ISSN 2084-1124
11 (61) LISTOPAD 2014
KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA
OD REDAKCJI Henry David Thoreau ● Z redaktorskiego Fejsbuka: Ludzie listy piszą… POETIKON JÓZEFA BARANA – JAN RYBOWICZ ESEJ Niels Hav MIŁOSZ W KOPENHADZE PATRONAT „KRYTYKI LITERACKIEJ” Józef Baran, Sławomir Mrożek Scenopis od wieczności. Listy POGRANICZA Andrzej Walter TY JESZCZE WCALE NIE UMARŁAŚ ESEJ Anna Kokot DEMONY W SUKIENKACH POGRANICZA Bolesław Faron POEZJA MAŁEJ OJCZYZNY. JÓZEFA BARANA POWROTY DO BORZĘCINA POGRANICZA Marek Różycki jr. KPIARZ I „BLUŹNIERCA” [Konstanty Ildefons Gałczyński] ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Adam Ziemianin Z NOGI NA NOGĘ I DALEJ… FELIETON Lech M. Jakób ŚMIERĆ POEZJA Ignacy S. Fiut SZTUKA Pietro Perugino APOLLO I MARSJASZ
Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Alicja Kubiak, Dariusz Pawlicki, Marek Różycki jr. Wioletta Sobieraj, Igor Wieczorek Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
OD REDAKCJI
Słowo na listopad Czy będziesz czytelnikiem, to znaczy ledwie uczniem – czy obserwatorem? (…) Przez pierwsze lato nie czytałem książek; okopywałem fasolę. Często też lepiej spędzałem czas. Niekiedy nie było mnie stać na poświęcanie roślinie chwili bieżącej, i zajmowanie się jakąkolwiek pracą, ani umysłową, ani fizyczną. Uwielbiam mieć w życiu swobodę. Bywały takie letnie dni, gdy wziąwszy jak zwykle kąpiel, cały poranek, od wschodu do południa, spędzałem siedząc na progu w słońcu, zatopiony w myślach, pośród sosen, hikor i sumaków, w niezmąconej samotności i spokoju (…). Nie był to czas, który należałoby odjąć z mojego życia, lecz dodany do niego i o wiele bogatszy. Zdałem sobie sprawę z tego, co ludzie Wschodu rozumieją przez kontemplację i zaniechanie zajęć. Henry David Thoreau, Walden
Z redaktorskiego Fejsbuka: Ludzie listy piszą… Napisała do mnie pewna pani, humanistka, świeżo upieczona absolwentka dziennych studiów uniwersyteckich, obecnie doktorantka (fakty nie bez znaczenia). Przeczytała kilka moich opowiadań i z zachwytem odnalazła w nich „świat metafizyczny oraz wielowarstwowość, która pozwala na wielokrotne odkrywanie coraz to innych znaczeń”. Jedna tylko rzecz ją zastanawia: dlaczego pisząc używam „niemodnych, długich zdań”, co „zwykłemu czytelnikowi utrudnia zrozumienie i wymaga niezwykle uważnej lektury”. Dzięki temu kuriozalnemu stwierdzeniu doznałem olśnienia. Zrozumiałem, że termin „wykształcenie” jest bardziej płynny niż dzisiejsza rzeczywistość, a tytuły naukowe nie świadczą ani o rozumie, ani nawet o wiedzy. Odpisałem, że jako duchowy arystokrata nie ulegam modom; nie piszę też dla zwykłych czytelników, tylko dla tych, którzy w szkole nie mieli problemów (chyba że z wuefem) i czytają coś więcej niż Harry’ego Pottera czy współczesną polską „poezję” i prozę. Dodałem, że znam gramatykę a nawet ortografię, do tego umiem konstruować długie zdania złożone – więc to robię, z niemałą satysfakcją. Gdybym nie umiał, jak większość literatów, pewnie byłbym jednym z nich. Każdy pisze, jak umie (a także gotuje, śpiewa, uprawia seks itd.). Każdy ma też takie autorytety, na jakie go stać. Mnie stać na Witkacego, Schulza, Thoreau i paru innych, którzy potrafili budować długie zdania i się w nich nie pogubić. Taki ze mnie oryginał. Zastanawia mnie tylko, jak można uważać się za wykształconego, zajmować się literaturą, i nie przebrnąć przez klasykę pisaną „niemodnymi, długimi zdaniami”, do tego z użyciem interpunkcji, gramatyki i logiki – bo przecież jeśli ktoś już przebrnął i zrozumiał, to takie głupoty przez myśl mu nie przejdą. Komentarze do tego tekstu na https://www.facebook.com/tomasz.m.sobieraj?ref=tn_tnmn
1
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
POETIKON JÓZEFA BARANA – JAN RYBOWICZ Zmarł w 1990 roku we wsi Lisia Góra (zapił się „ruskim spirytusem”) w wieku 41 lat. Napisał wiele ostrych jak żyleta opowiadań opublikowanych w książkach ukazujących się w renomowanych wówczas oficynach wydawniczych: WL, PIW, LSW. Na przełomie lat 70. i 80. był rewelacją sezonu (pisali o nim krytycy, tłumaczono go na inne języki, publikował w czasopismach), potem polityka zepchnęła literaturę na dalszy plan wraz z Jankiem zaszytym na głębokiej prowincji i utrzymującym kontakt ze światem tylko za pośrednictwem twórczości lub korespondencji (sam mam w domowym archiwum około 50 jego listów do mnie, chociaż z Krakowa do Lisiej Góry dzielił rzut beretem, jakieś 60 – 70 kilometrów). Miał gwałtowny charakter. Gębę niewyparzoną! Talent niezwykły – jak twierdził np. krytyk Jan Marx , który w książce Legendarni i tragiczni (wyd. Alfa) poświęcił mu ponad 250 stron, uważając go za zdolniejszego od Wojaczka i Stachury! Niepohamowany – niestety do końca życia – pociąg do alkoholu, z którym walczył przy pomocy pióra (tzn. kiedy pisał nie pił, a kiedy pił nie pisał) – skrócił jego pobyt w tej ziemskiej czasoprzestrzeni Uważał mnie za przyjaciela, prosił parokrotnie, żebym przyjeżdżał do Lisiej Góry i ratował go z alkoholowych opresji, co nie było łatwe i często kończyło się wspólnym biesiadowaniem. Parę razy odwiedził mnie w Krakowie ciesząc się, że go tu znają. Drukowałem wiele jego opowiadań i wierszy w tygodniku „Wieści”, gdzie pracowałem przez kilkanaście lat kierując działem kultury. Zawsze ceniłem jednak bardziej jego prozę niż poezję, co we właściwy sobie sposób wypomniał mi w następującym dwuwierszu: Poeta Jozef Baran nadal uważa, że nie umiem pisać wierszy Ale pierdolę to, on też nie umie. W gruncie rzeczy jednak nie spowodowało to animozji między nami. Śmiałem się z tego co napisał, a on przeprosił, że po pijaku i z frustracji, bo przecież – jak pisał w jednym z listów – zalicza mnie do najlepszej piątki poetów w Polsce, co też wydało mi się grubą przesadą i próbą obłaskawienia mnie, żebym drukował więcej jego tekstów. Dziś myślę, że zafascynowany jego prozą, byłem jednak niesprawiedliwy wobec poezji (wydał kilka tomików). Niektóre z wierszy Rybowicza są znakomite dzięki swojej prostocie i bezczelności, poczuciu humoru i niezależności prawie absolutnie wolnego ducha („prawie”, bo jednak nie był wolny od wódczanych demonów). W niektórych profetycznych wierszach dawał ostre, przenikliwe diagnozy, dotyczące także naszych dzisiejszych czasów, które w swoim ostrowidztwie przewidział Największa przygoda spotkała jednak wiersze Janka w kilkanaście lat po jego śmierci, gdy pewnie zapomniano by o pisarzu z kretesem, gdyby nie… pieśniarz i kompozytor zespołu Starego Dobrego Małżeństwa Krzysztof Myszkowski. Krzysiek zainteresował się już wcześniej prozą i poezją Rybowicza przeczytawszy mój wywiad z Jankiem w książce Autor, Autor, wydanej w 1984 roku. Jednak zauroczenie i „ekshumacja” wierszy poety niemal całe życie mieszkającego w Lisiej Górze oraz dostosowanie ich do pieśniarskich potrzeb, przyprawienie skrzydełek
2
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
refrenów etc – dokonało się dużo później – dopiero pod koniec lat 90. Jan Rybowicz dzięki piosenkom Krzysztofa Myszkowskiego ożył! Co roku w wakacje do Lisiej Góry wyruszają pielgrzymki fanów Rybowicza i SDM, by wziąć udział w kolejnym benefisie na cześć nieżyjącego. Wyszło pięć płyt z jego wierszami– piosenkami, które sprzedane zostały w wielotysięcznych nakładach. Od kilkunastu lat sale koncertowe są zapełnione słuchaczami zaczadzonymi Rybowiczem i SDM–em, choć nie są to wcale pioseneczki miłe, sielskie i wpadające w ucho. Mimo to – jak przekonałem się parokrotnie zaproszony przez Krzyśka na jego koncerty – publiczność łyka z milczeniu lub z aplauzem gorzkie pigułki prawdy o życiu, świecie, ludziach i o samym autorze, który często bezlitośnie i bez złudzeń rozprawia się z własnym, człowieczym losem… Po śmierci poety jego wiersze stały się bardzo popularne w kręgach ludzi kochających piosenkę poetycką. Można więc powiedzieć, że jeszcze raz „pieśń uszła cało… Myślę, że gdyby Janek wstał z grobu, byłby ogromnie zdziwiony i zaskoczony zobaczywszy te wypełniane sale koncertowe. Przecież pod koniec życia wydawało mu się, że pies z kulawą nogą nie interesuje się ani nim, ani jego tekstami.
Znak Jest pan notowanym przestępcą politycznym Powiedział do mnie jeden tajniak. Jest pan pijakiem i chuliganem, Powiedział do mnie jeden gliniarz. Jesteś wyrodnym synem, Powiedziała do mnie moja matka. Jesteś sukinsynem, Ryknął na mnie ktoś nieważny. Cham, rzekła o mnie jedna kobieta. Nieznośny, nieznośny, To słowa dosyć miłej dziewczyny. Poecina, pisarzyna, Napisał jakiś krytyk. W końcu się zezłościłem, A niech was wszystkich cholera weźmie, Powiedziałem. Kiedyś, potem, wiele lat później Pan Bóg przemówił do mnie Albo mi się tylko zdawało. – Moje dziecko… A Jezus Chrystus Mu zawtórował. – Bracie… I odtąd już wiedziałem, Czego się trzymać…
3
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Jak daleko do Jeruzalem? Jak daleko do Jeruzalem? Kiedy skonasz będziesz u celu. Kiedy bok ci przebiją włócznią, Kiedy włożą koronę z cierni, Gdy golenie strzaskają palką. Wtedy staniesz u wrót Jeruzalem.
Sprostowanie Tak, tak, tak, tak, Ciekawość, To pierwszy stopień Do mądrości. Poprzez piekło
Rozdrażnienie Kicha na mnie prezydent Francji Gwiżdżę na to Nic o mnie nie wie w premier Chin Mam to gdzieś. Nie znają mnie w Islandii. Ja tam również nie znam nikogo. Nie wie, że istnieję, Słynna aktorka, jak jej tam… Ja jej również nie zauważam. Nie słyszeli o mnie w Kenii, W Australii i Tadżykistanie. Obejdzie się. Komuś w ONZ nic nie mówi moje nazwisko Nie umrę od tego. Ale kiedy ty, najmilsza, Zachowujesz się czasem tak, Jakbym w ogóle nie istniał, To – wybacz – wtedy Po prostu Mam ochotę cię udusić!
4
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Trzeba żyć Nie, nie zrobisz nic, Trzeba żyć. Po prostu trzeba żyć. Trzeba żyć w więzieniu i trzeba żyć w zakładzie dla obłąkanych. Na obczyźnie i w nieznośnej domowej atmosferze. Trzeba żyć z listem gończym za tobą i wyrokiem śmierci bez apelacji. I z rakiem płuc, który skończy się pewną śmiercią, i kiedy statek tonie, i kiedy samolot spada. I kiedy już nie można żyć, Już nie. 25 sierpnia 1982
Wyobraźnia Czasem gdy w kosmosie literatury rozmawiam z Szekspirem albo słucham pijanego Jesienina błądząc bulwarami białokamiennej Moskwy, Słyszę nagle Jak jego matka woła: – Janusz, przynieś no wiadro wody! Sorry, Willy, mówię, albo: minutoczku Siergiej… I uruchamiam tę cudowną maszynę swojego ciała, i śmieję się, bo matka nie wie, że ja jestem tutaj, w Londynie, za kulisami teatru „GLOBE”
5
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
a tam ten fantastycznie posłuszny mi robot bierze wiadro, idzie ku studni, nabiera wody, wraca… Wczoraj dotarł do mnie Telegram jej strachu, Wróciłem natychmiast. – Nie płacz! – mówię – Jestem przecież tutaj. 1976
Nie wiem Przyjdą z młodymi twarzami Niecierpliwi, trochę przerażeni, Będą pytali, pytali. Dlaczego niebo jest niebieskie? Odpowiem – Nie wiem. Dlaczego trawa jest zielona? Czy jest Bóg? Po co żyjemy? Dlaczego przyciągają się magnesy Albo odwrotnie, odpychają? Dlaczego świeci słońce? Co to jest miłość? Czy muszą być wojny? Dlaczego nic nie wiesz? Czy naprawdę nie wiesz? Co takim razie robiłeś przez tyle lat? Co za sens jest w tym wszystkim? Odpowiem – nie wiem. Wiem tylko, Że kiedyś przyjdą do was Z młodymi twarzami, Niecierpliwi, trochę przerażeni I będą pytali, pytali.
6
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Drogowskaz Jestem drogowskazem, Który nie może ruszyć w drogę, Którą pokazuje. Jeżeli ruszę nią, Kto za mnie wskaże kierunek tym, Którzy nadchodzą, Młodzi, wciąż nowi? Wielokrotnie próbowano mnie odwracać, Abym wskazał mylną drogę, Ale ja jestem jak słonecznik, Pokazuję wciąż ten sam kierunek: Ku słońcu.
Kraj odwrócony W tym kraju poeci udają wariatów, pisarze – idiotów politycy – marionetki a żywi udają umarłych. W tym kraju mężczyzna udaje gówniarza kobieta – dziwkę dzieciak – dorosłego a zmarli tak żyją jak żywi W tym Kraju Odwróconym chleb jest zwykłą gliną wódka – trucizną, banknot – barwnym śmieciem, i tylko przestępcy są sobą. W tym Kraju na Opak prawie wszyscy stoją na granicy tak cienkiej jak: obłęd/genialność. Wystarczy, by zrobili jeden krok do przodu.
7
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
ESEJ Niels Hav MIŁOSZ W KOPENHADZE I Tak się złożyło, że byłem w Warszawie w dniu, kiedy Thomas Tranströmer otrzymał Nagrodę Nobla. Siedziałem w kawiarni literackiej na Krakowskim Przedmieściu razem z kilkoma poetami z różnych krajów, było parę minut po pierwszej, nazwisko Tranströmera podawano sobie radośnie od stolika do stolika. Gazety pisały później, że Wisława Szymborska, polska laureatka Nobla, z radości „skakała na jednej nodze”. Polska i Dania są bliskimi sąsiadami, ale ze względów politycznych mieszkańcy Warszawy i Kopenhagi przez długi czas żyli na innych planetach. Dzisiaj bilet lotniczy do Warszawy nie kosztuje więcej niż bilet kolejowy do Jutlandii. Coś się zmienia. Ale, niestety, niewiele się zmienia w tłumaczeniu polskiej literatury na język duński. W Danii nadal mówi się o Polsce z dużą dozą ignorancji i romantyzmu, czasami podkreśla się wręcz polską egzotykę. II Setna rocznica urodzin Czesława Miłosza, świętowana na całym świecie, miała także swój duński epizod. W Królewskiej Bibliotece w Kopenhadze odbyło się sympozjum z udziałem specjalistów z Polski i Litwy. Znamienny jest fakt, że na widowni pojawiło się tylko kilkoro duńskich pisarzy. Gdybym zapytał któregoś z moich kolegów o znaczenie Miłosza dla duńskiej poezji, zapadłaby krępująca cisza. Nie dlatego, że duńscy poeci nie znają jego twórczości, ale dlatego, że na co dzień nie zajmuje on ważnego miejsca w duńskiej świadomości literackiej. Ludzie wiedzą, że ktoś taki jest, i szanują go – dostał Nagrodę Nobla, bez wątpienia jest wielkim poetą. I tyle. Tylko niewielu wymieniłoby Miłosza jako model czy inspirację. Częściowo można to tłumaczyć uwarunkowaniami politycznymi. Miłosz był polskim emigrantem mieszkającym w Stanach, podczas gdy duńska lewica nadal żywiła nadzieje związane ze Związkiem Radzieckim i komunistyczną Europą Wschodnią. Dopiero po wydarzeniach z 1989 roku i po upadku muru berlińskiego porzucono te iluzje. Wtedy właśnie Miłosz wydostał się – w kontekście duńskim – z zamkniętego kręgu dysydentów. „Nieznany pisarz otrzymuje tegorocznego Nobla” – informowała 10 października 1980 roku opiniotwórcza gazeta „Politiken”. To prawda. W tamtym czasie Miłosz nie był znany w Danii. Pojawił się jeden tomik, Den store fristelse (Wielka pokusa), wydany przez Selskabet for Frihed og Kultur (Stowarzyszenie Wolności i Kultury). Nic więcej nie istniało w przekładzie. Kilka dni później, w tej samej gazecie, poeta Jess Ørnsbo nazwał przyznanie Nobla Miłoszowi „pomyłką”, a samego Miłosza „jednym z piechurów literatury”, którego poezja ma „ograniczony zasięg”. Pomimo tak lekceważącego tonu Ørnsbo przygotował rok później wybór polskiego poety we własnym przekładzie. Tłumaczenia, najprawdopodobniej zlecone, są wykonane kompetentnie, chociaż bez pasji. W tym samym roku pojawiła się duńska wersja Doliny Issy, a w następnym – Rodzinnej Europy. Na bardziej czułe podejście Miłosz musiał czekać piętnaście lat. Janina Katz i Uffe Harder podarowali duńskim czytelnikom obszerny wybór pod tytułem Kort over tiden (Mapa czasu). Katz jest autorką, która urodziła się i wychowała w Polsce, ale od lat mieszka w Kopenhadze i pisze w obydwu językach. Tłumaczenie Miłosza stanowiło dla niej część procesu przeistaczania się z Polki w Dunkę. Musiała oddać Danii to, co w Polsce najlepsze: poezję Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza. Pomagał jej w tym świetny duński poeta Uffe Harder.
8
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Kiedy przygotowywałem się do napisania tego eseju, sprawdziłem elektroniczny katalog bibliotek w całej Danii (bibliotek.dk). Okazało się, że w swoich zbiorach posiadają 67 egzemplarzy książek Miłosza w języku duńskim. Ani jednego więcej. Żaden z nich nie był wypożyczony. Poza nimi można jeszcze znaleźć kilka tomów po polsku i po angielsku. Tak naprawdę twórczość Miłosza nigdy nie stała się integralną częścią duńskiej poezji. Zastanawiając się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, warto wrócić do określenia, którego użył Ørnsbo: „ograniczony zasięg”. Najprawdopodobniej wielu duńskich poetów zgodziłoby się z tym stwierdzeniem i dzisiaj. Główne nurty duńskiej poezji mają odmienne style i języki. Miłosz posługuje się zwartą dykcją, bogatą w kulturowe odniesienia. Jego poezja często odsyła czytelnika do zagadnień i pytań, które na dobre zniknęły ze współczesnej świadomości duńskiej. Problematyczna jest także religijność Miłosza. W Skandynawii wszyscy – nawet pastorzy – są w pewnym sensie ateistami, czytelnicy zatem nie dają się uwieść religijnym pytaniom polskiego poety. Dobro i zło, wina i odpowiedzialność rzadko pojawiają się w duńskich wierszach. Dla ilustracji warto przytoczyć beztrosko ironiczne stwierdzenie Klausa Rifbjerga: „Wina jest tym, co masz, człowieku”. W Danii egzystencjalne dywagacjenie są obecnie w modzie. Należy jednak zaznaczyć, że Kanon – podręcznik do nauki literatury w szkole średniej wydany przez Gyldendal, jedno z najważniejszych i największych wydawnictw duńskich – zawiera dwa wiersze Miłosza w przekładzie Janiny Katz: Wyznanie oraz Ale książki. III W Warszawie wchodzę do księgarni. Na półkach Miłosz: książki autobiograficzne, eseje, a przede wszystkim poezja. Kupuję kawę i przez ponad godzinę przeglądam książki i polskie czasopisma. W końcu wybieram Proud to be a Mammal (Ssak – to brzmi dumnie) – angielskojęzyczne wydanie o podtytule: „Eseje o wojnie, wierze i pamięci”. Z Miłoszem w torbie wędruję ulicami Warszawy – miasta, które ciągle się rodzi. Te słowa piszę w Chinach. Kiedy pytam chińskich poetów o Miłosza, okazuje się, że dobrze go znają. Z oczywistych powodów jego twórczość jest w Chinach ważna i pożyteczna. Doświadczenia kogoś, kto w młodości został uwięziony pomiędzy nazizmem a stalinizmem, nie są Chińczykom obce, szczególnie teraz, kiedy Chiny przechodzą od maoizmu do gospodarki rynkowej. Chińczycy wiedzą, z jakiej pozycji mówi Miłosz. Jak intelektualiści i ludzie kultury zachowują się w systemie totalitarnym? Taką refleksję można znaleźć w wierszach polskiego poety. Podczas obchodów w Kopenhadze prowadzący tak podsumował sympozjum poświęcone Miłoszowi: „Mam poczucie, jakbym nagle się znalazł w kapsule czasu. To, o czym tu dzisiaj rozmawiamy, wydaje się bardzo odległe od tego, co zajmuje ludzi w 2011 roku”. Moim zdaniem – nic bardziej mylnego. Takie stwierdzenie, jeśli w ogóle ma rację bytu, to wyłącznie w wąskim kontekście duńskim. W różnych czasach i w różnych szerokościach geograficznych Miłosz wnosił i nadal wiele wnosi do współczesnych rozważań nad filozofią, religią i polityką. Etos w połączeniu ze zdrową autoironią daje jego twórczości ogromną trwałość. Z okazji kopenhaskich obchodów przetłumaczyłem wiersz Miłosza W pewnym wieku. Utwór ten ukazał się w „Politiken” w dniu sympozjum:
9
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
I en vis alder Vi řnsker at skrifte vore synder, men der er ingen modtager. De hvide skyer nægter at godtage dem, og vinden har alt for travlt med at vende bølge efter bølge. Vi har ingen succes med at interessere dyrene. Hunde afventer utålmodigt en ordre, og katten, umoralsk som altid, falder i søvn. En nærtstående person, tilsyneladende meget tæt på, gider ikke høre tale om ting fra en fjern fortid. Samtaler med vennerne over vodka eller kaffe bør ikke forlænges ud over de første tegn på kedsomhed. Det ville være ydmygende at betale timetakst til en mand med eksamensbevis, bare for at lytte. Kirker. Måske kirker. Men for at bekende hvad dér? At vi plejede at se os selv som pæne og anstændige, men så senere i stedet fi nder en grim tudse med halv–åbne tykke øjenlåg og tydeligt indser: „Det er mig.” W pewnym wieku Chcieliśmy wyznać grzechy i nie było komu. Obłoki nie chciały ich przyjąć, ani wiatr Odwiedzający wszystkie po kolei morza. Nie udało się nam zainteresować zwierząt. Psy, zawiedzione, czekały na rozkaz. Kot, jak zawsze niemoralny, zasypiał. Osoba, zdawałoby się, nam bliska Nie była skłonna słuchać o tym, co działo się dawno. Rozmów z innymi, przy wódce albo kawie, Nie należało przedłużać poza pierwszy sygnał znudzenia. Poniżające byłoby płacić od godziny Człowiekowi z dyplomem za to tylko, że słucha. Kościoły. Może kościoły. Ale wyjawić tam co? Że wydawaliśmy się sobie piękni i szlachetni, A później na tym miejscu szkaradna ropucha Półotwiera grube powieki I już wiadomo: „To ja”. (esej przełożyła Elżbieta Wójcik–Leese, „Przekładaniec”, nr 25/2011) Niels Hav, ur. 7 listopada 1949 r. pisarz i poeta duński; autor kilkunastu książek, w tym zbiorów opowiadań, nowel i wierszy. Publikuje m.in. w „The Literary Review”, „Ecotone”, „Exile”, „The Los Angeles Review”, „PRISM International”, „Sulaimaniya”. Jego twórczość, nagrodzona przez Duński Instytut Sztuki, była tłumaczona m.in. na angielski, serbski, arabski, kurdyjski, włoski, portugalski, macedoński, hebrajski, turecki, hiszpański, niderlandzki, chiński i polski.
10
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
PATRONAT „KRYTYKI LITERACKIEJ” Józef Baran, Sławomir Mrożek Scenopis od wieczności. Listy [Zysk i S–ka, Wydawnictwo, Poznań 2014] Ze wstępu Józefa Barana Czy otrzymaliście kiedyś list z nieba? Bo ja tak. Co prawda nie był to list z samego nieba, ale z Paryża. I nie od Pana Boga, ale od Sławomira Mrożka, który w tamtych czasach (rok 1974) był u nas legendą i istniał tym mocnej, im bardziej cenzura starała się zacierać w kraju jego ślady. Proszę sobie wyobrazić moją radość, gdy właśnie ów na poły mityczny Sławomir Mrożek – po przeczytaniu debiutanckiego tomiku Nasze najszczersze rozmowy – napisał do mnie p i e r w s z y list z Paryża. Pracowałem wówczas jako nauczyciel w Skawinie. Miałem 27 lat. Moja radość, radość debiutanta, który dowiaduje się, że jego wiersze wzruszyły i poruszyły wyobraźnię europejskiej sławy pisarza, była niebotyczna (…). Pisarz zareagował listem przesłanym do wydawnictwa, które przeadresowało go z kolei na Skawinę, gdzie mieszkaliśmy z żoną Zofią i córką Asią przy ulicy Wesołej. W tym pierwszym liście (niestety zagubionym przeze mnie) tłumaczył się na wstępie z siebie, Mrożka, „na wypadek, gdyby Pan mnie nie znał”. „List z nieba” zawierał informacje o niegdysiejszych ziemskich kontaktach sławnego ziomka z moim rodzinnym Borzęcinem nad rzeką Uszwicą, i o tym, że teraz, lektura moich wierszy w Paryżu wzruszyła go i poruszyła na tyle, że przywołała wspomnienia z dzieciństwa, choć jak napisał „jestem bardzo trudnym czytelnikiem poezji”: „Tam w Borzęcinie podobnie jak Pan widziałem pierwsze wschody i zachody słońca, pobierałem pierwsze lekcje o ludziach, porach roku, które dla każdego człowieka są ważne i zapadają na całe życie w pamięć”. W kolejnym liście pisał, że choć obaj urodziliśmy się w tej samej miejscowości, jemu „przypadła w udziale lepsza, jaśniejsza strona losu, czyli inteligencka”, jakkolwiek by tę inteligenckość dziadka mleczarza z Borzęcina czy ojca poczciarza oceniać i pokpiwać sobie z niej. Co tu dużo gadać, wpadłem w radosny amok i pisałem do niego długie listy, ba, w trzecim czy czwartym zaproponowałem nawet przejście na Ty, co on przyjął, choć musiał być nieźle zaskoczony, bo w jego naturze nie leżała zbytnia skłonność do fraternizowania się. Ale widocznie moja spontaniczna euforia udzieliła mu się… Intensywna wymiana korespondencji trwała do roku 1980. W tak zwanym międzyczasie spotkaliśmy się „w niebie”, jakim był wówczas dla peerelowskiego czyśćca Paryż (był to mój pierwszy wyjazd na Zachód) i przekonałem się, że ten wspaniały korespondent jest najtrudniejszym rozmówcą świata. W listach mieliśmy świetny niewymuszony kontakt, rozumiejąc się w lot, natomiast w rozmowie na żywo szło jak po grudzie, gdyż on zamiast pomagać, dodawać rozmowie skrzydeł, podcinał jej lot, uziemiając ją za każdym zdaniem (…). Jako korespondent bywał Mrożek przez sześć lat niezwykle solidny i obowiązkowy. Może czuł się wówczas osamotniony i izolowany od kraju, może łaknął wiadomości, a może po prostu traktował „ziomka” – dostrzegając w nim literacki talent – z ojcowską życzliwością, tak rzadką u tego przenikliwego krytyka i, wydawałoby się, prześmiewcy wszystkiego? Nie wykluczam też, że ponieważ on sam miał – co zakrawa na paradoksalne stwierdzenie – cechy poety introwertyka a i trochę liryka (zapamiętałość w analizowaniu
11
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
własnych stanów psychicznych, skłonność do skrótów myślowych, precyzji, ale i do metaforycznego ujmowania rzeczywistości) – znalazł we mnie lustrzane odbicie tej części osobowości, którą starannie maskował i nieczęsto mógł ujawniać w spotkaniach z innymi, widzącymi w nim tylko satyryka i humorystę. Przesyłałem mu nowe wiersze i kolejne tomiki (Na tyłach świata, Dopóki jeszcze, W błysku zapałki) i zawsze dostawałem jakieś łechcące próżność debiutanta wiadomości oraz opinie z jego strony . „Sławek” – tak, już dla mnie Sławek… traktował mnie jak równego sobie i doceniał autentyzm moich wierszy, wynikający ze mnie – co podkreślał – „jak konary z pnia”.„Pisząc tak o Tobie” – dodawał – „bronię też siebie, bo jestem przekonany, że tylko to się wie naprawdę, co się wiedzieć musi, co chcąc nie chcąc, wypociło się z siebie, wykrwawiło czy też wyśmiało”. Czy można lepiej? Mimo wszystko rozmowy na żywo w Krakowie i w Paryżu nie „wyszły”… Nie mnie pierwszemu i nie mnie ostatniemu. Niedawno rysownik Andrzej Mleczko, też wymieniający się listami z Mrożkiem w tamtym okresie, powiedział z satyryczną przesadą, że po rozmowie ze Sławomirem ktoś kto jest wrażliwy ma prawo skoczyć z dwudziestego szóstego piętra na główkę… Sam dramaturg w wydanym w 1976 roku „Dzienniku” tak charakteryzuje swój talent do zrażania sobie bliskich: „Zdaje się, że postawiłem wreszcie na swoim. Ostatnie osoby, które jeszcze chciały mieć ze mną coś wspólnego, tracą na to ochotę. Jak mojej siostrze chodzi o to, że ona skazana na nieszczęście (wreszcie jest), tak mnie chodzi o to, aby udowodnić, że nikt nie może wytrzymać ze mną (i nie może). Konsekwentnie przeprowadzamy swoje reżyserie”. * Gdy opowiedziałem Mrożkowi, że będę brał udział w Macedonii w festiwalu poetów z całego świata, rozśmieszyło go to. „Iluż tych poetów będzie?”. – Chyba ze stu – bąknąłem. – Stu poetów i wszyscy poeci” – zaśmiał się sarkastycznie, a ja zamilkłem skonfundowany. Ale w Krakowie w 1978, gdy pojawił się po raz pierwszy po kilkunastu latach, to chyba jednak ja go zaskoczyłem. Jechałem z nim autem (peugeot) na salwatorski cmentarz. Nie miałem i nie mam do dziś pojęcia o markach samochodów, ale coś mnie przekornie podkusiło, żeby powiedzieć że jego auto nie jest najlepszej marki. Sławomir milczał przez chwilę, jakby go to ubodło. A po kilkunastu dramatycznych minutach odezwał się: „Hmm…istotnie masz intuicję. W Paryżu to nie jest najlepsze auto, lecz gdy je postawię na ulicy w Krakowie, jest oblegane przez wyrostków”… Profesor Wojtek Ligęza, któremu Mrożek złożył wizytę w mieszkaniu blokowym, opowiadał mi, że w tamtym czasie, auto pisarza wzbudziło niecodzienne zainteresowanie na podwórku, dzięki czemu wzrósł prestiż Wojtka, nie dlatego, że odwiedził go Mrożek, ale że przyjechał do niego ktoś w tak wystrzałowym „modelu”. Wspominając Paryż muszę przyznać, że mimo, że inaczej wyobrażałem sobie nasze spotkania – wykazał dużo dobrej woli przyjeżdżając po mnie na dworzec, wyszukując hotelik „Pod Tulipanem”, ucząc orientować się w labiryncie paryskiego metra i obwożąc swoim autem po tym nieznanym mi, urokliwym mieście… Choć pewnie denerwowałem go brakiem obycia i tym, że – trochę z przekory – nie okazywałem zachwytu dla kapitalizmu, Paryża i Zachodu. Jako abnegat z urodzenia nie wpadałem też w euforię na widok kolorowych wystaw
12
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
sklepowych i całej tej materialnej strony związanej z obfitością towarów i organizacją życia. Krzywiłem się to na to, to na tamto. Nie padłem na klęczki przed wieżą Eiffla ani przez Łukiem Triumfalnym. A kiedy pani współpracująca z Wolną Europą, bliska znajoma Sławomira, której po paru dniach oddał mnie pod skrzydła, pytała, jak często słucham tej wolnościowej stacji, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie słucham, bo nie wiem jak jej szukać w radiu. To oczywiście ją z jednej strony zdumiało i zbulwersowało, a z drugiej uznała, że rżnę głupa, lub po prostu pozuję na „prostaczka–poetę”. Zdaje się, że wtedy w sukurs przyszedł mi sam Mrożek, który wytłumaczył, że to taka moja licentia poetica. Z innych ciekawostek…Bardzo przypadło mu do gustu, że przywiozłem z sobą w plecaku kilkanaście konserw. Pisał wówczas Emigrantów, gdzie jego Polacy pożywiają się mięsem z puszek, więc wszystko mu się zgadzało… Nauczył mnie jeździć metrem, obwoził po Paryżu, zapoznał ze swoją przyjaciółką, która potem zajmowała się mną w Luwrze i zapraszała do siebie na obiady. Wtedy to dowiedziałem się trochę zabawnych i pikantnych szczegółów o pisarzu. Na przykład, że Sławek zwykle dość sztywny i mało spontaniczny, bywa błyskotliwy i zabawny, jak w swoich sztukach, gdy czasem zdarzy mu się podpić. Jego była narzeczona stwierdziła, że jak na Sławomira, zrobił dla mnie i tak w Paryżu wiele, i było to dla niego dużym poświęceniem. Rzeczywiście przychodził na spotkania zmęczony i niewyspany. Opowiadał mi, że śni mu się czyściutka, wysprzątana chałupka wiejska, taka w ruskim typie z babuszką w tle, która wyścieliła dla niego łoże z paroma pachnącymi, wyszywanymi poduchami, gdzie mógłby się wreszcie porządnie wyspać (…). Bez względu na to jak się ułożyły losy naszej późniejszej znajomości – Mrożkowe „listy z nieba” stanowiły w latach debiutu, prawie dar opatrznościowy, szczęśliwy traf równy odkryciu mnie przez cesarza ówczesnej krytyki Artura Sandauera (…). Najlepiej pisało się nam, gdy byliśmy dla siebie samą hipotezą, przypuszczeniem wyobraźni, czystą potencjalnością… Jakże mogłem nie zakochać się w jego listach? W listach, które były jakby obroną mojego pisania na „własnej skórze”, czy jak kto woli – życiopisania, lekceważonego przez przemądrzalców, szczególnie wtedy, gdy po szkicu Sandauera moje nazwisko zaczęło być głośne i pojawiały się pierwsze przycinki i złośliwości. Wynikały one również z tego, że słynny krytyk miał oprócz zwolenników, mnóstwo przeciwników i odium skrupiało się też na mnie, gdy mianował mnie, a nie Barańczaka czy Zagajewskiego, czołowym poetą pokolenia (…). Oparciem dla mnie były zdania Mrożka w rodzaju: „Chyba znasz takich, co niby są żywi, ale wszystko w nich jakby osobne, życie po nich spływa jak woda po gęsi, nie widać, żeby z wynikało, ani żeby ich przenikało”? – pytał. I dodawał: „Bronię siebie, bo jestem niedouczony, a jednak uważam się za mądrzejszego od uczonych tylko (…) i dlatego tak gładko umieją rozprawiać i tak zgrabnie im się wszystko ze wszystkim wiąże (…)”. Przez pierwsze lata tak cieszyłem się z listów Mrożka, że… niestety parę zagubiłem lub mi je skradziono przy wódce, gdy się nimi chwaliłem. Parę innych przepadło na poczcie albo…skonfiskowała je cenzura. Zachowało się około 35, które po 35 latach od ich otrzymania przekazałem Bibliotece Narodowej, bo uważam, że są perełkami… Po roku 1980 korespondencja urwała się (…). W 1990 wystąpiłem z wierszem poświęconym mu na urodzinowym Mrożkolandzie w Borzęcinie (kończył 60 lat), gdzie po okolicy, udekorowanej przez aktorów z tarnowskiego teatru, dmuchanymi różowymi słoniami, grasował sobowtór Sławomira, a on siedział na tronie przed kościołem i wysłuchiwał z kamienna twarzą przemówień uczonych (m.in. żartobliwej laurki wygłoszonej przez profesora Jana Błońskiego). Zjechał wtedy z Krakowa do Borzęcina cały teatralny światek
13
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
z dziennikarzami a tłumy zgromadziły się takie, że przykościelny plac pękał w szwach. Toteż wielkie było rozczarowanie mieszkańców, gdy szanowny jubilat okazał się mało kontaktowy. Nie przemawiał, nie żartował, jedynie na granicy wsi, gdzie witano go chlebem i solą zanucił; „Chłopoki, cyście mnie nie poznali…”, co świadczyło, że jednak pochodzi stąd, z Borzęcina i że jest właściwym Mrożkiem a nie sobowtórem, który przyjechał wcześniejszym autokarem i korzystał z honorów przynależnych bohaterowi festiwalu. * Moje ostatnie spotkanie z wybitnym ziomkiem miało charakter przelotny i opisałem je w tomie dzienników Spadając, patrzeć w gwiazdy (…). * Dziwnym zbiegiem okoliczności, w przeddzień śmierci pisarza, otrzymałem z Biblioteki Narodowej w Warszawie – przesłane do Borzęcina czyli miejsca mojego wakacyjnego pobytu – formularze do podpisu, związane z przekazaniem przeze mnie pliku listów Sławomira Mrożka do mnie. …I tak koło się domknęło...
Cztery listy (fragmenty) JÓZEF BARAN DO SŁAWOMIRA MROŻKA Drogi Sławie, kiedyś przebudził mnie budzik. Była piąta, może szósta rano. Za oknem siarczysty mróz, jakieś odgłosy kroków na klatkach bloku, krzątanina tych co najwcześniej wstają do roboty. Pomyślałem sobie, jak dobrze było mi we śnie, w ciepłym brzuchu domu, w nieistnieniu. Muszę się zerwać, dobrze przynajmniej, że kaloryfery grzeją, pamiętam że bywało gorzej, gdy jako skacowany poniedziałkowy nauczyciel trząsłem się z zimna przy ubieraniu… Trzeba wstać, wypić herbatę i iść na stację, tam wsiąść do pociągu i jechać gdzieś na obcą wieś, o której mam napisać nudny reportaż. Przewróciłem się na drugi bok i zapadłem w drzemkę. Dobrze, że mogłem się przewrócić na bok i zdrzemnąć. Inni tak nie mogą. Pewnie wtedy, kiedy muszą wstać, a nie chce im się i gdy za oknem siarczysty mróz – to odechciewa im się życia. Gdyby w tym momencie postawić przed nimi alternatywę: albo zerwą się teraz i pójdą w tę zimę, albo – mogą spać, ale będą już spać do końca życia, świata i wszechczasów i nigdy się nie obudzą, to kto wie, czy ci najleniwsi nie wybraliby sennego odrętwienia. Patrzymy na śmierć, na perspektywę naszego nieistnienia z punktu widzenia życia, istnienia. I z tej perspektywy wydaje nam się wszystko takie niewyobrażalne (stan snu, który zarysowałem jest trochę podobny do nieistnienia). Gdyby kazano takiemu człowiekowi „nieistniejącemu” zaistnieć, to by pewnie też odmówił. Niestety tak nie potrafimy patrzeć. Na ten dystans, na tę obiektywność nas nie stać. Żyjemy, więc życia nie potrafimy oceniać z perspektywy nie–życia. A może to nieżycie jest doskonalsze, na pewno jest doskonałością samą w sobie, bo zanika niepewność, ból,
14
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
cierpienie, zanika potrzeba ruchu, nie musimy zdawać rachunków z każdego dnia. Nic – czyli Wszystko za nas myśli, za nas jest odpowiedzialne, jesteśmy Wszędzie czyli nie ma nas nigdzie: ład, harmonia, całość, nie odczuwamy nic, a więc jest absolutne niebo. Niebo nieistnienia (…) Żyjący podczas wojny i na wojnie pewnie tak nie dmuchali na siebie, byli bardziej oswojeni z nie–życiem. Śmierć, nieistnienie – nie były dla nich takim dużym problemem. A dla nas, jak dla „nadwrażliwca”, który czeka u dentysty na wyrwanie zęba i pielęgnuje w wyobraźni ten przyszły ból, wyolbrzymia go, rozbiera na części, na atomy, sumuje, mnoży i dzieli – wydaje się ona właśnie dlatego tak straszna. Spotkałem co prawda takich ludzi, którzy mówili, że śmierci się nie boją, jest dla nich czymś obojętnym, ale po cichu podejrzewam, że nigdy im porządnie choroba nie zagroziła albo, że są po prostu gruboskórni, niewrażliwi, bez wyobraźni. Religia, np. chrześcijańska czy w ogóle żydowska – pomaga żyć (…). Ale zastanówmy się czy nie wniosła ona do egzystencji ludzkiej zamętu? Może trzeba było od zarania ludzkości, od pieluszek, od szkoły, wpajać małym, a potem większym, że tu na tej ziemi jest jedyne istnienie, że człowiek umiera z duszą i z butami. Gdyby tak powtarzać, po sto, po milionkroć i nikt by tego nie próbował podważać, to pewnie by się każdy przyzwyczaił do tej myśli, jako do naturalnego porządku. Ale teraz jest już za późno, religie poobiecywały złote góry i lasy po śmierci, to przeświadczenie religii weszło w krew, stało się drugą naturą naszego doświadczenia, nie ma ratunku, musimy tak myśleć albo z tym się sprzeczać. A może jednak religia mówi prawdę? Może tak jest jak obiecuje? Kto wie… Ruch czyli niepewność (pewność jest w bezruchu, stoję w jednym miejscu, bo wszystko wiem, nie muszę sprawdzać) staje się siłą motoryczną i wektorem naszych istnień. Dopóki się ruszamy to istniejemy, dopóki istniejemy, jesteśmy niepewni. To pewnik (…). Zakochanie, miłość to znaczy odczuwać pełnię w połączeniu z drugą osobą (stąd mit o dwu połówkach jabłka, które się szukają). Obie połówki idealnie nakładają się na siebie, zazębiają. Istnieją zdaje się takie pełne jabłka – małżeństwa. Ten kto wybiera (lub skazany jest na) samotnictwo, bo nie lubi iść na kompromisy, bywa sam dla siebie takim niepełnym jabłkiem. Niby całym a nie całym. Chce sam sobie wystarczyć do szczęścia i ciągle mu czegoś brakuje (…) Pozdrowienia z zadymionej Skawiny. Józek Baran. List Twój dostałem wczoraj, dziś jest 26 luty 77 rok. SŁAWOMIR MROŻEK DO JÓZEFA BARANA SM Paris etc.
9.4.77
Drogi Józku, trochę chyba nie jest tak jak piszesz. Kiedy była wojna ludzie nie mniej się bali śmierci niż kiedy indziej, a przeciwnie, bali się bardziej. Bo mieli powody. To prawda, że nie bali się śmierci cudzej. Byli przyzwyczajeni, że cudza śmierć była na co dzień w obfitości form. Oraz i to prawda, że nie bali się tak spekulatywnie, jak w czasach pokoju. Nie było czasu na
15
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
rozważania. Śmierć była dotykalna. Skurcze brzucha nie pozwalały głowie myśleć. Skurcze brzucha ze strachu, takie, jakich w czasach pokoju nikt nie doznaje. Strach był biologiczny, goły. Czyli znacznie dotkliwszy niż obecny nasz strach spekulatywny. Nie wiem, dlaczego jedni mniej rozmyślają o śmierci i mniej się jej boją niż drudzy. Przyczyna różnicy niekoniecznie musi polegać na braku wyobraźni a śmierć nie należy do częstych tematów. Często ludzie bez wyobraźni boją się śmierci panicznie i umierają okropnie. Musi być jakaś inna przyczyna. Pewne jest to, że człowiek nie lubi zmieniać stanu, pozycji w jakiej się aktualnie znajduje. Niechętnie idzie do spania kiedy rozbudzony, niechętnie się budzi, kiedy już śpi. Nawet wstać jest trudno kiedy się już siedzi, a kiedy się już chodzi to nie myśli się o siedzeniu (dopóki nie zabolą nogi). Śmierć jest radykalną zmianą pozycji. Być może więcej boimy się utracić wszystko co nasze, czym jesteśmy – choć tak często na to narzekamy – niż boimy się niepewnej przyszłości po śmierci. Najbardziej nam żal, że ten incydent, jakim jesteśmy się zakończy. Nie chcemy tego uznać za incydent i dogmat o nieśmiertelności duszy i w ogóle o tym, że istnieje dusza indywidualna, która przetrwa nasze ciało, nam dogadza. Piszę „nam” choć mnie nie bardzo. Osobiście ja bardzo nie lubię całej tej katolickiej, chrześcijańskiej sprawy o niebie, piekle, duszy i jej nieśmiertelności i tak dalej. Też jestem zdania, że to nam sporo zaszkodziło. Judaizm z tego wyłączam. W judaizmie w ogóle nie ma żadnych dogmatów, jest tylko wieczna dyskusja między rabinami, nie ma przecież kościoła jako organizacji i hierarchii, nie ma papieża i aparatu organizacyjnego. W tej dyskusji znajdziemy najrozmaitsze zdania, ale żadne z nich nie ma wagi dogmatu. Sprawa życia pozagrobowego traktowana jest tam powściągliwie i z wielką dyskrecją. Uwaga koncentruje się przede wszystkim na zagadnieniu jak żyć i jak układać stosunki z panem bogiem, a nie na życiu po śmierci. Ogromny nacisk właśnie na dogmaty dotyczące tego, co po śmierci jest wynalazkiem chrześcijaństwa, odróżniającym chrześcijaństwo od Judaizmu. Podobno w Japonii, która jest przecież krajem wielce ucywilizowanym, wprawdzie czczą cienie przodków, ale nie mają na ten temat żadnej koncepcji, a co ciekawe w ogóle nie mają żadnego pana boga. Doprawdy trudno jest mówić o naturze ludzkiej i jej rzekomo powszechnych skłonnościach. Można chyba o niej mówić tylko jako o czymś, w czym mieści się wszystko, wprawdzie i to, ale także i tamto. Zależy gdzie, kiedy i z kim (…). O miłości można nieskończenie. Można także o niej jako o najdoskonalszym sposobie porozumienia się z drugim człowiekiem, to znaczy zbliżenia się do drugiego człowieka, jaki jest nam dany i znany. Zbliżenie między człowiekiem, drugim człowiekiem tego samego rodzaju jest ograniczone niemożliwością intymności fizycznej. (Nie mówię o homoseksualizmie, to jednak jest margines). Nie będę przecież spał z kolegą i tu jest ta granica. Jestem przekonany, że dopiero poza tą granicą zaczyna się prawdziwa intymność i wymiana. Gorące męskie przyjaźnie są zbyt często niestety dzieleniem wspólnego strachu przed kobietami. Stąd fenomen, któremu ludzie niesłusznie się dziwują, że czasem mądry mężczyzna ma nieskończenie więcej do gadania z tą zwaną głupią kobietą (i to poza łóżkiem) niż z mądrymi mężczyznami. Bo jest mu bliżej do niej niż do nich (przez łóżko). Oczywiście lepiej, żeby kobieta nie była głupia. Małżeństwo to jeszcze inna historia (…). Dlaczego ONI muszą wszystko zadymiać. Skawinę także? W Paryżu też coraz większa cholera w powietrzu. Najlepsze pozdrowienia Twój Sł.
16
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
SŁAWOMIR MROŻEK DO JÓZEFA BARANA 27.4.77 Józku, dziękuję Ci za wiersze*. Coraz bardziej mi się wydaje, że nie powinno się ani mówić, ani pisać o wierszach jako o towarze na sztuki: dobry, zły, średni. Rozkręcać jak zegarek (choć technika może interesować specjalistów). O wierszach powinno się mówić tak jak o człowieku, czyli o życiu, jak o organizmie, nie jak o małych przedmiotach. Oczywiście o wierszach, które są żywe, o innych w ogóle nie ma co mówić. Twoje są żywe, jak wszystko co żywe pozostaje w związku wymiennym, stale dziejącym się, ze wszystkim co tylko nimi nie jest. Karmią się tym co nimi tylko nie jest i żywią tym, co nimi tylko nie jest. Mnie nie interesuje pod czyim „wpływem” jesteś i na kogo wpływasz (nazwiska poetów, „okresy”, szkoły) – w tym sensie, w jakim to interesuje zawodowych krytyków. Ani jakiego rodzaju jest Twoja metafora. Jak zawsze – nie tylko w wierszach – interesuje mnie jak bliźni daje sobie radę z życiem, tym samym, które i mnie przypadło. Bo – niezgodnie z logiką, ale odkąd to logika ma monopol na całą prawdę – nic nie ma takiego monopolu – faktem jest, że ja i Ty, i wszyscy – każdy jest jedyny i niezastąpiony, nigdy niepowtarzalny, a jednocześnie wspólny, taki sam jak wszyscy. W tym jest tajemnica, ale w czym jej nie ma. „Daję sobie radę” – proszę zrozum to najbardziej ogólnie, najszerzej i najgęściej jak tylko można, jak najdalej od wąskiego, praktycznego czy wulgarnego sensu. To „daję sobie radę” może być wypowiedziane w pewien sposób, od pewnej strony – tylko przez poezję – jak muzyka musi być wypowiedziana tylko przez muzykę. Stąd pewna niezastąpioność poezji, czyli częściowo – może odpowiedź na pytanie, po co pisać wiersze. Jeszcze powtórzę to, co już pisałem Ci kiedyś: dla mnie nie wszystko co uchodzi za poezję jest poezją. Część tego jest dla mnie nicością. Niechętnie myślę o stawianiu stopni i przyznawaniu poetom jak sportowcom miejsc: pierwszy, drugi, trzeci itd. Czy dąb jest „lepszy” od jarzębiny, czy wróbel jest „lepszy” ptak czy sroka? Albo jest, albo nie ma, a klasyfikowanie (oczywiście tylko w obrębie tego co jest, bo jak nie ma itd.) potem mniej mnie już obchodzi. Najważniejsze dla mnie, że jesteś – sam w sobie. O sobie myślę podobnie: jestem i to już bardzo dobrze, a czy jestem „wielkim” pisarzem czy „małym” – o tym słyszeć nie lubię. Życzę Ci tylko, w sprawie „wielkości” czy „małości” jeżeli już o tym mówić musimy, żeby Cię uznano za „wielkiego”, ku czemu zdaje się ma, na szczęście, bo to po prostu ułatwia życie i w sprawach praktycznych usuwa spod nóg niepotrzebne przeszkody (…). Twój Sł. * Chodzi o mój tom wierszy „Na tyłach świata” (WL, 1977), który wysłałem Mrożkowi pocztą. [J. B.]
17
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
JÓZEF BARAN DO SŁAWOMIRA MROŻKA Sławku, byłem miesiąc na urlopie w górach. Wczoraj przyjechałem, listu od Ciebie nie zastałem, postanowiłem sam napisać. Było trochę deszczu, trochę słońca, jak w życiu. Udało mi się parę razy z lasem i pogodą połączyć, w potok wsłuchać, w niebo pogapić, a nawet to i owo z niego odczytać. Początkowo czułem się głupio, bo z huku, wrzasku, turkotu, jazgotu, dymu, rozmów – wydostałem się raptem na rozległą przestrzeń, gdzie cisza, pogoda, góry i las. Pomyślałem, że dla nas naturalnym środowiskiem jest już niestety ten młyn miasta, a sztucznym – wczasowe okolice. Wyjdziesz z młyna i głupiejesz: zapalasz papierosa, chodzisz, leżysz, wyjmujesz ręce z kieszeni, wkładasz je z powrotem, coś za cicho, coś za spokojnie, coś nie tak. Może wrócić… ale w końcu z biedą udało mi się dostroić. Jakże szczęśliwi byli pustelnicy, którzy wszystkie plugastwa z siebie powyrzucali, wszystko co przeszkadzało im w połączeniu się z naturą. Odczułem to, gdy udało mi się z dużymi oporami kilka razy wypędzić z siebie niecierpliwość i gorączkę; jest taki rodzaj nirwany czy czegoś podobnego, gdy patrząc w obłoki – obłoczniejesz, gdy wsłuchując się w szum potoku – potoczniejesz; wieczorniejesz, dniejesz, zalesiasz się; te czasowniki z trudem, ale oddają jakoś ów stan wypoczynku umysłu. Pod koniec, ostatnie dni, to niestety znów powrót do siebie, już nie umiałem się skupić, bo myślami byłem przy odjeździe. Zresztą jak mówię stany eremity udało mi się nieczęsto przeżyć (…). Przeczytałem trzy tomy listów Mickiewicza, gdzie były i jego relacje z emigracji w Paryżu. Pomyślałem o Tobie. W sumie przygnębiająca lektura. Mickiewicz w III tomie prawie ni razu nie wspomina o literaturze, wyrósł z niej jak z krótkich spodenek, ale to co robił nie było wcale mądrzejsze – Towiański i jego kółko różańcowe (Mickiewicz zupełnie dewocieje), potem zakładanie legionów, też z rezultatem miernym. I oto jego książki stają się lekturą, biblią narodu – a przecież on je w dwudziestu ostatnich latach raczej zlekceważył. To widoczne – że swoją literaturą nie sprostał własnemu życiu, dlatego się jej wyrzekł na rzecz czynu (…). Żyć długo i równocześnie pisać długo, to największa sztuka. Dopędzać piórem własny los – stawić mu czoła, nie kapitulować, oczywiście – nie pisać przy tym bredni. U nas jeden Staff z poetów potrafił powiązać te dwie sprawy: Życie długie i pisanie, dlatego lektura jego wierszy daje mi pociechę. Więcej jest jednak meteorów: szybko się zapalają i szybko gasną, i spadają. Mówimy o nich, że odważni, buntowniczy, romantyczni i piękni w blasku spalania się. A przecież większy heroizm jest w cierpliwości, w potykaniu się z codziennym losem, w przeciwstawianiu się mu lub przyjmowaniu go jak najdłuższym. Ogieniek przy tym skąpy, ledwo się iskrzy, ale gdyby zsumować długi ciąg tego iskrzenia, palenia, powstałby stos większy, większe ognisko od tamtego co zapalił się, oślepił nas i zgasł. Tak sobie myślę, bo trzydziestkę przekroczyłem, czyli jak ktoś napisał trudy wspinaczki mam już prawie za sobą; teraz pozostał daleko uciążliwszy trud – poruszania się po równinie. Czwarty zbiór, tytuł W błysku zapałki wysłałem do wydawnictwa (…). Józek Baran Skawina, 31 lipca 1977
18
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
POGRANICZA Andrzej Walter TY JESZCZE WCALE NIE UMARŁAŚ (Niniejszy tekst powstał pod wpływem poezji Andrzeja Krzysztofa Torbusa, i ofiarowuję go pamięci Anny Kajtoch, Ryszarda Rodzika i Mojej Babci – Jadwigi). Życie jest przecież tuż obok. Na wyciągnięcie ręki. Zaczyna się, albo kończy, ale najczęściej sobie trwa i pochłania nas bardziej niż byśmy tego chcieli. Pochłania nas tak, że aż przestajemy dostrzegać człowieka obok nas. Człowieka z krwi i kości, człowieka z duszy. Człowieka realnego, czasem smutnego, czasem radosnego, któremu pisany jest przecież ten sam Los, co i nam. Obejrzałem niedawno film Wiesława Saniewskiego z 2006 roku pod tytułem „Bezmiar sprawiedliwości”. Akcja toczy się głównie w sali sądowej, w prokuraturze i kancelarii adwokackiej. Opisane w scenariuszu zdarzenia inspirowane są prawdziwą historią, która miała miejsce we Wrocławiu na początku lat dziewięćdziesiątych. Dwudziestopięcioletnia dziennikarka telewizyjna, będąca w ósmym miesiącu ciąży, została zamordowana. Policja aresztowała jej kolegę z pracy, trzynaście lat starszego, żonatego i posiadającego rodzinę realizatora telewizyjnego, z którym od ponad roku była związana. Mimo że prokuratura nie przedstawiła żadnych dowodów bezpośrednich, mężczyzna został skazany, a później ułaskawiony. Współautor pomysłu na scenariusz, adwokat Andrzej Malicki, był jednym z uczestników procesu. Skazanego (jak się okazało niesłusznie) na 25 lat więzienia – zagrał Artur Żmijewski. Film opowiada tę historię zajmująco, z trzech różnych perspektyw widzenia – adwokata, prokuratora i sędziego. Dość głęboko wnika w psychikę bohaterów. Jednak kulminacją i ostateczną puentą filmu jest przejmująca scena, kiedy młody prawnik oferuje niesprawiedliwe skazanemu, u schyłku jego życia – po odbyciu zasądzonej kary – właściwą prawdzie rehabilitację. Spotyka to naszego bohatera na szpitalnym korytarzu, siedzącego z głową w dłoniach, o zmroku, kiedy najprawdopodobniej towarzyszy swojej najbliższej, umierającej właśnie osobie. Długo spogląda na tego młodego prawnika, rozważa jego słowa, po czym prosi go, aby odszedł i nie proponował mu tego ponownie. Widząc niepomierne zdziwienie, wręcz szok, na twarzy ambitnego jurysty, otwiera drzwi szpitalnej sali, na której leży ktoś pod kroplówką i wskazując tę scenę, rzuca jakby w eter: – Oto jest cała prawda o naszym, … o moim i twoim życiu! Cała prawda o naszym, twoim i moim życiu… kończy się na szpitalnym czy domowym łóżku i czeka… na Koniec. Ta prawda, która właśnie leży tam w ciszy, w wielkim opuszczeniu, zalęknieniu i … umiera. Jak w przyszłości – Ty czy ja… Uwierzcie. Dreszcz przechodzi człowieka. Przejmuje go na wskroś, uzbraja mimowolnie w ten odwieczny nasz lęk, lęk, z którym zakodowani rodzimy się, aby narastał przez całe życie i skoncentrował się wreszcie przed jego końcem. I całe to nasze życie to po prostu różne sposoby na radzenie sobie z nim. Różne pozy przyjęte celem obłaskawienia go, wyrzucenia poza nawias świadomości, poza siebie samego i poza najbliższe otoczenie. Ucieczka, jakby w redukcję tego strachu. Kto mówi, że go nie ma – kłamie, albo po prostu jeszcze kłamie; Oszukuje sam siebie; I nadal ucieka… Może jest tak, że jesienne szarugi nakłaniają nas samoistnie do takich rozmyślań? Może nasze polskie, wspaniałe w wymowie, Święto Zmarłych 1 listopada stanowi ten punkt odniesienia do
19
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
pamięci i przemijalności? Może warto pochylić się nad losem i przypomnieć sobie – człowieku (!) – memento Mori… Jest taki znakomity wiersz Andrzeja Krzysztofa Torbusa (bez tytułu, z tomu Miłośniki. Miłosne liryki z roku 2001): od wczoraj nowe masz mieszkanie ładnie w nim schludnie czysto jasno zazdroszczę ciszy poobiedniej, ja nie mogę jakoś w domu zasnąć jak ci się mieszka? jak się wiedzie czy nie natrętni są sąsiedzi? wieczorem z książką w ciepłym swetrze przy oknie pewnie sobie siedzisz wiesz, że te plamki na parkiecie to dzisiaj właśnie Kasia starła bo nam się zdaje że w ogóle ty jeszcze wcale nie umarłaś Ten wiersz… i te słowa… „bo nam się zdaje (…) ty jeszcze wcale nie umarłaś…”. Ten wiersz wdziera się w nas jakże głęboko… chyba najgłębiej jak się da, i chyba najlepiej oddaje to, co nam w się życiu przydarza. To, co przydarza się każdemu. Był ktoś, i kogoś nagle nie ma, ale nam się wciąż wydaje, jakby był. Bo chyba i przecież jest. Chyba słyszymy jego głos, jego kroki, jego ślady, jego miłość – to wszystko wdarło się tak potężnie do naszej pamięci, aby już na zawsze w niej pozostać. Z nami pozostać. I tutaj każdy może wymienić – z imienia i nazwiska: swoją Mamę, albo swojego Tatę, albo… Babcię, Dziadka, syna, córkę (!?)… czy też nam bliskich – Annę Kajtochową, Ryszarda Rodzika, Juliana Kawalca, Tadeusza Cugowa, Tadeusza Różewicza, Jurija Zawgordnego i wielu, wielu innych, którzy akurat nie zagościli w tej chwili w mej ułomnej pamięci (za co przepraszam), ale też możemy „wymienić” tu nikomu nieznanego, zwykłego, szarego – ale przecież sobie najbliższego – człowieka… Ta „lista” jest właściwie wszystkim, co posiadamy. I wszystkim, czym się staniemy. Może być ciągle uzupełniana. I też jest… To jest lista nieobecności – jakże ważna i jakże wśród nas… obecna. Jakżeż niezbędna i nieunikniona. Wciąż rozszerzająca się lista wspomnień… Dziennik szkolny wywoływanych do odpowiedzi. Lecz Oni milczą. Nieodwołalnie ugaszeni, a wciąż jakby żywi, pośród nas, wciąż nam potrzebni, wciąż wskazujący Drogę, Kierunek i tę całą Prawdę … Ktoś jednak wyciera, właśnie teraz, szkolną tablicę z ich Słów… Oto jest cała prawda o naszym życiu. I znów – na takie dictum – sięgnę, do ciepłej przecież i wyjątkowej na dzisiejsze czasy, poezji Andrzeja Torbusa w Rozmowie z samym sobą z tomu Nocne rozmowy,1996 r.: Najtrudniej – porozmawiać ze sobą kiedy nikt nie słyszy
20
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
ile mamy sobie do powiedzenia oraz spojrzę do innego wiersza – wyjątkowej Rozmowy przedostatniej z tomu Ballady marnotrawnego, 1990 r.: i tyle po nas ile kot napłacze ile piołunu w porannych rozmowach na czystym niebie smuga odrzutowca na brudnej ścianie ślad po fotografii i tyle po nas ile wisi w szafie znoszonych ubrań butów zdartych do cna ile w wigilię uronionych kropel przez mróz na szybie odśpiewanych kolęd i tyle po nas ile wiatr pamięta nic więcej nic dłużej nic ponad to co jest Tak więc, teraz oto, możemy wejść w słowo „poecie nostalgii” i oświadczyć mu z całą stanowczością, że my jednak pamiętać będziemy, nie zetrzemy tych słów ze szkolnej tablicy, na przekór (usprawiedliwionej) nieobecności, i na przekór cieniom, wiatrom, i że nie pozwolimy umrzeć, jej – Jej – czyli Rzeczy najważniejszej, naszej Pamięci. Bo czymże byśmy bez niej byli? Miedzią brzęczącą? Cymbałem brzmiącym? A może niczym? „Teraz bowiem widzimy jakby w zwierciadle, niejasno, wtedy zaś, zobaczymy twarzą w twarz…” A kiedy już wrócimy od tych nostalgii do naszego jedynego, prawdziwego i z własnej perspektywy przeżywanego życia niechaj zagości w nim pewna Jednolitość Pamięci. Coś, co pozwala nam w tym życiu trwać, budować i na co dzień podejmować każdy kolejny trud. Bez tych, którzy byli przed nami, nie byłoby bowiem nas. Bez tych, którzy byli przed nami, nie dałoby się bowiem zachować ciągłości, jakże niezbędnej do uchwycenia poczucia sensu tego niepowtarzalnego, autorskiego, że się tak wyrażę – trwania. Jedynego jakie znamy, jedynego jakie mamy – żyjąc łaskawie tu, na tej właśnie – jedynej opisywalnej poezją i dobrem – Ziemi. A kiedy już wrócimy od tych nostalgii… nigdy, przenigdy, nie pozwólmy sobie zapomnieć, po co tutaj jesteśmy. Nie po to, aby gromadzić. Nie po to, aby błyszczeć na świecznikach wydarzeń, z logo za pan brat, lecz właśnie po to, aby komuś podać rękę, aby wyciągnąć do kogoś dłoń, aby wesprzeć to wszystko… (lub kogoś), kogo jeszcze wesprzeć zdołamy…
21
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
I na koniec tych… nostalgii Znowu wiersz do Ciebie z tomu Miłośniki. Miłosne liryki: Różne są sprawy – trudne, proste, cóż – Twoja ręka ich nie zmieni. W jedną nas stronę wiezie okręt, jeden nas los pcha ku jesieni. Może to źle, a może dobrze, sprzeczne teorie o tym krążą. A my uparcie i niemądrze dni naszych rozcinamy jądro. I tylko jutra się boimy, jak małe dzieci ciemnych kątów. Bo drogi zawiać mogą zimy, a strach zaczynać od początku. Wszystkie te prawdy wydają się być tak oczywiste. Tak proste, i tak odwieczne i… tak jakby banalne. Są też jednak, w tej prostodusznej banalności – w naszym ciągłym biegu, w nieustannym szarpaniu się z Życiem – tak trudne do realizacji, że aż nierealne. Najtrudniejsze jakie dano nam zgłębić. I chyba, choćby dlatego właśnie, warto je rok w rok przypominać, przywoływać, na nowo otwierać. Sobie samemu i napotkanym „innym”. Jako znak ostrzegawczy, jako przestrogę, aby czegoś w tym życiu, raz na zawsze, po prostu nie przegapić. Można to uczynić właśnie wędrując meandrami Twoich (Andrzeju) zamyśleń. Dziękujemy Ci Poeto – mój drogi imienniku, za Twoją poezję, pełną spraw najważniejszych. Potrafi ona nas bowiem przenieść w innym wymiar naszego bytu. I jest to wymiar nieoceniony. Wymiar ziarenka piasku, na gigantycznej pustyni coraz bardziej wyschniętych słów, zredukowanych znaczeń i wypaczonych sensów. Jest to wymiar tego ziarna, któremu od zarania dziejów przyglądamy się wnikliwie, i od początku Bytu, od Wielkiego Wybuchu, z niezmienną fascynacją dostrzegamy sam prosty, najprostszy przecież fakt – że ono istnieje. ● ESEJ Anna Kokot DEMONY W SUKIENKACH Kobiety zmienią świat. Zawsze zmieniały. Zbyt często jednak za kulisami[1]. Janne Haaland Matlary
Krótkie spódniczki, głębokie jak Bajkał dekolty, buty na rekordowym obcasie i zadarte wysoko damskie noski – to znana taktyka pozyskiwania partnerów przez kobiety. „(…) skuteczność taktyk kobiecych polega na demonstrowaniu cech upragnionych przez mężczyzn. Przede wszystkim więc – na pozyskiwaniu wskaźników własnej wartości reprodukcyjnej – urody, zdrowia i młodości”[2]. Sposoby te – od tysięcy lat tak rozpowszechnione wśród kobiet, nie
22
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
chcą zaniknąć, nawet pod groźnym spojrzeniem wojowniczych feministek. Nic dziwnego, że uległy im nawet żeńskie demony mitologii słowiańskiej. U kobiet wygląd staje się podstawą rozwoju „ja” i poczucia własnej wartości jako człowieka. On to komunikuje samej kobiecie i jej otoczeniu, jaka jest jej zasadnicza tożsamość i jaka może być oraz na jakie traktowanie zasługuje[3]. Ciało staje się polem walki z narzuconym jej przez biologię wizerunkiem – potrafi ona głodzić się i stosować bolesne zabiegi chirurgiczne, by choć zbliżyć się do ideału kreowanego przez media. Mitologiczne demony kobiece również poddały się temu odwiecznemu przymusowi doskonałości. Jak pisał Joseph Conrad: „Być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami”[4]. By ich omamić – przybierały postacie młodych, pięknych dziewcząt, ubranych w kusząco odsłaniające się sukienki. Na ogół czarowały płeć przeciwną długimi, lśniącymi włosami, a wiedząc o męskim umiłowaniu różnorodności – bywały blondynkami i brunetkami. Wyjątkowo zdeterminowane prezentowały się „topless”, wabiąc otępiałych z zachwytu panów bujnymi piersiami. Choć stosowały tak kobiece triki, by posiąść w swoje władanie zbłąkaną, męską duszę, uważam, iż można je nazwać mitycznymi pionierkami feminizmu słowiańskiego. Brak wiarygodnych źródeł pisanych, które wyraźnie usystematyzowałyby wszystkie stwory kobiece. Jak podaje Julian Krzyżanowski, historyk literatury, czasy przedchrześcijańskie opisywane są przez kronikarza Wincentego Kadłubka wybiórczo[5]. Jan Długosz zaś usiłował zapełnić luki w wiedzy o przeszłości domysłami – „(...) mając zbyt nikłe dane o religii pogańskich Polan, obraz jej zbudował z pierwiastków, które podsunęła mu znajomość mitologii starożytnej”[6]. Historyk Jerzy Wyrozumski nazywa to działanie „mistyfikacją”[7]. Czasy pogańskie naszego państwa wyraźnie ogradza od chrześcijaństwa postać księżniczki czeskiej Dobrawy. Będąc już niewiastą wiekową, zapewne potajemnie pozazdrościła boginkom i rusałkom młodości oraz urody. Pragnąc zaś skutecznie chronić swego męża Mieszka I przed ich wpływami, uciekła wraz z nim w bezpieczną głębinę wiary w Boga Jedynego. Zakasała swą długą suknię i tak długo tupała bucikami, aż wszelkie pogańskie demony żeńskie uciekły przed nią w popłochu. Oficjalna wersja głosiła, że odeszły w niepamięć, ale przez wieki przetrwały w ludowym folklorze. Pochowały się po lasach, zaszyły w zboża, schroniły na dno jezior. Mityczne feministki przeszły do podziemia, gdyż Dobrawa okazała się nie być ich „siostrą”, występując niejako przeciwko własnej płci. Srogo ją za to ukarały niezbyt udanym małżeństwem. Wśród naczelnych bóstw mitologii słowiańskiej brak postaci kobiet, co z pewnością jest pewnym rozczarowaniem także dla współczesnych feministek. Niejasne jest pochodzenie południowosłowiańskiej Perperuny, związanej z opadami deszczu, według niektórych źródeł – towarzyszki Peruna, boga nieba, wojny i piorunów. Z głębin prastarej słowiańszczyzny przywołują nas pomniejsze demony kobiece. Jak jednak mają poczuć się te dumne zjawy feministkami, skoro nawet słowo demon jest rodzaju męskiego... Dlaczego nie ma żeńskiego odpowiednika? Na to pytanie zdaje się odpowiadać feministyczna pisarka Agnieszka Graff: „Kobiety sukcesu nie lubią żeńskich końcówek. (…) Wiem, tak jak wiedzą moje znajome, że chociaż istnieją żeńskie odpowiedniki nazw (…) profesji, to jednak żeńskość odbiera im nieco powagi. (…) Język zawsze wartościuje”[8]. Demony płci żeńskiej są więc po prostu demonami. Cały ten sztab groźnych dam pojawiał się często w literaturze polskiej okresu romantyzmu – między innymi u Adama Mickiewicza (Świtezianka). Panie te najskuteczniej jednak uwiodły wyobraźnię poety Bolesława Leśmiana, wciskając się skutecznie w jego słynną „szczelinę pomiędzy istnieniem a zgonem”[9]. Dbały o linię, to się zmieściły. Poeta i prozaik Anatol Stern wyraził to tymi słowami: „Nikt lepiej od niego nie znał wszystkich dziwów i guseł starej słowiańskiej Polski” [10]. W roku 1914 na zamówienie wydawcy Jakuba Mortkowicza, napisał Klechdy polskie. Umowa nakładała na niego obowiązek nawiązywania do baśniowych
23
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
elementów polskiego folkloru. W książce pojawiła się więc Majka (rusałka, nawka, miawka, płaczka leśna) – piękna, kusząca i szalenie niebezpieczna. Trudno byłoby się dopatrzeć w niej baby z brodą, jak zdają się postrzegać niektórzy współczesne feministki. Miała także jeden niezaprzeczalny w tamtych czasach atut – była dziewicą, duszą samobójczyni. Jak pisał zauroczony poeta – Majki na ogół spotkać można było w lesie, gdzie wyczekiwały ludzkiej pomocy. Sprytnie plątały warkocze w konarach drzew i udawały całkowicie bezradne kobietki. Wybawione z kłopotów, chętnie wyznawały miłość[11]. Który mężczyzna się na to i obecnie nie nabierze? Niektóre z nich buszowały w zbożu, wyczekując samotnych przechodniów. Tajemniczo poruszające się kłosy zbóż zwabiły niejednego mężczyznę, spragnionego cielesnych uciech. Jakież musiało być jednak rozczarowanie tych nieszczęsnych panów, gdy dowiadywali się, iż życie ich zależy od podstępnej kobiety. Na ich oczach nieśmiała dziewica zamieniała się w wulgarną dominę, która bez oporów szafowała męskim istnieniem. Początkowo w taką feministyczną pułapkę wpadł także Marcin Dziura, jeden z bohaterów książki Klechdy polskie. Wabiła go nagość demona, ale przytomnie zauważył jeden fałszywy szczegół: tajemnicza uwodzicielka miała rybi ogon, wyrastający zamiast zgrabnych, damskich nóg. „Trzebaż ci było tak trafnie się zacząć, a tak szpetnie zakończyć?” – pytał z żalem Majkę[12]. Ostatecznie zdecydował się na ślub z mniej urodziwą młynarzową, której kształt nóg najwyraźniej mu odpowiadał i nie budził żadnych zastrzeżeń. Regularnie oraz skutecznie wybijała mu drągiem z głowy diaboliczne amory, ani myśląc bratać się w duchu feministycznym z siostrzaną płcią żeńskich demonów. I co? Uparła się baba i zwyciężyła. Pokonała młodą, smukłą Majkę o pięknych włosach, choć była od niej starsza, tęga i miała warkocz od ogona świńskiego nie większy[13]. Trzeba dodać, że oprócz Majek żeńskimi demonami leśnymi były także drzewice (duchy drzew) oraz dziewonie (opiekunki leśnego runa)[14]. Leśmian, zafascynowany mityczną kobiecością, przypomniał w poezji także niebezpieczniejsze demony żeńskie – wiły. Były uosobieniem chorób psychicznych[15]. Żywioł wody reprezentowały prawdziwe femme fatale mitologii słowiańskiej – Memozyny (potrafiły załaskotać na śmierć) oraz Syroidy (jednonogie, jednookie – topiły ofiary pod wodą, by potem móc wypowiedzieć jedyne w swoim życiu słowo)[16]. Zastanawia naiwność mężczyzn, którzy dali się zwieść tym ostatnim – przecież już od początku powinno im się wydać podejrzane, że te ślicznotki uroczo milczały. Prawdziwe kobiety by tak nie potrafiły. Poeta wspominał też rozśpiewane rusałki, których nuty wydobywające się z otchłani ust, potrafiły nieostrożnego gapciucha uśpić na zawsze[17]. Najpopularniejsze wschodniosłowiańskie demony kobiece były bezwstydnie nagie, jeżeli oczywiście nie liczyć za część ubrania wianka z ziół. Ówcześni faceci za nimi szaleli. Odważnie postawić można byłoby także tezę, że i współcześni straciliby dla nich głowę. Gdyby tylko jeszcze podały swoje wymiary i numer telefonu… (feministki otrząsają się na te słowa z obrzydzeniem). Mieszkańcy Podhala wierzyli, że wabiły mężczyzn w bagna lub mateczniki, a potem niepostrzeżenie znikały[18]. Mężczyźni gubili się, choć ponoć zawsze mieli lepiej od kobiet wykształcony zmysł orientacji. Pech chciał, że nie mieli przy sobie telefonów komórkowych z funkcją GPS… W poezji Leśmiana schronienie znalazły także dziwożony. Były to niezwykle seksualne istoty z czerwonymi czapeczkami na głowach – „(…) piersi mają tak wielkie, że je zamiast pralników używają, piorąc swoją bieliznę”[19]. Same prały? A gdzie równouprawnienie? Dzisiejsze feministki na pewno skutecznie by zwerbowały jakiś chętnych do pomocy panów. Dziwożony – jak przystało na prawdziwe kokietki – potrafiły być życzliwe bądź złośliwe. Zgodnie ze słowacką tradycją, zamęczały mężczyzn tańcem na śmierć. Wielu współczesnych mężczyzn powiedziałoby to samo o swoich żonach, które nie bacząc na ich brak umiejętności i niechęć, wymuszają na nich taniec podczas rodzinnych uroczystości. Niestety, dziwożony atakowały także własną płeć, podkradając młodym matkom noworodki i przynosząc w ich
24
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
miejsce potworki. W Klechdach Polskich Leśmiana pojawia się również zmysłowa nereida. Nietypowa kobietka – demon. Nie żądała od żadnego z mężczyzn M–5 czy domku z ogródkiem. Feministki byłyby z niej dumne. Miny by im jednak zrzedły, gdyby zobaczyły jej mieszkanie – dziuplę dębu. Zgodnie z mitologią słowiańską, uważano to drzewo za święte, ale także jako azyl różnych demonów[20]. Demonem kobiecym była także Południca, nazywana „Diabłem Południowym”, a nawet „ciotą”[21]. Terytorium jej władania stanowiło pole w okresie wegetacji. Ciała kobiet z duszami demonów. Mityczne ślicznotki, walczące z butną męskością o rozdwojonej osobowości. Feministka Ellyn Kaschak uważa, że pojawienie się u kobiet fragmentarycznego poczucia tożsamości warunkuje narodzinami osobowości wielorakiej[22]. Stopniowo dochodzi u nich do dezintegracji „ja”. Może właśnie takiej dezintegracji uległy demony w sukienkach… Kim właściwie były? Bandą wariatek, sfrustrowanym batalionem bab, starosłowiańskimi feministkami? Przestrzeń odpowiedzi otwiera się na nieskończoność. Przypisy: [1] Janne Haaland Matlary, Nowy feminizm. Kobieta i świat wartości, Poznań 2000. [2] David M. Buss, Ewolucja pożądania, Gdańsk 1996. [3] Ellyn Kaschak, Nowa psychologia kobiety. Podejście feministyczne, Gdańsk 2001. [4] za: http://www.cytaty.info [5] Julian Krzyżanowski, Dzieje literatury polskiej, Warszawa 1979. [6] Julian Krzyżanowski, Dzieje literatury…, op. cit. [7] Jerzy Wyrozumski, Historia Polski do roku 1505, Warszawa 1984. [8] Agnieszka Graff, Świat bez kobiet, Warszawa 2001. [9] Bolesław Leśmian, wiersz Metafizyka, za: http://www.poezja.org [10] Anatol Stern, Powroty Bolesława Leśmiana, (w:) Wspomnienia o Bolesławie Leśmianie, Z. Jastrzębski, Lublin 1966, za: http://nowakrytyka.pl [11] Bolesław Leśmian, Klechdy polskie, Kraków 1999. [12] Tamże [13] Tamże [14] Leonard J. Pełka, Polska demonologia ludowa, Warszawa 1987. [15] K. Moszyński, Kultura ludowa Słowian, t. 2, Warszawa 1967, za: http://nowakrytyka..., op. cit. [16] B. Leśmian, Klechdy polskie…, op. cit. [17] Tamże [18] Leonard J. Pełka, Polska demonologia…, op. cit. [19] Tamże [20] Władysław Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa 1990. [21]Leonard J. Pełka, Polska demonologia…, op. cit. [22] Ellyn Kaschak, Nowa psychologia kobiety..., op. cit.
25
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
POGRANICZA Bolesław Faron POEZJA MAŁEJ OJCZYZNY. JÓZEFA BARANA POWROTY DO BORZĘCINA chyli się słońce nad Wawelem stodoły i zapada nad ojczyzną–ojcowizną już dotyka głowy mojego ojca Rejtana stojącego u wrót z tomu Na tyłach świata
Borzęcin. Tak brzmi tytuł prezentowanego tutaj zbioru poezji Józefa Barana. Ponieważ nie jest to zbyt częste, by pisarz nadawał swoim utworom po prostu nazwę miejscowości, w której się urodził, zastanówmy się przez chwilę nad funkcją tytułu w dziele literackim. Otóż Stanisław Jaworski w Podręcznym słowniku terminów literackich[1] tak definiuje to pojęcie: „nazwa nadana tekstowi przez autora (lub wydawcę), stanowiąca ważną sugestię sposobu czytania jako istotna informacja o zawartości”. W dalszej części swej wypowiedzi mówi, że może on zawierać wskazanie znaczenia tekstu, często symboliczne lub metaforyczne, ocenę przedstawionego świata lub zjawiska”, „wskazanie na pewną tradycję i/lub podejmuje z nią polemikę”. Poprzestańmy na wymienionych tutaj funkcjach tytułu dzieła literackiego, gdyż w moim przekonaniu w całości one wyczerpują istotę nazwy, jaką Józef Baran określił swój wybór wierszy. Borzęcin – nazwa wsi i gminy. Na dostępnych portalach można przeczytać m.in. takie informacje: „Gmina Borzęcin położona jest wśród licznych, bogatych w zasoby fauny i flory lasów na równinie Kotliny Krakowsko–Sandomierskiej, nad rzeką Uszwicą, w kierunku północnym od trasy E4 pomiędzy Brzeskiem a Tarnowem. Około 8,5 tys. mieszkańców zamieszkuje na powierzchni 103 km2”. Wśród zabytków wymienia się m.in. kościół p.w. Narodzenia NMP w Borzęcinie Górnym z XVII wieku, odbudowany w 1854 roku, powiększony i rozbudowany w stylu eklektycznym w latach 1912–1917 przez Jana Sas– Żubrzyckiego. Wieś Borzęcin należała do powiatu pilznieńskiego, województwa Sandomierskiego, podczas rozbiorów wchodziła w skład Galicji pod zaborem Austriacko– Węgierskim. Gmina szczyci się zasłużonymi dla Borzęcina czterdziestoma sześcioma obywatelami. Brak w tym wykazie wybitnego polskiego dramaturga, nowelisty, eseisty Sławomira Mrożka, który tutaj się urodził. Wśród wspomnianych czterdziestu sześciu zasłużonych znajduje się czterech ludzi pióra, jeden rzeźbiarz i jeden malarz. Wśród pisarzy: oprócz Józefa Barana – odnotowano także Jana Baranowicza (właściwie Jana Barana), Anastazję Staśko, artystkę ludową, popularnego w międzywojniu autora – Pawła Staśko; Jana Martyńskiego – rzeźbiarza, Stanisława Łasińskiego – artystę malarza z XIX wieku. Chociaż Józef Baran zarówno w wypowiedziach oficjalnych, jak i w rozmowach prywatnych zawsze podkreśla, że jego twórczości nie można jednoznacznie zaszufladkować, że nie jest pisarzem nurtu chłopskiego, jak Tadeusz Nowak, Julian Kawalec czy Wiesław Myśliwski, że nie jest poetą krakowskim, mimo że w Krakowie spędza większą część swojego życia, a jest natomiast twórcą uniwersalnym podejmującym tematy ogólnoludzkie, egzystencjalne, to jednak w jego dorobku łatwo zauważyć głęboki związek ze środowiskiem jego dzieciństwa, z miejscem urodzenia, ze wsią Borzęcin. Toteż kiedy dowiedziałem się, że szykuje wybór poezji pod tytułem Borzęcin[2], uznałem, że jest to bardzo interesujące, ważne, pożyteczne przedsięwzięcie. Inicjatywa ta bowiem wpisuje się w pielęgnowany w niektórych państwach Zachodu kult małych ojczyzn, który staje się szczególnie ważny w postępującej współcześnie globalizacji, unifikacji kulturowej za sprawą aktywnych w tej dziedzinie mediów. Kiedy przez parę lat pod koniec ub. wieku zajmowałem się promocją polskiej kultury
26
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
w Austrii, miałem możliwość zauważyć, jak bardzo tam dba się o tożsamość kulturową poszczególnych regionów. Prawie każda większa miejscowość posiadała własne muzeum i szczyciła się wywodzącymi z niej postaciami kultury, pisarzami, plastykami, muzykami, gromadziła pamiątki, organizowała ekspozycje, utrwalała pamięć swoich zasłużonych odpowiednimi tablicami. Sadzę więc, że zbiór wierszy Józefa Barana pt. Borzęcin będzie taką tablicą, która utrwala wiedzę o poecie w Borzęcinie, a Borzęcin na mapie Polski. Lepszego znaku towarowego nie mogła sobie gmina zafundować. Uważam, że jest to znakomita forma promocji, działająca w obie strony, i miejsca urodzenia poety i jego twórczości. Wybór ten wyraźnie ułatwi czytelnikowi tekstów Józefa Barana rekonstrukcje jego osobowości poetyckiej, inspiracji artystycznych, wśród których – śmiem twierdzić – kraj lat dziecinnych odgrywa naczelną rolę, wraca więc i w poezji uzależnienie od tej tematyki, w reportażach z podróży (nostalgia), w dziennikach. Prezentowane w tym tomie wiersze i fragmenty dzienników ujęte są w układzie chronologicznym. I tak z tomu Nasze najszczersze rozmowy (1974) znalazło się tutaj czterdzieści wierszy, z Dopóki jeszcze (1976) – jedenaście, z Na tyłach świata (1971) – siedem, z W błysku zapałki (1979) – jeden, z Pędy i pęta (1984) – sześć, ze Skarga – osiem, z 115 wierszy (1994) – czternaście, z Dom z otwartymi ścianami – dwanaście, z Dolina ludzi spokojnych (2001) – pięć, z Taniec z ziemią (2006) – dziewiętnaście, z Rondo (2009) – dziesięć, z Nowych wierszy – dwanaście i fragmenty z dzienników Koncert dla nosorożca (2005), Przystanek marzenie (2008) i Spadając, patrzeć w gwiazdy (2013). Czy z przywołanego tutaj zestawienia można wysnuć jednoznaczne wnioski dotyczące częstotliwości pojawiania się tematu rodzinnych okolic w poszczególnych fazach twórczości autora? Jakichś jednoznacznych – nie. Nie da się tutaj wytyczyć np. wyraźnej linii wznoszącej czy opadającej. Mimo to pewne konstatacje się jednak narzucają. Najwięcej tekstów, bo czterdzieści, pochodzi z debiutanckiego tomiku, potem w latach osiemdziesiątych ta liczba spada do kilku, by w latach dziewięćdziesiątych, gdy twórca osiągnął już pewien wiek i stabilizację poetycką, te liczby wzrosły do siedemnastu, czternastu, dwunastu, w 2006 – do dziewiętnastu czy w Nowych wierszach – dwunastu. Wynika z tego, że najsilniej tematykę związaną z krainą lat dziecinnych Józef Baran eksploatował w początkowej fazie twórczości, potem mamy kilkunastoletnie spowolnienie i ponowny do niej powrót, mniej więcej od połowy lat dziewięćdziesiątych ub. wieku aż do dzisiaj. Skoro jesteśmy w kręgu rozważań statystycznych, odnotujmy jeszcze dwie kwestie: częstotliwość pojawiania się nazwy Borzęcin w tytułach utworów oraz – ile razy określa nią autor miejsce powstania wiersza. Odnośnie do pierwszej; otóż nazwa miejsca urodzenia poety w tytułach wierszy występuje dość rzadko; cztery przypadki: Lipcowa niedziela w Borzęcinie, Bukolika borzęcka, Pierwszolistopadowy dialog z borzęckimi mogiłami i Niedziela w Borzęcinie. Znacznie częściej pojawia się Borzęcin jako informacja o miejscu powstania utworu wraz z datą. Dwadzieścia trzy wiersze zostały w tę notę zaopatrzone. Warto je tu przytoczyć, a więc: Legenda o śpiących domach (Borzęcin 1969), Pastorałka przewrotna (Borzęcin 1970), Krótka rozprawa z filozofem w barze pod Uszwicą (Borzęcin 1985), Życie w zenicie (Borzęcin 1985), Śmierć wujka Bacha – wyprawiacza ptaków (Borzęcin, maj 1991), Pochyla się ku jesieni ziemia(Borzęcin 30 VIII 1990), Baśń podjesienna (Borzęcin 1958/1990), *** [nie przyjeżdżaj tu gdzie] (Borzęcin 1991), Ballada przed pierwszą komunią (Borzęcin 1990), Porwanie domu (Borzęcin 1993), Wspomnienie wieczornej letniej burzy (Borzęcin, lipiec 1996), Nawoływania (Borzęcin 1998), Tutaj (Borzęcin 1997), Mała kosmogonia lipcowa (Borzęcin, czerwiec 2002), A wody płyną i płyną (Borzęcin, lato 2002), Dzień jak co dzień (Borzęcin 2003), Symfonia (Borzęcin, 1 maja 2008), Rozmowa z ptaszkiem w słońcu (Borzęcin, lipiec 2007), Uczę się od mrówki (Borzęcin, 26 maja 2006). Przypomnienie tych faktów wydaje się istotne, gdyż informują czytelnika o tym, że miejsce
27
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
urodzenia poety, wspomnienie domu, rodziców i krewnych, przyroda inspirują go do sięgnięcia po pióro, są nieustannym bodźcem wywołującym doznania estetyczne. Częstotliwość, z jaką pisarz sygnalizuje bezpośredni związek z rodzinną miejscowością, ma istotne znaczenie dla interpretowania tego dorobku. O twórczości Józefa Barana miałem okazję pisać kilkakrotnie, zarówno o jego poezjach, jak i dziennikach. Wiele sądów wówczas wypowiedzianych mogę powtórzyć również dzisiaj, po lekturze tomu Borzęcin. Na przykład w Przedsłowiu do książki Pod zielonym drzewem życia konstatowałem: „Twórczość Józefa Barana jest bardzo przyjazna człowiekowi, nie przestrzega go przed zagrożeniami współczesnej cywilizacji, katastrofą ekologiczną czy innymi niebezpieczeństwami. To raczej pogodna pieśń o życiu, o życiu oswojonym. Ma ona w sobie coś ze stoickich wierszy Jana Kochanowskiego”[3]. W późniejszym szkicu o poezjach Józefa Barana Wyprawa po złote runo pisałem: „Dolina ludzi spokojnych to powrót do korzeni, do borzęcińskiej atmosfery, to zespół wierszy, który ongiś powodował, że uważano Barana za poetę nurtu chłopskiego. Do tej tematyki nawiązują tytuły takich wierszy, jak: Ziemia, Dom, Rodzinne żniwa, Saga o krainie moich ojców, Litania do chleba, Apokalipsa domowa, Śni mi się mama. Pojawia się tutaj charakterystyczna dla tej problematyki leksyka, a więc ojciec, matka, wuj, siostra, brat, ziemia, jabłonka, stodoła, dom, burza... Wprowadza poeta w świat arkadii swego dzieciństwa, arkadii, w której jest miejsce na urodziny wnuka, śmierć matki, dziadka [...] Józef Baran nie wyrzeka się swego rodowodu, jego przodkowie, jak widać, raz po raz goszczą w tej poezji, Borzęcin, miejsce urodzenia, również, ale zarówno zakres jego zainteresowań poetyckich, jak i metaforyka, i leksyka daleko wybiegają poza krąg podtarnowskiej wsi”[4]. Zanim przejdę do szczegółowych rozważań nad istotą zawartych w tomie Borzęcin wierszy, przytoczę jeszcze sąd znakomitej aktorki, wielbicielki poezji naszego poety, Anny Dymnej, która we Wstępie do Wyprawy po złote runo wypowiedziała się niezwykle trafnie o warsztacie poetyckim Barana: „Niczego nie kalkuluje i nie udaje. Umie patrzeć na świat i dostrzega zjawiska, fakty, istoty, rzeczy, które innym umykają, które dla innych w ogóle nie są godne zauważenia. Jest delikatny i nieśmiały, ale czasem bardzo odważny w wyrażaniu uczuć. Patrząc na zwykłe rzeczy – odkrywa i nazywa sprawy najważniejsze. Kilkoma słowami umie boleśnie dotknąć ziemi i sięgnąć gwiazd, w kropli zobaczyć wszechświat, a w borzęcińskim sadzie odkryć prawdziwe szczęście”[5]. Po debiucie Józefa Barana w 1974 roku krytycy mieli spore trudności w zakwalifikowaniu tej poezji. Najłatwiej było umieścić ją we wspomnianym nurcie chłopskim namaszczonym przez Henryka Berezę. Sugerowali to i Jerzy Kwiatkowski, i Zbigniew Bieńkowski, i Henryk Czubała, aczkolwiek już wtedy pojawiły się głosy, że jest w niej „sporo rzetelnej, dobrej roboty poetyckiej (Jerzy Kwiatkowski), że „umie trafić do serc ludzkich” (Artur Sandauer), że wieś jest dla Barana punktem wyjścia w świat” (Leonard Neuger). Jakub Ciećkiewicz sugerował natomiast, że osobowość poety kształtowała się na granicy trzech światów: wiejskiej, patriarchalnej rodziny z głęboko zakorzenionymi zasadami etycznymi, robotniczego środowiska i inteligenckiego świata literatury i sztuki. Przy czym ten ostatni z jednej strony stwarzał dystans wobec wsi, z drugiej wyposażał autora w narzędzia umożliwiające poetyckie powroty. Powroty te obecne w całej twórczości Barana mają dwie fazy: pierwsza (trzy kolejne tomiki) sentymentalna, nostalgiczna i druga, obejmująca dojrzały okres twórczości, bardziej zracjonalizowana, wsparta doświadczeniem życiowym, czasem wręcz ekstremalnym (choroba) i zdobytą wiedzą o świecie, bardziej uniwersalna. Stanisław Stabro w najobszerniejszym, jak dotąd, szkicu Odys zakorzeniony – o poezji Józefa Baran [6] wprowadza nadto motyw wędrówki przez niejako trzy kręgi: ze wsi do miasta i z miasta w świat z nieustannymi powrotami. Stąd metaforyczny tytuł szkicu Odys zakorzeniony. Krytycy poezji Józefa Barana wielokrotnie zwracali uwagę na funkcję domu
28
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
w przestrzeni poetyckiej tej liryki, domu, który symbolizuje trwałość, jest oazą, do której się wraca, stałym punktem. Wierszy tej kwestii poświęconych mamy w tomie Borzęcin sporo. Pochodzą one zwłaszcza z trzech pierwszych książek, aczkolwiek w następnych też się pojawią ale już w nieco innej optyce. Podobnie funkcje domu akcentował Julian Kawalec w prozie poetyckiej pod takim tytułem. Przy czym autor Tańczącego jastrzębia bierze go metaforycznie na plecy i wędruje z nim przez życie, Baran temu „środkowi świata” wyznacza wiele funkcji: ciągłości pokoleń (Sztuka dom, Spotkanie – przyjście na świat wnuka i odejście dziadka), gdzie indziej jest on symbolem ciepła domowego z nieodłącznym atrybutem w postaci kota (Bajka o kotach), życiowego bezpieczeństwa (Dom II), ostoją tradycji (Litania do chleba, Wieczerza wigilijna, Szopki), staje się też elementem rytmu przyrody (Legenda o śpiących domownikach). Przychodzi wszakże w życiu podmiotu lirycznego moment, w którym opuszcza tę oazę spokoju, symbol bezpieczeństwa: „gdy wywieziony zostałem w półkoszkach / z ojcowskiego ogrodu / bo skusiłem się na zakazane jabłko wiadomości” (Ballada o dwu braciach). W Drabinie zaś „musiałeś odejść / z węzełkiem podróżnym / i nie było dla ciebie powrotu / bo drabinę / po której się wspiąłeś / ktoś odsunął na zawsze” i w Bo kto „kto tyle razy / tak jak ja / wykraczał z koła ojcowizny / zakreślonego o północy | święconą kredą przez pradziada / ten już ni razu / ten ni razu / nie zazna spokojnego kąta”. Toteż „dziś dom / to już mała szkatułka dzieciństwa z zabytkowymi rodzicami / odnajduję ją w każde wakacje / ukrytą między drzwiami”. Mimo tych pesymistycznych konstatacji bohater liryczny będzie do krainy lat dziecinnych wracał, będzie utrwalał więzy rodzinne, kontemplował przyrodę, znajdował w niej ukojenie, będzie się ona mu jawić jako „transcendentny kosmos”. „Nawiązana ponownie – pisze Stanisław Stabro – przez bohatera więź z prywatną, regionalną »małą ojczyzną« ma go duchowo odrodzić i oczyścić zarazem”. Swoją tożsamość utrwala bohater liryczny poprzez konstruowanie mitu rodzinnego, przywołując w licznych wierszach dzieje członków rodziny z różnych pokoleń, a więc: dziadka, babuni, brata, siostry, wuja na czele z postaciami Ojca i Matki. Im poświęca najwięcej wierszy, oni będą wracać w tekstach o domu, będzie śledził ich proces starzenia się, aż do odejścia. Znaczenie tych postaci sygnalizują już liczne tytuły wierszy: Nasza kwoka nasza matka poranna, Kościół mojej matki, Ojciec jest dziś generałem, Ojciec w szpitalu, Moja mama nie wie co to smutek, Śni mi się mama, Mama opowiada o swoim dzieciństwie, Patrzą na mnie zewsząd oczy Matki, Dwie twarze ojca, Psalm ojcowski, Pożegnanie mamy, Wyznania Mamy. W patriarchalnej chłopskiej kulturze Ojciec wykonuje żmudną pracę, by zabezpieczyć byt rodzinie na „wyspie szaleńców / zesłanych na ciężkie roboty” (Saga o krainie moich ojców). Jest niekwestionowanym, autorytetem, przewodnikiem duchowym, patronem wtajemniczeń we wszystkie aspekty życia. Wyłania się z tych tekstów postać wręcz spiżowa. Ojciec jest dziś generałem: „ojciec jest dziś generałem / na równym jak stół / placu zagonów / odbywa przegląd / piechoty łanowy dziesiątków”. Legenda o śpiących domownikach: „generał ojciec z mapą pola / na której / zaznacza strategię / przyszłorocznych zasiewów”. Ta militarna metafora pełni tutaj wyraźną funkcję nobilitującą. Zwykłe czynności rolnicze zostają tutaj podniesione do rangi zarządzania armią. W tradycji wiejskiej bowiem wojsko, szarża, a zwłaszcza generalska zawsze były wysoko cenione. W wierszu Dwie twarze ojca pojawia się temat przemijania, podobnie w tekście Ojciec w szpitalu, ale spotykamy go też przy codziennych czynnościach gospodarskich „ojciec zapina stodołę na / ostatni skobel” (Dom I). Postać matki pojawia się w tych tekstach znacznie częściej w całkiem innej tonacji. To postać, w której skumulowały się miłość i poświęcenie, swoista mądrość życiowa, zdystansowana wobec doświadczeń syna wyniesionych spoza społeczności wiejskiej. Jest swego rodzaju westalką strzegącą jak mitologiczne boginie domowego ogniska, gwarantuje stabilność rodziny, jest opoką. Poprzestając na małym ma też swoje marzenia, wyobrażenia
29
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
o szczęściu. W wierszu Nasza kwoka nasza matka poranna: „zrywa się z gniazda / skoro tylko ranne zorze / przypina do myśli skrzydła miłości”. W Kościele mojej matki podejmuje kwestie jej sfery duchowej, gdzie jej teatrem jest kościół, filharmonią chór kościelny, a książka do modlenia zastępuję poezję. Z czasem pojawiają się w tej poezji tony nowe, wiersze o starości matki: Moja mama nie wie co to smutek „choć krzyżyków siedem dźwiga”. Ten tekst rozpoczyna serię wierszy o jej sędziwych latach przez znakomity wiersz Samotna maratonistka, Mojej 95–letniej mamie, Taka jesteś daleko,Mamie na 97 urodziny, po Pożegnanie Mamy (19 maja 2013 – moja mowa na pogrzebie mamy w Borzęcinie, w samo południe, piękny dzień). Osobną, mocną warstwą tej liryki jest przyroda, Natura pisana z dużej litery. Jest ona przyjazna człowiekowi, oswojona. Napisałem wcześniej, że „przyroda i uczucia w wierszach Barana zespalają się w jedno, tworzą nierozerwalną całość”, a także: „Autor mocno stąpa po ziemi, nie ucieka w kosmos, nie odwołuje się do wyimaginowanych lasów i łąk, lecz do krajobrazów zapamiętanych z dzieciństwa, z którymi współżyje do dnia dzisiejszego”. To moje przekonanie podważył Stanisław Stabro w przywoływanym już szkicu. Po lekturze tekstów w tomie Borzęcin muszę przyznać mu rację, kiedy pisze: „W wielu utworach to kosmiczna właśnie więź z przyrodą, z porami roku, odradzaniem się wewnętrznym bohatera, związanym z owym uniwersalnym rytmem, mitem, rytem, wysuwa się na plan pierwszy”[7]. To prawda, że poeta mocno stąpa po ziemi, że krajobraz borzęcki go inspiruje, że kontakt z przyrodą stron rodzinnych wyzwala doznania poetyckie, ale jednocześnie je uwzniośla, uniezwykla, nadaje im inny wymiar. Borzęcin, jego przyroda stają się w tych wierszach częścią kosmosu. Na dowód przytoczę choćby parę tytułów: Bukolika borzęcka, Baśń podjesienna, Krótka adoracja królewskiej lipy („cóż mówić o kosmosie”), Lipowy tren, Majowe zaklęcia, Kolejny obrót lata wokół słońca, Mała kosmogonia lipcowa, Epifania wiosenna. Nie miejsce tutaj na szczegółową charakterystykę liryki Józefa Barana. Myślę, że tych parę sugestii interpretacyjnych wystarczy. Zgromadzone tutaj teksty skupione są wokół jednej osi: Borzęcin, a zatem zagęszczenie w jednym tomie wybranych motywów z jednej strony zniekształca perspektywę, robi wrażenie, że poeta jest autorem jednego tematu, z drugiej pozwala wyraźniej dostrzec aspekt autobiograficzny tej twórczości. Aczkolwiek od razu trzeba zastrzec, że to obfite czerpanie ze źródeł autentycznych zostaje poddane gruntownej obróbce poetyckiej, poeta nadaje mu głębszy sens, pozwalający na refleksję na temat życia, przyrody, kosmosu. W poezji Barana Borzęcin, dom, rodzina, natura podlegają sakralizacji, uwzniośleniu, nabierają aspektu egzystencjalnego. Zwracałem dotąd uwagę na warstwę tematyczną tomu, podkreślić jednak pragnę, że jest to po prostu dobra poezja, poezja w trakcie ewolucji, ulegającą zmianie w jej rozwoju. Autor coraz częściej pogłębia metaforyzację szczegółu, nadając mu ogólnoludzkie znaczenie, egzystencjalne. Operuje mistrzowską metaforyką, umiejętnie rzeźbi w słowie, mocno trzymając się konkretu, znakomicie obdarza go szerszym wymiarem, Borzęcin staje się punktem centralnym w kosmosie. Twórczość Barana, aczkolwiek osobna, oryginalna mieści się w polskiej tradycji liryki czarnoleskiej, poezji Leśmiana czy prozie Brunona Schulza (widoczne tu i ówdzie autoironia, elementy groteski). Józef Baran jest nie tylko znakomitym poetą, ale również od pewnego czasu prozaikiem. Zamieszczone w tomie Borzęcin fragmenty trzech dzienników, a mianowicie z Koncertu dla nosorożca (2005), Przystanku marzenie (2008) i Spadając, patrzeć w gwiazdy (2013), są tego najlepszym dowodem. Tę formę literackiej wypowiedzi tak scharakteryzował autor w pierwszym dzienniku: „Moje pisanie dziennika kojarzy mi się niekiedy z czynnością zapamiętaną z dzieciństwa i polegającą na ubijaniu w beczce gołymi stopami zszatkowanej kapusty… Kapustę soliło się warstewkami, dodawało kopru, marchwi, nawet jabłek. W dzienniku zakiszam w taki sam sposób wspomnienia, myśli, obrazy, sceny,
30
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
nastroje… przyprawiam, ubijam, zgęszczam i zagęszczam…”[8]. Niezwykle trafne, metaforyczne określenie czynności pisarskiej autora dziennika, utworu sylwicznego, składającego się z wielu warstw. W Borzęcinie Baran wypreparował z tej beczki wspomnień jedną warstwę, tę która dotyczy kraju dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że tutaj nazwa Borzęcin powraca raz po raz: „Pięć dni w Borzęcinie”, „uciekam na trzy dni do Borzęcina”, „…I znów na ojcowym zastodolu w Borzęcinie”. Powroty tutaj mają dla poety istotne znaczenie, pozwalają się odrodzić, zrzucić z siebie miejską powłokę. „Jutro uciekam na trzy tygodnie do Borzęcina między ptaki, zwierzęta, drzewa. Może dojdę do siebie, to znaczy przestanę żyć powierzchniowo”. Te powroty do arkadii pełnią też wobec narratora wiele innych funkcji. Pozwalają mu obcować z naturą. „Uspokojenie w lesie, skąd oderwałem się kiedyś jako wolny atom. Między kuzynkami: brzozami, choinkami, korczyną… Szukam jeszcze na mchu swoich śladów. Próbuję sobie przypomnieć język, którym się posługiwałem przed tysiącami lat z naturą. Natura ciągnie Barana do lasu”. Szczególnie regenerujące są te powroty po dalekich podróżach: „... I znów na ojcowskim zastodolu, w Borzęcinie. Prosto z Ameryki (…)”. „(…) Spadając z nieba zaryłem nosem w ziemię miedzy kapusty buraczane liście i maminy zielony groszek. Czuję jak serce »rośnie« i wypuszcza, jak w przyspieszonym filmie listki”. Tu odbywają się kolejne spotkania z matką, rozmowy z nią o życiu, o starzeniu się, o przemijaniu, na tutejszym cmentarzu żegna ją na zawsze. Tu odżywają wspomnienia ze szkolnych lat, tu konfrontuje się z prostymi ludźmi, jak Głupi Janek, formułując równocześnie refleksje na temat życia, tu rejestruje z nostalgią upływający czas jak w Elegii o stodole: „Ten widok kojarzy mi się z bramą cmentarną na równinie Borzęckiej, której wizytówką jest trupia czaszka i napis „Memento mori”. Przez dziurę po »wrotniach« stodoły jak przez Łuk Triumfalny widać na przestrzał las i pola, i łąki, i przelatujące przez nią trzepoczące słońcem motyle. I ścieżkę prowadzącą do drogi, którą kiedyś wyjechałem w świat”. Kontakt z rodzinną przyrodą wywołuje w świadomości narratora stany jedności z naturą: „Czasem, gdy jadę na rowerze po borzęckich drogach i dróżkach, czuję się natchniony, poczuciem, że staję się jednością Ze wszystkim co Mnie Otacza i Przenika. Że jestem wreszcie na Jego Obraz i Podobieństwo – o wiele bardziej niż w kościele, gdzie usiłuję się nudzić na mszy, w tłumie drobinek ludzkich, mrówek bożęckich, w ciasnocie mrocznych murów…”. Lektura wybranych tutaj wyimków dzienników Józefa Barana upoważnia do stwierdzenia, że pisarz niezależnie od tego, w jakiej formie się wypowiada, nie przestaje być poetą. Nawet fraza tej prozy jest mocno nasycona metaforyką, niezwykłymi skojarzeniami i ważnymi, egzystencjalnymi stwierdzeniami i pytaniami. Teksty te jeszcze raz potwierdzają to – jak istotną rolę odgrywa w dorobku pisarskim Józefa Barana jego mała ojczyzna. Przypisy: [1] Stanisław Jaworski, Podręczny słownik terminów literackich, Kraków 2001, s. 222. [2] Borzęcin. Poezja i proza Józefa Barana.Wszystkie cytowane tutaj wiersze i teksty prozatorskie pochodzą z tego tomiku. [3] Bolesław Faron, Posłowie w: Józef Baran Pod zielonym drzewem życia. Kraków 2000, s. 8. [4] Bolesław Faron, Wyprawa po złote runo w: Bolesław Faron, Okruchy. Szkice o literaturze i kulturze XX wieku. Kraków 2005, s. 135. [5] Anna Dymna, Wstęp w: Józef Baran Wyprawa po złote runo. Kraków 2003, s. 7. [6] Stanisław Stabro, Odys zakorzeniony w: tegoż Klasycy i nie tylko… Studia o poezji XX wieku. Kraków 2011 [7] Tamże, s. 212. [8] Józef Baran, Koncert dla nosorożca. Dziennik poety z przełomu wieków. Poznań 2005, s. 335. Tekst ten był drukowany jako wstęp do książki Borzęcin. Poezja i proza Józefa Barana. Borzęcin 2014.
31
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
POGRANICZA Marek Różycki jr. KPIARZ I „BLUŹNIERCA” [Konstanty Ildefons Gałczyński] Każdy z nas ma swojego ulubionego, ukochanego klasyka – Poetę, do twórczości którego sięga w chwilach rozmaitych „zapaści wiary w człowieka”, „kryzysów”, by odzyskać – powiedzmy – równowagę, pogodę ducha i tak potrzebny dystans do coraz mocniej i mocniej otaczającej nas rzeczywistości – jakże pełnej absurdów i „dewiacji”, na które obecnie w ogóle(!) nie mamy wpływu. Takim „moim” Poetą jest Konstanty Ildefons Gałczyński (1905 – 1953), poeta, dramatopisarz – urodził się w Warszawie. Początkowo uczył się w rosyjskiej szkole kolejowej. Po wybuchu I wojny światowej wraz z rodziną został ewakuowany do Rosji i zamieszkał w Moskwie, gdzie chodził do polskiej szkoły i grywał w polskim teatrze amatorskim. Po powrocie do Warszawy studiował przez pewien czas filologię klasyczną i anglistykę. W 1928 roku przyłączył się do grupy poetyckiej Kwadryga, a także podjął współpracę z pismem satyrycznym „Cyrulik Warszawski”. Dwa lata później ożenił się z piękną Natalią Awałow, bohaterką jego licznych liryków. W latach 1931 –1933 przebywał w Berlinie w charakterze referenta kulturalnego polskiego konsulatu. Od 1934 r. mieszkał w Wilnie, gdzie pisał do miejscowej prasy i radia. Następnie przeniósł się do podwarszawskiego Anina, podejmując w 1936 r. współpracę z tygodnikiem „Prosto z mostu”. Po przyjęciu do Kwadrygi Gałczyński wprowadził do grupy coś własnego, mianowicie akcenty groteskowego humoru, a równocześnie stworzył pomost między kwadrygantami i potępianymi przez nich skamandrytami. Warszawiak z pochodzenia, z niejednego pieca chleb jadał, nim pewnego dnia obudził się sławny. Stało się to w 1936 roku, a więc w dziesięć lat po przewrocie majowym, a w rok po śmierci jego sprawcy, Józefa Piłsudskiego, gdy prawicowy tygodnik „Prosto z mostu” ogłosił groteskowy wiersz Gałczyńskiego „Skumbrie w tomacie” – krótki i zwięzły. Do redakcji „Słowa niebieskiego” przychodzi „maluśki staruszek z pieskiem”. Kto? – ano Łokietek, który z wojskiem uśpionym przebywał gdzieś w grocie, a teraz zjawił się głosząc: „Idę na Polskę zrobić porządek”. / Jakże Historia lubi powtórki… / Redaktor oświadcza: Był tu już taki dziesięć lat temu (Skumbrie w tomacie pstrąg) Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło (Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie) krew się polała, a potem wyschło (Skumbrie w tomacie pstrąg) Zaskoczony Łokietek wraca do groty, rzucając na pożegnanie: „Chcieliście Polski, no to ją macie!” No i właśnie – rzekłbym dzisiaj: „ Chcieliście Polski kapitalistycznej, no to ją macie(!) – jako państwo kolonialne… Wypowiedź tę i andrusowsko lekceważące ujęcie zamachu majowego – poczytano za bluźnierstwo. Wywołało ono liczne repliki prozą i wierszem, przy czym wśród polemistów znalazł się i przyjaciel Gałczyńskiego, niejako jego „Ojciec Duchowy” – Julian Tuwim („Ozór na szaro”). Autor „Skumbrii w tomacie” miał w 1936 roku spory dorobek pisarski, przeważnie rozproszony w czasopismach, choćby jego groteski, lecz także powieść satyryczną Porfirion Osiołek czyli Klub Świętokradców (1929), wierszowany Koniec Świata, Wizje świętego
32
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Ildefonsa czyli Satyra na wszechświat (1930), Ludową zabawę, Komiczniak poetycki (1934), które wprowadzały go na ówczesny Parnas pisarzy drukowanych. Stanowisko to potwierdziły i niejako zatwierdziły Utwory poetyckie (1937), w dwa lata później odznaczone nagrodą pisma „Prosto z mostu”. Przedwojenny ten dorobek miał swój odrębny charakter. Poeta kontynuował w nim tradycje wierszowanego felietonu z przełomu XIX i XX wieku, uprawianego przez pisarzy takich, jak Or–ot, Gomulicki i Laskowski; poprzedników tych jednak bił konceptami, jakich mógłby pozazdrościć jego Mistrz – Julian Tuwim. Właśnie Tuwim, którego torem Gałczyński wprowadzał motywy urbanistyczne z życia ulicy i jej małomiasteczkowych mieszkańców. Szarzyznę ich bytowania rozświetlał blaskami poezji, zdobywając się na tony własne, bardzo subtelne i wysoce osobiste. Szczególnie wyraziście dźwięczały one w jego wierszach miłosnych, w obrazkach losu nowoczesnego „chudego literata”, głodne dni życia z ukochaną żoną opromieniającego dziwnością konceptów fantastycznych. Urok tych wierszy, zaskakujących bogactwem elementów muzycznych, potęgowała postawa nowoczesnego Villona, jego drwiący stosunek do ówczesnej rzeczywistości, jego upodobanie do parodii literackiej, jego „zmysł rzeczywistości”. Wszystko to znalazło wyraz w przełomowym wierszu „Skumbrie w tomacie”. W 1926 roku humorystyczny tygodnika „Cyrulik Warszawski” przyniósł jego „Piekło polskie” – parodię Dantowskiego Piekła – z rewią ówczesnych znakomitości literackich Warszawy; a podobne motywy satyry literackiej będą się przewijały w całej późniejszej twórczości Gałczyńskiego. W sierpniu 1939 roku został był zmobilizowany, zaś we wrześniu – dostał się do niewoli. Do kwietnia 1945 roku przebywał w obozie jenieckim. W tym okresie napisał był między innymi „Pieśń o żołnierzach z Westerplatte” oraz „List jeńca”. Do kraju powrócił w początkach 1946 roku. Zamieszkał w Krakowie, gdzie czynnie brał udział w życiu kulturalnym miasta. Związał się między innymi z – fantastycznie redagowanym – tygodnikiem „Przekrój”, „Tygodnikiem Powszechnym”, „Odrodzeniem”, a także z kabaretem „Siedem kotów”. W wielu utworach upamiętnił był atmosferę krakowską tamtych lat. Poczynając od 1950 roku – lato spędzał w leśniczówce Pranie na Mazurach, gdzie powstały wszystkie wybitniejsze utwory lat ostatnich. Groteski liryczne i dramatyczne Gałczyńskiego ukazywały się w czasopismach, ale po ataku Adama Ważyka w 1950 roku – przestano je drukować… W latach 1946 – 1953 powstaje cykl groteskowych miniatur dramatycznych „Zielona Gęś”, poematy Niobe, Wit Stwosz oraz wiele wierszy lirycznych, okolicznościowych, utworów satyrycznych, sztuk teatralnych, tekstów piosenek, słuchowisk radiowych, utworów dla dzieci i przekładów.
33
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Gałczyński to jedyny kpiarz i „bluźnierca” w czasach socrealizmu. Autor „Zaczarowanej dorożki” – to poeta żywiołowy, o wielkiej łatwości tworzenia sugestywnych obrazów poetyckich, często anarchicznych, a jeszcze częściej o humorystycznym lub groteskowym wyrazie. Nie związany z żadną ze szkół poetyckich, nawiązywał do w twórczości do modelu artysty–cygana o młodopolskim rodowodzie; z drugiej zaś strony do tradycji poety– humanisty, renesansowego rzemieślnika słowa. Kiedy przypomnimy sobie choćby jego zbiory poetyckie: Zaczarowana dorożka, Ślubne obrączki, Wiersze liryczne czy też humorystyczne felietony poetyckie „Listy z fiołkiem”, trudno dziś dziwić się, że w latach 50., latach stalinizmu i kwitnącego socrealizmu – krytykowany był za indywidualizm i brak „zaangażowania społecznego”. Gałczyński stworzył oryginalny styl liryczny. Potrafił jednoczyć baśniową fantazję z realizmem, satyryczną groteskę i absurdalny dowcip z liryką nastrojową. Porwał go jednak również rozmach prac nad odbudową i budową nowej kultury polskiej (poematy: Niobe, Wit Stwosz), opartej na tradycjach narodowo–ludowych i czynnik ten zadecydował o charakterze twórczości lirycznej lat jego ostatnich. „Zaczarowany Konstanty”, jak często mawiano o nim w środowisku poetów i pisarzy – to też bardzo interesujący człowiek, niezwykle barwna osobowość! Niezwykłość jego i wszechstronność – świetnie odbijają się w jego twórczości ale też w życiu prywatnym. Jest wiele ciekawych i zagadkowych spraw związanych z życiem prywatnym i artystycznym Poety. Jedną z nich jest mnogość pseudonimów jakich używał. Dlaczego to robił i jakim był człowiekiem? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Kira Gałczyńska w poświęconej ojcu książce pod tytułem Konstanty syn Konstantego. Autorka pisze: Pytanie to nie należy do najłatwiejszych, zważywszy że każdy z czytelników tej poezji ma własny obraz jej twórcy. Był on przecie jednocześnie i Dyrektorem „Najmniejszego Teatrzyku Świata”, i Rzeczywistym Autorem „Zaczarowanej Dorożki”, i Honorowym Korespondentem Obserwatorium Paryskiego, i…. Rzeczywistym, i Pełnomocnym Ambasadorem Poezji Lirycznej, i Poetą Hermetyczno – Sympatycznym. Występował jako Zbrodnia i Kara – kuliambro, jako Polak–płomień, czyli groza Pięciu Kontynentów, jako Herod Rex, Kostia z Zamostia, Sługa Boży Ildefons, ale także jako Błądzący Człowiek — Wędrowny Poeta. A listy do mnie podpisywał często »Twój Dyrektor i Przełożony«” (Sic!).
Córka, Kira Gałczyńska, przytacza zaledwie kilka z licznych pseudonimów Gałczyńskiego; w rzeczywistości, jak podaje „Słownik współczesnych pisarzy polskich”, było ich aż dwadzieścia dziewięć!... Co skłoniło Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego do ukrycia się pod tak licznymi pseudonimami? Źródeł należy doszukiwać się w motywach psychologicznych i towarzysko–obyczajowych. Gałczyński, poza tym, że był poetą lirycznym, był także Wielkim kpiarzem, człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru i chyba w tym tkwi źródło jego licznych „pseudo–osobowości”. Aleksander Maliszewski o niezwykłym charakterze Gałczyńskiego pisze: Zawsze wprowadzały go w zachwyt sztuki iluzjonistów. Przepadał za cyrkiem. Bardzo interesował się tak zwaną »wiedzą tajemną«; znał osobiście wszystkich warszawskich magów… I oni go znali. Kiedy raz wyśmiałem to zamiłowanie do szarlatanerii oświadczył: »Muszę, aby zostać szarlatanem«…”.
Fakt, że Gałczyński oznaczał swe prace różnymi pseudonimami, że wykazywał specjalną troskę o ich treść i formę, o oryginalność, łącznie z zatajeniem nazwiska, wskazuje na znaczenie pseudonimów. Można wręcz mówić o pseudonimie, jako efekcie aktu twórczego. O bardzo sentymentalnym stosunku Gałczyńskiego do swego pseudonimu świadczy historia napisana przez Wojciecha Żukrowskiego i zamieszczona w książce Wspomnienia o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim. Autor pisał:
34
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Chciałbym ci oddać cząstkę uczuć, którymi i mnie ogarniałeś. Zamknąłeś to w dedykacji skreślonej na podarowanym tomie wierszy: Gdy Bóg będzie w naprawdę dobrym humorze i zapyta mnie: — Jak się nazywasz? Odpowiem: — Karakuliambro. — A gdzie mieszkasz? — W Tiutiurlistanie
Tak więc ta mnogość osobowości zdecydowanie musiała wypływać z chęci tworzenia, jakby jego świat nie mieścił się w jednej tożsamości i w jednej rzeczywistości. Współczesna psychologia mogłaby ten stan określić zapewne jako jakąś wymyśloną „jednostkę chorobową”. A co do chorób… Krąży wiele opowieści o awanturniczo–alkoholowym sposobie życia Gałczyńskiego, o jego prowokacjach, nieodpowiedzialnym podejściu do życia. Dla jednych najważniejsza jest jego poezja, dla innych mogą być ważne te właśnie historyjki, obrośnięte już legendą – „zabawy w głuchy telefon”, dodające jego twórczości pikanterii. Córka Kira dzielnie broni pamięci o ojcu. Że pił — tak, ale tylko w okresach depresji, ale tak w ogóle to był abstynentem „całkowitym”. Czy życie wybitnych artystów trzeba „pozbawiać swoistej mitologii”?... Po co i dlaczego? – skoro ich twórczość niejako sytuuje ich w „basniowości”… Legendy wokół Gałczyńskiego i jego twórczości kwitną. Pewna ich część na stałe przyrosła do obrazoburczego autora. Osoba tak kontrowersyjna jak Konstanty Ildefons Gałczyński zawsze będzie budziła ciekawość i „chciwość języków”…; wciąż będą powstawały nowe legendy i anegdoty. Zresztą skłonność do tworzenia przejaskrawionych historii o sobie przejawiał sam poeta i z radością pogodził się chyba z faktem, że wokół jego osoby narasta cała sterta niedomówień. W końcu – jak mawiał jeden z wybitnych satyryków – „tyle nadziei, ile niewiadomej…”. W tym felietonie także nie jesteśmy w stanie odkryć wszystkich twarzy Gałczyńskiego, bo pewnie on sam ich wszystkich odkryć nie zdołał… A być może – i nie chciał… PS Pocieszamy się więc, że obojętność jest zemstą świata wobec miernot. A skoro tak wiele mówią… Niech mówią!... „Klassa plotkująco–szkalująca” przyczynia się do tworzenia wielu mitów, zmyśleń, nieporozumień, kłamliwych opinii wokół wielu – Twórczych Osobowości. Bo dziś nie liczy się Prawda, tylko sensacje za wszelką cenę, plotki, pomówienia, ba, nawet szkalowanie!... Byle się sprzedało!... Trzeba umieć rozróżniać wartości, zadać sobie minimum trudu, by poznać drugiego człowieka – zanim wyda się opinię, osąd na jego temat. Ale obecnie… nikt nie ma na to czasu… Zauważyłem, że ludzie lubią produkować laurki bądź donosy na okoliczność „poznania” bliźniego… Bardzo doraźne, przykrojone na miarę i akuratne – zgodnie z wymogami chwili… Tyle bowiem czasu poświęcają sobie nawzajem. I tylko krzywdzą i ranią bezmyślnie. Dzisiaj wiem już, że te oceny, krytyki, bajeczki… – biorą się stąd, że ci, którzy plotkują, szkalują, obmawiają – nie odczuwają, nie przeżywają, nie rozumieją Duszy Ludzkiej, która przecież ma wiele strun… Trzeba chcieć i umieć je poruszyć, by na nich zagrać…
35
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Sądzę, że tak by dzisiaj napisał „Czarodziejski Konstanty”: Jakże ktoś – ubogi duchem – może o mnie wydawać wyroki i sądy ostateczne. On/a nie pojmuje, nie ogarnia, nie przeczuwa nawet tego, co jest we mnie. Ja nadaję na innym zakresie fal, których on/a nie jest w stanie odebrać... A nawet przeczuć ich i pojąć!... Wtedy najlepiej zamilknąć i nie prowokować napaści, bezrozumnych ataków. Ten, co tak pisze – daje świadectwo własnej niedojrzałości. I nic więcej, nic więcej… Czasem myślę, że posiadam najpiękniejszą tajemnicę: Tylko ja wiem, jaki jestem naprawdę…
Drodzy Czytelnicy, polecam wam książkę autorstwa Kiry Gałczyńskiej Czas swe wzory układa. Dziennik z Prania; Czytelnik, Warszawa 1984 r. Nakład… 20 320 egz… Wydanie I. To był podstawowy nakład książek w PRL–u, których wydania wznawiano. Obecnie, w III RP: 1500 egz… Współpraca: Piotr Baranowski ●
ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Adam Ziemianin Z NOGI NA NOGĘ I DALEJ… Zbigniew Kresowaty: Dużo tomików poezji już wyszło spod twego pióra, bo ok. 30. Jest to bardzo pokaźny dorobek; wielość myśli oraz kreacji, jakby cykliczne spoglądanie na okolicę na swoje strony rodzinne, wspominanie… miłość i maligna oraz spojrzenie na świat zmieniający diametralnie swe oblicze i peryferie. Jest w twej twórczości transformacja pokoleniowa i podskórnie ukryta ta polityczno – ustrojowa oraz metamorfozy autorskie i pokoleniowe. Jest to wspaniały cykl tytułów, prawie co roku tomik poezji, a nawet dwa, o czym za chwilę porozmawiamy – Są też teksty piosenek zawarte w czterech twoich książkach tzw. „śpiewnikach” – jakby wszystkiego nie było dość – to jeszcze wiersze zaśpiewane o krajobrazach, przeżywanie miłości na wskroś przez różnych wykonawców, a zwłaszcza przez Stare Dobre Małżeństwo, bo było nawet tak, że oni brali wiersze wcześniej powstałe ale i czasem pisałeś z myślą o nich, uczestniczyłeś w ich tourne, czytając swoje wiersze, byłeś obecny – jeździłeś z nimi, nawet bodajże sześć razy odwiedziłeś USA i Kanadę. Dopowiem, że nie tak dawno, w zeszłym roku, wyszła twoja książka pt. Z nogi na nogę, wydana w Podkarpackim Instytucie Książki i Marketingu. Tajemnicą poliszynela jest, że była nominowana m.in. do Nagrody „Silesiusa”, tzw. Oskara literackiego Środkowej Europy wręczanego corocznie we Wrocławiu – Czytałem! – oczekiwalibyśmy przy okazji wydania tej prozy poetyckiej takiego retrospektywnego spojrzenia, bo jest to wydaniebardzo ciekawe – autobiograficzna rzecz, bardzo kolorowo obrazowo wręcz wspomnieniowo napisana, zobrazowana w takiej semantyce bardzo skumulowanej w takim bardzo poetyckim zapisie – świeżemu patrzeniu w strony młodzieńcze... Aż się chce zapytać, czy znaczy to, że dość już tomików poezji w twórczości Adama Ziemianina? Czy dosyć pisania wierszy? Przeszedłeś do prozy i jest to pisane bardzo interesujące o swymżyciu z zadumą i refleksją, ale z przekąsem ironii, humoru, nawet groteski... Byłem w grudniu ub. roku 2013 na twoim spotkaniu w Klubie pod Wawelem, gdzie podczas wieczoru autorskiego, w zauroczeniu tą książką, proponowano ci nawet nowe tematyki do napisania w tym i kryminał… Oni, widzowie, czytelnicy po prostu proszą się o więcej! Jakby zadawali pisarzowi „zadanie domowe” do odrobienia… Chyba spodobał się im twój język prozatorski. No właśnie – jak to właściwie teraz jest z twórczością
36
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Adama Ziemianina, jak to przebiega, może najogólniejsze podsumowaniu dorobku, o planach – oby bez zapeszania.
uwagi
w
częściowym
Adam Ziemianin: Tak! – słusznie zauważyłeś, że to specyficzna proza. Jest ona zabarwiona i mocno nasączona poezją. Nie mogło być inaczej, bo taki już mój charakter i sposób patrzenia na świat. Śmiało można powiedzieć, że wyszła z mej poezji, może po trosze jako nieślubne, długo oczekiwane, ale jakże kochane dziecko, stąd jej niepowtarzalny klimat i szczególny, metaforyczny język dopieszczony nad wyraz. To mój poemat życia – można by rzec. Mój obszar twórczy zmienił się i wzbogaciłod czasu kiedy ukazała się ma pierwsza książka prozą pt. Chory na studnię – A teraz ta kolejna obszerna proza. Jakby w sennym welonie tamtego świata, którego już nie ma, który jest tylko we mnie. Gdzie do niedawna był stary Bodziony, „Podhalanka” i „Adria”. To metafizyka przemieszana z realizmem magicznym! Książka wydana została w 2012 roku, a nosi tytuł Z nogi na nogę – To jest opowieść o mojej wyprawie do krainy młodości, którą przeżyłem w Muszynie. Widzę ją z kabiny szybowca, ale i z pokładu tratwy flisackiej. W mojej książce jest to tym razem Bocianów, bo tak zwali Muszynę. Jeszcze do dziś to zostało! Tak z nogi na nogę idę więc krokiem dostojnym, w rytmie uduchowionym, cokolwiek pogrzebowym, tak z nogi na nogę, ale w krótkich, trochę gombrowiczowskich spodenkach przekory, ale to nie znaczy, że robię szopkę z pogrzebu. Ten rytm wymusza sytuacja, bo pogrzeb jest, ale w tej prozie nie ma nuty pogrzebowej, wręcz przeciwnie, jest pochwała życia! Wtapiam się w moje przemyślenia i wspomnienia, które właśnie skumulowały się w tej opowieści, trochę jestem jak Colas Breugnon. A zarazą wokół mnie jest widziany okiem dziecka rak stalinizmu, któremu kibicował zaślepiony w tym względzie Romain Rolland. Aż dziwię się, że tyle zapamiętałem „stalinowskich szopek” i „gomułkowskich ględzeń” z tamtych lat. Staram się śmiechem je rozwalić, bo śmiech jest szczególną bronią. Pytasz czy proza ta będzie kontynuowana – odpowiadam, że tak! Na pewno kolejna pozycja się ukaże. To będą Okrawki zawierające m.in. opowieści o Iśce, Wojtku Bellonie i o tamtym Krakowie. To jakby trzecia część epopei. Z nogi na nogę to czasy „gombrowiczowskiego” podrostka zatopionego w tamtym nurcie Popradu, w którym pływają również czerwone raki tamtego ustroju. Czasem chodzą także przekornie, a nawet krwawo do tyłu, szukając swych ofiar. Paradoksalnie – z jednej strony czysta woda rzeki, z drugiej rakowatość tamtych czasów. Otóż ja to pisałem z dystansu nie skąpiąc odniesień do tamtego klimatu, kiedy wisiały tu i tam portrety Lenina, Stalina, Bieruta, później Gomułki, kiedy doświadczaliśmy zamordyzmu socrealistycznego w życiu inteligencji małomiasteczkowej, oraz perypetii udzielających się tamtej siermiężności. A każde małe miasteczko było nieco nadgorliwe i sporo spóźnione w swych decyzjach politycznych. Dlatego portrety Stalina długo wisiały jeszcze po jego śmierci. Swój „ołtarzyk” miał np. w naszym tartaku, a pani Kunegunda co jakiś czas odświeżała jego twarz przecierając ją mokrą szmatą do mycia podłóg. Chodziło o to, żeby nie czepiały się jego oblicza tartaczne trociny. Jednak po części zakamuflowałem niektóre osoby z tamtych lat, ale pisałem z konkretnego miejsca i z konkretnego czasu – ogólnie są to „dzieje” regionu Muszyny widziane moim okiem. Oczywiście pisania poezji nie zarzucam dla prozy i na odwrót, wciąż powstają wiersze pisane jak dotychczas, czasem cykliczne tomiki, jak kiedyś np. Makatki. Co się tyczy prozy – przed laty rozmawiałem z Wiesławem Myśliwskim, który przeczytał Z nogi na nogę i bardzo ją docenił. Wcześniej były też rozmowy z Tadeuszem Nowakiem, z Julianem Kawalcem, innymi krakowskimi prozaikami, bo coś w stronę prozy u mnie kiełkowało – w każdym bądź razie oni twierdzili, że do dobrej prozy, tej „tłustej”, pisanej z doświadczenia, dochodzi się z czasem. Zatem poczytuję sobie to za pewnego rodzaju naturalność, że dopiero teraz do niej dorosłem. Myślę sobie, że kiedy już nie wszystko udaje się zamknąć w tzw. pigułce wiersza, idziemy niezbędnie jakby naturalnie do prozy. Natomiast jej język to odrębna sprawa charakteru
37
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
i pojemności wewnętrznego świata danego pisarza. Odkryłem, że jestem właśnie w takim stanie, że czasem jakby mi brakowało oddechu – powietrza... dalej odkryłem, że pamięć upomina się o swój zapis, jedyny i niepowtarzalny w swoim rodzaju. W pisaniu bardzo ważna jest wartość słowa. U mnie słowo walczy o swoje – odbudowuje, staje się bardzo odpowiedzialne i tutaj muszą mi się odtworzyć dokładnie te światy, które pozostają zawsze bardzo blisko pamięci. A jeszcze nieograniczona przestrzeń młodości z lotu szybowca… Pytasz o piosenki. Ja prawie nigdy nie pisałem tekstów do muzyki. To kompozytorzy brali moje wiersze, bo podobno słyszeli w nich muzykę. Tak czynił przede wszystkim Krzysztof Myszkowski ze Starego Dobrego Małżeństwa, teraz to z wielkim wyczuciem robi Darek Czarny z grupy U studni. A także Marek Andrzejewski z Lubelskiej Federacji Bardów i inni. Że nie wspomnę Wolnej Grupy Bukowina i Wojtka Bellona, czy Eli Adamiak. I to im odpowiadało! Z czasem to się rozrosło i tych utworów śpiewanych powstało dużo.W ramach tej współpracy jeździłem na koncerty czytając swoje wiersze. Najpierw z Wolną Grupą Bukowina, a później ze Starym Dobrym Małżeństwem. Z SDM nawet wielokrotnie wyprawiałem się do USA, Kanady, Niemiec, a także na Ukrainę, gdzie występowaliśmy charytatywnie dla tamtejszej Polonii. Tych wzruszeń polskich słuchaczy z Kołomyi, Czerniowiec, czy Lwowa nie da się zapomnieć. Z. K.: Poezja twoja to także początek w grupie poetyckiej Tylicz. A skądinąd wiadomo, że wstąpiłeś do tej formacji poetyckiej, za namową poety Jerzego Harasymowicza. Lubiłem go. Tworzyliście trochę na takim „manifeście” regionalizmu liryki, bukoliki, o takich zabarwieniach i odcieniach domowości „małej ojczyzny” – Arkadii. Może wspomnijmy tę formację poetycką? – Poznałem kilku poetów z Tylicza: Kolarza, Krzysztofa Torbusa i Henia Cyganika. Józek Baran też chyba trochę tam partycypował? A. Z.: To był rok 1969. Wtedy to było troszkę takie „w modzie”, w obowiązku niepisanym – tworzyć formacje poetycko – literackie, dość powiedzieć, powstawały wtedy różne grupy poetyckie w kraju, nawet niektóre, jak to określiłeś, z manifestami. Pokolenie 68 – to ważne dla literatury. Powstawały grupy w opozycji do innych formacji poetyckich, nawzajem wykluczające się – a czasem łączące się. My byliśmy troszkę w opozycji do grupy Teraz. Nie byłem założycielem Tylicza – dołączyłem do nich. Nazwę grupy faktycznie wymyślił Jerzy Gizella, byli w niej jeszcze m.in. Andrzej Warzecha, Kolarz. Ale to z nich tworzył się trzon Tylicza. Józek Baran był mocnym sympatykiem, bywał na spotkaniach, ale nie wszedł nigdy do składu. To była taka grupa towarzysko – sytuacyjna, przebywaliśmy z sobą jako ci wyrwani żywcem z małych miasteczek, inni dołączali do Tylicza będąc mieszkańcami Krakowa, bo z nami się utożsamiali. Patronem duchowym, ale dyskretnym, był Harasymowicz, trzeba pamiętać, że to on założył dużo wcześniej grupę Muszyna, gdzie był Tadeusz Śliwiak, Jan Zych… i inni. Tutaj wszyscy, poza Jurkiem Gizellą byliśmy takimi przyjezdnymi do Krakowa na studia. Tu w Krakowie też się porozumiewaliśmy z sobą na złe i dobre. Z. K.: Z uporem maniaka, jakby na przemian, wracam z jednej krainy w drugą, czyli z poezji w prozę, a być może celowo, żeby szukać klucza do twej twórczości i jakby chcąc „udowodnić”, że u ciebie jest od samego początku jedno bliskie drugiemu. Być może należy wysnuć jakieś credo dla twej twórczości? Nie wiem. Natomiast wiadomo, że teraz głównie dalsze działanie twórcze to proza, ta ostatnia książka, powiedzmy przekornie, przedostania – to jakby ciąg, może nawet taki klerk poetycki – to taka podskórna „melodia przypomnień”, zawołań, okrzyków, uniesień, powiązań, powidoków, jakby wciąż na nowo otwierały się same domowe pełne albumy z przypalonymi fotografiami – Może pociągnijmy nutę tej książki dalej? A. Z.: Mówiąc dalej o swoim życiu twórczym, powiem tak – głównym pretekstem do
38
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
kontynuowania był bardzo prozaiczny, ale ważny fakt: gdy odszedł na zawsze mój kolega Romek, z którym pływałem w przeszłości na tratwach po Popradzie. Z Muszyny do Żegiestowa przewoziliśmy letników. Trafiłem przypadkowo na jego pogrzeb, bo właśnie przebywałem w Muszynie. To było na wakacjach w początkach lat dziewięćdziesiątych tamtego wieku. Pierwszy raz tak dobitnie, bezpośrednio i tak nagle zetknąłem się ze śmiercią. Zdałem sobie sprawę, że kończy się czas pogody, a miejsce naszej młodości zarosło tarniną i głuchą pokrzywą. Ale to jest jednak dalej moja jedyna kraina poezji. Miałem to szczęście, że urodziłem się i spędziłem młodość w Muszynie. Tam się zdarzały cuda! Może za sprawą Jerzego Harasymowicza, który tak zatytułował swój pierwszy tomik. To było miasteczko czyste i nieskażone wielką cywilizacją, masą i maszyną, bo tylko jedna wołga i jedna warszawa stały w Rynku na postoju taksówek. Czyli idea „3 razy M” głoszona przez awangardzistów mnie nie dotknęła i w ogóle nie fascynowała. Wolałem Kochanowskiego czy Leśmiana. „O starosta na Muszynie, Ty się znasz dobrze na winie…” pisał Jan z Czarnolasu. I jestem mu wierny, dlatego w mej książce jak u autora „Fraszek”dużo humoru i ciepłych aluzji do tamtego Bocianowa. Z drugiej strony jest to również proza pełna realizmu magicznego. Odkrył to Jan Pieszczachowicz, kiedy wygłaszał laudację na temat tej książki, gdy otrzymywała ona tytuł Krakowskiej Książki Miesiąca w kwietniu 2012 roku. Powiedział wtedy na tym spotkaniu: „Ziemianin nawiązuje w tej książce do prozy południowoamerykańskiej... Do realizmu magicznego.” I dodaje: „Bocianów oczywiście kontaktuje się ze światem zewnętrznym, ale jest tworem samoswoim, zamkniętym, niby jakieś Macondo z realizmu magicznego prozy iberoamerykańskiej”. To prawda! – i muszę się z tym zgodzić. Choć było to dla mnie pewnego rodzaju odkrycie, które istniało w mojej podświadomości... Z drugiej zaś strony jest to jakby obcowanie ze światem pogranicza, gdzie kisi się mieszanina różnych smaków świata. Jak beczka kapusty kiszonej nasączona muszyńskimi ziołami i przyprawami. Stąd być może nawiązanie semantyczne do Hrabala, Haszka. Te światy zawieszone na pograniczu przenikały się przecież wiekami: Polacy, Żydzi, Węgrzy, Słowacy, Łemkowie zwani u nas Rusinami, nawet huculszczyzna… To wymieszanie się różnych tradycji wielu nacji na tych obszarach. Bojkowie. Zagubiona rodzina austriacka, czy Niemiec pan Alfred Müller, a z drugiej strony Nikifor i inni, Zatem i specyficzny język i ta poetyka mocno lokuje się w tych przygranicznych obszarach. Stąd mamuny, bortaki, bejdaki i inne dziwolągi, które dane było mi podglądać. Tu działy się bardzo dramatyczne i ważne sprawy, już przed I wojną i po II wojnie światowej. Ten tygiel mieszaniny dojrzewał latami i owocował bardzo treściwie i wybuchowo fermentował na moich oczach, kiedy wojna odpuściła. Z. K.: To bardzo „tłusta” proza, kawał twego kolorowego życia okraszonego chlebem i łzami oraz tzw. ludową twórczością. Można mówić wprost – urodą poezji Adama Ziemianina jest poczucie wagi słowa, jak u mało kogo piszącego. Ten poeta nie burzy, nie wprowadza nieładu, raczej łączy i afirmuje... Głownie jest to pokaz sympatii ironii i humoru. Dalej jest to odkrywanie niepowtarzalnej egzystencji dla każdej grupy społecznej i istoty ludzkiej… Poza tym jesteś jednym z poetów, który umie znakomicie dziwić się, poruszać w krajobrazach otoczenia. Zwracam uwagę na tomik pt. Wilcze podniebienie, gdzie pokazujesz barokowo epicką lirykę. Zauważasz m.in. peryferyjne klimaty i co za tym idzie banał, to chyba wiersze prozatorsko – liryczne… A. Z.: Starałem się, w poezji przywoływać te światy i klimaty, żeby zmierzyć się z prawdziwą „gęstą” poezją czy prozą, żeby to było takie pojemne rodzajowe, a jednocześnie liryczne i aksamitne w dotyku, żeby takimi sprawami były nasączone i wiązały się z sobą różne światy w pokładach pamięci. Niektóre problemy np. w prozie Z nogi na nogę jak wspomniałem musiałem zakamuflować, bo chciałem być pewnego rodzaju sumieniem tamtych chwil. To nie
39
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
jest moja ostatnia proza – jak powiedziałem będzie jeszcze coś bardzo osobliwego. Z pewnością dziełem mojego życia są książki poetyckie, a prozaje dopełnia. Pocieszam się przez łzy, że wszystko co ważne jeszcze przede mną. Ale faktem jest, że musiałem odczekać, żeby się uleżało to co zostaje po tych latach mieszkania w Krakowie. Miałem też i inne okrutne doświadczenia życiowe, jak odejście Marii… Z niejednego pieca chleb jadłem: byłem pilotem szybowcowym, a nawet flisakiem, szatniarzem w klubie studenckim, magazynierem, nauczycielem i dziennikarzem. Z. K.: Takie migotania i taki może nawet pogrzebowy krok w Z nogi na nogę, jakby kroki i ślady przenoszenia się w dalsze wtajemniczenia… w dalsze nieuniknione wspominanie… To taka opowieść pisarska – ale i wspomnienie z przyszłości, bo owocuje i promieniuje dalej w głębię niespożytą nieustatecznioną stronę życia, to jest o czasie który nas nosi i ustatecznia. To takie patrzenie jakby przez pryzmat „perskiego oka”, mówi o tej książce poeta i krytyk, twój kolega Józek Baran – dodam, coś jakby taki treściwy zefir z zapachami i dźwiękami muzycznymi trąbki. Taki powiew homo viator? A. Z.: Owszem! To szersze dotknięcie musiało przyjść – to jakby „więcej światła” – to moc spojrzenia, które jest słyszalne i przebiega w pewnej melodyce – idąc wtedy, niosłem trumnę kolegi Romka flisaka, stąpałem „z nogi na nogę” przez to moje miasteczko i wyświetlały mi się pewne znaki – symbole, szyfry... Gdzieś wisiał portret Stalina, tudzież pierś cherlawą wypinał zaułek przy sklepie z marmoladą i śledziami, który prowadziła pani Knapikowa, czy Dom Zdrojowy, miejsce spotkań gdzie za mojej młodości kręcili film „Ogniomistrz Kaleń”, a Muszyna na chwilę stała się Bieszczadami. Tu miałem okazję strzelić na wiwat z pistoletu Wiesława Gołasa i poczuć wielki świat. Choć strzał był tylko ze „ślepaka” to był jednak wystrzałem symbolicznym. Te czasy to było nieustające święto wygrane na poetyckich organkach. Ta książka to ukłon w stronę tych ludzi, którzy za chwilę przecież odejdą. Ci ludzie często spali na jawie i śnili sen – warkocz tamtych czasów. Chciałem nimi, jak to się mówi, nieco potrzasnąć. Później, po tylu latach, byłem tam na spotkaniu w Muszynie w bibliotece. Padało pytanie: dlaczego tak mało książek pan przywiózł? Ogólnie byłem zaskoczony, ale było mocne zainteresowanie. Kiwali z zadowoleniem głowami. Spotkałem się z taką ciepłą krytyką. To kraina mojego katharsis, może to moje „perskie oko” dobrze wpatrzyło się w tamto małomiasteczkowe ognisko? Ten równomierny krok zapamiętałem na zawsze i tak teraz idę przez życie – to wciąż jest powolny marsz… w stronę cmentarza, taki nieuchronny zwyczajny marsz – za tamtymi… innymi krokami, gdzie nikt się nigdzie nie śpieszy. To właśnie nałożyło mi się na tym pogrzebie i weszło do mojej rozgrzanej czaszki. Teraz się rozglądam na wszystkie strony i sprawy oglądam i doglądam. To jest mój dystans – ale jest on na taki dystans utrzymany, że przebiega przed oczami wartościowanie i ocenianie. Zdajesz sobie sprawę z tego noszenia po różnych zakamarkach, ale masz radość i szczęście z tego pomieszkiwania… To jakby film – klatka po klatce. Fenomen zderzenia dwóch światów. Tak a propos, myślałem kiedyś o szkole filmowej. Z. K.: Ale też masz inne fascynacje. Bo lubisz malarstwo Bruegla i Witkiewicza, a jednocześnie dobrze ci w abstrakcjach Kandinskiego. Jest ci bliżej do Hrabala niż tej polskiej awangardy literackiej. Lubisz Herberta, lubisz realizm magiczny. Słuchasz muzyki głośno tej jędrnej, ale i słuchasz muzyki poważnej. Latałeś i masz uprawnienia, byłeś flisakiem? A. Z.: Są to tylko niektóre nazwiska. Do Wojtkiewicza jest mi też bardzo blisko, ale i do Tadeusza Makowskiego. Do wszelkiej oryginalnej sztuki tamtego okresu, także
40
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
młodopolskiego. Myślę, że każdy twórca który posługuje się słowem, musi budować z nich obrazy, odsłaniać je słowem bardzo czytelnie, ale i treściwie i nie wątpić nigdy w wyobraźnię czytelnika. Ja nie czułem tak bardzo, że wiersze moje są muzyczne, do momentu kiedy Wojtek Bellon z formacji Wolna Grupa Bukowina wprowadził w nie swoją muzykę i oni to zaśpiewali. Mimo to lubię także muzykę poważną. Penderecki jest mi trochę za abstrakcyjny, ale też go słucham. Wracam do Henryka Mikołaja Góreckiego, który umiał bardzo malowniczo tworzyć z przeszłości, wspomnijmy Jego III Symfonię, umiał połączyć ludowość z powstaniem i II wojną, chciał dotrzeć poprzez tamten czas do serc współczesnych ludzi. Raduje mnie muzyka Zbigniewa Bujarskiego – mojego muszyńskiego rodaka. Fascynacje inne – poza sztuką – to szybownictwo. Brali młodych na kursy szybowcowe w Nowym Sączu, żeby mieć narybek do szkoły lotniczej w Dęblinie – z tego naboru tylko nas dwóch wzięli z LO w Krynicy, Ale ten drugi, czyli Leszek Dutkiewicz wycofał się, bo nie dostał zgody od rodziców. Jednak do Dęblina na odrzutowce nie dotarłem. Skończyłem na szybowcach. Widocznie tak było mi pisane. Tym niemniej trochę jeszcze latałem. To była wielka przygoda, która budziła wyobraźnię. Wtedy jeszcze raczkowałem z samym pisaniem. Istotnie byłem wtedy bliżej nieba i mogłem spojrzeć w dół tym innym okiem – powiedzmy sokolim. Jak pamiętam, śpiewałem głośno w kabinie pilota taki improwizowany na poczekaniu „hymn do Boga”, chwaląc na swój sposób swoje młode życie. Może to był ten moment i ten błysk olśnienia, wręcz sygnał do pisania. To mi dało pewną wizję i perspektywę poetycką na później. A były też spływy razem ze wspomnianym Romkiem na tratwach, to druga wspaniała przygoda. Twórca, jak się okazuje, powinien „jeść chleb z niejednego pieca”. Tak! – byłem szatniarzem w Klubie studenckim, i byłem też dziennikarzem. Przez to odkrywałem różne ciekawe sprawy. Ja jestem bardziej słuchaczem – obserwatorem, podglądaczem, niż gadaczem. Bardzo się cieszę, że ten świat udało się uratować w mej pamięci, z którą dzisiaj się dzielę z czytelnikiem. I co ciekawe, zapamiętałem takie – dziś można by powiedzieć – „chore” szczegóły, które się mnie uczepiły. Widocznie tak musiało być. Z. K.: Jesteś, jak wiadomo wszem i wobec, pomysłodawcą nowych gatunków lirycznych, które łączy właśnie ten odcień domowości, być może „Małej Ojczyzny”. Ale kiedyś powiedziałeś, że do napisania czegokolwiek koniecznie siadasz na swoim ulubionym krześle, jakby strzelec na ambonie – z drugiej zaś strony oznajmiasz, że czujesz się, przy pisaniu prozy, urzędnikiem… To chyba syndrom pracy z przeszłości jaką kiedyś wykonywałeś, nawet tłumaczyłeś tę „urzędowość” trochę na swoim spotkaniu autorskim w ubiegłym roku w grudniu pod Wawelem. A. Z.: – Może bardziej inwentaryzatorem niż urzędnikiem, bo kiedyś chodziłem po remanentach, ale to prawda, muszę mieć swego rodzaju komfort do zapisywania świata, żeby przejść w klimat o którym piszę. Myślę, że to jest niezbędne, przynajmniej dla mnie. Czasem, przed przystąpieniem do zapisu, stosuję dziwne rytuały, czy magiczne zaklęcia. Bywa, że muszę jakiś pasjans sobie postawić… W pewnym momencie musiałem nieco wymusić na sobie to pisanie prozy, jeżeli chodzi np. o książkę pt. Z nogi na nogę, bo to niesamowicie dużo skojarzeń i wątków. Trzeba było to ująć odpowiednio, żeby czegoś nie zaniedbać i nie zatracić się w technice języka własnego, to też trzeba mi było dużo koncentracji i wyostrzenia słuchu na innych. Z czasem nie musiałem się już zmuszać do tego pisania, bo tak mnie wciągnęło. Trzeba, co jest jasne, wywołać u siebie pewna aurę – ale i dystans. A tutaj na przykład bardzo istotną sprawą były też zapisy z tomiku Makatki – makatki zapamiętane – odkrycie innej sprawy z czasu młodości. Gdzieś tam zaczerpnąłem je z mojego domu spokojnej młodości, czyli z okolicznych wsi: Leluchowa, Szczawnika, Jastrzębika czy Dubnego. Wisiały wtedy po domach i jak dzisiaj dobrze zapamiętałem ich wzory, jakąś mądrość duchową atmosferę, wzór,
41
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
nawet tamte kościelne modlitwy i śpiewy „godzinkowe”. To było podpatrywanie siermiężności i odczuwanie smaku tamtej, geesowskiej kiełbasy zwyczajnej, która już wtedy, nie bez powodów kosztowała „Czterdzieści i cztery”. I te klimaty domowego nabożeństwa aż po obrazki z Aniołem Stróżem, stare kalendarze etc. Teraz ostatnio piszę oniryki – z poetyckiego spojrzenia będzie to cykl literacki – to też mój pomysł na wiersze wywodzące się ze snu, nawiązujące do tamtego świata w rytmie „z nogi na nogę” – takie spojrzenie w senność – aura nieco dziwnych światów, zwłaszcza po śmierci żony Marii. Oniryk to neologizm wymyślony przeze mnie. To poszło w taką mglistość, gdzie ze snu, jak z mgły, wybijają się obrazy, właśnie jak w świecie mojego Bocianowa – to bardzo lubię, hołubię te klimaty. Jednak nie są to sny aż takie szaleńcze jak w swych obrazach utrwalał Zdzisław Beksiński – artysta wywodzący się z Sanoka. Ale do tego trzeba pokory, czekać cierpliwie na dźwięki i nuty do ostatecznego zapisania... i jeszcze słuchać, jak to brzmi. I często do tego wracać. Z. K.: Czyli poeta – artysta musi mieć dobry słuch. Może teraz przejdźmy do przyjaźni i wszelkiego rodzaju więzi. Nazwę to po plastycznemu – ich odcieniach i kolorze. Pomówmy o kobiecie – żonie, kochance, Muzie. To bardzo ważna rzecz w życiu każdego twórcy. Muza to jakby pomocne skrzydło. To bardzo ważna, kapitalna sprawa, o ile jest i podtrzymuje nasz czas, dostarcza wrażeń, nie tylko w dotyku, ale bywa pierwszym recenzentem powstającego dzieła. To jak wiem było i w twoim życiu. A zmieniło się po Jej odejściu. Pisałeś wtedy w wierszu – tytułu tego teraz nie pamiętam, ale mniej więcej tak, że „wtedy poeta jest bez ręki – jestem osierocony…” wręcz jak dziecko dodałbym. Może powiedz coś o tym współbytowaniu pod jednym dachem, w jednych sprawach, w pożyciu i bywaniu z sobą „na dobre i złe”, we współistnieniu twórczym – Wspomnij o tym jak było kiedy ta partnerka była… i o tym jak Jej brakło jako Muzy? A. Z.: Powiem tak: miałem to szczęście, że trafiłem na wspaniałą, mądrą kobietę i na dobrego, życiowego kumpla.. To, że była wnuczką Zegadłowicza, też wiele znaczyło. Z opowieści rodzinnych wiedziała, że nie zawsze łatwo jest żyć z twórcą. W ten sposób Maria już była oswojona i przystosowana do życia z pisarzem – poetą. Dobrze czuła wszystkie niuanse. Była jak apaszka szamotana wiatrem. Jak poszedłem czasem w jakieś sytuacje rozrywkowe – czego nie nadużywałem – ona zawsze rozumiała ten stan i czekała. Nadawaliśmy na tych samych falach. Bardzo piękną szkołą mego życia była Maria. Pierwszy krytyk – miała niesamowity słuch na literaturę, cenne krytyczne uwagi. Później nastąpił ten trudny okres życia kiedy jej zabrakło. Ale już teraz jestem na innej stronie życia i idę przez nie „z nogi na nogę”. Po śmierci Marii powstał dramatyczny tom wierszy Przymierzanie peruki. Tam są też krótkie fragmenty z jej pamiętnika zapisane podczas choroby. To była prawdziwa Muza. Była Osobą, która ogarniała wszystko, gdy było czasem trudno. Z. K.: – Na podsumowanie rozmowy powiedz, który z tomów poetyckich wyróżnisz, a które jakby dopełniają tego poetyckiego klerku? – może taki i który wciąż wlecze się dalej za tobą… i wciąż jest najbardziej obecny? A. Z.: To już wymieniłem. Myślę, że coraz bardziej mi brakuje, w świecie książek, literatury takiej która by bardziej jakby ogarniała świat i ocalała rzeczy z tradycji i przeszłości. Takiego świata już nie będzie. Młodzi pisarze piszą dzisiaj często dla krytyków, no ale każdy orze jak może. Niektórzy zamerykanizowali się i zamknęli w gettach kampusów. Poszli w udziwnienia, których sami nie ogarniają. Ale trzeba wiedzieć, że dziś – po prostu jest brak kryteriów dla sztuki, dla pisania także... Może to i dobrze. Ale w pisaniu trwa wolna amerykanka i nie wiadomo, czy to jeszcze poezja, czy już proza rozpisana na wersy. Gdzie jest granica? To chyba
42
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
nowe czasy rozwalają sztukę, a kapitalizm dopełnia reszty… No cóż! – a jeżeli chodzi o śpiewanie poezji, to mamy dobre osiągnięcia. Ale w stacjach radiowych króluje kiepski pop i disco polo. Ale na szczęście są jeszcze wyspy nadziei – gdzie można usłyszeć coś ambitniejszego. To, że ta moja miejscowość jest tak wyjątkowa, to zawdzięczam czasowi, że to wtedy ta kraina łagodności otworzyła mi oczy na wskroś. Pamiętam jak obserwowałem Harasymowicza gdy przyjeżdżał do Muszyny. Lubił przesiadywać na obrzeżach kirkutu, czyli na cmentarzu żydowskim. Samej Muszynie wiele zawdzięczam. Zawsze miała dwa oblicza – jedno to zjeżdżający tu malarze, poeci, twórcy, pieśniarze... Z drugiej strony to świat jakby wydzielony z tłumu. Przyjeżdżały tu zespoły, artyści i dobarwiali to miejsce sztuką najwyższych lotów. Czerpali z tego mikroklimatu i mikrokosmosu zawieszonego między planetami Malnika i Suchej Góry, ale i dawali dużo z siebie. I ta dwubiegunowość mi się udzieliła. ● FELIETON Lech M. Jakób ŚMIERĆ Śmierć to jedyny egzamin, którego nie można oblać. Paul Claudel W surowym i pięknym obrazie filmowym Ingmara Bergmana „Siódma pieczęć” rycerz Antonius Block gra ze Śmiercią w szachy. Stawką dla Blocka jest odwleczenie śmierci własnej – tej ziemskiej, doczesnej. Na szalach ważą się tajemnica wszechrzeczy i życie. Śmierć. Biologiczny kres żywota. Obok miłości tylko ona tak napędza ludzką namiętność, głównie ona z ogromną siłą tłoczy twórczą krew w dzieła sztuki. Przesycona jest też nią literatura. Bo dopiero w obliczu śmierci, dopiero w jej kontekście głębszych znaczeń nabiera to, kim byliśmy, w co wierzyliśmy, o czym marzyliśmy, jak kochaliśmy i co zrobiliśmy; a też kim jesteśmy, w co wierzymy, o czym marzymy, jak kochamy i co czynimy – jeszcze w trakcie marszu od narodzin do przystani Drugiego Brzegu. Dzieła dziełami (tam „tylko” ekspiacja twórczych wizji), lecz ciekawy jest też osobisty stosunek do śmierci samych twórców. Jak się z nią potykali i czym w ostatecznym rozrachunku dla nich się okazywała. Tu rozmaitość wszelka, gdy o „sposobach” odchodzenia mowa. Z grubsza dają się wyłonić dwie kategorie. Za pierwszą uznajmy tych, co odeszli nie z własnej woli – pokonani przez choroby, losowe wypadki lub zwyczajną starość. W ten sposób z życiem rozstała się większość twórców. Na przykład Ezop (strącenie ze skały), Anakreont (zadławienie się pestką winogrona), Eurypides (pożarcie przez bezdomne psy), Miguel de Cervantes (śpiączka cukrzycowa), Emil Zola (zatrucie tlenkiem węgla), Arthur Rimbaud (mięsak kości), John Keats (gruźlica), Oscar Wilde (owrzodzenie mózgu), Boris Vian (obrzęk płuc), Aleksander Puszkin (śmiertelna rana odniesiona w pojedynku), Heinrich Heine (zapalenie rdzenia), Cyrano de Bergerac (uderzenie belką w głowę), Jean Jacques Rousseau (apopleksja), George Byron (malaria), Guillaume Apollinaire (grypa hiszpanka), Ernst Hoffmann (syfilis), Andre Breton (atak duszności), Tadeusz Boy Żeleński (rozstrzelanie), Krzysztof Kamil Baczyński (postrzelenie w walce),
43
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Albert Camus (wypadek samochodowy) czy Bernard Fontenelle (ustanie czynności życiowych w wieku 99 lat) lub Louis Aragon (podeszły wiek). Druga grupa, nie tak obszerna, lecz bardziej spektakularna, obejmuje pisarzy, którzy własną śmierć przyśpieszyli sami. Świadomie i z różnych powodów – nie zawsze światopoglądowych. Strzałem z rewolweru w usta życie zakończył, miewający zresztą myśli samobójcze od dzieciństwa, Romain Gary (a właściwie Romain Kacev), przedtem pozostawiając pożegnalny list. Natomiast ani słowa wyjaśnienia nie zostawił Ernest Hemingway, podobnie jak R. Gary używający broni palnej. To znamienna historia. Motywy drastycznego aktu fizycznej samozagłady powtarzają się u wielu pisarzy. Ogólnie rzecz ujmując decydującym elementem jest tu świadomość niemocy twórczej, twórczego wyczerpania. W przypadku E. Hemingwaya dochodziły jeszcze przypadłości zdrowotne: nadciśnienie, marskość wątroby, cukrzyca, osłabienie wzroku, impotencja. „Co w życiu liczy się dla człowieka? – zastanawiał się głośno kilka tygodni przed końcem. – Być zdrowym, dobrze wykonywać swoją pracę, jeść i pić w towarzystwie przyjaciół, zabawić się w łóżku. Mnie już nic z tego nie pozostało”. Samobójczą śmiercią skończyli też Arystoteles, Petroniusz, Seneka, Chamfort, Thomas Creech, Drieu La Rochelle, Heinrich von Kleist, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Jan Lechoń, Jerzy Zawieyski, Rafał Wojaczek, Yukio Mishima, Henry de Montherlant, Edward Stachura, Jerzy Kosiński i wielu wielu innych. Tak naprawdę większości motywów samobójstw nie poznamy nigdy. To sfera często intymna, powiązana z emocjami; rzadziej rozumowo wykalkulowana i chłodna. Lecz – cokolwiek o tym nie sądzić – „zadając sobie śmierć, zabijamy człowieka”, jak powiedział święty Augustyn. Tylko jedno w tym wszystkim pewne: śmierci nie da się rozpatrywać w kategoriach moralnych. Jest nieuchronnością, faktem. I jedynie głęboko wierzący widzą w niej bramę ku wiecznemu życiu. Reszcie cóż pozostaje? Nicość. Ale – pytał trochę przekornie Schopenhauer – „Czy nicość po śmierci nie jest stanem, do którego byliśmy przyzwyczajeni przed życiem?” Ha! Śmierć – po hebrajsku mareth , po grecku thanatos, po łacinie mors. Doprawdy, nawet największych mocarzy pióra potrafiła i potrafi sprowadzić do duchowego parteru… Felieton pochodzi z przygotowywanej do druku książki Poradnik grafomana, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa FORMA
44
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
POEZJA Ignacy S. Fiut Warszawski skowyt Na Centralnym po północy cieniem wczorajszego dnia przegryzam obwarzanka śledzę upływający czas na białym blacie zegara na schodach ku peronom skulona dziewczyna ze splotem tłustych włosów na głowie brudnych i dziurawych dżinsach na wygłodzonym ciele wydaje skowyt który wzmacnia pudło akustycznej gitary dworca zaciska pięści głodem narkotycznym wznosi modlitwę i przywołuje miłosiernego Stwórcę – będę go słyszał nawet po śmierci Warszawa, marzec 2000 rok
*** wspinam się na schody prowadzące na Kapitol jowialne oblicza Polluksa i Kastora zwiastujące wieczną pomyślność Rzymu napełniają mnie kamieniem strachu i tylko te cytryny wiszące w pobliskim ogrodzie dają nadzieję na jakąś przyszłość nawet wtedy, gdy ich smak będzie gorzki
45
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
Sen o wieczności z wiecznością jest tak jak z wiecznym piórem wszyscy mówią, że jest – wieczne – a jest? – a nie jest! wiecznym jest jedynie czerwony atrament twojej krwi zastygły na grudce ziemi
Kosmiczny sen śni mi się że wędruję po komicznych przestrzeniach zaglądam za horyzont możliwych zdarzeń jak szczeniak pod spódnicę koleżanki i tak jak on odkrywam tajemnicę przyziemnego istnienia już wiem, że ma drugie dno w świecie alternatywnym w którym już jestem choćby moimi nieprzyzwoitymi marzeniami o życiu w wieczności
46
Krytyka Literacka 11 (61) 2014
DLA AUTORÓW Kończymy z praktyką poprawiania tekstów i zastanawiania się, o co właściwie autorowi chodzi, i po co w ogóle pisze. Podnosimy poprzeczkę. Nadsyłane teksty powinny być poprawne pod względem językowym oraz sformatowane zgodnie z obowiązującymi zasadami. Prosimy również o stosowanie polskich znaków diakrytycznych i właściwych znaków typograficznych. Teksty niepoprawne i nieudolne będą odrzucane. „Krytyka Literacka” zastrzega sobie prawo do redakcji, adiustacji i korekty wybranych tekstów.
Archiwum i Biblioteka „Krytyki Literackiej” http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka
47
Pietro Perugino (wł. Pietro di Cristoforo Vannucci) Apollo i Marsjasz olej na desce, ok. 1495 r. Luwr, Paryş