ISSN 2084-1124
6 (56) CZERWIEC 2014
KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA
OD REDAKCJI Stanisław Ignacy Witkiewicz POETIKON JÓZEFA BARANA – ADAM SZYPER ESEJ Krystyna Habrat ROZMYŚLANIA O PRACY PISARZA (część I) POGRANICZA Alicja Kubiak STACJA BEZ DOBROBYTU OPOWIADANIE Zbigniew Masternak STACJA MIRSK (fragment) FELIETON Lech M. Jakób ALKOHOL ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Tadeusz Sławek Z „REJSU ŻAGLOWCEM NIETZSCHE” SZTUKA William Blake NABUCHODONOZOR
Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Dariusz Pawlicki, Wioletta Sobieraj, Igor Wieczorek Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
OD REDAKCJI
Słowo na czerwiec …materiał pojęciowy i wyobrażeniowy, którym operuje dany artysta, jest rzeczą piekielnie ważną, w szczególności dla poety i artysty piszących na scenę. On musi mieć pod ręką, o ile można, wszystko. Dlatego to antyintelektualizm naszego młodego pokolenia literatów jest rzeczą tak zastraszającą. Obcinanie swego umysłu z całej wielkości mierzenia się z problemami filozofii jest według mnie autokastracją (…). Artysta ograniczony do paru elementów codziennego życia, wypranego z wszelkiej dziwności przez automatyzację i niemyślenie o rzeczach wiecznych, będzie duchowym kaleką i nic mu nie pomoże, choćby mieszkał w Sydney czy w Paryżu, bo na to, aby zużytkować w sposób twórczy otoczenie, trzeba mieć w sobie odpowiednie ośrodki myślowe. Witkacy, Parę słów w kwestii „wielkości” form w Nowej Sztuce * Nowe książki Stanisław Ignacy Witkiewicz Listy, tom I Pierwszy tom korespondencji Stanisława Ignacego Witkiewicza z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi oraz tzw. wrogami obejmuje m.in. dziecięce dopiski do listów Stanisława Witkiewicza ojca, listy do Bronisława Malinowskiego, do matki – Marii Witkiewiczowej, do Ireny Solskiej, Stefana Żeromskiego, Kornela Makuszyńskiego, Jarosława Iwaszkiewicza i wielu innych. W korespondencji tej można wydzielić trzy okresy. Pierwszy okres obejmuje listy powstałe od dzieciństwa do 21 lutego 1914, tj. daty samobójczej śmierci narzeczonej Stanisława Ignacego, Jadwigi Janczewskiej. Drugi – listy z podróży do tropików, pisane przez Witkacego będącego na granicy życia i śmierci w związku z bólem po śmierci narzeczonej. Trzeci okres to lata 1918-1926, gdy Witkacy – odmieniony doświadczeniem okropności wojny i rewolucji w Rosji – wraca do kraju i rozpoczyna intensywną twórczość malarską, literacką i teoretyczną. Chronologiczny układ listów pozwala prześledzić ewolucję kształtowania się jego osobowości – od kilkuletniego Stasia z listów do babci, z charakterystycznym dla dziecka stylem i ortografią („Kochana Babciu widzialem Panią Helene i pszywiozła mi małpe królika”), przez artystę na progu dorosłości, piszącego do przyjaciółki, Heleny Czerwijowskiej: „(…) ze mną coś się dzieje zawiłego i ciemnego w ukrytym zakamarku", aż do Witkacego-dramaturga, który przeżywa pierwsze sukcesy i porażki swoich sztuk w teatrze. Stanisław Ignacy Witkiewicz Listy, tom I; opracował i przypisami opatrzył Tomasz Pawlak, opieka merytoryczna Janusz Degler, PIW 2013.
1
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
S. I. Witkiewicz do Marii Pawlikowskiej [Zakopane] NP17 7 VII 1927 Dziękuję za kartkę. Czy to Ty jesteś ta w trykocie, czy ta w płaszczyku? Właśnie chciałem pisać do Ciebie, ale Jurek mi nie przysłał adresu. Dziękuję za pocałunek w czółko. Nasze erotyczne (pożal się Boże) stosunki były nonsensem, bo nie mieliśmy tego, czegośmy chcieli, i stąd, jako paliatyw, wyszło to paskudztwo. To skończone chyba na wieki i teraz chcę, aby stosunek nasz był czysto duchowy. Uważam Ciebie za b. wartościową osobę, na b. złej drodze wewnętrznej. Higienicznie doskonale, ale wewnętrznie pod psem. Twoja lektura musi się zmienić i całe menu psychiczne. Mówił mi Leon, że Babcia wypadła fatalnie, z czym się przed Tobą nie krył. To jest dowód. Piszę ohydnym stylem, bo jestem NP17 i jestem w ogóle wycieńczony przeżyciami, pracą itd. Ale wysłuchaj mnie i poddaj się pod mój duchowy wpływ, i zacznij czytać, co ja Ci każę, i porzuć te bzdury, które tak Cię psują od środka, a zobaczysz, że za rok będziesz inną kobietą i zupełnie inaczej zaczniesz pisać, i w ogóle rozkwitniesz jak kwiat. Naprawdę, tak mi żal tego, że się tak marnujesz. Już Ci to parę razy mówiłem, ale teraz widzę to na NP17 zupełnie jasno, że za rok lub dwa będzie za późno i będziesz drugą Madzią. Ale co wolno Madzi, to nie Tobie. A nie zadawaj się z durniami duchowo. Oddawaj się im – to nie szkodzi. Ale z daleka od rzeczy istotnych. Ściskam Cię. Twój życzliwy naprawdę Witkacy PS Albo Ty jesteś ta z parasolem, a tamta jest Madzia i wtedy jesteś niepodobna do siebie, albo jesteście szalenie podobne z Madzią. Czy to zwierzę Steinsberg tam jest? Na dwa listy rekom[endowane] mi nie odp[owiedział], b. ważne dla nas obu.
2
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
POETIKON JÓZEFA BARANA – ADAM SZYPER Adam Szyper – jak sam o sobie mówi w wierszach z gorzką ironią „diabeł- żyd”, „żyd-wieczny tułacz” – pozostał w liryce wierny polszczyźnie, choć od 1957 roku mieszka na stałe poza krajem urodzenia – najpierw w Izraelu, a od wielu lat w USA. Nie ukończył studiów, lecz ukończył wiele uniwersytetów życiowych i jest prawdziwym mędrcem; rozmowa z nim daje zawsze wiele satysfakcji obcowania z umysłem niezależnym, nieprzeciętnym, z człowiekiem z krwi i kości, który z niejednego pieca jadł i niejednego upokorzenia oraz cierpienia doświadczył, a mimo wszystko pozostał humanistą o sercu szerokim od Łodzi (via Tel-Aviv) do Nowego Jorku, i przestrzennych perspektywach. Nigdy nie obawia się myśleć „pod prąd” (taki tytuł nosi jeden z jego zbiorów wydany w Polsce). Po 1990 przylatywał co roku w wakacje do Łodzi, gdzie kupił mieszkanie i zamierzał się osiedlić na starość wraz z żoną Mirą i synem. Niestety w związku z kłopotami zdrowotnymi musiał sprzedać polskie mieszkanie i od 2008 nie pojawia się już w kraju dzieciństwa. Nawiasem mówiąc nie było ono zbyt szczęśliwe, bo przypadło na pobyt w getcie i w obozach koncentracyjnych. Ślady tamtych dziecięcych traumatycznych przeżyć pojawiają się w jego wierszach charakteryzujących się jednak przede wszystkim szerokim, bystrym i pogłębionym widzeniem współczesnego świata. Szyper bywa niekiedy ostrym krytykiem bezdusznej cywilizacji, jeżeli powoduje ona zubożenie umysłu i sprowadza się do religii pieniądza. „Robaki żyją w łajnie a nic o tym nie wiedzą, ba, wydaje im się, że to miód” – ucina wszelką dyskusję na temat zróżnicowania poglądów starszego i młodszego pokolenia. Pracował przez wiele lat w hotelach w Nowym Jorku, co pozwalało mu poznać całą galerię typów ludzkich. Jako poeta zapoczątkował wiele działań na rzecz upowszechniania poezji polskiej w Stanach i poezji amerykańskiej w Polsce. Poznałem się z nim w latach 90., gdy prowadziliśmy razem warsztaty literackie pod Łodzią, a w 2001 występowaliśmy razem na spotkaniu poetyckim w ONZ. Kilkakrotnie odwiedzał mnie w Krakowie. Niedawno ucięliśmy sobie po latach półtoragodzinną rozmowę przez telefon, w której poinformował mnie z właściwym mu humorem, że pisze teraz mało, może dlatego, że dźwiga za duże ciężary świata na swoich barkach, co z kolei denerwuje jego żonę Mirę. Mówi mu żartobliwie: „lepiej byś Adam umył podłogę, byłby z tego większy pożytek!” Jego wiersze, operujące czasami publicystyczną frazą, wyraziste w formie, przemyślane, zapadają nawet po jednym przeczytaniu w pamięć. Należy do najwybitniejszych poetów piszących w języku polskim za granicą.
Nie ma odległych miejsc Nie ma odległych miejsc Jeśli istnieje ktoś kto o tobie myśli Jeśli wiesz że ktoś o Tobie myśli Jeśli niebo, które dzieli Jest tylko przestrzenią, która łączy...
3
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Sto lat samotności
− Tułaczom
Kto wybiera sobie kraj Na który nieświadomie przychodzi Świat, który uśmiechy dziecka zamienia W obciągnięte pożółkłą skórę Woreczki padliny i płaczu. Śmierć idzie przez pola pełne Twoich i moich braci a prądy ziemi Przechodzą przez Ciebie i porywają Swym niewidzialnym nurtem. Lecz samotność podąża za Tobą jak cień Cień, który zawsze skazuje Przeznaczenie, które ciągle powraca Na swych upiornych, wysokich nogach. Jeśli błądzisz przez kontynenty Ona depcze jak gończy pies Po piętach Twego oczekiwania I je pożera. Jeśli przystajesz, ona przypomina I bije Cię maczugami prawdy A twe oczy zaciąga Całunem wspomnień. Sto lat samotności nosisz w sobie Gdy błądzisz w poszukiwaniu domu A on przed tobą się ukrył jak Bóg Do którego jak do horyzontu Wciąż tak samo daleko.
Jacek Bieriezin Powrócił w prawieczny niebyt Lecz to czego nie ma jest, chwila Która jak świetlik powraca By w cudzym życiu zabłysnąć. W księgarni jego łódzkich przyjaciół Dokładnie mu się przyglądam. Na białej ścianie, wciąż żywy Wisi między niebem a ziemią.
4
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Na stokach ukochanych gór Podpiera obłoki i skały W swej największej wyprawie Szczęśliwy bo niepokonany. Jeszcze go nie zadławiło poniżenie i bieda Jeszcze go nie zadziobały kobiety i zawiść Jeszcze go nie wykończyła poezja i wódka Jeszcze na pożegnaniu z Łodzią nie płakał. Jeszcze jest żywą legendą i nawet w szpitalu Matka głosi jego wielkość Jeszcze jego chwila błaga o nieśmiertelność Jeszcze go paryski samochód nie przejechał. I jak żywy na Piotrkowskiej 102 W przemijalności losu i tego wiersza I nawet nie wie, że wciąż jest I nawet nie wie, że już go nie ma. Witaj smutku Gdy po latach dopłynąłem do dobrobytu, Spojrzałem w lustro W wyłysiałym uśmiechu: Pod szparami oczu wisiały Woreczki czasu za oknem maj Kapał w tym biednym kraju. Moja noc stała na progu cudzego dnia Jej światła nieśmiało drżały Z mroku wynurzały się kropki Rozbieganego życia W szarej koszuli świtu Dzwoniły już pierwsze tramwaje. W sąsiednim pokoju na łóżku Jak posąg z nadczynnością tarczycy Siedziała moja stara matka. Wytrzeszczonymi oczami szklisto Wpatrywała się w złośliwy żart. Jakim okazała się starość. A na ścianie pod szkłem jest piękna W kostiumie smukła sarenka Nie wie jeszcze, co przyniesie czas Nie uczy się sztuki przemijania Nie boi się getta obozów ani wojny.
5
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Jakby podatek za przeżyte życie Kaszlała długo, męcząco boleśnie Puls drgał w jej nerwowej arytmii I skrzydłami obłędnego strachu Biła mnie coraz mocniej i głęboko Zapadała się w moją pamięć.
Leon i Eugenia Tu, na ławce na której siedzę Siedzieli kiedyś moi rodzice I jak Filomen i Baucis Wrastali jedno w drugiego. Dzień taki jak ten pachniał szyszkami Wiał majowym chłodem Spacerowali koło fontanny, w obramowaniu Czerwono-żółtych klombów. Nie wiedzieli, że po latach na chwilę Odżyją tu we mgle moich wspomnień W rozrzewnionym smutku w którym Siedzą teraz, Oni także siedzieli Jak tkacze na kanwie życia Przędąc swoją nostalgię. Wspominali przeszłość, myśleli o przyszłości I najpierw On, po nim Ona Pochowani na rożnych i dalekich cmentarzach Odeszli…
Dzieciństwo Byłeś mądrym dzieckiem Wiedziałeś że nie wolno płakać. Milczałeś bo każdy dźwięk Oznaczać mógł koniec twego Żywego nieistnienia. Wiedziałeś, że trzeba schodzić Silniejszym z drogi, a nigdzie Nie widziałeś słabszego od siebie. Kopałeś matkę po nogach Gdy chwiała się, gdy z zimna drżała W widmowo trupich szeregach.
6
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Byłeś mądrym dzieckiem, wiedziałeś Że godzinami trzeba stać na baczność Zimą na porannych apelach Że aufzejerka da ci może z litości Jeszcze jeden zgniły kartofel. Strach wznosił cię ponad wszystkie Dziecięce reakcje, lecz gdy noc Zapadała w cuchnącym baraku Wśród ludzi którzy jak otępiałe raki Tuż przed ugotowaniem W gęstym smrodzie leżeli na sobie Na chwilę odzyskiwałeś głos I pytałeś w końcu jak dziecko: Mamo co to znaczy jabłko? Mamo co to znaczy kura? Mamo co to znaczy człowiek? Tel Awiw, 1992
Bunt oświęcimski Nie pieści me niebiosom wygrażać będą ni też kalać się będą w powinnej pokorze Jedno chcę tylko dokonać przed końcemw twe oczy spojrzeć Ci Boże. Jedno chcę jeszcze poznanie nim czas mnie wchłonie i spłucze Przed Tobą chcę dumny stać Panie gdy płomyk mój życia się stłucze. Całą mą ziemską prawdę wygarnę Ci wtedy hardy i zważę tak cienie jak blaski i worek pękatej wzgardy. Wyliczę Ci wszystkie piszczele czaszki i ślepia rozlane a potem zanucę modlitwy dla Ciebie z ufnością śpiewane. I zważę prochy mych dzieci na rękach Twojego sądu a potem głosy palone zachrypią z żywego swądu. 7
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Zwołają badyle śmierci szkielety i strzępy ciała. W bólu i krwi poczęci powrócą do swego Pana...
Szulim Icchak Lubiński Cóż o Tobie wiem mój brodaty pradziadku? Tylko to, co opowiadała mi Matka: Że uciekłeś z domu mając lat szesnaście, Że w podeszłym wieku wskakiwałeś do jadącego tramwaju, Że na młode dziewczynki mówiłeś „rzodkiewki”. Nigdy Cię nie widziałem, nigdy Cię nie słyszałem I tak naprawdę, nigdy mi Ciebie nie brakowało, Bo wiem, że prawie nic o Tobie nie wiem, Że przypadkowe jest to moje zadumanie, Że cykliczny jest ten mój smutek. Właściwie ten, którym nie byłeś, jest mi bardziej Wiadomy niż Twój realny Ty i na pewno wiem: Nie byłeś lichwiarzem, nie byłeś szmaciarzem Nie byłeś mędrcem Syjonu, narzeczonej nie oddałeś za rower I w mieście Łodzi ulica nie należała do Ciebie. Nie byłeś kapitalistą, nie byłeś komunistą, w czterdziestym roku Na wschodzie Polski, nie witałeś sowieckich hord I na pewno, mój biedny Szulimie Icku, Zanim Cię wykończyli w getcie, Nigdy w życiu do macy nie użyłeś krwi Niewinnych chrześcijańskich dzieci. Nowy Jork, 1990
Diabeł Żyd Okazało się że jestem diabłem A myślałem że jestem człowiekiem Bo lubię dzieci ludzi i zwierzęta Rzadko żądam oko za oko A na wzruszających filmach płaczę. Sąsiadom nie wystawiam brudnych butów We wspólnym przedpokoju 8
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
W restauracjach zostawiam napiwki Wciąż w tym samym kiosku wiernie Kupuję pomidory a jeśli już piję To na wesoło. Lubię zjeść, dyskutować raczej niż śpiewać Uwielbiam piękne kobiety i czasem Boję się własnej żony A na ulicach tego brudnego świata W trotuarach dostrzegam źdźbła Wystającej trawy. Mnie też w studni czasu miga życie Jak kolibry swymi kolorowymi skrzydłami. Płacę podatki moknę jak każdy inny Narzekam na reumatyzm czy lumbago I kostniejąc z zimna widzę jak moi prorocy Kiwają na mnie palcem i mówią: „No co tu robisz między gojami?” I wówczas jak kominiarz w nieskazitelnie Białych rękawiczkach przychodzi do mnie prawda. Pokazuje mi szkielety w przydrożnych rowach Gdzie pod warstwą gliny piętrzą się na sobie Kościotrupy bez ciała bez skóry i bez oddechu Ziemi która ich pogrzebała. Pokazuje mi graffiti na murach miasta: „Szwaby i Żydzi raus” i „Żydzi do pieca” i „Wałęsa Żyd” które szpilkami wbijają się w rany mego serca Krzyczą i bolą do szpiku kości. Czemu tak bolą? Czemu mną tłumaczą wszystkie swoje nieszczęścia? Czemu nie pozwalają mi spokojnie doglądać Moich ruin prochów i cmentarzy. Czemu nie pozwalają mi się cieszyć Nimi i ich trudnym życiem. Czemu nie chcą bym z nimi czekał Na naszą wspólną lepszą przyszłość? Łódź, 1991
9
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Ostatni król Bułgarii Poznałem go kiedyś w Nowym Jorku Właśnie uciekł z Sofii Był tokarzem ale marzył o wolności I o życiu jak w kinie Miał już czterdzieści lat Garnitur z kantami tylko na weekendy I jeszcze kanarki Śpiewały mu w głowie Mówił że pójdzie w Amerykę w Niedźwiedzie Góry czy w Góry Skaliste Lecz poszedł tylko do roboty W Brooklynie Minęły lata i nie ożenił się I nie dorobił Fabryka mu śmierdziała i huczała: „Szybko ty sukinsynie” Oklapł i przestały go nawet Interesować męsko-damskie sprawy I w końcu zamienił Kobiety na konie Gdy spotkałem go ostatnim razem Mówił że ktoś za rogiem Na niego czeka Z zatrutym szpicem parasolki Że szuka pracy i Że jest ostatnim królem Bułgarii. Nowy Jork 1986
Viva México Pod Saltillo lub Monterrey Poprawię sobie dziurawe sombrero I szczęśliwy policzę czyjeś – Me łaciate kozy. Między dwiema deskami Pod blaszanym dachem Sznurki czosnku porozwieszam Przy drodze w Sierra Madre Prowadzącej donikąd.
10
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Dzisiaj zapadnę w sen Spokojny jak dziecko Które nie wie, że zostanie Kiedyś sierotą. Zapadnę w noc jak puch Miękki i bezpieczny Pod obcym niebem Które mnie ukoi do snu Jak matka. Bo zmęczyło mnie to co wiem Więc dziś siebie zapomnę I w tym śnie się stanę Kimś innym. Zacatecas, 1995 _
Adam Szyper urodził się 6 grudnia 1939 roku w Łodzi, w rodzinie żydowskiej. W 1940 wraz z rodzicami został przesiedlony do łódzkiego getta, gdzie spędził cztery lata. Więziony w pięciu niemieckich obozach koncentracyjnych, w tym w Auschwitz. Po zakończeniu wojny powrócił do Łodzi. W 1957 wyemigrował do Izraela, a w 1962 wyjechał do Stanów Zjednoczonych i osiadł w Nowym Jorku. Publikuje wiersze w języku polskim i angielskim, zna również hebrajski i rosyjski. Jego utwory publikowane są w licznych antologiach i magazynach literackich. Był współpracownikiem miesięcznika „Tygiel Kultury”. Wydał wiele książek, w tym po polsku: Z poddasza snów (1991), Nowy Jork – strach w raju (1992), Diabeł żyd (1993), Wiersze wybrane (1996), Wygnanie (1998), Życie pod prąd (2001). W Polsce ukazały się osobne zbiory z tłumaczeniami A. Szypera m.in. utworów legendarnego poety perskiego Rumiego, a także Edwarda Taylora, Stanleya Kunitza i Geralda Sterna.
11
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
ESEJ Krystyna Habrat ROZMYŚLANIA O PRACY PISARZA (część I) Lęk pisarza przed pustą, białą kartką, na której powinien coś pisać, a żaden pomysł nie przychodzi mu do głowy, należy do najprzykrzejszych momentów pracy twórczej, choć cieni bywa tu znacznie więcej. Nieważne, iż białe kartki papieru zastępuje teraz ekran komputera, odczucia piszącego są takie same. Ostatni utwór został ukończony, pora by było zacząć coś nowego, a nie ma o czym. Wszelkie pomysły wydają się blade, niewarte zachodu. Rośnie sterta pomiętych kartek z rozpoczętymi zdaniami i... zarzuconymi. Wówczas nastają bezsenne noce i depresja, do czego przyznawała się Zofia Nałkowska. Natomiast zmarły w zeszłym miesiącu, Gabriel Garcia Marquez wyznaje: W miarę dojrzewania rośnie poczucie odpowiedzialności za to, co się pisze, a tym samym trudniejszy staje się moment początkowy, coraz trudniej zacząć pisać. Lęk przed białą, czystą kartką papieru jest dla mnie, zaraz po klaustrofobii, najpotworniejszym uczuciem. [Literatura, maj 1979r.]
Podobnie pisał w Dzienniku w 1947 roku Jerzy Andrzejewski: Nie znam myśli i uczuć bardziej męczących nad te, które oplątują się dookoła strachu, jaki mnie zawsze ogarnia, gdy w sposób naglący poczynam zdawać sobie sprawę, iż powinienem zabrać się do pisania (...) Ile razy we własnym poczuciu kończyłem się jako pisarz... Tygodnie i miesiące przeciekają mi przez palce jak suchy piasek. Nie ma z nich nic prócz nienasycenia.
Dużo później, już w ostatnich latach życia, Andrzejewski pisze: Praca. Nowe pomysły, zawsze mnie to dziwi – to rozchylanie się wyobraźni w trakcie pisania.
Bywają pisarze, którzy co dzień, w określonych godzinach, piszą w góry określoną ilość stron, tzw. pensum. George Sand miała wyznaczone do pisania stałe godziny. Gdy przed czasem kończyła utwór, zabierała się do kolejnego, aż wypełniła narzucony sobie czas. Niewiele jednak wiadomo o jej mękach twórczych. Legenda jej życia przerosła jej utwory, które giną w zapomnieniu. Podobna systematyczność i stałe godziny pisania lub wyznaczone sobie codzienne pensum, cechowało też Hemingwaya, Balzaka, Flauberta czy Kraszewskiego. Skąd zatem biorą się pomysły na wiersz, powieść, odkrycie naukowe? Jak się rodzą? Warto poznać bliżej wypowiedzi twórców o tym, co sprzyja ich powstawaniu. Wcześniej należy zastanowić się, jaka to siła pcha do białej kartki papieru, co to za wewnętrzny nakaz, imperatyw, czym jest owa nienasycona pasja twórcza? Co zmusza do pracy twórczej pomimo męk tworzenia, pomimo braku satysfakcji i niezrozumienia u potomnych? C.K. Norwid zakończył życie w paryskim przytułku dla ubogich, i dopiero (długo) po śmierci uznano jego geniusz. Iluż było podobnych. Choćby malarzy, którym nie udało się sprzedać ani jednego obrazu i kończyli tragicznie. Do takich należał Vincent Van Gogh i Amadeo Modigliani. Uznanie, sława i popyt na ich obrazy przyszły dopiero po ich samobójczej śmierci, przerywającej dramatyczny żywot. Podobnych było wielu. A ilu kończyło w alkoholizmie lub obłędzie. Ernest Hemingway, zanim wydał swą pierwszą książkę, pisywał systematycznie co dzień przez sześć godzin i niemal codziennie otrzymywał od różnych redakcji szare koperty zwrotne z jego odrzuconymi opowiadaniami. Podobno ten silny mężczyzna, szukający mocnych wrażeń na wojnie to na afrykańskim safari czy walce byków, odbierając odrzucany
12
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
wielokrotnie tekst, czasem płakał, prawdziwymi łzami. Na szczęście zdążył zaznać lat sławy. Te nieszczęsne grube koperty ze zwracanymi tekstami, jakie wciąż pojawiały się w szparze drzwi i spadały na podłogę, opisuje też w swych wspomnieniach angielski pisarz George Bidwell. Dopiero, jak osiedlił się w Polsce, los jego się odwrócił i pisane tu powieści zaczęły cieszyć się powodzeniem. Podobny okres biedy i ciągłego odsyłania nowel z różnych redakcji opisuje Jack London w autobiograficznej powieści „Martin Eden”. Jedną z nich wysyłał do dwudziestu siedmiu czasopism. Szczęściem w owych czasopismach panowały dobre obyczaje i nie zastrzegały sobie prawa niezwracania niezamówionych tekstów. I że w ogóle odpowiadały i to dość szybko. Ten sam utwór mógł więc wędrować od redakcji do redakcji, a ilość czasopism była pokaźna. Stanisława Przybyszewska skarżyła się w listach, że „droga na Parnas wiedzie tylko przez pustynię prasy codziennej – a ja nieszczęsna nie umiem pisać short stories! Napracowałam się rzetelnie. Przestudiowałam wszystkie wybitniejsze utwory kryminalne. O’Henry’ego znam na pamięć. (...) nie każdy talent nadaje się do celów żurnalistyki”. U nas jeszcze do niedawna pisma literackie prowadziły działy porad dla adeptów literatury. Niejeden początkujący (jak niżej podpisana) ośmielał się brać na serio do pisania po pełnej życzliwości zachęcie redaktora Włodzimierza Maciąga z „Poczty Literackiej” w „Życiu Literackim”. Szkoda, że pism literackich czy społeczno-kulturalnych już nie znajduje się w stosach błyszczących, kolorowych tygodników, rozrzuconych gdzieś w markecie. Ale w tym miejscu warto również przytoczyć skargi krytyka, obarczanego nadmierną ilością tekstów od autorów początkujących, oczekujących oceny i wskazówek. Tak to ujął Karol Irzykowski w „Tygodniku Illustrowanym” z 1933 roku, nr 18, gdzie miał stały felieton: Niewątpliwie bezcenne skarby giną nieraz w literaturze polskiej, ponieważ nie ma nikogo, kto by się nimi zajął. Ale z drugiej strony życie krytyka nie jest usłane na różach. I krytyk nieraz chce wołać S.O.S., jak wątły statek, zaatakowany przez stado wielorybów. Dlatego ktokolwiek jesteś czytelniku, jeśli masz rękopis w szufladzie, pamiętaj, że krytyk jest także człowiekiem i grafomanem, i także chciałby coś napisać, więc miej litość. Oszczędź jego czas i nie przysyłaj! Nie przy-sy-łaj!!
Tu, żeby nie oceniać wypowiedzi Irzykowskiego zbyt surowo, aż prosi się poparcie jej opinią Tomasza Manna: Pisarz to człowiek, któremu pisanie sprawia większe trudności niż innym osobom.
I Wańkowicza, z jego Karafki La Fontaine’a: Podejrzliwie bym się odniósł do pisarza, który by lubił pisać.
Co zatem popycha do pisania? Czym jest powołanie, pasja twórcza? Jan Parandowski ujmuje rzecz następująco: W każdym człowieku tkwi konieczność wyrażenia w słowie wszelkiej czynności i ściśle z nią związana konieczność wyrażania samego siebie, konieczność niemal fizjologiczna. Ta dążność nabiera u pisarza szczególnej siły, wydaje się, jakby była dopełnieniem życia, a nawet spotęgowaniem. [Alchemia słowa]
Ten przymus twórczy może być tak wielki, że w końcu, jak mówi Bosch: Twórca żyje po to, by tworzyć.
cdn. 13
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
POGRANICZA Alicja Kubiak STACJA BEZ DOBROBYTU Każdy pisarz z obawą patrzy na swoje dzieło. Z obawą godną podziwu dla odwagi, która każe im tworzyć, opisywać i odsłaniać słabości oraz hart ducha. Sprawą indywidualną jest odbiór wydarzeń, przedstawienie sytuacji w sposób budzący dreszcz emocji, bądź wywołujący zakurzoną nudę i senność wyjętą z zapomnianej szuflady. Każdy patrzy na zdarzenia przez pryzmat własnych przeżyć i doświadczeń. Dla jednych będą to salonowe plotki, dla innych sieczka serialowa. Jednak do rzadkości należą intelektualne doznania estetyczne i moralne, racjonalne wyciąganie wniosków. Przez lata walczono o wolność wypowiedzi, nie zawsze szło to w parze z uczciwością i lojalnością. Sprawa ta pozostaje w dyspozycji krytyków, historyków, znawców literatury, socjologów, psychologów i innych. Zapomniano o patriotyzmie idącym w parze z godnym poczuciem wolności i lojalności wobec słowa. Poklask zdobyły szyderstwa płynące falami z wiadomości prasowych i medialnych, przez to brak własnej woli, własnego wyrażania poglądów, przyjmowanie informacji przedstawionych w odpowiedniej poprawności politycznej, w zależności od rządzącej partii, popularności. Zbigniew Masternak prozaik, dramaturg, autor scenariuszy filmowych, jest przedstawicielem młodego pokolenia pisarzy. Urodzony pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, doskonale wyczuwa i wyraża w swoich opowiadaniach różnice między warstwami społecznymi, wychwytując najważniejsze rozdźwięki międzypokoleniowe. Obarczony ciężarem wspomnień dziecka stanu wojennego oraz dalszych lat nagłych przemian, intuicyjnie potrafi wczuć się w postaci z tamtych czasów i przedstawić ich problemy na tle zdarzeń bieżących. Pochodzi z Piórkowa w Górach Świętokrzyskich, spędził tam dzieciństwo i wczesną młodość, obecnie mieszka w Krakowie. Studiował prawo, polonistykę i scenopisarstwo. Na podstawie jego opowiadań powstały filmy „Wiązanka” i „Stacja Mirsk” oraz „Księstwo” w reżyserii Andrzeja Barańskiego. Pisarz pracuje nad cyklem powieściowym, który obecnie liczy cztery wydane tomy Chmurołap (2006), Niech żyje wolność (2006), Scyzoryk (2007), Nędzole (2014). W opowiadaniu Stacja Mirsk miejscem wydarzeń jest jedno pomieszczenie na stacji kolejowej oraz przyległy peron. Stan kolei państwowych pozostawia wiele do życzenia i nie spełnia nawet minimalnych oczekiwań pasażerów, więc można się spodziewać, że będzie to jedna z licznych odrapanych, porysowanych graffiti, ze skrzypiącymi drzwiami, powybijanymi szybami, zatęchłych zapomnieniem stacji. Miejsce akcji opowiadania mogło być na każdym z wielu takich pustkowi. Nie ma najmniejszego sensu zaprzeczanie istnień opuszczonych wiejskich stacji kolejowych. W każdym rejonie Polski mamy namacalne dowody braku gospodarności w zarządzaniu zasobami ekonomicznymi. W takim miejscu spotykają się różni ludzie, różne warstwy społeczne mają okazję poznać się, przeniknąć kulturowo, odczuć różnice rozwarstwiające społeczeństwo. Pytanie tylko, czy dążąc do wspólnego porozumienia, pozwalającego na spokojne oczekiwanie wspólnego celu w klaustrofobicznym wręcz pomieszczeniu, poziom intelektualny będzie zmierzał ku wyżynom, czy wręcz wpadnie w dołek depresji. Wyrównanie różnic musi nastąpić poprzez umowny kompromis. Autor skupia na małej powierzchni językoznawcę z żoną, studenta filologii polskiej (narrator) i cwanego dresiarza oczekujących na przyjazd pociągu. Po pewnym czasie dołącza do nich dziewczyna, która do końca opowiadania pełni rolę chochoła jako symbolu niemocy wobec nastających zmian, jest uosobieniem degeneracji, efektem obaw wobec przestępstwa i zbrodni. Jest wymiarem moralnym wobec skrzywdzonych i krzywdzących, milczącym wołaniem o pomoc dla ofiar i oskarżycielskim dowodem istnienia oprawców. Na końcu znika
14
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
jak niewygodny temat, bez dochodzenia skąd się tam wzięła i dokąd odeszła, jak wyrzut sumienia, zepchnięta w najdalszy zakamarek podświadomości. Nie znikła całkiem, problem został zepchnięty na dalszy plan, aby po pewnym czasie znów powrócić. – My – staruszek zerknął na swoją żonę – chcieliśmy jechać autobusem, ale ostatni uciekł nam sprzed nosa. Przyjechaliśmy do krewnych. Nikogo nie zastaliśmy, bo pomyliliśmy termin odwiedzin i wyjechali za granicę. Do Niemiec... – Niedługo całą rodzinę będziemy mieć w Niemczech – staruszka poprawiła na głowie szykowny ciemnozielony kapelusik i zapięła tej samej barwy płaszcz.
Upływ czasu i bezradność przemijającego pokolenia, przyzwyczajonego do stagnacji wyraża niemoc wobec zmieniającej się nagle sytuacji, brak umiejętności przystosowania się do radykalnych zmian w sferze społecznej, gospodarczej i politycznej. Poprzez otwarte granice następuje masowa emigracja – ucieczka do lepszego świata. Starsze pokolenie, nauczone szacunku, wierności i stałości wobec wpojonych wartości i patriotyzmu, przeciwstawiono młodszemu, jego niezdecydowaniu, pogoni za dobrami materialnymi, priorytetami takimi jak wykształcenie, praca (szybka kariera zawodowa), mieszkanie czy dom i dopiero na końcu – założenie rodziny. Szybsze życie w ofercie dla elastycznych, potrafiących się szybko dostosować i odnaleźć w błyskawicznie zmieniającym się środowisku. (...)„Pociąg jedzie!” i obaj popędziliśmy do wyjścia (...). Obserwowaliśmy w podnieceniu zbliżające się światła pociągu (...). Jednak ku ogólnemu zmartwieniu, pociąg nie zwolnił i przejechał przez stację.
Pociąg niespełnionych nadziei. Nie zatrzymuje się na stacji, pędzi ku innym rejonom, światom, ku lepszej przyszłości, nie oglądając się na stagnację, oczekiwania, nadzieję na zmiany, na lepsze życie. Coś pędem ominęło ludzi stojących na peronie, w napięciu oczekujących na obiecany cud, który zabierze ich ku wyśnionym przez dziesiątki lat kolorowym marzeniom, oderwie od szarych odrapanych tynków i przepalonych żarówek. –Towarowy...
Symbol zalewających ludzi towarów jako efekt globalizacji gospodarczej oraz narastającego do rozmiarów chorobliwej otyłości i nadwagi konsumpcjonizmu. Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej w maju 2004 roku powstała nadzieja na załapanie się na cud gospodarczy. Zamiast tego, nastąpił napływ masy żywności, której społeczeństwo nie jest w stanie przejeść w takich ilościach. Reszta oczekiwań, zwłaszcza korzyści ekonomicznych, przejechała z prędkością pędzącego pociągu w odległe zakątki świata, na Daleki Wschód taniej tandety. Czekanie nic nie przyniesie, tylko ciężka, pełna wyrzeczeń praca może spełnić nadzieje. Ale to już było i nikt nie chce, aby znów wróciło. Pora samemu ruszyć z miejsca, wziąć sprawy w swoje ręce. Poranne przebudzenie, kiedy znikają nocne mary a wraz z nimi dziewczyna niczym wyrzut sumienia, jest powrotem do rzeczywistości, która nastała po bezczynnej stagnacji w oczekiwaniu na cud. Noc spędzona na stacji trwała dwa lata, tyle samo, ile czekanie społeczeństwa na szybki pociąg gospodarczy, od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej. Rozwarstwione społeczeństwo nic nie zrobiło, trwało w odrętwiającym oczekiwaniu na to, że coś się samo wydarzy. Każdy był skupiony wokół własnych potrzeb, zainteresowań. Staruszkowie już swoje w życiu zrobili, teraz patrzą jak wszystko prze ku przyszłości, czas jest nieubłagany i nawet na spotkanie z rodziną nie byli w stanie zdążyć, ponieważ tamci szybko opuścili kraj i wyjechali do Niemiec. Student – pisarz ma do wyboru
15
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
dwie drogi, pierwszą, którą już obrał – intelektualną, naukową, pozwalającą na zajęcie pozycji wśród inteligencji lub drugą, nad którą zaczyna się zastanawiać: (...) nie byłem przekonany, że nowy ubiór i fryzura wystarczą, żebym mógł zostać kolegą Cwaniaczka. - Czasem chciałbym być taki jak ty. Byłoby prościej – wyrzuciłem niedopałek. - Prościej? (...) Wiesz, ile ja musze się nakombinować, żeby mieć szmal na ciuchy i fryzjera? Na brykę i dupy? Miałbyś o czym pisać, jakbyś zobaczył, czym się zajmuję!
Przeniesienie akcji opowiadania na ekran i powstanie filmu nie spowodowało żadnego uszczuplenia treści opowiadania. W opowiadaniu brak szczegółowych opisów wnętrza, w tym przejawia się uniwersalizm wydarzeń, które mogły mieć miejsce w każdym zakątku Polski, na którejś z licznych opuszczonych poczekalni PKP. Film ukazuje wizualną prawdę istnienia grzechu obojętności monopolisty. Zbigniew Masternak jest współproducentem „Stacji Mirsk”. Film otrzymał nagrodę Grand Prix na IX Krakowskim Festiwalu Filmów Niezależnych KRAKFFA (2005). Emitowany był w Canal Plus oraz Telewizji Kino Polska. Czy film i opowiadanie trafiają do odbiorcy w taki sposób, w jaki zamierzał to przedstawić autor? Czy jest możliwość uniwersalnego przekazu tragizmu dziejącej się sytuacji i wysunięcia konstruktywnych wniosków, mających później wpływ na budowanie, nie destrukcję? Kto będzie próbował osądzić autora, który widzi zło w braku podejmowania jakichkolwiek decyzji? Przedstawianie okoliczności w taki a nie inny sposób, to przywilej pisarski, którego nie można potępiać. Słowo pisane można uprawiać z lepszym lub gorszym skutkiem, jednak nie każdy posiada dar zauważania pewnych ulotnych sygnałów, które tworzą wartościową historię, godną przekazania. Zbigniew Masternak, Stacja Mirsk, w: Scyzoryk, Zysk i S-ka, Poznań 2007. Film „Stacja Mirsk”, 2005; reżyseria Robert Wrzosek, scenariusz Zbigniew Masternak, zdjęcia Grzegorz Auguścik, muzyka Maciej Kucia.
● OPOWIADANIE Zbigniew Masternak STACJA MIRSK (fragment) Zbudził mnie przerażony krzyk dziewczyny. Obudzili się staruszkowie. Przy dziewczynie stał King i pochylał się nad nią. — Co ty, kurwa, masz ciotę?! — krzyczał. Oglądał swoją rękę, całą we krwi. Kałuża krwi wypływała spod dziewczyny na posadzkę. Zerwałem się i doskoczyłem do Kinga: byłem gotów znieważyć jego królewski majestat. — Co jej zrobiłeś?! — Spokojnie, człowieku! — czystą ręką King wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy i wymierzył we mnie jego ostrze. — Zapomniałem oddać — zadrwił. — Nic jej nie zrobiłem! Włożyłem rękę pod sukienkę. Nawet się nie sprzeciwiała… — spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń. — Jest bez majtek. Pcham łapę, a tam… Facet, normalnie wielka dziura — był przejęty. — Krew chlusnęła. Skąd tyle krwi? Ciotę ma? Nieraz jechałem na indiańca, ale tyle krwi nigdy nie było… Co jest? Do dziewczyny zbliżyli się staruszkowie.
16
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
głowę.
— Co ci to, córuś? — kobieta pochyliła się nad szlochającą dziewczyną, lecz ta odsunęła Mężczyzna nic nie mówił, tylko stał i patrzył wściekłym wzrokiem na Kinga. — Tylko mnie dziadku, nie pobij… — King się zmieszał. — Chciałem ją trochę popieścić… — wskazał wzrokiem na swoją zakrwawioną dłoń — i proszę… — schował nóż do kieszeni kurtki, by wyciągnąć stamtąd chusteczkę. Wycierał rękę, klnąc pod nosem. — Biedactwo… — staruszka wciąż pochylała się nad dziewczyną. — Masz miesiączkę? Może to jakiś krwotok, bo jak na miesiączkę, to za dużo krwi… gładziła ją po włosach, aż wreszcie się uspokoiła. — Dam ci tabletkę od bólu… A tobie na uspokojenie — z niepokojem przyjrzała się mężowi i podążyła do swoich toreb. Staruszek nie spuścił wzroku z Kinga nawet wtedy, gdy połykał podaną przez żonę pastylkę. Następnie kobieta podeszła do dziewczyny: — Masz, połknij… Gdy ta nie zareagowała, staruszka położyła jej tabletkę na rozchylonych wargach. Połknęła. Kobieta nagrodziła ją ciepłym matczynym uśmiechem. Dziewczyna znów zapadła w odrętwienie. — Trzeba wezwać karetkę pogotowia — stwierdził mężczyzna, spoglądając to na dziewczynę, to na kałużę krwi. — Ciekawe jak?! — ryknął King. Znów zajął się swoim telefonem. — Cóż to za pieprzona stacja! — Było nie pchać łap tam, gdzie nie wolno! — usiadłem na ławeczce. Obserwowałem, jak staruszka usiadła przy dziewczynie a ta przytuliła głowę do jej kolan i wkrótce zasnęła. — Biedne dziecko, biedne — powtarzała kobieta pod nosem. W tym czasie jej mąż poprzenosił ich bagaże na ławeczkę zajmowaną przez żonę i usiadł. Po jakimś czasie i oni zasnęli. Zasypiając, słyszałem jeszcze mamrotanie drepczącego nerwowo po pomieszczeniu Kinga: — Pieprzona stacja! Gdzież ten cholerny pociąg?! Obudziło mnie delikatne, aczkolwiek stanowcze potrząsanie za ramię. Otworzyłem oczy i ku swemu zdziwieniu ujrzałem pochylającego się nade mną policjanta. — Proszę się obudzić! — drugi policjant tarmosił Kinga. Staruszkowie byli już obudzeni. Dziewczyna gdzieś zniknęła, została tylko po niej plama zakrzepniętej krwi na posadzce. W poczekalni nadal paliły się żarówki, jednak przez szyby sączyło się już światło dzienne. — Co państwo tutaj robicie? — zapytał policjant, który mnie obudził. Zdziwiony, przenosił wzrok z jednego z nas na drugiego. — Jak to co? — burknął King. — Czekamy na pociąg!!! Policjanci wymienili zdumione spojrzenia. — Pociąg? — drugi policjant przyjrzał się Kingowi. — Przecież z tej stacji od dwóch lat nie odchodzą żadne pociągi!
17
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
FELIETON Lech M. Jakób ALKOHOL Piją wszyscy a piszą. Dopieroż podczaszy Zapomni kałamarza prędzej niźli flaszy. Ale bodaj się rzeczy nie trafiły gorsze! Albo przy dobrych wierszach kieliszki nie sporsze? Wacław Potocki, Podczaszym poeta O niebanalnych (i banalnych jednocześnie) właściwościach napój „ce dwa ha pięć o ha” buzuje także w organizmach pisarzy. Buzuje w najlepsze, nierzadko przenikając do produkowanej przez nich literatury. Niektóre dzieła wręcz ociekają wszelkimi odmianami alkoholi. I to od początków słowa pisanego. Na kartach tych dzieł sławi się zalety stanu upojenia – czasem na sposób sowizdrzalski, czasem poważnie. A pośród bohaterów ksiąg królują dystyngowani koneserzy nalewek i koniaków, miłośnicy wysokogatunkowych win, bibosze pociągający cichcem na boku byle co i byle jak, ale przede wszystkim piwożłopy, wódopoje i wszelkiej maści ochlapusy niegardzące „wynalazkami”. To postaci z reguły malownicze, często tragiczne, budzące śmiech lub tylko uśmiech – politowania. Zaprawdę, literatura „pijacka” jest przebogata! Wystarczy sięgnąć choćby po książkę Wieniedikta Jerofiejewa Moskwa – Pietuszki, moją ukochaną z tego przedziału powieść Johna Steinbecka Tortilla Flat czy jedno z ostatnich dzieł naszego rodzimego pisarza, Jerzego Pilcha – Pod Mocnym Aniołem. Jednak tu i teraz zainteresujemy się wyłącznie relacją pisarz : alkohol. A konkretniej – trzema mitami (lub przesądami) z tym związanymi. Mit pierwszy. Niektórzy trwają w przeświadczeniu, że alkohol wspomaga wysiłek twórczy. Że dzięki alkoholowi otwierają się nowe przestrzenie, ożywia się wyobraźnia, pióro dostaje „kopa”, pozwalając pisarstwu wznieść się na wyżyny. Tymczasem prawda jest brutalna. Owszem, alkoholowe uderzenie może przejściowo „uwolnić” wyobraźnię, ale mowy nie ma o pisaniu z sensem. Umysł się dekoncentruje, notowane zdania idą w rozsypkę, a złudzenie twórczej iluminacji przybiera kształt literackiej „kaszanki”. Natomiast inaczej ma się sprawa z dawkami minimalnymi. Na przykład z jednym kieliszkiem wina. Trochę to rozluźnia i dobrze niektórych nastraja. W ten sposób rozpoczynał pisanie między innymi Andre Malraux – od odrobiny koniaku. Lecz na tej odrobinie poprzestawał! Drugi mit: alkohol pozwala łamać lęk przed niemocą twórczą. Dla świadomych swego uzależnienia pisarzy to doskonały pretekst picia. Rzecz jasna lęk przed twórczą niemocą może być faktem (a wcześniej lub później dopada prawie wszystkich). Jednak picie w tej sytuacji to oręż równie kiepski jak tekturowy miecz – nadający się tylko do wymachiwania. Działanie alkoholu mija i wpadasz w dół jeszcze większy. Albo w bagno grząskie i głębokie. Trzeci z kolei mit jest chyba najmocniej zakorzeniony w powszechnej świadomości. Mówię o micie pijącego twardziela. Lub postaci tragicznej, kryjącej w sobie jakąś straszną tajemnicę, ból, cierpienie. Celują w podobnym pajacowaniu poeci, a zwłaszcza aspiranci do tytułu poety. Piją na umór, bo rzekomo muszą; piją, bo rzekomo są egzystencjalnymi eksperymentatorami lub przechodzą duchowe męki. Zaś ich pijacki ekscentryzm ma swoje źródło, a jakże – w niezrozumieniu oraz niegodziwościach doczesnego świata. Dotyczy to także piszących pań, choć w zakresie mniejszym. W tym przypadku dochodzi jeszcze motyw zawiedzionych
18
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
kosmicznych miłości. Wszystkie te mity, wyjąwszy wypadki autentycznych chorób (gdyż za chorobę uznaje alkoholizm medycyna), mają pośredni lub bezpośredni związek z tendencjami konfabulacyjnymi pisarzy. Cóż, sprzyja temu po trosze ich profesja... Każdy z piszących na rozmaite sposoby ćwiczył lub wciąż ćwiczy alkoholowe przygody. Lecz nie ma żadnej pewności, że suma doświadczeń z tym związanych da się przekuć później w udany utwór. Nie istnieje tu „mechaniczne” przełożenie. Gorzej: może zadziałać efekt równi pochyłej! To uwaga głównie do tych, którym marzy się napisanie własnej powieści „pijackiej” lub „pijackiego” poematu. Czyli i ten „parawan” trunkowania jest wątpliwy. Zatem, drogi kolego po piórze, nie „rżnij głupa” i przynajmniej sam sobie przed lustrem powiedz, jak się rzeczy mają. Bo nieustanne dorabianie ideologii do opilstwa na dłuższą metę staje się najzwyczajniej żałosne. I skończysz niczym Edgar A. Poe – z diagnozą: delirium tremens. Co i tak nie ma znaczenia, bo... to lubisz, prawda? Felieton pochodzi z przygotowywanej do druku książki Poradnik grafomana, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa FORMA.
● ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Tadeusz Sławek Z „REJSU ŻAGLOWCEM NIETZSCHE” Zbigniew Kresowaty: W posłowiu do płyty, która została zrealizowana przez Pana i Bogdana Mizerskiego, czyli „Esej na głos i kontrabas”, czytam: „misja Zaratustry polega na tym, aby uwolnić człowieka od ciężaru cudzych idei, a tym samym nauczyć go wolności lotu w przejrzystym powietrzu (...) Nietzsche jest piewcą wyswobodzonego horyzontu...” Spróbujmy to jakoś wziąć w klamrę – Czy rzeczywiście, jak Pan dalej cytuje „i samotny żaglowiec: torujący sobie drogę wedle gwiazd, widnokręgu i ruch fali jest figurą nowoczesnej myśli, przed którą stoi otwarte morze, (bowiem) nigdy nie było jeszcze tak otwartego morza” – To z Wiedzy radosnej. Dlaczego żaglowiec Nietzsche? – Czy jest to wołanie na morzu wolności, czyli otwartym, do przybrzeżnej filozofii, czy chodzi o takie wolne spojrzenie w szczegół? – A może idzie o takie wciałowzięcie (celowo piszę to razem) przeróżnych doświadczeń człowieka, głównie jego twórczej myśli i zapanowanie nad sobą dzisiejszym? A może jest to raczej spojrzenie z mroków? Dlaczego ludzie młodzi często, nie znając dobrze misji Zaratustry, czczą go, osłaniając przeróżnymi subkulturowymi imaginacjami? Tadeusz Sławek: Żaglowiec „Nietzsche” wypłynął w pierwszy rejs z portu nie śródziemnomorskiego; nie z Genui ani Portofino, ale z Inverness, Peterhead lub innego załomu szkockiego wybrzeża, gdzie słońce świeci rzadko i kapryśnie, a chmury zakrywają niebo. Pierwotnie, tekst (zupełnie inny niż ten, który znajduje się na płycie nagranej przez nas w 2002 roku) odnosił się do morskiej wyobraźni świetnego szkockiego konkretysty, poety, rzeźbiarza, typografa i architekta ogrodów Iana Hamiltona Finlaya. Gdy znakomity polski konkretysta Stanisław Dróżdż organizował wystawę prac Finlaya w Katowicach, zamówił u nas mówiony esej kontrabasowy, który był hołdem złożonym jednocześnie szkockiemu artyście rozmiłowanemu w kształtach nautycznych i Nietzschem. Po latach, na użytek festiwalu Ars Cameralis powstał w 2002 roku zupełnie inny tekst i inna muzyka, chociaż tytuł pozostał i do niego odnosi się pańskie pytanie, a właściwie cała seria pytań. Spróbuję odpowiedzieć na nie, 19
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
zmieniając ich kolejność i rozpoczynając od pańskiej sugestii, iż być może nasz „rejs” jest „spojrzeniem z mroków”. Jestem wdzięczny, że zwrócił Pan uwagę na ten element – może nie „mroku”, lecz szarości, który jest dla Żaglowca bardzo ważny. Kilkakrotnie wzmiankujemy tam jutrzenkę jako porę, w której rodzi się nasz wizerunek świata. Szare niebo, które nie daje się sklasyfikować jeszcze ani jako „dzień”, ani już jako „noc”, jest czasem wyłaniania się przedmiotów z tła nicości; to wówczas ich zarysy zaczynają majaczyć na horyzoncie naszego spojrzenia. Morgenröthe jest nieokreśloną sferą, która wykracza poza wszelkie klasyfikacje snu i jawy, przerzuca między nimi most, nie biorąc strony ani jednego ani drugiego brzegu. Hegel także wyznaczał szarą godzinę jako porę, w której wylatuje sowa Minerwy. Kilka lat temu w napisanej wraz z Tadeuszem Rachwałem książce Sfera szarości staraliśmy się wykazać szczegółowo, na czym polega magia szarzejącego przed świtem nieba, osobliwego momentu, w którym wszelkie pewniki zostają zawieszone, pory rezygnującej z precyzji wiedzy na rzecz „cudu konturu”, lecz ujętego techniką, by rzec po malarsku, sfumato: wyłaniania się przedmiotu z głębi, której moje oko nie potrafi zidentyfikować, przed którą język zaniemówi. Oto coś powstaje, nie „jest”, lecz narasta, zyskuje na ostrości zarysu zanim oświetlone słonecznym blaskiem przybierze ciało dobrze znanego przedmiotu. Wyobrażam sobie, że z podobnym problemem zmagał się Nietzsche usiłując odsłonić podstawowe kontury kształtu naszej kultury, wydobyć je spoza warstw retoryki i resentymentu. Słowo staje tu często na pograniczu bełkotu, jeszcze jeden ruch myśli i artykulacja roztopi się w magmie dźwięków jakby „zwierzęcych”, a przynajmniej nieludzkich. Paul Celan mówi, iż świat jest „do wyjąkania”; do wyjąkania, a nie do wyśpiewania w precyzyjnej artykulacji operowej koloratury. Opera włoskiego bel canto kłamie. W tym sensie nasz „rejs” jest poruszaniem się kursem prowadzącym nie tyle w bezkres, co umożliwiającym dostrzeżenie brzegu, lecz wybrzeże owo jest ledwie dostrzegalnym zarysem lądu, nie więcej jak kreską na niebieskim papierze oceanu. Jedyny bezkres jaki jest nam dostępny, to ten, który sąsiaduje z krainą mojej codzienności, której nigdy nie stracę z oczu, lecz od której mogę oddalić się na tyle, by nie mieć już pewności, że do niej łatwo powrócę. Dlatego filozofia jest nauką przybrzeżną. Stąd jej trudność – bowiem stosunkowo łatwo powiedzieć „od dzisiaj jest tylko ocean”; znacznie trudniej jest, jak mówi Nietzsche w Wiedzy radosnej „wymazywać ląd”, czyli mieć świadomość, że on istnieje, lecz jednocześnie wiedzieć, że aby zachować lojalność wobec myśli, nie możemy do niego powrócić, a przynajmniej nie bezkarnie i nie bez nieludzkiego trudu. To właśnie to, co robi Nietzsche: „wymazuje” dobrze znane wizerunki pojęć i na ich miejsce pozostawia szarą godzinę, w której czasami majaczą niewyraźnie kształty takich pojęć jak choćby Übermensch, czy „Wieczny powrót”. Autor Zaratustry czyni więc dwa ważne gesty: wymazuje ustabilizowane znaczenia i otwiera możliwość tworzenia nowych. Podobny gest w sztuce popełnia Robert Rauschenberg, kiedy dosłownie wymazuje rysunek de Kooninga, dając do zrozumienia, iż powołaniem człowieka jest odwaga stanięcia twarzą w twarz ze światem tracącym dobrze znane „ciało”, światem rozpuszczających się przedmiotów (w tym względzie Dali jest pouczającym przykładem), czego konsekwencją jest nadejście szarej godziny, Morgenröthe, w której przedmiot pojawi się na nowo, jakby po raz pierwszy, nie jako (już) roz-poznany, lecz zawsze poznawany. Przedmiot taki wypełnia nam swoim konturem całe pole widzenia, jest jedynym kształtem absorbującym naszą uwagę i troskę. W tym sensie jest to, jak Pan mówi, spojrzenie w szczegół, zresztą sam Nietzsche pisał o „sztuce niuansowania”. „Niuans” oznacza tutaj nie tylko rzecz drobną, lecz przede wszystkim to, podkreśla to, iż umieszczamy ów przedmiot w centrum naszej troskliwej uwagi. Natomiast „ciałowzięcie” wymagałoby dłuższego rozważania, czego z racji oczywistych nie możemy się tutaj podjąć. Powiedzmy tylko, że Pański ciekawy termin oznaczałby najpierw konieczność zrzucenia całej garderoby kostiumów, którą der europäische Mischmensch (Poza
20
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
dobrem i złem, af.223) uważa za ciało, będąc w istocie ciała pozbawionym (ihm keines recht auf dem Leib passt, czytamy dalej w tym samym aforyźmie). Historia Zachodu jest historią zapominania ciała choćby dlatego, że jest „historią” właśnie, tzn. następstwem masek i iluzji podawanych za prawdę. Należy zatem najpierw wywalczyć sobie prawo do ciała, co wymaga innego spojrzenia na historię kultury jako pewnego sposobu myślenia. Nie bez racji, jeszcze przed Freudem, Nietzsche twierdzi, iż chciałby swoją filozofią postawić człowieka z głowy na nogi, tzn. uzmysłowić nam znaczenie tego, co nieświadome, instynktowe, a więc cielesne, a co tak bardzo chcemy pominąć milczeniem w naszym wyobrażeniu kultury jako należącej wyłącznie do sfery wysublimowanego ducha. Już William Blake w Zaślubinach Nieba i Piekła diagnozował, iż jednym z trzech podstawowych błędów kultury Zachodu jest radykalna dychotomia duszy i ciała wraz z towarzyszącą jej aksjologią przypisującą wszystko, co dobre duszy, ciało zaś obdarzającą podejrzliwością. „Ciałowzięcie” musi zatem być poprzedzone pracą mozolnego przemyślenia podstaw kultury; nie jest to banalny kult cielesności, lecz próba pokazania jak to, co duchowe, zakorzenia się głęboko w ciele i procesach fizjologicznych. Nie na próżno w Ecce homo i w listach wiele linii poświęconych jest diecie, czy sztuce chodzenia. Myśleć to zmagać się z fizycznością ciała; może także dlatego „rejs” jako figura eseju o Fryderyku Nietzschem. Peter Gast w mowie nad grobem swego mistrza i przyjaciela zespolił w jedno motyw ciała i morskiej podróży wpisanej w krąg greckiego mitu: Und nun, da Dein Leib, nach dem ungeheuren Odyssee Deines Geistes, zur heimeterde zurückkehrt... Z.K.: Na tej płycie przywołuje Pan, prócz tekstów Nietzschego, linię z Ulissesa Joyce’a oraz wiersze Iana Hamiltona Finleya we własnym tłumaczeniu. Dlaczego akurat teksty tych, autorów? Pytam, bo są tu także przekłady Staffa z Antychrystusa i Wiedzy radosnej Nietzschego, jest Jutrzenka w przekładzie Wyrzykowskiego. Tworzą zestaw na pewno spójny w swej estetyce metafizycznej dla Żaglowca, który również pokonuje metafizycznie otwartą przestrzeń. Czy w tym wszystkim idzie także o radosne podziwianie tego, co na słońcu, czyli kosmos bez granic? A może jego zapełnienie? Mogę się tylko domyślać, że idzie o nową filozofię patrzenia w siebie, bo ów dystans jest w nas samych. Idzie mi o spójność, o ile ona jest! Jest to na pewno podróż z misją. Czy można więc mówić o radości? A może to jest podróż do rzeczy zastanych, zmiana estetyki bólu na radość? T. S.: O Finlayu już mówiliśmy. Dawno temu, pod koniec lat 60. Ujął mnie swoimi eksperymentami wizualnymi w poezji, nawiązującymi zresztą jeszcze do tradycji antycznych i barokowych. Szybko jednak doszedłem do tego, że w istocie szkocki artysta przemówił do mnie wielkim szacunkiem, jaki żywi do świata. Jego teksty/obrazy/rzeźby, bo trudno tutaj o ścisłe rozgraniczenie tych form wypowiedzi, są wynikiem nie tylko czujnego, ale przede wszystkim czułego spojrzenia na przedmiot. Gdy patrzymy na wizualne teksty poety tak często przedstawiające statki i kutry rybackie, uderza nas nie tylko niezwykła pieczołowitość obserwacji, niekiedy zbliżająca wizerunek do technicznego diagramu i opisu, ale przede wszystkim to, iż owe teksty-obrazy wydobywają przedmiot z jego sprzętowości. Nie tylko zresztą sam fizyczny przedmiot, lecz także i jego nazwę, która przestaje spełniać funkcję li tylko identyfikatora, a zaczyna promieniować brzmieniem swoich głosek i wyglądem liter. Można się skrzywić i powiedzieć, że wiersz ułożony z nazw kutrów zakotwiczonych danego dnia w porcie jest kolejnym przykładem „sztuki przedmiotów znalezionych”; ale ta estetyczna klasyfikacja nie dostrzega tego, co najistotniejsze – dramatu ludzkiego czasu, polegającego na tym, iż minuty naszego życia wypełniane są nieustannie przez strumień zjawisk, przedmiotów, wydarzeń, których nasze spojrzenie nie tylko nie jest w stanie utrwalić, ale które najczęściej przepływają przez nas niemal tak, jakbyśmy byli niematerialni, nie natrafiając na żadną przeszkodę. Gdy pieczołowicie odnotowujemy to, co zachodzi w danej chwili, uruchamiamy procedurę datowania, a data to nacięcie na zwartej i gładkiej smudze czasu. Data jest
21
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
zranieniem czasu, jak pisze Derrida w swej medytacji nad Celanem. „Ciałowzięcie”, o którym mówił Pan poprzednio, jest właśnie rozpoznaniem tego, że nie jestem eteryczny, lecz że stawiam opór przedmiotom, które we mnie uderzają, kołyszą mną niczym fale statkiem żaglowym, czasem wręcz ranią i wywołują cierpienie nazwane tutaj tyleż metaforycznie, co dosłownie morską chorobą. Można by powiedzieć, iż Finlay i Nietzsche, a także Blake uczą nas sztuki największego oporu; umiejętność to trudna, bowiem idąca zdecydowanie wbrew zasadom przyświecającym wynalazkom techniki, gdzie sekret produkcji polega właśnie na tym, aby przedmiot stawiał nam opór jak najmniejszy, był „opływowy”, to znaczy nie opierając się nadmiernie sprzyjał konsumpcji: był dostępny (także cenowo) i ekonomiczny (mniej kosztowny w eksploatacji). Tymczasem wspomniani mędrcy uczą czegoś innego: sztuki oporu, z której dopiero narodzi się – jak mówił Nietzsche – duch lekkości. Paradoksalna to nauka, bowiem owa lekkość rodzi się właśnie z brania na siebie ciała, z „nabierania” ciała, przybierania na ciele, a nie z pominięcia cielesności. Praktykowany dzisiaj „kult ciała”, diety, siłowni i budowania mięśni jest zaprzeczeniem tego, o co chodzi Nietzschemu. Kulturysta rzeźbi sylwetkę z powodów pewnej ideologii – uważa to za piękne i pożądane, a sprawność fizyczna jest dla niego „drogą” życia. Lecz postępując tak, w istocie odrzuca ciało każąc mu działać pod dyktando pewnych – co by nie powiedzieć – „duchowych”, a może raczej ideologicznych ustaleń. Filozoficznie rzecz biorąc, można by twierdzić, iż nie jest „ciałem” wszystko to, co zostaje nam narzucone i podane do wierzenia. Tymczasem Nietzsche skonstatowawszy, że „nie ma drogi”, wymaga od nas odpowiedzialności i samodzielności. Wziąć na siebie ciało, ciałowzięcie to doznawanie wielkiej odpowiedzialności wynikającej z podjęcia działania na własne ryzyko i własny koszt. Nie bez powodu Zaratustra rozpoczyna się od pieśni „O trzech przemianach”, opiewającej konieczność zrzucenia z siebie balastu cudzych przekonań i ideologii. Przemienić się, to nabrać ciała, uczynić coś z ciałem, tak, by nie było ono „moje” (czy nie o tym mówi centralne zdanie chrześcijaństwa „Oto ciało moje”, przy czym owo „moje” kontrowane jest natychmiast aktem najwyższej ofiary „mojość” ową podważającym), zakwestionować swoje „posiadanie” ciała, pozwolić mu istnieć na jego, starszych od moich prawach. Ciało jest bowiem tym, co łączy człowieka ze stawaniem się, dlatego jest instrumentem dobra. We wspomnianej już mowie pogrzebowej Peter Gast w tej właśnie pozaksiążkowej cielesności upatrywał znaczenia Nietzschego: Wir aber, die wir das unendliche Glück hatten, Dir im täglichsten Leben nahe sein zu dürfen, wir wissen nur zu gut, dass mit Buch und Schrift sich nicht wiedergeben lässt, was den Zauber gerade Deines Wesens ausmachte. Kiedy więc pyta Pan o „radosne podziwianie tego, co na słońcu” i o „nową filozofię patrzenia w siebie” zrobiłbym jeszcze krok dalej i odpowiedział, iż chodzi o nową filozofię patrzenia. Kwestia tego, co właściwie oznacza sformułowanie „widzę to a to” zajmuje mnie od dawna. Spójność, którą Pan poruszył, jest między innymi kwestią spojrzenia: czy istnieje związek między mną a światem, czy też historia mojego bycia jest jednostronna – to ja patrzę i to ja działam, gdy rzeczywistość jest biernym przedmiotem mojej pracy. Paul Klee mówi w dziennikach, iż malarstwo rozpoczyna się od chwili, kiedy ten typ relacji zostaje przełamany. Zazwyczaj idąc do lasu spoglądam na drzewa; gdy nagle doznaję tego, że drzewa spoglądają na mnie jakby odwzajemniając moje spojrzenie jestem na progu malarstwa i filozofii, które zresztą są siostrami. Ich miłosierna praca polega na umożliwianiu mi budowania związków między pozornie bardzo odległymi i niepowiązanymi z sobą rzeczami. Sądzę, że romantyczna teoria korespondencji znana z pism Swedenborga i Blake’a, ma takie właśnie znaczenie: myśleć, to coraz szerzej związywać się ze światem. I znów to zadanie staje na drodze dzisiejszych upodobań, które dyktują nam spojrzenie typu „rzut oka” wymuszone przez nadmiar dóbr, wir reklamy domagającej się od nas coraz to nowych zakupów. W coraz większym stopniu „być” to nie „widzieć”, lecz „pożerać okiem” wyłącznie to, co przed nami, to,
22
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
co akurat najmodniejsze i co wymaga od nas pod groźbą oskarżenia o dziwaczność, radykalnego odcięcia się od wszystkiego, co było poprzednio. Wirtualny świat gier komputerowych jest szkołą owego „niewidzenia”, bowiem w nim przedmioty jedynie udają siebie, są namiastką siebie, pozbawione treści i substancji w błyskawicznym tempie pojawiają się i giną, nie zatrzymują naszego spojrzenia, są przezroczyste i opływowe. W tym świecie bez ciała, rzeczywistości bez „ciałowzięcia” nie ma radości i nie ma cierpienia, jest jedynie punktowe pojawianie się i znikanie, dające nam co najwyżej poczucie mrocznej satysfakcji, że oto unicestwiliśmy kolejnego przeciwnika. Z.K.: „Filozofia jest nauką przybrzeżną” – słyszę to z Żaglowca – Czy byłaby pojmowaniem otoczenia ziemi już zagospodarowanej i odkrywaniem na nowo? Dlaczego wzięliście Panowie obaj na pokład „Nietzschego” dodatkowego „podróżnika” – malarza Andrzeja Szewczyka, nazwijmy go filozofem plastycznej przestrzeni? Czy byliście spójni Panowie na „scenie tak Małej”? Co było najważniejsze w tym przedsięwzięciu? Jakie funkcje merytorycznie pełnił każdy z Panów na pokładzie? – Na płycie słyszę głos syren, wiatru, szumu, fal. Czy jest to trochę taka podróż – odyseja? T.S.: Filozofia jest „przybrzeżna” z kilku powodów. Brzeg jest szczególnym miejscem zarówno morza, jak i ziemi; właściwie jest on „między” tymi dwoma wielkimi obszarami przestrzeni, nie należąc w istocie do żadnej z nich. Znajdując się na brzegu powoli odkładam na bok śródlądowe obyczaje i myśli, pogrążając się w innym żywiole: mieszającym zabawę i niebezpieczeństwo. Spójrzmy na ludzi na plaży, zdejmujących stroje, obnażających ciało, kopiących jamy i budujących zamki z piasku; ale wystarczy uczynić jeszcze kilka kroków i może zagarnąć nas fala, której nie będziemy w stanie stawić czoła. Na brzegu człowiek staje się „dziki”, bowiem oddala od siebie pewne strzegące go przed dzikością mechanizmy typowe dla życia w głębi lądu; potocznie mówi się, iż są plaże „strzeżone”, gdy naprawdę brzeg (a zatem i plaża) są zawsze „dzikie”. Brzeg respektuje więc zarówno ląd, jak i morze, ale nie utożsamia się z żadnym z tych miejsc. Jest dla nich przybyszem, obcym, i z tego właśnie poczucia obcości i zadziwienia powstaje myślenie. Człowiek jest tutaj w głębokim sensie bezradnym; pisze bowiem Arystoteles „A kto jest bezradny i dziwi się, poznaje swoją niewiedzę”. Jean-Luc Nancy objaśni nam, iż zdziwienie to „nie jest prostą niewiedzą, który to brak należy usunąć, ani paradoksem nadającym się do rozwiązania (...); zdziwienie jawi się jako dyspozycja do mądrości (sophia). Jest więc w całej rozciągłości filo-zoficzne. (...) Wiedza taka, nie porządkowana przez nic co pochodziłoby spoza niej samej jest cenna już dzięki temu, że się pojawia (...) i to pojawienie się jest prawdziwym celem wiedzy”. Z kolei, ze statku przyglądamy się brzegowi, ledwie dostrzegając zarysy ziemi i delikatne, zamglone kontury budowli (np. wież kościołów), przeżywamy coś, co nazwałbym wielką obietnicą: wmyślamy się w świat ludzi tam mieszkających, zgadujemy ich zajęcia i troski, zbliżamy się do ich rzeczywistości (choć w istocie jest to zawsze tylko moje o niej wyobrażenie) i wydaje nam się, iż znalazłszy się wśród nich, odnajdziemy własne miejsce. Ale to złudzenie pryska po wylądowaniu. Zwróćmy uwagę, iż mówimy „po wy-lądowaniu”, a zatem po wejściu głębiej w ląd; wówczas to, co było niezwykłe, blaknie i szarzeje. Nabrzeże pozwala jeszcze zachować nadzieję; jeszcze rozglądamy się uważnie, nasz krok wciąż niepewny po kołysaniu fali, spojrzenie wahające się w nieznanym świecie. Lecz wkrótce to mija i już jesteśmy „swojakami”, podbijamy tę rzeczywistość, bierzemy z niej to, co najlepsze i wyjeżdżamy objuczeni złotem wrażeń jak konkwistadorzy. Na brzegu jeszcze „nic się nie dzieje”, nic nas nie zabawia, nie zapełnia czasu, nie ma tam żadnych wydarzeń; dopiero dalej zaczną się ulice, a na nich kina, kawiarnie, księgarnie, sklepowe galerie. Brzeg jest pusty i z tej pustki powstaje filozofia. Ale filozofia jest „przybrzeżna” także dlatego, iż jeśli jest uczciwym myśleniem, a nie odpracowywaniem godzin umysłowego wysiłku, uczy nas pokory i odziera z mitu wielkiej przygody. Mówiąc metaforycznie, myślenie nie rodzi się z zamiaru
23
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
przepłynięcia oceanu, ale z praktyki żeglowania po płytkich i obfitujących w niebezpieczeństwa wodach przybrzeżnych. To nie przemierzający oceany Kolumb jest wzorem filozofa, ale rzeczywiście chyba Odyseusz, którego wodna wędrówka, chociaż zawiła i kręta, prowadziła w gruncie rzeczy wodami przybrzeżnymi pomiędzy wyspami śródziemnomorza. Filozofia jest taką właśnie żeglugą przybrzeżną. Filozof, jak sądzę, nie stawia sobie za zadanie odkrywania niezwykłych, egzotycznych lądów; przeciwnie – spogląda na to, co znajome z pewnej odległości i sporządza mapę wód pozornie bezpiecznych i domowych, ukazując jak zwodnicze to były kartografie. A skoro o kartografii mowa, to Andrzej Szewczyk był naszym kartografem naczelnym. Wyrafinowany czytelnik, spoglądał na świat jak na żywioł, którego mapę trzeba sporządzić. Odwracał się plecami do lądu, z jego ludnymi miastami, gwarem artystycznych i krytycznych mód, i sporządzał mapy tego, co napływało od strony morza. Jego rysunki, „plamy”, chmury „ołowiu” wypływające z drewna gruszy czy dębu zanurzonego w soli, destylacie morza, wszystko to kształty należące do świata przybrzeżnego, czyli odmienne od tych, które znamy z pejzaży głębi lądu. Pamiętajmy także, iż gdy Thoreau pisze o przyjaźni i szuka dla niej idealnego miejsca, znajduje go na brzegu: przyjaciel to ten, kto odwrócony plecami do lądu i jego zdawkowych przyzwyczajeń i relacji, wypatruje tego, co napływa, co nadchodzi, a co pozostanie na zawsze w jakimś oddaleniu, czego nigdy nie oswoimy, bowiem nawet gdy opuści już łódź, tak długo, jak długo będzie na brzegu, jak długo nie odejdzie w głąb lądu przyjaciel pozostanie bytem na własnych, a nie na moich prawach. Przyjaźnię się od lat z Bogdanem Mizerskim, wspólnie przyjaźniliśmy się z Andrzejem i Żaglowiec „Nietzsche” ze swoją przybrzeżną/nabrzeżną filozofią jest esejem o przyjaźni. Z.K.: Kapitanem, jak się okazuje, na „Nietzschem” jest „Bóg Wielki i Ogromny – słychać to z jego pokładu. Jest to: częściową odpowiedzią na cel (…) „To różnica jest materią życia...” – Pytanie o Boga o sacrum jest zawsze proste i najtrudniejsze. Niewątpliwie przy obieraniu każdej wolności musi powstać pytanie o początek ze wsteczności, żeby można było pojmować: gdzie jesteśmy, jaki jest stan naszej duchowości, etc... Jak się uwalniać od cudzych idei o samej wolności? – Czy może Pan, filozoficznie oczywiście, scharakteryzować taki widok na „nabrzeże”? – A później przejdziemy do innych kwestii w głąb. T.S.: Oczywiście, że Bóg jest kapitanem, ale – i tu zaczyna się wielki problem – jak opisać relację między Nim a korabiem, który prowadzi. Chciałoby się wierzyć, że kapitan jest tym, przed którym morze nie ma tajemnic, i który w tym sensie jest panem sytuacji. Dramat wiary, bo wiara jest dla mnie ogromnym dramatem, polega jednak na tym, iż ufamy kapitanowi podejrzewając, iż jego wielkość i heroizm nie są mu nadane jako niezmienne i wieczne cechy, lecz mogą powstawać w specyficznych sytuacjach. Dzielność i pewność decyzji Conradowskich kapitanów (np. MacWhirra z Tajfunu) rodzą się z wyzwania nie „dzięki”, ale jakby „wbrew” dyspozycjom zawartym w jego umyśle i wyglądzie. Jak ważne było to spostrzeżenie dla Conrada, niech świadczy początek opowiadania; pierwsze zdania mówią o tym, iż kapitan stanie się legendą morskiej dzielności jakby przeciwko sobie i opinii innych: „Kapitan MacWhirr z parowca „Nan-Shan miał oblicze, które w świecie zjawisk fizycznych stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone. Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy przesiadywał w różnych biurach na lądzie...” (przeł. H. Carroll-Najder). Pytania są więc co najmniej trzy: czy kapitan jest wszechwładny i pewną ręką steruje do celu, a jeśli nie, to czy w przypadku takiej a takiej sytuacji w moim życiu okaże się dzielnością, i jakimi kryteriami mam ową dzielność wymierzyć, jak wyznaczyć pożądany bieg wydarzeń. Przypuszczam, bo przecież tylko o przypuszczeniach może tu być mowa, iż gdy Nietzsche wygłasza pamiętne zdanie „Bóg umarł!” chce oznajmić kres pewnego, czysto ludzkiego pojmowania Boga jako istoty, co
24
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
prawda doskonale wielkiej i potężnej, ale w gruncie rzeczy służącej człowiekowi, a więc „ludzkiej” (z całym bogactwem znaczeń tego przymiotnika). Bóg tymczasem ma zostać uwolniony od naszych idei wolności, sprawiedliwości itd. Ponieważ Nietzsche lubił metafory akwatyczne i szkutnicze, powiedzielibyśmy, iż poddaje w wątpliwość nie tyle istnienie kapitana, lecz kapitana-herosa, niezłomnego bohatera. Taki Bóg nie towarzyszy człowiekowi, nie jest członkiem załogi, lecz został obarczony zadaniem prowadzenia statku jakby po części za nas, sprawując rolę automatycznego pilota. W słynnej pieśni „Locomotive Breath” z albumu Aqualung Ian Anderson i Jethro Tull śpiewają, iż świat jest pędzącą lokomotywą, której nie sposób zatrzymać, bowiem Bóg zabrał, lub nawet wręcz ukradł uchwyt hamulca. To wizerunek ponietzscheańskiego Boga, który dzieli losy człowieka, nie jest natomiast ich patronem ani orędownikiem, nie jest nas w stanie ani uratować ani zbawić, a mimo to nie przestaje być bogiem. Uratować Boga przed ludzkim pojmowaniem Boga było powołaniem Nietzschego. Ten-który-Jest nie przedstawia się jako olśniewająca jasność wytyczająca drogę, lecz jako otoczone ciemnością bezdroże. Opuściliśmy świat ikony, znalazłszy się w świecie Caravaggia. Z.K.: Czy muzyka na „łodzi” jest pewną spójnością, czy jej towarzystwo ma wprowadzić pewną podzielność myślenia, a może taką łączącą nas pełnię bezgranicznych imaginacji myślowych, których nie da się wypowiedzieć wprost razem... T.S.: Cioran pisze, iż muzyka jest najbardziej filozoficzną ze sztuk Zachodu, gdyż jako jedyna zachowała dyspozycję do zajmowania się tym, co niewyrażalne. Lao-tsy [Laozi], czy Platon dorównują sobie, gdy muzyka Mozarta, czy Bacha (Cioran doda jeszcze Monteverdiego) nie ma swojego odpowiednika w innej kulturze. „Bez muzyki – czytamy u Ciorana – Zachód wytworzyłby jedynie byle jaki, przewidywalny styl cywilizacji. Gdy będzie przedstawiał bilans swoich dokonań, ona jedna zaświadczy, że nie roztrwonił na darmo swego potencjału, że naprawdę ma coś do stracenia”. Muzyka jest więc tym, co nieprzewidywalne w naszym myśleniu, a co stanowi źródło refleksji filozoficznej. Przewidywalny styl cywilizacji, o którym mówi Cioran bierze się z zaniku dyspozycji do dziwienia się, w czym – jak już mówiliśmy – upatrywał inspirującego bodźca dla myślenia Arystoteles. To, co jest przewidywalne, nie może nas dziwić, i kurs, który przybrała cywilizacja Zachodu dalekim łukiem stara się omijać to wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z zaskoczeniem i zdziwieniem, te reakcje bowiem przyjęto uważać za brak profesjonalizmu i znajomości świata. Wszak potoczne pouczenie utrzymuje, iż człowiek światowy „niczemu nie powinien się dziwić. „Co się dziwisz?”, jest odezwaniem się kończącym rozmowę i zamykającym usta. Jeśli zatem muzyka odnawia ducha dziwienia się, czyli prowadzi nas prosto do źródeł myślenia, zatem nie może ona służyć „podzielności myślenia”. Nietzsche nie bez racji pisał, że słowa znaczą nie tylko swoją semantyką, ale i akustyką. „Kto ochryple mówi, ten ochryple myśli” jest wyrazem jedności myśli i dźwięku. Muzyka słowa jest jego prawdą. Z.K.: Chciałbym Panu zadać takie pytanie, już jakby z brzegu ziemi, jak ma się do tej myśli Zaratustry o „uwalnianiu człowieka od ciężaru cudzych idei” ta cała nauka wolności lotu? – chodzi mi o ludzi młodych, którzy podejmują się wszelkich uwolnień. Zwłaszcza dziś, tworząc przeróżne subkultury, wręcz kontr-kultury, umieją uzasadniać swoje prawo myślenia, swoje pop-modernistyczne „prawdy”, towarzyszącą przy tym wszystkim muzykę np. taki bełkot „rap”, którego czasem nienawidzą. Aczkolwiek demonstrują w nim arogancję słowną orzekając, że należy się ich muzyki „bać”, a są przy tym wszystkim jeszcze niewykształceni, często niedouczeni, a pustka która jest w nic, jest jeszcze niezapełniona wartościami konstruktywizmu. Oczywiście jest to jakaś wolność wypowiedzi, tyle że bez pojęcia, bez wiedzy o prapoczątku odkąd tylko pojawiła się wyobraźnia. „Wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza” – mówi Einstein. Czy budowanie wyobraźni należy do młodych, którzy są tacy zbuntowani, trywialni? Przy tym wszystkim chcę zapytać, dlaczego w budowaniu tych nowych pojęciowości musi być tyle ekstremy, arogancji i nienawiści? – Bo nie ma to nic wspólnego z prawdziwą
25
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
naturą człowieka. Choć może właśnie ma? T.S.: Dwie uwagi na samym początku. Nie sądzę, aby istniało coś, co można by ponad historią i ponad rozbieżnościami myśli określić jako „prawdziwą naturę człowieka”. Przypuszczam, iż stroniąc od przekonania o takiej naturze działamy na rzecz człowieka, jakby ratując to, co jeszcze jest do uratowania. Gdy bowiem spojrzeć na historię, nawet tylko niedawną, niewiele dobrego o tej naturze dało by się powiedzieć. Dla mnie I wojna światowa wyznacza kres pewnego wyobrażenia o człowieku, a zatem w jakimś sensie kres człowieczeństwa. Milion poległych pod Verdun zadaje kłam opowieści o „dobrym z natury człowieku”, a koronuje to niemiecka decyzja bodaj z marca 1917 roku o totalnej wojnie przy użyciu łodzi podwodnych przeciwko wszelkim, także cywilnym, obiektom pływającym. Jonathan Swift, wielki irlandzki mędrzec, miał rację, gdy machając ostrzegawczo piórem opędzał się od człowieka jako od dziwacznego i niezrozumiałego tworu natury. Lepiej zatem dla nas, gdy zrzekniemy się swojej „prawdziwej natury” (przekonuje nas o tym lektura choćby Podróży Guliwera) i zamiast tego przyjrzymy się swojemu postępowaniu w określonych sytuacjach i warunkach z nadzieją, że w innych okolicznościach nasze zachowanie będzie, chociaż wielce to niepewne, bardziej przyzwoite. Nie jestem także zwolennikiem poglądu, jakoby człowiek z wiekiem nabierał mądrości. Z pewnością gromadzimy doświadczenia, ale to nie chroni nas od błędów przyszłych, lecz jedynie pozwala krytycznie ocenić błędy już popełnione. Dopóki człowiek żyje, dopóty otwiera się przed nim horyzont zdarzeń, w którym błąd odgrywa kolosalne znaczenie. Gromadzący się w nas czas jest ciężarem, czekający na nas przyszły błąd jest domeną lekkości; błąd nabiera wagi wtedy, gdy przechodzi do przeszłości, stając się przedmiotem ocen, może nawet kary. W momencie dokonywania błędu może on jawić się nam jako najczystsza prawda. Każdy wiek ma więc swoje prawdy i swoje błędy, bowiem każdy wiek pragnie nadziei. Wracając do Pańskiego, nieco socjologicznego pytania o, nazwijmy to elegancko, agresywność kulturową młodych ludzi: skomplikowaną już rzecz dodatkowo wikła fakt, że owi młodzi, to pierwsze pokolenie, które od początku wyrosło w rzeczywiście niezawisłej Polsce. Okoliczność to niebagatelna choćby z tego powodu, że my, starsi, oczekiwaliśmy z nadzieją, zapewne naiwną, na ukształtowanie się „nowego” Polaka, który korzystając z wolności będzie wiódł dobrze spełnione, przyzwoite życie. Tymczasem z tonu Pańskiego pytania wnioskuję, że spogląda Pan na owo pierwsze wolne pokolenie tak, jak dr Frankenstein spoglądał w mroczny listopadowy wieczór na pokraczny twór swojej wyobraźni i pracy (podkreślam wyobraźnię, bowiem do niej odnosi się część Pańskiego pytania i wypadnie nam do niej jeszcze powrócić). Z podobnym przerażeniem można patrzeć na pojęcie „solidarności”, która z wielkiej filozofii ludzkiej godności stała się najpierw wygodnym atutem w rozgrywce politycznej, a potem kijem bejsbolowym, przy pomocy którego broni się przywilejów branżowych. Musimy jednak pamiętać, iż to my, przytomni czasom pierwszej Solidarności, odczuwamy owo bolesne rozdarcie między pamięcią przeszłej wielkości, a degrengoladą teraźniejszości; dla osiemnastolatka „Solidarność” jest już tylko i wyłącznie nazwą ugrupowania politycznego (Solidarność bez etyki Solidarności nie jest Solidarnością wyrzeczenia, lecz solidarnym dzieleniem łupów). O tej oryginalnej Solidarności słyszy co najwyżej w domu, o ile rodzice nie są na tyle zabiegani, by prowadzić jeszcze jakieś sensowne rozmowy przy stole. Zmierzam do tego, że Pańskie gorzkie uwagi o młodym pokoleniu, w których czytam słuszną krytykę wulgarnego nietzscheanizmu, należy poprzedzić rozważaniem na inny temat: czy można było spodziewać się czego innego, wobec hegemonii polityki ogłupiania i triumfującej nieprzyzwoitości panującej w życiu społecznym? Otóż straszliwy kicz telewizyjnej rozrywki i jeszcze gorszy kicz spektaklu zwanego życiem politycznym i publicznym (zbiegają się one często w jedno, gdyż – jak dowodzi skandaliczna sytuacja wewnątrz i wokół Krajowej Rady Radia i Telewizji oraz ustawy o mediach, władza nad środkami przekazu jest głównym polem
26
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
bitwy polityków) zdaje się w jakiejś mierze wyjaśniać kicz dresiarski. Świat zdominowany przez telenowele i starachowickie afery jest światem bez konsekwencji. W pierwszym przypadku dlatego, iż mamy do czynienia z fikcją, w drugim dlatego, iż dowiadujemy się, że karygodne postępowanie spotyka się z nader wyrozumiałym traktowaniem przez wymiar sprawiedliwości albo w ogóle mu umyka. A skoro tak, to czy blokers lub raper (pozostaję w kręgu określeń przez Pana przywołanych) nie ma prawa mniemać, iż owa swoboda działania bez konsekwencji dotyczy także i jego? Agresywność ludzka żywi się stanem świadomości i wyobraźni społecznej: jeśli tam panuje niezakłócone przeświadczenie, iż liczy się tylko mój interes oraz sztuka unikania ponoszenia konsekwencji za własne postępowanie, powstaje pokusa wypróbowania tego rodzaju postawy. Każdy polityk, który odmawia tymczasowego choćby odsunięcia się od wypełnianego urzędu w momencie znalezienia się w aurze niejasności i zatrważających podejrzeń, psuje i zatruwa świat w większym stopniu niż czyniły to dawniej huty cynku. Uczy bowiem, iż istota bycia człowieka polega na nieponoszeniu konsekwencji, a zatem na fundamentalnej nieodpowiedzialności. Nim więc poddamy krytyce młode pokolenie za – jak Pan mówi – „podjęcie wszelkich uwolnień” zechciejmy wpierw zwrócić uwagę na to, iż na niespotykanie większą i szkodliwszą skalę uczynili to już dawno niektórzy politycy. To ich działanie zubaża i dewastuje wyobraźnię społeczną poprzez zawężenie jej skali do brutalnej gry ekonomicznych i politycznych interesów. Z.K.: Zatem, może sięgnijmy do „kultu rozumu” – to także z fundamentu przeszłości. Gdyż w ważnym sensie kultu człowieka jest to osadzone. Ten „kult rozumu” za czasów George’a Bernarda Shawa był wciąż w wysokiej cenie. To dwustuletni poblask humanizmu oświeconego, że wymienię: Shaw, Wells, France, Rolland, a u nas Boy i Słonimski, Czarnowski, Kotarbiński. Chlubna tradycja, choć nie dla każdego z dzisiejszych własna i czasem niezbyt interesująca. Shaw, wcześniej laureat Nagrody Nobla (zaraz po Reymoncie) w 1925 roku uwolniony od ciężaru cudzych myśli i idei był kpiarzem i autorem wielu powiedzonek i aforyzmów, podważał wszędzie wszelką perspektywę. Jak w perspektywie słowa pojmować wolność lotu w przejrzystym powietrzu, skoro tyle zapalonych zwidów i omamów (potwierdzonych czasem „naukowo”)? Czy to do wszelkich przestrzeni, uwalniania ich, potrzeba radości, zadziwienia, etc? T.S.: Nie jestem „zawodowym” filozofem i – ponosząc konsekwencje tego stanu rzeczy – nie mogę uzurpować sobie prawa do formowania ogólnych ocen. To, co powiem. wynika więc jedynie z obserwacji zmieniających się zainteresowań czytelniczych kolejnych pokoleń studentów, a te dawno zostawiły na uboczu tradycje, o której Pan mówi. G. B. Shaw i Wells zniknęli z list lektur anglistów i, co istotniejsze, nikt się o nich nie upomina. Przypuszczam, iż to, co zaszkodziło owym „racjonalistom”, to widoczne gołym okiem pomyłki, jakie popełnili w ocenie sytuacji świata i wizji jego przyszłości. Rozum nie daje więc gwarancji nieomylności, a przeciwnie – łatwo może zostać sługą mistyfikacji i tragicznych urojeń. Z.K.: Czy to jednak dobra teza: Na końcu rozumu jest niewiara i niewiedza. Czy filozofia zabiera ludziom wiarę? T.S.: Postawił Pan pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi, z tego powodu, iż nie bardzo wiadomo jak pojmować ów „koniec rozumu”. Czy ma to być „koniec” w znaczeniu kresu i zagłady, zdarzenia, po którym rozum nie jest możliwy, bowiem został spopielony wskutek działania jakiegoś niezwykłego ognia? Czy „koniec” jest tylko zakończeniem pewnej fazy, czymś, co wieńczy dzieło i zarazem rozpoczyna następne dzieła? A może „koniec” to po prostu „cel”, punkt, do którego zmierzamy i gdzie czeka nas upragniona nagroda lub odpoczynek? Każdy z tych „końców” ma swoje konsekwencje. Podobnie z „niewiedzą”. Czy mamy ją rozumieć jako brak wiedzy, ignorancję, czy też przeciwnie – natężenie i skupienie wiedzy zmieniającej jakość tego, co zwykle określamy jako wiedzę? Na Pańską indagację odpowiadam zatem tak: rozumowi potrzebna jest świadomość „końca”, gdyż bez niej grozi mu pokusa
27
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
pewności siebie. Dla własnego dobra rozum uznaje, iż jest przeniknięty „końcem”, dzięki czemu pozostaje „rozumny”. „Koniec” pojmuję tutaj jako to, co zapobiega szaleństwu rozumu (nie ma nic straszniejszego niż szalony rozum, rozum nierozumny rozumem, który postradał zmysły, czyli wierzy tylko samemu sobie), a przejawami owego końca są wszelkie interwencje w sferę rozumu dokonujące się z innych obszarów naszej wrażliwości. Rozum nie jest zamknięty w kręgu dociekań naukowych; formuły, w jakie wyniki badań zostają ujęte, są formułami językowi, a tu już czai się „koniec” pewnego wyobrażenia o „czystości” rozumu, bowiem język wnosi do precyzyjnego świata rozumu naukowego rozwichrzenie metafory. Nie poradził sobie z tym nawet Kartezjusz, który wyjątkowo metaforycznym językiem walczył z metaforami jako żywiołem dla filozofii niebezpiecznym. Koniec jest więc postacią granicy; im bardziej granica między „rozumem naukowym” a innymi rodzajami i impulsami myślenia staje się przenikalna, tym lepiej dla rozumu. Rację ma Derrida, gdy pisze w Szibbolecie: „...filozofia znajduje się a raczej odnajduje się w okolicach poetyki, tzn. literatury. Filozofia odnajduje się tu, ponieważ niewyraźność granicy filozoficzności jest być może tym, co w największym stopniu zmusza filozofię do myślenia. Filozofia odnajduje się tu i niekoniecznie musi się gubić, jak uważają ci, którzy myślą, że wiedzą, gdzie przebiega granica filozoficzności i trzymają się w niej kurczowo, naiwnie, choć nie niewinnie. Nie mają tego, co trzeba nazwać doświadczeniem filozoficznym, które polega na działaniu kwestionującym granice, na braku pewności co do granic pola filozofii, a przede wszystkim – nie mają tego, co trzeba nazwać doświadczeniem języka, zawsze tak samo poetyckiego lub literackiego, co i filozoficznego” (przeł. A.Dziadek). Na końcu wiedzy jest więc nie-wiedza potrzebna do skorygowania uzurpacji wiedzy. „Koniec” jest więc żywiołem filozofii, o ile pojmować go jako dyspozycję do przełamywania granic, uprawiania kontrabandy, podminowywania ustalonych reguł gry ekonomicznej i politycznej, w których to grach granica i jej procedury paszportowo-celne odgrywają pierwszorzędne znaczenie. Czy tak rozumiany koniec pozbawia nas wiary? Odpowiedź jest twierdząca tylko wówczas, gdy traktować wiarę jako przeświadczenie o niezakłóconej niczym trwałości instytucji i wyznaczających je granic. Marnieje nasza czujność, gdy usypiamy siebie myślą o tym, że świat został już całkowicie urządzony i uporządkowany. Zakłócenie takiej wiary uśpionej czujności jest nam koniecznie potrzebne, gdyż bez kwestionowania takich granic nie tylko nie zmieniałby się obraz rzeczywistości (koniec świata komunistycznego nie był rozumowo przewidywalny, wręcz przeciwnie – jak utrzymywało wielu, rozum nakazywał pogodzenie się z zastaną sytuacją i jej granicami), ale i zmarniałaby wiara głęboka, przez którą rozumiem pracę na rzecz podtrzymania nieustannej czujności wobec świata. W niedawno wydanej u nas Fenomenologii życia religijnego Heidegger interpretując Drugi list do Tesaloniczan pisze, iż stanowi on krytykę tych, dla których wiara jest „rozumowa”, i którzy „w oczekiwaniu rychłej paruzji już nie pracują i snują się bezczynnie (...). Zajmują się pytaniem, czy Pan zaraz przybędzie. Brak zatroskania o przypadłości życia prowadzi ich do bezczynności. Są światowo zatroskani w zaaferowanej mowie i bezczynności, stając się ciężarem dla innych...”. I dalej, w innym już miejscu przeciwstawiając mentalność misteryjną chrześcijaństwu dodaje: „Między mistem a chrześcijaninem jest głębokie przeciwieństwo. Mist zostaje za sprawą manipulacji wyrwany z układu życia; w stanie ekstazy ma Boga i wszechświat. Chrześcijanin nie zna takiego »entuzjazmu«, lecz mówi »Bądźmy czujni i trzeźwi«” (przeł.G.Sowiński). Wiara głęboka jest więc (nie)wiedzą: troszczy się o świat, nie zostaje „wyrwana z układu życia”, ale jednocześnie wie, że granice owego świata i granice we wnętrzu owego świata nie są stale utrwalone, a więc w jakiś sposób musi zostać z niego wyłączona. Z.K.: Pragnę zapytać o Traktat teologiczny Cz. Miłosza. Są w nim pewne ustanowienia (umocowania Noblisty) i pewna filozofia rozumowania, przemyślenia wprost wzięte z doświadczenia. Są pewne tezy i wnioski, stosunek do Boga i pogaństwa, ale też są różne
28
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
interpretacje, a co za tym idzie i kontrowersje. Tym samym dzieło to, poemat, staje się ciekawsze. Jaki jest Pański stosunek, w tym i ten emocjonalnym, dla tej osobowości? Chcę przytoczyć, jeszcze zanim padnie odpowiedź, słowa Gombrowicza, uważanego za filozofa literatury, dotyczące Miłosza (jeszcze przed Noblem). Otóż Gombrowicz zaznaczył w Dzienniku takie oto słowa: „Ja wobec Miłosza zalecam wszystkim ostrożność, bo Miłosz zaciera kontury...” Na ile można, i na ile może sobie pozwolić wybitny poeta intelektualista i eseista, skoro jest już naszym sumieniem? – Udaje się czasem dostrzec, nawet w wybitnych dziełach, dużo cynizmu. Oczywiście nie twierdzę, że tu w tym poemacie także! Czy może Pan odnieść się do dzieła jako „wybitny filozof” – Celowo mówię: filozof, a myślę „wybitny teoretyk” – to bliskie. T.S.: Jeszcze raz podkreślam, że wypowiadam się nie jako filozof, którym nie jestem, lecz jedynie jako czytelnik-rzemieślnik litery. Jeśli istotnie Gombrowicz tak się wyraził o Miłoszu, to w moim odczuciu nie ma nic nagannego w tym, że się „zaciera kontury”. Jednym z ważkich impulsów myśli współczesnej była problematyka granicy, która przecież jest niczym innym, jak rozważaniem roli zarysu i konturu w naszym przeżywaniu świata. Sam język informuje nas o tym; wszak granice „wykreślamy”, „rysujemy”. Jeśli rozważamy granicę, rozważamy tym samym kontur. Rzecz w tym, iż przyzwyczailiśmy się do traktowania granic jako nieprzenikalnych, linii patrolowanych przez specjalne służby o nadzwyczajnych uprawnieniach, tych zaś, którzy granice przekraczają choćby z najmniejszym podejrzeniem nielegalności, traktujemy z całą surowością jako niepożądanych, obcych, jako imigrantów obciążonych ładunkiem wybuchowym mającym zniszczyć nasz świat. Wystarczy otworzyć oszalałą książkę Oriany Fallaci, aby zetknąć się z całą patologią myślenia utrwalającego kontury i jednoznacznie przypisującego wartości. Gdy wyliczywszy wszystkie możliwe podłości (w tym rodzenie dzieci) jakich dopuszczają się nielegalni imigranci we Włoszech, Fallaci pisze: „Czy muszę ci przypominać, że Włochy są praktycznie wyspą na łasce muzułmańskich imigrantów, długim mostem rozciągniętym pośrodku Morza Śródziemnego, krajem, który ma prawie 8,5 tysiąca kilometrów wybrzeży niedających się kontrolować?”, nie możemy nie odczytać tego jako pochwały rysowanej grubą, prostacką krechą granicy. „Zacieranie konturu” po takiej lekturze jest jak otwarcie okna i zaczerpnięcie łyka świeżego powietrza. Pozwolę sobie przypomnieć, że nieprzypadkowo w sztuce nowoczesnej znamienny jest wspomniany już przez nas gest Roberta Rauschenberga, który wymazawszy gumką rysunek Willema de Kooninga wystawił go w 1953 roku jako oryginalne dzieło artystyczne. Sumienie (bowiem posłużył się Pan tym słowem) nie polega na zakreślaniu wokół siebie magicznych kół, poza które – niezależnie od czasu i okoliczności nie ma wstępu; przeciwnie – sumienie to spotkanie z tym, co inne i obce, a co z konieczności przychodzi spoza granic. Owo „inne” jest także historycznie uwarunkowane; gdyby nie pewien splot zmiennych warunków, być może nigdy nie zbliżyłoby się do moich granic. Zatem sumienie jest zawsze w jakimś czasie i miejscu, zawsze nosi jakąś datę, i dlatego męki sumienia stanowią takie cierpienie. Coś, co jest wieczne, co nie zna czasu, nie może cierpieć, bowiem ból zawsze ma swój czas, co więcej – w cierpieniu sam czas staje się już cierpieniem. Czyż chorując nie pytamy „dlaczego ja?”, ale także „dlaczego teraz właśnie, »teraz«, gdy świat wygląda tak obiecująco?”. Tak jak każda data jest pojedyncza, bowiem zdarza się tylko raz (choć powróci w cyklu rocznym, nie będzie przecież dokładnie taka sama), tak i grzech, na który reaguje sumienie, jest „pojedynczy”, zdarza się w określonej sytuacji, pod wpływem jakichś właściwych tej sytuacji czynników. Powracając do przywołanej już kwestii Heideggera: sumienie jest szczególnym ostrzem naszej czujności i trzeźwości wobec świata. Kto jest bez sumienia, ten śpi snem człowieka upojonego alkoholem, ciężkim, niezdrowym, pełnym majaków snem nietrzeźwego. Jeśli więc Miłosz w Traktacie teologicznym zaciera kontury i szczypie nasze sumienie, to daj nam panie Boże więcej takich tekstów.
29
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
Z.K.: I już zupełnie na sam koniec naszej rozmowy pragnę zapytać o kwestie katolicyzmu cytatem z Dziennika Gombrowicza, a mianowicie: „Jeżeli katolicyzm wyrządził w moim pojęciu wielkie szkody polskiemu rozwojowi, to ponieważ spłycił się w nas do wymiaru zbyt łatwej i zbyt pogodnej filozofii, będącej na usługach życia i jego bezpośrednich potrzeb. Z katolicyzmem głębokim, tragicznym nietrudno porozumieć się dzisiaj literaturze, albowiem zawiera on treść emocjonalną, która i w nas rośnie i „gdy spoglądamy na rozwydrzenie świata. Odwrót! Odwrót! Odwrót!” – Czy tu idzie o politykę? a dodam też, że słowną... T.S.: Rację ma Gombrowicz, gdy pisze, iż polski katolicyzm był jakby nadmiernie „polityczny”. Nie używa tego słowa, pozwalam sobie dopisać go pod wpływem lektury Platona. Gombrowicz mówi o polskim katolicyzmie jako o filozofii pogodzenia się z potrzebami świata; Platon w Państwie napisze, iż politycy nie lubią nauki, ta bowiem zajmuje się rzeczami „trudnymi”. Polityka uwielbia łatwość, na łatwość nastawiony był katolicyzm w Polsce. Oczywiście, rzecz nie w „łatwych” okolicznościach historycznych. Przeciwnie, te były przez znaczną część nowszej historii dramatyczne lub wręcz tragiczne. Może zresztą dlatego właśnie myślowo i duchowo wiara polska przyjęła kurs na „zbyt pogodną filozofię”. Pośród mroków historii, gdy gęsto od przeciwników i wrogów, niechże myśl przynajmniej spoczywa na niebieskich łąkach. Stąd pewnie i zachowawczość polskiego Kościoła: poddanie się eksperymentom i pokusom nowości jest tym, co osłabia spoistość, a tego przecież tylko oczekiwał przeciwnik-okupant. Rozumiem i szanuję korzenie owego konserwatyzmu ,prowadzące podziemnie do czasów rozbiorów, gdzie przetrwanie narodu bez państwa warunkowane było przywiązaniem do tego, co tradycyjnie niezmienne. Pragnąłbym jednak, by rzeczywistość erodujących granic oddziałała także na myślenie Kościoła; z uwagą śledzę próby podjęte niedawno przez Synod Diecezji Opolskiej. W efekcie wszystkich procesów oddziałujących na rzeczywistość przypuszczam, że czeka nas, ludzi wierzących, wielka intelektualna praca (pisał o niej już Stanisław Brzozowski), której wynikiem będzie pojawienie się katolicyzmu „trudnego”, niepolitycznego, tzn. takiego, który unika gotowych odpowiedzi i dla którego akt wiary jest aktem tragicznego wyboru. Skokiem w ciemność. Jeśli świat jest, jak pisał Gombrowicz „rozwydrzony”, to pewnie w znacznej mierze takim pozostanie; ale katolicyzm będzie się starał rozwydrzenie owo moderować wskazując na dramatyczność losu człowieka opuszczonego na ziemi. „Rozwydrzenie” bowiem polega, jak mniemam, na tym, iż poddaję świat bezkompromisowemu działaniu mojej woli, czuję się bezkarny, gdyż albo broni mnie pewna zbiorowość (może ona mieć także charakter kościelny), albo czuję się tak silny, iż lekceważąc wszystko uznaję, iż wolny jestem od ponoszenia konsekwencji swoich kroków. Tak, czy inaczej „rozwydrzenie” to odrzucenie doznania opuszczenia. „Rozwydrzony” jest ten, kto w swoim postępowaniu nie dopuszcza do siebie samotności i opuszczenia, bowiem jest przekonany o tym, iż zawsze będzie w stanie je przekroczyć dzięki swojej arogancji lub dzięki sile i arogancji tych, którzy go popierają. W tym znaczeniu polityka uprawiana przez partie jest a-religijna: jej zasadą jest bowiem wspierać „swoich” tak, aby nie doznali, broń Boże, opuszczenia, to znaczy kłopotów, problemów, by nie ponosili konsekwencji. Sprzeciwiać się „rozwydrzeniu” to przeciwnie – opuszczenia doznawać, być z Chrystusem cierpiącym i wątpiącym, odsuwając na dalszy plan Boga triumfującego i przychodzącego w chwale. Przeżywać ukrzyżowanie nie wedle lekcji Perugina, lecz Grünewalda: zatem nie błękit, lecz dojmująca ciemność, nie wyrazista harmonia, lecz konwulsyjna rozpacz, nie chwała, lecz opuszczenie i samotność. Z.K.: Jak pan uważa – czy stać nas będzie na to, żeby zrozumieć – no i kiedy to stać się może – żeśmy za daleko w głąb sobie już zabrnęli. Czy jest nadzieja, że, gdy zechcemy wycofać się z siebie, ręka Boska poda duży palec? Ta dusza, doświadczona po wielokroć, poznała (jak żadna inna), sekret odwrotu... Bo tu trzeba też powiedzieć, że nauka, która zawsze coś „rozwala”, ongiś rozwaliła państwo rzymskie. A może być sprzymierzeńcem naszym zburzenie
30
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
wyniosłych gmachów w drodze do takiej zupełniej prostoty i nagości, do najzwyklejszej cnoty... Pytam o dzisiejszy czas. Oczywiście proszę wciąż o filozoficzne uzasadnienie np. konfliktu kultur, itp. rzeczy, tego współczesnego świata, coraz bardziej rozedrganego i chyba nieumiejącego patrzeć z brzegu kosmosu na siebie. Z braku czasu? T.S.: Nie sądzę, by to nauka zburzyła imperium rzymskie, choć dobrze, że o owym imperium Pan wspomniał, gdyż wielu powiedziałoby, iż dzisiejszy świat odnalazł swój Rzym w Ameryce. Ale tym bardziej potencjalnie destruktywny wpływ nauki wydaje się z jednej strony monotonnie oczywisty (przed nauką zawsze otwierały się regiony niedozwolonych pokus), z drugiej – wątpliwy: to w Stanach Zjednoczonych łoży się najwięcej pieniędzy na uprawianie badań naukowych, a więc „imperium” zdaje sobie świetnie sprawę z tego, co stanowi podstawę jego potęgi. Jeśli filozof przywołując Hölderlina mówi, iż żyjemy w czasie marnym, to przypuszczam, iż to nie ze strony nauki grożą nam główne niebezpieczeństwa. To, co nam grozi to zwycięstwo świata, w którym kategoria zamknięcia bierze górę nad wszelkimi odmianami otwartości. Terroryzm jest zwycięstwem zasady skrytości nad otwarciem. Nie tylko dlatego, iż organizacja terrorystyczna wymaga konspiracji, czyli działania usuniętego na margines społeczeństw „otwartych”. Przede wszystkim powodem jest to, iż czyn terrorystyczny jest „zamknięty” przed innymi ze względu na swój nieprzenikliwy, nieprzejrzysty charakter: jest zaplanowany i przygotowany, ale ma pojawić się w rzeczywistości jako „przypadkowy”, „nie do przewidzenia”. Otwartość dzisiaj wszędzie wycofuje się przed taktykami zamknięcia: Izrael absurdalnie izoluje się murem od otaczających go Arabów, Europa tworzy nieprzenikliwy kordon wokół swoich granic. Oto retoryka uszczelniania granic, której paradoks polega na tym, iż dzisiaj, aby obronić resztkę otwartości, często należy stosować procedury charakterystyczne dla polityki zamknięcia: ogranicza się swobodny ruch obywateli, kontroluje pocztę i rozmowy telefoniczne, jak widzieliśmy niedawno w Polsce – wprowadza się elementy prewencyjnej cenzury prasowej. Świat w coraz większym stopniu staje się oblężoną twierdzą. W jej wnętrzu kwitnie życie a zapasy żywności wypełniają liczne magazyny, tymczasem na zewnątrz jej murów rozciąga się królestwo niedostatku. Jeśli w centrum formacji oświeceniowej spoczywała idea miary obejmująca zarówno jednostkę (zasada harmonijnego rozwoju osobowości), jak i państwo (zasada sprawiedliwości), nasz świat cechuje dotkliwy kryzys miary. Rzeczywistość jest bez-mierna nie z powodu odległości geograficznych, te bowiem odgrywają coraz mniejszą rolę, lecz z powodu braku wspólnej miary pozwalającej na mierzenie rozmaitych porządków życia. Mówiąc jeszcze inaczej, słowa są instrumentem izolowania się i zamykania, a dzisiejszy świat cierpi na deficyt szibboletu, czyli słowa otwierającego drzwi. Szibbolet, jak mówi Derrida, „jest dany lub obiecany przeze mnie innej pojedynczości, temu oto człowiekowi, po to, aby mógł go ze mną dzielić, aby mógł wejść lub wyjść, aby mógł przejść przez drzwi, linię, granicę, próg”. Czym był atak na wieże WTC w Nowym Jorku? Niektórzy twierdzą, iż to wypowiedzenie przez Islam wojny cywilizacji Zachodu, która teraz winna bronić się zawzięcie przeciwko wszystkiemu, co przychodzi spoza jej kręgu; przesycona nienawiścią książka Oriany Fallaci posuwa to myślenie do granic absurdu. Inni mówią, iż to gest desperacji dokonany w imieniu tych, których świat wykluczył ze swojej uczty. Być może pewne racje kryją się w obydwóch tych postawach, jednak jeśli pomyśleć o tym, co stało się 11 września 2001 roku w Nowym Jorku w perspektywie politycznej i filozoficznej, ukażą się dwie linie rozumowania. Politycznie rzecz biorąc, świat Zachodu mówi o konfrontacji kultur dlatego, że nie wypracował nigdy żadnej Realpolitik wobec krajów arabskich, natomiast polityka taka zawsze istniała wobec Izraela. Być może część winy ponoszą tutaj sami Arabowie, wewnętrznie poróżnieni i odlegli od siebie, ale zastanawiająca jednostronność wysiłków polityki Zachodu nie budzi wątpliwości. Z filozoficznego punktu widzenia mieliśmy do czynienia z niebywałym i tragicznym wydarzeniem, które człowiek znosi z trudnością, o którym wzdraga się myśleć, bowiem
31
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
wszelkie spopielenie, zamienienie czegoś pięknego i trwałego w stos popiołów rozwiewanych przez wiatr jest dla nas nie do pojęcia. Zupełnie jakby nie tylko nie mieściło się to nam w głowie, ale wręcz nie mogło zmieścić się w czasie; czy istnieje tak pojemna data, w której dało by się zamknąć tak tragiczne zdarzenie? 11 września 2001 roku jest precyzyjna datą, ale siła tych cyfr polega na tym, iż szyfrują one to, co dla naszego pojmowania stało się w jakimś innym czasie, w bocznej jego odnodze (jakby napisał Bruno Schulz). Piszemy 11/9, ale w istocie myślimy o czymś, co stało się w czasie niepojętym, w – pięknie mówi Celan – „luce w kalendarzu”. Galway Kinnell, amerykański poeta, autor elegii poświęconej pamięci ofiar WTC, pisze, iż zapadające się w sobie i grzebiące w swych ruinach tysiące ludzi wieże ukazały, podobnie jak zagłada Żydów, Cyganów i innych nacji w trakcie II wojny światowej, śmierć jako zjawisko pozbawiające spokoju. Nic nie jest spokojne po tych wydarzeniach. Gdy śmierć, niezależnie od bólu i cierpienia żałobników, stanowi ostateczne uporządkowanie spraw życia, śmierć, która w upalny nowojorski poranek nawiedziła wieże WTC, podobnie jak zagłada ofiar holokaustu nie porządkuje niczego, nie powraca nas do życia po wykonaniu pracy opłakiwania. Dzieje się tak dlatego, że chcemy za śmiercią doszukiwać się rozumności, znajdować za jej kulisami być może opętańczą, ale jednak logikę. W ten sposób odejście z tego życia albo zostaje zbiurokratyzowane (obozy koncentracyjne były przykładem takiej właśnie straszliwej maszynerii nie tylko do zabijania, ale i katalogowania i klasyfikowania) albo usuwa się w ogóle ze sfery ładu, nie podlega niczemu i nikomu, a wtedy mówimy o nieszczęśliwych wypadkach, czy tragicznych zbiegach okoliczności. Tak rozumiemy katastrofę Titanica, tak jesteśmy ją w stanie pojąć i opłakać – jako dzieło przypadku, a więc coś, co nieprzewidywalne, co zdarza się jak uderzenie pioruna. Chrześcijanie modlą się o zachowanie od nagłej i niespodziewanej śmierci po to, aby móc się na nią przygotować i nie znajdować się w tej ważkiej godzinie w anarchicznym kręgu przypadku. 11 września pozostawił nas właśnie w tym piekielnym kręgu. Śmiertelne uderzenia nie były wynikiem sprawnie funkcjonującej nieludzkiej buchalterii śmierci (nie chodziło o to, aby pozbawić życia wybraną grupę ludzi, czy jedną lub kilka nacji), ale nie były także czystym przypadkiem (lot został zaplanowany i nawet w pewnym sensie „przećwiczony”). Świat żyje w cieniu nieprzewidywalnego: przewidujemy, iż atak nastąpi, lecz nie wiemy kiedy i gdzie. Przy czym teraz owo nieprzewidywalne nie ma już charakteru „naturalnego”, nie jest jak cyklon, trzęsienie ziemi, czy góra lodowa, lecz jak rozmyślne działanie, którego sposób przygotowania i motywy są konstruowane tak, aby nadać mu walor równocześnie celowości (atak ma czemuś służyć) i przypadku (nie następuje wedle przewidywalnej i powtarzalnej logiki). Pojawiła się w naszej rzeczywistości nowa kategoria wydarzeń, którą można by nazwać zdarzeniami celowo-przypadkowymi. W rezultacie od dwóch lat świat przewiduje nieprzewidywalne. _
Tadeusz Sławek, ur. 5 grudnia 1946 r. w Katowicach – poeta, tłumacz, eseista, literaturoznawca, wykładowca uniwersytecki. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Ukończył polonistykę i anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Od 1971 r. pracuje na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, początkowo jako lektor
32
Krytyka Literacka 6 (56) 2014
języka angielskiego. W latach 1979-1980 przebywał na Stypendium Fullbrighta w San Diego (USA). W 1984 pełnił funkcję visiting professor w Norwich (Wielka Brytania). Habilitował się w 1986 r. na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W latach 1989-1990 wykładał w San Diego (USA). W latach 1991-1994 był prodziekanem wydziału filologicznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, a w latach 1996-2002 był rektorem tej uczelni. Obecnie kierownik Katedry Literatury Porównawczej UŚ. W latach 90. prowadził także wykłady (visiting professor) na uczelniach wyższych w Neapolu i Stanford. Specjalizuje się w historii literatury angielskiej i amerykańskiej oraz teorii literatury. Jest także tłumaczem z języka angielskiego, m.in. poezji takich pisarzy, jak: Wendell Berry, William Blake, Allen Ginsberg, Seamus Heaney, Robinson Jeffers, Thomas Merton, Jerome Rothenberg. Tłumaczył także teksty Johna Lennona, Jima Morrisona i Pete’a Sinfielda. Stały publicysta „Tygodnika Powszechnego”, publikował też m.in. w pismach: „brulion”, „Gazeta Wyborcza” („Gazeta Katowicka”), „Odra”, „Res Publica Nowa”. Od 1978 współpracuje z kontrabasistą i kompozytorem muzyki Bogdanem Mizerskim, ich wspólne nagrania recytacji poezji oraz muzyki kontrabasowej (forma „eseju na głos i kontrabas”), ukazują się od wielu lat nakładem wytwórni „Off Records”.
_
Zbigniew Kresowaty [Ikona] – ur. w 1951 r. w Świdnicy. Poeta, eseista, krytyk literacki, krytyk sztuki, uprawia także rysunek i malarstwo. Jako poeta debiutował w miesięczniku „Odra” w 1987 r., wcześniej publikował w prasie drugiego obiegu. Jego teksty ukazywały się m.in. w pismach „Akant”, „Format”, „Fraza”, „Nowa Okolica Poetów”, „Nové Břehy”, „Odra”, „Okolica Poetów”, „Studium”, „Twórczość”, „Wiadomości Kulturalne”. Wydał zbiory wierszy: Być może Wycinki Stanu (1989), W aorcie (1990), Dom Glosy i Abla (1992) , Są Oblicza i Anioły (1995), Nie opóźniać spojrzenia (2000), Jeszcze mrużą oczy wczesne wrześniowe psy (2009). Opublikował także dwie książki rozmów z wybitnymi postaciami polskiej kultury Między logos a mythos (Miniatura Kraków 2005) i Między sacrum a mythos (Kraków Miniatura 2009). Rysuje i maluje portrety, które udostępnia na zasadach wolnej licencji, wykorzystywane m.in. w Wikipedii.
● DLA AUTORÓW Kończymy z praktyką poprawiania tekstów i zastanawiania się, o co właściwie autorowi chodzi, i po co w ogóle pisze. Podnosimy poprzeczkę. Nadsyłane teksty powinny być poprawne pod względem językowym oraz sformatowane zgodnie z obowiązującymi zasadami. Prosimy również o stosowanie polskich znaków diakrytycznych i właściwych znaków typograficznych. Teksty niepoprawne i nieudolne będą odrzucane. „Krytyka Literacka” zastrzega sobie prawo do redakcji, adiustacji i korekty wybranych tekstów.
33
William Blake Nabuchodonozor miedzioryt, ołówek, tusz, akwarela, 1795 r. Tate Gallery, Londyn