Co znalazłem w stawach i kałużach

Page 1

4 tąp.


£ KStA* « *


L4$S\M 3



FuSłłUHSSssSil?■*. Mi

N l*%i

CO ZNALAZŁEM W STAWACH I KAŁUŻACH

P<?


mmmmmm

wmBBSBBBw

DRUKIEM M. ARCTA W WARSZAWIE ORDYNACKA 3


MOJA BIBLJOTECZKA

CO ZNALAZŁEM

W STAWACH I KAŁUŻACH o p o w ie d z ia ły *

&

A DZIECI

'

i

JUla r i a, 'lx)oT'£'ho.

A ZCZYO KSIĄŻE& j

kllL»7£

z liozn em i rycin am i.

^ ■W

WAR S ZAWA N A K Ł A D E M I D R U K I E M Al. A R C T A

1907

:V; iWN|K*WI J M H M 0 W I



S zan o w n y czytelniku! pozwól, że ci się p r z e d ­ staw ię; n azy w am się W ła d e k Zaw ichro w ski, m am lat d zie się ć i je s te m ucz n ie m klasy w stępnej. Nie wiem, kto p ierw szy p o d ał te n w yborny projekt, że b y uczniom z a d a w a ć mniej lekcji do domu; k tok o lw iek on jest, wyrządził nam w ielką przysługę. T e r a z , gdy w ra c a m y ze szkoły, m a ­ my d alek o w ięcej w oln ego czasu. W zeszłym rok u sk o rz y sta łe m z ład nej w iosny i uprosiłem ro d z ic ó w , ż e b y mi wolno było o d b y w a ć długie s p a c e ry za ro ga tkj B e lw e d e rsk ie . W iem , że j e ­ d n e o so b y z b ierają ró ż n o b a rw n e kw iaty lub p a ­ c h n ą c e zioła, inne zn ó w m otyle i owady. J a byłem skrom niejszy w m oich u p o d o b a n ia c h . Z w ykle za b ie rałe m z s o b ą słoiki, czerpaki, siatki i w łóczyłem się około s ta w ó w i row ów ; z a ciek aw ia ły mnie istoty tam żyjące. C hciałem przytym o d n a le ź ć rybki, koluszkam i zw an e, a ż e ­ by je um ieścić w akw arjum , tak, jak to zrobił mój kolega. Dużo straciłem c z a s u na szukanie, ale nie żałuję teg o i d o tą d nie m o g ę się d o ść


nadziwić, ż e b y k a łu ża brudnej wody, s t a w z a r o ­ sły, mógł z a w i e r a ć tyle s t w o r z e ń c ieka wych! Drobniejsze i ciekawsze zwierzątka zabiera­ ł em do domu, gd zi e ur ządzi łem sobi e s k r o m n e ak warj um z e słoja i ś l ed zi ł em w nim ich życ ie z dnia na dzień. M u s z ę wy z na ć, że i r od z i c e zaint eres owa li się b a r d z o mojemi w y c i e c z k a m i i c z ę s t o u d zi e ­ lali mi p o ż y t e c zn y ch r a d i w s k a z ó w e k . S po rz ą dz ił em s obi e gruby k aj e t i z a cz ą ł e m s p i sy wa ć w nim s woj e s po st rz e że ni a, od c z as u do c zas u o dc z y ty w a ł e m je k o le go m i zd a je mi się, że to ich z a ch ęc ił o do p o d o b n y ch s p a c e r ó w i poszukiwań. Dn ia 27 c z e r w c a p r z y p ad aj ą imieniny ojca, bo ma my j e d n a k o w e imiona. P r z e pi s ał e m moj e notatki do ł a d n e g o zes zyt u, oz dobi łem o k ł a d k ę ry su nk iem z liści i roślin w o dn y ch , dał em tytuł: « C o zna la zł em w s t a w a c h i k a ł u ż a c h » i of ia r o­ wa łe m tatusiowi. Z d a j e mi się, ż e t e n w i ą z a r e k był dobry, bo ojciec uś ci skał mię czule. — C z y ś już po zn ał ws zy st ki e s t wor zeni a, k t ó ­ re są w s t a w a c h i k a ł u ż a c h ? —spyt ał mnie. — O tak, p r o s z ę tatusia, j es t em p ewny , ż e nic n o w e g o już nie znajdę. — J e s t e ś t eg o pewny? — Najpewni ej szy, p r o s z ę ojca. — D o s t a n i e s z o d e mnie u pomi nek, k t ór y ci wy ka ż e, ż e nie mas z racji: j es t to szkł o p owi ęk-



s z a ją c e . W e ź k ro p lę w ody z tw ego stawu, nalej na szkiełko i p opatrz. N atu raln ie w yk ona łe m z le c e n ie ojca. 1 co z o ­ baczyłem ! Nikt nie uwierzy: zu p e łn ie now y świat zw ie rzę cy . W iw at szkło p o w ięk sz ające ! M am n o w e zajęcie, n o w e w yław ian ie ow ych n iew i­ dzialnych dla o k a s tw o rz e ń i spisy w an ie now ych n o tatek . Ku jesieni s p o ro się te g o n azb ierało . A że n astały już zim na i słoty, m usiałem z a n ie c h a ć m oich p r z e c h a d z e k i zają ć się czym innym; n o ­ tatki za ś m oje m am a w zięła do przejrzenia. D o B o żeg o N a r o d z e n ia c z a s zleciał prę d k o . N a d e s z ła gw iazdka, a z nią ró ż n e n ie s p o d z ia n ­ ki. Nie wiem, n a p ra w d ę , sk ąd ro d z ic e z a w sze Wiedzą, jakie s ą ż y c z e n ia dzieci? P o w ie c z e r z y wigilijnej z a p alo n o ch oinkę, potym m a m a p o d a je mi ja k ą ś m ałą k s ią ż e c z k ę . O dWijam. C zy tam tytuł i sam so b ie nie w ierzę: *Co znalazłem w s ta w a c h i k ału ża ch >. O d w r a ­ cam k a r tk i—to moje no tatki w yd ruko w ane! M yślałem , że c h y b a ze s k ó ry w y sk o cz ę, taki byłem rad! N ie je d e n m o że zauw aży, że k siążka jest pi­ s a n a stylem nieliterackim ; ale, moi p aństw o , nie je s te m ani P ru sem , ani S ienk iew icz em , tylko, jak m ów iłem na w stęp ie, uczniem klasy w stęp nej. D la innych notatki moje rnogą w y d a ć się n u ­ d n e — takim p o ra d z ę , że b y nie czytali książki całej cdrazu; niech mój czytelnik pójd zie nad rowy, staw y i k ału że i z a p o z n a się z ich miesz-


9

k ań c am i — w te d y spraw dzi n a o c z n ie m oje s p o ­ strze żen ia. J e s t e m pewny, że w te d y nie znudzi go c z y ­ tan ie ow ej książeczk i. Ż y c z ę ci w ięc czytelniczko lub czytelniku p o ­ w o d z e n ia na twoich w y c ie c z k a c h w celu s p r a w ­ d z e n ia teg o , co ja widziałem.

1.

Błotniarka.

Byt piękny dzień majowy, kiedy p o ra ź p i e r ­ wszy stan ąłem przy staw ie w parku za ro gatkam i B elw ederskiem i. S ta w był z a ro ś n ię ty i zamulony: w jednym m iejscu cały p o ­ kryty rzęsą (d ro b n e pływ a­ ją c e roślinki w p o staci listków) ( r y s . 1). Zbli­ żam się i Widzę śilm aka o dużej muszli, zw an eg o bł ot niarką % s ] - R zęsa w odna. (rys. 2). W y s u ­ nęła gło w ę i w y pro stow ała rożki, jak kołki, a w t e ­ dy s p o s trz e g łe m dw o je cz arn yc h ocząt, tuż u p o d ­ sta w y rożków . C o p ra w d a, do te g o c z a s u sądziłem , że śli­ maki nie m ają oczu.


B łotn iark a była z a ję ta zjadaniem rzęsy. O d c z asu do c z a s u k u rczy ła swoją m ięsistą no g ę i w ten sp o s ó b p o su w a ła się po p o w ierzch n i wody. Zajął mnie ów ślimak, po stano w iłem w ziąć go do ręki, że b y p rz y jrzeć mu się bliżej, ale zaled w ie w ysunąłem rę k ę , gdy bło­ tn ia rk a n a ty c h m ia st w c ią ­ g n ę ła n o g ę i głow ę do muszli i jak kam ień o p a ­ dła na dno staw u. Rys. 2 .” B łotniarka. W ięc ej jej te g o dnia nie widziałem .

2.

Zatoczek.

N a s ło n ecz n ej s tro n ie staw u pływało kilka innych ślim aków, o muszli sk rę c o n e j, były to z at o c z ki (rys. 3). P a t r z ą c na nie zda le k a, byiem pewny, że ty l­ ko s a m e m uszle pływały po p ow ierzchni. T y m ­ c z a s e m w cale t a k nie było, t rz e b a było tylko m ieć cierp liw o ść dłużej im się p rzy patry w ać. N iedługo m uszla ta z a c z ę ła się ru sz ać, odw róciła się i w y su n ął się z niej z a to c z e k . P o szu k u je on w staw ie najdelikatniejszej roślinki, zjada ją, i znow u k u rc zy się i kryje w swej muszli; od-


11

w ra c a j ą przytym do g óry i ta k leży p rz e z c z as jakiś, m o ż e śpi, m o ­ ż e myśli, k tó ż to wie. P óźniej d o w iedziałem się, d la c z e g o m a t a ­ ki zw yczaj: zato c zk i p o trz e b u ją do o d d y ­ c h a n ia dużo p o w ie ­ trza, nie w y s ta rc z a im to, k tó re je s t r o z p u s z ­ czone w w o d z i e , w ciągają je w ięc z z e w n ą trz i d latego o d w ra c a ją otw ó r m u ­ szli ku pow ierzchn i w ody. W ie lk ą p rzysługę 3- Zatoczek. w yrządziły mi o w e z a to c z k i w moim akw arjum (słoju), bo wyjadły z niego całą pleśń, d o s k o n a le go w ięc oczyściły.

3.

Pijawki.

Razu je d n e g o u siadłem n ad staw em , w łoży­ łem k o n ie c m eg o kija w w o d ę i patrzyłem , jak się b ę d ą z a c h o w y w a ć m ie s z k a ń c y o w e g o stawu! P ie rw sz y zbliżył się pływak, s zyb ko obleciał kij d o k o ła i odpłynął, potym czo łgała się po nim


12

jakaś liszka długi czas i ta te ż poszła sobie, wkońcu uczepiła się p i j a w k a .

E ys. 4. Pijaw ki lekarskie w akw aijutn. 1 i 2—pijawki przycze­ pione tylnym sm oczkiem do podłoża, 3 —widziane ze spodu, ty l­ n y sm oczek odczepiają w łaśnie od szyby, podczas gdy przedni w yciągają do przyczepienia się, 4 —pełzająca pijawka, uczepiona mocno tylnym smoczkiem, 5 —pijaw ka w ysadzająca sw e szczęki nad pow ierzcłm ię wody, um ocow ana do szkła obydwom a sm oczkam i, 6 —pływ ająca, 7—oprzęd z jajam i n a brzegu ziem istym .

P o d n o sz ę kij do góry; pijawka trzyma się mocno przysawką; przewracam kij—i ona się przewraca i teraz swą przysawką je s z c z e mocniej się uczepiła.


13

— T o ty, k o c h a n e c z k o , m a s z aż d w a s m o c z ­ ki! pi, pi! P a t r z ę —p ię ć p a r oczu... A wtym zbli­ ża się do m nie d z ia d e k o kiju. — N ie c h n o mi kaw aler da tę pijawkę. — P ro s z ę , pow iadam , a p o c o o n a wam, dziadku? — Ano, widzisz, jak mi p alce po kurczy ło? P ijaw ka krwi t r o c h ę w yssie, z a ra z lżej będzie. — Mój dziadku, p rz e c ie ż to nie s ą pijawki lek arskie, tylko k o ń sk ie, p o d o b n o sp raw iają r a ­ ny b a rd z o b olesne. — Nic nie s z k o d z i—od p o w ie ż e b ra k — ja tam nie taki delikatny. T y m c z a s e m pijaw ka u c z e p io n a do dłoni s t a r ­ ca, c o r a z w ięcej pęc zn iała, aż n a r e s z c ie o d p a ­ dła, jak m artw a, ta k się opiła, pijaczka. S p o j­ rzałem n a r ę k ę d z ia d a - trzy m ałe ranki w idnia­ ły w k s z ta łc ie tró jk ąta, w id ać pijaw ka ta k m a u ło żone s w e o s tre szczęki. — N ie sądziłem je d n a k — p o w iad a m do s t a ­ r u s z k a — że b y i k o ń s k ie pijawki były u ży tec zn e. — N ie b a rd zo o n e tam p o ż y te c z n e . G d y w ła­ ściciel re stau racji, ot w tym ogrodzie, h o d o ­ w ał ryby w swym staw ie, to mu pijawki wielkie s z k o d y wyrządzały: p rz y cze p ia ły się do ryb i d o ­ pó ty ssały krew , aż ry b a usnęła. D o b rz e , że o ne do c z e rw c a s ied zą tylko w wodzie. — A potym co się z niemi dzieje? — W y c h o d z ą n a brzeg, rob ią kilka k ory tarzy W ziemi i kryją się w rricłj; tam ze śliny swojej lepią k o k o n w ielko ści żołędzia, p rz ek łu w ają go


14

i sk ład ają od 10— 12 m ałych jajek, p o czy m z n o ­ wu białą śliną oblepiają k okon. — A co poty m ?— pytam zaciek aw io n y . — P o trz e c h m ie s ią c a c h w ylęgają się m łode pijawki, k tó re d o p ie ro po c z te re c h latach d o r a ­ stają wielkości sw oich rodzicó w . — D zię k u ję wam, dziadku, z a te za jm ujące w iadom ości, nie w iedziałem o tym. D o b rz e , ż e ś ­ my się tu spotkali. M o ż e się je s z c z e k iedy z o ­ baczym y. T y m c z a s e m m u s z ę w ra c a ć . D o wi­ dzenia! W ło ży łe m pijaw kę do słoika i p o s z e d łe m do domu; po d ro d z e kupiłem p a r ę p i j a w e k l e ­ k a r s k i c h , aby p r z e k o n a ć się, czym się różnią od k o ń sk ic h i w łożyłem je do o s o b n e g o słoja, ab y się przy jrzeć jak o n e p rz y c z e p ia ją się do szk ła ow em i sm oczkam i. A że znalazłem w je ­ dnej z m oich k s ią ż e k śliczny o b ra z e k akw arjum z pijawkami, p rz e ry s o w a łe m go do sw e g o p a ­ m iętnika, ab y utrwalić s o b ie w pam ięci to, czeg o się o nich dow iedziałem .

4.

Eomary,

Była już d ru g a p o ło w a maja, gdy p rz y s z e d łe m n a d staw i z a c z e rp n ą łe m słoikiem w ody. M n ó stw o stw o rz e ń d robniutkich roiło się W niej, ale m nie tym ra z e m głów nie chodziło o l i s z -


k i k o m a r ó w (ry s.5). Czytałem bowiem w «W y­ pisach*, że komary lęgną się w wodzie stojącej, więc byłem ciekawy jak wyglądają. W krótce też dojrzałem drobną, wysmukłą liszkę o dwuch ogon­ kach: jeden z nich służył jej za ster przy pływa­ niu, a drugi, jak się okazało, nie był wcale ogon­ kiem, tylko rur­ ką do oddycha­ nia. Liszka rusza­ ła się nadzwy­ czaj szybko, od czasu do czasu wypływała n a powierzchnię w o d y , w ysta­ wiała rurkę do góry, nabierała powietrza i zno­ wu zanurzała się w Wodę, wykonywując przytym t y s i ą c e R ys. 5. K om ary: 1— sam iczka, 2— sam iec Śmiesznych ru3 —jajka, 4— liszka, 5— poczw arka. chów: to ucie­ kała przed jakimś większym owadem, to goniła mniejsze, ażeby je pożreć, to naraz zwijała się w kłębek i koniuszek swej trąbki brała do pysz-


16

czka, a to wtedy, gdy o tw ór do oddychania z a ­ tkała w o d a —to było najzabawniejsze. Wylałem w odę ze słoja i zaczerpnąłem jej w innym miejscu stawu, tam, gdzie w oda była najpłytsza. T e raz dostrzegłem znacznie mniej liszek, ale zato na wierzchu pływały poczwarki komarów, które miały kształt jakby dziewiątki. Widziałem, jak z jednej poczwarki wysuwał się łebek owadu. Postawiłem słoik w słońcu, a sam usiadłem pod drzewem, ażeby przyjrzeć się, co będzie. S ie­ dzę i oto przyszedł mi na myśl wczorajszy dzia­ dek. D otąd widziałem jedynie dziada ż e b rz ą ce ­ go, albo m odlącego się — ale ten tak rozsądnie mówił, taki miał przyjemny wygląd... chciałbym go jeszcze kiedy spotkać. W tym patrzę, nieo­ podal siedzi ten sam dziadek. Pobiegłem do niego, przywitałem się i usiadłem tuż obok. — Widziałem cię zdaleka — powiada staru­ szek. — A co tu robicie, dziadku?—pytam. — Jem obiad, mam tu chleb, sól i w butelce wodę, którą popijam. — A dlaczego w domu nie jadacie? — Bo nie mam domu, mój chłopcze. — I w nocy nie m acie domu? — Na noc idę do domu noclegowego, jeżeli uzbieram 6 groszy, a gdy ich nie mam, to kła­ dę się pod drzewem. A czego to kawaler dziś szuka?—zapytał dziadek, chcąc zmienić rozmowę.


17

— Z nalazłem liszki i p ocz w ark i k o m arów , w ięc c h c ę z o b a c z y ć , jak się z nich o w a d w y ­ lęgnie. — C o p ra w d a i ja t e g o nie widziałem . N iedługo b ie d a k s k o ń cz y ł obiad, sp a k o w a ł re sztk i do to rb y i zbliżył się, żeb y słój obejrzeć. Kiłka p o c z w a r e k przypłynęło do ścian y słoi­ ka; z jed nej z nich w y d o staw a ł się k o m a r i już był u celu, ale pośliznął się i w p a d ł do wody. D rugie d w a były s z c z ę ś liw s z e ' i w ydo stały się na w ierzch. Usiadły na b rz eg u słoja, s k rz y d e łk a w y su szy ­ ły w słońcu i odleciały, b r z ę c z ą c w esoło. — C ie k a w y m — mówi s t a r u s z e k — czy b ę d ą nas cięły, bo w sza k nie k aż d y k o m a r kłuje. — N ie k aż d y ?— pytałem zdziw iony. — A nie. J e d n e z nich m ają p ió ro p u sz e na głowie, t e w cale nie kłują, inne, m ianow icie sam icz­ ki, m ają o s tre sztyleciki — to s ą praw dziw i r o z ­ bójnicy: n ied o ść, ź e ukłuje i krwi się napije, j e s z ­ c z e jadu n a p u śc i w ra n k ę , k tó ra ta k potym s w ę ­ dzi, że b y ś z bólu s k ó r ę zdarł. — P ra w d ę mówisz, dziadku, ro z d ra p a łe m ra z r ę k ę do krwi, g dy m nie k o m ary pogryzły. Ale cz as już w r a c a ć do dom u, p rz e z n o c p ew n o kilka k o m a ró w w ylęgnie się. B ą d ź c ie zdrowi, dziadku!

M . W e ry ho - Co zna'azlem w staw ach i kałużach.

2


5.

18

Ż a’b k a d r z e w n a.

C h c ia łe m z ła p a ć z i e l o n ą ż a b k ę (rys. 6), w s a d z ić ją do słoika z w o d ą i z a n ie ś ć do domu. K o lega mój opow iadał, że należy do słoja w s ta w ić drabin kę, a ż a b k a w c h o d z ą c lub s c h o ­ dząc, zastą p i niby b a ro m e tr, i b ę d z ie p rz e p o w ia ­ d ała d e s z c z lub pog o d ę. O tó ż złapa łem ją. J a k a p rz y je m n a w d o tk n ię­ ciu: cała zielona, gładziutka, nie m a na sobie teg o

R ys. 6.

Żabka drzewna.

niem iłego płynu, ani k ro s te k , jak inne żaby. O g l ą ­ dam jej łapki: o! jakie m a długie palce! a czy m a na nich p o d u s z e c z k i? M a, i to g a łk o w a te — wiem, w iem , c h c ia łab y ś pójść z a ra z na drz ew o , ale ty m c z a s e m z a m ie s z k a s z w słoiku; dam ci o w a d ó w p o d d o s ta tk ie m , m o żesz ich c h o ć po 100 na dzień zjad a ć. A jak że spało ci się p rz e z zimę w mule, p o w ie d z żabko?


19

A ona zamiast odpowiedzi — smyrg do wody i popłynęła. Rzucam się za nią, wsuwam rękę do wody, a wtym coś mnie chwyta za palec, ale gryzie tak boleśnie, że zaczynam krzyczeć. To żuk jakiś uczepił mi się, i tak mocno, że żadną siłą oderwać go nie mogłem. Krzyczę ciągle, wkońcu z bólu tracę prawie przytomność i nie Wiem, na czymby się skończyło, żeby nie pocz­ ciwy staruszek. Posłyszał zdaleka mój krzyk, po­ śpieszył na ratunek: zgniótł żuka, przyniósł w o­ dy w kubku, zanurzył weń mój palec i zaczął mnie uspokajać. Nie wiem, czy z przestrachu, czy z bólu, ale drżałem cały. Poczciwy staruszek głaskał mnie po głowie i zagadywał. — Wiesz co to był za żuk? To pływak. Po­ wiadam ci, niema w wodach większego okrutnika; wszystkim stworzeniom dokucza: kijankom ogony odgryza, rybom, ślimakom, pijawkom wszyst­ kim wodnym stworzeniom szkodzi jak może. A widziałeś kiedy trytony? — Nie widziałem. — A ja je znam i wiem, gdzie p.zebywają, jest to stąd niedaleko, w Wierzbnie, chcesz, to cię zaprowadzę? — Dobrze, dziadku, ale chyba jutro, bo dziś rę­ ka mnie bardzo boli i muszę się śpieszyć na obiad. — Jutro? Niech i tak będzie. A teraz już cię pewnie nie tak boli? No, to śpiesz do do­ mu, a jutro zapolujemy na trytony.


6.

20

Ż u k -p ły w a k .

Nie m ogłem d a r o w a ć w c z o ra js z e m u pły w ak o ­ wi i p o stan o w iłem p rz e w e r to w a ć w szy stk ie opisy, ż e b y go jaknajlepiej poznać.

R ys. 7. Owady wodne: M ,W —pływ ak żółtobrzegi; M—w chwili oddychania, C—dwie jego liszki, jed n a oddychająca, P —poczwarka; K ¥ - k a łu ż n ic a , E —jej oprzęd, E g—oprzęd przecięty w zdłuż, T—krętaki.

No, i ła d n y c h rz e c z y dow iedziałem się! D r a ­ pieżnik to, jak ieg o św iat nie w id ział—ty g ry s p r a ­ wdziwy! ż y w cem o d ry w a m ięso rybom , z a g ry z a


21

kijanki, godzinami czatuje na muszli ślimaka, ażeby go rozszarpać, gdy się ten ukaże. Dzieci jego nie są lepsze: drapieżna jego liszka przyczepia się jak pijawka do ciała zwie­ rząt wodnych i krew im wysysa. Najwięcej gniewa mnie to, że taki żuk mógł mi palce poobgryzać! N iedoczekanie twoje! D o ­ brze, żem cię poznał, innym razem nie dam się. T rzeba tylko jego wygląd zapam iętać: jest to du­ ży żuk, z wierzchu oliwkowy z żółtą obwódką, ciało ma szerokie i płaskie, tylne nogi w iosło­ wate, przysposobione do pływania. O, teraz już go zawsze poznam! Żarłok to nielada: gdy mu zabraknie poży­ wienia w jednej kałuży, przenosi się do drugiej, czasem lata jak chrabąszcz. Ale w wodzie musi bardzo uwijać się, gdyż mu tam tchu brakuje, co chwila więc wypływa na powierzchnię i wysu­ wając odwłok nabiera powietrza. Szkoda, żem dawniej tego nie wiedział, był­ bym żuka mój palec |I ________ _

___________

7. 'T i y foW s£z, t r a s z k a h g j ’ Z e szkoły wracam o godzinie 3-ej, a obiad jadamy o 6-ej, więc mam trzy godziny na sp a ­ cery i zabawy. Dziś dostałem od mamy pieniądze na tram ­ waj, więc w kwadrans będę za rogatką, byleby mój stary stawił się, myślę sobie.


22

N ad zieja m nie nie zaw iodła: zo b a c z y łe m go zd a le ka, m a c h a ł na mnie rę k ą. — D zień dobry, d z i a d k u —w o ła m —w ięc id zie­ my do W ie rz b n a ? M am u sia mi pozwoliła.

Rys. 8.

,

Trytony

w

wodzie: 1— samica, 2 —sam iec.

— Idziemy, idziemy, i o w s z e m — rz e c z e dziadek. Poszliśm y. — D ziadku, dlacz eg o w a s z a w s z e w jednym m iejscu, tu n ad sta w e m sp oty kam ? — pytam w drodze. — D la c z e g o ? bo tu spo kojnie i miło: d rz e w a dokoła, traw a, w o d a , słońce; nikt mnie tu nie p o ­ trąci, nikt złeg o sło w a nie powie. Z ra n a c h o d z ę


23

po prośbie, a gdy c h c ę u s iąść gdzie n a s c h o d a c h , posilić się, to mię s tró ż wygania: «to nie m iej­ s c e dla że b rak ó w » , pow iad a. N a ulicy niem a gdzie sied zieć, w ięc rad jestem , że n ad staw e m sp o k o jn ie o d p o c z ą ć m ogę. G orzej, gdy je s t zimno. C z a s e m biedni ludzie po zw o lą gdzie w k ąc ie s p o c z ą ć , o g rz a ć się, ale u z a m o ż n iejszy ch n aj­ c z ę ś c ie j pow iadają, że m iejsca niema. T a k ro zm aw iając, doszliśm y do W ierzb n a. P o s z u k iw a n ia n a s z e były sk u te c z n e : niedługo zo b a c z y łe m w w od zie p rz e ś lic z n e g o t r y t o n a (rys. 8), k tó ry w iosłow ał o gonem , p o ru sz ał na praWo i na lewo, p o s u w a ją c się p r ę d k o n aprzód . N a b rz eg u leniwie w y g rz e w a ł się drugi try ton 0 błoniastym g rzeb ieniu na p leca ch ; to był s a ­ m iec. G dy j e d n a k sp o s trz e g ł d ż d ż o w n ic ę (gli­ stę), z e rw a ł się z m ie jsc a i n ie z g rab n ie p r z e b ie r a ­ jąc na k rzyż nogami, wolno p o s u w a ł się n ap rzó d . T y m c z a s e m tryton, któ ry pływał w w odzie, w ystaw iał od c z a su do c z a s u łeb do góry, Wi­ d o c z n ie nabierał po w ietrz a, którym o d dy chał, 1 szybko znow u pluskał do wody, uwijając się za drobn em i zw ierzątkam i. T r o c h ę dalej, w płytkiej w o d z ie s p o strz e g liś ­ my m ałe m łode trytony. O p o w ia d a ł mi dziadek , że try to n y wylęgają się z jajek. M ałe trytony p rz e c h o d z ą tak ie s a ­ m e p rz e o b ra ż e n ia , jak żaby, z tą tylko różn icą, ż e im pierw ej o d ra s ta ją nogi p rzednie, nie tylne, jak to byw a u kijanek, i ż e ogon p o z o s ta je im n a w e t wtedy, gdy d o ro sn ą .


24

Ż ałuję m ocno, żem nie wziął słoja z sobą, m ógłbym z a b r a ć do m eg o akw arjum tych p arę try ton ów . T r z e b a było je d n a k ~ w ra c a ć . P o d ro d z e o p o ­ w iad ałem dziadkow i, że m am zam iar c h o w a ć n ie­ k tó re stw o rz e n ia w domu, o po w iad a łe m mu o k o ­ leg ac h , o ró ż n y c h figlach szkolnych. — A byłbym zapo m niał p o w ie d z ie ć wam, d z ia d ­ ku, że m ów iłem m am ie o moim w c zorajszy m w y ­ darzen iu z p ływ akiem . M am u sia k a z a ła wam p o ­ d zięk o w ać, że m nie ra tow aliście i p rz ysyła wam cz te rd z ie stó w k ę . — P odzięk uj m am ie b ard zo g rz e c z n ie — p o ­ w iada s t a r u s z e k — i p ow iedz, że za jej d o b re s e r ­ c e m odlić się b ę d ę , ale p ien ięd z y tych nie przyj­ mę, bom ci d o p o m ó g ł nie dla zaro b k u , tylko dla te g o , że p o tr z e b o w a łe ś po m o cy , a ż e ci ulgę p rz y n io słem —to była m oja zap łata. P rz y k ro mi się c z e g o ś zrobiło, ale n a le g a ć nie śm iałem , czułem , że d z ia d e k je s t b a rd z o p o ­ czciwy, i że go b a rd zo polubiłem. N a p o ż e g n a ­ nie uścisn ąłem jego rę k ę , p o d z ię k o w a łe m za W szystko i w róciłem do dom u, myśląc, jak mi j e s t d o b rz e na św iecie.

S.

Liszki

chróścika.

G d y się m am usia dow iedziała, że s ta ru s z e k p ien ięd z y nie przyjął, p o w ie d z ia ła mi, żebym je s o b ie wziął i zrobił z niemi to, co uznam za sto-


25

so w n e. D Długo ługo m yślałem , ja k ą b y zrobić przyjep rz y je­ n ip m nu r\7iańUnwi n ę ta n rm liłp m m n o ś ć mn ojem dziadkowi, uwllr k onńńcnut npostanow iłem kupić k sią ż e c z k ę i p o d a r o w a ć mu ją. N a zaju trz z a b ra łe m sia tk ę i p o s z e d łe m na d aw n e m iejsce.

\tv u m i i **!_{:

sr -

kVłi(M \ r v ę 1 . * '» H :■ - — ^ R . I A }U! f jT r * i - n m

W M ^rt

Rys. 9.

Chróściki i ich larwy w wodzie.

S taw , n ad którym p rz eb y w ałe m , był cały z a ­ ro śn ięty zielenią, a na dnie leżało m nóstw o zc zerniałych liści i gałęzi; g d zienie gdzie tylko, bliżej b rz egu p rz e ś w ie c a ł piasek. Z anu rzy łem s iatk ę do dna i w y d o sta łe m kilka gałąz ek . J u ż miałem o drz u cić je, gdy n a r a z spo-


26

strzeg łem n ie fo re m n e jak ieś w o re czk i, u c z e p io n e do g a łą z e k — okazało się, że to s ą dom ki liszek ow adu, z w a n e g o c h r ó ś c i k i e m (rys. 9). L iszk a c h r ó ś c ik a je s t słabą i b e z b ro n n ą w o b e c n a p a stn ik ó w , w ięc robi sobie d o m e k z gałązek , ze s c h ły c h liści i ziarn ek piasku, i w riim kryje się ta k jak ślimak. G d y d o k o ła ż a d n e n ie b e z p ie c z e ń s tw o nie g r o ­ zi, c h ró śc ik w ysuw a się ze s w e g o m ieszkania, ch odzi po dnie staw u i s z u k a p o k a rm u w śró d r o ­ ślin wodnych. S k o ro n ad e jd z ie c z a s przem iany, c h ró ścik z a ­ lepia o tw ó r sw e g o d om ku i zam ie n ia się w poczw arkę. P o pew nym c z asie sk o ru p a p ę k a i w y ­ latuje z niej ow a d d o s k o n a ły —c h ró ś c ik o c z te r e c h p rz ejrz y s ty c h s k rz y d e łk a c h . T e g o dnia nic w ię ­ cej z n a le ź ć nie m ogłem a co g o rsz a, s ta ru s z k a m e g o nie w idziałem tak że . M o ż e przytrafiło mu się co ś złego. W ra c a ją c , m yślałem w ciąż o nim i o tym, s k ą d to się ż e b ra c y na ś w iec ie biorą? Jak im s p o s o b e m m o żn a żyć, nie m ając w ła s n e ­ go m ieszkan ia? S m u tn y w ra c a łe m do domu.

9.

Eozmowa

z dziadkiem.

N a z a ju trz z a ra z ze szkoły pob ieg łem za r o ­ gatki. O niczym już nie m yślałem , tylko o b i e d ­ nym staruszku: czy go z o b a c z ę i czy się mu co złeg o nie przytrafiło.


fe7

Z d a le k a sp o s trz e g łe m go na daw nym miejscu. — C o wam było, dziadku? —p y ta m — ż e w c z o ­ raj nie przyszliście? — Z asłab łe m tro c h ę , chod z ić nie m ogłem , Więc mi z n a jo m a k u p c o w a pozw oliła p o le ż e ć w k o m ó rc e , niech jej B óg za to zap łaci, te r a z już mi lepiej. — D z ia d k u — pytam dalej — czy wy um iecie czytać? — O w sz em , umiem, ale nie czytam , bo źle widzę. — A czy w am kto k iedy czytuje? — C z y tu je ? —zaśm ia ł się s ta ru s z e k — cz y ś ty, c h ło p cz e widział, ż e b y z dziadem kto rozm aw iał? a je s z c z e c h c e s z , że b y mu czytał! — No, dziadku, to ja w am c o ś przeczytam ; przyniosłem k s ią ż k ę o k sięd zu B od u en ie, u siąd ę tu przy w a s na p ag órk u, czy d o brze? S ta r u s z e k c ię ż k o w estchn ął, p og łaskał mnie po głowie i otarł za łzaw ione oczy. Nigdy z t a k ą prz yje m nośc ią nie czytałem , jak dzisiaj, a stary cały był w słuchany, z d a w a ło się, je d n e g o sło w a o p u ścić nie chciał. P a trz ę , a mój s ta ru s z e k w e se le j spog ląd a, i jak b y mu się tw a rz zmieniła. Z a c z ą ł r o z m a ­ w iać o tym, o owym, bo dużo w iedział i widział. — D z i a d k u - p o w i a d a m — mam w a s o c o ś z a ­ py tać, ale się w sty dzę. .— No, có ż ta k ie g o ? pow ied z, mój mały. — T ylk o się nie gniewajcie... S k ą d się d z ia ­ dy b iorą na św iecie?


28

— Skąd dziady się biorą, c h c e s z wiedzieć? Z n ie szczęścia. Ż ebyś ty, chłopcze, wiedział, ile przejść trzeba, nim się dziadem zostanie. Bóg jeden wie. P rzecie żebrakiem się nie urodziłem. Byłem z zaw odu ślusarzem i podobno niezłym, zarabia­ łem dobrze; miałem sw oje m ieszkanie ładne, c z y ­ ste, w oknie stały k w ia ty .. W n iedzielę człek się oporządził, p oszed ł do kościoła, potym spotkał się z kolegami, poszedł na obiad, g a z e tę przeczytał. A potym - n i e w i e d z i e ć skąd choroba się u c z e ­ piła, gniotła, gniotła, aż Wkońcu zwaliła z nóg. Zawieźli do szpitala. Dwa lata przeleżałem, a gdy w yszedłem , niktby mnie nie p o z n a ł--z o s ta ­ łem starcem zgrzybiałym. Gdzie się podziała moja siła, gdzie życie? Wracam do dawnego majstra ślusarskiego, zaczynam pracować, ale po g o d z i­ nie ani ręką ani nogą ruszyć nie mogę. — Żal mi was powiada majster—ale nie m o­ gę'W as dłużej trzymać; przy naszej robocie p o ­ trzeba siły, poszukajcie sob ie gdzie innej, jakiej lżejszej roboty. P oszedłem . Gdzie się jednak zjawię, każdy odpowiada: — Potrzebny nam robotnik zdrowy i silny. A skąd tu brać siły! Sprzedałem wszystko, co miałem. Przyszedł n areszcie dzień, kiedy nie miałem za co kupić kawałka chleba. Taki sam był dzień drugi. Razu jednego psu chciałem o d e ­ brać kawałek chleba, taki byłem głodny.


29

A potym przy szed ł g łód j e s z c z e straszniejszy. A ch, chło p cz e, że b y ś ty wiedział, co to je s t głód! D rż ą c całym ciałem w y ciągnąłem r ę k ę do p rz e c h o d n ió w . Ktoś rzucił p a r ę gro sz y . N a wpół p rzyto m n y pow lokłem się, aby kupić k a w a łe k ch leb a. Z jad szy go, odżyłem . S ta ru s z e k gło w ę spuścił, siwe brwi n am arszczył i p rz e z p a r ę chwii nic nie m ów ił. — No, i o d tąd zo s ta łe m że b rak iem . S traszny to wyraz! Ile u p o k o rz e n ia w nim się zaw iera. C h o ć ja nie z p ró ż n ia c tw a do t e g o d o sze d łe m . Z o s ta łe m tym sam ym u czciw ym człow iekiem , co dawniej, nic się w e mnie nie zmieniło, o p ró c z t e g o , ż e straciłem siły do pracy. A jednak ileż to ra zy słyszałem , jak p rz e c h o d n ie mówili do siebie: «nie daw aj mu, p e w n o jaki pijak». Albo s łu żąc a trz a s n ę ła drzwiami, b io rąc mnie za złodzieja. D z ie s ię ć lat ta k żyję, a z a w s z e n ie c h ę tn ie r ę k ę w yciąg am . A gdy d o sta n ę k a w a łe k chleba, k tó ry na dzień mi w y s ta rc z y ć m oże, w te d y idę c h o ć o kiju ot tu, dalej od ludzi, o d p o c z y w a m i rozm yślam w ciszy. W ie rz a j mi, ch ło p cz e, ż e ludzie c z ę sto dają, ale rz a d k o um ieją d a ć d o ­ brze, nie u p o k a rz a ją c człow ieka. R z a d k o kto c h c e uw ierzyć, że ż e b ra k ma t a k ż e sum ienie, w styd, m iłość w łasną, że je s t t a ­ kim sam ym człow iekiem , jak ten , k tó ry daje, tylko s t o k r o ć nieszczęśliw szym ... S ta r u s z e k z a k aszlał się i już w ięcej nic nie powiedział.


.30

A w e mnie działo się coś dziw nego. Ó w ż e b ra k stał się dla mnie kimś blizkim, k o c h a ­ nym. D ługo j e s z c z e siedzieliśm y przy sobie. Po­ n iew aż zbliżała się g o dzina sz ó sta , p o ż e g n a ­ łem d z iad k a i p o s z e d łe m do dom u. M yśl o s ta r ­ cu nie o p u s z c z a ła mnie. J a k tu biedak ow i p o ­ radzić? C z e m u nie je s te m już dorosłym człow iekiem ?

10.

Pliszka.

Był śliczny w ieczór. S ło ń c e słało długie złote prom ienie, k tó re p rz ed snem chciały j e s z c z e ra z p rz e jrz e ć się w wodzie. S ta łe m w łaśnie na m o ście i p a trz y ­ łem na mały strum yk, k tó ry tuż pod m o stem pły­ nął i jak z a w s z e b a rd zo się gdzieś śpieszył. W ty m w idzę, przylatuje ładny p ta s z e k i z a ­ cz y n a z g rab n ie b ie g a ć po ziemi. P o z n a łe m w nim o d ra z u p l i s z k ę (rys. 10), była p o p ie la ta z w ierzchu i biała u spodu, a ^ s k rzy d ła i o gon m iała c z a rn e , nogi z a ś w y ­ so kie i szczu p łe. A gdy c h o d z ą c z a c z ę ła k i­ w a ć og onk iem — nie miałem już ż a d n ej w ątpli­ w ości. Dziw ny p ta s z e k , k tóry ani na chw ilę nie umie u trzy m a ć sw e g o o g o n a w spokoju. Rad byłem p rz y jrz e ć mu się bliżej, Więc nie ru sz ałem się z m iejsca, wtym kichnąłem głoś-


31

no; sądziłem , ż e to p od niosła tylko łe b e k t rz ą s n ę ła m ocniej niż z a c z ę ła uwijać się za

spło szy pliszkę, ale ona do góry, ob ejrz ała się, p o ­ zw y kle o go n k iem i znow u owadam i.

Bys. 10.

Pliszka.

W id ać , że w cale się ludzi nie boi, ani tu r k o ­ tu na m oście, ani krzyku chłopaków ; i m a słu s z ­ n ość, bo k tóżby tam chciał skrzyw dzić t a k m i­ łego p taszka. Słyszałem , że pliszki g nieżd ż ą się w z a ro ś la c h n ad w odn ych , w ięc zbiegłem n a dół i pilnie za-


32

cząłem s z u k a ć g n iazd a w k r z a k a c h — ale nap różno — nigdzie z n a le ź ć nie m ogłem , m usiała je gd zieś dalej ukryć, b o ć p rz e c ie już od m a rc a pliszki są u nas, w ięc miała c z a s usłać gniazdko. Nie m ogłem oczu o d e r w a ć od p taszk a , taki ładny i zgrabny. P o d z iw ia ć trz e b a , jak z g rab n ie s k a c z e i c h o ­ dzi, a przytym z rę c z n ie łapie ow ady: m uchy, k o ­ m ary, zm rużki, ch ró ścik i sch w y ta z n a d z w y c z a j­ ną szybkością. P o ta k do bry m o biedzie moja pliszka wzleciała do g óry i cieniutkim głosikiem za ś p ie w a ła mi, jak by na p o ż e g n a n ie , p io s e n k ę i sk ry ła się g d zieś w g ałęz iach drzew . O d tą d straciłem ją z oczu.

11.

P r z e k o p n i e a.

C z e rw ie c . Dni ciepłe, s ło n ecz n e. M o je p o s z u ­ kiw ania p rz y n o s z ą mi plon c o ra z obfitszy. N ie wiem sam , czy ow ych s tw o rz e ń n am nożyło się w ięcej, czy nau c zy łem się lepiej p a trz e ć , ale c o ­ ra z c i e k a w s z e rz e c z y znajduję w w odzie. Mój p o czciw y s ta ru s z e k t a k się z a in t e r e s o ­ wał, że k a ż e so b ie p o k a z y w a ć i o p o w ia d a ć o k a ż ­ dym nowym stw orzeniu . D ziś m am p r z e k o p n i c ę (tabl. nr. 12), k tó ra nazyw a się tak dlatego, że w p rz e k o p a c h i ro w a ch m ieszka. Z nalazłem ją w row ie. B a r­ dzo dziw ne stw orzen ie: 3 ce n ty m e try długa,


okryta rogow ą tarczą i ma aż 60 par nóg, op a ­ trzonych skrzelami, które służą zarazem do pły­ wania i oddychania. Pierwsza para nóg ma długie wicie. Przekopnica doskonale pływa, ale na grzbiecie. Trzym a się najwięcej brzegu i w dzieó sło­ neczny można ją widzieć bardzo łatwo, ale schw y­ cić trudniej, gdyż jest niezmiernie ostrożną, za najmniejszym poruszeniem wody zanurza się głę­ boko i dopiero po 15—20 minutach wypływa na powierzchnię.

12.

Nartnik.

Szukam grzbietopławka i nigdzie nie znajdu­ ję, a wyczytałem, że przebywa najczęściej w ro ­ wach. No, ale za to odnalazłem stworzenie, któ­ re wziąłem za pająka, a okazało się, że to był n a r t n i k (rys. 11). Od paru dni padał d eszcz i skutkiem tego potworzyły się kałuże R y s. i i . N artnik. stojącej wody. Zajrza­ łem do jednej takiej k a ­ łuży; patrzę: jakiś owad sunie dużemi krokami, jak łyżwiarz po lodzie. Złapałem takiego jego­ mościa i przyjrzałem mu się bliżej: dwie tylne nogi bardzo długie, z przodu szczecinki, spód M . W e r y h o .—Co znalazłem w sta w a ch i kałużach

3


-

34

ciała g ę s to okryty -włoskami, i nartnik dzięki tym w łoskom , o ra z w s k u te k te g o , że ciało m a tłuste, jak się później od ojca d ow iedziałem , m o że c h o ­ dzić z łatw o ścią po p o w ierzch ni wody. A p rz e b y w a n ajczęściej w k ału żach, tam , gdzie niem a ryb, bo się ich o krutnie boi. W id o c z n ie nartniki są to w a rz y s k ie , gdyż n ie­ długo zo b a c z y łe m d rugieg o i trz e c ie g o nartn ik a w tym sam ym miejscu. A c ó ż to z a z r ę c z n e stw orzenia! M iałem m o ż n o ś ć p rzyjrzeć się ich sztuk om g im n asty cz­ nym. N a d w o d ą przelaty w ała ja k a ś m uszka, nartnik ze rw ał się i całym ciałem ją przygniótł. M u c h a s p ad ła do w ody, a za m o c z y w s z y s k rz y ­ dełka, b ro n ić się nie m ogła i m usiała się poddać. W te d y uderzy łem kijem po wodzie, c h c ą c się p rz e k o n a ć , jak z a c h o w a się ow a d w n ie b e z p ie ­ czeń stw ie. N a rtn ik s z y b k o dobiegł do liścia, r o s n ą c e g o na b rzegu, w sz e d ł na niego i ukrył się w g ą ­ szczu . — No, m yślę w duchu, um iesz so b ie radzić!

13.

Z m r u ż e k . (Tablica nr. 1).

N ie ra z s p o ty k ałem u n o s z ą c ą się nad w odam i b a rw n ą m u c h ę o zielonej głowie i żółtym o d w ło ­ ku; nie z w ra c a łe m n a nią uwagi, dziwiłem się


TABLICA.

1— z m r u ż e k ( m u c h a w o d n a ) , l a —lis z k a z m r u ż k a ; 2 —j ę t k a je d n o d n ió w k a ; 3 - w a ż k a , 3a j e j la r w a ; 4 —k a ł u ż n ic a , 4 a —j e j o p r z ę d ; 5—g ą s ie n ic a k o ­ m a r a , 5 a — p o c z w a rk a k o m a r a ; 6 — p a j ą k w o d n y , 6a—j e g o p o w ie tr z n e m ie s z k a n ie ; 7 - p ło s z y c a ; 8 - p ł y w a k ; 9 - g r z b i e t o p ł a w e k ; 1 0 - h y d r a ; 11— k i j a n k i ż a b y ; l \ — p r z e k o p n i c a ; 13—o ś lic z k i; 1 4 —g ą b k a s ło d k o w o d n a ; 15—liś c ie g r z y b i e n ia .


36

tylko, ż e przylatuje nad w o d ę , w te d y , g d y inne m u c h y trzymają s ię pola i stodół. B yła to, jak się potym p rz e k o n a łe m , m ucha n ie ­ zw ykła, tak z w a n a z m r u ż e k (tabl. I nr. 1 i la ), która dz ie c i sw o je , larwy, w y c h o w u je w w o d z ie . Z m rużek sam nie p r z e d sta w ia nic c ie k a w e g o , ale zato je g o larwy są w i e lc e z a b a w n e . Raz, przypadkiem zu p e łn ie , jed n a larwa trafiła do słoika, którym z a c z e r p n ą łe m w o d ę . B yła to n ieduża liszka, która na k o ń c u o g o ­ na miała g w ia z d k ę , z ło ż o n ą z cieniutkich w ło s ­ k ó w . G w ia z d k a o w a służyła jej do ch w ytan ia p o ­ w ietrza z ze w n ą tr z i do o d d y ch an ia. Z g ło w ą , na dół sp u sz c z o n ą , liszka uwijała się w w o d z ie jak fryga, trzym ając s ię p o w ie r z c h n i i r o z w in ą w s z y s w ą g w ia z d k ę . S p a d s z y na dno słoja, układała w łoski w k sz ta ł­ c ie kuli, i w niej z a m y k a ła p o w ie tr z e, na z a p a s do od d y c h a n ia . Z a c h w ilę larwa z n o w u wzbijała s ię do góry i z n o w u rozwijała g w ia z d k ę , a ż e b y z d o b y ć s o b ie n o w y z a p a s pow ietrza . P rzyznam się, ż e larwa zm rużka z abaw iła m nie najw ięcej z e w sz y stk ic h stw orzeń: łaziła ona po w sz y s tk ic h roślinach w o d n y c h w moim akw arjum, c z e p ia ją c się jak papuga. T r z e b a w ie d z ie ć , ż e larwy zm rużka mają przednią c z ę ś ć g ło w y w y d łu ż o n ą w kształt dzioba pta siego ; przy je g o p o m o c y c z e p ia ją s ię o n e n a d z w y c z a j z r ę c z n ie roślin p o d w o d n y c h i ła żą po dnie słoja. N ie r a z w idziałem , jak u sia d sz y na g a łą z c e , za-


37

czynała okrutnie prędko poruszać szczękami; myślałem, że się dusi, ale gdzież tam - wprowadza ona tym sposobem w ruch wodę, która przynosi jej pokarm: to małego owada, to jakąś roślinkę delikatną. Razu jednego posypałem trochę mąki na wo­ dę, a moja larwa natychmiast się zbliżyła i chci­ wie ją zajadała. Ale wszystko ma swój koniec. I moja larwa zaczęła się kurczyć i coraz wol­ niej ruszać. A gdy razu pewnego zajrzałem do akwarjum, na dnie leżała poczwarka. Nie bar­ dzo się zrmeniła z wyglądu, ale była nieruchoma i nie przyjmowała pokarmu. Teraz postanowiłem dopilnować, kiedy się owad wylęgnie; po kilka razy dziennie zagląda­ łem, aż nareszcie się doczekałem. Jakże to biedactwo wyglądało, gdy wyszło ze swej skorupki! Była to mucha spuchnięta z przylepionemi skrzydełkami; powoli dopełzła do brze­ gu słoja, zsuwając się co chwila i nie mogąc wyprostować skrzydełek. Wkońcu spadła na okno. Myślałem, że się zabiła, gdyż długi czas leżała nieruchoma; ale widać słońce dobrze jej zrobiło. Dojrzały już zmrużek powoli zaczął się obracać i wkońcu wy­ prostowawszy nogi, stanął. A wtedy zaczął probować podnieść skrzy­ dełka, choć widocznie jeszcze były wilgotne i za ciężkie dla niego, gdyż nie mógł ich udźwi­ gnąć.


38

J e s z c z e jakiś c z a s p osiedział na słońcu, a w tedy z w idocznym za d ow oleniem w zleciał do góry. N ie c h c ą c go więzić, otworzyłem okno i w ypuściłem na świat Boży.

14.

P ł o s z y ca. (Tab. nr. 7).

M a tk a moja d o s k o n a le zna zoologję, i co praw da, m ógłbym się od niej dużo rz e c z y d o ­ wiedzieć, ale nie b ard zo ch ę tn ie ud ziela mi swych w skazów ek; c h c e , żebym w szystkiego doszedł sam , powiada, że to najw iększa p rz y je m n o ść z d o ­ być co ś sam odzielnie. M o ż e to słusznie. D o stałem za to d użo k siąże k , atlasów, no i sz p e ram w nich, określam zw ie rzę ta , owady, dowiaduję się dużo ciek a w y ch rzeczy. Ale grzbietop ław k a jak nie widać, ta k nie wi­ dać. Aż w ko ńcu m am a pow iada, że grzbietopław ek je st pluskwiakiem , żywi się krwią ró ż ­ nych stw orzeń, zatym s z u k a ć go należy w stawie. A w ięc szukam . S ie d z ę na brzegu, przyglądam się różnym stw o rzen iom . W tym , s p o s trz e g a m jak ie g o ś p o tw o ­ ra, bo inaczej go n az w ać nie m ogę: d uża plu s­ kwa, jakby z o b c ię tą głową, przy niej trąb k a , a ciało ta k brudne, że trudno zb a d ać, jakiej b a r­ wy. B ard zo n iesp o k o jn ie pływała, to zno w u c h o ­ dziła przy b rz egu po dnie stawu.


Dowiedziałem się, że to była p ł o s z y c a (rys. 12), ta krewniaczka naszych pluskiew. Już chciałem złapać siatką owe straszydło, ale przypłynęła kijanka. Płoszyca rzuca się na nią, porywa kleszczami, które ma u przednich nóg, przekłuwa biedną żabkę i przyczepia się do niej. By­ łaby ją na śmierć zamordowa­ ła, ale, że sam a nie może sie­ dzieć długo pod wodą, gdyż oddycha powietrzem suchym, więc, chcąc nie chcąc, musiała Opuścić Ofiarę. Rys. 12. Płoszyca. Sposób oddychania płoszycy jest też komiczny. Płoszyca ma przy końcu odwłoka trzy szczecinki długie, łączy je razem, tworzy tym sposobem rurkę i nią chwyta powie­ trze, wypływając na powierzchnię wody. Dziadek mi opowiadał, że gdy razu jednego łapał raki, płoszyca go mocno ugryzła, przycze­ piwszy się do ręki, że ledwie ją oderwał.

15. Pierwszy dzień wakaoji. C i e r n i k i . (Rys. 13).

Przez parę dni nie chodziłem za rogatki, ale za to od dziś jestem wolny jak ptak; o dziesią­ tej wyszedłem i mam wrócić na trzecią. M ama zaopatrzyła mnie naw et w koszyk ze śniada-


40

niem: dostałem butelkę mleka i dwie szklanecz­ ki; domyśliłem się dlaczego. D ziadek już czekał na mnie, siedząc pod drze­ wem i bardzo serdecznie powitał. Opowiedziałem mu o szkole, o popisie uro­ czystym, o tym, co robiłem przez dwa dni i ja­ kie książki przyniosłem do czytania. — Ija miałem z a j ę c i e przez czas twojej nie­ obecności: pil­ nowałem dzieci chorej żebraczki, k t ó r ą do szpitala zabrali. — No i cóż się z niemi stało? — Znalazłem dla nich przytu­ łek u praczki w tym białym domku, dziesiąt­ kę na dzień płaRys. 13.

Cierniki i ich gniazdo.

^ ę z a n ie , a CZ3-

sem, gdy uzbie­ ram, to i więcej dodam. Ale, chciałem ci pow ie­ dzieć, że tu muszą być ryby w stawie, bo wi­ działem, jak jedna płynęła tuż pod trzciną. — Pew no c i e r n i k i , bo czytałem w «Zaklętym królestwie*, że w staw ach jest zwykle dużo tych drobnych rybek.


— i t i E feUSZCZYÓ K S I Ą Ż Ę ^ P o b ie g łem na b rzeg, w sk o c z y łe m do łódki, k tó ra tu była u c z e p io n a na ła ń c u c h u i patrzałem : ale o p ró c z kijanek, k tó re b a rd z o urosły i którym już p okazyw ały się p rz ed n ie łapki, nic do jrze ć nie m ogłem . J a k o ś nie miałem o c h o ty dziś g r z e ­ b a ć się W wodzie. P o s z e d łe m do d z iad k a na p o ­ g a w ę d k ę i do południa z e s z e d ł nam c z a s prędk o. B io rę k o sz, rozwijam śniadanie. — Mój dziadku — p o w i a d a m — zro bic ie mi to, 0 co w as p ro sić b ę d ę , nie odm ów icie, w s z a k p ra w d a? Z jed z cie ze m ną śniadanie; m am tu m leko, bułki, w y s ta rc z y dia obu. — Ano, jeśli ta k prosisz, d o brze, posilimy się razem . Nalałem do s zk lan eczki m leka i p o d ałem s t a ­ ruszkowi. — Nie p am iętam n aw et, kiedy m leko miałem w u stach . D o b re , B óg ci zap ła ć — mówił d z ia ­ dek, k o ń c z ą c śniadanie. P ie rw sz y to ra z przyjął on co ś o de mnie. T aki byłem szczęśliw y, ta k e m mu dziękował! 1 p rz e k o n a łe m się, że d a w a ć je s t s to k ro ć p rz y ­ jemniej, niż brać. B ard z o k o c h a m m e g o s t a ­ ruszka. Z ab raliśm y się potym do poszukiw ania cierników i dużo o nich rozmawialiśmy. D ziw na rybka! M ała, m o że najm niejsza, jak ą Widziałem, a ja k a zmyślna! C zy tałem i uczyłem się w zoologji, że ryby sk ład ają ikrę bylegdzie: na brzegu, na liściach, w trzcinie — a o w y c how aniu dzieci w c ale nie


42

myślą; stąd też tyle ikry, jako też i małych rybek ginie w wodzie. Cierniki zaś, przeciwnie, dbają bardzo o swo­ je maleństwo. Najpierw robią im gniazdko (rys. 13): z gałązek, roślin wodnych uwiną kłębek i przebiją na wylot, gniazdko staje się podobnym do małej mufki; ażeby trwalsze było, więc ga­ łązki zlepiają płynem, który wypuszczają ze swe­ go ciała. Wkońcu w gniazdku tym składają ikrę i troskli­ wie jej pilnują, żeby jaka ryba, czy żaba, czy kto inny nie miał ochoty jej pozjadać. Po dwunastu dniach nareszcie wylęgają się małe, przejrzyste, śliczne stworzonka, i śpieszą wypłynąć ze swej kolebki. Ciernik pozwala im, ale na bardzo krótko, Wnet każe wracać do domu, bo o nieszczęście nie trudno, każdy rad porwać delikatną rybkę. Małe siedzą w gniazdku, a ojciec czatuje: gdy jakiś rabuś się zbliża, ciernik nastawia swo­ je kolce i śmiało zastępuje mu drogę. Zdawałoby się, że z tak małą rybą jak cier­ nik, byleby żuk mógł sobie poradzić, a cóż dopiero większa ryba! Ale trzy ostre kolce przestraszają wszystkich. Z narażeniem życia nieraz broni ciernik swo­ ich dzieci i dopiero gdy są zupełnie bezpieczne, pozwala im trochę użyć swobody. I tak opiekuje się niemi, póki nareszcie nie wyrosną im kolce, któremi same już mogą się bronić.


43

Raz n a w e t widziałem , jak m łody ciernik nie chciał do gn iazd k a w ejść, w te d y stary n asro ży ł się, schw ycił go za k a rk i p rz e m o c ą włożył w gniazdo. P o z n a łe m t a k ż e cierniki, k tó re robiły g niazda na dnie wody. 16.

Grzbietopławek.

(Tab. nr. 9).

M am go n areszc ie , ale niem ało mnie trudu ko szto w a ł. P o z n a łe m go odrazu. S ie d z ę w łó d c e , r ę k ę s p u szc zam do w ody i c h c ę w y rw ać z k orzeniem p r z ą s t k ę — wtym, c o ś mnie ukłuło, a ta k m ocno, jak pszczoła. W y c ią g a m r ę k ę (ale tym ra z e m nie k rz y c z a ­ łem już ta k b ard zo , jak daw niej), p a trz ę , — a to przysad zisty ow a d uczepił się mojej dłoni; p o trą ­ cam r ę k ą i d o p ie ro z wielkim wysiłkiem o d e r w a ­ łem go. Ale co to? g r z b i e t o p ł a ­ w e k (rys. 14), no, naturalnie, że nic innego: gruby, oczy w y­ łupiaste; ta p ara nóg w y s u n ię ­ tych jak wiosła, z a r a z go po nich pozn ałem . — D ziadku, dziadku! m am n a r e s z c ie grzbietopław ka! R y s 1 4 G rz b ie to p ła — A c ó ż ci ta k do niego w e t oz. pluskolec, pilno było? — P o d o b n o jest a k r o b a tą w odnym , w ięc b a r­ d zo j e s te m c ie k a w y p o z n a ć go bliżej.


_

44

1 rzeczywiście było to dla mnie bardzo zaj­ mujące stworzenie: rusza się w wodzie tak pręd­ ko, jak błyskawica; już jest, już go niema. Przytym pływa na grzbiecie (tab. nr. 9). Zdaje się, że to na pozór niewygodny sposób pływania, jest je­ dnak dla niego bardzo praktyczny. Gdy grzbietopławek dostrzeże zdobycz, w oka mgnieniu zanurza się W głąb i nie wykonywując żadnych ruchów, jak korek wznosi się do góry, porywa przedniemi łapami ofiarę z pod spodu, k ąsa boleśnie i krew wysysa. Okrutnik to straszny. W ybrażam sobie, jak musi używać, gdzie są ryby! Lecz jeżeli kto o tym nie wie, to może się zachw ycać jego zręcznością i szybkiemi ru­ chami.

17.

K r § t a k. (Rys. 7T).

Bardzo szczęśliwe łowy dziś miałem. Siedzę na kładce, do której uczepione są łodzie i my­ ślę sobie: zanurzę słój na los szczęścia, z o b a czę, co mi się złapie. Poruszam wolno ręką, to w jedną, to w drugą stronę i wkońcu wyciągam słoik pełen wody. Z początku prócz śmieci, zielenicy i mułu, nic dojrzeć nie mogłem, ale niedługo spostrzegam żuka, lśniącego, stalowej barwy: przednie nogi dłuższe, a 4 tylne rozszerzone, widać służą mu do pływania. Żuk kręcił sie przytym tak nadzwy czajnie szybko, że z trudnością mogłem mu się


45

przyjrzeć. Zaciekawił mnie jednak bardzo, w ięc postanowiłem zabrać go do domu. Po drodze spotykam Władka, kuzyna mego, ucznia klasy V, chłopca bardzo rozumnego i z a ­ miłowanego przyrodnika. — C o to m asz?—pyta mnie. — Ano sam je s z c z e nie wiem, złapałem ja­ k iegoś żuka. — Pokaż!— mówi, zbliżając się do mnie. P o d n o sz ę słój, a mój żuk począł w dalszym ciągu takie wyprawiać pląsy, iż bałem się, że mi ze słoja w ysk oczy. — Człowieku! — krzyknął naraz W a c e k — nic nie w iesz, jaki skarb posiadasz, to k r ę t a k (rys. 15), żuk nadzwyczaj ciekawy. Z e s z łe ­ go roku przez dwa tygodnie polowa­ łem na niego, nim złapałem; gdzieś go pochwycił? E ys. 15. O powiedziałem jak było. K rętak. — M asz s z c z ę ś c ie — powiada W a ce k — rzadki to w ypadek sch w ycić krętaka, a w iesz d la c ze­ go? Bo ma 2 pary oczu, z których jedna sk ie­ rowana w górę, druga na dół. D iatego jedna para oczu widzi wszystko, co się dzieje nad w o ­ dą, a druga — w w odzie śledzi w szystkie ruchy żyw ych stworzeń. A jak zręcznie pływa, spójrz! 1 W a c e k podniósł słój do góry, zanim żuczek wypłynął na powierzchnię wody, a wtedy zanu rzył palec, ch cąc go pochw ycić, ale krętacz W mgnieniu oka spadł na dno słoja.


4t>

— C z y u w a ż a łe ś — zapytał - ż e gdy żuk ów pływa, w o d a w cale się po d nim nie rusza? Nie k aż d y ow a d potrafi rów nie zrę c z n ie w io ­ słować! Gdy, ta k rozm aw iając, stanęliśm y na rogu uli­ cy, ze b ra ła się koło n as p o k a ź n a g ro m a d k a c h ło p ­ ców, p o m ięd zy niemi n a w e t p a ru k o leg ó w m oich. Z a c zęli się w y pytyw ać o m eg o żuka. — C o to za s tw o rz en ie? A gdzie je z ła p a ­ łeś? A n aco? A p oco? O k a z a ło się, że ż a d e n z nich nigdy nie sły ­ szał o k rętak u. — D l a c z e g o —p yta je d e n — k r ę ta k w a sz cały j e s t w m alutkich k ro p e lk a c h ? A W a c e k rad, że on je d e n tylko m o że ich o tym objaśnić, tłu m aczy pow ażnie, niby profesor. — T o są p ę c h e rz y k i po w ietrz a, którem i ż u c z ­ ki o w e od dychają, a g ro m a d z ą się o n e d lateg o po b o k a c h o w a d a, że o n e o d d y c h a ją z a p o m o c ą d y ch a w ek , m ie s z c z ą c y c h się na b rz e g u odw łoka. D la te g o m u szą od c z a s u do c z asu un ieść się na po w ierzch n ię, że b y z a c z e r p n ą ć p ow ietrz a. — G d z ie się k rę ta k i chow ają? — G d z ie ? A w k aż d ej kałuży. C h c e s z z o b a ­ czyć, to pójdź w dzień sło n e c z n y n a d staw do Ł a z ien ek , do B e lw e d e ru lub W ierzb n a, a z o b a ­ czysz, jak grom adkam i trzym a ją się p o w ierzchn i w ody. Ale w dzień p o c h m u rn y n a p ró żn o b y ś szukał, bo się kryją pod listkami roślin w odnych. — C z y i o n e lęg n ą się w w o d z ie ? — p y ta jakiś sztubak.


-

4'N IE-N ISZC ZY C KSIĄŻEK.

— N aturalnie. K rę ta k sk ład a p rzeszło 100 żół­ ta w y c h ja je c z e k na liściu jakiejkolw iek rośliny Wodnej. P o 20 dniach w ylęgają się larwy s t r a s z ­ nie d ra p ie ż n e i ża rło c z n e , k tó re zjadają w w o ­ dzie m nó stw o d ro b n y c h stw o rz eń . L arw a k a ż d a wyłazi w k ró tc e na p o w ierzch n ię i zam ienia się na p o c z w a rk ę , a w te d y w y gląd a jakby jaki k o k o n z szarej bibuły zrobiony. K o­ kon taki n ajczęściej wisi n a listku. P o kilku dniach w ychodzi z niej ot taki żu ­ c z ek , k tó re g o nazwali k rę ta k iem , bo w ciąż kręci się w kółko. — W a c k u — p ytam — a czy krętak i i w nocy p rz e b y w a ją w w odzie? — C o do m ieszk a ją cy ch w staw ie, nie jestem pew ny, ale ten, k tó re g o miałem u siebie, w y c h o ­ dził na n o c z w ody i siedział w sz tu c z n e j g ro cie w akw arjum . — S k ą d pan wie o tym w szystkim ? — spytał chłopiec, sto ją c y o b o k W a c k a . — A stąd, że cały ro k spęd z iłe m u dziadkó w na wsi, gdzie były dw a duże stawy, tam się n a ­ patrzyłem różnych dziwów; przytym mam du że akw arjum u siebie, w ięc hodu ję ró ż n e s tw o r z e ­ nia w o d n e . — T o ciekaw e! — powtarzali chło pcy — i my ch od ź m y n ad s t a w - - z a w o ła ł je d e n , m oże te ż co zobaczym y. I poszli. J a t e ż p ośpieszyłem do dom u, bo mi pilno


48

było w p u ś c ić m o je g o n o w e g o w y c h o w a n k a do d u ż e g o słoja. — A le g o tam długo nie trzymaj z innemi stw orzen ia m i, bo ci w yrządzi wielki s p u s t o s z e ­ nia— p o w ia d a mi W a c e k na p o ż e g n a n ie . W e s o ł y w róciłem do domu. W e s o ły , najpierw dlatego , ż e p o sia d a łem c ie k a w y "okaz żuka, a pow tóre, ż e m iałem tak ie s z c z ę ś liw e zd arzen ie. W k r ó t c e k r ę ta c z pływ ał w dużym słoju w raz z kijankami, kom aram i, ślimakami i t. p. s t w o ­ rzeniam i. Z p r zyjem n o ścią przyglądałem się j e ­ g o z r ę c z n y m ruchom . Nazajutrz p o ś p ie s z y łe m za rogatki, a ż e b y d o ­ n ie ś ć dzia dkow i o n o w e j z d o b y c z y i o tym, c o W a c e k o p o w ia d a ł o krętaku. — Tak, tak, mój mały, dużo je st d z iw ó w na ś w ie c i e , ani s ię s p o d z ie w a s z , ile w takiej bru­ dnej kałuży z n a jd z ie sz dla s ie b ie c ie k a w y c h rzeczy. N ie d łu g o dziś sied zia łe m z e staruszkiem . W r a ­ cam ś p ie s z n ie do dom u i c ó ż widzę! W słoju ani jednej larwy kom ara, kilka kija- 1 n ek z a le d w ie p ływ a i to z o b gryzionem i o g o n a ­ mi, Szu k a m krętaka, a te n objął przedniem i łapam i jakąś małą liszk ę i zjada ją po kawałku. — A ty rozbójniku, a ty drapieżniku,— p o m y ­ ślałem s o b i e - c a ł e akwarjum mi w y tęp isz , w y n o ś mi s ię stąd zaraz! Zanurzyłem r ę k ę do w od y, zła p a łem n i e g o ­ dz iw c a , a te n c h c ą c mnie z r a zić do sie b ie , w y ­ p u s z c z a z ciała jakiś biały płyn c u c h n ą c y . Z obrzy-


dzeniem wrzuciłem go napowrót do wody i całą zawartość słoja musiałem nazajutrz wylać do stawu. Praw dę mówił W acek, że go długo nie p o ­ trzymam.

18.

W a ż k a . (Tab. nr. 3).

Było to w niedzielę. Spotykam za rogatkami dziadka mi „ uczesany, bez torby (bo w święto nie żebrze), trzyma jakieś zawiniątko. Dziadek zdaleka mnie spostrzegł i uśmie­ cha się. — Mam prezent dla kawalera. — C óż takiego?—pytam.—Niech dziadek p o ­ każe. D ziadek rozwinął ostrożnie papier i zobaczy­ łem w nim ważkę. — Ja stary, a też zacząłem zabaw iać się temi stworzeniami, od czasu, jak ciebie poznałem; gdybym był młodszy, tobym ci się może nieraz przydał! Musi ta ważka gdzieś żyć w wodzie, bo wciąż nad stawem lata—pow iada starzec. — A tak, dziadku, ważki lęgną się w wodzie i właśnie muszę w yszukać jej larwę w stawie, niech mi dziaduś pomoże. S tarzec zgodził się i poszedł ze mną nad staw. Przykucnęliśmy nad wodą i zaczęliśmy wyławiać traw ę z wody. Po parugodzinnym poszukiwaniu M . W e ry ho.— Co znalazłem w staw ach i kałużach.

4


50

udało się nam zn a le ź ć larw ę (tab. nr. 3 a). Była on a zup ełn ie p o d o b n a do d o ro słej w ażki — tylko b e z skrzydeł. W ło ży łe m ją do flaszeczki i z a b r a ­ łem do domu. — A w jaki sp o s ó b d z ia d e k złapał w ażkę? — P rzy gląd ałem się, jak goniła m ałeg o m o ­ tylka, m o d rac zk a, złapała go i u s iad szy na k w iat­ ku z a c z ę ła p o ż e ra ć , w te d y ją schw yciłem . — D zięku ję dziadkow i. Z a b io rę larw ę ważki do s w e g o słoja i b ę d ę przyglądał się, w jaki sp o só b z a c h o w u je się ona, a jeżeli d o s trz e g ę co ś c i e k a ­ w e g o - opow iem . M inęło p a rę tygodni i larw a osw oiła się ze słojem i g o s p o d a ro w a ła , jak w e w łasnym staw ie. O d t ą d c o d z ie ń ja k ą ś c ie k a w ą w ia d o m o ś ć m o ­ głem z a n ie ś ć dziadkowi. O k a z a ło się, ż e larw y w a ż e k s ą p raw dziw em i rozbójnikam i wodnem i. M ają o n e w a rg ę dolną zam ie n io n ą w silne obcęgi; Warga je s t s k u r c z o ­ na i z a ło ż o n a na tw arz. S k o ro je d n a k zjawi się jaki ow ad, pijaw ka lub m ała ry b k a — w a rg a w y ­ s u w a się n a p rz ó d i chw yta zdo bycz. Dla n iep o ­ znaki larw a siedzi cały c z a s w tra w ie łub mule, długo się czai, nim rzuci się na ofiarę. A na w ła sn e oczy widziałem , jak ra z p o rw a ła drugą w ażkę: m o że to n a w e t była jej siostra. T o w a rz y s tw o ta k ie g o d ra p ie ż n ik a d a je się k a ż d e m u odczuć. T o t e ż m ie s z k a ń c y staw u chętnieby się chcieli jeg o p o zbyć, ale o k az u je się, że nie t a k łatwo, n a w e t siłaczom w odnym , p o c h w y ­ cić larw ę, śro dki obro n y m a o n a bow iem je s z c z e


dow cipniejsze. L arw a m a m o ż n o ść w c ią g an ia w siebie b a rd zo dużo wody, o tó ż w ra zie j a k i e ­ g o ś n ie b e z p ie c z e ń s tw a lub napadu, w yrz uca ona z sieb ie w o d ę z ta k ą g w ałto w n ością, ż e o s z o ­ łam ia nią zupełnie nieprzyjaciela. G d y p rz y ch o d zi c z a s o sta te c z n e j przem ian y larwy, w te d y włazi o n a na liść, w y stający z w o ­ dy, ucz ep ia się m ocn o nogami, p rz ech y la głow ę na dół i t a k z o s ta je p rz e z p ew ie n czas. S ło ń c e g o rą cem i prom ieniam i w y s u s z a s k ó r ­ k ę larwy, k tó ra w k ró tc e pęk a , a z nich w y c h o ­ dzi p ięk n ie ubrana, św ie c ą c a , z g ra b n a w a żk a o dużych o c z a c h i p rz e z r o c z y s ty c h s k rz yd ełk ach . Z a słab ą je st je d n ak , ż e b y p o lecie ć, je s z c z e sło ń ce musi ją osuszyć, musi sił do d ać . I o tó ż niedługo pro m ien ie o ż y w c z e zrobiły swoje: sk rz y d e łk a za c z ę ły się lśnić i odbijają tęczo w em i barwy; s k ó rk a na ciele lek ko z e s z t y ­ wniała, i zgrabna, le k k a w a ż k a o p u s z c z a akw arjum. W p a d ła na szy b ę okna, uderzyła p a r ę razy, o d s k o c z y ła i z a c z ę ła s z u k a ć wyjścia, a ż e b y p o ­ le c ie ć W świat. N aturalnie, że w ięzić jej p rz e z dłuższy c z as nie m ogłem i nie p o trz e b o w a łe m , bo już ca łe jej życie d ok ład n ie poznałem .


19.

Ośliczka

52

cz. s t o n o g a w o d n a .

(Tab. nr. 13).

T o się naz y w a m ieć s z c z ę ś c ie . P rzy jednym ogniu upiekłem dwie pieczenie. W słoiku, w którym h o d o w a łe m kijanki, z n a ­ lazłem znow u jak ieś stw o rz e n ie , zu pełn ie dla mnie d o tą d n iezn a n e. P rzy g ląd a m się: je s t ono m o ż e p ó łto ra c e n ty m e tr a długie, m a 4 m acki na p rz o d zie i 7 p a r nóg. S zu k am o k re śle n ia w k siążc e, w roz d ziale o w a ­ d ó w — nie znajduję nic p o d o b n e g o . Z a g lą d a m do rodziny sk o ru p iak ó w — w idzę na o b ra zk u zupełnie p o d o b n e stw o rz en ie, k tó re m a je s z c z e przy k o ń c u o d w ło k a przy sadk i do od dychania. S z u k a m —czy te ż to zw ie rz ą tk o m a o w e przy­ sadki, bio rę lupę — w id zę je, w idzę doskonale! O, jak niemi porusza, a w ięc wiem już, co to jest; to zw ie rzę n a z y w a się o ś l i c z k ą . M ą d r a la t e ż ze mnie! S z u k a m w rozdziale o w a d ó w stw orzenia, k tó re m a 7 p ar nóg, a p r z e ­ cież d o s k o n a le wiem, że o w a d y mają tylko 3 p a ­ ry. C z a s e m , z wielkiej ra d o ś c i, trac i się pra w ie pam ięć. P rz e k o n a łe m się, że o śliczka czyli s t o ­ no g a w odn a, jak ją n az y w ają, jest dra p ie żn a, bo p o z ja d a ła w moim słoju m n ó s tw o cy klopó w i ro z ­ wielitek, ale nie w y rz u c ę jej za nic, bo m u szę się z nią bliżej z a p o z n a ć . C i e k a w ą t e ż r z e c z d o strz e g łe m , że sam ica nosi ikrę w w o re c z k u u m ieszczony m na piersi.


53

P o p e w n y m c z a s i e skórka p ę k a i z w o r e c z k a w y c h o d z i m n ó s t w o m ałych sto n ó ż e k . B ardzo są z r ę c z n e , pływają d o s k o n a le i c z e ­ piają się g a łę z i roślin w o d n y c h . Ulubionym ich m iejscem pobytu je st brudna kałuża lub staw z a ­ rośnięty, g d z ie sie d z ą po d liśćmi roślin błotnych. D o p ie r o s ię d z ia d e k u cieszy! Jutro idę do n iego. O bym go tylko za sta ł zd ro w szym .

20.

Ż ó ł w . (Rys. 16).

W y c h o d z ę teraz z dom u bardzo w c z e ś n ie nad rów lub staw , robię p o szu k iw a n ia do południa, a potym p rzychodzi dziadek; jem y śniadanie i idziem y g d z ie ś dalej. Razu j e d n e g o z a szliśm y aż do W ila n o w a. S ie d z im y nad w o dą, aż s ł y s z ę przeraźliw y pisk. — C o to jest, dziadku? — P e w n o to ż ó łw ie , tylko o n e mają taki g ło s d o n ośn y . W sta ję i po cich u tk u zbliżam s ię do brzegu, i oto w id z ę ż ó ł w i a (rys. 16^, l e ż ą c e g o i w y g r z e w a ­ j ą c e g o się na sło ń c u . Z a le d w ie u słyszał s z e le s t k r o k ó w n a sz y c h , natychm iast nogi i o g o n s c h o ­ w a ł pod pan c e r z . T a k s ie d z ia ł c z a s jakiś, p o ­ tym w o ln o pełzając, p o s z e d ł do w o d y . T e r a z pokazał, c o umie: pręd k o zsunął się na dno i w id a ć s z e d ł po nim, g r z eb iąc nogam i, bo okrutnie z am ąc ił w o d ę .


D ługo siedzieliśm y na brzeg u, ale żółw już się nie p ok azy w ał. N a re s z c ie widzimy, jak w y suw a łeb i dziurkam i od n o s a w cią g a pow ietrz e, potym zn ó w z a n u rza się w w o d ę i z a c zy n a p o ­ lować. W idziałem , jak złapał przy b rz eg u ż a b ę i d ż d ż o ­ w nicę i jak je zjadał, trzy m a ją c się w wodzie.

Rys. 16.

Żółw.

T ak i b ow iem m a zw yczaj, że ch o ć b y na lądzie po k arm znalazł, to musi sp o ż y ć go w wodzie, a ż e b y łatwiej połknąć. Żółw d a le k o w ięcej p rz e b y w a w wodzie, niż na lądzie i tylko w ie c z o re m , albo w dni b ard zo g o r ą c e siedzi na brzegu. C h c ia łe m z a b ra ć do dom u ta k ie g o żółwia, ale nie udało mi się go złapać. D o w iedziałem się później, że w maju żółwie sk ła d a ją jajka n a lądzie, W piasku. Z nich wy-


55

lęgają się m ałe żółw ie, zupełnie podobne do ro­ d ziców , tylko ogon mają odm ienny, zn acznie dłuższy, niż u żółw i dorosłych. W w od zie pozostają do jesieni, a następnie zagrzebują się w ziem i tak, jak ich rod zice, i za­ sypiają do w iosny. Chciałbym kiedy sp rób ow ać zupy żółw iow ej, podobno jest bardzo sm aczna.

21.

Z a d y c h r a . (Rys. 17).

Od kilku dni pada d eszcz, smutno sie d z ie ć w domu, takem się przyzw yczaił ch od zić na w y­ cieczk i. Co się tam dzieje z mojemi stw orzon ­ kami, m yślałem ,— czy się p och ow ały przed d e sz ­ czem , czy nie szk od zi którym taka ulewa? A ż n a reszcie p ew n ego poranka słoń ce się ukazało. O, có ż za sz c z ę śc ie ! N a łow y, śp ie sz ­ my na łowy! I poszedłem . D ziadka nie spotkałem , pew no bał się wil­ goci; na czem by biedak usiadł, gdy W szędzie mokro? C o tu wody! w szystk ie row y p ełne, na dro­ gach potw orzyły się kałuże, na łą ce aż p ięć ma­ łych staw ów . S toję i m yślę, od c z e g o dziś za czą ć. Wtym w idzę, że w oda w jednej kałuży jakoś dziwnie się porusza. T o chyba nie wiatr k ołysze w odą, coś_musi tam być.


56

Zbliżam się, widzę jakieś żółte stworzenie, może z półtora centym etra długie, tro c h ę do ra ­ ka podobne, trochę do świerszcza. Pływa na grzbiecie i porusza wszystkiemi nogami, a ma ich chyba aż czterdzieści. T o wszystko, co dojrzeć mogłem, bo tak się kręciło, tak prędko pły­ wało i ruszało się na wszystkie strony, że nie­ podobna było przyjrzeć się lepiej. Rys. 1 7 . Zadychra. to zadychra (rys. 17). Uwija się prędko, praw dopodobnie dlatego, że goni żywe stworzenia, ale te muszą być chyba bardzo małe, bom ich nie mógł dojrzeć w wodzie. Swoją drogą zadychra chyba rusza się z amatorstwa, bo widziałem na własne oczy, jak k rę ­ ciła się, c hcąc złapać własny ogon.

22.

Żabiściek

pływający.

(Rys. 18).

Gdy tak nieraz stanę nad stawem czy bagniskiem, to mi się zdaje, że to jest mój m ają­ tek, którym muszę się opiekow ać i dokładnie poznać. Nieraz rozmawiamy z dziadkiem, że tyle czasu spędzam y razem n a d te m i błotami i wodami, i nie-


57

tylko nas to nie znudziło, ale przeciwnie—coraz więcej do nich się przywiązujemy. Dawniej zajmowały mnie tylko zwierzęta, a dziś spostrzegam, że i w roślinach można zna­ leźć wielką rozmaitość. Oto naprzykład weźmy najpospolitszy kwia­ te k—ż a bi śc i e k (rys. 18). Roślinka ta ma li­ ście ciemno- zielone, okrągławe, wycięte sercowato, na długich ogonkach i śnieżno­ białe delikatne trójlistkowe kwiatki, któ­ rych jest mnóstwo ponad powierzchnią wody. Najciekawsze Rys l8' Zabiściek p* ™ cy' są jednak korzenie pierzaste, przypominające kształtem swoim ja­ kieś zwierzę fantastyczne. Żabiściek pływa po stawie. Przyniosłem raz taką roślinę do domu i do­ skonale trzyma się w wodzie. Dzień był pogodny, więc siedzieliśmy dosyć długo z dziadkiem. Był w szczególnie dobrym usposobieniu, a wtedy zwykle dużo mówił. — Pamiętam — powiada — jak przez sen, że słyszałem o pewnej dziwnej roślinie, która po­ dobno przy pomocy korzeni porywa owady i zja­ da je, jakby była zwierzęciem jakim. — Czy to tylko prawda, dziadku?—pytam.


58

— P ra w d a , synu, tylko za po m niałem , jak się ów kw iat nazywa, ale że ro śn ie tu w nasz y m kraju, n a d w o d a m i—wiem n ap e w n o . — A sk ąd o tym w iecie, dziadku? — S k ą d wiem ? T o t a k było. B ę d ą c małym c h ło p c e m , usługiw ałem dwum pan om a k a d e m i­ kom , któ rzy m ieszkali w n aszej k am ienicy na fa cjatce . W k a ż d e ś w ięto zabierali b la s z a n e puszki i wychodzili gd zieś za m iasto, a w r a c a ­ jąc, przynosili z s o b ą c a łe pęki różny ch kw iatów i zielska. P r z e z kilka dni m iałem co do s p r z ą ­ tania! bo to p a n o w ie nie trzym ali kw iatów w s ł o ­ ju, jak to rob ią inni, tylko przyglądali im się dłu­ go, a po tym rzucali na ziem ię. — P o c o to p a n o w ie tyle śm iecia z n o s z ą do d o m u ?—pytam nieraz. — Ż e b y się cie k a w y c h rz ecz y o nich d o w ie ­ d z ie ć — o d p o w iad a ją mi. — C o tam c ie k a w e g o je s t w zielsku, ani to ład n e, ani p a c h n ą c e . T r a w a i traw a. A oni mi na to. — W ie s z ty, że są rośliny, k tó re o w a d y z ja ­ dają? — Ż artu ją so b ie p a n o w ie z e mnie. — W c a le nie żartujem y, patrz! I pokazali mi p a r ę n ie p o z o rn y c h kw iatków , k tó re mają niby z jad a ć owady. — A cz y m ż e to o n e ch w ytają, gdy g ę b y nie mają? — R ozm aicie; je d n e listkami, jak te n naprzykład, a inne k orzonk am i.


T łum aczyli mi w te d y dużo r z e c z y , j e d e n i d ru ­ gi opow iadał, ale już nie p am iętam , bo to było b ard zo daw no. W idzi mi się jed n ak , ch ło p cz e, ż e gdy z a c z n ie s z szuka ć, m o że z n a jd z iesz te r o ­ śliny p rz ed ziw n e , co zjadają owady. — C h ciałb y m ją zn aleźć, ale gdzie? — J e s t e m pew ny, ż e w w odzie; bo ile razy moi p ano w ie w racali z w ycieczki, tyle razy mieli buty ta k z a b ło c o n e i m ok re, że ledw ie m ogłem je docz y ścić.

23.

P ł y w a c z. (Rys 19).

M inął m iesiąc od c z a s u mojej roz m o w y z dziadkiem o dziwnej roślinie, k tó ra ma żyw e s tw o rz e n ia z ja d a ć i z d a w ało mi się, że to bajka, a ty m c z a s e m dziś je s te m szczęśliw ym p o s ia d a ­ czem tej cudow nej roślinki, k tó ra nosi imię p ł y ­ w a c z a. N iem ało m nie trudu k o sztow ało , zanim go o d ­ nalazłem i że b y nie poczciw y W a c e k , nicby z t e ­ go nie było. Ale m u szę w szystko z a p is a ć po porząd ku. Było to tak. O d czasu, jak po sły szałem o roślinach d r a ­ pieżny ch — nie miałem już spokoju. S z p e ra łe m po k siążkach, py tałem te g o i ow ego, ale któżby mi mógł co o p o w iedzieć, jeśli nie wiedziałem nazwy owej rośliny.


Aż tu razu p e w n e g o przychodzi mi na myśl W a c e k . Idę do niego i o p o w iad a m o m oich b e z ­ o w o c n y ch poszukiw aniach. A on n ajspok ojn iej mi o d p o w iad a : — Z n am d o s k o n a le tę roślinę, n az y w a się p ł y w a c z , jest b ard zo p o s p o ­ lita i d o s k o n a le trzym a się w akw arjum . C h c e s z , to p ó jd ę z to b ą szu k a ć. Byłem ta k szczęśliw y, że w s k o c z y łe m na k rz esło i w ycało w ałem k o le g ę w ob a policzki. — M ój drogi, mój s e r ­ deczny, chodź, c h o d ź z a ­ raz, w k a ż d e św ięto b ę ­ dziem y chod zić, d o b rz e? I po cz ciw y chłopiec zgodził się. O d tą d w szy stk ie dnie w o lne s p ęd z aliśm y na p o ­ szukiw aniu dziwnej ro ś ­ liny. G d z ie ś m y nie byli?! Rys. 19. Pływacz. N a d w szystkiem i s t a ­ wami, bagniskam i i r z e c z ­ kami w o kolicach W a rs z a w y . Rozbudził się w e mnie taki zapał, że n a d k a ż d ą niem al k ału żą sta-


wałem. Bałem się tylko, że b y to się nie zn u d z i­ ło m em u tow arzyszow i. Aż tu p e w n e g o p oranku, a było to po d W i ­ lanow em , W a c e k krzyczy: — M am , mam! W id zisz te n kw iat żółty, k t ó ­ ry pływa za n urzony w w odzie? Zdjął buty, w s z e d ł po k o la n a do w o d y i w y ­ ciągnął roślinę. W t e d y zo b a c z y łe m k ę p k ę ciem n yc h w y c in a­ nych liści, m a­ jący c h k s z t a ł t k orzo n k ó w , z k tó ry ch w ystaje gro no kwiatów. — P ływ acz z p o c z ą tk u rośnie w ziemi, n a s t ę p ­ nie już,j ako s t a r ­ szy, odry w a się Rys. 20. Pęcherzyk pływacza powięk­ cały i otwarty, w nim widać małe od ziemi i pływa szony,skorupiaki (o); w, x —wejście. sw obodnie. N aj­ c ie k a w s z ą rz e c z ą je s t o, to! spójrz! I p o k a z a ł mi na liściach m alutkie jak p erełki p ę c h e rz y k i. S p ojrzałem n a nie p r z e z lupę. P ę ­ cherzyki (rys. 20) mają z b oku mały otw orek, przykryty k lapk ą. O tw o r e k o to c z o n y jest w ło s­ kami, za w iera ją cem i w sobie płyn, k tó ry służy za p rz y n ę tę dla ryb i o w ad ów . D ro b n e stw orzenia, p rz e w a ż n ie skorupiaki, m a ­ sami zbliżają się do o w e g o p ę c h e rz y k a , o tw ie­ rają s o b ą n ie c h c ą c y p rz y k ry w k ę i w p a d a ją we-


62

wnątrz; klap k a n a ty c h m ia s t za niemi się za m y k a i nie p o zw ala w y d o s ta ć się s ta m tą d więźniowi. N a śc ia n k a c h ty c h ż e p ę c h e r z y k ó w są um iesz­ c z o n e gruczolki, k tó r e w ydzielają so k i ro z p u s z ­ cz a ją w nim s c h w y ta n e d ro b n e zw ie rzą tk a . N iedługo s c h w y ta n a ofiara zam ie n ia się na m a sę g a la r e to w a tą i z o s ta je w c h ło n ięta p rz e z d r a ­ pie ż n e g o pływ acza. O to com p o słyszał i widział! C z y nie w arto było tyle p racy w yłoży ć na s z u ­ kanie! Z an io słem n a ty c h m ia s t pływ acza do dom u i z a ­ sadziłem na dno do m eg o słoja.

24.

Piskorz.

(Rys. 21).

Był dzień straszliw ie upalny. Z a r a z po lek cjach, z a b ra w s z y słój i pu szkę, p o s z e d łe m za rogatki. N iez ad łu g o n iebo z a c z ę ło się ch m u rzy ć, prz y ­ leciał lekki w ietrzyk, jakby zw iastun d esz czu , i p o c z ą ł unosić p ia s e k z drogi. Zbliżam się do stawu, a tu niebo c o r a z się ściem nia, sam nie wiem, co robić: p r z e c z e k a ć b urzę, czy w ra c a ć do dom u. U siadłem je d n a k nad staw em , a ż e b y chw ilkę w y p o c ząć . . W tym w id zę g ro m a d k ę ch łop ców , b ie g a ją ­ cy c h n ad brz eg iem i p rz y g lą d ając y ch się cze-


63

muś c iek a w ie, niedługo w s z c z ę ła się m iędzy n ie­ mi s p rz e c z k a . B iegnę, że b y się d o w ied zieć, co się stało. W idzę, że je d e n z ch ło p c ó w trz y m a jakieś stw o rz en ie, p o d o b n e do w ę ża, k tó re mu się w y ­ rywało z w ielką gwałtownością. — W ę ż a złapaliście?— pytam. — Nie węża, tylko p i s k o r z a (rys. 21). — Jak im sp o so b e m ? gdzie? — pytam c o r a z w ięcej za ciekaw ion y.

Rys. 21.

Piskorz.

— A no w tym staw ie, już niera z łapaliśmy, krzyw y F r a n e k dziś już d w a p is k o rz e sp rz e d a ł s k le p ik a rc e po 20 groszy. — Nie w ied ziałem , że w tym s taw ie s ą ryby, c h o ć ta k d aw no tu jestem . Bo te ż żad n y ch ryb tu w ięc ej niem a; która żb y tam ch ciała żyć w takiej brudnej kał. ży, tylko w yjątkow o p isk o rze lubią t a r z a ć się w błocie. — Jak im sp o s o b e m złapaliście go tutaj? — W o jte k chw ycił w c z a p k ę . P rz e d burzą p is k o rz e wypływają na p o w ie rz c h n ię w o d y i zbli­ ż a ją się do brzegu, a w te d y m o żn a je łatw o p o ­ chw ycić.


64

Piskorz tymczasem coraz mocniej wyślizgi­ wał się z rąk. Zacząłem prosić, żeby mi go od­ stąpili. Po krótkim targu sprzedali mi go za dwadzieścia pięć groszy. Wpuściłem go zaraz do słoja i prędko pobie­ głem do domu, gdyż zbierało się na deszcz i grzmiało coraz częściej. — Nie rozbijaj się tak, piskorku — powiadam do niego — niedługo przeprowadzę cię do więk­ szego słoja z roślinami, z kamieniami, z pias­ kiem i ziemią, a będzie ci tak dobrze, jak w stawie. Ale ryba, jakby w odpowiedzi na moje perswa­ zje, tak uderzyła ogonem o słój, że omało go z rąk nie wypuściłem. Nie lepszym był piskorz i w domu: takie wy­ prawiał harce, tak się kręcił, wywijał, że niepo­ dobna było przyjrzeć mu się dokładnie. Zmącił mi wodę, powyrywał roślinki, sam owijał się w zielenicę —słowem, poczynił w moim akwarjum największy zamęt i nieporządek. Nazajutrz musiałem przenieść go do innego słoja, bo choć był już znacznie spokojniejszy, ale stale mącił wodę, widać miał już taki zwy­ czaj. Do słoja, w którym umieściłem piskorza, mu­ siałem nasypać trochę piasku, przenieść kilka roślin, owadów, robaków, ażeby nowy przybysz miał wygodę. Odtąd doskonale mi się chował. Zjadał chętnie robaczki, liszki i drobne owa­ dy, a przytym wyładniał, obmył się z dawnego


65

błota i okazało się, że nie jest wcale brzydki: żółtawy grzbiet z czarnemi plamkami, po bokach trzy pasy czarne, płetwy bronzowe, a na głowie z 10 wąsików. Niedługo dowiedziałem się o piskorzu dwuch rzeczy: pierwsza, że przed niepogodą lub burzą staje się okrutnie niespokojny. Niechno tylko pokażą się na niebie chmury, piskorz zaczyna się rzucać po słoju; a gdy w po­ wietrzu rozlega się grzmot, poprostu zdaje się, że ryba dostaje Warjacji. Drugą osobliwością jest, że piskorz umie pisz­ czeć. Ilekroć w słoju nie zmieniałem długo w o­ dy—piskorz wysuwał głowę z wody i piszczał. Lubię tę szczególną rybę i długo ją trzymać będę, bo mi służy za barometr, doskonale prze­ powiadając pogodę.

urn uf

g * ^ 25.

Eałużnica.

(Tab. nr. 4 i

V

i i ry

y <**»

Jakoś najwięcej czasu zajmują mi owady, ale cóż pocznę, skoro przeważnie je spotykam, i tak mnie one przy bliższym poznaniu interesują, że nie mogę ich pominąć milczeniem. Oto naprzykład teraz mam przed sobą naj­ w iększego z żuków wodnych, k a ł u ż n i c ę . C zyż mógłbym odrzucić skarb z takim trudem zdoby­ ty? Nigdy! M. W eryho.—Co znalazłem w stawach i kałużach

5


66

C o praw da polowałem w stawie na pływaka i zdawało mi się, że jego właśnie mam w ręku. A wiedząc z doświadczenia, że pływak gryzie boleśnie, trzymam go za boki. W tym on zaczyna mi się kręcić, dosięga tylnemi nogami mojej ręki i boleśnie kluje. P o su ­ wam palec dalej i ranię się do krwi. T ego już było za wiele, więc rzucam zbrod­ niarza do słoja z wodą. C o się okazało? Ż e to wcale nie pływak, tylko k a ł u ż n i c a , która ma na swych tylnych łapkach kolce ostre, a największy i najostrzejszy kolec mieści się na piersiach, dlatego tak mię ukłuł boleśnie. Gdym się dobrze jej przyjrzał, naturalnie spo­ strzegłem Wielką różnicę pomiędzy nią a pływa­ kiem, chociażby tą, że ta posiada skrzydła kolo­ ru brudno-oliwkowego. Zabrałem więc do słoja kałużnicę i zaniosłem do domu. Nigdy tego żałować nie będę, gdyż dostar­ czyła mi dużo ciekawych spostrzeżeń. Zapiszę tylko te, które są godne większej uwagi. Kałużnica, podobnie jak pływak i krętak, musi nabierać powietrza z zewnątrz, wysuwając się raz po raz z wody. Ale gdy inne żuki wciągają powietrze odwłokiem— kałużnica radzi sobie w ą­ sikami. Bardzo to zabawne! W ąsiki jej złożone są jakby ze stawów lub


67

z malutkich rureczek. Wysuwa więc je kałużnica z wody, trzyma jakiś czas, wciągając powie­ trze, a potym przytula je do odwłoku. Wtedy po­ wietrze z wąsików czepia się włosków tułowia i w kształcie malutkich pęcherzyków, niby pere­ łek, otacza całe ciało. Wygląda to prześlicznie. Mając taki zapas powietrza, żuk zanurza się głęboko w wodę i albo szuka pożywienia, albo wypoczywa, siedząc na jakim listku, nim znowu cały zapas się wyczerpie, a wtedy kałużnica pły­ nie do góry, ażeby napompować powietrza. Ciekawy również jest sposób, w jaki kałużnice chowają swe dzieci. O ile tylko poznałem żuki, żaden z nich nie troszczył się o potomstwo, tymczasem poczciwa kałużnica wkłada w to dużo starania. Zanim złoży jajka, kałużnica splata gniazdo, zamykające się przy pomocy przykrywki. W tym celu odnajduje liść, przyczepia do nie­ go kilka włókienek pajęczynki, którą sama z sie­ bie wysnuwa, a następnie taką samą pajęczyną zaczyna ową osnowę przeplatać, dopóki się nie utworzy woreczek. Ażeby gniazdo było trwalsze i nieprzemakal­ ne, kałużnica pokrywa całą powierzchnię lepką śliną, która krzepnie w wodzie i nadaje gniazdku kształt małej śliwki. Gdy robota przy gniazdku została skończona, żuk znosi przeszło 40 jajeczek, które układa W półkole, potym zalewa śliną i dobudowuje


prz y k ry cie gniazdk a, k tó r e je s t z a k o ń c z o n e w kształc ie gałązki (rys. 6E). O w e g o o p rz ę d u (gniazda) k ałużn ica nie r z u ­ c a bylegdzie, lecz nosi ze sobą, dopóki nie zn a j­ dzie b e z p ie c z n e g o m iejsca. W t e d y dop iero p rz y ­ c z ep ia go do liścia cienkim k o ń c e m (Tab., 4a). P o 15 d niach w ylęgają się liszki, ża rło c z n e niezm iernie; z p o c z ą tk u zjad ają s a m e rośliny, a i n s t ę p n i e z a c zy n a ją p o lo w ać na ż y w e s tw o ­ rzenia, s z c z e g ó ln ie na ślimaki. Ale z a to s a m e d o s k o n a le umieją się bron ić p rz e d przeciw nikam i: albo udają, ż e s ą m artw e, albo k u rc z ą się i w y p u s z c z a ją ze siebie ciem ny płyn, przykrej woni, który m ąci w o d ę i daje m oż­ n o ś ć z e m k n ą ć p rz e d n ieprzyjacielem . P o trz e c h m iesiąca ch liszka wyłazi z w ody, k o p ie w ziemi dołek, tam zam ie n ia się na pocz w a rk ę i zasypia. A po m iesiącu s k ó rk a p ę k a i w y chodzi z niej iu k . Z a c z y n a powoli w y prostow yw ać nogi, skrzyd a , a gdy, s ie d z ą c na słońcu, o k rz e p n ie — w te d y wzlatuje do góry, a ż e b y się ro z e jrz e ć w okolicy s p a d a do jakiej kałuży lub staw u. M u s z ę z a p is a ć j e s z c z e je d e n ciek a w y w y p a ­ dek, jaki miałem z kałużnicą. Razu je d n e g o zap o m n ia łe m w łożyć liście do słoja, gdzie był żuk. T e n był p r a w d o p o d o b n ie głodny i p o stan o w ił w y szu k a ć dla s ieb ie lepszeTgo miejsca: w yleciał w ię c ze słoja i g d z ie b ą d ź dojrzał w o d ę , w p a d ał do niej.


69

Nie znalazszy nic do jed ze n ia, wylatywał znowu. Ale jaki sprytny! dow ied z ia ł się, gdzie jest woda: był w um yw alce, w m isecz ce, p rz y g o to ­ w anej dla psa, w sz k lan c e z w odą, w wiadrze; aż n a r e s z c ie po długich w ę d ró w k a c h zn ów w ró ­ cił do sw eg o słoja, d o k ą d już zdążyłem rzucić p a r ę listków sałaty. D u ż o miałem za ję c ia z moim żukiem , ale to były rz e c z y mniej c ie k a w e , w ięc z a p isy w ać ich nie b ęd ę . N ie c h n o tylko sło ń ce zaświeci, z a b io rę kajet i p rz ecz y ta m m oje notatki dziadkow i, któ ry b a r ­ dzo to lubi. C iekaw ym , czy on z n a kałużnicę.

26. Poszukiw anie dziadka. J u ż od ty g o d n ia nie widziałem dziadk a. S m u t­ no mi za nim. P y ta łem w sklepiku, gdzie s t a ­ ru sz e k niera z chleb kupow ał, o d p o w ie d z ia n o mi, że już ze d w a ty g o d n ie nie w stęp o w a ł do nich. C o się mogło stać, mój Boże! M o że gdzie upadł, skaleczył się i cho d z ić nie m oże. I gd zie go szu k a ć, gdy b ie d a k n iem a s w e g o m ieszkania. T a k mi tę s k n o było za staruszkiem , że nie miałem o ch o ty przyg lą d ać się ani staw om , ani kałużom . W ró ciłem do domu.


70

— C o s ię s ta ło ? — p y t a m a m a , —ż e t a k w c z e ś ­ n ie p r z y s z e d łe ś ! — M o ja m a m u s iu , m a m w ie lk ie z m a r tw ie n ie , d z i a d e k , o k tó r y m m a m ie o p o w i a d a ł e m , zginął, z u p e ł n i e z g in ął, b o ju ż o d k i lk u n a s tu dni nikt go n ie w id zia ł. M a m o , c o się z nim s t a ć m o g ło ? T a k s ię p r z y w i ą z a ł e m d o n ie g o , był m o im n a j­ l e p s z y m p r z y ja c ie le m : ta k i był d o b ry , ta k i d o b r y dla w s z y s tk ic h . W i d z ia ł e m , ja k r a z u j e d n e g o z g ło ­ d n ia ły ja d ł s u c h y c h le b , a w ty m z b liż a się d o n ie g o p i e s jakiś, w y c h u d z o n y , w y n ę d z n ia ły , i z a p a d n i ę t e m i b o k a m i. S t a r z e c dzieli sw ój c h le b i d a j e p su , p o w i a d a ją c : « m a s z p s in o , ty ś t e ż ż e ­ b r a k , n ie m a s z t e ż d o m u , ani o b ia d u , n ie c h ci b ę d z i e n a z d r o w ie * . M a m o d r o g a , on był ta k i s z l a c h e tn y , ta k i d e ­ lik a tn y , tr o s k li w y , g d z ie się o n p o d z ia ł? — N ie Wiesz, j a k s ię n a z y w a ł ? — p y ta m a m a . — W ie m , S z y m o n M r u c z e k , p a m i ę t a m d o s ­ k o n a le . — Z a c z e k a j , d z ie c k o , n a o jc a , a g d y w ró c i, t o się n a r a d z im y , g d z ie s z u k a ć s t a r u s z k a . N ie d łu g o i o j c ie c p r z y s z e d ł. P r z y o b ie d z ie r o z m o w a b y ła ty lk o o d z ia d k u . T a t u ś n ie z n a ł go, a le p o w ie d z ia ł, ż e p o j e d z i e z e m n ą d o d o ­ m ó w n o c l e g o w y c h , m o ż e s ię t a m o nim c o d o w ie . T a k s ię t e ż sta ło . N ie d łu g o b y liśm y już p rz y « D o m u n o c l e g o w y m ’. K ilka d u ż y c h p o k o i, p rz y ś c i a n i e d r e w n i a n e ła w k i, k t ó r e n a d z ie ń p o d n o ­ s z ą d o g ó ry . B ie d a c y , k t ó r z y n ie m a ją w ł a s n e g o


71

m ieszkania, p rz y c h o d z ą tu n a noc, p ła c ą p a r ę groszy i za to w olno im je s t p r z e s p a ć się na owym drew nianym łóżku Nie d o sta ją oni ani p o ­ duszki, ani kołdry, k aż d y w ięc k ładzie p o d głow ę c z ę ś ć sw eg o ubrania. P om yślałem zdziw iony — jak to im musi b y ć niewygodnie! 1 mój biedn y s ta ru s z e k ta k sypiał! P o długich p o szu k iw a n ia ch w kilku d o m ach noclegow yh , p ow ied z ia n o nam n a re s z c ie , że Szy­ mon M ru c z e k rz e cz y w iście przy cho dził n a n o c ­ leg, ale że pew nej n o cy zasła b ł i z o s ta ł o d w ie ­ ziony do szpitala D z ie ciątk a J e z u s . J a k b y mnie kto sztyletem p rz e sz y ł na ta k ą w ieść. M o ż e on już nie żyje!? T y m c z a s e m o jciec odw iózł m nie do domu, a sam p o jech a ł do szpitala, d o w ie d z ie ć się, co się dzieje z dziadkiem .

27.

J ę t k a j e d n o d n i ó w k a . (T ab. nr. 2).

S ied ziałem nad staw e m i ta k zająłem się r e p e ­ row aniem siatki na żuki, że nie z w aża łe m ani na z a c h o d z ą c e słońce, ani na roje k o m a ró w u n o s z ą ­ cy ch się n ad d ro g ą , ani n a głośno b rz ę c z ą c e c h ra b ą s z c z e . Ale n a r a z o p adły mnie jakieś s tw o ­ rz en ia dziwne, ni to m ucha, ni to kom ar, c ie n ­ kie o c z te r e c h białych, delikatnych s k rz y d ła ch i trz e c h s z c z e c in k a c h przy odwłoku.


72

_

W łażą bez pytania w nos, W uszy, w oczy, nie sposób się opędzić. Musiałem wkońcu prze­ rw ać robotę i odejść. Patrzę na staw, a tam roje tych owadów unosi się w powietrzu. Dziwię się, że ich dotąd nie spotkałem i nie widziałem tego. Złapałem z łatwością parę i wło­ żyłem pomiędzy kartki w notesie. Pójdę dziś do mojego kolegi, który mieszka na placu Aleksandra. Jestto zamiłowany przy­ rodnik, ma prześliczne akwarjum, które sam spo­ rządził i hoduje mnóstwo potworów wodnych; pewno wie, co to za nowi przybysze na stawie. Poszedłem . Zygmuś właśnie oczyszczał akwarjum. — Jętka! najzwyczajniejsza jętka! — zawołał, zobaczywszy owada. — Tak, bo teraz się lęgną. A czy ty wiesz, że one tylko jeden dzień żyją? Naprawdę! Dziś się wylęgły i dziś umrą, dlate­ go nazywają się j ę t k i j e d n o d n i ó w k i ; n a ­ w et pokarmu nie przyjmują. Nie mają czasu zjeść coprawda, ale i trudnoby to było, jeżeli ust nie posiadają. — Dlatego też tak mizernie wyglądają — po­ wiadam. — Jętki boją się jednak, żeby ich ród nie wygasł i przed śmiercią składają do wody jajka, k tóre pomału opadają na dno. Ale żebyś wie­ dział, jakie jajka, osobliwość! W kształcie żół­ tych kłębków, z których każdy zawiera 350 m a­ łych jajeczek; możesz sobie wyobrazić, ile to ich się rozmnoży! t


73

— Zygm... chciałem z a p y ta ć, ale Zyg m uś był ta k zap alon y w swym op ow iadaniu, że nie dał mi dojść do słowa. — Z jajka jętki w y lęg a się b a rd z o oryginalna larwa, nigdybyś się nie domyślił. C hod ź, to ci po k a ż ę ; już drugi ro k siedzi u mnie w a k w arju m . N iedługo c z e k a ją c , z o b a c z y łe m larwy p o d o b n e do ra k a m ałego: je d n e z nich siedziały na p ia s ­ ku, inne na listku i w ciąż łapkam i drapały sobie boki ciała. — O t tu, W ziemi, larwy w y k o p a ły s o b ie k o ­ ry tarz w k ształc ie litery U, najcz ęście j tam się kryją, a w y c ho dzą tylko w tedy, gdy c h c ą się r o z ­ g rz a ć lub upo low ać jakie żyw e stw o rz en ie. Nie wiem, kiedy z nich d o c z e k a m się jętki, bo p o ­ d obn o d op iero po trz e c h latach p rz em ien iają się w o w ad doskonały. O jciec opow iadał, że u n ie ­ go na wsi używ ają ję te k na p rz y n ę tę do ryb. Je d n y m tc h e m p ra w ie Z ygm uś op ow iedz ia ł mi histo rję jętki i nie w ażyłem się mu p rz e rw a ć . P o d z ię k o w a łe m , s e r d e c z n ie ścis k a ją c mu dłoń, i w duszy pom yślałem , kiedy to b ę d ę mógł, p o ­ do bn ie jak Zyg m uś, innym ta k ie c i e k a w e historję o p o w iad a ć.

28.

W szpitalu.

Była g od zina druga, k ie d y śm y weszli do g m a ­ chu szpitalnego. Długi b a rd z o k orytarz p ro w a ­ dził do klatki sch o d o w e j.

t


74

Kilka zako n n ic W białych k o rn e ta c h , minęło n a s p rę d k o , n io sąc le k a r s tw a dla ch ory ch. — K tó rę d y m am y p rz e jś ć do sali trze ciej? — spy tał ojciec jed nej z s ió str m iłosierdzia. — N a p ie rw s z e p iętro, p r o s z ę p a n a — o d p o ­ wiedziała, nie zatrzy m ując się. W e szliśm y n a scho dy, i tu znow u ujrzałem n a p raw o i na lew o d u że sale, w k tó ry ch leżeli chorzy. C isz a p a n o w a ła tu wielka. O d c z a s u do cz asu tylko do laty w ały nas jęki ch o ry ch , a w te d y jakiś dziwny strac h p rzejm ow ał mnie; mimowoli zbliżyłem się do ojca, b io rąc go za rękę. W c h o d z im y n a r e s z c ie do sali trzeciej; duży to pokój, w którym d w o m a rz ę d a m i ustaw io n o ż e la z n e łóżka, a przy trz e c ie j ś c ia n ie mały o ł t a ­ rzyk z w ize ru n k iem M atk i Boskiej. C h o rz y ubrani w sz a re p ła s z c z e , mieli w ygląd b a rd zo sm utny. J e d n i leżeli a drudzy siedzieli na łóżku. P rzy k ro było p a trz e ć na ty ch s c h o r o ­ w a ny ch, słab y ch ludzi. S zu k ałem oczam i m eg o d z ia d k a i p o z n a ć go nie m ogłem , do p iero s z a ry tk a w s k a z a ła nam j e ­ go łóżko w k ą c ie sali. Nigdybym go nie znalazł, ta k się s ta ru s z e k zmienił; b a rd z o był blady i ta k osłabiony, że z a ­ ledw ie m ógł mówić. O jc ie c p rz ed staw ił się c h o re m u i spytał o z d r o ­ wie. S ta r z e c spojrzał na niego. — D zię k u ję — o d rz ek ł cicho. — B óg zapłać, ciężko...


75

P o ty m spojrzał na m nie i łzy mu stanęły w o cz ach . — D o b re d zieck o, po cz ciw y ch ło p iec z c ie ­ bie... niech ci B óg błogosławi, ż e ś mnie o d w ie ­ dził... P o w ied z, c ó ż e ś tam no w e g o znalazł... w b ł o ­ ta c h naszych... — mówił dalej, c ięż k o w z d y c h a ­ ją c — bo to... p ro s z ę pana... dużo rz e c z y w s p ó l­ nie poznaliśm y. O p o w ie d z ia łe m w s zy stk o m em u staru szk ow i; o p o darku, jaki od o jca d ostałem , co widziałem prz ez lupę; o p ow iedziałem , co tylko s p a m ię ta ć m ogłem . A chory słu chał i od c z a s u do c z a su uśm iech a ł się do mnie. — N iech no tylko w y d obrz eję, z a p ro w a d z ę cię... W tym k a s z e l z a c z ą ł go m ę c z y ć i nie p o z w o ­ lił m ów ić dalej. S io s tra m iłosierdzia zbliżyła się wtedy, p o d a ła c h o re m u lek arstw o i p ow ied ziała nam, że dziś już dłużej ro z m a w ia ć nie m ożna, gdyż to c h o r e m u szkodzi. P ożeg n a liśm y s ta ru s z k a i przyrzekliśm y przyjść z n o w u w niedzielę. P rzytym ta tu ś po zostaw ił dla niego wino i k o s z y c z e k ow oców . W y c h o d z ą c sp o s trz e g łe m , że n ad k ażd ym łóż­ kiem wisiała tabliczka, n a której był n u m er i co ś je s z c z e po łacinie. T a tu ś pow iada, ż e je stto n a z w a ła c iń sk a c h o ­ roby. M u s z ę za n a s tę p n y m ra z e m p rz ecz y ta ć, ja ­ ka c h o ro b a gnębi m o jego dziadka. O! jak sm utno W szpitalu, nie chciałbym tam ch o ro w ać.


29.

76

Rozwielitka.

(R ys. 22).

P osta n o w iłem w dom u b a d a ć życie najm niej­ szych stw o rz e ń wodnych; w tym celu z a b ie ­ ram z e so b ą słoje, cz e rp ię w ró ż n y c h m iejscac h s taw u w o d ę i w ra c a ją c , p a trz ę p rz e z lupę. D ziś u w a g ę m oją zw rócił m ały ra c z e k , zw any r o z w i e l i t k ą albo d a f n i ą (rys. 22), ciek a w y b a rd z o z te g o po w o d u , że ma na so b ie z u p e ł­ nie p r z e z r o c z y ­ stą s k o ru p ę ; m o ­ głem d o j r z e ć w szy stk ie o rg a ­ ny w e w n ą t r z ciała. M alutkie Rys. 22. Rozwielitka (zn. pow iększ.) to zw ierzątko, zaledw ie d o ro ś ­ nie główki szpilki, m a je d n o oko n a głowie, a s k a ­ cze, jak olbrzym i to przy p o m o cy małych ro ż k ó w czy n ó ż e k (nie Wiem, jak je lepiej nazw ać), k t ó ­ r e m a tuż przy głowie. W id o c z n ie rozwielitki żyją g ro m adnie, bo ra z je d e n tylko zanu rzy łem słoik i złapałem ich k il­ k a n a ś c ie . Przytym n iezm iernie są wytrzymałe; z d a ­ rza się nieraz, że bag nisko, w którym p rz e b y w a ­ ły rozwielitki, w y s y c h a w c z a s ie upału i w s z y s t­ kie s tw o rz e n ia zam ierają.


77

Ale n iech n o tylko znow u w o d a je zwilży, r o z ­ wielitki odżyw ają, ja k b y się zbudziły ze snu. O tym d ow ied z ia łem się z książki.

30.

Odwiedziny u dziadka i historja oczlika.

Niedziela. U pragniony dzień! Z a r a z po obiedzie idę w o d w iedz in y do dziadka. Ale dziś ani o jciec ani m am a pójść ze m ną nie mogli, tylko słu żąc a n asz a Anusia. W ie d z ia ­ łem już te ra z , jak trafić do łó żk a dziadka. C h o ry wydał mi się dziś zd row szym i w e se l­ szym. W ypytyw ał, c o porabiam . Z ac z ą łe m w ięc ze w szystkiem i s z c zeg ó łam i o p o w ia d a ć o now ych m oich o d k ry c ia c h , — W ie c ie dziadku, że lupa je stto szkło p o ­ w ię k s z a ją c e , d o s k o n a ła rz ecz , p o w iad a m wam; ta k w y ra źn ie m o żn a p rz e z nią d o jrz e ć m ałe s t w o ­ rzenia, aż miło. O t n a p rzy k ład w czoraj, p atrz ę, co ś pływ a po w odzie, w ielkości z iarn k a m aku, ale co to je s t m ianow icie, tru d n o ro z p o z n a ć . B iorę lupę — to o c z l i k (rys. 25), z a ra z go p o znałem , bo widzia­ łem go na o b ra zk u w zoologji. C z a s e m nazywają go cyklopem , a w iecie dlacz eg o ? Bo ma jedno oko. W b a rd z o daw n ych c z a s a c h , G r e c y w ie­ rzyli, ż e s ą na św ie c ie olbrzymy, k tó re p o s i a d a ­ ją je d n o oko n a czole, ale w sza k to bajki! O tó ż


■i)!<

* » ■ # .

.V v;

"

'

*

$ f

v

78

o w e g o ra c z k a przyrównali do ty ch olbrzym ów i dali mu ich nazw ę. Z w yglądu oczlik jest tak dziwny, że nie um iałbym go opisać. Ciało z ło żo n e z p rążków , ogon długi, na przodzie przy głowie nóżki. N ie k tó re miały po b o ­ k a c h ciała w o r e c z k i z jajami. Nie widziałem go nigdy s k a c z ą c e g o , a p o d o b n o s k a c z e jak pchła. G odzinam i siedziałem przy nim z lupą! Z ap o m n iałem wam p o w iedzieć, że oczlik był w moim słoju, k tó ry m am w m ieszkaniu. Wid o cz n ie je s t ich dużo W s ta w a c h i kałużach, g dyż ile razy za n u rz y ­ łem słój, z a w s z e kilka­ n aśc ie cyk lop ów . w p a ­ dało ra z e m z w o dą. A w iecie, co o n e j e ­ dzą? S z c z ą tk i m artw ych z w ie rzą t w o d n y c h i zgni­ łe w odo rosty; p ra w d a, ż e nie w y b re d n e m oje raczki? P o d o b n o ryby i k i­ Rys. 23. Oczlik. janki głów nie się niemi (zn. powiększ.) żywią. — T o c ie k a w e stw o rz e n ie — mówi d z i a d e k — szk o d a , że w idzieć go nie m ogę. — Z o b a c z y s z j e s z c z e , dziadku, gdy w y z d ro ­ w iejesz i w y jdziesz ze szpitala. Przyjd ziesz w te ­ dy do n a s i p rz e z lupę d o s k o n a le w szystko z o ­ baczymy.


-

79MH* N IŁ Z C Z Y Ó K S IĄ Ż E K

— Oj, nie wiem , czy się p o d n io s ę z mojej ch o ro b y , tch u mi b ra k co raz bardziej — p o w ie ­ dział d ziad e k i ciężk o w e stc h n ął. P o chwili zbliżyła się do m nie sza rytka. — W idzę, że k a w a le r w ięcej sam opo w iad a, to d o b rze, bo ch o re m u ro z m a w iać dużo nie w ol­ no, za ra z b y się zakaszlał, ale go d zin a przyjęcia już sk o ń c z o n a , musisz, m oje d zieck o, p o ż e g n a ć ch oreg o. — W takim razie do widzenia, k o c h a n y d z ia d ­ ku, do czw artku, do te g o c z a s u znow u co n o w e ­ go o d n ajd ę, to wam opow iem . — D ziękuję ci, d z ię k u ję —mówił s ta ru s z e k s ł a ­ bym głosem . P rz e d o dejście m p rz e c z y ta łe m napis łaciński na tab liczc e dziadka: P neu m o n ia. C iekaw ym , czy to je s t c h o ro b a n ie b e z p ie c z n a .

31.

Wirczyk.

(Rys. 24).

Z p om iędzy drobniutkich stw orz eń, z a m ie s z ­ kujący ch n a s z e b a g n is k a i staw y, najciek aw szym je st m oże w i r c z y k (rys. 24). Z upełnie prz y p o m in a kielich i ło d y żk ę rośli­ ny. I gdyby miał t r o c h ę w y ra źn iejszą barw ę, bo j e s t blado - zielony, p om yślałbym , że to roślinka z m n ó stw em k w iató w dokoła. No, ale co mi się tam w ydaje, to nic dziad-


80

ka nie obchodzi, muszę mu powiedzieć, jak jest naprawdę. Otóż wirczyk jestto rodzaj wymoczka, o cie­ le dzwonkowatym, osadzonym na kurczliwej nóż­ ce. Trzeba mieć dużo cierpli­ wości, ażeby mu się długo przy­ glądać, a wtedy dojrzymy mnó­ stwo ciekawych rzeczy. Na przednim końcu ciała, naokoło otworu gębowego, wirEys. 24. Wirozyk. czyk ma rzęsy, któremi stale porusza i tym sposobem wpro­ wadza w ruch wodę, która przynosi mu poży­ wienie. Gdy jednak zbliży się coś większego lub ja­ kieś stworzenie, które może mu zaszkodzić, wten­ czas wirczyk z prędkością błyskawicy kurczy się, zwija jak sprężyna i przytula do nóżki. Po pew­ nym czasie woda zabiera niepożądany przedmiot, wirczyk rozwija się, zaczyna poruszać rzęsy i wy­ ławiać z wody pożywne części. Będę miał co opowiadać choremu dziadkowi we czwartek.

32.

Stułbja cz. hydra. (Tab. nr. 10).

Wczoraj zdawało mi się, że najciekawszym stworzeniem w moim akwarjum jest wirczyk, a dziś zmieniam zdanie — mam jeszcze ciekawsze


81 s t w o r z e n ie — s t u ł b j ę . G d y op o w ie m o niej dziad­ kowi, b ę d z ie z a n o sił s ię od śm iech u , bo g o ba* wią takie opow iadania. M ów i mi nieraz, ż e ż y ­ c ie zw ierząt jest nieraz c ie k a w s z e od ż y c ia c z ł o ­ w i e k a — bo to i prawda! Długi c z a s nie w ie d z ia łe m , ż e mam stułbję u sie b ie , w id o c z n ie p r zy n iosłem ją z z ie le n ic ą z u p e łn ie b e z w ie d n ie . Trudno w y n a le ź ć p ro stsze stw orzenie: c a łe ciało stanowi m ały i miękki w o ­ r e c z e k brunatny. Przy o t w o r z e w o r e c z e k ten je st o to c z o n y kilkoma długiemi nitkow atem i ra­ mionami, które m ogą k u r c z y ć s ię i w y c ią g a ć , i służą stułbji do chwytania pokarm u i do obro­ ny życia. S ie d z i ona sp okojnie, u c z e p io n a do jakiejś r o ­ śliny lub p atyczk a , ale ram iona jej sta le są w ru­ chu i r ozłażą się jak robaki po całym akwarjum N ie c h n o które ramię napotka jakie w o d n e stw o r z e n ie , to już go nie w yp u ści. M a o n o na ' s o b ie parzydełka, są to m alutkie w o r e c z k i z ja­ dem , w y p u s z c z a j ą c e z sie b ie przy naciśnieniu c i e c z ostrą, która parzy, jak w łoski pokrzyw y, p o c z y m stulbja kurczy ramię, w prow adza z d o b y c z do g ę b y (o tw ó r w o rka ) i połyka. W idziałem d ob rze przez lupę, jak porw ała ja­ k ie g o ś raczka. W razie n ie b e z p ie c z e ń s t w a stulbja kurczy się cała, chow a ram iona i udaje n ieżyw ą . N ajw ażniejszą o s o b liw o ś c ią stulbji jest jej ż y ­ w o tn o ść . Al. W ery h o .- Co znalazłem w staw ach i kałużach.

6


M o ż n a o d c ią ć dno jej w o rk a , m ożna całe jej ciało w yw rócić na lewą stron ę, m o ż n a ją p o k r a ­ jać na k aw ałk i—hydra nie p rz e s ta je żyć. A z k a ­ w ałk ów po w stają n ow e hydry. W idziałem raz co ś tak b ard zo dziw nego, że d z ia d e k gotów mi nie uwierzyć. O to spo strzeg łem , jak dwie stułbje w alczyły dłu­ go ze s o b ą i w k o ń c u silniejsza p o c h ło n ę ła słabszą. No, myślę sobie, już ta m ta nie żyje. Ale w c ale tak nie było. Silniejsza stułbja, p o łknąw sz y , nie m o ­ gła p rz etraw ić swej tow arzyszk i, a tylko w y s s a ła jej w n ę trzn o ści i w yrzuciła ją z p o w ro te m . Z d a ­ w ało się, że b ie d a c tw o już nie żyje. Nie minęło je d n a k pół godziny, gdy zm ięta i w yssan a hydra w y p ro sto w a ła sw o je ra m io n a i w najlepsze r o z p o ­ c z ę ła polow anie. J e s z c z e je d n a Osobliw ość. W lecie na boku ciała stułbji w y ra s ta p ąc zek . P o pew nym czasie p ą c z e k się o d dziela i z n ie ­ go p o w staje nowa hydra. P o d o b n o w ciągu je d n e g o m iesiąca h y d ra m o ­ ż e w y d a ć takich 15 p ączk ów . C o p ra w d a teg o nie widziałem, ale p rz e c z y ta łe m w k s iążc e i z a ­ n o to w ałem w swoim notatniku.

33.

P l a n a r ja.

(Rys. 25).

O h o, c h y b a teg o d z ia d e k się nie sp odziew a, co mu p o k a ż ę w e cz w arte k . Z a n io s ę mu nowy


83

o k a z w małym słoiku — to się d o p ie ro zadziwi. Jak to człow iek nigdy nie Wie, kiedy go jaka n iesp o d zia n k a s p o tk a ć m oże. Idę dziś brzegiem staw u w stary c h Ł a z ie n ­ kac h i w idzę na w odzie liście grzybieni (tablica nr. 15). C ie k a w y byłem, jak jest głęboki w tym m iej­ scu staw i p ostan ow iłem w y c ią g n ąć z ko rz en iem liść grzybienia. Nie udało mi się, bo o g o n e k li­ ścia w połowie się urwał. C h ciałem już roślinę

R yp.

25.

Pianarja.

w rzucić do wody, gdy wtym s p o s trz e g łe m na do l­ nej c z ę ś c i liścia jak ieś stw o rz e n ie g a la re to w a te ; ni to ślimak, ni rob ak. B iorę do ręki, nie ch c e się o d cz ep ić, targam m o c n ie j—urwał się. R zucam go czy m p ręd ze j do wody, i c ó ż wi­ dzę: urw any og on i c z g ś ć tułowia p o ru s z a się k a ż d e z o s ob na, a głowa o tw iera p asz c z ę , jakby co ś gryzła; tak trw ało chwil kilka, Wkońcu obie c z ę ś c i upadły na dno. S taw , racze j rów w stary c h Ł a z ie n k a c h jest b ard zo za cienio ny i brudny, trudn o w ięc c o ś doj­ rzeć. P o sta n o w iłem p rz e to z a b ra ć p arę liści na który ch siedziały trzy p 1 a n a r j e (rys. 25), (tak się nazyw ają o w e dziw ne stw orzenia).


*

84

»

W róciwszy do domu, włożyłem liście w duży słój, w którym od kilku dni trzymałem i hodo­ wałem cyklopy. Naturalnie, że z niecierpliwością wyglądałem, czy odczepi się od liścia dziwne stworzenie. Do­ czekałem się tego nareszcie. Zdaje mi się, że je zwabiły moje cyklopy* Planarja zanurzyła się w wodzie głęboko i p ły­ wała tak równo, tak ładnie, jak żadne ze stwo­ rzeń, które dotąd widziałem. Posuwając się na­ przód ani drgnęła pojedynczym członkiem, a gdy zwracała się W przeciwną stronę, używa­ ła ogona lub głowy jako steru. Mając lupę, nie omieszkałem przyjrzeć jej się przez szkło i zbadać dokładnie to dziwne stwo­ rzenie. Spostrzegłem, że planarja ma mnóstwo drobnych włosków na ciele, któremi porusza i tym sposobem pływa. Rzuciłem do wody odrobinkę bułki. Moja pla­ narja pochłonęła wszystko z nadzwyczajną szyb­ kością. Pewnego razu, chcąc się zabawić, wpu­ ściłem do słoja z planarją pływaka, znanego ze swej drapieżności. Żuk zaledwie się obejrzał, nagle rzucił się na planarję. — Źle będzie — myślę sobie — porwie ją, bo biedny robak nie potrafi się obronić. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili pływak usunął się i uczepiwszy się szkła, począł łapkami czyścić sobie pyszczek i odwłok, gdyż cały był zawalany jakąś lepką masą. Po kilku


85

takich p ró b a c h p rz e k o n a łe m się, że planarja w celu obrony w y p u s z c z a z siebie płyn ostry, którym się b rzy dzą ryby i o w ady d ra p ie ż n e — no, i dają jej spokój. J e s te m pew ny, że d z ia d e k zabaw i się tro ch ę , gdy mu p o k a ż ę ta k ie s tw o rz e n ie o płaskim ogo nie, płaskiej głowie z dw ojgiem oczu i płaskim, g ala re to w a ty m ciele, i jak się dow ie, że piana rja ta k się umie d o b rz e bronić p rz ed n iep rz y ­ jaciółmi.

34.

U d z ia d k a .

Idę dziś do szpitala, trzym ając w rę k u d o b rz e owinięty słoik, a w nim prz ep y szn y o k az planarji i ośliczki. N a sali szpitalnej sp o ty k a nas sio s tra m iło­ sierdzia i pyta: — C zy p a ń s tw o do M ru c z k a p rz y c h o d z ą ? — T a k , p ro s z ę pani — o dpo w iedz ia ła m am a, k tó ra dziś p oszła ze mną. — C h o re m u je s t z n a c z n ie g orzej od p e w n e ­ go czasu, je s t b a rd z o osłabiony i chwilami traci przy tom ność. W id zę , k o c h a n y c h ło p c z e , że mu co ś przynosisz, ale nie wolno mu p rzy jm o w ać żadn ych pokarm ów . — T o są ro baki, p ro s z ę pani, d ziad e k r o b a ­ ków nie jada, c h c ę mu je tylko p o k a z a ć . — Nie wiem, czy p a ń stw o b ę d ą mogli ro z m a ­ w iać z nim długo, p ro s z ę się zbliżyć.


D r e s z c z p rz e s z e d ł mi po sk ó rz e , gdy z o b a ­ czyłem dziadka; w yglądał jak nieżywy, był b a r ­ dzo blady i oczy miał p rz ym knię te . Po chwili p odn iósł powieki, a zo b a czy w sz y nas, zwrócił się ku m am ie i mówił cich o bardzo: — D o b ra pani... d zięku ję za w szy stko . Dnie m oje są policzone... p o z w ó l.. niech p o b ło g o s ła ­ wię syna tw e g o p rzed ś m i e r c i ą .. P rzy ty ch słow ach zdjął z siebie złoty k rz y ­ żyk n a łań cu sz k u i p rz ery w a n y m głosem mówił dalej: — Ty, c h ło p cz e, u s z a n o w a łe ś człow ieka w ż e ­ braku, m asz s z la c h e tn ą duszę, tkliwe s erce. J e s tern sam na świecie... byłeś dla mnie jed y n ą o sło ­ dą na sch yłk u m ojego życia... przyjm te n krz y ­ żyk o d e mnie i b ą d ź dla innych nieszczęśliw ych takim, jakim byłeś dla mnie.,. M ó w iąc to, włożył na mnie krzyżyk i p r z e ­ ż e g n ał chudą, k o ścistą ręką. K lęczałem przy jego łóżku i nie m ogłem p o ­ w s trz y m a ć się od płaczu. — D ziadku...— chciałem mu dużo po w ied zieć, ale łzy mię dławiły, s e r c e ściskało. W t e d y zbliżyła się sz a ry tk a i oznajmiła, że stan c h o r e g o w y m ag a spokoju i prosi, że b yśm y go pozostaw ili s a m e g o . P o c a ło w a łe m s ta ru s z k a w ó bie r ę c e i w y ­ szliśmy.


35.

Ostatnia k a rta mojego dzienniczka.

Sm utno te r a z dnie , schodziły: nic robić nie m og łem . M yśl o dziadku c ią g le m ię trapiła. R o d z ic e byli t e ż bardzo p rzejęci ch o ro b ą sta ­ ruszka i c o d z ie ń posyłali d o w ia d y w a ć s i ę o jeg o zdrowiu. I o tó ż w piątek, gdy w y b ie g łe m na sp otk an ie służącej, która w raca ła z e szpitala, p o ­ sły sz a łe m smutną w i a d o m o ś ć , ż e S z y m o n Mru­ c z e k już nie żyje. W y b u c h n ą łem p ła c z e m i długo u sp o k o ić się nie m ogłem . Już nigdy, nigdy nie z o b a c z ę m e g o b ie d n e g o dziadka. T en k rzyżyk pam iątk ow y tak mi dziś był drogi. J e d y n a r z e c z , c o mi po nim z ostała. O j c ie c zajął się p o g r z e b e m , który się odbył w n ie d z ie lę . S k r om n y karawan w je d n e g o konia ciągnął trumnę m e g o k o c h a n e g o staruszka Z r o ­ biłem w ią z a n k ę z po ln ych k w ia tó w i liści w ie r z ­ by, pod którą d z ia d e k sia dyw ał i p o ło ż y łe m na trumnie, za którą s z e d łe m z rodzicam i. P rzypom niałem s o b ie o statn ie s ło w a starca w szpitalu: «bądź dla innych n ie s z c z ę ś liw y c h t a ­ kim, jakim b y łe ś dla mnie*. Mój dziadku, c ó ż ja dobreg o zrobiłem dla cieb ie? P r z e c ie nic nie c h c ia łe ś przyjąć o d e mnie! K o c h a łe m c ieb ie, bo ś był dobry, sz la c h e tn y , ła go d n y, w yrozum iały dla w szy stk ich . S z e d łe m i m y ślałem , jak to się dziw nie c z a ­ se m dzieje na tym ś w ie c ie : w brudnych kału­ ża ch , bagnach, w o d a c h sto ją c y c h , g d z ie nikt nie


zagląda, znalazłem tyle stworzeń ciekawych. P o­ między żebrakami, których ludzie najczęściej omijają, spotkałem istotę tak czystą i kochającą, a tak nieszczęśliwą. N ic nie zdoła zatrzeć mi go w pamięci! Karawan stanął wreszcie przy bramie. C zte­ rech grabarzy zaniosło trumnę do grobu, w y k o ­ panego w końcu cmentarza. Ksiądz p o kro p ił mo­ giłę wodą święconą i zaśpiewał psalm pogrzebowy. A mnie ogarnął taki żal, taki smutek, że się zdawało, iż świat cały zamknął się przede mną i tylko serce otw ierało się coraz w ięcej, coraz więcej. — D zia d ku —pomyślałem— przyrzekam tu, nad tw oją trumną, że będę pracował nad sobą, aby zostać coraz lepszym, a gdy dorosnę, pójdę z po­ mocą dla wszystkich biednych, uciśni nych i nie szczęśliw ych--tak mi Boże dop ,móż. I za księdzem rzuciłem garść piasku na tru ­ mnę starca. — Niech ci ziemia lekką będzie, a światłość w iekuista świeci!

M ljo te k a

misjska

? H . SIEN K IEW IC ZA w PRUSZKOWIE


T

r

e

ś

ć

.

Ws t ę p. . . . . I . Bł ot ni ar ka . . . . 2 Zatoczek . . . 3. Pijawki. . . . 4. Komar y. . . . . 5. Ż a b k a d r z e wn a . . . . 6. Ż u k - p ł y wa k . . . . 7. T r y t o n czyli t r a s z k a . . . 8. Li s zki c hr óś c i ka . . . 9. R o z m o w a z d z i a d k i e m . . 10. Pl i s zka . . 11. Przekopnica . . . . 12. Nar t ni k . . . . 13. Zmrużek . . . . 14. P ł o s z y ca . , . 15. P i e r w s z y d z i e ń wakac j i . Ci er ni ki . 16. G r z b i e t o p ł a w e k . . . 17. Kr ęt ak . . . . . 18. W a ż k a . . . . . . 19. Ośl i czka czyli s t o n o g a w o d n a . . 2 0 . Żółw ' . . . 21. Z a d y c h r a . V . . 2 2 . Żabi ści ek pł ywa j ą c y . . . 23. Pł ywacz . . . 24. Pi skor z . . . . 25. Kal użni ca . . ' ' . 26. P o s z u k i wa n i e d z i a d k a . . . M. Weryho.—Co znalazłem w stawach i kałużach

Str. 5

. .

. . . . . . . .

-

.

. . . . . . . . . .

.

9

. 1 0 . 1 1 14 . 1 8 20

. 2 1 . 2 4 . 2 6 30 . 3 2 . 3 3 . 3 4 , 3 8 . 3 9 . 4 3 . 4 4 . 4 9 . 5 2

. . . . . . .

_ . 5 . 5 . 6 . 6 . 6 6*

53 55

6 9 2 5 9


90

Str. 27. 28. 29 30. 31. 32. 33. 3*. 35.

Jętka* j ednodni ówka . . . W szpitalu . . . . Rozwielitka . . . Odwiedziny u dziadka i historja oczlika Wir czyk . . . . Stulbja czyli hydr a . . . Planarja . . . . U dziadka . . . Ostatnia karta mojego dzienniczka .

. . . i . . .

. 7 1 . 7 3 . 7 6 77 . 7 9 . 8 0 . 8 2 . 8 5 . 87




Biblioteka Narodowa Warszawa

X IX iTÂŁ , 30001018618929


B I B U O T E KA NARODOWA


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.