapié de Céleyran. Wszystko wskazywało na to, że pochodzenie, majątek oraz kochająca rodzina zagwarantują mu świetlaną przyszłość. Po śmierci ojca miał odziedziczyć nie tylko tytuł hrabiego Tuluzy, Lautrec i Montfa, ale również stać się głową jednej z najpotężniejszych i najbogatszych rodzin ówczesnej Francji. Chociaż jego rodzice byli ciotecznym rodzeństwem i zdawano sobie sprawę z zagrożeń, jakie niesie za sobą endogamia, pokusa spłodzenia dziedzica tytułu oraz utrzymania majątku wewnątrz rodziny okazała się zbyt silna do przezwyciężenia. Do pewnego momentu wszystko szło dobrze, Henry mimo tego, że nie

był dorodnym dzieckiem i często się przeziębiał, nie zdradzał oznak żadnych poważniejszych chorób. Z wiekiem zaczęły się u niego ujawniać pierwsze oznaki wywołanej prawdopodobnie mutacją genetyczną choroby, jednak w tamtych czasach preferowano myślenie, że migrenę wywołuje nadmierne zdenerwowanie na służącą, która nie starła kurzu z kominka, niż zgłoszenie się do lekarza. Zresztą specjalnością ówczesnych medyków było przepisywanie na większość dolegliwości końskich dawek chininy i zalecanie kąpieli w leczniczych źródłach rozsianych po całej Francji. Adèle sumiennie i z uporem maniaka jeździła z Henrykiem do kolejnych uzdrowisk, skusiła się nawet by oddać syna na trwającą prawie dwa lata kurację do pseudolekarzaszarlatana. Mimo to okazało się, że wszelkie działania spełzają na niczym wobec tajemniczej choroby wicehrabiego.

21


których piątka cierpiała na wszelkiego rodzaju odmiany deformacji i karłowatości.

Ostatecznym ciosem okazały się jednak dwa wypadki, następujące w rok po sobie, których skutkiem było złamanie najpierw lewej, później prawej kości udowej. Dla czternastoletniego młodego chłopca tego typu urazy teoretycznie nie są groźne, niemniej w przypadku Henry’ego zaważyły na jego przyszłości. Mimo prawidłowego złożenia obu złamań i cudownych wód z dodatkiem arszeniku, kości nie tylko nie zrastały się, ale nie chciały rosnąć w ogóle. W efekcie, zawsze niewielkiego wzrostu, po osiągnięciu dojrzałości mierzył jedynie 1,5 m. Choroba nie została zdiagnozowana do dzisiaj, chociaż w 1962 roku dwaj francuscy lekarze pokusili się o nazwanie pewnego rodzaju nanosomii (karłowatości) chorobą Toulouse-Lautreca. Jednak były to zbyt daleko wysunięte wnioski, oparte głównie na analizie autokarykatur malarza. Obecnie badacze uważają, że Lautrec cierpiał na swoistą skazę genetyczną, wywołaną przez bardzo bliskie pokrewieństwo rodziców, charakteryzującą się zahamowaniem rozwoju zakończeń kości, co uniemożliwiło ich normalny wzrost, a także sprawiało ból, deformacje oraz słabość układu szkieletowego. Mimo oczywistego cierpienia Henry’ego może jednak dobrze się stało, w przeciwnym razie spory kawałek historii sztuki straciłby niezwykle barwną osobowość i utalentowanego twórcę. Jest praktycznie pewne, że gdyby nie kalectwo i problemy z poruszaniem się, jakie były następstwem choroby, Henry zostałby buńczucznym, nieodpowiedzialnym i zadufanym w sobie hrabią, którego jedyną rozrywką byłoby jeżdżenie od majątku do majątku, polowanie oraz „bywanie”. Niby nie różni się to wiele od celebryckiego życia współczesnych wyższych sfer i przedstawicieli szołbizu, ale jednak w odniesieniu do Henryka drażni. Co ciekawe, Lautrecowie okazali się na tyle pazerni (z pewnością nie odznaczali się umiejętnością wyciągania wniosków z cudzych błędów), że powtórzyli numer z małżeństwem między kuzynostwem. Brat Adele – Amédée i jedyna siostra Alphonse’a – Alix nie tylko postanowili się pobrać, ale również w przypływie bezbrzeżnej namiętności spłodzili czternaścioro dzieci, z

Żeby w pełni zrozumieć niezwykłość osobowości Henry’ego, z pewnością należałoby przeczytać kilka biografii, a w szczególności tę opartą na korespondencji rodziny ToulouseLautrec. Zdaję sobie sprawę, że nie każdego zafascynuje historia życia karłowatego, schorowanego malarzo – litografo - rysowniko plakacisto-ilustratora, którego nazwiska pewnie nie jesteście w stanie wymówić, więc powiem tylko tyle: był absolutnie fenomenalny. Tak, zgadza się, wszelkie źródła i przekazy donoszą jednogłośnie, że po osiągnięciu dojrzałości jego wygląd wprost odpychał. Lautrec był zdecydowanie zbyt niski, krępy, miał krótkie i grube nogi a tułów nieproporcjonalnie rozwinięty w stosunku do reszty ciała. Podobno posiadał wielki, kartoflany nos, z ogromnymi „ziejącymi” dziurkami, wydęte, mięsiste wargi wyłaniające się z kruczoczarnej, szczeciniastej brody, okalającej jego brzydką twarz. To jeszcze dałoby się przeboleć, zdecydowanie gorsze okazało się seplenienie i nagminny ślinotok. Jedynie oczy miał ładne, chociaż ustawicznie schowane za pince-nez nie magnetyzowały otoczenia i nie zwracały należytej uwagi.

Henry od zawsze zdradzał skłonności artystyczne. Plotka głosi, że już w wieku 4 lat na chrzcinach jednego ze swoich kuzynów chciał wpisać się do księgi pamiątkowej, a gdy biskup zwrócił mu uwagę, że przecież nie potrafi jeszcze pisać odparł: „w takim razie narysuję wołu!”. Niemniej, mężczyźni w rodzinie trak-

22


towali sztukę, jako niezbyt poważne hobby, z pewnością niemogące konkurować z polowaniami na bekasy. Co prawda zarówno Alphonse, jak i wujowie, wykazywali pewien talent w dziedzinie rysunku i malarstwa, jednak nigdy, powtarzam, przenigdy żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy, żeby sztuką zająć się na poważnie. Henry był w tej uprzywilejowanej pozycji, że stał się kaleką, więc i tak już nie spełniał oczekiwań, jakie w nim pokładano. Uznano zatem, że warto posłać go na zajęcia artystyczne do popularnego w tamtych czasach portrecisty – Léona Bonnata. Upatrywano w tym poniekąd polepszenia swojej pozycji społecznej, mimo że Toulouse-Lautrecowie byli znanym i szanowanym rodem. Odpowiednie znajomości i koneksje zawsze były w cenie – tak wówczas, jak i dziś. Od momentu podjęcia edukacji artystycznej i przeprowadzenia się na Montmartre, Henry zaczął życie wśród bohemy paryskiej, co zasadniczo określiło cały jego dorobek i doprowadziło do przedwczesnej śmierci.

retami, burdelami i życiem cyganerii. Z racji swoich ułomności nie mógł brać czynnego udziału w zabawach, szczególnie w niezwykle popularnym w tamtych czasach kankanie, niemniej odwiedzał te lokale codziennie. Siedząc przy kieliszku absyntu lub koniaku, obserwował tańczących, wykonywał szkice z charakterystyczną dla niego zręcznością w uchwyceniu ruchu i dynamiki. Zasadniczo większość jego dzieł przedstawia nocne życie dzielnicy, z całą jej bezpruderyjnością, prostotą i rozpasaniem.

U schyłku XIX wieku impresjoniści dopiero przebijali się przez tendencyjne i ogólnie przyjęte zasady w sztukach pięknych, wobec czego Lautrec, mimo że przed nim pojawiło się już kilku wybitnych przedstawicieli tego nurtu, długo walczył o swoją pozycję. Prawdziwy rozgłos i sławę przyniósł mu dopiero cykl afiszy zrobionych na potrzeby rozreklamowania chyba najbardziej znanego na świece kabaretu – Moulin Rouge. Przedstawiający tancerkę La Goulue, bezwstydnie unoszącą nogi i pokazującą widowni falbaniastą bieliznę, szokował Paryżan i jednocześnie pobudzał w nich głęboko zakorzenioną ciekawość. Efekt był taki, że Moulin Rouge, który na początku istnienia zwiastował najbardziej spektakularną klapę finansową wśród branży rozrywkowej, zaczął przynosić ogromne dochody i stał się niemalże kultowym miejscem. Henry znany był także ze swojego niezdrowego pociągu do wszelkiej maści prostytutek, tancerek i wątpliwej moralności kobiet ulicznych. Z oczywistych względów nie miał szczęścia w miłości, co skutkowało przygodnym, płatnym seksem do momentu, w którym odkrył magię domów publicznych. Pracujące tam kobiety z czasem

Nocne życie Montmartre skupiało się głównie wokół tancbud i podrzędnych lokali, oferując rozrywki dla gminu, niżu społecznego i artystów. Henry szybko odkrył w sobie upodobanie do mocnych trunków, kankana i prostytutek, co przełożyło się bezpośrednio na jego sztukę, w szczególności jej tematykę. Mimo dość konserwatywnego gustu i wykształcenia, jakie odebrał w trakcie praktyk w pracowniach najpierw Bonnata, a później Mormona, prawdziwy styl twórczości Lautreca ujawnił się dopiero w dziełach zainspirowanych kaba-

23


stały się mu na tyle bliskie, że uczyniły z niego powiernika i przyjaciela, któremu od czasu do czasu wyświadczały przysługę, rozkładając szeroko nogi. Przyjaźń ma swoje prawa, ale dla Henry’ego poza chwilową przyjemnością obcowanie z prostytutkami skutkowało zarażeniem kiłą, co przy jego trybie życia i wyjałowionym alkoholem organizmie skończyło się śmiercią w wieku zaledwie 37 lat.

zmagał się nie tylko z alkoholizmem, ale i głęboką depresją. Próbując umniejszać znaczenie swojego kalectwa, wśród znajomych znany był jako nadworny klaun, szydzący głównie z samego siebie. Próbując ukryć zakłopotanie, w jakie wprawiały go ułomności oraz fakt, że nigdy nie był naprawdę pewny wartości swojej sztuki, pogrążał się powoli w autodestrukcji. Podobno ostatnie słowa na łożu śmierci były skierowane do ojca i brzmiały: „Le vieux con!”. Ostatecznie nic dziwnego – Alphonse nigdy nie był przykładnym ojcem, tym bardziej ze względu na opinię, że syn przynosi wstyd nazwisku. Niemniej po długiej i wyczerpującej walce z chorobą alkoholową i galopującą kiłą, Henry zmarł 9 września 1901 roku w jednej z wielu posiadłości rodzinnych, w Malrome. Po jego śmierci jeden z najlepszych przyjaciół, marszand Maurice Joyant Jolant i matka Adèle zajęli się promocją i reklamowaniem sztuki Lautreca, choć moim skromnym i jakże laickim zdaniem, ona doskonale broni się sama.

W trakcie swojej kariery trwającej mniej niż 20 lat, Toulouse-Lautrec stworzył 737 płócien, 275 akwarel, 363 grafiki i plakaty, 5084 rysunków oraz trochę ceramiki i witraży. Wraz z Cezanne'm, van Goghiem i Gauguinem uważany jest za jednego z największych malarzy okresu postimpresjonizmu. Jego malarstwo nosi znamiona wielkich impresjonistów, w szczególności tych czołowych, jak Manet i Degas, jednak mimo wzorowania się i oczywistych zapożyczeń, podobieństwa te należy raczej traktować w kategorii hołdu złożonego wielkim malarzom. Twórczość Lautreca cechuje niezwykłe wyczucie koloru i dynamiki, niemal bezbłędne odwzorowanie chwili i ulotności ruchu, co zresztą przekłada się na tematykę jego prac. Był mistrzem w scenach skupiających tłumy, jednak nie sprawiających wrażenia przepełnionych, a wręcz takich, w których dane są bardzo zindywidualizowane. Jest to cecha doprowadzona do tego stopnia, że poszczególne postacie widoczne na płótnach mogą być bez trudu zidentyfikowane z imienia i nazwiska, dzięki samemu tylko przedstawieniu ich przez artystę. Malarski styl Toulouse-Lautreca charakteryzuje się uwydatnioną liniowością i kładzie duży nacisk na kontury, a jednoczenie wydaje się, że artysta tworzył obrazy bez wysiłku. Delikatne linie, mimo całej wyrazistości, są lekkie i ściągają uwagę obserwującego dokładnie w kluczowe miejsca obrazów. Zauważalne są również znamiona twórczości orientalnej, szczególnie inspirowanej drzeworytami japońskimi, co szczególnie widać w stosowanej przez niego skośnej perspektywie.

KINGA DZIADOSZ

Mimo całkiem niezłego startu i sukcesów, jakie Henry odnosił w życiu zawodowym,

24


„Mokotowska ulicą paradoksów”

M

okotowska jest ulicą paradoksów. Swój arystokratyczny klimat utrzymała od XVIII wieku, gdzie skrzyżowania ulicy Polnej i Pięknej nazywane były Małym Paryżem. W XIX wieku Mokotowska stała się miejscem zamieszkania warszawskiej burżuazji, dla której wybudowano wiele bogato zdobionych kamienic np. kamienica numer 12. To właśnie ta, pod którą wszyscy emigrują gdy brakuje miejsc pod Charllote i Planem. To ta sama, spod której w niedzielne popołudnie natchnieni dobrem wyznawcy kościoła metodystycznego potykają się o „biedaków spod planu” z pożegnalnym kurwa. Mokotowska jednak przyzwyczajona była do Polskiej inteligencji, która ukochała sobie to miejsce. I tak w kolejności:

wspaniały, tylko ludzie chuje”. Mokotowska 48 - „Możnaż wino porzucić? Powabny to trunek, lecz takiego powabu zbyt drogi szacunek. Niech go piją bogatsi, gustu w nim nie ganię, Ale gdyśmy ubodzy, pijmy trunki tanie” - zamieszkały Józef Ignacy Krasicki. Mokotowska 10 – na obiad i jam session wpadali Karol Szymanowski i Grzegorz Fitelberg. Lista jest długa. Ciągnie się przez najbardziej zasłużone dla Polski nazwiska np. od Leśmiana do Tuwima. Dziś Mokotowska nie przerwanie cieszy się sławą, choć bardziej salonową niż intelektualną - ale zawsze. Wychodząc po poranne bułki można wpaść m.in. na Annę Muchę czy Dode – na Bemowie nie uraczysz. Jakie czasy taki Leśmian. Wracając z pełną siatką buraków (najtańsze w okolicy warzywo, które kosztuje siedemdziesiąt groszy za kilogram) można potknąć się o czerwony dywan, ponieważ tuż obok Twojej klatki w najdroższej Szampanii w mieście, w godzinach zupełnie absurdalnych,

Mokotowska 50 – zamieszkały Józef Piłsudski, autor stwierdzenia, które zostało nam do dziś, i które z szacunkiem rzucamy pomiędzy stolikami czekając na kanapkę z łososiem - „Naród

25


odbywa się ekskluzywna impreza pod patronatem Playboya. Prostuje plecy, wypinam… pogniecioną bluzę po ex chłopaku, głupio uśmiechając się do Panów ochroniarzy. Zawalona siatami, mijam jeszcze tylko „Słodki Słony” i znikam w swojej kamienicy.

poczułaś, odmachujesz i przyzwyczajasz się do codziennego obrazka pana sąsiada z gołym brzuchem, palącego jednego papierosa za drugim przy kuchennym stole. Wyżej inny Pan - sąsiad u progu swoich dni, czai się za firanką w granatową kratę i spędza dzień na podglądaniu Ciebie. Z jakiś dziwnych powodów pozwalasz mu na to. Nie instalujesz rolet droższych niż czynsz za Twoje mieszkanie. Czasem mu pomachasz, choć wiesz, że w tym przypadku bardzo to zawstydzi sąsiada. Akustyka na, co dzień męcząca. Czy tego chcesz, czy nie słyszysz każdą rozmowę przeciętnego Polaka z klatki. W sylwestra usłyszysz Agatę Młynarską z Krzysztofem Ibiszem oraz zespół Bajm. Masz ich na prywatnym występie we własnym pokoju, co rekompensuje mi brak telewizora i programu Polsat.

A tu proszę Państwa mamy do czynienia z zupełnie inny świat. Mokotowska trzeba poznać od środka. Czy słyszałeś, że Flaming to najdroższe miejsce w Warszawie? Przez przypadek znajdujesz się tam ze znajomymi, którzy w mniej przypadkowy sposób znaleźli się tam z kimś sławnym. Ponieważ nie chcesz żeby wyglądało to na przypadek, podobnie jak oni zamawiasz lampkę szampana. Pan o fizysie mocno z Pragi przyozdobiony szelkami w stylu paryskiego lokaja, pyta: „Jaki szampan”, odpowiadasz „..No yy jakikolwiek”. Przez przypadek Twoi znajomi muszą wyjść. Prosisz o rachunek. Myślisz, że omyłkowo lokaj doliczył jeszcze ostrygi. Niestety nie – te osiemdziesiąt dziewięć złotych to cena za jedna lampkę, którą tak na marginesie wypijasz jednym duszkiem jak lufę w „Planie”, żeby nie zostać samemu w towarzystwie „gwiazdy”, której w ogóle nie znasz. Właśnie tak poznaje się Mokotowską – wszystko przez przypadek.

Są jeszcze niewidoczne miejsca na Mokotowskiej. Nieporadne, nie mogące wpisać się w żadną z estetyk. Swoją nieporadnością trochę kaleczą krajobraz, więc udajemy, że ich nie ma. Ten spożywczak, w którym Pani ekspedientka z dwudziesto letnim doświadczeniem zawodowym wita Cię każdego dnia: „Dzień dobry Pani Klijenteczko. Do widzenia Pani Klijenteczko. Miłego Dnia Pani Klijenteczko”. Stare budki lotto, bary mleczne czy butiki z konfekcją importowaną z czasów PRL, a może nigdy nawet nie zmienioną.

Albo zaczarowana zapachami ze Słodkiego, wpadasz tam w dresach, zawsze z podniesioną głową, zamawiasz drożdżówkę, myśląc – należy mi się ona do porannej kawy. Szybko orientujesz się, że ta ulubiona, z malinami jest w cenie obiadu na wypasie. Więc z dalej podniesioną głową prosisz o tę najtańszą w cenie dużego browara – pustą, suchą z cukrem pudrem. I tak luksus.

Te wszystkie małe, nieporadne rzeczy tworzą Mokotowską jedną z najbardziej urokliwych miejsc w Warszawie.

OLGA CZYŻYWIEWICZ

Tak poznaje się Mokotowską od wewnątrz. Tam w środku są tajemnicze studnie – służą akustyce i integracji mieszkańców. Bez problemu możesz zajrzeć sąsiadowi z naprzeciwka do mieszkania. Jeśli sąsiad ma klasę, pomacha Ci kulturalnie przez okno. Czujesz się wtedy trochę jak w Amelii. Jeśli faktycznie tak się

26


I

nspiracją dla tego tekstu było przypadkowe spotkanie z młodzieńcem, na oko lat 15. Dziarski, zdrowy i energiczny przedstawiciel przyszłości narodu, który uznał, że największe szanse na podryw upatrzonych przez siebie dzielnicowych piękności będzie miał, gdy zaprezentuje im własną aranżację internetowego hitu ostatnich miesięcy, czyli „Ona tańczy dla mnie” zespołu The Weekend. Uznał słusznie, bo po niedługiej chwili piękności zdające się początkowo ignorować naszego bohatera, spojrzały na niego przychylnym okiem i łaskawie dołączyły do dyskusji o zajebistości wspomnianego utworu. Zdecydowanie nie było to podsłuchiwanie, jako że rozentuzjazmowany tłum (sztuk 3) zachwycał się hitem na tyle głośno, że teraz pół miasta wie, że: - utwór jest zajebisty, bo noga sama dyga, dobra nuta, wiesz, jest impreza, żadna dupeczka się nie oprze, możesz być królem parkietu”, „nie musisz wymyślać tekstów, bo jak się do-

brze wsłuchasz to masz gotowy bajer, powiesz lasce, że ją uwielbiasz, czy tam schowasz na dnie serca i już jest twoja”. - laski z teledysku są hot i nasz bohater brałby je (konsternacja ze strony piękności), szybka refleksja bohatera, że jednak coś tu poszło nie tak i poprawa w postaci zapewnień, że oczywiście nie są tak hot jak rozmówczynie, a w zasadzie to wcale mu się nie podobają - należy pogardzać ludźmi słuchającymi innej muzyki, szczególnie tych luzerów z dzielnicy, którzy myślą, że są fajni, bo słuchają rocka czy metalu, a przecież każdy powinien wiedzieć, że jedynym słusznym i poprawnym prądem muzycznym jest muzyka klubowa, tudzież slabing, i to nie podlega żadnej dyskusji”. Z przytoczonych wypowiedzi jasno wynika, że wspomniany utwór rozwija koordynację ruchową, pozytywnie wpływa na poczucie rytmu, ruchy stają się bardziej płynne, ogólnie

27


same korzyści dla zdrowia. Ponadto słuchacz staje się wrażliwy na sztukę, udowodniono przecież, że słuchanie muzyki zbawiennie działa na intelekt, emocje oraz bezpośrednio na organizm człowieka, zatem nic, tylko słuchać.

kie możliwe środowiska. Odbiorca docelowy nie jest zatem dookreślony. Wszystkich opanowała weekendomania. Argumentacja również niewiele różniła się od przytoczonej powyżej, może za wyjątkiem słownictwa i nomenklatury. Niemniej wychodzi na to, że gusta społeczne ewoluują i to szybko. W zasadzie degradują się w zastraszającym tempie. W tej chwili liczba wyświetleń na jednym z popularnych serwisów wynosi 23601972 i wciąż rośnie. Oczywiście czytając komentarze, nie trudno zorientować się, że wśród słuchaczy spora część jest motywowana czynnikiem rywalizacji z takimi gwiazdami, jak Justin Bieber czy PSY, niemniej słychać autentyczne głosy zachwytu. Jako że w chwili powstawania tego tekstu mamy 41 miejsce na liście YT100, w ramach dziennikarskiego śledztwa postanowiłam dowiedzieć się, w czym właściwie tkwi fenomen tego utworu.

Czytanie stosu bezsensownych lektur tylko po to, żeby poszerzyć słownictwo i być może kiedyś wykorzystać je w jakieś intelektualnej konwersacji nie jest już konieczne. Bajer jest, można go podzielić na sekwencje, albo wyrzucić z siebie cały tekst od razu – tu panuje pełna dowolność, ale jak widać – przynosi efekty. Ekonomizacja języka, skrócenie czasu na porozumiewanie się, w efekcie więcej czasu na inne przyjemne bądź pożyteczne rzeczy, zanim trzeba będzie wracać do domu przed 22. Kolejny plus. Laski z teledysku to kwestia gustu, osobiście nie przekonuje mnie ten typ urody. Spośród występujących tam dziewczyn, z pewnością obsadziłabym inną w roli tej uwielbianej, ale nie będę się kłócić, ostatecznie to nie mnie ma się podobać. Nie polemizuję, zostawiam ocenę innym.

Kompatybilny z rytmem i specyfiką piosenki początek teledysku zapowiada wątpliwą ucztę dla zmysłów, choć nie powiem, klimat, w którym dwóch odzianych w biały garnitur mężczyzn puka do drzwi klubu, sprawia wrażenie, że oto jesteśmy świadkami imprezy dla wybranych. Wystukane w solidne, stalowe drzwi hasło i wyłaniająca się z okienka ręka działa na wyobraźnię. Nagle beat uderza nas ze zdwojoną siłą i zaczyna się. Refren, chyba najważniejszy i najbardziej charakterystyczny dla całego utworu, utwierdza nas w przekonaniu, że kobieta, o której mowa, jest naprawdę wyjątkowa. Wtedy pojawia się ona i cóż, budzi we mnie lekki niesmak, ale trudno. Dzielnie brnę dalej w fascynującą fabułę. Już w 35 sekundzie pojawia się jedna z twórczyń sztucznego tłumu myląca tekst, co daje się idealnie odczytać z ruchu jej warg. Być może podświadomie pragnie, żeby wokalista nie

Rzetelność dziennikarska wymaga powoływania się na kilka niezależnych źródeł, zatem postanowiłam nie wyciągać wniosków na podstawie jednorazowej sytuacji. Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że rzucając hasło „Ona tańczy dla mnie”, w towarzystwie reprezentantów skrajnie różnych grup wiekowych kolejno 20-30, 31-40, 41-50 i powyżej 50 lat, przynajmniej trzy razy usłyszę, że osoby te nie mają pojęcia, o czym mówię. Nic z tych rzeczy. Okazało się, że hit Internetu opanował wszel-

28


chował jej w sercu na dnie, tylko „na mnie”. Warto również przyjrzeć się bliżej postaci głównego bohatera. Satynowa, kawowa marynarka, opalenizna z solarium, przepraszam, z Egiptu, złote kolczyki w obu uszach, od razu widać, że facet ma gust, klasę i potencjał. Nie jest to pierwszy lepszy zakochany mężczyzna, ale człowiek sukcesu, wymarzony kandydat na męża dla każdej kobiety. Jedźmy dalej. Impreza w klubie toczy się w najlepsze, ale pierwsze skrzypce gra uwielbiana brunetka, towarzysząca mężczyźnie sukcesu na kanapie. Co więcej ta sama kobieta nie tylko nalewa na barze kamikadze (trzeba obejrzeć making off, żeby to wiedzieć), ale również po zmianie sukienki tworzy sztuczny tłum. A wszystko na potrzeby stworzenia atmosfery przepychu i prestiżu. Sam wykonawca przebiera się kilka razy, alkohol leje się strumieniami, widać, że dzieje się na bogato. Co więcej, cały beat tworzy saksofon czy inna trąbka, zatem widać znaczący akcent kulturalny. Ręce w górze i kocie ruchy klubowiczek sprawiają, że nawet siedząc przed komputerem, mamy wrażenie elitarności sytuacji, w której było nam dane się znaleźć. Skupmy się na poetyckości tekstu. Mnogość metafor, personalizacja uczuć i wyszukane słownictwo nadają całości intelektualnego smaczku. Szczególnie fragment: „Moja dziewczyna patrzy często w oczy me, i nie ukrywam, sprawia to przyjemność./ Jak ją kocham, tylko moje serce wie, gdy mnie całuje, oddałbym nie jedno” ma w sobie potężny ładunek miłosnej energii. Wyzwalający tęsknotę za podobnym uczuciem, którego prawdopodobnie nie będzie nam dane przeżyć, bo jedyny zdolny kochać taką miłością mężczyzna jest już zajęty i nic się nie zmieniło, i pewnie nic się nie zmieni.

może jest to celowy zabieg, mający na celu podniesienie oglądalności, bo kursor myszki samoistnie przesuwa się na „odtwórz jeszcze raz”.

Zakończenie trochę rozczarowuje. Ze względu na brak intrygi czuć wyraźny niedosyt. Być

KINGA DZIADOSZ

Konkludując, dzięki wszelkim zabiegom zastosowanym przez twórców, wykonawców, autorów tekstu i muzyki, nie ukrywam, kawałek wpada w ucho. Wstyd się przyznać, ale noga parę razy mi drgnęła. A utwór odsłuchałam dużo więcej razy niż wymagała tego analiza. Niemniej, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wraz z kolejnym tego typu numerem o banalnym pseudointelektualnym tekście, prostym rytmie i wątpliwej estetyce, stajemy się coraz mniej wymagający w kwestii dostarczanych nam bodźców. Bo to chyba nie powinno być tak, że popularność zdobywa coś, co nie przedstawia sobą praktycznie żadnej wartości, a mimo wszystko jest na ustach wszystkich. I to chyba wystarczy za jakikolwiek komentarz.

29


MAŁA CZARNA, CZY SWETER Z RENIFEREM? O MODZIE NA ŚWIĘTA

IGA RANOSZEK

G

rudzień, jak co roku, przyniósł przedświąteczną gorączkę zakupów. Wszystko tonie w bożonarodzeniowych ozdobach. Wydaje się, że nie ma już na świecie ani jednej rzeczy na sprzedaż, która nie byłaby opatrzona motywem choinki, czy świętego Mikołaja. Sklepy odzieżowe nie pozostają rzecz jasna w tyle i mniej więcej od początku listopada oferują nam „kolekcje świąteczne”. W sieciówkach to już jakaś nowa, świecka tradycja. Każdego roku wypuszczane są specjalne linie ubrań i dodatków w klimacie gwiazdkowym. W ich ślady poszły nawet znane domy mody, które zimowe kolekcje poszerzają o kilka tzw. „uroczystych” kreacji pasujących między innymi na wigilijny wieczór. Oczywiście, sieciówki, a prestiżowe domy mody są jak niebo, a ziemia. Te drugie stawiają na klasyczną lub awangardową, ale jednak elegancję. Natomiast te pierwsze, zwykle stawiają na opatrzone, ale dobrze sprzedające się wzory. Wśród tych wszystkich rzeczy w odcieniach czerwieni, zieleni i złota odnaleźć można jednak ubrania, które nie będą użyteczne jedynie w okresie świąt, ale przez cały rok lub, co najmniej przez kilka zimowych sezonów. Potrzeba do tego oczywiście zdrowego rozsądku i sporego samozaparcia, by nie ulec pokusie nabycia, jakże uroczych, niepraktycznych szlafroków à la płaszcz św. Mikołaja, czy wełnianych podkolanówek w zaprzęgi reniferów. Jest za to kilka rzeczy uniwersalnych, które warto kupić w okresie przedświątecznych wyprzedaży, bo z pewnością będą one przydatne później.

Pierwsze miejsce na liście takich „pewników” należy do małej czarnej oraz jej czerwonej odpowiedniczki. W okresie świątecznym na brak tego typu kreacji nie możemy narzekać.

Bez dwóch zdań, są to rzeczy klasyczne, eleganckie i niezawodne. Równie dobrze sprawdzą się przy świątecznym stole, balu sylwestrowym, domówce, czy egzaminie, a o ich odpowiednim charakterze zdecydują jedynie dodatki. Oprócz sukienki warto zainwestować także w ciepły wełniany sweter o grubym splocie. Zamiast tego w bałwanki i bombki choinkowe, zdecydujmy się na taki z norweskimi wzorami, które z mniejszą lub większą siłą wracają każdego sezonu. Stratą pieniędzy na pewno nie będzie też zakup futra lub futrzanej kamizelki. Sztuczne futerka królują na wybiegach już od kilku lat, a ich dobra passa

30


raczej szybko się nie skończy. Futra zawsze były symbolem klasy i elegancji, a przy ich obecnie dużym wyborze każdy może znaleźć coś dla siebie. W kolekcjach świątecznych mnóstwo jest również wełnianych wzorzystych rajstop. Tu obowiązuje ta sama zasada, co przy swetrach. Kupujmy te w bardziej uniwersalne wzorki. A jeśli już koniecznie chcemy rajstopy „w zimowym klimacie” lepiej nabyć takowe w śnieżynki niż np. w prezenty – pamiętajmy, że w tych „śnieżynkowych” będziemy mogły chodzić również po świętach. Niestety, ale w prezentowych, czy mikołajowych rajstopach w lutym będziemy wyglądały po prostu śmiesznie.

Pozostając jeszcze w kręgach świątecznomodowych nie zaszkodzi przedstawić krótką lekcję pod tytułem: JAK UBRAĆ SIĘ W ŚWIĘTA. Choć jest to temat oklepany i corocznie wałkowany w prasie i telewizji, wciąż pojawiają się wpadki, których każdy na pewno kiedyś był światkiem. Sprawa jest prosta i klarowna, kiedy Boże Narodzenie spędzamy we własnym domu i w gronie najbliższych osób, wtedy dozwolone są nawet grające krawaty i „bałwankowe” sweterki. Gorzej jest, gdy w święta mamy więcej gości lub (co gorsza) sami idziemy do kogoś, przy kim nie koniecznie możemy czuć się zupełnie swobodnie. Wtedy zawsze najlepiej jest postawić na elegancję i minimalizm. Sprawdzą się proste jednokolorowe sukienki, klasyczne koszule i szykowne spódnice. Oczywiście można skusić się na jakiś świąteczny dodatek, jednak niech będzie to jedna i raczej drobna rzecz. Kopertowa torebka z zimową aplikacją będzie zdecydowanie lepsza niż długie rękawiczki wykończone białym futrem. Dobrze unikać też nadmiaru biżuterii. Pamiętajmy, że choinka jest tylko jedna! Co do panów to na pewno nie zawiodą się oni na klasycznym ciemnym garniturze, czy jasnej koszuli z dobrze dobranym krawatem. Jeśli natomiast spotkanie jest mniej oficjalne można zrezygnować z krawata, a marynarka nie musi być w tym samym kolorze, co spodnie. Dla tych, którzy chorobliwie nie znoszą koszul i marynarek jedynym wyjściem jest elegancki niezbyt gruby pulower. Oczywistym jest, że w tych dniach rezygnujemy z ulubionych dresów, t-shirtów i adidasków. Na tegoroczne święta podarujmy sobie odrobinę klasy i dobrego gustu.

A więc czego unikać? Zarówno dla siebie, jak i na prezent (o ile nie ma to być tzw. prezent z jajem) nie warto kupować bielizny ze świątecznymi motywami. Raczej głupio wygląda się w środku wakacji w majtkach z napisem „Happy Xmas!” Totalnie nieprzydatne są też wszelkiego typu tandetne ozdoby: opaski z rogami reniferów, spinki i broszki z ostrokrzewem, czy krawaty z Mikołajem. Leży to wszystko później cały rok na dnie szafy i zbiera kurzy, a gdy przychodzą kolejne święta najczęściej okazuje się, że nie jest to już zdatne do użytku, albo nikt nie ma ochoty tego zakładać. Szczególnie w okresie świątecznym warto nauczyć się mądrze robić zakupy. Przecież wydatków i tak już jest wystarczająco dużo.

31


Zdjęcie: Vita Drygas 32


Olga Czyżykiewicz i Margaret J, czyli niesamowity duet tworzący bloga o przekornej nazwie „Kitch for Bicz”. Dla dziewczyn, kicz jest rodzajem ekspresji – „Reanimujemy zapomniane przedmioty, ciuchy, miejsca, odnajdujemy sens przeciętności i jej kolory. Kicz jest częścią naszego krajobrazu, który odrzucamy bo jest fe! My kochamy kicz i przywracamy mu widoczność”.

Kamil Rodziewicz: Jak zaczęła się wasza przygoda z blogowaniem? Co nakłoniło was do założenia wspólnej strony? I skąd w ogóle pomysł na taką nazwę?

O: Tematy przychodzą z codzienności. Ważne dla Nas jest to, aby opisywać świat, który stoi w kontrze do tego współczesnego. Zapomniane sklepy, kamienice, historię ludzi, pamiątki, ten świat jest bardzo obszerny, więc pomysłów wystarczy na kilka lat.

Olga: Ja nie czuję się blogerką - lubię używać formy bloga do realizowania pewnych koncepcji artystycznych. Jeśli chodzi o nazwę pewnego dnia wchodząc do windy usłyszałam w głowie Kitch for Bicz. Wbiegłam do mieszania i krzyknęłam z przedpokoju do Gosi, że zakładamy bloga i tak się to zaczęło.

M: Artykuły będą o wszystkim, co związane z jest kiczem, w tej kwestii mamy naprawdę ogromne pole manewru. Czy macie jakiś sprawdzony sposób na zdobycie sławy w środowisku blogerskim?

Margaret: Prowadzę bloga od roku, który dotyczy przede wszystkim tematyki modowej. Chciałam spróbować zrobić coś, co byłoby dla mnie odskocznią. Co do samej nazwy to faktycznie – inicjatorką całego projektu była Olga, która jak już powiedziała, wbiegła do mieszkania i aż z wrażenia się potknęła. (śmiech) Tak właśnie powstała nasza strona. (śmiech)

O: Jeśli chodzi o mnie absolutnie nie mam sposobu na zdobycie sławy. M: Oczywiście, że nie. Do tego nie ma żadnego klucza, to wszystko dzieje się samoistnie. Blog ma się bronić sam, poprzez treść, zdjęcia, czy ogólnie samą koncepcję. Jeśli znajdą się ludzie, którym to się spodoba i będą wracali, wtedy można mówić o jakimkolwiek sukcesie.

Jakie tematy poruszane będą na KITCH FOR BICZ?

33


W nazwie pojawia się słowo "kitch", w związku z tym, czym on jest dla was? Tak jak większość utożsamiacie go z tandetą? O: Osobiście uwielbiam kicz, mam ogromny sentyment do estetyki z jakiegoś pogranicza, gdzie nic się nie zgadza, do rzeczy wykluczonych, nie na czasie, po za nim. Mam sentyment do takiego zapomnianego świata. Poza tym cierpię na perfekcjonizm, przy kiczu, gdzie ułomność jest programowa, odpoczywam. Ludzie używają słowo kicz w negatywnym znaczeniu. My chcemy trochę to odczarować. Nasza przewodnia myśl brzmi - nie ma nic złego w tym, że coś jest złe. Tandetę natomiast uwielbiam! M: Dla mnie kicz jest czymś, czego ludzie się boją i nie zdają sobie sprawy jak bardzo poszerza wyobraźnie – balansowanie na granicy - to jest niesamowicie ekscytujące i o to w tym wszystkim chodzi. W Polsce niestety panuje zawiść, niechęć do osób, które wychodzą poza szereg. Nie boicie się nagonki, internetowych hejterów? Jakie macie sposoby, żeby radzić sobie z krytyką? O: Na razie z tego, co widzę dostarczamy radość i zabawę naszymi postami. M: Nie radzimy sobie, ponieważ nie przejmujemy się krytyką. Czym dla was jest moda? O: Nie bardzo znam się na modzie i trochę przeraża mnie ten świat - fascynuje mnie to, co jest na pograniczu teatru, zabawy konwencją, co wkracza w kategorię sztuki. Metek nie znam. M: Dla mnie moda jest sposobem wyrażania siebie, podkreślaniem własnej indywidualności.

34


Kto jest waszą ikoną stylu? Czy jest ktoś, kim się inspirujecie? Olga: Moja babcia. Margaret: Mirosłava Duma Bez jakich części garderoby nie możecie się obyć? O: Ja chętnie obywam się bez staników. Nie noszę, nie lubię! M: Bez butów, staników. Zdarzyły wam się jakieś modowe wpadki? O: Oj... myślę, że codziennie - przynajmniej mi. (śmiech) M: Oczywiście, że tak. Tak jak każdemu. Co daje wam największą frajdę z prowadzenia bloga? Oddani czytelnicy, przebieranki, sława, blask jupiterów? O: Cieszę się, że mogę pisać teksty o rzeczach, które mnie przejmują, wzruszają i że mam przestrzeń na kreatywność. Jest to też wspaniała możliwość do wspólnej pracy z Gosią. M: Dopiero zaczynamy, więc nie ma teraz mowy o jupiterach. W show-biznesie, żeby zaistnieć tak naprawdę nie potrzeba żadnego talentu, wystarczy bywać. Czy zgadzacie się z opinią, że blogerki stają się nowym rodzajem celebrytów? O: Ja znam trzy blogerki, no cztery, no dobra pięć. (śmiech) Z tego, co obserwuje są to bardzo utalentowane i pracowite dziewczyny o dużej wyobraźni i klasie - Gosix oczywiście rządzi w tej czołówce. (śmiech)

35


M: Dziękuję Olgo. Wracając do pytania, niech się stają celebrytkami, mają na pewno więcej do powiedzenia niż Natalia Siwiec. Olgo, współtworzysz TADAM – grupę filmową, czy mogłabyś nam powiedzieć coś więcej o tym projekcie? Czy się zajmujecie? O: To grupa przyjaciół zajmująca się filmem. Trzon stanowię ja i moja przyjaciółka Joanna Satanowska, która obecnie jest na pierw-szym roku w Łódzkiej Filmówce. Pracujemy z różnymi młodymi artystami, fotografami, operatorami, montażystami, kompozytorami. Teraz Tadam przechodzi w nowy etap, zoba-czymy jak się rozwinie. Zapraszamy wszyst-kich na stronę www.tadamtadam.com. Czy masz jakieś inne artystycznie pasje? O: Przede wszystkim muzyka - reszta to dodatek. Człowiek orkiestra. Czy to właśnie z muzyką wiążesz swoją przyszłość? O: Chciałabym bardzo, chociaż wiem, że czeka mnie jeszcze masa pracy, ale wierzę, że mi się uda. Jaka jesteś muzycznie? Czy twoje stylizacje przekładają się na twoją twórczość? Jesteś ostrą, drapieżną, niezależną, czy wręcz przeciwnie łagodną, nostalgiczną, romantyczną artystką? O: Mam korzenie w poezji śpiewanej - zdecydowanie w muzyce wyrażam to, co we mnie delikatne i intymne. Gosiu, oprócz mody twoją pasją jest również muzyka. Ptaszki ćwierkają, że podpisałaś kontrakt z wytwórnią Magic Records, czy to prawda? M: Tak dobrze ćwierkają (śmiech), ale póki co szczegóły pragnę zostawić dla siebie. Obiecuję, że w najbliższym czasie dowiecie się więcej.

36


W modzie jak i w muzyce trzeba mieć swój własny, niepowtarzalny styl. W jakich gatunkach muzycznych czujesz się najlepiej? M: Akustyczne granie i dużo elektroniki. Uwielbiam słuchać muzyki poważnej oraz filmowej. Dziękuję za rozmowę.

37


…„Elegancja nie po lega na włożeniu .../ ..nowej sukni”.

P

odróżując po zakątkach Europy i świata, zwiedzając najdziwniejsze i najbardziej egzotyczne miejsca, odwiedzając najpiękniejsze stolice, można dojść do wniosku, że nigdzie nie ma takiego miasta, jak Paryż. To oczywiste, bo przecież każde miejsce jest inne. Jednak czy znajdziemy drugie takie miasto, w którym ulice pełne są aż tylu zadbanych, często ekscentrycznych, na pewno specyficznych, pięknych, czasem „od niechcenia”, ludzi? Pięknych na swój własny, specyficzny sposób, bo różne są przecież definicje piękna. Może jestem w tym momencie dość subiektywna, ale Paryż można albo kochać, albo nienawidzić. Ja jestem zakochana, wręcz szaleńczo. W tym mieście ludzie „nie boją się myśleć na głos”, co pokazują również ubiorem, sposobem bycia, stylem życia. Nikogo nie zadziwia doskonały, a może wręcz wieczorowy makijaż o 6 rano czy nonszalancko „niedopracowany look” po południu nad Sekwaną. Paryżanie nawet w całkiem prywatnych sytuacjach zdają się być dość „luksusowi” (użyłam tego słowa z przekąsem), co wcale nie oznacza noszenia garsonek od rana do wieczora. W Paryżu luksus jest wygodny, „bo inaczej nie jest luksusem” – jak mawiała najdoskonalsza chyba synteza paryskiego szyku, Coco Chanel.

ważne jest to, co nosisz, ale w jaki sposób to robisz. Niejako „wpoiła” kobietom, aby ufać własnej umiejętności robienia rzeczy po swojemu. To Chanel ze swoją chłopięcą sylwetką wyzwoliła kobiety z gorsetów, uwolniła je spod dyktatu mody na strojne suknie. Nie było to istotne jedynie z punktu widzenia historii mody i kwestii tego, czy lepiej nosić dzianiny czy falbany. To ona wykreowała styl dla kobiet, które chciały stanąć na równi z mężczyzną, zamiast być „jedynie jego porcelanową lalką”. Można powiedzieć, że niejako dolała oliwy do ognia w kwestii emancypacji płci pięknej.

Gabrielle Bonheur Chanel na przestrzeni lat stała się ucieleśnieniem kobiecego sukcesu oraz władzy. Dziesiątki biografii na temat jej życia, projektów, romansów nie oddadzą tego, kim naprawdę była i jak bardzo nadal oddziałuje na miliony kobiet na całym świecie – i to nie tylko w kwestiach ubioru, mody. Mawiała, że trzema zasadniczymi elementami dobrego wyglądu są dobry smak, ład oraz harmonia (od razu nasuwa się na myśl antyczny sposób postrzegania estetyki). Dowodziła, że nie tyle

Przedsięwzięcie Chanel zdecydowanie przekroczyło granice jej epoki. Doskonale wiedziała w jaki sposób dać kobietom niezależność.

38


Zdjęcie: Michał Kujawiak

39


„Czarnym pulowerem i dziesięcioma sznurami pereł zrewolucjonizowała modę” podsumował kiedyś Christian Dior, z którym zaciekle rywalizowała. W świecie mody stała się pierwszym filarem kobiecości, rozumianej na swój własny sposób. Była pierwszą projektantką, która doskonale rozumiała moc marki, a styl i zapach zamieniła w swój znak rozpoznawczy, aby następnie stał się on znakiem firmowym.

tym) mężczyzną w Anglii, krążyły legendy. Książę ogłosił światu swoją miłość, umieszczając na wszystkich latarniach Westministeru herb spleciony z dwóch C Chanel. Ten dowód miłości miał wyrażać jego przekonanie o tym, że Coco jest światłem jego życia, co do dzisiaj zauważamy na niektórych ulicach Londynu, spacerując po zmroku.

Swoje pierwsze perfumy Chanel wprowadziła na rynek w 1921 roku. W osławionej „chanelowskiej piątce” zmieszano 128 zapachów, a nazwa perfum wzięła się stąd, że to właśnie piąty flakon, który powąchała podczas testów, został wprowadzony na rynek. Następnie stworzyła swój znak firmowy – czarny kardigan (1925 r.) – a już trzy lata później, wraz z pierwszym tweedowym ubiorem, powstał styl Chanel. Pierwsza powojenna kolekcja, która zaprezentowała „małą czarną”, okazała się strzałem w dziesiątkę. Sukienkę okrzyknięto absolutnym „must have” po obu stronach Atlantyku i niezbędnym elementem każdej kobiecej garderoby. Chanel pracowała do samej śmierci. Zmarła w swoim apartamencie, w paryskim hotelu Ritz 10 stycznia 1971 roku. Była w trakcie przymiarek do nowej kolekcji. Jednak jej duch wciąż żyje, nadal jest młody i z powodzeniem utrzymuje się w awangardzie modowej sceny. Imperium Chanel przetrwało do dzisiaj, a jej postać nadal żyje w umysłach, sercach oraz strojach kobiet na całym świecie. Chociaż dała podwaliny klasyce, a wykreowany przez nią styl stał się niejako fundamentem w świecie mody, to zwykła mawiać, że „Moda nie jest wyłącznie kwestią strojów. Moda jest w powietrzu, a rodzi się z wiatru. Wyczuwa się ją intuicyjnie. Jest w niebie i na drodze”. I to chyba prawda, bo nieważne jaką wartość materialną ma to, co nosimy. Ważne, ile serca wkładamy w to, jakimi ludźmi naprawdę jesteśmy, jakie wartości są dla nas tymi najistotniejszymi, a nasz ubiór „jedynie” to wszystko uwydatnia.

Gabrielle Bonheur Chanel była nieślubnym dzieckiem, które dorastało w sierocińcu. Wykształcenie odebrała w klasztorze, a czarne habity sióstr zakonnych stanowiły dla niej inspirację w późniejszych latach. Pracowała jako piosenkarka, amazona, tancerka. Przez lata dążyła do zgromadzenia majątku, jednak jej próby nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Przydomek „Coco” przylgnął do niej jeszcze wtedy, kiedy zarabiała na życie jako piosenkarka. W późniejszych latach okazało się, że Mademoiselle Coco wyróżnia się talentem do robienia interesów, a przy tym potrafi uwodzić mężczyzn, którzy mogą jej w tym pomóc. Przyciągała bowiem zawsze tych dobrze sytuowanych. Zapewniali jej „wejście na salony”, pieniądze, a „nawet” uczucia. Ona w tym czasie pielęgnowała ambicje oraz upodobanie do artystów, ludzi sukcesu, arystokratów. Łączyły ją relacje z malarzami Picassem, Salvadorem Dali, kompozytorem Igorem Strawińskim, czy pisarzem Jeanem Cocteau. O jej romansie z księciem Westministeru, który według plotek był najzamożniejszym (i żona-

CLAUDIA KARWACKA

40


Słabi piłkarze czy nowy lifestyle? stadionie gardła oraz nawiązując nowe znajomości. Rok 2012. Początek grudnia. Na osiem meczów ekstraklasowych, tylko trzy przyciągnęły ponad dziesięciotysięczną widownię. Zza moich pleców wyłania się właśnie pilny recenzent tego artykułu i rzuca argument, który zamierzałem za chwilę obalić. „Kiedyś to grali w piłkę, teraz nie da się na to patrzeć!”. Czyżby? Niezainteresowani przyjmą pogląd, zorientowani będą polemizować. Lubimy żyć przeszłością, lubimy wzdychać do dawnych bohaterów, którym czas gruntuje coraz to większe cokoły. „Kiedyś to byli zawodnicy!” – słyszę znowu. Sukcesami usłane były lata siedemdziesiąte i początek osiemdziesiątych. Później koniec. Klęska. Nadzieje dał nam medal Igrzysk Olimpijskich z 1992 roku, ale i ten potencjał został zaprzepaszczony. Przez szesnaście lat (do 2002 roku) nasza reprezentacja nie umiała zakwalifikować się do finałów Mistrzostw Świata. Na historyczny występ na Euro czekaliśmy do 2008 roku. A jednak stadiony wypełniały się wtedy kibicami. Mimo, że grali podobnie jak teraz, a czasami nawet gorzej. Bo tego, że piłka stała się szybsza, atrakcyjniejsza dla widza i po prostu bardziej przyswajalna, nie da się podważyć. Choćby zawodnicy byli gorsi, w sukurs idzie im technologia. Dziś nikt już nie gra ciężką, skórzaną piłką, w za dużych butach i na trawie koszonej „na oko”. Piłki są inne, boiska są inne, obuwie jest inne, to i gra jest inna. Lepsza, to na pewno. A kibiców jednak mniej.

L

ata osiemdziesiąte. Weekend. Spracowany naród odpoczywa po tygodniu wytężonej pracy. Dwa i pół dnia wolnego, by w poniedziałek znów wrócić do codzienności. Do fabryk, przedsiębiorstw państwowych, wielkich zakładów, kopalni, hut, szwalni i stoczni. Sobota. Tłumy ciągną na Bułgarską, al. Piłsudskiego, Błonia, Twardowskiego, Oporowską, czy Łazienkowską. Za chwilę rozpocznie się mecz piłkarski. Kilkanaście tysięcy osób rozsiada się na ławeczkach. Jest ciasno, nie ma dachu, ale nikt nie narzeka. Ludzie, często obcy, rozmawiają ze sobą, wymieniają uwagi. Każdy jest ekspertem, każdy czuje się ważny. Na piłce znają się przecież wszyscy. - Gdzie grasz, baranie jeden! – można bezkarnie upuścić całotygodniowe emocje, wyżywając się na bogu ducha winnym piłkarzu.

Lata osiemdziesiąte. Znowu cofamy się o około trzydzieści lat i zaglądamy do domów naszych rodziców i dziadków. Tadeusz, 29-letni górnik. Do teatru nie chodzi – to dla inteligentnych. Kawę pije w domu – tylko czarną, sypaną. Innej nie ma. Telewizję ogląda sporadycznie, bo i tak nie puszczają nic ciekawego. Wódkę pije ze znajomymi – po pracy na zakładzie albo w domu. W przyszłym tygodniu idą z żoną na prywatkę, którą organizuje przyjaciółka żony. Będą na niej Andrzej, Janek, tym razem wszyscy zbierają się u Gosi. Dzisiaj jednak dla Andrzeja nie liczy się nic innego, niż mecz. GKS Katowice gra ważne spo-

- Ten Kazek Węgrzyn to kiedyś będzie w reprezentacji grał, mówię panu – etatowy spawacz, chociaż na chwilę staje się wśród znajomych fachowcem od futbolu. Piłka nożna od zawsze była rozrywką klasy średniej, a stadiony miejscem gromadzącym masy. Kilkanaście tysięcy osób, w każdy weekend dopingowało własną drużynę, zdzierając na

41


tkanie w lidze i Tadeusz wie, że przy Bukowej nie może go zabraknąć. Śnieg, deszcz, mróz? Kogo to obchodzi, przecież gra Gieksa. Ortodoksyjne podejście w tym temacie nikogo nie dziwi. Zresztą, na co ówczesny Tadek mógłby wydać równowartość dzisiejszych dwudziestu złotych?

co najważniejsze za darmo.Czy gdyby pogoda była lepsza, Marek poszedłby na mecz? Być może. Musiałby jednak zastanowić się jeszcze, z kim Widzew gra (bo na słaby mecz przecież nie pójdzie), co zje na stadionie (odżywia się zdrowo jak przystało na nowoczesnego Polaka, nie będzie przecież opychał się tłustą kiełbasą) oraz kilkoma innymi czynnikami. A jeśli wstępnie zdecydowałby się pójść, to wciąż odstraszyć może go jeden z niewielu pozostałych obskurnych stadionów w Polsce (takie wciąż straszą w Szczecinie i Chorzowie). Bo dziś kibic jest klientem i ma naprawdę duży wachlarz wyboru. Te wskazane wcześniej dwadzieścia złotych może spożytkować na dziesiątki sposobów: pójść do galerii, na kawę i deser, pograć w kręgle, zajrzeć na godzinę do SPA, obejrzeć film w kinie, wypić piwo w pubie albo właśnie pójść na mecz. Rolą organizatorów widowiska piłkarskiego jest przekonanie go, że to właśnie mecz będzie najcenniejszym, co w danym momencie może mieć za posiadaną sumę. Klient – w przeciwieństwie do kibica-ortodoksa – ma też prawo wymagać. Brudne krzesełka? „Nie idę”. Niehigieniczne toalety? „Nie idę”. Słaba oferta gastronomiczna? „Nie idę”. Z niektórych klubów słychać jeszcze pojękiwania zaśniedziałych działaczy „jak to, przecież jesteś kibicem”. Otóż nie. Dla was jestem panem kibicem. Potencjalnym klientem. Waszym zadaniem jest dążenie do tego, żeby przymiotnik potencjalny zamienić na zadowolony. Bo jeśli taki nie będę, to… drugi raz nie przyjdę.

Dziś kibiców-ortodoksów właściwie już nie ma. Pozostali nieliczni, którzy bez względu na wszystko przyjdą na mecz. Zdecydowana większość już dawno pogodziła się z nieubłaganą komercjalizacją i stała się klientami. Ten termin będzie kluczowy dla dalszej treści tekstu. Czym różni się klient od ortodoksa? Spójrzmy na synonimy albo znaczenia obu słów. Klient: kupujący, wybierający. Przymiotnik ortodoksyjny odsyła nas do znaczenia: „bezwzględnie przestrzegający pewnej doktryny”. To zestawienie dokładnie pokazuje, co zmieniło się przez te lata. Kiedyś kibic szedł na mecz bez względu na wszystko. Dziś jest panem sytuacji. Konsumentem, który świadomie podejmuje decyzje skorzystania z pewnych usług. Na jego wybór wpływa wiele czynników. Rok 2012. Późna jesień. Jest zimno, szaro i nieprzyjemnie. Marek, 29-letni specjalista do spraw PR w prywatnym przedsiębiorstwie. Na swoim smartfonie przesuwa kolejne strony, pochłaniając przy tym duże ilości informacji. „Dziś promocja – herbata i ciastko 30% taniej” – atakuje go przy okazji reklama pobliskiej kawiarni. Podnosi głowę. Rozgląda się. Przez przypadek dostrzega billboard reklamujący najnowszy film w kinie. Od kilku dni ma ochotę wyskoczyć z kolegą do pubu na piwo, ale brak czasu skutecznie odsuwa jego plan. W przyszłym tygodniu w jego mieście koncert gra jego ulubiona kapela rockowa i chociaż bilety nie należą do najtańszych, to poważnie zastanawia się nad pójściem. Ale zaraz, przecież dzisiaj gra Widzew Łódź. Koledzy mówili, że ostatni mecz był naprawdę dobry. Poszedłby, ale jest zimno, a mecz pokazuje telewizja. Ostatecznie Marek łączy przyjemne z pożytecznym i spotkanie ogląda w pubie z kolegami. Pieniądze, które wydałby na bilet zostawia u barmana. Jeden z kolegów nie mógł wpaść do pubu, ale na mecz też nie poszedł. I chociaż nie ma w domu kodowanej telewizji, która transmituje ligę, to bez problemu znalazł w internecie streaming. Obraz i dźwięk dużo gorszej jakości, ale przecież,

To nie piłka jest słabsza. Zmienił się lifestyle. Dziś futbol często przegrywa z silną konkurencją. Wiele klubów wciąż zarządzanych jest przez zaśniedziałych baronów, którzy o skutecznych działaniach PR, czy marketingu nie mają najmniejszego pojęcia. Światełko w tunelu daje pokolenie ludzi świeżych, z otwartymi umysłami. Takich, którzy rozumieją potrzeby i mechanizmy rynku. Być może oni sprawią, że w pewnym momencie piłka nożna stanie się modna. To wystarczy, by na trybuny ściągnąć nowoczesnych kibiców, którzy w dodatku w klubowych kasach zostawią trochę pieniędzy, kupując przed meczem szalik i pamiątkę, a w przerwie obiad.

KRZYSZTOF UFLAND 42


Mama, najcięższym zawodem świata Plusy i minusy macierzyństwa

B

ycie mamą nie należy do najłatwiejszych zajęć na świecie. Wiąże się z tym wiele pytań i wątpliwości, z którymi wcześniej nie miało się do czynienia. Skąd właściwie wiedzieć, czego małe dziecko potrzebuje? Dlaczego płacze? Czy jest głodne? Śpiące? Czy coś je boli? A może jest mu po prostu niewygodnie, może za ciepło, za zimno? A może po prostu mokro? Ja nie wiedziałam, tak jak każda młoda matka. Nikt nie rodzi się od razu alfą i omegą.

rodzina a z drugiej strony nowe „JA”. Mówi się, że dziecko wywraca życie do góry nogami i tak oczywiście jest. Tylko zazwyczaj, jakby nie patrzeć, jest to życie kobiet. To my na nowo poznajemy nasze ciało i organizm. Wstajemy w nocy, karmimy piersią, wymieniamy pieluchy. To bez nas dziecko się nie obejdzie. Gdy facet będzie miał ochotę wyjść na piwo do pubu to po prostu pójdzie. My nie mamy tego luksusu. Nawet decyzje dotyczące dziecka wbrew pozorom najczęściej podejmujemy my. W odpowiedzi na nasze pytania słyszymy: „zrób jak uważasz”, „kto wie lepiej niż Ty”’, „na pewno masz rację, przecież to Ty jesteś matką” - naprawdę, jakbym mogła choć na chwilę o tym zapomnieć. Oczywiście nie twierdzę, że tatusiowie nie zajmują się pociechami. Po powrocie z pracy relaks z dzieckiem i guganie mogą sprawiać przyjemność. Ciężko zaś zrozumieć, że po całym dniu rozmów w języku malucha można zapomnieć swego pierwotnego – polskiego. Z czasem zaczynasz mieć wrażenie, że cofasz się w rozwoju. W końcu, kiedy

Więc gdzie należy szukać pomocy? Internet, magazyny czy poradniki wprost zasypują nas „niezbędnymi” informacjami na temat tego jak najlepiej jest zaopiekować się dzieckiem. Babcie maleństwa też dorzucają swoje pięć groszy. W końcu człowiek czuje się tak skołowany, że zapomina jak się nazywa… a maleństwo płacze dalej…

Kobiety zostające mamami w dzisiejszych czasach skazane są na pewnego rodzaju samotność. Z jednej strony jest partner, mąż i

43


masz nadzieję choć na chwilę się odciąć i odpocząć słyszysz: „A widziałaś jak ona pięknie się uśmiecha? Właśnie powiedziała BA! Słyszałaś?”. Tak, słyszałam – przez jakieś ostatnie 8 godzin! Koleżanki też nie emanują zrozumieniem i nadają na zupełnie innych falach. Zaczyna je nudzić wieczna rozmowa na temat kupek i pieluch. Żyć nie umierać. W końcu zostajesz pozostawiona sama sobie dopóki dziecko nie ukończy, co najmniej pierwszego roku życia i nie odklei się od przysłowiowego „cyca”. Z braku innych zajęć, sfrustrowana, sięgam po znienawidzone poradniki, aby poznać choć część odpowiedzi dręczących mnie pytań i wątpliwości. Brzmi znajomo?

Czy poradniki w wersji książkowej, czy też internetowej są potrzebne młodym mamom? Uczą, służą pomocą, czy są raczej stratą czasu i nic nieznaczącym umoralniaczem?

Zdania są podzielone. Część świeżo upieczonych mam ślepo wierzy w mądrość Internetu, traktując je niczym biblię. Dolegliwości swoich dzieci zanim skonsultuje z lekarzem konsultuje z powszechnie znanym i uznawanym doktorem Google, który rzecz jasna, wie wszystko najlepiej. W końcu po co się użerać z lekarzami, wystawać w kolejkach i narażać się na styczność z chorymi skoro można w ciszy i spokoju własnych czterech ścian dowiedzieć się wszystkiego z artykułów z załączonymi fotografiami. Dążąc do doskonałości zaczytujemy się w poradnikach i wprowadzamy w życie coraz to bardziej innowacyjne triki wychowawcze. Popadamy w skrajności i robimy wszystko, aby to właśnie nasze dzieci były najlepsze, najpiękniejsze, najmądrzejsze i najwspanialsze często starając się tym samym spełnić swoje marzenia z dzieciństwa. Tak oto wyścig szczurów dosięga niewinne i nieświadome dzieci już w wieku kilku miesięcy. Coraz częściej słyszymy o dwulatkach uczęszczających na basen, tańce, zajęcia plastyczne, rytmikę, śpiew. Dzień malucha wypełniony po

Kiedy ostatni raz wpadłam „za potrzebą” do księgarni moim oczom ukazał się olbrzymi regał wprost uginający się pod ciężarem wiedzy. Autorzy wręcz krzyczą z okładek swoich książek. Nie wiedząc nic można dowiedzieć się wszystkiego: poczynając od „Jak wydobyć geniusza ze swojego dziecka”, przez „Świadome rodzicielstwo”, „Karmienie piersią”, „Magiczny początek”, „Aktywna mama”, „Jak uszczęśliwić młodą matkę”, czy znany wszystkim poradnik autorstwa aktorki, czy może właściwiej było by napisać celebrytki Kasi Cichopek „Sexi mama”. Wśród tych interesujących i jakże pouczających pozycji brakuje chyba tylko „Na którym pośladku usiąść żeby było wygodnie podczas korzystania z toalety” - Matko! Nic dziwnego, że po przeczytaniu kilku pozycji mózg się lasuje.

44


brzegi. Ale czy dziecko właśnie tego najbardziej potrzebuje? Czy bycie dobrym rodzicem oznacza kupowanie tony zabawek i opłacania drogich zajęć?

dym zachowaniu malucha nieprawidłowości lub wprost przeciwnie – wybitnych zdolności. Rodzicielki niepodążające ślepo za trendami, niebędące na siłę „eko” tylko po to by być na czasie. Ja mam nadzieję należeć właśnie do tej grupy mam. Do rozwoju córeczki staram się podchodzić indywidualnie i ze spokojem. Poradniki traktuję jako ewentualne podpowiedzi, nie wytyczne. Choroby małej konsultuję w przychodni nie zaś przed komputerem.

Oczywiście nie wszystkie zajęcia dla małych dzieci są bezsensowne lub niepotrzebne. Basen czy inne zajęcia grupowe pozwalają maluchowi poznać rówieśników i oswoić się z otoczeniem. Tak jak we wszystkim i w tych sprawach należy zachować zdrowy rozsądek, a niestety wielu mamom tego brakuje. Dwulatek równie dobrze może malować, lepić z ciastoliny, tańczyć czy śpiewać w domu świetnie się przy tym bawiąc. Nie potrzebuje szkół rysunku, które szkołą są tylko z nazwy a w praktyce jest to miejsce spotkań i zabaw dzieci, które ganiają się w kółko z kredkami w ręce.

Jedynym środkiem pomocniczym, który pochłonął mnie bez reszty jest forum internetowe. Tematyczne – ciążowe, a dokładnie dla kobiet rodzących w styczniu. Udzielam się na nim od momentu potwierdzenia ciąży. Znalazłam tam wiele cudownych kobiet, z którymi mogę porozmawiać na każdy temat, podzielić się wątpliwościami, poprosić o radę nie obawiając się krytyki. Kobiet, które rozumiały moje humory, zachcianki, problemy i obawy, które trzymały za mnie kciuki, mimo że w zasadzie mnie nie znały. Naszym wspólnym mianownikiem był fakt, że wszystkie spodziewamy się dziecka i każda z nas przeżywa dokładnie to samo, co ja. Dobrze mieć przy sobie takie osoby choćby wirtualnie. Dlatego z czystym sercem polecam wszystkim fora tematyczne.

Podsumowując, szukajmy pomocy w Internecie, książkach, poradnikach, magazynach, u rodziców, dziadków czy przyjaciółek jeśli tylko odczuwamy taką potrzebę. Radźmy się, żalmy i płaczmy. Śmiejmy się, radujmy i chwalmy. Zachowajmy natomiast umiar. Zdobyte informacje przeanalizujmy zanim wprowadzimy je w życie. Nie zawsze to, co jest dobre dla kogoś, jest tak samo dobre dla nas. Przyjmijmy do wiadomości, że nasze dziecko nie musi być we wszystkim najlepsze a to, że córka przyjaciółki już mówi, a nasza dopiero duka nie oznacza, że jest opóźniona w rozwoju - po prostu ma swoje własne tempo. Jak to się mówi – byle do przodu.

Czy warto, więc wydawać pół wypłaty na ekstrawaganckie zajęcia tylko po to by móc pochwalić się przed koleżanką gdzie to moje dziecko nie chodzi i czego już nie potrafi?

Są na szczęście rodzice, którzy potrafią oddzielić przyjemne od pożytecznego, bo nie okłamujmy się, posyłając dzieci na dodatkowe zajęcia zyskujemy tym samym chwilę wytchnienia dla siebie. Mamy, które nie zasypują się tonami książek i nie dopatrują się w każ-

MONIKA SZODA 45


Babcia w habicie Babcia Emila (Mila) urodziła się osiemdziesiąt dwa lata temu u stóp Babiej Góry, w najdłuższej wiosce w Polsce - Zawoi, jako ósme dziecko swoich rodziców. Nigdy nie poznała ojca, który zmarł zaraz po jej narodzinach. Przez wojnę nie skończyła szkoły. Pierwszego września trzydziestego dziewiątego roku miała rozpocząć naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Zamiast tego matka wysłała ją na służbę, gdzie pasła krowy i opiekowała się dziećmi. Gdy miała szesnaście lat, babcia Mila postanowiła zostać zakonnicą…

W Krzeszowie miałam przesiadkę. Przespałam się na dworcu tam. Stróż dał mi dużo gazet pod głowę, koc i pozwolił się przespać na dyżurce.

Karolina Grzelak: Babciu, byłaś zakonnicą? Babcia Mila: Ta siostra Leonarda tak mi się spodobała. Była taka piękna. Ona była wysoka, taka prawie jak ja. Zawsze się krępowałam tego. Poszłam do niej i spytałam czy mogłabym wstąpić do klasztoru. A ona mówi: jedź do Czerny, za Kraków, tam jest matka generalna i z nią porozmawiasz. Poszłam do mamy i jej powiedziałam: „mamo, ja idę do klasztoru”. A mama dała mi dwa jabłka do torby i prę złotych na bilet. No i pojechałam do Czerny, za Kraków. Siostry tam już wiedziały, że przyjadę.. Siedziałam u nich dwa lata: sprzątałam, gotowałam, podawałam gościom do stołu.

Pytał się mnie: -„po co chcesz iść do klasztoru, młoda jesteś, nie garbata?” Ja mu na to odpowiedziałam: -„a co to, dla Chrystusa to tylko kalekie i brzydkie?”.

Tak mu pięknie powiedziałam. Patrzył się na mnie, ale nie myślałam, że to jakiś zboczeniec mógłby być…

Mama powiedziała: „to jedź”. Nie wiem nawet czy jakieś buty miałam czy na boso. Pojechałam do Krakowa.

46


matka przełożona, ta cała generalna, Georgia dała nam weloniki, na czoło czepki i pelerynki.

A powołanie? Kiedyś spadłam ze strychu i przez rok nie chodziłam na nogi. Gdy leżałam w domu, to przychodził do mnie ksiądz. Kazał mi się modlić i pytał, czy nie chciałabym poświęcić życia Bogu, jeżeli wyzdrowieję. Miałam wtenczas dziesięć, może jedenaście lat i nic nie rozumiałam. Potem mnie tak wzięło, kiedy poszłam na Przysłop do klasztoru niedaleko mojego domu i zobaczyłam tę Leonardę. Zawsze na nabożeństwo majowe leciałyśmy tam z dziewczynami. W grocie z figurą Matki Bożej Fatimskiej siostry tak pięknie śpiewały i ja się tym zauroczyłam.

I jak tam było? Pamiętam, z klasztoru z Przysłopu posłał mnie zakonnik Bernard, żebym poszła do Zawoi, do parafialnego kościoła po komunikanty. To było w sylwestra, on na w Nowy Rok miał odprawiać mszę i nie miał opłatków. I to w nocy było, poszłam przez las do tego kościoła, weszłam do zakrystii, pełny kościół był ludzi, no i kościelny dał mi pełne pudełko tych opłatków i z powrotem na Przysłop. Po drodze myślę sobie: zajrzę do środka, otworzyłam pudełko, dmuchnął wiatr i opłatki rozsypały się. Pozbierałam szybko, ale te opłatki, które spadły wsadziłam do kieszeni. Bardzo się wtedy bałam. Potem wrzuciłam je do klasztornego pieca. Powiedziałam o wszystkim siostrze Wiktorii, a ona mi na to: „no to po co spaliłaś? mogłaś to zjeść, bo to normalny opłatek był”. A ja tak się bałam.

Gdy poszłam do klasztoru w Czerny to miałam szesnaście lat, dopiero jak skończyłam osiemnaście wysłali mnie do klasztoru w Sosnowcu, gdzie byłam postulantką. Siostry ubrały mnie w czarną suknię. Mama sprzedała kawałek pola, dała mi dziewięćset złoty, a ja zawiozłam matce przełożonej. Przecież to trzeba było mieć wyprawę całą, żeby z czegoś żyć.

Siostro Ludomiro…

Mama poleciała do Byczaków - przez całe życie nie wiedziałam, że to moja rodzina i sprzedała im kawał pola. Kupiła mi powłoczkę na poduszkę, prześcieradło, pierzynę wzięłam z domu i woziłam tam i nazad w tłumoczku. I tyle… Inne siostry miały całe wyprawy. Piękne suknie, welony, wianki na obłóczyny. Wiklinowe kosze wypełnione zastawą: srebrne łyżki, widelce, talerze. A ja nic. Gdy powiedziałam siostrze, która odprowadzała mnie na dworzec, kiedy wystąpiłam, że nie mam pieniędzy na bilet powrotny, ona powiedziała: „ło, to tyś jest biedna jak polski oficer”.

Jak przychodzi czas na obłóczyny, idziesz na nowicjuszkę, to obierasz sobie imię. Mi jedna zakonnica powiedziała, że do mnie to by pasowało imię Ludomira. Ja się tym tak przejęłam, ze względu na ten wzrost i potem już nic mi się nie podobało… Nie podobało mi się, że gdy jadłyśmy posiłki w refektarzu - oczywiście zakonnice i postulantki osobno, to na stole leżała trupia główka. Żeby nie myśleć o tym świecie, tylko o tym, że się umrze. A przy tej czaszce paliła się świeczka. Denerwowało mnie, że podczas jedzenia siostry czytały Biblię. Albo pewnego razu, po kolacji, siostra Maria uklękła na schodkach przy wyjściu z refektarza i całowała szkaplerze wszystkim zakonnicom. Chociaż ja nie miałam jeszcze habitu, to ta siostra chciała ucałować moją suknię. Odwróciłam się i wyszłam drugimi drzwiami z tego reflektarza.

Wstąpiłam do postulatu razem z inną dziewczyną, Agnieszką. Zapukałyśmy trzy razy do drzwi i siostry nam otwarły. Cały rząd zakonnic ze świecami stał, a my z Agnieszką – ona to mądra bo już raz była w postulacie, ale wystąpiła, a ja głupia, nic nie wiedziałam. Weszłyśmy do środka i zaczęły wszystkie śpiewać „pójdę, kędy mnie wzywa mój Pan i mój Bóg, pójdę przez jasny uśmiech szczęścia i przez gorycz…” no i nie mogę, bo płakać mi się chce… I my tam weszły do tej kaplicy i klękły,

O szóstej była pobudka i trzeba było iść do kaplicy na modlitwę, godzina klęczenia i rozmyślania. Klęczałam, przychylona do ziemi, czasem mi się usnęło. Jedna siostra kiedyś wytknęła mi: „ach, nawet śpiąc się Boga chwa-

47


li”. Robiłam wszystko na przekór, wszystko mnie denerwowało. Jak przy pracy, w pralni kazały mi milczeć, to ja śpiewałam.

Szczecińskiego. Przez czterdzieści lat pracowała tam w PGRze i doiła krowy. Jedna z córek, ciocia Danusia nie żyje, umarła dziesięć lat temu na raka macicy. Babcia Mila ma sześcioro wnucząt, choruje na nadciśnienie, nerwicę, wrzody żołądka i wciąż wspomina te dwa lata spędzone w postulacie. A na szafce - tam gdzie Biblia, zawsze leży najnowszy numer „Strażnicy…

Kiedyś jedna nowicjuszka ścieliła swoje łóżko, gdy podniosła poduszkę, zobaczyłam pejcz. One musiały się biczować. Siostra Bernadeta, która szyła nam sandały, co piątek mówiła mi: „ach, dziś kolejny akt, nie mogę się już doczekać”. Jednak nigdy nie wiedziałam o co chodzi. Postulantki nie mogły wiedzieć o takich rzeczach. Siostry zawsze w piątek zostawały w kaplicy, ale tajemnicą było po co. Gdy tego pamiętnego wieczoru siostra Małgosia ścieliła to łóżko i zobaczyłam ową „dyscyplinę”, przeraziłam się. Patyczek i cztery, pięć pasków skórzanych. Gdy to zobaczyłam od razu pomyślałam: „to ja już wiem, co to są za akty”. Ale nie wiem, czy biczowały się po habitach czy na gole ciało. Po habitach chyba nie, bo poprzecierałby się materiał. To mnie odtrąciło od Boga.

KAROLINA GRZELAK

A smutek tak ciężki wyciąga swe ramiona A serce w nich gaśnie i z uśmiechem cicho kona A życie takie szare odziera ludzi z marzeń

Jak byłam w tej Czerny, to nie wiedziałam, że do klasztoru poszedł też mój kolega, Bolek. Spotkałam go przez przypadek. Byłam na jego obłóczynach, widziałam jak krzyżem leżał na podłodze, jak zakładają mu sutannę. Ale wystąpił… I ja też wystąpiłam.

I niszczy ich pragnienia zabijając wyobraźnię i budzą się fantazje, chimery ich pożądań spychają ich dusze

Matka przełożona zabrała mnie do mównicy i tłumaczyła mi, że nie mam żadnego wykształcenia, nie umiem nic robić, że trzeba mieć wyprawę, majątek od rodziców. Że muszą się z czegoś utrzymywać. Powiedziała, że lepiej, żebym wróciła do domu. To ja zabrałam pierzynę, kupiły mi bilet na pociąg bo byłam biedna jak „polski oficer” i wróciłam.

w prawdziwe morze ognia Ludzie niszczą się nawzajem zamiast ramię w ramię walczyć

I skończyło się. Potem już nie miałam bardzo ochoty. Ciągle głodna byłam. Ciągle posty. Spowiedź co tydzień. Przyjeżdżał, co piątek z Sosnowca ksiądz Onufry. Stale wspominam te dwa lata. Mamę to nic nie obchodziło…

dziś pod stopami mają świat lecz czy naprawdę to wystarczy?

Babcia Emilia niedługo potem wyjechała na prace sezonowe do innego miasta,, gdzie poznała swojego męża, Mariana. Przyszłego alkoholika. Mieszkaliw PGRze Dankowice i mieli dwie córki. Babcia uciekła jednak od męża, osiedliła się z dziećmi w wiosce niedaleko Stargardu

JAROSŁAW PENDZIWIATER

48


I

"Rzeczy by się przydały ale jednak wole dziewke" "Skoro złota nie macie... albo dwie" "Zgoda – tylko pomóż!" "Dobrze, dziś wieczór wrócicie spokojnie do domów"

Kiedy demon zerwał głowe ostatniej ofierze Rzekł " Starczy mi na dzisiejszą wieczerze" "Reszta was co się ostała niech pozostanie w swej głupiej wierze" "Jutro wróce i rozpruje, zamorduje" "Zanim wasz "bóg" się zjawi wszystkich oskalpuje!" I znikł – ludzie w płacz A burmistrz poszedł ... i całą noc pił

III Pół dnia minęło Jeździec w karczmie musiał się dobrze pożywić przed walką Wtem... nagle mu coś w gardle stanęło Kaszlnął i charknął Splunął i podrgał Spadł pod stół i już nie powstał Umarł chwile potem Nikogo w pokoju nie było więc się ni przejęto zwłokiem Dopiero po chwili zwalono się do ciałą tłokiem

II Nazajutrz w południe jeździec przybył a wraz z nim – klacz Biała, piękna – od razu widać, że Panienka Rozpacz we wsi taka wielka Jeździec zatrzymał klacz i spytał "Co się stało ?" Zrozpaczona kobieta rzekła, że demon przybył i rozerwał jej syna ciało Ręka jeno się ostała Ale nikt jej nie będzie oglądał już jutro rano "Jak to ?" - spytał śmiało Kobieta opowiedziała jak to demon pogryzie dusze A wszyscy poczują straszne katusze "Ale dajcie złota i wody to ja go rozkrusze !" Krzyknął, aż cały tłum się poruszył Rzekli "Zróbże to Panie !" "A cię obdarujemy rzeczami, które rozłożysz na swym perskim dywanie" Jeździec namyślił się chwile

IV I to już był koniec Wieśniacy pogodzili się z losem Wieczorem demon przybył Całą wioskę wybił Nikt się nie ostał żywy A demon zęby przed spaniem krwią wymył.

ERYK SŁAWIŃSKI

49


DOMINIK KONDZIOŁKA 50


PART II

Przez cztery długie dni prawie nie wychodziłem z domu. Jeden raz opuściłem swój azyl, aby udać się do pobliskiego kiosku po gazetę. Już na pierwszej stronie powitało mnie zdjęcie mieszkania Adama. Ścisnęło mi gardło. Jeśli już mowa o Markiewiczu, od tamtej feralnej nocy zamieszkał u mnie. Jego lokum stało się oficjalnie miejscem zbrodni, w którym oczywiście nie mógł przebywać. W jednej chwili Adam stracił narzeczoną, mieszkanie oraz chęć do życia. Nie rozmawialiśmy ze sobą, bo i nie było o czym, każdy przeżywał żal osobno. Może baliśmy się, że jeśli zaczniemy o tym rozmawiać ból będzie zbyt wielki? Nie wiem. Wróciłem do artykułu. Właściwie nie chciałem go czytać mój wzrok padł na rysunek, na którym zaznaczone było położenie ciał obu ofiar. Pod nim wytłuszczono z tekstu niektóre słowa: uduszona, bez szans, bronił się, cztery rany kłute, śmierć na miejscu. Biedny Alfred… Ze złości podarłem Kurier i rozrzuciłem resztki dookoła jak konfetti, które było ukoronowaniem jakiegoś ponurego święta. Wyczerpany psychicznie położyłem się na łóżku i czekałem na przyjście Morfeusza. Byłem w jakimś pokoju z czterema osobami, które wydawały mi się dziwnie znajome. Rozradowane i podpite rozmawiały ze sobą o wiele za głośno niż to było potrzebne. Wstałem od stołu i przez przypadek spojrzałem w lustro, wyglądałem jak ścierwo. Dopiero po chwili zrozumiałem gdzie jestem. Jedną z postaci przy stole byłem ja sam. Było coś dziwnego i niebywałego w ponownym przeżywaniu tamtej ponurej soboty jednak tym razem z perspektywy widza, a nie uczestnika tych zdarzeń. - Adam powiedz mu coś! – odezwała się Felicyta. „Oho, zaczęło się” pomyślałem. Dobrze wiedziałem, co teraz nastąpi - Alf idź z nią proszę. Ona nie odpuści, a jest już naprawdę tak ciemno, że można by pomylić ją w tej ciemności z Sylwkiem. Nie wiem czemu tutaj nigdy nie palą się żadne lampy – Adam również nie zmienił swojej kwestii. - Czekaj Alf już z tobą idę – odpowiedział Sylwester, którym teraz nie byłem. Ale Alfred ze snu zrobił coś, czego w oryginalnym scenariuszu nie było. Spojrzał mi prosto w oczy. Mi, nie mojemu alter ego.

51


- Daj spokój Sylwek, dam sobie rade jestem dużym chłopcem – uśmiechnął się. Felicyta stała na klatce schodowej już ubrana. - Idziesz wredoto czy nie?! – popędzała Kamińskiego nastolatka. - Już idę, idę! Nie drzyj się tak, bo pobudzisz wszystkich sąsiadów! – krzyczał Alfred budząc przy tym kilku sąsiadów. W mieszkaniu zapadła na moment cisza. - Tych dwoje się naprawdę lubi – zachichotał Adam. - Po, co tak naprawdę chciałeś żebyśmy przyjechali? - Żebyście mi pomogli! – rozmowa znowu toczyła się tak jak ostatnio. - Już raz rozwikłaliśmy zagadkę morderstwa w naszej szkole pamiętasz? I ty, i Alfred umiecie myśleć nieszablonowo, a ja musze rozwiązać tę zagadkę po prostu muszę! Cały czas gryzie mnie, że coś złego stanie się Felicycie – chłopak oparł zmęczoną głowę o dłoń. – To zaczęło się już w Pile. Dlatego stamtąd wyjechałem. - Nie martw się z Alfem jest bezpieczna… - Bezpieczna?! Co ty pleciesz! Ten morderca przybył tu za mną rozumiesz? Wynająłem te mieszkanie miesiąc temu. - Boże… Zrób coś! – krzyknąłem na samego siebie. – Biegnijcie do nich oni zaraz zginą! Złapałem za ubranie moje drugie ja i szarpałem nim jak najmocniej, ale wszystko na nic. Ludzie ze snu dalej prowadzili rozmowę jakby mnie tutaj nie było. - Znasz inne wytłumaczenie? – twarz Adama ściągnęła się, a oczy nabrały złowrogiego wyrazu, wyglądał jak szaleniec. Nagle złapał się za włosy i szarpnął nimi mocno jakby chciał się własnoręcznie oskalpować. – To wszystko jest jak jakiś zły sen a ja się chcę obudzić! Tak bardzo się o nią martwię… - Raczej o siebie powinieneś się martwić. Wiesz co… nikomu jeszcze tego nie mówiłem, ale gdy byliśmy wczoraj u tych rzeźbiarzy. Na stole znalazłem kartkę z rysunkiem martwej kobiety. Jej zwłoki były bardzo podobne do tych Bazylissy. Adam podniósł głowę jak pies myśliwski, który złapał trop. Czyżby historia miała się jeszcze raz zmienić? - No tak – powiedział do siebie. – Ta rzeźba głowy… Już wiem czemu ciągle wydawała mi się znajoma! Rzucił się biegiem do pokoju i zaczął wertować notatki. - To była ona! Ktoś z nich musiał ją znać! No tak! Boże jaki byłem głupi! – przybiegł do nas z powrotem. – Bazylissa, Agata, ta trzecia wszystko się zgadza. Pamiętasz te reliefy! Tylko kto był czwarty? Jakaś kobieta… - O czym ty mówisz? – nic z tego nie rozumiałem. - O nie… Pamiętam! Felicyta gdzie ona jest! – podbiegł do mnie i zapał mnie za ramiona jak szaleniec. - Nie pamiętasz? Przecież jest z Alfem, poszli po coś do picia. - A Alfem? Mój Boże szybko na dół, idź już ja tylko znajdę telefon i jestem zaraz za tobą.

52


Nic z tego nie rozumiałem. Podszedłem do drzwi, ale klamka opuściła się w tym samym momencie, kiedy próbowałem za nią złapać. - Dobrze, że już jesteście Adam bardzo się o was niepoko… Powiedziało moje drugie ja, ale jego czy też mój los był już przesądzony. To nie był Alfred z Felicytą. Nóż zagłębił się w moje ciało z zadziwiającą łatwością. Nawet nie dostrzegłem kiedy morderca wszedł do mieszkania. Upadłem na podłogę z niedowierzaniem patrząc na krew wylewającą się z rany na klatce piersiowej. - Sylwester coś się stało? – zapytał Adam z pokoju. - Uciekaj! – wrzasnąłem, ale będąc gościem we śnie nie wiele mogłem zrobić. Mój doppelganger również chciał ostrzec przyjaciela, ale z jego ust zamiast krzyku wydobyła się karmazynowa piana, która zachlapała buty naszego nocnego gościa. Czarna postać wolno ruszyła w kierunku nic nie spodziewającego się chłopaka. Podbiegłem do mordercy, który… zatrzymał się. Spod kaptura patrzyła na mnie znajoma twarz… - Obudź się! – ryknął oprawca i jeszcze raz wbił ostrze w brzuch. Poczułem palący ból, który nie mógł się równać z żadnym innym, a z rany wylała się ciemnobrązowa krew. Morderca złapał mnie za włosy i zbliżył do własnej twarzy. - Sylwester obudź się do diabła! Otworzyłem oczy byłem bezpieczny w swoim własnym mieszkaniu. Nade mną stał Adam, który przyglądał mi się podkrążonymi oraz przekrwionymi od płaczu oczami. - Krzyczałeś przez sen – wyglądał na zatroskanego. - Miałem koszmar – usiadłem na łóżku, plecy przykleiły mi się do przepoconej koszuli. – Śniło mi się,… śniło mi się, że tym razem to morderca przyszedł po nas. Nie sądziłem, że to możliwe, ale chłopak zbladł jeszcze bardziej. - Ja… ja śnię o tym samym, od dawna. Długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Zastanawiałem się czy taki przypadek jest możliwy. Poprosiłem przyjaciela o opowiedzenie swojej wersji snu, była identyczna jak moja. - Felicyta… Dlaczego ona musiała umrzeć?! I to w taki sposób. Wolałbym, żeby to mnie zaszlachtowano jak jakieś prosię. - Co? – odpowiedziałem. – Przecież ją uduszono. Czytałem o tym przed snem. Zaraz ci… chciałem pokazać Adamowi artykuł, ale przypomniałem sobie o tym, i podarłem że złości cała gazetę. - Niemożliwe, czytałem o tym w Kurierze, który znalazłem w kuchni. Nietknięty papier bezpiecznie spoczywał w dłoniach młodzieńca. Mocno zamknąłem oczy, wydawało mi się, iż zaraz oszaleję. Przez cały czas coś nie dawało mi spokoju, coś nie pasowało. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że policja nawet nas nie przesłuchiwała. - Pokaż – wziąłem do reki gazetę. Artykułu nie było, zamiast niego wszystkie strony zapisane były nierównym koślawym pismem: obudźsię obudźsię obudźsię obudźsię obudźsię obudź się obudźsię obudźsię obudźsię obudź się….

53


Wreszcie wszystko zrozumiałem, te wszystkie nieścisłości i dziwne zdarzenia, których byłem świadkiem, w końcu nabrały sensu. - Adam mam do ciebie prośbę, ale zanim ją spełnisz powiedz mi co sobie przypomniałeś. - Nie pamiętam – chłopak odwrócił wzrok. - Pamiętasz! Czemu mi nie chcesz powiedzieć – potrzasnąłem Adamem. - Bo mnie zostawisz… - I tak to zrobię – odpowiedziałem spokojnie. – Rozgryzłeś to już dawno prawda? Wolno pokiwał głową. - Tamtej nocy to nie Sylwester i Felicyta stali się ofiarami mordercy. Tylko my… - Markiewicz nie odpowiadał. – Dlatego ty czytałeś o innej śmierci Felicyty. Wiesz czym się kieruje morderca. Musimy tam wrócić jeszcze jest szansa ich uratować, on chce dopaść Felicytę! - To na nic… - odezwał się w końcu Adam. – Myślisz, że nie próbowałem stąd uciec? Śnimy wieczny sen na granicy światów i wciąż będziemy go śnić. Stąd nie ma ucieczki, próbowałem wszystkiego – wzruszył ramionami. - Jest jedna – wstałem i poszedłem do kuchni. Na stole leżał największy nóż do krojenia, który pewnie spoczął w mojej dłoni. Właśnie takiego potrzebowałem. - Nie rób tego – odezwał się z progu młodzieniec. – A jeśli to twój sen? Jeśli to wszystko się skończy? A jeśli zginiesz na zawsze? - Trudno. Czasami trzeba podjąć ryzyko dla rzeczy, które są dla nas ważne – spojrzałem na Adama. – Pomożesz mi w tym czy nie? - Nie ma innego rozwiązania? – zapytał smutno - Obawiam się, że nie. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla mnie, pomyśl o Felicycie, ona wciąż jest w niebezpieczeństwie. Nie wiemy ile czasu minęło. - Może już jest po wszystkim? - A może wciąż jest dla niej szansa. Przyjaciel wolno zbliżył się do mnie, po czym przejął nóż, w podziękowaniu skinąłem głową. Właściwie nie wiedziałem czy byłbym w stanie popełnić samobójstwo. W tamtej chwili bałem się bardziej niż Adam. A jeśli chłopak miał rację, jeśli się mylę? A może to wszystko nie jest tylko prześnienie we śnie? - On zabijał męczennice – podjął Adam wciąż mocno trzymając nóż. – Felicyta miała być następna. Ze względu na swoje imię… Spróbuję ci jakoś pomóc, o ile będę miał dość siły. - Dziękuję – położyłem mu dłoń na ramieniu. – Jesteś dobrym przyjacielem. Wrócę tu po ciebie – powiedziałem, choć oboje wiedzieliśmy, że to niemożliwe. - Opiekuj się Felicytą. - Będę. Nawet nie zauważyłem gdy nóż zatopił się w moich wnętrznościach. Z bólu zamknąłem oczy, a gdy je ponownie otworzyłem… Wszystko było białe.

54


Zwłaszcza te światło… Alfred drgnął. Nagle atmosfera w ciasnym szpitalnym pokoju się zmieniła. Maszyna do której był podłączony jego przyjaciel zapiszczała trzy razy. „O nie, on umiera” pomyślał młodzieniec i od razu krzyknął: - Siostro! Sylwester otworzył oczy. - Sylwek – Kamiński od razu rzucił się do łóżka chłopaka. – Wiedziałem, że do nas wrócisz! - Felicyta… - wyszeptał z ledwością leżący. Wszystko go bolało, tam skąd powrócił ból był o wiele łatwiejszy do zniesienia. - Przez cały czas była ze mną i pilnowała Adama. Leżał w pokoju obok… - zamilkł po czym spuścił głowę. – Niestety nie miał tyle szczęścia co ty… - Gdzie… - Sylwester z trudem dobierał słowa, a każde przychodziło mu z wielką trudnością. Czas naglił, ale jak ma przekazać wiadomość skoro wypowiedzenie jednego słowa sprawia mu taki problem. - Jesteś w szpitalu, znaleźliśmy was po powrocie byliście nieźle poharatani… - Nie ja… - warknął ze złości młodzieniec, co bardziej przypominało pisk bitego zwierzęcia. Maszyna zaczęła wydawać coraz głośniejsze dźwięki, tętno leżącego rosło. - Felicyta? Mówiłem już. - Idź – Sylwek miał nadzieję, że przyjaciel go zrozumie. Zamknął oczy, po czym zemdlał. Jednak Alfred długo znał swojego druha i od razu pojął, co ma zrobić. Jak z procy wystrzelił z małego pokoiku omal nie przewracając po drodze pielęgniarkę. Teraz gdy wiedział, że z Sylwestrem wszystko porządku, wstąpiły w niego nowe siły. Gdy tylko opuścił szpital zaczęło padać. Biegł przez całą drogę na maksimum swoich możliwości, kilka razy omal nie wywinął orła, gdy zmęczone nogi ślizgały się na mokrych od letniego deszczu płytkach. Z każdą chwila opady zaczęły przybierać na sile, skutecznie zmniejszając widoczność. Wszyscy ludzie poznikali z ulic Szczecina chowając się w swych domach. Przez całą drogę Alfred spotkał tylko jedną osobę, która minęła się z nim biegnąc chyba jeszcze szybciej niż on. Po dziesięciu minutach był na miejscu. Wyczerpany trzy razy podnosił z ziemi klucze, które co rusz wypadały mu z drżących rąk. - Dobrze, że mieszkam tak „nisko” – powiedział do siebie na głos i zaśmiał się próbując dodać sobie otuchy. Gdy wszedł na właściwie piętro, nogi zmiękły mu jeszcze bardziej. Drzwi do mieszkania były lekko uchylone. Delikatnie pchnął je do przodu po czym zrobił krok do przodu. W pokoju paliło się światło i grała muzyka, o ile go pamięć nie zawodziła „A Bad Dream” zespołu Keane. - Felicyta? – zapytał i od razu ugryzł się w język. Jeśli coś jej jest i tak nie odpowie, a on wystawia się na pastwę tego, kto bawi się z nim teraz w kotka i myszkę.

55


Nagle wszystko ucichło. - Niech to szla... – postać, która w tej samej chwili wyskoczyła z salonu nie dała mu dokończyć zdania. Alfred odepchnął dłoń z nożem i sam zaatakował w maskę, która wgniotła się w miejscu gdzie powinna być twarz. Morderca zrobił kilka kroków do tyłu, to wystarczyło żeby chłopak wsadził potężny prawy prosty. Nos pod maską musiał zamienić się w miazgę. Czy to działanie adrenaliny, czy złość za napaść na przyjaciela, Alfred był górą. Złapał oszołomionego przeciwnika za barki i zaciągnął go do salonu. Apostoł zaczął wierzgać, ale Alfred celnie kopnął zamaskowaną postać w żebra pokazując kto jest górą w tej walce. Nieprzytomny napastnik upadł na szklany stół, który rozbił głową. - To by było na tyle – powiedział rozmasowując obolałe kostki. Kamiński rozejrzał się szybko po pokoju w poszukiwaniu telefonu. Jest! Leżał na tapczanie. Podniósł komórkę. – Cholera przecież to Felicyty. Co do? – zobaczył ostatnie połączenie przychodzące i znieruchomiał. Pochodziło od… W tej samej chwili butelka roztrzaskała się na jego głowie, a w czaszce rozległ się przeraźliwy, wysoki pisk. Pociemniało mu w oczach, zaś błędnik miał problemu z utrzymaniem równowagi. Intuicyjnie odwrócił się i z całych sił naparł na przeciwnika. Wiedział, że wszystko zależy od tej chwili, albo on, albo morderca. Lata treningów w końcu na coś się przydały. Trafił głową prosto w żebra napastnika. Rozległ się głośny hałas tłuczonego szkła i Alfred bez zmysłów padł na podłogę. Dopiero po chwili opanował szum w głowie i zrozumiał, co zrobił. - Trafiła kosa na kamień – wyszeptał. Szklane okno narożnikowe sięgające podłogi było roztrzaskane na pył, siła z jaką morderca musiał w nie wpaść była ogromna. Młodzieniec z trudem podniósł się z ziemi, wraz z wiatrem do salonu wtargnęły krople ciepłego deszczu. - Cholera, te okna są takie drogie… - już miał sie odwrócić gdy w pobliżu rozbłysła błyskawica. Przez ten jeden ułamek sekundy zobaczył cos nieprawdopodobnego. Morderca żył i z trudem trzymał się framugi zniszczonego okna. Alfred zbliżył się do przeciwnika. Kolejny grzmot i kolejny błysk pozwolił ich oczom sie spotkać. Dłonie wiszącego młodzieńca były całe we krwi, poprzebijane resztkami szkła. - Pomóż mi – wychrypiał. Przez złamany nos ciężko było zrozumieć co mówi. – Dłużej już nie wytrzymam. Kamiński stał w strugach deszczu. Nawet nie drgnął. - Pomóż mi proszę… Robiłem to dla nich… - Z pewnością – wycedził Alfred i odwrócił się na pięcie. Huk kolejnego grzmotu zlał się w jeden dźwięk wraz z krzykiem spadającego Apostoła. „Bur you’re long gone, yeah you’re long gone now.” Ostatnie słowa piosenki ucichły.

56


- A więc to twoja historia? – zapytałem przyjaciela. - Na to wygląda – odpowiedział Alfred. Nie licząc kilku zadrapań i opuchniętych kostek Alfred był w świetnym stanie, nawet się w końcu ogolił. Aż ciężko było uwierzyć, że kilka dni temu stoczył zacięta walkę z mordercą. - Niewiarygodne – powiedziała siedząca obok chłopaka Felicyta. – Dziękuję ci mój bohaterze – pocałowała go w policzek. - Już nie głupku? Zachichotała tylko i wbiła smutne spojrzenie w ziemię. - O co więc chodziło? Dlaczego ten maniak zabijał? – zaczął Kamiński. - A kto go tam wie? – odpowiedziałem szczerze. – Kluczem do zagadki były reliefy nad, którymi pracował z twoim przyjacielem Witkiem. Pamiętasz co przedstawiały te płaskorzeźby? - Jakiś świętych? - Nie jakiś. Męczenników. Pamiętacie może jakich? – twarze moich towarzyszy od razu dały mi odpowiedź na to pytanie. – Czego ja od was oczekuje. Św. Juliana, św. Bazylissa oraz św. Agata. To była nić łącząca wszystkie ofiary. Imiona takie same jak postaci na reliefach, którymi się zajmował. Św. Julina śmierć przez ścięcie głowy – wystawiłem kciuk rozpoczynający wyliczanie. – św. Bazylissa, zabito ją również poprzez ścięcie, ale na obrazach przedstawiano ją bez głowy rąk i nóg. - Ten człowiek był pochłonięty jakąś manią – powiedział z obrzydzeniem Alfred. - Masz rację. Nie można mu jednak odmówić konsekwencji i szczęścia. Ile spotkaliście w życiu osób o imieniu Bazylissa? A on? Zaraz po pierwszym morderstwie w pociągu. Wyobrażacie sobie zimna krew jaką musiał zachować. Wagon pełen ludzi, a on spotyka kobietę z reliefu? Która musi zabić i pociąć na kawałki, zapewne jedną z tych piłek do drewna, które widzieliśmy wtedy w namiocie. - To obrzydliwe – skrzywiła się Felicyta. - Agata, to akurat było proste, Agat jest multum – wyprostowałem trzeci palec. - Tortury i spalenie na rozgrzanych węglach. To ostatnie trochę zmodyfikował. - Kto więc miał być czwarty? – zapytał Kamiński. Spojrzałem na niego podkrążonymi oczami. - Czy to nie oczywiste? Płaskorzeźba przedstawiała kobietę poprzebijaną wielokrotnie ostrzami. - Św. Felicyta? – nieśmiało wtrąciła imienniczka świętej. Potwierdziłem skinieniem głowy. - Wtedy, gdy spotkał nas po raz pierwszy, nie mógł uwierzyć we własne szczęście, aż dwa razy pytał się o twoje imię, ale żaden z nas nie pomyślał, że to może coś złego. - Ale zaraz, zaraz. Ta archikatedra ma mięć przęseł, a jestem pewien, że na piątym reliefie był mężczyzna – słusznie zauważył chłopak. Zaśmiałem się.

57


- Sprawdziłem i to. Okazało się, że ostatnia płaskorzeźba przedstawiała mężczyznę. Władysława Błądzińskiego, męczennika z Gross-Rosen. W 1944 został zepchnięty przez hitlerowca w przepaść – znowu zachichotałem. – O ironio… Ten cały Patkiewicz miał na imię Władysław. Razem z Felicytą spojrzeliśmy na młodzieńca, który wzruszył ramionami. - Nie powiem żeby moje sumienie było mocno obciążone tym, co zrobiłem – Kamiński nagle sobie o czymś przypomniał. – A właśnie Fela, dlaczego nie było cię w mieszkaniu, gdy przybiegłem. - Ja… ja… - dziewczyna wyglądała na zmieszaną. Siedziała na brzegu krzesła i trzymała róg spódnicy. – Ktoś do mnie zadzwonił i… i powiedział, że jestem w niebezpieczeństwie… kazał mi uciekać… - To ciebie minąłem po drodze! Cholera gdyby nie ten deszcz z pewnością bym cię poznał. - Tak, przybiegłam tutaj…, ale ten głos z drugiej strony. Odpowiedź dziewczyny zmroziła mnie. Czy to możliwe? - Kto to był? – zapytałem. - Nie wiem, ale brzmiał jak… brzmiał jak Adam. Tak samo był podpisany. - Macie ten telefon?! – krzyknąłem jednocześnie podnosząc się z łóżka co spowodowało, że zabolały mnie szwy na brzuchu. - Chyba zgubiłam go jak uciekałam… - Ja go mam – wtrącił się Alf. - Leżał na tapczanie. – Kamiński chciał mi podać telefon, ale w tej samej chwili urządzenie zatrzęsło się i zaświeciło. Młodzieniec nacisnął przycisk odczytu. - To sms od… Adama? Wszyscy znieruchomieliśmy. - To chyba do ciebie – przyjaciel podał mi komórkę. Wiadomość była krótka. „Dziękuję.” - Nie… - uśmiechnąłem się, a po policzku spłynęła mi pojedyncza łza. – To do nas wszystkich.

THE END

58


Zdjęcie: Aleksandra Zegarowska Modelka: Adrianna Schneider Pracownia Fotografii Artystycznej EFEMERIA Projekt: Agnieszka Osipa Mua: Barbara Kuługa Biżuteria: Natalia Nawrót

59


W NASTĘPNYM NUMERZE Adrianna Schneider Piękna, pracowista i niesamowicie utalentowana mieszkanka Krakowa, która szturmem zawładnęła lokalny i światowy modeling.

Więcej o Adriannie przeczytacie w kolejnym numerze.

60


61


Zdjęcie: Aleksandra Zegarowska Modelka: Adrianna Schneider Pracownia Fotografii Artystycznej EFEMERIA Projekt: Agnieszka Osipa Mua: Barbara Kuługa Biżuteria: Natalia Nawrót

62


Wesołych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz szampańskiej zabawy sylwestrowej życzy redakcja Black Wall Magazine BLACK WALL MAGAZINE redaktor naczelny: art director:

Kamil Rodziewicz Dominik Kondziołka

redakcja:

Łukasz Kokoszka, Kinga Dziadosz, Claudia Karwacka, Dominik Kondziołka, Magdalena Ochrymiuk, Iga Ranoszek, Eryk Sławiński, Monika Szoda, Bartosz Zasieczny Olga Czyżykiewicz, Jarosław Pendziwiater, Krzysztof Ufland Kamil Rodziewicz, Monika Szoda, Bartosz Zasieczny

współpraca: korekta:

e-mail: black.wall.magazine@gmail.com facebook: https://www.facebook.com/pages/Black-Wall-Magazine/346844648733703

63


64


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.