ISSN 2084-1124 Nr 2•2016
KRYTYKA LITERACKA LITERATURA • SZTUKA • FILOZOFIA
W NUMERZE: Garous Abdolmalekian • Andriej Bazilewskij • Yoon-Ho Cho • Arkadiusz Frania H • Stanisław Jasiński • Leszek Lubicki • Kyung-Nyun Kim Richards Tomasz Marek Sobieraj • Ałła Szarapowa • Jurij Szewczuk • Jacek Świerk Barbara Toporska • Sirkka Turkka • Sander de Vaan
__________________________________________________________________________________ Krytyka Literacka Rok VIII ISSN 2084-1124 Nr 2 (10•71) 2016
34 KROPOTKIN. KSIĄŻĘ ANARCHISTA 41 Tomasz Marek Sobieraj INSTYTUT
REDAKCJA Tomasz Marek Sobieraj (red. nacz.), Witold Egerth, Janusz Najder, Wioletta Sobieraj ADRES ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź E-POCZTA editionssurner@wp.pl
45 Andriej Bazilewskij ODPRYSKI TĘCZY. WSPÓŁCZESNA POEZJA ROSYJSKA
WYDAWCA Editions Sur Ner
45 Ałła Szarapowa WIERSZE
* Archiwum i biblioteka Krytyki Literackiej http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka Czytelnie Krytyki Literackiej online http://issuu.com/krytykaliteracka https://pl.scribd.com/KrytykaLiteracka Strona internetowa http://www.krytykaliteracka.blogspot.com Wydania elektroniczne Krytyki Literackiej są bezpłatne; cena egzemplarza papierowego wynosi 10 zł. Pismo można otrzymać dokonując wpłaty na konto dowolnego hospicjum i wysyłając potwierdzenie na adres e-poczty redakcji. * 1 str. okładki: Michael Wolgemut, Circe i Ulisses, drzeworyt, 1493 r., kolekcja prywatna SPIS TREŚCI 1 Barbara Toporska REPORTAŻ JESIENNY 1961 5 Stanisław Jasiński FOTOGRAFIA OJCZYSTA JANA BUŁHAKA 11 Yoon-Ho Cho WIERSZE 15 Kyung-Nyun Kim Richards WIERSZE 17 Arkadiusz Frania NO TO W KOŃCU CIAŁO CZY DUSZA? 21 Jacek Świerk WIERSZE 25 Sander de Vaan, Sirkka Turkka SIEDZĄC POD KOŃSKIM BRZUCHEM 27 Sirkka Turkka WIERSZE 28 Leszek Lubicki STANISŁAWA WITKIEWICZA KSIĄŻKA O WARSZAWIE, KTÓRA NIGDY NIE POWSTAŁA 33 Garous Abdolmalekian WIERSZE
49 Jurij Szewczuk WIERSZE 53 PROLOG DO DALSZEJ WEDRÓWKI. ROZMOWA Z H, AUTOREM POWIEŚCI 1946
* S Ł O W O
N A
L A T O
Wielką odpowiedzialność za „letniość” naszej literatury, za jej płytkość, poziomość, za jej marny trzon intelektualny, za płaskie lizusostwo wobec jakichkolwiek społecznych ugrupowań, za brak odwagi w ostrym stawianiu problemów, za strach blady, który widać w oczach wszystkich piszących, ponosi niemoralna, fałszywa, deprawująca wszystko i fałszująca wszystkie wartości krytyka. Czy są możliwe inne metody? Bezwzględnie tak. Ale na to krytyka musi przestać być dyletanckim ględzeniem ludzi nie mających nic lepszego do roboty, tylko ciężką pracą intelektualistów nad podniesieniem umysłowym przede wszystkim naszej literatury. (...) Brak filozoficznego wykształcenia i możności mierzenia się z problemami filozofii choćby, jeśli już nie ich rozwiązywania, jest przyczyną marności naszej krytyki, a także poniekąd małości naszej literatury. Bez metafizycznego ekranu, na którym przesuwałyby się symbole rzeczy wiecznych pod postacią danego wycinka rzeczywistości i jej figur, nie może być wielkości w przedstawieniu świata, choćby nawet sam ten wycinek skądinad piekielnie był interesujący. Bez tego schodzimy od razu do bezmyślnego przedstawiania rzeczywistości jako takiej, której fotografii w formach najmniej ciekawych mamy już tak wiele w naszej literaturze. Stanisław Ignacy Witkiewicz O potrzebach krytyki literackiej artystycznej * Jeżeli język nie jest poprawny, wtedy to, co powiedziano, nie jest tym, co zamierzano powiedzieć. Jeżeli to, co powiedziano, nie jest tym, co zamierzano powiedzieć, nie zostanie zrobione to, co być powinno. Sokrates
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
BARBARA TOPORSKA Reportaż jesienny 1961 Monachium Był czas przypływu i pierwsze neony i wieńce elektryczne i pomosty świateł zaledwie majaczyły w zalewie poświaty bez odbłyśnika nocy jaki stworzy odpływ. Niebo płynęło przez miękkie chodniki między ruchami pośpiesznych przechodni jeszcze przyległych do zajęć minionych bardziej niźli do kształtów z własnych wyobrażeń a maski aut unosiły strzępy dnia, który przeszedł, dnia ciepłej jesieni: odbicia słońca, co było już zgasło, drzew przerzedzonych smugi, i fragmenty czerwieni zdjętej z zielonych trawników w migawkach dalii, szałwi albo róży schwytanych w połysk ześlizgu momentu, który już nie należy do rzeczywistości jak abstrakcyjny motyl kolorowych wrażeń ponad wyblakłym krajobrazem miejskim w porze zalewu i porze tramwajów. Dom był wzniesiony na wczorajszych gruzach w samym śródmieściu. Prosty, śliski, twardy. Wystawa – w dwóch pokojach suteryny z zapachem linoleum i olejnej farby. Osób – może dwadzieścia. Trzy dziewczyny zgarbione szkolnie w pierwszym rzędzie krzeseł obok ksiądz, dwóch młodzieńców w wełnianych szalikach a z tyłu reumatyzm i renty społeczne sądząc z połysku schludnej oszczędności na ubraniach i twarzach. Odczyt był bezpłatny. „Ja, proszę państwa” mówił brunet przy pulpicie „Ja, proszę państwa, nie pragnę współczucia ani też myślę tłumaczyć się z winy. Czy jestem winny? Wszak Rajk umrzeć musiał beze mnie czy też ze mną. Byłbym powieszony wraz z nim i cała subtelna różnica. Ja, proszę państwa, jestem zbyt marksista na odsyłacz w tych sprawach w romancy o Cydzie. Był moim przyjacielem, fakt. W koncentracyjnym nieraz narażałem życie, ażeby go ratować. To stwierdzone. Z partii towarzysze, towarzysze w robocie, przyjaciele z turmy. – Jeśli nam wyświadczycie tę przysługę, której nie powinien odmówić żaden komunista, zdejmiecie z siebie winę z uczestnictwa w zdradzie. My zaś ze swej strony
1
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
damy wam wszystko aż po koniec życia. Pobyt na Krymie chcecie? Na francuskiej Riwierze? Jedźcie z bogiem!… To rzecz ludzka i kardynał Mindszenty załamał się w śledztwie… Lecz do tematu! Zamiast Krymu, Riwiery, za dowody winy przeciw Laszlo Rajkowi otrzymałem wyrok dożywotniej katorgi. Nie w tym rzecz. To lepsze niż szubienica. Siedem i pół lat, aż gromem przyszła wolność w pożodze ponad Budapesztem, o tu, państwo, popioły w gablotkach widzicie”. I wskazał ręką ściany, gdzie pod szkłem spłaszczone szarzały fotografie-eksponaty zdarzeń, którym dyskretnie sprzyjała świadomość, że nie należą już do teraźniejszości, a nad czołami starców przemknął motyw jak Dzieci Kapitana Granta – odprężenie. „Ja, proszę państwa, chciałbym was przekonać, że żadne pakty z Kremlem, żadne obietnice z ich strony, żadne – z waszej – zabiegi o względy nie są w stanie powstrzymać tej siły bezwzględnej co tylko z siłą silniejszych się liczy”. Zamilkł woskowy, czarny, jak z kopciem gromnica. A schludni starcy podnosili palce pytając z lękiem, czy to znaczy – wojna? Potem ksiądz powstał, podszedł do pulpitu, uściskiem dłoni dziękował za odczyt „wznoszący nowe światło w historyczne fakty, jako że proces Rajka to była sensacja – zwrócił się do obecnych – z pierwszych stronic gazet” lecz w imię prawdy dodał: s w e g o czasu”. Co zabrzmiało jak: d l a t e g o darmo. Karambol zgrzytnął w mózgu jak w automacie i już się srebrem bilon po podłodze toczy pomiędzy obcasami, do drzwi, korytarzem śliskim w kosztowny czas ulicy jaskrawy od świateł poszerzony wnętrzami kolorowych witryn w tłum wesołej młodzieży w żywopłotach kawiarń. Limuzyny na maskach wiozły karuzelę a w półmrokach modele współczesnych księżniczek, jazz, szum opon, brzęk naczyń były orkiestracją wieczoru restauracji, kabaretów, teatrów Max und Moritz, wiedeński walc kurcząt na rożnach, La Bonne Auberge, Osteria, węgierska Piroschka na plastikach, na pluszach, przy naftowej lampie ostrygi i szapmany, piwo i harmoszka. Poeta i sklepikarz zmieniali partnerki w ulicznym kotylionie. Spódniczki z brokatu i rozpuszczone włosy na smukłość w trykotach studentki? akrobatki? Fałszywe brylanty i prawdziwe szmaragdy i bolesne perły
2
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
i masywy kościołów w perłowej kapieli, jak gdyby dla dodania blasku tej feerii konkretnej, niczym kroki na twardym asfalcie. I gdyby gwiazdy z nieba spadły jak confetti, witano by je chórem oklasków i śmiechu: „Atom w służbie pokoju” lub cud gospodarczy. W dywanowym hotelu, w błękitnej palarni z tarasem odgrodzonym muślinu firanką, za którą nierealnił się świat bez przyczyny: kamienna balustrada w rysach kolenchymy, pompejska kanefora z przetrąconym dzbankiem a dalej melancholia brązowych kasztanów Où sont les mots d’antan pour les réfléchir? albo: gdzie wy, hrabiny, przejazdem z Galicji? staroświecka latarnia w okuciu akantów i park na dziesięć kroków z imitacją dali a tu miękkie fotele, parę Chippendali na meblach, lub koło nich, szyk i nonszalancja, kamaryla kotonów, poligrafii, stali, radia, teatru, reklamy i paru playboyów na szczeblu ewolucji – dekoracja wnętrzy w centrum zaś iluminarz miejscowej elity pan Festner, który właśnie był powrócił z Moskwy dając pretekst do tej tu nieformalnej party z pogranicza odczytu i prywatnych zwierzeń perfumujących uszy na prawach kontrastu z wrzaskliwą propagandą politycznej ery a w harmonii do pory: Wieczór po premierze odegranej gościnnie przez ensamble berliński. „Myślę”, mówił pan Festner, „że przemiany jakie t a m dziś zachodzą wbrew oportunistom wszelkich maści, pokroju, koterii, kapliczek już dziś należą do dziejów jutrzejszych. Taki nieważny szczegół: jak zapewne wiecie moje książki od lat już były tłumaczone i wydawane u n i c h w piętnastu językach. Książki dla dzieci, głównie. Po piracku. Nie miałem z tego złamanej kopiejki. A teraz – targ w targ – obiecali płacić na przyszłość, a zaległość – stopniowo, na raty. U nich prawo zabrania wywozu waluty… Lecz wakacje na Krymie, Artek albo Jałta… Nie upierajmy się, że słońce nad Riwierą świeci tylko. To są symptomy. Naprawdę – drobiazgi. Jednak ja, jako pisarz, wyznaję cynicznie, że symptomy, pozory tworzą właśnie życie i one mu nadają ten lub inny aspekt, kształt, formę”. (Kastaniety bransolet, dyskretne oklaski) „Już jak z tej wypowiedzi dość jasno wynika ja nie jestem marksistą. Oni są. Bezwzględnie.
3
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Przyznaję, że to stwarza te spore trudności w odnalezieniu z n i m i wspólnego jezyka. Lecz jakiż »wspólny język« ja mam z aptekarzem? albo z księdzem proboszczem? czy naszym burmistrzem…* Moja konkluzja: ja bardziej się lękam niż i c h, to polityków z naszego podwórka, tej pozy, ignorancji, braku zrozumienia… T a m ja widzę przemiany. U nas przemian nie ma”. I o ton wyżej: „Sądzę, że gdybyśmy byli w przemyśle, handlu, na polu technicznym równie konserwatywni i bez daru wizji jak nasi politycy, jeździłbym w dorożce!” A właśnie o tej porze wracała przez miasto ostatnia para koni przy czarnym powozie. I woźnica w cylindrze wymachując batem pokrzykiwał: „Uwaga, dochodzi dwunasta!” Chodniki były puste już. A na maskach aut mknących w pogoni za straconym czasem migały światłem sztylety i noże, narzędzia chirurgiczne przy melodramatach gdy w nadmiarze słów, gestów nie dało się trafić jak ręką w rękaw płaszcza w sens – jacy jesteśmy? pod cięciami spadały przyklejane rzęsy usta w barwach poezji na usługach handlu: Ice and Fire, Róża Zmierzchu, Purpura Cygańska, ręce manikiurzustek, szyje jubilerów, odbicia w lustrach, tułowia w ukłonach, nogi, którym kto inny rytm i cel wymierzył, głowy do taktu, skopiowane słowa i odcięte leciały ponad śpiące miasto z trenem liści opadłych, co nie wrosły w cienie kracząc: WSZYSTKO NIEPRAWDA I NIEPRAWDA WSZYSTKO! Na co odszeleściła sucho noc jesienna: Weltszmerce są chorobą z urojenia zmarłych. Omyłka kalendarza. Już nadchodzi zima 1984–ta. * Aluzja do kanclerza Konrada Adenauera Barbara Toporska (ur. w 1913 r. w Warszawie, zm. w 1985 w Oberaudorf, Bawaria). Publicystka, eseistka, autorka powieści, poetka, malarka. Od roku 1945 wraz z mężem Józefem Mackiewiczem na emigracji. Studiowała polonistykę na Uniwersytecie Poznańskim. Publikowała m.in. na łamach „Słowa”, „Gazety Codziennej” oraz emigracyjnych „Wiadomości”, „Kultury”, „Dziennika Polskiego”. Wydała powieści: Siostry (1966), Na wschód od dzisiaj (1970), Spójrz wstecz, Ajonie (1981), Na Mlecznej Drodze (1982) oraz utwory poetyckie w zbiorze Athene noctua (1973). W 2012 r. ukazał się wybór jej tekstów publicystycznych i esejów z lat 1935–1985 Metafizyka na hulajnodze, zawierający również kompletną bibliografię autorki. Redakcja „Krytyki Literackiej” dziękuje pani Ninie Karsov, właścicielce wydawnictwa Kontra, za zgodę na publikację wiersza
4
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Stanisław Jasiński FOTOGRAFIA OJCZYSTA JANA BUŁHAKA
P
ublikacja pod tym tytułem została opracowana przez autora w sierpniu 1948 r. na podstawie artykułów opublikowanych w latach 1937 – 1939 w polskiej prasie fotograficznej oraz napisanych po wojnie. Większość z nich ukazała się w Polskiej fotografii ojczystej wydanej w Poznaniu w 1939 r. Uznany autorytet w dziedzinie fotografii artystycznej, twórca pojęć: fotografika i fotografia ojczysta, znawca i miłośnik historii polskiej kresowej architektury oraz krajobrazu polskiego przypominał się w publikacji z 1951 r. jako fotograf jezior i rzek, architektury Warmii, Mazur i Pomorza, ale także przemysłowego krajobrazu Górnego i Dolnego Śląska. Podobnie litewskie i białoruskie rzeki i jeziora, śląskie i pomorskie pejzaże fotografował przed wojną. Po 1945 r. jest nadal artystą poszukującym nowych rozwiązań formalnych. Słup linii wysokiego napięcia pod Wałbrzychem, przypominający w jego ujęciu krzyż na Giewoncie, sfotografowany został pod słońce, aby uwydatnić chmury, a żelazna konstrukcja stała się jeszcze bardziej wyniosła. Patrząc na całość dorobku Jana Bułhaka nie sposób nazywać go inaczej, jak największym polskim fotografem obłoków. Jak sam przyznaje w Fotografii ojczystej potrafił wyczekiwać godzinami na ich malowniczy układ. Podobnie postępowali wszyscy fotografowie krajobrazów, których nazwiska znalazły się w historii fotografii światowej. Hałdy odpadów wydobywczych przy kopalni Rymer koło Rybnika czy skład drewnianych stempli przy kopalni w Dębieńsku nawiązują do realistycznych stylistyk dwudziestolecia, które nastąpiły po piktorializmie. Ale umieszczone za kubikami dwa wyniesione składy węgla przypominają egipskie piramidy – fotografie Bułhaka rozpoznajemy poprzez estetyzm poszukiwań formalnych, który pozostał w nim i wzmocnił w okresie wieloletniej przyjaźni z wybitnym malarzem Ferdynandem Ruszczycem. Powojenne pejzaże w wielu wypadkach wręcz powtarzają kompozycje fotograficzne znane z jego zdjęć międzywojennych, tak jest np. w obrazach: „Droga do Orzysza”, „Muzeum Regionalne w Olsztynku”, „Dolina Niedzicy”, „Rybacy na Jeziorze Piławskim”. Bułhakowska mocna kompozycja i panowanie nad światłocieniem wyraźne są w takich pracach, jak np. „Warszawa, prace przy ul. Rymarskiej”, a nawet w fotoreporterskim zdjęciu z ustawiania kolumny Zygmunta w Warszawie. Jan Bułhak nie czuł się, ale bywał fotoreporterem już w Wilnie podczas dorocznych jarmarków zwanych Kaziukami i procesji Bożego Ciała, podczas dożynek u Ruszczyca w Bogdanowie. Od tych zdjęć zdecydowanie odbiega formą socrealistyczny portret „Górnika z Kopalni Rymer”. Gdybyśmy znali wyłącznie powojenne zdjęcia Bułhaka, zaszufladkowanie autora jako piktorialisty nie byłoby takie oczywiste. W tych pracach nie stosuje on technik specjalnych, to odbitki bromosrebrowe, uzyskane z negatywów 6 x 6 cm. Jan Bułhak, prezes Polskiego Związku Artystów Fotografów, miał świadomość narastającego upolitycznienia kierunku, ku któremu zmierzają po 1948 r. decydenci manipulujący sztuką polską. Miała stać się sterowanym z Moskwy narzędziem prosowieckiej propagandy, co prawie się udało w okresie surrealizmu. Postawa wiodących postaci polskiej fotografii, takich jak Jan Bułhak czy uwolniony z gułagu Edward Hartwig, była rodzajem „rozumnej desperacji”, obliczonej na krótkie lata istnienia Polski bierutowskiej. Stąd brała się makiaweliczna postawa wielu polskich artystów wobec przyjacielskiego, ale jednak syberyjskiego niedźwiedzia. Artyści tracąc nadzieję na nieskrępowany rozwój, dbali o ocalenie pozostałości swojej sztuki międzywojennej oraz szukali enklaw pracy zarobkowej, w których mogliby przetrwać i czerpać dochody niezbędne do życia. Postać pierwszoplanowa w polskiej, międzywojennej fotografii artystycznej, niemal 70-letni Jan Bułhak przystąpił do tworzenia nowego, powojennego archiwum autorskiego, gdyż jego wileński zbiór, liczący około 50 tysięcy negatywów spłonął po podpaleniu domu i pracowni przez Niemców w lipcu 1944 r. Była to decyzja człowieka, który wcześniej w wyniku traktatu ryskiego w 1920 r. został pozbawiony majątku rodzinnego na zachodniej Białorusi, przywykłego do niespodziewanych obrotów koła fortuny i zahartowanego w przezwyciężaniu niepowodzeń. Jego biografia zawiera wiele elementów typowego losu polskiej inteligencji kresowej pochodzenia
5
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
szlacheckiego po 1920 r., która przetrwała do 1945 r. Takich losów było wiele, ale nielicznym udało się uzyskać tak wymierny sukces, jak Janowi Bułhakowi. Ekipa bierutowska przywiązywała duże znaczenie do fotografii jako narzędzia propagandy, Bułhak był postacia znaną i cenioną, chętną jak większość po zakończeniu wojny do pracy dla odbudowy Polski. Trudniej jednak uwierzyć w to, że Jan Bułhak tak szybko przekreślił mapę drogi powrotnej do Wilna. Był to skrywany dramat artysty fotografii i patrioty, Mistrza z Wilna, który utracił wszystko, prócz nadziei na odmianę losu.
Jan Bułhak, lata 40. XX wieku, fot. Karol Szczeciński
„Charakter i typ fizyczny człowieka są nieodłączne od jego środowiska – pisał Jan Bułhak w Fotografii ojczystej – i od ziemi przez niego zamieszkanej i urabiają się zgodnie z jej zewnętrznością i z ekonomicznym bytem narodu. Krajobraz, czyli widomość lądu i wody, zespół składników topograficznych, poziomy płaszczyzn, kontury wzgórz, pojemność dali, wszystko, co się składa na oblicze ziemi i wyraża się przestrzenią, linią, zarysem, barwą, światłem i atmosferą, wszystko to wywiera na człowieka wpływ głęboki i nieustanny. Najsilniejszy jest ten wpływ w dzieciństwie, kiedy wrażenia zapisują się w duszy rylcem szczególnie ostrym i pozostają w niej na całe życie jako złoża niewidzialne, często nieuświadomione, jako węzły subtelne a mocne, tworzące podstawy pojęcia „ojczyzna”. Krajobraz ojczysty ma zatem oblicze własne, wytworzone przez fakt istnienia ziemi i trwania na niej ludzi przez mnogie stulecia. Te rysy twarzy ojczyzny są liczne, wymowne i wieczne, mimo ich ustawicznej zmienności, jak twarz osoby ukochanej, której wspomnienie przechowuje rodzina w pamiątkowych wizerunkach”. Niektórzy, tak jak fotografik Jan Bułhak, w akcie „rozumnej desperacji” poszukują po 1945 r. podobnych krajobrazów, w których przyszło im obecnie zamieszkać z Krajem lat dziecinnych (tytuł pierwszego tomu wspomnień Jana Bułhaka, wydanego dopiero w 2003 r.), znajdują
6
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
takie i zadomowiają się w nich, gdyż znają wagę zdania Mistrza z Wilna: „Nie dość szukać Polski w sobie; trzeba jeszcze szukać Polski samej”. Fotografię artystyczną Jana Bułhaka podzielić można na dwa główne nurty: fotografikę uprawianą z potrzeby ducha i z potrzeby artyzmu oraz fotografię ojczystą, o której sam pisał: „Fotografia ojczysta to kierunek fotografii łączącej dokumentalną fotografię krajoznawczą ze znamionami fotografii artystycznej”. W takiej optyce fotografia ojczysta była praktyką artystyczną o cechach sztuki użytkowej. Praktyka ta, traktowana jako patriotyczny obowiązek, wynikała z doświadczenia mieszkańca Europy Środkowej, gdyż „...w pierwszym, przedwojennym okresie mojej pracy (1905–1919) pominąłem wiele rzeczy, które należało koniecznie utrwalić, które wielka wojna zniekształciła lub zniszczyła bezpowrotnie”. Jego Mała Ojczyzna po 1920 r. pozostała poza granicami II Rzeczpospolitej, konieczność spowodowała, że „Wyrzekłem się wielu rzeczy nazywanych pospolicie szczęściem życia – dla tej pracy. W niej jednej już tylko szukałem szczęścia”. Fotografia ma to do siebie, że jest w stanie zachować obrazy przeszłości – które były teraźniejszością w momencie wyzwalania migawki – dla przyszłości. Fotografia jest pamięcią obrazową nie tylko grup społecznych, ale całych narodów. Fotografia stawała się już globalną pamięcią obrazową, czego nie mógł przewidzieć Jan Bułhak, należący do pokolenia polskich patriotów z metrykami w językach zaborców. Fotografia jest zwykle kartką papieru pokrytą obrazem fotograficznym. Jej ciężar materialny jest niewielki, ale może posiadać wielką wagę niematerialną jako obiekt pamięci i związanych z nią emocji. Dlatego też w 1946 r. napisał: „Polsce przybyły nowe dzielnice na zachodzie, wyludnionym i ogołoconym z dotychczasowego zagospodarowania. Dzielnice te będą szybko zmieniały swe oblicze pod naporem wymagań życia; (…) Czas nie stoi w miejscu, a to, co tam jest dzisiaj do sfotografowania, na to za parę lat będzie już za późno”. Wiele wyjaśnia definicja fotografii ojczystej Jana Bułhaka: „Fotografia ojczysta jest to przedstawienie obrazowe kraju, jego powierzchni przyrodzonej oraz znajdujący się na niej działań i dzieł ludzkich w sposób tak prawdziwy, trafny i wyrazisty, żeby to przedstawienie mogło pogłębiać znajomość kraju ojczystego i pomnażać radość i dumę, jaką przynosi samowiedza narodowa”. Termin „fotografia ojczysta” podany został do wiadomości publicznej przez Bułhaka najpóźniej w 1927 r. W 1939 r. jej definicja znalazła się w książce Polska fotografia ojczysta. Powtórzona została w 1951 r., ale już bez przymiotnika „polska”. Dziś pewnie można byłoby nazwać definicję anachronizmem, gdyby nie fakt, że Bułhak mówił to w Polsce, która odzyskała niepodległość po 123 latach zniewalania. Fotografii ojczystych pożądają wszystkie ośrodki państwowotwórcze na całym globie i nic nie wskazuje, aby takie zapotrzebowania miały zaniknąć. Bułhak nie precyzuje pojęcia „naród”. Jednakże dla pochodzącego z dawnych Kresów Wschodnich oczywiste musiało być, że naród to zbiór wszystkich obywateli, różnych narodowości i wielu religii – tak podpowiadała mu samowiedza narodowa, jako rzecz oczywistą. Jan Bułhak nie chciał, aby jego fotografie zaliczano wyłącznie do nurtu fotografii krajoznawczej, gdyż o jakości wykonania zdjęć dla producentów pocztówek i folderów turystycznych nie miał zbyt dobrego mniemania. Chciał, aby fotografia ojczysta „rozszerzała krąg zainteresowania na wszystkie plastycznie uchwytne przejawy bytu ludzkiego i odtwarzała nie tylko relikty przeszłości i zjawiska przyrody, lecz całe współczesne życie człowieka, ziemi i kraju ojczystego. Fotografia ojczysta ma za przedmiot krajoznawstwo uniwersalne. (…) przedmiotem fotografii ojczystej jest życie uniwersalne, to jest życie człowieka i przyrody w całej rozciągłości tego pojęcia”. W takim maksymalistycznym i antropologicznym jednocześnie ujęciu wszystkie rodzaje fotografii, od fotoreportażu, przez portret, krajobraz po dokumentację zabytków, mogłyby być uznane za tworzące pełen obraz fotografii ojczystej. I tak się zapewne dzieje w każdej dekadzie od czasu ogłoszenia wynalazku fotografii. Jednakże nie wszystkie fotografie wg Bułhaka należą do obszaru fotografii ojczystej. Ma ona być przecież fotografią dokumentalną, ale i artystyczną jednocześnie. Fotografia ojczysta to także wzór dla początkujących i dydaktyka fotografowania, gdyż: „Czynność fotografowania może dawać nie tylko bezpośrednie wyniki praktyczne w postaci obrazków, ale jeszcze niezmierne cenne skutki uboczne w postaci zaostrzenia i wysubtelnienia władz umysłowych człowieka, które z biegiem czasu wpływają na wyższą jakość wykonywanych
7
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
przez niego fotografii”. Z fotografią ojczystą związany jest program nauki fotografii, o którym nauczyciel akademicki fotografii pisze wprost: „Człowieku, zastanów się! Dotychczas marnowałeś sporo czasu i pieniędzy fotografując kuzynki, grupki i widoczki tylko po to, żeby kuzynki się krzywiły, grupki zabierali darmo przyjaciele, a na widoczki nikt nie chciał patrzeć. Pomyśl, czy nie można by nadal prowadzić tej zabawy w sposób i przyjemniejszy, i bardziej przez ludzi ceniony? Zdjęcia nie bardzo ci się udają, bo robisz je na chybił trafił, bez potrzebnych wiadomości. Fotografowanie nie jest trudne, ale trzeba się go nauczyć tak samo, jak każdego innego rzemiosła. Bez nauki nie potrafiłbyś się stać porządnym stolarzem ani cieślą, kowalem ani ślusarzem, a ty przecież nic nie umiesz w fotografii, choć niby posługujesz się aparatem. Wiec naucz się fotografowania u osób znających, kup sobie i przestudiuj jakiś przystępny podręcznik, a na razie przeczytaj ten, który masz w ręku, wypróbuj praktycznie jego przepisy, a potem pomyśl, że umiejąc już coś, mógłbyś fotografować inne i daleko ciekawsze rzeczy niż dotychczas, na przykład to, co znasz dobrze i lubisz, co uważasz za ważne w twoim bliższym i dalszym otoczeniu, to wreszcie, co ci się samemu wydaje objawem ładu, dostatku i piękna albo dowodem przemiany, postępu i lepszego życia. Pomyśl, że umiejąc już lepiej fotografować mógłbyś w takim zajęciu znaleźć nie tylko zabawę, ale i pożytek, bo miałbyś ładne i ciekawe zdjęcia, na które z czasem mógłbyś znaleźć zapotrzebowanie. I może w końcu okazałoby się, że aparat twój już nie tylko zabiera pieniądze, ale ci je czasem przynosi”. Powyższy cytat mógłby być współcześnie dodawany do każdego aparatu fotograficznego przy zakupie, do każdej nabytej książki fotograficznej, gdyż nic nie stracił na aktualności. Bułhak miał nadzieję, że fotografia ojczysta w Polsce bierutowskiej będzie miała: „na celu liczne korzyści kulturalne i materialne, służąc przy pomocy zorganizowanej sieci placówek zarówno nauce i piśmiennictwu, jak informacji i propagandzie, zaspokajając w ogóle przeróżne potrzeby życia cywilizowanego. Najwyższym jednak jej zadaniem jest poznanie wewnętrznej istoty narodu przez wkraczanie badawcze do jego materialnych i psychicznych środków”. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nowa władza nie będzie zainteresowana reprintami jego przedwojennych publikacji, gdyż obfitują one w zdjęcia dokumentujące polskie życie Kresów Wschodnich. Jedyną możliwością na przełomie lat 40. i 50. była publikacja Fotografii ojczystej ze zdjęciami Ziem Odzyskanych. Zawarty w niej program dydaktyczny Jana Bułhaka był w zamiarze autora ambitnym programem rozwoju „fotografii polskiej” jako „fotografii ojczystej”. Ale w ówczesnej rzeczywistości maszynopis każdej bez wyjątku książki przed wydrukowaniem musiał najpierw zostać ocenzurowany przez anonimowego, a w latach czterdziestych zwykle jeszcze źle mówiącego po polsku pracownika Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk. I ślady takich przebiegłych ingerencji cenzorskich mamy w „Fotografii ojczystej” Bułhaka. Np. przy tytule rozdziału czwartego „Fotografia krajoznawcza dla mas amatorskich” mamy przypis wydawcy: „Rozdział ten napisany został jako artykuł do druku, nie udało się jednak ustalić czy był gdzie drukowany”. Dzięki temu przypisowi jesteśmy pewni, że ostatecznego wyboru tekstów do publikacji dokonano po śmierci autora. Bułhak posługiwał się specyficznym rodzajem języka polskiego, charakterystycznym dla inteligencji polskiej okresu międzywojennego: „Ileż razy byłem przedmiotem czyjegoś niezadowolenia, żartów i docinków z powodu odkładania zdjęcia do sposobniejszej pory dnia lub z powodu mego patrolowania przy aparacie bezczynnie w oczekiwaniu na słońce, które jak na złość nie chciało wychodzić zza chmury! Jak często niecierpliwiono się, drwiono ze mnie, że zużywam na zdjęcie dziesięć razy tyle czasu, ile na to potrzeba porządnemu fotografowi, który nie przebiera w oświetleniu i gotów jest trzaskać na każde zawołanie! Ile razy natrząsano się z mego niezwrotnego i ciężkiego rynsztunku, do którego dźwigania potrzebna była druga osoba, i przeciwstawiano mu wszelkie nowoczesne cuda mechaniczne, którymi się prztyka podług określenia Boya »prędko, byle jak i dużo«. (…) Owszem, kochałem wszystkich moich bliźnich po zachodzie słońca. Ale jak długo ono świeciło i obiecywało mi swoje dary w samotnym obcowaniu, byłem skończonym mizantropem”. Mizantropia to termin pochodzący od dwóch greckich słów anthropos – człowiek oraz miseo – nienawidzę, pojęcie ogólnie określające niechęć do tłumu, pospólstwa, a nawet całego gatunku ludzkiego. Nie jest to uczucie skierowane do konkretnych ludzi, ale do ogółu populacji, albo grup społecznych. Bułhak by człowiekiem skromnym, ale świadomym swojej wartości. Z dystansem
8
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
podchodził do wszelkich „poganiaczy”. Należał do pokolenia, które „pośpiech uważało za oznakę niewolnictwa”. Powyższy cytat ukazuje nam Bułhaka jako fotografa przekonanego o skuteczności własnej metody pracy. Przytoczony fragment stoi w jaskrawej opozycji wobec zakończenia rozdziału pierwszego „Portret ojczyzny”: „Portret nowej Polski powinny wykonywać nie jednostki, których siły zadanie to przewyższa niepomiernie, lecz z o r g a n i z o w a n a z b i o r o w o ś ć. Fotografia jest nowym, całkiem współczesnym środkiem przekonywania i sugestionowania, skuteczniejszym niż słowo. W fotografii polskiej obok estetyki musi przyjść do głosu użyteczność społeczna, wymagająca od treści obrazu nie tylko piękna, ale i prawdy, nie tylko wzruszenia, ale i pouczenia. Musi przyjść do głosu nowy kierunek, łączący obrazowanie z dokumentarnością, równouprawniający treść z formą, kierunek fotografowania uspołecznionego, zwany fotografią ojczystą. Czyż nie powinna poprzeć takiego uspołecznienia fotografii i wykorzystać go w całej pełni Polska zmierzająca do socjalizmu?” Fotografia ojczysta i socjalizm z hasłami internacjonalizmu. Powyższy fragment brzmi niemal jak fragment manifestu socrealizmu. Czy naprawdę napisał go Mistrz z Wilna – Jan Bułhak? Wydana w 1939 r. w Poznaniu książka autorska Polska fotografia ojczysta liczy 48 stron. Wydana w 1951 r., już po śmierci Jana Bułhaka w 1950 r., pozycja Fotografia ojczysta liczy 150 stron, zaś zamieszczone w niej teksty to 62 strony. Uzupełnia je cenny album 85 fotografii Jana Bułhaka wykonanych po II wojnie światowej na Ziemiach Odzyskanych, Śląsku i Pomorzu. Zbiór wartościowy nie tylko dlatego, że ukazuje niesłychaną żywotność artysty, który w 1950 r. miał 74 lata! Nietrudno sobie wyobrazić mieszane uczucia, z jakimi odrywali się od lektury Fotografii ojczystej polscy artyści fotografii na początku lat pięćdziesiątych, którzy pamiętali Bułhaka sprzed wojny. Gorący admirator pikorializmu w pierwszym okresie swej działalności przemawiał w niej zza grobu, uznając bliżej niezdefiniowaną „prawdę” jako dobro nadrzędne wobec „piękna”? Ale taka była istota manipulacji dokonywanych przez ówczesnych administratorów Polski, którzy mieli absolutny monopol na „prawdę”. Podobne teksty w zmanipulowanej książce Jana Bułhaka stoją w jaskrawej opozycji wobec całości jego twórczości pisarskiej, ale Fotografia ojczysta była jedyną ogólnie dostępną publikacją Mistrza z Wilna po wojnie, wydaną przez Ossolineum w nakładzie 5000 egzemplarzy. O jego dorobku dotyczącym Kresów Wschodnich mowy być nie mogło. Do 1989 r. stale powtarzającą się nalepką na jego osobie i sztuce było pejoratywnie użyte i odbierane określenie „piktorialista”. Pospolitym błędem kolejnych pokoleń jest ocena poprzedników własnymi kategoriami estetycznymi. Jednakże, gdy w latach 1908 – 1912 Bułhak po pierwszych sukcesach fotograficznych uwierzył w swoje siły i nawiązał korespondencję z europejskimi artystami fotografii, w tym z Constantem Puyo, jednym z twórców kierunku, piktorializm był nowoczesnym i przodującym kierunkiem fotografii artystycznej na świecie, dla którego dobre zdjęcie musiało mieć przede wszystkim nienaganną kompozycję i trafnie dobrane oświetlenie. Piktorialiści z pogardą odnosili się do kierunków lekceważących formę dla treści. „Musieli fotografowie dopracowywać się samotnie i samoistnie, i jeszcze przezwyciężać przeszkody, jakie na ich drodze piętrzyło niezrozumienie. Ich gorące zamiłowania plastyczne i zabytkowe były mieszane ze snobizmem amatorskim, ich wartościowe prace, zdobyte drogim kosztem, były traktowane na równi z ryczałtową makulaturą pstrykaczy (...)”. Przez całe twórcze życie przedmiotem nieustannej troski Jana Bułhaka byli ci „pstrykacze”, którzy uwierzyli w jedno z najlepszych zdań reklamowych świata: „Naciśnij spust, a my zrobimy resztę”. Jak większość najwybitniejszych fotografów był zdecydowanym przeciwnikiem zadufanych w sobie dyletantów. Dlatego też zabiegał po 1945 r. o: „Powołanie do życia studium fotograficznego na jednym z uniwersytetów. Przez lat 20, tj. przez cały czas istnienia Uniwersytetu Stefana Batorego takie studium istniało tam na Wydziale Sztuk Pięknych pod moim kierownictwem. Składała się na nie teoria w systematycznym kursie wykładów i praktyka w postaci codziennych ćwiczeń w Zakładzie Fotografii Artystycznej. (…) Mogłoby to stać się na przykład na uniwersytecie toruńskim, dokąd został przeniesiony Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego”.
9
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Jego marzenie nie mogło się spełnić w Polsce zmierzającej do dyktatury socjalizmu. Administratorzy PRL nie byli zainteresowani tworzeniem studium akademickiego, który wykształciłby kolejne zastępy świadomych, twórczych i niezależnych fotografów. Bardziej pożyteczni dla nich byli nieświadomi manipulacji pstrykacze produkujący fotograficzną makulaturę. Urodzony w 1876 r. Jan Bułhak, patriota i obywatel Rzeczpospolitej, był najbardziej chyba pracowitym polskim artystą i dydaktykiem fotografii, najwybitniejszym i najbardziej znanym polskim fotografikiem w Europie w okresie międzywojennym. W lipcu 1944 r. w Wilnie 68–letni artysta został pozbawiony dorobku życia, a w miesiąc później zmarła mu żona. Przeniósł się do Warszawy i z niezwykłą energią zabrał się do pracy, aby pozostawić po sobie trwały ślad w powojennej Polsce. Tak jak większość wybitnych artystów polskich w latach czterdziestych wplątany został w manipulacje nowej władzy, która starała się wykorzystać jego nazwisko wg moskiewskich wzorców. Jedyna powojenna książka Jana Bułhaka pozostaje dowodem jego umiejętności jako fotografika, ale jednocześnie zawiera manipulacje jego tekstami po śmierci. Nieuzasadniona, a niestety powszechna, jest ocena twórczości Jana Bułhaka jako dzieła „piktorialisty”. Powtarzalny błąd to ocena jego dorobku poprzez pryzmat współczesnego medializmu. Nie można komuś zarzucać, że nie był jasnowidzem i nie przewidział tego, że fotografia stanie się fundamentem większości sztuk wizualnych. Na twórczość i działalność dydaktyczną oraz organizacyjną Mistrza z Wilna należy spojrzeć całościowo, zarówno na dzieła przedwojenne, jak i powojenne. Niewielu polskich artystów fotografii ma tak wiele dobrych fotografii, wykonanych w każdym dziesięcioleciu długiej aktywności twórczej. Niewielu wybitnych artystów fotografii staje się jednocześnie wykładowcami cenionymi przez studentów. Jeszcze mniej fotografów, nawykłych do pracy w pojedynkę, do twórczej samotności, staje się organizatorami i przywódcami zorganizowanego ruchu fotograficznego. Takim był Jan Bułhak. W tym roku minie 140 rocznica urodzin Jana Bułhaka. Wypadałoby z tej okazji wydać sumienny reprint Polskiej fotografii ojczystej z 1939 r. z aktualnym komentarzem, połączony z albumem jego najlepszych zdjęć należących do tego nurtu. W przeciwnym wypadku ktoś za kolejne sto lat może domniemywać, że Fotografia ojczysta z 1951 r. jest podsumowaniem wiedzy na ten temat i praktyki Jana Bułhaka. Wytworzyła się jednak w Polsce dziwna sytuacja na rynku wydawniczym fotografii. Wydawane są obecnie książki fotograficzne obcych autorów, które w większości są bałamutną fotograficzną makulaturą, sponsorowaną przez globalnych producentów sprzętu fotograficznego i przeznaczoną dla amatorów, których zawsze było więcej niż artystów. Z trudem można znaleźć wydawców albumów najwybitniejszych artystów fotografii w Polsce, chociaż każdy z fotografików i historyków fotografii na pewno z radością przyjąłby wiadomość o edycji serii publikacji poświęconych historii fotografii, panującym estetykom i najwybitniejszym polskim artystom fotografii.
10
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
YOON-HO CHO
Miłość jabłoni Wiosną tego roku posadziłem w ogrodzie dwie jabłonie. Gdy nadeszła jesień, jedna z nich owocowała obficie. Pewnie dlatego na jej czubku siadały ptaki. Roztaczała silny jabłkowy aromat. Druga jabłoń nie wydała żadnego owocu. Ptaki jej unikały. Zamiast zapachu jabłek czuć było zazdrość i samotność.
Pielęgnując miłość Często podlewałem sansewierię w pokoju. Pewnego dnia jej liście opadły z szelestem! Nie mogły unieść własnego ciężaru. Musiałem czekać, aż woda całkiem wyschnie, by uratować roślinę. Nie będę już taki przezorny, nie będę już taki gorliwy, pielęgnując to, co kocham.
Małe nasionko Małe nasionko pada na ziemię, i zamienia się w piękny kwiat.
11
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Mała miłość posadzona w sercu, zamienia zwykły dom w raj. Jedna mała radość posadzona między ludźmi, otwiera bramy niebios. Spróbuj też coś posadzić. Nawet jeśli to tylko drobiazg, gdy nadejdzie czas, zbierzesz plon.
Ptak Szedłem ścieżką przez zimowy las, by popatrzeć na radość ptaka, który przeleciał przez Pacyfik. Rozmyślałem, czego tutaj szuka, gdy tak siedział na szarej gałęzi pozbawionej liści. Taki wielki nowy kraj, obfitość jedzenia, a jednak to nie wszystko. Samotny ptak zamknął oczy, ale nie mógł zasnąć tej nocy.
Rzeka Ty jesteś tam, ja jestem tutaj, między nami rzeka. Może nas rozdzieliła, bo byliśmy za blisko, gotowi zostać wrogami. Więc każde z osobna tęskni za drugim na swoim brzegu. A rzeka toczy swoje wody, by spotkać się z oceanem.
12
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Życie Słysząc głos ptaka, jakiego nikt wcześniej nie słyszał, ludzie przystają. W klatce, tuż przy wejściu, siedzi uguisu. „Śpiewa tak smutno, bo siedzi w klatce”, mówią niektórzy. „Śpiewa radośnie!”, inni wołają. A on jakby chciał pokazać, że nie śpiewa smutno, gwizdał radośnie. Uguisu (słowik japoński) występuje w Azji wschodniej, zwiastuje nadejście wiosny, często trzymany w domach, jeden z ulubionych ptaków malarzy i poetów. [przyp. tłum.]
Owoc granatu Kruk strącił owoc granatu z wysokiej gałęzi. Przechodząc pod drzewem popatrzyłem na niego, jak leżał na ziemi. Rozłupany granat miał usta półotwarte, jakby się śmiał, ukazując błyszczące zęby. Jego nasiona poplamiły mi serce niczym kobiece czerwone wargi uśmiechnięte przez cały dzień.
Dwoje Każde z nas przyniosło kółko do naszego wózka. Moje oczy zakrywała przeszłość, twoje były szeroko otwarte i patrzyły w przyszłość.
13
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Jeśli cię martwi, że zapadniesz się w śnieg albo upadniesz w kałużę po deszczu, lepiej odejdź w milczeniu. Aby przejść długą drogę, musimy razem pchać i ciągnąć nasz wózek, z przodu i z tyłu, w jednym kierunku, aż do końca.
Natura Kilka zielonych liści, kilka polnych kwiatów, kilka ptasich treli schowam w swoim sercu. Pasącego się jelenia, fruwającą ważkę, skoczną wiewiórkę też w nim ukryję. A kiedy będę cierpiał, jak ziemia skuta mrozem, gdy poczuję ból i samotność, wyjmę te skarby i na nie popatrzę.
Serce wędkarza Łowi ryby nad rzeką. Patrzę na wielkie łososie, złapane i uwolnione. Łapie je i wypuszcza. Ludzie go pytają: „Dlaczego wypuszczasz takie wielkie ryby?” A on tylko się śmieje. Są coraz bardziej ciekawi. „Może twoja patelnia jest za mała?” A on śmieje się jeszcze bardziej. Przeł. Tomasz Marek Sobieraj Yoon-Ho Cho, ur. w 1938 r. w Korei. Poeta, redaktor naczelny wydawanego w USA rocznika poetyckiego „Korean Expatriate Literature”, w którym oprócz poezji koreańskiej tworzonej poza krajem publikowane są wiersze poetów z różnych stron świata. Yoon–Ho Cho kończył fizykę na uniwersytecie Dong–Guk, do roku 1971 pracował jako reporter dla południowokoreańskiej telewizji, następnie wyemigrował do USA. Jest autorem książek poetyckich: Meet Like Wildflowers (1985), The Poet’s Tree (1992), You, The Suffering Brooder (1997), The River Empties it’s Heart (2006), The Love of an Apple Tree (2014).
14
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
KYUNG-NYUN KIM RICHARDS
Słoje Kiedy zetnie się drzewo, można określić jego wiek licząc słoje. Szybki i silny wzrost latem daje słoje szerokie i porowate; wąskie i gęste pierścienie powstają w zimowym chłodzie. Każdy słój to opowieść o porach roku i minionych latach. Gdybyśmy mieli takie słoje, jakby wyglądał mój, po śmierci? To pytanie pojawia się zawsze, gdy mijam pień wielkiego drzewa. Tykwa Siedząc przy kuchennym stole, patrząc na jasne, zielone liście na gałęziach starego dębu, zobaczyłam, że basen dla ptaków jest pusty. Wzięłam plastikowy dzbanek z wodą i napełniłam glinianą misę, którą Barbara zrobiła na nasz ślub. Byłam radosna; spełniłam dobry uczynek, jak Heungbu. Kiedy znowu napełniałam dzbanek przy kuchennym zlewie, pomyślałam o babci, która mawiała, że Smoczy Król jest łaskawy dla szanujących wodę. Babcia nosiła małą srebrną tykwę w woreczku schowanym pod suknią. „Po co ci to?”, pytałam.
15
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
„Będę z niej pić podczas podróży do tamtego świata”. Babciu, nie chce ci się pić, prawda? Heungbu – postać z tradycyjnej, popularnej do dzisiaj koreańskiej opowieści Heungbuga nazywanej także Bak taryung (Pieśń tykwy), biedny i dobry człowiek, który wyleczył jaskółkę ze złamaną nogą. Ptak odwdzięczył się przynosząc nasionko tykwy, ta zaś wydała owoc zawierający skarb. [przyp. tłum.] Smoczy Król – bóstwo z chińskiej mitologii ludowej władające morzami i wodami płynącymi, sprowadzające deszcz. [przyp.tłum.]
Fałsz Moje życie to fałsz. Kiedy jestem smutna, mówię, że jestem radosna, kiedy coś mi dolega, mówię, że wszystko gra. Mówię, że wiem, kiedy nie wiem. Mówię, że tak, kiedy jest nie. Mówię, że to nie miłość, a to nie nienawiść. Żyję fałszywym życiem, złożonym z kłamstw. Kiedy złość kipi mi w sercu czy spuszczam głowę upokorzona, nic nie daję po sobie poznać, ukryta za beznamiętną maską. Życie fałszywe, życie puste; jak struś z głową w piasku zamykam oczy na prawdę. Ale jeden wers poezji sprawia, że znowu unoszę głowę i patrzę prosto przed siebie.
Drzewo Nie mogę sobie wyobrazić, że jestem kwiatem, choćby nawet małym i skromnym, ale drzewem? To nie takie trudne. Wysokim, eleganckim cedrem, potężnym, rozłożystym dębem, samotnym albo w grupie, na zboczu góry
16
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
czy gdzieś w podmiejskim ogrodzie; zawsze wyprostowanym. Mogłabym być drzewem. Dostojne błękitne sekwoje stoją nad Strawberry Creek – zawsze ilekroć dwadzieścia głów pochyla się co piątek nad ćwiczeniami, staję w oknie pracowni, by przyglądać się koronom wysokich drzew naprzeciwko. Lazurowe końcówki gałązek, jak żadne inne. Przeł. Tomasz Marek Sobieraj Kyung-Nyun Kim Richards, ur. w 1940 r. w Seulu. Mieszkająca od lat w Kalifornii koreańsko– amerykańska poetka, tłumaczka, eseistka. Ukończyła studia z literatury i języka francuskiego na Uniwersytecie w Seulu, obroniła doktorat z lingwistyki na Uniwersytecie w Berkeley, gdzie w latach 1967 – 2008 była wykładowcą jęz. koreańskiego i angielskiego. Wraz z mężem Steffenem K. Richardsem przełożyła na angielski m.in. poezje Yoon Dong–Ju, Kim Seung–Hee, nowele i powieści Yoon Humyonga. Publikowała w czasopismach naukowych i literackich w USA, Korei, Wielkiej Brytanii. Dwujęzyczny wybór jej poezji “달팽이가 그어 놓은 작은 점선” TheThin Line The Snail Drew ukazał się w roku 2010 w Korei i USA.
Arkadiusz Frania NO TO W KOŃCU CIAŁO CZY DUSZA?
N
ic pełniej nie opowie o życiu niż zestawienie dwóch jak najodleglejszych zjawisk, zdarzeń, osób, światów. Groteska – oto najlepszy sposób narracji. Dysertacje naukowe naszpikowane odsyłaczami i glosami oraz poetyckie obrazy najeżone i najechane metaforami, epitetami i innymi figurami stylistycznymi są nam niezbędne na co dzień (przynajmniej tak utrzymujemy), ale życie, by trwać oraz przyjrzeć się sobie i przejrzeć się w sobie, czeka na grzmoty semantyczne, albowiem wyłącznie w wyładowaniach atmosferycznych słów i przedmiotów wytrąca się prawdziwy byt. Życie i śmierć współegzystują, mierzą się solidarnie, żywią się nawzajem sobą. Najwyraźniejsze, najbardziej plastyczne zdają się być, rzecz jasna, właśnie takie huki znaczeń wypływające z odpychających się paraleli. One nie tyle przestraszają i budzą refleksje o doczesności – wieczności, ile pociągają. Jest coś wzruszającego i soczystego od trwogi w świadomości, że młoda kelnerka w kawiarni Sanato w Busku-Zdroju pójdzie na pastwę robaków. Na razie dziewczyna cieszy się ciałem, opinając je granatowym fartuszkiem, różową koszulką i spodenkami w ciasną szkocką kratę. Szwadrony larw-żarłoków strawią wzorcowo, chronologicznie i metodycznie wszystkie warstwy skóry tak weterana spod Kurska, jak i miss Polinezji, modelki z okładki „Vogue’a”, zwyciężczyni
17
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
konkursu topless w Saint Tropez. Józef Wittlin, jeden z rzędu najbardziej niedocenionych pisarzy polskich, w Postscriptum do mojego życia (cytuję za wyborem: Józef Wittlin, Poezje, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981, s. 148) skierował do potomnych niepozbawioną autoironii prośbę, testament: Nad moją śmiercią niechaj nikt się nie wygłupia. Życie me było ciężkie – egzystencja trupia Też lekka nie jest – delicją robaków Będzie, co jeszcze dziś jest mym ciałem. Kulinarny aspekt każe nam widzieć w rozkładających się ludzkich tkankach – prawdziwe smakołyki dla ostatnich rezydentów naszych organizmów (o ile ktoś nie zdecyduje się na kremację). W liryku Ściśle osobiste (z tomu Poezje, s. 139) autor Soli ziemi kontynuuje samoprześmiewczą krucjatę do „trupa swojego ciała”, pisząc żartobliwie, choć w równym stopniu deziluzyjnie, co w przytoczonym powyżej passusie: Już krew znużona w mych żyłach ostyga i własne ciało jest mi obcym ciałem. O, jak mi obrzydł ten stary dziadyga, którym się stałem. Czego ode mnie chce ta łysa pała, którą oglądać przy goleniu muszę? Wróćmy do kawiarni Sanato. W przejściu na taras tego buskiego lokalu zobaczyłem kiedyś drzemiącą przy stoliku staruszkę. Kobieta, wyprostowana jak dama, spoczywała (przepraszam za dwuznaczność) w wiklinowym fotelu. Oczy zamknięte w półśnie, czyli ni we śnie, ni na jawie, na granicy dwóch przestrzeni. Elegancja i dobre maniery. Na stoliku niedopita filiżanka kawy Lavazza (jedna z reklam krzyczała „lawaza” przez „w” i z jednym „z”). Staruszka tylko odpoczywała, bo klatka piersiowa delikatnie się unosiła, jakby kołysała motyla, ale nie umiałem się pozbyć myśli, że kawa sennie, bezwiednie, nie ważąc na nic paruje, a pani nie żyje i światło z niej uchodzi wraz z dymem wprost do wywietrznika. Kolejna refleksja życie – śmierć. Przed laty odwiedziłem kolegę-poetę w miejscu jego pracy, czyli w prosektorium – zielony parterowy domek wyłaniający się zza gęstwiny krzaków. Przyjaciel nie miał ruchu na stole, w zamrażarkach nie czekały obiekty, więc mogłem spokojnie napawać się atmosferą. Na zegarach elektronowych dwunasta trzydzieści siedem. Z radia płynął Program 3. W środku zimno, stalowo, sterylnie, przełom marca i kwietnia. Na zewnątrz lipiec, mokre koszule. W szklankach napar z owocowej herbatki: hibiskus albo pigwa z opuncją (kiedyś sprzedawczyni w sklepie Społem proponowała mi pigwę z „opunkcją”). Poczułem dreszcze. Kolega traktował pracę nie tylko jako fach do zarobkowania, ale i pasję, a nawet apasjonatę. Wyciągał więc z oszklonych szaf narzędzia i tłumaczył, do czego służą. Tędy spływa krew, tymi rowkami w stole, na podłogę, stamtąd do dziurek. Uciekajcie krwinki do dziury. Tu miejsce na pojemnik na trzustkę. Gdy w rękach poety zalśnił nienaturalnie długi nóż, zastanawiałem się, czy takim ostrzem można posmarować masłem chleb. Ostrze i osełka ekstra. Wyobraziłem również sobie uwięzienie w kostnicy przez szaleńca i eksperymenty – obłąkańcze zabawy w sekcję zwłok na żywca. Kolega był poetą, lecz mam głośną nadzieję, że jest i będzie. Tylko dlaczego po wydaniu 3 tomików nagle zamilkł? Był tuż przed złożeniem 4 książki lirycznej, w której miał duże szanse objawić się jako polski Gottfried Benn. W zestawie wierszy, które przeczytałem w maszynopisie, w nielicznych drukach prasowych lub w antologiach, widać było, jak umiejętnie, bezpretensjonalnie czerpał z doświadczeń właśnie prosektoryjnych niczym niemiecki pisarz-lekarz. Gottfried Benn potrafił dosłownemu, naturalistycznemu opisowi zwłok nadać poświaty iście poetyckiej, jak choćby na początku tekstu Mały aster (cytuję za: Gottfried Benn, Poezje wybrane, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1982, s. 21):
18
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Wyłowione z wody ciało rozwoziciela piwa położono na stole. Ktoś wetknął mu między zęby pojaśniały ciemnoliliowy aster. Jakże ironicznie brzmi z kolei tytuł innego utworu Piękna młodość (z tomu Poezje wybrane, s. 22) w konfrontacji z jego dwoma inicjalnymi wersami: Usta dziewczyny, która długo leżała w sitowiu, wyglądały jak ogryzione. Pora postawić pytanie: Czy ze śmiercią wolno igrać? Nie chodzi mi o życie na granicy, szukanie niebezpieczeństw, sytuacji niepewnych, podłóg śliskich, powierzchni wyłożonych bananami. Skok z samolotu bez spadochronu, trzymanie głowy pod wodą w wannie przez pół godziny, leżenie na torowisku, wypicie koktajlu z cyjanku – w tych przypadkach nie trzeba odznaczać się specjalną bystrością umysłu i szczególnie wysokim wskaźnikiem IQ (niech nie męczy nas Mensa), żeby przewidzieć konsekwencje. Przedwcześnie, samobójczo zmarły Tymon Feusette w liryku igraszki z nią (ze zbioru: Tymon Feusette, spadam stąd, Zakład Poligraficzny Sindruk, Opole 2001, s. 119) postanowił przedrzeźnić śmierć: śmieć choć lepiej nie śmieć bo kto będzie sprzątał śmierdź choć lepiej nie śmierdź idź się wykąpać Ale czy w ten sposób opolski twórca naprawdę pragnął przechytrzyć panią na „ś”, czy w stanie rozedrgania nerwów pozostała jedynie niebezpieczna gra na jej nosie. Autor w swoim prywatnym słowniku umieścił „śmierć” między wyrazami „śmieć” a „śmierdź”, byle tylko nie nazwać jej po imieniu, nie zwrócić się do niej pełnym zdaniem, wierząc, że nieuchronne się nie wypełni. Przecież twórca przyznaje poniekąd samoobwiniająco w wierszu sztuką jest żyć: „za dużo i-gramy ze śmiercią” (ze zbioru spadam stąd, s. 139). Tak czy inaczej, wte czy wewte, w górę czy w dół, życie przepełnione jest śmiercią, a to nasączenie nieraz przybiera formy zdumiewające. W pewnym miejskim zakładzie pogrzebowym przynajmniej 3 razy wpadłem w śmiech metafizyczny (jeśli taka hybryda może mieć pobłażliwą rangę definicji) i mimo przykazu poważnego zachowania się rechotałem w środku do rozpuku, jakbym przynajmniej poznał zagadkę bytu lub dotarł do jej podszewki. W biurze administracji, gdzie nieboszczyk staje się przedmiotem zainteresowania urzędniczych rubryk, przy dużym oknie wyeksponowano modele urn: o nietypowym kształcie piramidy, z drewna, ceramiki, metalu, granitu, szkła hartowanego, kryształu, a nawet ekologiczne. Co ciekawe, zakład prowadzi również wysyłkową sprzedaż tego mobilnego miejsca spoczynku prochów. Oglądałem z zadumą do chwili, gdy między dwoma egzemplarzami zobaczyłem ciśnieniowy ekspres do kawy, który był ciepły, jeszcze parował, syczał. Kawa posiada jakąś nadprzyrodzoną żywotność, potencję rozbijania powagi i łączenia światów i epok, na przykład ma w sobie siłę przyciągającą, bo skąd wziąłby się pomysł umieszczenia barku herbaciano-kawowego w rogu przygotowanej przez Muzeum – Dworek Mikołaja Reja w Nagłowicach sali wystawowej poświęconej kulturze łużyckiej. Przy wejściu na cmentarz komunalny natomiast reklamuje się restauracja, która organizuje nie tylko stypy i pożegnania, ale przyjęcia komunijne i… chrzciny. Wyobraźmy sobie człowieka czczonego w jednym lokalu gastronomicznym za życia i po śmierci. W zasadzie logiczny ciąg zdarzeń: tuż po narodzinach, tuż po zgonie. A i na samym cmentarzu nie brak zadziwień: o ile śmigło na nagrobku pilota czy luneta na
19
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
płycie astronoma nie zwracają większej uwagi (poza oczywistym kilkusekundowym skonstatowaniem takiego obiektu), o tyle szczery śmiech i refleksję budzi widok grobu, do płyty którego przytwierdzono naturalnej wielkości „pomnik” babci; kobieta nieco figlarnie lub raczej zawadiacko buja się w fotelu i wysyła uśmiechy rodzinie i obcym. Pozostaje pytanie, czym kierowali się bliscy, upamiętniając w ten sposób zmarłą, a może taka była jej ostatnia wola. Pominę zatem medaliony, gdzie wykorzystano zdjęcia „ryczących sześćdziesiątek”, kojarzące się z ofertami matrymonialnymi, katalogiem pań chętnych i ponętnych. Nikt nie chce umierać, każdy chce żyć 100 lat. A i tak każdy umiera nie wtedy, kiedy by chciał: albo za wcześnie, albo za późno. W kwiecie wieku lub po stokrotnym przekwitaniu. Pozwólmy więc każdemu przeżywać żałobę po swojemu i niech każdy według indywidualnego, skrojonego na własny rozum i umiejętności dobrego smaku żyje po stracie. Nieco mniejszego kalibru zderzenia dwóch różnych pól semantycznych odnalazłem podczas sobotniego spaceru z żoną Agatką. Przy linii tramwajowej, między dworcem PKS a PKP, w odległości kilku metrów od torowiska mieści się plac kościoła parafialnego. Świątynia jest wciśnięta między budynki, sklepiki, kamienice. Takie ulokowanie Domu Bożego nie jest jakimś kuriozum architektoniki sakralnej. Wręcz przeciwnie. Kościół blisko chodnika zachęca do wstąpienia na modlitwę. Co zatem przykuwa uwagę, jakaż niezborność, nieprzystawalność? Posesja kościelna zaprasza gablotą z informacjami duszpasterskimi, wśród nich: harmonogram mszy świętych (niedzielne, w tygodniu, Nowenna do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, w Wielkim Poście – droga krzyżowa, gorzkie żale), godziny otwarcia kancelarii parafialnej; plakatyzapowiedzi: XXXI Pielgrzymki Małżeństw i Rodzin na Jasną Górę, Koronacji Koronami Papieskimi Kalwaryjskiej Matki Zawierzenia w Kalwarii w Praszce; hasło promocyjne sierpnia – miesiąca abstynencji (uwaga: abstynencja dzieci – wspólną troską); zaproszenie Wynagrodzicielek Serca Jezusa i Maryi na spotkanie pt. „Radość konsekracji. Rozeznawanie powołania do życia konsekrowanego w świecie” w Domu Rekolekcyjnym oo. Jezuitów „Górka” w Zakopanem; Obietnice: Najświętszego Serca Pana Jezusa i Niepokalanego Serca Maryi. Znaczną część witryny zajmują szczegółowe, opisane w 4 punktach warunki wymagane do uzyskania odpustu zupełnego: 1. Godne przyjęcie Ciała Pańskiego. 2. Wolność od przywiązania do jakiegokolwiek grzechu, nawet lekkiego. 3. Wypełnienie określonej czynności. 4. Modlitwa w intencjach Ojca Świętego. Przypominam sobie i utrwalam, że: „Odpust zupełny jest to darowanie człowiekowi przez Boga wszystkich kar doczesnych. Kto uzyska odpust zupełny dla siebie – uniknie kar czyśćcowych. Kto uzyska odpust zupełny za zmarłych – ratuje dusze z czyśćca. (...) Odpust zupełny jest jednym z największych darów Miłosierdzia Bożego, który człowiek może uzyskać codziennie i ofiarować za zmarłych. Tego wielkiego dzieła miłosierdzia może dokonywać każdy katolik, tylko trzeba chcieć i Boga o to prosić. AMEN”. Ale wtem oczy moje zatrzymują się na sąsiadującej z gablotką reklamie baru oferującego obiady domowe. Jestem pełen ufności, że wskazująca drogę do jadłodajni niebieska strzałka z namalowanym żółtymi literami słowem „zapraszamy” nie powiedzie mnie do czyśćca. Nie mogę się oprzeć pokusie, by nie zacytować listu Józefa Wittlina z dnia 25 listopada 1950 roku do pisma „Life”, w którym autor Mojego Lwowa zżyma się na brak zachowania przez redakcję zasady dekorum poprzez zamieszczenie obok siebie zdjęcia przedstawiającego zmarłego George’a Bernarda Shawa oraz reklamy produktów firmy Scottissue służących do utrzymania higieny i czystości. Zakładając, że list nie znajduje się w powszechnym czytelniczym obiegu oraz widząc adekwatność poruszanej w niej tematyki z myślą przewodnią mojej skromnej próby eseistycznej, pozwolę sobie na zacytowanie dużych fragmentów tej epistoły (podaję za: Józef Wittlin, Listy do redaktorów „Wiadomości”, opracował i przypisami opatrzył Józef Olejniczak, konsultacja edytorska Beata Dorosz, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2014, s. 81; list został przytoczony w przypisie do listu Józefa Wittlina do Mieczysława Grydzewskiego z 14 lutego 1951 roku; objaśnienia w nawiasach sygnowane inicjałami „J.O.”
20
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
pochodzą od Józefa Olejniczaka): „W numerze »Life’a« z 20 listopada cała strona 50 jest poświęcona niepodważalnym zaletom produktów firmy Scottissue (producent środków czystości, m.in. papieru toaletowego – przyp. J.O.). Na przeciwległej stronie widzimy G.B. Shawa na łożu śmierci i jego trumnę niesioną do krematorium. Jestem przyzwyczajony do dobrego smaku. Brak gustu to mój chleb powszedni. Ale nie samym chlebem żyjemy. Także pokarmem duchowym. Kiedy potrzebuję tej strawy, kupuję »Live’a« (Wittlin gra tu angielskim czasownikiem live i rzeczownikiem life będącym tytułem magazynu – przyp. J.O.). Nie mam nic przeciwko Scottissue. Przeciwnie: jestem wielbicielem ich produktu. Jest miękki jak stare płótno – rzeczywiście. Może być tak miękki jak płótno, którym ciało G.B. Shawa zostało przykryte. Ale jestem pewien, że nawet twórcy tego uroczego papieru toaletowego w jakiś sposób są zaszokowani takim układem kompozycyjnym. Zdrowe nagie dzieci naprzeciw zwłok starego 94-letniego mężczyzny, który ośmielił się być G.B. Shawem. Mówi się nam, że jesteśmy nowi krzyżowcy. Krzyżowcy walczą o zachowanie cywilizacji. Dobrze. Noblesse oblige! (fr.: szlachectwo zobowiązuje! – przyp. J.O.). Papier toaletowy i martwe ciało G.B. Shawa. In hoc signo vinces! (łac. W tym znaku wygrasz! – przyp. J.O.)”. Nie samym chlebem żyje człowiek i nie samą duszą.
JACEK ŚWIERK
Multikulti Mam bardzo spokojnych sąsiadów. Nigdy się nie kłócimy. Każdy z nas ma swoje wady, ale mimo to lubimy się, bo nikt nikomu nie wchodzi w paradę. Każdy z nas cieszy się z tego, co ma. A ten, kto nie ma, nikomu nie robi na złość. Znamy się od bardzo wielu lat. Jedni krócej tu mieszkają, drudzy dłużej. Są tacy, którzy wprowadzili się dzisiaj lub całkiem niedawno. Stare konflikty nie mają tu szans na przetrwanie. Tworzymy zgrany zespół. Miejsca jest dość, dzięki domom jednorodzinnym, dzięki piętrowym mieszkaniom. Mieszkamy tu w idealnej symbiozie, mimo różnych religii, ras, klas, kultur, poglądów, orientacji, obyczajów. Uwielbiamy gości. Każdy „nowy” jest mile widziany. Sąsiedztwo ciche jest i spokojne. Tu, u nas, na cmentarzu komunalnym.
21
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Tabernakulum człowiecze Wyróżniony przez luksusowy zakład pogrzebowy, przez Ojczyznę salwą honorową, orderami, przez werble i przez jemu właściwą Eklezję. Dzieci uczą się wierszyków mu dedykowanych, dat arcyważnych, adresów, a na ćwiczeniach cech charakteru. Matka odsłania tablice, różne takie, i przecina wstęgi. Co rok wręcza nagrodę jego imienia. Co rok bije brawo na inscenizacji jego śmierci. Panie w mięsnym mają dla niej zawsze świeże podgardle, serdelki. W dowód zasług syna ma darmowe leki i przejazdy, rabat u fryzjerki. Odbiera prośby o modlitwę, protekcję, pieniądze, o DNA z grzebienia, ze szczoteczki, o rąbek komeżki, o kosmyk klęski, o guzik, ząb mleczny, paznokieć, o cokolwiek, co miało z nim styk. Mater Dolorosa jest na psychotropach. Co rusz robi sobie z nią fotkę któryś z oficjeli. Co noc widzi zmasakrowanego synka dla idei.
Z atlasu grzybów Nie jesteś prawdziwkiem – wyrzucają mi nadgorliwcy wszelkiej maści – nie jesteś jadalny. Jesteś niesmaczny. Jesteś z wrogiego lasu, spod ściółki nie naszej. Nikt z nas Cię wysoko nie ceni z uwagi na silny i charakterystyczny aromat i miąższ niezwarty. Brak Ci walorów towarowych – wytykają mi wyznawcy każdej skrajnej frakcji – nikt z nas nie używa Cię jako niezbędnej przyprawy. Nie można Cię zmieścić w jednym, konkretnym garnku. Nie nadajesz się do marynowania – narzekają smakosze delikatni – do wysuszenia się nie sposób Cię zmusić. Poeto Krytyczny, jesteś kompletnie nieprzydatny w przemyśle spożywczym,
22
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
jesteś z jedynie słuszną racją na bakier, nie jesteś prawdziwkiem, jesteś szatanem, nie jesteś Prawdziwym Swojakiem.
Skala Zerkał na zegar. Nadymał usta. Masował czoło. Nie dziwię się Chłopu, skoro szef ochrzanił Go – rano, z góry na dół – za inwencję twórczą, za szereg pożytecznych inicjatyw. W nocy miał telefon od bratowej: Józek znów zrobił z domu melinę. Zrób coś, bo go normalnie zabiję! A ja Mu tu psychologizuję, młócę słomę, kiedy Chłop ma taką orkę na ugorze. Na dziś ma kierownictwo: będzie przeczył, przytakiwał, 5 razy po 45 minut. Wieczorem prowadzi grupę (sami zapaleńcy), mimo że już dawno zeszła z Niego para i wyczerpały Mu się pokłady wszechwiedzy. Jutro ma dwa pogrzeby i katorgę na lekcji o antykoncepcji. Wkrótce kolęda: konfuzja ogólna i koperta na do widzenia. A ja Mu tu truję: wywlekam swój żałosny ogrójec ze snu.
Folder Reklamowy Na ulicy Ufnej przebranżowili się przestępcy, stróże porządku, absolwenci prawa. Nie ma popytu na płoty, judasze, alarmy, broń, lekcje samoobrony, tabliczki ostrzegawcze. W bankach, w kantorach gotówka leży jak w supersamie. Dzieci biorą za rękę obcych panów, zostają u nich na noc i wracają zdrowe i szczęśliwe do mamy i taty. Nożem kroi się chleb i nabiera masło. Ale zdaniem znających się na życiu na Ufnej mieszkają frajerzy i niedorajdy. To Tomuś Niedowiarek prowadzi biuro meldunkowe. Zajmuje się również
23
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
rozbudową i remontami lokali mieszkalnych w tej, w tej prostodusznej części Nowego Jeruzalem.
Biegam z raną po Rzeszowie, nikt mi jej nie chce zszyć – Stanisław Dłuski A ja biegam z raną po krainie chrześcijańskiej i też nikt mi jej nie chce zszyć. Nie ma chętnego krawca, tapicera – gorzej! – dyplomowanego chirurga, weterynarza, chociażby felczera. Odwiedziłem wszystkie udzielające się babcie, ciotki, kuzynki, siostrzenice, sąsiadki – mają dość dupereli. Nie ma chętnych – za kwiaty, pierścionki, perły, naszyjniki, dolary, bombonierki – pań w pasmanterii. A myślicie, że w kurii, że cisi mnisi? – Toż to za górami, za lasami jest, albowiem jestem nikim. Byłem z tym u naszych – felernych, niestety – i u publiki. Lecz oni używają dratwę, sznurek parciany, żyłkę wędkarską, kabelki, druciki, a nie samowchłaniające się nici. Ano, zdarzają się Artyści. Jak głupi gapiłem się na nich na mrozie, na deszczu i śniegu i gdy było plus 40 stopni w cieniu. Już nie biegam z raną po krainie chrześcijańskiej. To Ty mi ją zacerowałeś, Szary – jak papier toaletowy – Człowieku, wiązką uśmiechu.
Jacek Świerk, ur. w 1981 r., poeta, rolnik, meloman, malarz i wiolinista. Mieszka we wsi Blizne. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Rzeszowskim, wiersze publikował m.in. w czasopismach „Fraza”, „Odra”, „Krytyka Literacka”, „Wyspa” oraz w antologiach i almanachach poetyckich: Wydawnictwo Koła Literackiego Studentów Uniwersytetu Rzeszowskiego 2005, Harmonia Dusz. Antologia poezji współczesnej, Słowa na miedzy przysiadły. Antologia poetów wsi.
24
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Sander de Vaan, Sirkka Turkka SIEDZĄC POD KOŃSKIM BRZUCHEM Sirkka Turkka, ur. w 1939 r., uważana za jedną z najważniejszych współczesnych poetek fińskich, autorka 15 tomików poetyckich. Prowadzi pustelnicze życie w pd. części Finlandii, opiekuje się końmi i psami; unika rozgłosu, mediów, spotkań autorskich, nie korzysta z poczty elektronicznej. W 1987 r. otrzymała Finlandia Prize, w 2015 nagrodę im. Eino Leino za całokształt twórczości.
Sander de Vaan Sirkka, na pierwszy rzut oka twoje wiersze robią wrażenie, jakby powstawały impulsywnie, pod wpływem chwili, ale oczywiście mogę się mylić. Powiedz zatem, jak powstaje twój wiersz? Sirkka Turkka Wiersze przychodzą do mnie po kawałku, ale te krótkie powstają niekiedy od razu w całości. Wiele wierszy noszę w głowie przez lata i czasem zaskakuje mnie, jak się nagle krystalizują. W żadnym wypadku nie pracuję nad wierszem, uczucie, duchowość mają pierwszeństwo. S.d V. Na stronie festiwalu Poetry International można przeczytać, że „Sirkka Turkka wydaje się mieć więcej ciepła dla zwierząt niż dla ludzi. Według niej ludzie bywają aroganccy, a nawet gorzej: mogą zranić z braku miłości lub jej nadmiaru. Dlatego lepiej trzymać się od nich z daleka, żeby to się na pewno nie zdarzyło”. Rzeczywiście tak uważasz? S.T. Niezupełnie. Są też mili ludzie. A miły jest miły, nieważne czy człowiek, czy zwierzę. Wiele czasu spędziłam w swoim życiu ze zwierzętami. To nie było hobby, tylko praca. W dzieciństwie, będąc samotna, poszukiwałam towarzystwa zwierząt. Lubiłam siadać pod brzuchem konia. S.d V. Co cię denerwuje u ludzi? S.T. Głupota. Lubię ludzi, którzy sami sterują swoim życiem, wiedzą po co tutaj są. Drażni mnie egoizm – łatwo jest znaleźć jego przejawy we współczesnym świecie. Ludzie to najbardziej nienaturalne stwory natury. Jedyne, które działają przeciwko życiu. S.d V. A zatem czego uczą nas zwierzęta? S.T. Szacunku do życia. Zawsze działają dla życia, a nie przeciwko niemu. S.d V. Ale piszesz wiersze dla ludzi. Czy poezja jest dla ciebie idealnym pomostem między znanym i nieznanym, wypowiedzianym i niewypowiedzianym? S.T. Oczywiście. Kiedy piszę, jestem czymś w rodzaju medium. Piszę w transie. Nigdy wtedy nie myślę o ludziach. To oczywiście miłe, że ludzie czytają moje wiersze, ale pisząc nigdy o nich nie myślę. S.d V. Twój tłumacz na holenderski, Adriaan van der Hoeven, napisał o tobie dla festiwalu Poetry International: „Wcale bym się nie zdziwił, gdyby najpierw czytała swoje wiersze zwierzętom”. Rzeczywiście są one wdzięcznymi słuchaczami? S.T. Nie, to żart. W holenderskiej telewizji skłonili mnie do przeczytania wiersza koniowi, ale to tylko taka romantyczna bzdura. Oczywiście zwierzęta, a raczej ich los często są dla mnie inspiracją. Tak jak i ludzie, one też miewają ciężkie i bolesne życie, ale nie są moimi słuchaczami.
25
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
S.d V. Twoje metafory są często bardzo oryginalne a każdy wiersz to jak orzeźwiający prysznic dla czytelnika. Jak te metafory się pojawiają? Na przykład ta: „psy stroją swoje pęknięte skrzypce” albo że na niebie „chmura jest jak chudy chłopak, który chce się żenić”? S.T. Nie jestem nauczycielem literatury, nie potrafię powiedzieć jak i dlaczego powstają moje wiersze, zostawiam to innym. W przykładach, które wymieniłeś, są połączone dwa różne porządki, przez co powstaje coś nowego. To się po prostu nazywa kreatywność. S.d V. W twojej poezji często pojawiają się psy i konie. I jeśli psy zwykle wydają się być u ciebie psami, to konie występują często jako metafory śmierci, wojny czy istoty ze snu. Skąd te różnice w podejściu do psów i koni? S.T. Psy są dla nas bardziej zwyczajne, żyją bliżej ludzi i z ludźmi. Konie, także w sensie psychologicznym, to stworzenia bardziej odległe. Jedne i drugie rozumieją człowieka, ale każde w inny sposób. S.d V. Których poetów cenisz najwyżej? S.T. Najważniejsi to przede wszystkim Federico Garcia Lorca i Pablo Neruda. Ale jest wielu innych znakomitych poetów, chociażby w Szwecji. S.d V. Co to znaczy „dobry wiersz”? S.T. To taki, w którym nie ma niczego, co niepotrzebne. Nie ma pychy i próżności. Dobry wiersz rozpoznaję natychmiast. S.d V. Lato niejako burzy architekturę lasu, zima przynosi ciszę i spokój widoczne w twoich wierszach. Wolisz zimę? S.T. Najbardziej lubię jesień. To pewnie wynika z mojej melancholijnej natury, która ciągnie w stronę jesieni i zimy. Lato wszystko okrywa, nie widać pni drzew i gałęzi. Latem w lesie jest dla mnie za gęsto. S.d V. W swoich wierszach używasz niekiedy obcojęzycznych słów, angielskich, niemieckich, włoskich, nawet baskijskich („augur”). Jest ku temu jakiś specjalny powód? S.T. Nie. Słowa pojawiają się w głowie i tam sobie trwają. Także słowa fińskie. S.d V. Nie lubisz rozgłosu, mediów, ale kilka lat temu byłaś na festiwalu Poetry International w Holandii. Jaki to był dla ciebie rodzaj doświadczenia? S.T. Zupełnie inny niż zwykle, w porównaniu do ciszy, w jakiej żyję. Moje wiersze, wydaje mi się, były dobrze odebrane przez publiczność, i ja sama chyba też. S.d V. Co w najbliższym czasie? S.T. Zapytaj Boga. Nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie. Nikt nie wie, co będzie jutro. A przecież życie to tylko chwila.
Przeł. Tomasz Marek Sobieraj
26
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
SIRKKA TURKKA
*** Samotny, zakłopotany wyrósł jesienny kwiat, ptak, obsypany kropelkami wody, szacowny gość z daleka, ze Wschodu, przysiadł cicho na gałęzi. A w nocy, zaraz za moim oknem przysnął duży jeleń jak wielki smutek, posłaniec czegoś, co miało stać się końcem, i właśnie się zaczęło.
*** Znalazłam na podwórku króliczą łapę białą i cichą jak kwiat na grobie. Znalazłam jeleni róg na drodze, ledwie zalążek, scypuł, a w lesie ranną wiewiórkę. Zanim obróciła się w nicość, skrzyżowała małe tylne łapki w modlitwie. U stóp spopielałego krzewu widziałam wgłębienie zrobione przez orła, a skrzydła rozpostarte miał szeroko na wietrze. Niosłam w kieszeniach młode, kalekie okruchy skał, na ramionach śmierć niezliczonych zwierząt. Wiedziałam: wkrótce spadnie cichy śnieg jak lilie, wkrótce dany nam będzie spokój, a na znak miłości upadnie złamany krzyż u progu zimy niczym czarna gałąź.
*** Gwiazdy znowu jak łzawa ballada, a nocami psy stroją swoje pęknięte skrzypce. Nie pozwalam przyjść smutkowi, nie pozwalam mu podejść blisko. Zwały śniegu ponad moim sercem. Mamroczę do siebie na ulicy, głośno śpiewam. Czasem widzę siebie, jak przechodzę w kapeluszu, zamyślona, pochylona przed wiatrem. Mówię o śmierci, a mam na myśli życie. Idę z notatkami, ale bałaganiarskie, nie mam jednej teorii, tylko przekleństwa. Proszę o likier, a podają mi lody,
27
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
mogłabym być Hiszpanką, z włosami tak upiętymi; w rzeczy samej: zupełnie jestem nie z tego świata. Mówię z trudem, tylko przez chwilę, cała drżę. I bardziej niż śmierć, opłakuję swoje narodziny. I wszystko, o co proszę, to zwały śniegu ponad moim sercem. Przeł. Tomasz Marek Sobieraj
Leszek Lubicki STANISŁAWA WITKIEWICZA KSIĄŻKA O WARSZAWIE, KTÓRA NIGDY NIE POWSTAŁA
J
ak słusznie zauważają znawcy życia i twórczości Stanisława Witkiewicza, miał on niezbyt duże atuty, aby uczestniczyć, a często także i zwyciężać w dyskusjach na temat nowej sztuki, gdyż nie dane mu było odebrać właściwego wykształcenia instytucjonalnego. Za udział w powstaniu styczniowym jego rodzina została skazana na zsyłkę w głąb Rosji. Po ogłoszeniu amnestii młody Stanisław podjął naukę w petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, jednakże nie mając ukończonych sześciu klas gimnazjum mógł w niej studiować jedynie jako wolny słuchacz. Nie dane mu było zatem uczestniczyć w wykładach z anatomii, historii sztuki czy historii powszechnej. Podobnie funkcjonował w następnym etapie nauki malarstwa w Monachium. Musiał zatem dochodzić do pewnych prawd w wyniku samokształcenia. I właśnie sam doszedł do przekonania, że „»badanie natury« jest podstawą artystycznego rozwoju malarza (...). W tym lakonicznym stwierdzeniu zawiera się już zalążek programu artystycznego, któremu Witkiewicz będzie wierny do końca swej drogi twórczej, zarówno jako artysta, jak i teoretyk sztuki.1 Już pierwsze jego artykuły drukowane w warszawskich pismach ilustrowanych dały zapowiedź, że polskiej krytyce artystycznej przybył autor zdolny, świadomy swoich celów i znający się na arkanach warsztatu malarskiego.2 I tak, możemy śmiało powiedzieć, z Witkiewicza malarza rodzi się nagle i niespodziewanie Witkiewicz krytyk sztuki i estetyk. Choć malowania czy rysowania nie zaniecha do końca swoich dni, to jednak pisanie o sztuce staje się w jego życiu czymś, czemu poświęca się całym sobą. Znawczyni jego działalności literackiej uważa, że właśnie w poglądach na krytykę sztuki talent Witkiewicza objawiał się najświetniej.3 To przede wszystkim on staje się w końcu wieku XIX „szermierzem” realizmu w sztuce, zwalcza „literaturę” w sztukach plastycznych i odrzuca wprost historyczne malarstwo typu Matejkowskiego. W 1875 roku przyjeżdża z Monachium do Warszawy i wynajmuje pomieszczenie na poddaszu Hotelu Europejskiego wraz z Józefem Chełmońskim, Antonim Piotrowskim oraz Adamem Chmielowskim, późniejszym bratem Albertem. Ta biedna malarska pracownia staje się wkrótce miejscem, gdzie intensywnie odbywają się dyskusje o nowej sztuce, filozofii, omawiane są artykuły ukazujące się w stołecznych pismach. Odwiedzają ich nie tylko malarze, jak Leon Wyczółkowski, ale również wybitni artyści innych dziedzin, Helena Modrzejewska (później matka
28
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
chrzestna jedynego syna Witkiewicza), Bolesław Prus czy Henryk Sienkiewicz. Mimo że jego zainteresowania dotyczą wówczas przede wszystkim aspektów artystycznych, to jednak nie pozostaje on obojętny na kwestie społeczne, stając się także bacznym obserwatorem życia miasta i ludzi w nim mieszkających. Wykonuje dużo ilustracji do gazet. Dokumentuje rysunkowo na przykład wielką powódź jaka nawiedziła Polskę w roku 1888. Tamta zima była najmroźniejszą w XIX wieku. Wychodzący w Warszawie „Tygodnik Ilustrowany” co tydzień przeprowadzał relację z tego kataklizmu. Pisano tam m. in. „Na samej Wiśle uległo zniszczeniu kilka parowców, kilkanaście berlinek, mnóstwo łodzi, młynów wodnych i budynków nadbrzeżnych”. Obok tejże notatki ukazuje się rysunek Witkiewicza pt.: „Powódź – uwięzienie statków”. (Tygodnik Ilustrowany nr 273 z dnia 24.03.1888 r.).
Stanisław Witkiewicz, Autoportret, fotografia, ok. 1890 r.
Stolicę Kongresówki Witkiewicz definitywnie i na zawsze opuszcza w 1890 roku. Jednak te kilkanaście lat tam spędzonych nasuwa mu wiele różnorakich przemyśleń o tym mieście. Uważam, że jedno z nich warto tu przytoczyć w całości, gdzie zazębiają się oczywiście kwestie sztuki i stosunku do niej mieszkańców Warszawy. „Podobno jakieś miasto greckie obległ kiedyś nieprzyjaciel i zgadzał się odstąpić pod warunkiem, żeby mu oddano dzieła sztuki. Grecy odmówili i bili się do upadłego ze świadomością, że bronią największego, najistotniejszego swego bogactwa. Gdyby ówczesną Warszawę spotkał los podobny, nie tylko oddałaby dzieła, ale przerzuciłaby w dodatku ich twórców, jako inwentarz całkiem w ich życiu zbyteczny”.4 Kiedy dodamy do tego jeszcze znane powiedzenie Aleksandra Gierymskiego, że „lepiej być koniem wyścigowym niż malarzem w Polsce”, to mamy jasność stosunku jaki wtedy społeczeństwo nasze żywiło do kultury wyższej. Dosłownie odnosi się do obydwu artystów i początków ich warszawskiej działalności
29
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Artur Międzyrzecki, który pisze tak: „Dzieje warszawskie Gierymskiego i Witkiewicza są jedną z najbardziej dramatycznych i żarliwych walk o malarstwo polskie i jego rangę społeczną. Dzieje owe tym większą przepojone są goryczą, że artyści przybywali do Warszawy, w której malarzami pomiatano – z Monachium i Rzymu, w których malarzy ceniono; do Warszawy, gdzie malarze ginęli z głodu wśród powszechnej obojętności – z miast za granicą, gdzie malarze zapewniony mieli byt materialny i uwagę dla swych talentów. Niemniej upokarzające było i to, że stawali w ojczystym mieście, któremu wiele mieli do powiedzenia, a które nie chciało ich słuchać”.5 Zauważmy, iż pomimo, że Warszawa poprzez działania polityczne została zredukowana do prowincjonalnego miasta Cesarstwa Rosyjskiego, to jednak była jak na owe czasy miejscem raczej ludnym. W 1882 roku liczyła już 384 tysiące mieszkańców. Pisanie o Stanisławie Witkiewiczu jako „miłośniku Warszawy” wydaje się dość ryzykowne, bo na pewno nie z tego jest przede wszystkim znany. Mówimy o nim jako malarzu, krytyku sztuki, twórcy stylu zakopiańskiego, a najczęściej jednak mimo wszystko, jako ojcu swojego sławnego syna, Stanisława Ignacego, znanego powszechnie pod pseudonimem Witkacy. Do podjęcia tego tematu zachęcił mnie jednakże pewien fragment z napisanej przez Witkiewicza monografii Aleksandra Gierymskiego: „Miałem z dawnych lat plan wydania książki o Warszawie, Warszawie żywej, obecnej, tak jak ona w starych murach drga nowym życiem, jak ogarnia sąsiednie pola swymi ohydnymi kamienicami; jak cierpi i jak się cieszy, z całą szczytnością i całym plugastwem, jakie w niej istnieje; od poddaszy do piwnic, od pałaców do dziur w wiślanych brzegach, w których gnije zdziczała, zjadana przez wszy i choroby ludność. Słowem, dania całkowitego obrazu tej rzeczy dziwnej i potwornej, jaką jest wielkie miasto; wydobycia na jaw tych krain, graniczących ze sobą, a nic o sobie niewiedzących; ukazania w słowie i obrazach tych dziwnych sprzeczności zjawisk, tych szczytów myśli i czucia i ciemnych przepaści zdziczenia i upodlenia. Pokazania ludzi żywych wszelkiego rodzaju, od bogaczy, którym się z przejedzenia strawa wywraca na brzegi ust, do nędzarzy, którzy wyszukują resztki nie ogryzionych kości po śmietnikach; od sióstr miłosierdzia z duszą prostą, zatopioną w miłości i współczuciu dla nędzy i cierpienia, do biednych kobiet, sponiewieranych w błocie ulicznym przez niemiłosierne i złośliwe stosowanie praw społecznej etyki. Słowem ukazanie Warszawy żywej, zmiennej, ruchliwej, dygocącej takim szalonym temperamentem, tak czasem szczytnej i wzniosłej i tak nieraz płaskiej i pospolitej...”.6 Kiedy mógł zapaść ten plan? Zapewne już w 1884 roku kiedy Witkiewicz objął kierownictwo artystyczne „Wędrowca”, gdzie usilnie toczył bój o realizm w polskiej sztuce rozpoczynając na łamach tego czasopisma publikowanie cyklu artykułów pod wspólnym tytułem „Sztuka i krytyka u nas”. Artysta na początku nosił się z zamiarem, by połączyć swe siły rysunkowe z innym pisarzem, a następnie „stopić ilustracje z tekstem na jeden wyraz, na jedno wrażenie”. Później jednak zmienił zdanie, niechybnie dlatego, że w tym czasie pisanie pochłaniało go bardziej niż malowanie i dlatego postanowił opisać miasto sam, a ilustrowanie zostawić innym, choć i swoją rysunkową cegiełkę też wmurować zamierzał, choćby w małym wymiarze. Zaprasza więc do tego projektu trzech tylko twórców: Aleksandra Gierymskiego oraz młodziutkich adeptów malarstwa – Władysława Podkowińskiego i Józefa Pankiewicza. Wydaje się, że artyści ci zostali zaangażowani do planu Witkiewicza niejako niezależnie od siebie, bowiem poznają się osobiście dopiero pod koniec 1886 roku, gdy Pankiewicz i Podkowiński wracają do stolicy po rocznym pobycie w petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Witkiewicz uważał, że cechy osobowości artysty wpływają na własności tworzonych przez nich dzieł. Być może dlatego do rysowania życia Warszawy wybiera tylko i wyłącznie ich, uznając, że tylko oni są zdolni zauważyć to, czego inni dostrzec nie potrafią. Bo przecież nie chodziło tu jedynie o „fotograficzne” zilustrowanie miasta i jego mieszkańców, gdyż aparaty fotograficzne wówczas były dostępne. Miał takowy produkcji Brandla Podkowiński i to już w czasach nauki w „Szkole Gersona”, a także używał aparatu Gierymski. Zamiarem było pokazanie miasta poprzez indywidualne spojrzenie artysty. Witkiewicz twierdził, że „wielka sztuka polega na tworzeniu doskonałej iluzji rzeczywistości, ale w sposób twórczy, zindywidualizowany, nasycony ekspresją osobowości artysty”.7 Pomysłodawca narzuca swym wybranym rysownikom obszar zagadnień, dając przy tym dużą swobodę w tworzeniu materiału ilustracyjnego. „Podawałem im pewne tematy, proponując, żeby na własną rękę zbadali pewne strony życia (…) Kto sobie zdał kiedy sprawę, co znaczą słowa:
30
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
»Latarnie miejskie palą się od godziny 5 minut 30 do 7 rano«. Kto kiedy zastanowił się, jak się one zapalają, czyja ręka i kiedy wytarła to szkło i jakim cudem o godzinie 5 minut 30 nagle rozpala się tysiące płomyków w długich szeregach”.8 To tylko jeden z przykładów, na jakie aspekty życia miasta Witkiewicz chciał zwrócić uwagę swoim ilustratorom. Aleksander Gierymski poważnie potraktował propozycję swego przyjaciela i był taki okres w jego życiu, że tylko temu się poświęcał. Wiktor Gomulicki był tego osobistym świadkiem. Myślę, że warto w tym miejscu przytoczyć fragment jego opowieści, która nie tylko mówi nam o pracy rysownika, ale świetnie też charakteryzuje samego artystę. Pisarz udał się do Gierymskiego z prośbą, aby ten wykonał dla niego pewną ilustrację. „Artysta znajdował się właśnie w Warszawie... Nie od razu go znalazłem. To nie był zwyczajny »lokator« mieszkający na tym a na tym piętrze, pod takim a takim numerem. Artysta posiadał na samym szczycie domu przestronną pracownię, w której stale malował – sypiał zaś w niej lub nie sypiał, mieszkał lub nie mieszkał, zależnie od kaprysu. Owego dnia przyszedł mu kaprys tam właśnie noc przepędzić. (…) Wykonywał właściwie w tym czasie dla pism ilustrowanych swe świetne widoki Warszawy, objęte ogólnym nagłówkiem »Warszawa w obrazkach«. Objawiła się w nich świetna w formie artystycznej, właściwa, odrębna »fizjonomia« Warszawy – jej rzec można dusza”. Gomulicki w młodzieńczym uniesieniu zaczął rysunki chwalić, na co Gierymski odpowiedział – „Cała Warszawa (...) jest kątem, śmietnikiem, dziurą!...”.9 Wtedy to powstaje m.in. słynna „Śmieciarka warszawska” reprodukowana w „Wędrowcu” w 1886 roku – arcydzieło. Także Pankiewicz podchodzi do zadania poważnie. Pisze jego pierwszy biograf: „Od roku 1887 spotykamy w ilustrowanych pismach warszawskich obok reprodukcyj Gierymskiego, Podkowińskiego (…) – także rysunki Pankiewicza. (…) Nie zachowały się z okresu tego żadne oryginalne rysunki, możemy się jedynie domyślać według reprodukcyj w pismach, jak wyglądały. Tematycznie przypominają one ilustracje Gierymskiego z tamtych lat: baby na Starym Mieście, stróże zamiatający ulice, zaułki i uliczki Warszawy”.10 Spróbujmy uściślić za współczesną nam biografką Pankiewicza: „...malując we wspólnej pracowni z Podkowińskim, w latach 1886–1888, Pankiewicz tworzył realistyczne portrety mieszkańców Starego Miasta i Powiśla: przekupek, straganiarek, druciarzy, Żydów (»Żyd z koszem zza Żelaznej Bramy«), chłopów przyjeżdżających na targ do miasta. Rysunki te były perfekcyjnie wykonane, bardzo wiele mówią nam o ówczesnym życiu Warszawy. Znakomite są jego sceny targowe: »Targ zwierzyny na rynku za Żelazną Bramą«, »Targ na Starym Mieście«, »Trzy przekupki«. Inne sceny miejskie, np. »Ulica Nowowiejska. Część dawnej baszty od ul. Miodowej« czy »Na Mszę Pasterską w kościele św. Krzyża« dają rzeczywiście realistyczny, niemal fotograficzny portret dawnej Warszawy”.11 Podkowiński ze swoim entuzjazmem właściwym osiemnastoletniemu młodzieńcowi, znający miasto od podszewki, jego jasne i ciemne strony, biega po nim podpatrując ludzi, a potem rysuje ich sylwetki, które umieszcza na tle ulicznej scenerii. Od 1885 roku ukazują się w „Wędrowcu” jego ilustracje, tzw. „Typy warszawskie” publikowane pod ogólnym tytułem „Z życia Warszawy”; „Zapalacz latarni”, „Stróż, Piwniczy (Klucznik)”, „Śmieciarka i Kiełbaśnik”. Podkowiński tworząc ten cykl zwraca szczególną uwagę nie tylko na same portretowane postaci, ale również na tło obrazka. „Kompozycja we wszystkich oparta jest na wspólnej zasadzie – pojedyncza, wypełniająca pierwszy bliski plan sylwetka ludzka, a w tle wykadrowany fragment ulicy. W wizerunkach stróża, kiełbaśnika czy małego dodatkowego rysunku z latarnikiem widzimy także przechodniów; śmieciarka pozostała jedynie z umykającym kotem. W rysunkach z latarnikiem i kiełbaśnikiem uwagę przyciąga delikatne światło latarni, rozjaśniające głębię kompozycji”.12 Podkowiński, Warszawiak z krwi i kości, mający w sobie zacięcie reporterskie oraz prezentujący w swoich rysunkach szczegóły właściwe naturalistom, przypada od razu do gustu Witkiewiczowi. Jak pisze artysta w liście do matki, owe rysunki spodobały się tak, „że teraz mam stałą robotę w »Wędrowcu«; poznaliśmy się dobrze z Witkiewiczem, jak przyjdę do niego to zawsze mię zaprasza na obiad”. I dalej: „zaproponował mi (Witkiewicz) żebym rysował typy i widoki Warszawy, że można dawać tytuł nad rysunkami: »Typy warszawskie rysowane przez Podkowińskiego«. (...) narysowałem latarnika w chwili, gdy czyści latarnie wieczorem (...), powiadam mamie, że ogromnie się podobały i Gersonowi i Witkiewiczowi. I koniecznie mi Witkiewicz mówił, żebym jak najwięcej takich rzeczy rysował... W liście tym wspomina także, że
31
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
wcześniej wykonał rysunek „stróża przy robocie, kiedy miotłę ma opartą o rękę i zapala sobie fajkę, rzecz dzieje się na ulicy, ogromnie się rysunek podobał...”. Dalej Podkowiński z radością donosi matce, jedynej jego podporze życiowej, że dostał podwyżkę i jest chwalony przez Witkiewicza, „a trzeba mamie wiedzieć, że on nie każdego chwali”.13 Warto sobie także uzmysłowić, że właśnie ci trzej malarze pozostawili po sobie kilka lat później najlepsze w historii polskiej sztuki obrazy, jeżeli chodzi o malarstwo sztalugowe, przedstawiające Warszawę końca XIX wieku. Mam tu na myśli takie dzieła (wymienię tylko po jednym) jak: Józefa Pankiewicza „Targ na jarzyny na Placu Żelaznej Bramy w Warszawie” (1888), (Muzeum Narodowe w Poznaniu), Aleksandra Gierymskiego „Piaskarze” (1887) i Władysława Podkowińskiego „Ulica Nowy Świat w dzień letni” (1892) (obydwa w Muzeum Narodowym w Warszawie). Dodajmy – miasta, którego już nie ma. Planowana przez Witkiewicza książka nigdy nie powstała. Artysta wyjechał na stałe do Zakopanego leczyć nabytą gruźlicę. Zafascynowany folklorem Tatr i Podhala rozpoczyna realizację nowych pomysłów i odciska piętno swego talentu na tamtym regionie, tak jak wcześniej uczynił to w Warszawie. Sam Witkiewicz tak oto krótko podsumowuje swoją inicjatywę, której niestety nie zrealizował: W „»Wędrowcu« i »Kłosach« pozostały rozmaite próby urzeczywistnienia tego planu, zrobienia tego obrazu żywej Warszawy, ale tylko próby. Podkowiński rysował i latarnika, rozpraszającego mroki wieczorne, i stróża, i śmieciarkę; Gierymski rysował też śmieciarkę, zresztą on miał ogromny zbiór szkiców i pomysłów do zapełnienia setek stronic takiej książki; ja próbowałem opisywać i rysować konie, targowisko za Żelazną Bramą, ale „»Wędrowiec« upadł, a z »Kłosów« po półrocznych walkach usunąłem się”.14 Na szczęście jednak dla potomnych zostały rysunki zamieszczane na bieżąco w stołecznych czasopismach, na których dzisiaj możemy zobaczyć (część z nich jest już zdigitalizowana i dostępna w internecie) jak wyglądała Warszawa końca XIX wieku, „z całą szczytnością i całym plugastwem” jakie w niej wówczas istniało.
Przypisy 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14.
J. Tarnowski: Stanisław Witkiewicz – estetyk walczący. W: St. Witkiewicz: Wybór pism estetycznych. Kraków 2009, s. X. M. Olszaniecka: Dziwny człowiek. (O Stanisławie Witkiewiczu). Kraków 1984, s. 67. W. Nowakowska: Stanisław Witkiewicz. Teoretyk sztuki. Wrocław – Warszawa – Kraków 1970, s. 11. S. Witkiewicz: Aleksander Gierymski. W: Pisma zebrane. Tom II. Monografie artystyczne. Kraków 1974, s. 317. A. Międzyrzecki: Warszawa Prusa i Gierymskiego. Warszawa 1957, s. 87. S. Witkiewicz, dz. cyt., s. 380 – 381. J. Tarnawski, dz. cyt, s. XXIII. S. Witkiewicz, dz. cyt., s. 381 – 382. W. Gomulicki: Warszawa wczorajsza. Warszawa 1961, s. 384 – 385. J. Czapski: Józef Pankiewicz. Życie i dzieło. Wypowiedzi o sztuce. Warszawa 1936. Reprint, Lublin 1992, s. 34. A. Bernat: Józef Pankiewicz. Warszawa 2006, s. 19 – 21. E. Charazińska (opr.): Władysław Podkowiński. Katalog wystawy monograficznej. Warszawa 1990, s. 13. M. Olszewski: Dwa listy. Z życia twórcy „Szału” Władysława Podkowińskiego. „Gazeta Wieczorna” z dnia 23 grudnia 1911 r. S. Witkiewicz, dz. cyt., s. 382.
32
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
GAROUS ABDOLMALEKIAN
1. Wypuściłem na wolność ostatniego ptaka, Jednak wciąż wypełnia mnie smutek. W tej pustej klatce Jest coś, Czego uwolnić niepodobna.
2. Nie, to nie bicie serca, To odgłos twoich kroków Kiedy biegniesz nocami ukryta w mojej piersi. Wystarczy tylko, że zmęczysz się trochę. Wystarczy, że przystaniesz na chwilę.
3. Kiedy przychodzi wiatr, Podnosi się z miejsca kurz osiadły na krześle. Kręci się po pokoju, Kładzie obok kobiety I rozmyśla o czasach, kiedy miał usta.
4. Miejskie dziewczęta rozmyślają o wsi. Wiejskie marzą o życiu w mieście. Mali mężczyźni dumają nad spokojem wielkich. Wielcy opuszczają ten ziemski padół, Pogrążeni w myślach o błogostanie małych. W której części świata, Jaki zawalił się most, Że nikt nie może trafić do swojego domu.
33
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
5. Ty byłaś gwałtowną ulewą, Ja Mężczyzną bez parasola.
6. „Kocham cię” – powiedziałaś. Wyszedłem na ulicę. Przestrzeń pokoju nie wystarczała, by wzlecieć w powietrze.
Przeł. Dorota Słapa Garous Abdolmalekian, ur. w 1980 r. w Teheranie. Poeta irański, autor czterech tomików poezji, laureat prestiżowych nagród poetyckich w Iranie, Grecji, Iraku, Francji. Urodził się osiemnaście dni po wybuchu wojny iracko–irańskiej, która rozpoczęła się 22 września – jest to istotne, ponieważ niszczycielskie skutki tej trwającej osiem lat wojny zaznaczyły się w podświadomości poety, znajdując odniesienie w jego twórczości. Pierwszy, opublikowany w roku 2002 zbiór poezji zatytułowany Uwięziony ptak został wyróżniony jedną z najbardziej znaczących nagród literackich w Teheranie. Kolejne tomiki wierszy poety to Wyblakłe kolory świata (2005), Wersy zmieniają swe miejsca w ciemności (2008) oraz Otchłanie (2011). Wiersze Garousa Abdolmalekiana tłumaczone były m.in. na język angielski, francuski, niemiecki, kurdyjski i arabski.
KROPOTKIN. KSIĄŻĘ ANARCHISTA
P
iotr Aleksiejewicz Kropotkin, obok swojego rodaka Michaiła Bakunia, jest jednym z bardziej znanych reprezentantów tego nurtu w historii myśli społecznej i politycznej ubiegłego wieku, który określa się mianem anarchizmu. Życie Kropotkina obejmuje niemalże całą historię tego ruchu z jego doktrynalnymi oraz filozoficznymi założeniami. Urodził się 27 listopada 1842 roku w Moskwie, a więc dwa lata po wydaniu Qu'est–ce que la propriete P.J. Proudhona, gdzie po raz pierwszy pada deklaracja „Je suis anarchiste!” Umiera w 1921 roku, w cztery lata po rewolucji, która stanowiła kres anarchizmu w jego klasycznej – pierwotnej postaci, ukształtowanej w XIX wieku. Wprowadzając ruch anarchistyczny, ewoluujący teoretycznie, w którym następuje nie tylko modyfikacja, ale także znaczna radykalizacja jego praktycznego programu, w XX wiek. Nakreślenie biografii Kropotkina jest sprawą dość skomplikowaną. Wszystkie dotychczasowe próby charakteryzują się wyraźnymi lukami i uproszczeniami; brak też jednomyślności
34
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
w ustaleniu wielu faktów z życia Kropotkina. Nie są „idealne” opracowane materiały biograficzne, brak pełnej bibliografii jego prac. Na taki stan rzeczy złożyły się różne przyczyny – charakter samego ruchu anarchistycznego i powstających w jego ramach prac, fakt iż połowę życia Kropotkin spędził na emigracji, rozproszenie materiałów, etc. Niektóre okresy jego życia i działalności są stosunkowo dobrze poznane, inne stanowią niemal „białą plamę”. Zainteresowanie rozwojem nurtów radykalnych, w tym również anarchizmem, może wróżyć szybką zmianę tej sytuacji
P.A. Kropotkin, fotografia, ok. 1890 r.
Przy rekonstrukcji filozofii społecznej Kropotkina nie sposób uniknąć skrótowego choćby ukazania ewolucji anarchizmu oraz miejsca Kropotkina w tym nurcie. Nie można również pominąć pewnych wątków z biografii autora Etyki, ponieważ są one ważnym źródłem wyjaśniającym genezę oraz ewolucję jego poglądów. Kropotkin – potomek jednego z najstarszych rosyjskich rodów, wywodzących się wprost od Ruryka – rezygnuje z pewnej kariery na rzecz już nie tylko walki z samowładztwem, jak wielu z jego pokolenia, ale z państwem, władzą, autorytetem w każdej postaci. Kropotkin to postać z ogromnym autorytetem moralnym tamtego okresu. Ceniony za życzliwość, otwartość, za etyczność cechującą zarówno jego poglądy, jak i postawę wobec innych „... szanowany nawet przez przeciwników, był tym o czym Tołstoj bezustannie pisał” – twierdził Romain Rolland. Do ruchu anarchistycznego przystępuje w tym samym czasie, kiedy to kończy swoje burzliwe życie Bakunin (nigdy się nie spotkali). I – wbrew opiniom – ich koncepcje wyraźnie się rozmijają. Więcej ich właściwie dzieli niż łączy. Różnice osobowościowe: mentalność, temperament, różnice biografii i tradycji filozoficznych z jakich wyrośli, wreszcie różne okresy rozwoju rewolucyjnego ruchu i zasadniczo inna sytuacja, w jakiej działali, nie tylko określały ich koncepcje teoretyczne, ale w decydujący sposób wpływały na ruch anarchistyczny i rolę jego przywódców. Diametralne różnice między Kropotkinem a jego poprzednikami dotyczą jednak nie tyle filozofii społecznej, ile ogólnego, filozoficznego światopoglądu i wyboru tradycji. Jeśli Striner, Proudhon i Bakunin tak czy inaczej wychodzą od heglizmu – przeciwstawiając mu się i nawiązując do niego – to dla Kropotkina orientacją filozoficzną jest pozytywizm, empiryzm, scjentyzm.
35
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Kropotkin pojawia się w europejskim ruchu rewolucyjnym pod koniec lat siedemdziesiątych XIX wieku – po Komunie Paryskiej, po upadku I Międzynarodówki i po śmierci Bakunina. Jeśli Bakunin i tworzony przez niego ruch anarchistyczny działał w dramatycznym i romantycznym okresie, pomiędzy Wiosną Ludów a Komuną Paryską, to zasadniczy okres działalności Kropotkina i późniejszego ruchu anarchistycznego, w którym jego autorytet był niekwestionowany, przypada na okres II Międzynarodówki – dojrzewającego ruchu robotniczego i coraz wyraźniejszego reformizmu. Mimo to, w konfrontacji popularnych recepcji, porównanie działało na korzyść Bakunina, pozostawiając Kropotkina w cieniu poprzednika. Był traktowany i postrzegany jako uczeń i kontynuator. To jeden z wielu ulotnych, a całkowicie bezzasadnych stereotypów w interpretowaniu koncepcji i działalności Kropotkina. Swoistym paradoksem pozostaje fakt, iż znacznie więcej zainteresowania budził Bakunin, że jest on postacią lepiej poznaną niż Kropotkin, którego prace cieszyły się znaczną popularnością. Bakunin ze swoim dramatyzmem pozostawał uosobnieniem klasycznego, XIX–wiecznego anarchizmu, mimo iż rzadko czytywano jego pisma. Kropotkin, będąc jednym z popularniejszych autorów szeroko rozumianego nurtu rewolucyjnego XIX i XX w., pozostawał wciąż postacią mało zbadaną. Anarchizm a własny punkt widzenia Kropotkina Właściwe określenie miejsca Kropotkina w anarchizmie, usytuowanie jego koncepcji i działalności w teorii i praktyce owego nurtu potrzebuje zarysowania i zdefiniowania czym był anarchizm, jakie były jego koleje przed wystąpieniem Kropotkina i co charakteryzowało okres jego aktywności w anarchizmie. Anarchizm w swojej klasycznej, XIX–wiecznej postaci ma bowiem bogatą historię i Kropotkin reprezentuje tylko końcowy fragment dziejów kierunku, który z wolności uczynił wartość najwyższą. Tym, co wiąże różne odmiany anarchizmu i wyróżnia go spośród rozlicznych kierunków myśli rewolucyjnej, jest swoista koncepcja jednostki, koncepcja natury ludzkiej, społeczeństwa, dziejów. Wolność człowieka, wolność każdego poszczególnego indywiduum, całkowita autonomia jednostki jest punktem wyjścia i naczelną zasadą anarchizmu. Zmienia się jednak samo rozumienie terminów „jednostka” i „człowiek”. Ewolucja postępuje tu od indywidualistycznego automizmu do koncepcji człowieka z natury społecznego. Niemniej zawsze u podłoża tej doktryny tkwi mniej czy bardziej eksponowany indywidualizm. Wiara w przyrodzoną dobroć natury ludzkiej jest następnym dogmatem owej doktryny. Upraszczając – skoro człowiek jest z natury dobry, całe zło w kapitalistycznym świecie (czy w świecie w ogóle) bierze się ze sprzecznych z naturą, sztucznych instytucji i struktur, które krępując wolną, spontaniczną działalność jednostek, uniemożliwiają realizację naturalnych, wrodzonych ideałów równości i sprawiedliwości. Usunięcie tych ograniczających wolność instytucji, przywrócenie autonomii jednostce ludzkiej – to właśnie stanowi centralny punkt programu każdej z odmian anarchizmu. Przemiany społeczne zachodzą zdaniem anarchistów spontanicznie, bezpośrednio, są artykulacją tego, co instynktownie tkwi w rasach. Wreszcie – charakterystyczny dla całego anarchizmu jest protest, bunt przeciw ustrojowi kapitalistycznemu, ale także przeciw cywilizacji przemysłowej w ogóle – jako sprzecznej z ludzką naturą, upośledzającej człowieka i jego rozwój. Totalnej krytyce istniejących społeczeństw, ekonomicznych i politycznych układów towarzyszy mniej czy bardziej konkretne projektowanie przyszłego społeczeństwa. Na ogół anarchizm definiowany jest jako kierunek głoszący absolutną wrogość wobec państwa jako takiego, niezależnie od jego ustroju, wobec wszelkiej władzy i każdego autorytetu. I tak w istocie jest; czytając pisma i programy anarchistów, na każdym kroku spotykamy ataki na instytucje polityczne i prawne, na dotychczasową – ufundowaną na autorytecie i przymusie – organizację społecznego ładu. Zawsze jednak u podstaw tych koncepcji tkwi indywidualizm, początkowo formułowany wprost, potem jedynie zawarty implicite, dyktujący ową postawę buntu przeciw władzy, autorytetowi. Zdaniem najbardziej radykalnych anarchistów urzeczywistnienie absolutnej wolności wymaga całkowitego zniesienia wszelkich krępujących jednostkę instytucji i struktur, podczas gdy bardziej umiarkowani postulują daleko idącą ich modyfikację.
36
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Kropotkin kontynuuje główne założenia i program anarchizmu, odbiegając jednocześnie od poprzedników próbuje odnaleźć własną wizję zmian społecznych, wywieść ją z odmiennych, charakterystycznych dla końca XIX wieku tradycji filozoficznych. Punktem wyjścia teorii Kropotkina jest specyficzna filozofia przyrody, akcentująca „federacyjny” model wszechświata oraz powszechność zjawisk współdziałania w świecie ożywionym. Kropotkinowski anarchizm jest „(...) poglądem na świat, opartym na mechanicznym lub raczej kinetycznym pojmowaniu wszystkich zjawisk przyrody, łącznie z życiem społeczeństw ludzkich. (...) Jego metoda badań jest metodą właściwą wszystkim naukom przyrodniczym. (...) Jego celem jest stworzenie filozofii syntetycznej obejmującej nie tylko przejawy całego życia przyrody, lecz także przejawy życia społecznego".1 Kropotkin naukowo ugruntował anarchizm jako system wartości w oparciu o tradycje pozytywizmu, empiryzmu, ewolucjonizmu. Jego poglądy filozoficzne i socjologiczne cechuje naukowy synkretyzm, korzystanie ze szczegółowych rozwiązań kierunków filozoficznych. Przesłaniem całkowicie oryginalnym, różniącym działalność teoretyczną Kropotkina od innych teoretyków nurtu anarchistycznego, jest podejmowana przez niego próba „unaukowienia” tej doktryny, powiązanie anarchistycznej filozofii społecznej, anarchistycznego ideału z osiągnięciami nauki, wprowadzenie postulatów egalitarnego i antyautorytarnego społeczeństwa z nauki, a szczególnie z przyrodoznawstwa. Oceniając bowiem dotychczasową teorię anarchizmu, widział w niej przede wszystkim przednaukowe intuicje, doraźny program, taktykę i generalnie słuszny, acz pozbawiony naukowych uzasadnień, ideał społeczny. Tymczasem – „(...) anarchizm jest czymś więcej niż tylko metodą działania albo ideałem wolnego społeczeństwa. Jest on filozofią zarówno przyrody, jak i społeczeństwa, filozofią, która powinna postępować zupełnie inną drogą niż stosowane dotąd w naukach metody metafizyczne lub dialektyczne. (...) anarchizm powinien posługiwać się tymi metodami, jakie stosuje się w naukach przyrodniczych, (...) opierać się na mocnej postawie indukcji, zastosowanej do urządzeń ludzkich”.2 Teoria mówiąca, iż anarchizm jest bądź ma być po prostu nauką, rezultatem zastosowania metod naukowych, więc jedynie prawomocnych, do analizy społeczeństwa i konstruowania planu przyszłej jego organizacji, przewija się przez wszystkie ważniejsze prace Kropotkina. Szukanie ideału Obok anarchoindywidualizmu szukającego wyzwolenia poszczególnej jednostki, abstrahując od całej struktury społecznej, obok anarchosyndykalizmu operującego wizją tworzenia na gruzach starego świata wolnych syndykatów, w których gestii znajdować się mają środki produkcji, wykształcił się również anarchizm w wersji Kropotkina – anarchokomunizm, któremu autor nadał charakter spójnej i konsekwentnej doktryny, odwołującej się do ustaleń nauki, zamiast do pism poprzedników. Niezliczone artykuły rozsiane w rocznikach „Le Revolte” i „The Freedom”, a przede wszystkim w książkach Zdobycie chleba oraz Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju stworzyły teoretyczny fundament, który w wielu środowiskach spełniał rolę analogiczną do Kapitału Marksa.3 Duch scjentyzmu i ewolucjonizmu przenikający jego wywody, pozbawił anarchizm piętna ekstremizmu. Społeczeństwo ludzkie, pierwotne wobec jednostki, nie odbiega w jego ujęciu od ogólnego wzoru natury. Elementy wzajemnej pomocy i wewnątrzgatunkowej solidarności górują w nim nad „walką o byt”, której nadaje często psychologiczną interpretację, widząc w niej przejaw potrzeby manifestowania własnej autonomii przez uspołecznioną jednostkę. Obserwacja zachowań ludzi i zwierząt, a także własna interpretacja dziejów, prowadzi Kropotkina do wniosku, że „współzawodnictwo jest zawsze szkodliwe dla gatunku”4, natomiast „pomoc wzajemna stanowi najniezawodniejszy środek zapewniający każdemu największe bezpieczeństwo, najpewniejszą gwarancję postępu, zarówno fizycznego, jaki i moralnego”.5 Interes jednostki zlewa się u „księcia anarchizmu” z interesem ogólnospołecznym. Jej potrzeba duchowej autonomii zepchnięta jest na daleki plan przez przyrodzone oraz dominujące skłonności do kooperacji i solidarności z innymi jednostkami.6 Wrodzona dobroć i łagodność skłania ją w warunkach naturalnych do altruizmu. Wytwory ludzkości są jej wspólnym
37
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
dziedzictwem, w którym nie da się precyzyjnie wyznaczyć wkładu poszczególnych osób. Dlatego powiny się stać własnością ogółu. Za społeczną formułą anarchokomunizmu przemawiać ma również przyjęta perspektywa historiozoficzna. Państwo w rozumieniu Kropotkina stanowi szkodliwy, ale przejściowy efekt niedostatku solidarności w skądinąd gloryfikowanych przez niego komunach średniowiecznych. Jako czynnik nienaturalny, wrogi społeczeństwu, skazane jest na nieuchronny upadek. Wiek XIX przejdzie do historii jako epoka bankructwa parlamentaryzmu i kapitalizmu. Niepowstrzymany proces ewolucyjny ma pchać samoczynnie społeczeństwa w kierunku komunizmu: „(...) narastająca coraz wyraźniej od połowy wieku potrzeba wolności, sprawiedliwości i równości musi zaowocować ustanowieniem komunistycznego anarchizmu – nie ze szkoły autorytarnej. (...) to jest anarchistyczny komunizm, komunizm bez rządu, wolny komunizm”.7 Nie wyrzekając się rewolucji, Kropotkin nadaje jej zgoła odmienny sens niż Bakunin. Rewolucja społeczna w tym ujęciu nie jest niszczącą apokalipsą, ale „(...) zjawiskiem przyrodniczym, równie naturalnym co burza z piorunami albo wybuch wulkanu, niezbędnych dla przełamania oporu tradycji i zmurszałych instytucji. To po prostu okres przyspieszonej ewolucji”.8 Analizując przebieg Wielkiej Rewolucji Francuskiej oraz Komuny Paryskiej, autor Etyki doszedł do wniosku, że za usprawiedliwione i rokujące szanse powodzenia uznać można jedynie te rewolucje, które mają jasno wytknięty cel; nie usiłują zastąpić obalonych organów władzy własnymi; dają masom natychmiastowe poczucie poprawy ich losu (wywłaszczenia, rozdawanie żywności). Podstawowym zadaniem rewolucji ma być „zdobycie chleba”, czyli zaspokojenie podstawowych, identycznych potrzeb wszystkich ludzi. Kropotkin wyobrażał ją sobie jako długotrwały, powszechny, żywiołowy i zróżnicowany na poszczególnych terytoriach proces, który w ostatecznym rozrachunku doprowadzi do wykrystalizowania się anarchokomunistycznego modelu życia społecznego, stanowiącego syntezę wolności politycznej i ekonomicznej. W sferze rozwiązań ekonomicznych kropotkinowski anarchizm oznacza likwidację pieniądza, własności prywatnej i grupowej oraz moralny obowiązek pracy, sprzężony z egalitaryzmem w dziedzinie dystrybucji. Ma to zagwarantować zaspokojenie własnych potrzeb niezależnie od indywidualnego wkładu pracy poszczególnych osób. Swobodny dostęp do dóbr i usług będzie możliwy wskutek zracjonalizowania gospodarki i ograniczenia kapitalistycznego marnotrawstwa. Efekt pięciogodzinnej dniówki całej ludności, pomiędzy dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia powinien w zupełności pokryć przewidziany popyt dzienny. Przeplatanie wysiłku fizycznego i umysłowego oraz zrezygnowanie z rodzącego monotonię sztywnego podziału pracy, powinno owocować znacznym wzrostem wydajności. Kropotkin wyraźnie nawiązuje w tym momencie do koncepcji Fouriera. Rozwiązanie, jakie proponuje, zwrócone jest ku przyszłości, ku czasom autarkicznej, drobnotowarowej gospodarki naturalnej i ku modelowi rzemieślnika – artysty. W przeciwieństwie do Morrisa czy Ruskina, nie ma zastrzeżeń wobec maszyn i produkcji fabrycznej pod warunkiem, że przemysł zostanie zdecentralizowany, a niewielkie zakłady służyć będą potrzebom rolnictwa albo wyręczać okoliczną ludność przy wykonywaniu nieprzyjemnych czynności.9 W sferze rozwiązań społecznych anarchokomunizm nie jest w pełni oryginalny – widać w nim ślady narodniczej przeszłości autora. Dąży do skojarzenia średniowiecznego komunalizmu z komunizmem. Na gruzach systemu państwowego powstać ma sieć komun – niewielkich i autonomicznych, w dużym stopniu niezależnych gospodarczo wspólnot pracy o zróżnicowanym charakterze (rolniczym, pozarolniczym), które przejmą na siebie dobrowolnie zadanie organizacji usług publicznych „(...) konkretnych skutków nie da się jednak przewidzieć. To, co powstanie samorzutnie, pod naciskiem naglących potrzeb, będzie nieskończenie doskonalsze od tego wszystkiego, co można by wymyślić w gabinetach przepełnionych książkami, w kancelariach ratuszów”.10 Jednostki miałyby posiadać nieograniczoną swobodę zrzeszania się, co w połączeniu z wolnym dostępem do dóbr i usług powinno stworzyć optymalne warunki pełnego, wszechstronnego i zindywidualizowanego rozwoju. Rozbudzone potrzeby duchowe można będzie zaspokoić dzięki znacznemu skróceniu dnia pracy. Twórca doktryny anarchokomunistycznej nie przewiduje co prawda uzależnienia dostępu do wspólnej własności od stopnia wywiązania się z obowiązków względem wspólnoty, ale wypowiada się z entuzjazmem o presji moralnej, jaką
38
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
opinia publiczna ma wywierać na jednostki aspołeczne lub „absolutnie niezdolne do wytworzenia czegokolwiek pożytecznego”.11 Odstępstwo od zasad wolnego społeczeństwa tłumaczy G. Woodcock wpływami Godwina i wrodzonym purytanizmem Kropotkina.12 Pełnię wolności jednostki, jej wszystkich aspiracji duchowych, zapewnić może tylko „czas wolny”, a nie praca produkcyjna, w której każdy zespolony jest z innymi. Kropotkin przewiduje również ogromny rozkwit twórczości różnego typu. Ukształtowane w warunkach anarchokomunizmu wolne i twórcze jednostki ludzkie mają stworzyć zupełnie nowy model społeczeństwa, przypisującego podstawowe znaczenie niematerialnym czynnikom egzystencji (piękno, dobro, sprawiedliwość). Ten swoisty estetyzm społecznego ideału Kropotkina zawiera nowy model aktu twórczego. Literat sam składający i drukujący swoje książki, malarz pracujący wraz z całą wspólnotą i obrazujący jej życie, dzieła sztuki będące zbiorową kreacją spontanicznych zespołów – wszystko to mają być zjawiska naturalne w społeczeństwie, w którym dobrobyt i czas wolny przysługują w jednakowym stopniu wszystkim jego członkom. Twórczość jest więc w równej mierze manifestacją wolności jednostki, jaki i formą odnajdywania spontanicznej więzi z całą wspólnotą.13 Do programu estetyzacji środowiska, pracy, życia codziennego przywiązywał również ogromną rolę wychowawczą. „Dumne i pogodne piękno” przysługiwać miało nie tylko dziełom sztuki, ale całemu otoczeniu człowieka. W tej wizji społeczeństwa przyszłości, ufundowanej na koncepcji natury ludzkiej, automatycznie niejako rodzą się procesy pożądane we wspólnocie i tak samo znikają, tracą rację bytu zjawiska negatywne wobec jednostki oraz tej wspólnoty. Po wyzwoleniu człowieka spod więzów państwa, władzy i własności, niepotrzebne staną się jakiekolwiek przepisy formalne, administracja, kierowanie, produkcja, sądownictwo, policja czy wojsko. Wolna jednostka bowiem, wraz z autonomiczną wspólnotą kreuje „porządek spontaniczny” nie wymagając żadnych instytucjonalnych gwarancji, ani jakiegokolwiek przymusu. Pojęcia takie jak „przymus”, „przestępstwo”, itp. będą puste w społeczeństwie przyszłości. Kropotkin zakładając możliwość pojawienia się jednostki czy grup wykraczającej w jakiś sposób poza standardy danego społeczeństwa nie wykluczył, iż stała, wspólna wszystkim ludziom natura nie oznacza identyczności jednostek. Nie stwarza to jednak trudności dla jego koncepcji przyszłości. Różnorodność grup, wspólnot rodzi nieograniczone możliwości wyboru jednej z nich, bądź też utworzenia nowej. W koncepcji tej pojęcia „konfliktu”, „dysfunkcjonalności” tracą rację bytu, zaś „wolność” i „spontaniczność” stanowią wystarczającą gwarancję pełnej harmonii i postępu. Tworzenie „nowego wspaniałego świata” wydaje się rzeczą łatwą i prostą. W koncepcji Kropotkina – po prostu zjawi się on sam, gdy tylko zniknie obecny porządek. Kropotkin – po prostu klasyk P.A. Kropotkin był ostatnim wybitnym teoretykiem doktryny anarchistycznej. Nie oznacza to oczywiście, by wraz z jego śmiercią, doktryna i ruch z nią związany stawały się zamkniętym rozdziałem w historii rewolucyjnej myśli. Jest natomiast faktem, iż klasyczna postać tego kierunku z jej apoteozą jednostki, negacją autorytetu i założeniem naturalnej harmonii interesów społecznych ma w Kropotkinie ostatniego znaczącego teoretyka. Czymś bowiem jakościowo różnym – tak pod względem teorii, jak i programu, jest rodzący się na przełomie XIX i XX w. anarchosyndykalizm. Również zupełnie innym, tylko w części wiążącym się z tradycjami anarchizmu, są tendencje anarchistyczne we współczesnych postaciach skrajnego radykalizmu. Jeśli anarchokolektywizm Bakunina z pewnym uproszczeniem można określić jako nurt charakterystyczny dla wczesnego etapu rewolucyjnego, to anarchokomunizm Kropotkina wiązać trzeba z epoką reformizmu II Międzynarodówki. Z propagandowego punktu widzenia, anarchokomunizm stanowił oręż daleko skuteczniejszy od bakuninowskiego kolektywizmu. Główny akcent został przesunięty z totalnej negacji rzeczywistości ku rozwiązaniom pozytywnym, epatującym swoją głęboko humanistyczną wymową, „(...) można było powątpiewać w ich praktyczność czy szanse realizacji, ale nie mozna było ich się bać".14 Sugerując czytelnikom nieuchronność przewidywanych zmian, „książę anarchizmu” rozbrajał jednocześnie ich siłę oporu. Pacyfistyczny ton jego wywodów odcinał się wyraźnie od wybuchów nienawiści klasowej, dominujących w publicystyce ruchu. Scjentyzm, przy pomocy którego
39
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
próbował podnieść reputację anarchizmu, nie był jednak w stanie ukryć sprzeczności i naiwności przysłoniętych modnym, naukowym sztafażem. Centralna dla teorii Kropotkina metafizyczna koncepcja jednostki ludzkiej, dobrej i niezmiennej z natury, kłóci się z przyjętą perspektywą ewolucjonistyczną. Widoczny w całej twórczości i działalności Kropotkina optymizm dziejowy jest raczej aktem wiary niż rozumu. Prezentowane tezy opierają się często na jednostronnym materiale, całkowicie przypominającym zjawiska przeciwstawne. Tok wywodów przesiąknięty jest skrajnym woluntaryzmem, godnym raczej wizjonera niż chłodnego analityka. Wykazywał ów program cechy myślenia utopijnego, gdy problemy ekonomiczne, społeczne, polityczne oceniał z etycznego punktu widzenia; zamiast analizować rzeczywistość przykładał do niego miarę ideału; nie dostrzegając obiektywnego trendu industrializacji, koncentracji kapitału i przemysłu, centralizacji zarządzania, masowej produkcji i zuniformizowanej konsumpcji kreślił obraz rozkwitu gospodarki autarkicznej, drobnotowarowej. Dostrzegli częściowo te wady sami anarchiści, ale potrzeba posiadania teoretycznego uzasadnienia dającego gwarancję spełnienia własnych marzeń, celów i dążeń okazała się silniejsza od krytycyzmu. W konsekwencji i w ostatecznym rachunku – ruch anarchistyczny zapłacił wysoką cenę. Uzasadniając podejmowaną próbę przypomnienia postaci Kropotkina i jego dorobku teoretycznego, należy zwrócić uwagę, iż anarchizm – wbrew opinii – nie jest tylko „(...) utopią mogącą zająć miejsce jedynie w historii społecznej i rewolucyjnej myśli”.15 Miejsce tej doktryny we współczesnym świecie jest nad wyraz widoczne, a oddziaływanie anarchizmu na współczesną kulturę jest powszechnie głoszone i być może dlatego warto się pokusić o bardziej precyzyjną analizę rzeczywistej roli prekursorów anarchizmu, w tym również P. A. Kropotkina.
Przypisy 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15.
P.A Kropotkin, Nauka współczesna i anarchizm, Lwów 1920, s.50. P.A.Kropotkin, Wspomnienia rewolucjonisty, Warszawa 1959, s.426. D.Grinberg, Ruch anarchistyczny w Europie Zachodniej 1870–1914, Warszawa 1994, s.119. P.A.Kropotkin, Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju, Łódź 1946, s.79. ibidem, s.80. P.A.Kropotkin, Etyka, Warszawa 1946. P.A.Kropotkin, Revolutionary Pamhlets, New York 1927, s. 61. D. Grinberg, op.cit., s.120. P.A.Kropotkin, Fields, Factories and Workshops, London 1898. P.A.Kropotkin, Zdobycie chleba, Warszawa 1926, s.47. ibidem, s.42. G.Woodcock, Anarchism, London 1962. S. Morawski, Sztuka i anarchizm, „Teksty”, Warszawa 1975, nr 2, s. 50. W. Rydzewski, Kropotkin, Warszawa 1979, s. 47. N.M.Pirumowa, P.A.Kropotkin, Moskwa 1972, s.6.
Bibliografia 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7.
P.A.Kropotkin, L'Anarchie dans l'Evolution Socialiste, Paris 1887. P.A.Kropotkin, Do młodzieży, Londyn 1903. P.A.Kropotkin, Etyka współczesna, Paris 1925. H.Read, Kropotkin – Selections from His Writings, Londyn 1942. P.A.Kropotkin, Etyka. Pochodzenie i rozwój moralności, Łódź 1949. P.A.Kropotkin, Spólnictwo a socjalizm wolnościowy, Warszawa 1930. A.Walicki, Rosyjska filozofia i myśl społeczna, Warszawa 1973.
Tekst jest przedrukiem z numeru 69/5–6 1998 „Mać Pariadki”. Autora nie podano.
40
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Tomasz Marek Sobieraj INSTYTUT
T
eraz już wiem, że mózg wariata wygląda właściwie tak samo jak mózg geniusza. A często nawet jest nieco ładniejszy. Jakby bardziej słoneczny, weselszy, w kolorze ciepłego beżu albo kremu z karpatki, a nie zimnoszary. Drobne żyłki naczyń krwionośnych są bardziej wyraziste, mocniej splątane, niczym młode gałązki dzikiego wina. I zazwyczaj jest nieco większy. Różnice dostrzegłem analizując setki tych organów w podziemiach Instytutu Herzoga, gdzie pracowałem od roku na stanowisku krojczego. Przepraszam, od tygodnia już starszego krojczego. Wbrew banalnej nazwie mojej funkcji zakres obowiązków miałem całkiem pokaźny. Zanim przystępowałem do krojenia mózgów w centymetrowej grubości plastry, najpierw, po wyjęciu ze słoja, musiałem je dokładnie umyć letnią wodą, następnie zmierzyć, zważyć i sfotografować, oddzielić poszczególne płaty, most, rdzeń i móżdżek, później szczegółowo opisać w grubym brulionie i dodatkowo w specjalnej bazie danych. Dopiero po tych wszystkich, wprowadzających do właściwego aktu czynnościach, kładłem mózg, a w zasadzie poszczególne elementy mózgowia, na krajalnicy – takiej zupełnie zwyczajnej, do chleba, jaką prawie wszyscy mają w domach, nawet nie śniąc, że może mieć niepospolite a równie praktyczne zastosowanie. Soczyste plastry układałem równo w dwóch rządkach na niklowanych tacach i wsuwałem w otwór windy, którą jechały do laboratorium na parterze budynku, gdzie zajmowali się nimi analitycy. Świeże mózgi dostarczano w każdy poniedziałek, rano, koło dziewiątej. Przyjeżdżały żółto – zieloną ciężarówką zakładów lodziarskich, w specjalnych kubełkach, wyglądających jak duże opakowania lodów brzoskwiniowych. Kiedy przez ściany mojej piwnicznej krajalni słyszałem wesoły klakson lodziarki, biegłem na górę, by wraz z innymi pracownikami Instytutu obejrzeć nową partię organów. Radość i gwar towarzyszyły tym cotygodniowym dostawom. Przepychankom, kuksańcom i żartom nad pojemnikami nie było końca. Dopiero nadejście kierownika zaopatrzenia uspokajało podnieconą atmosferę, a my rozchodziliśmy się do swoich pomieszczeń, oczekując aż transport dotrze najpierw do sortowni, później do krajalni, a na końcu do działu analiz. Od czasu do czasu przywożono do nas mózg geniusza lub jakiegoś wyjątkowego wariata. Wiedzieliśmy o tym od razu, bowiem w takim przypadku opakowanie nie miało oznaczeń. Wtedy, z szacunkiem i w kompletnej ciszy, patrzyliśmy na samotnie stojące na podłodze pudełko, zanim dyrektor nie zszedł po nie osobiście i nie zabrał najpierw do swojego gabinetu, by uczcić wydarzenie lampką koniaku, w jakże wyborowym towarzystwie. Jak już wspomniałem, tydzień temu dostałem awans, jednak towarzyszące temu okoliczności nie należały do przyjemnych. Mój poprzednik, wieloletni pracownik Instytutu, człowiek, dzięki któremu pokochałem krajalnictwo, i który nauczył mnie mistrzostwa w fachu, zginął tragicznie na posterunku, wykonując zawodowe obowiązki. Śmierć piękna i zaszczytna, ale jednocześnie to przykład straszliwego pecha. Z powodu choroby reumatycznej tracił czucie w palcach, o czym wiedzieliśmy tylko my dwaj. Owego feralnego dnia, zapewne z powodu bolesnego zesztywnienia stawów, upuścił na podłogę plasterek szykowanego na cito mózgu. Schylając się, by go podnieść, uderzył głową o kant metalowego stołu, stracił przytomność i upadł na podłogę ponownie uderzając się w głowę, tym razem tak mocno, że zmarł natychmiast, nie wypowiedziawszy nawet jednego słowa. Jak wykazała sekcja zwłok, miał w tym miejscu tętniaka, który i tak, prędzej czy później, spowodowałby zgon. Pośmiertnie odznaczono go Medalem za Zasługi i mianowano nadkrojczym, wdowa otrzymała prawie nowy zegarek oraz dyplom, a ja awans wraz z mózgiem kolegi do krojenia. Gazetka naszych związków zawodowych opublikowała piękny nekrolog, biografię i zdjęcie starszego krojczego przy pracy. Radiowęzeł emitował wspomnienia i gawędy o nim. Pogrzeb był udany, przemawiał dyrektor Instytutu, marsz żałobny zagrała orkiestra dęta Zjednoczonych Miejskich Zakładów Lodziarskich, czyli popularne Zm(r)zliny. Wielu z nas miało łzy w oczach i dyskretnie wycierało nosy służbowymi chusteczkami. Instytut dbał o swoich pracowników. Do dyspozycji mieliśmy własny ośrodek wczasowy, kręgielnię, przychodnię lekarską i bufet. Bufet był dla nas najważniejszy. Serwowano
41
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
w nim wyśmienite potrawy, przygotowywane przez zespół najlepszych w mieście kucharzy. Za specjalność zakładu uznaliśmy jednogłośnie parówki podawane z zasmażaną kiszoną kapustą, tak wykwintne, delikatne, smaczne i pożywne, że opiewali je w wierszach miejscowi poeci, a zawodowi znawcy kuchni dawali pięć widelców w przewodnikach gastronomicznych. W bufecie odbywały się spotkania towarzyskie, wieczorki autorskie, szkolenia, wyprawiano w nim imieniny, wesela, stypy, chrzciny i komunie. Stanowił dodatkowe pokaźne źródło dochodów naszej placówki, która od czasu wprowadzenia reform gospodarczych i obniżenia dotacji budżetowych musiała przynosić dochody. Jak we wszystkich instytucjach kraju, objętych nową ekonomią, tak i u nas sprywatyzowano zyski i upowszechniono koszty, dzięki czemu niektórym powodziło się nie najgorzej. Oprócz bufetu bardzo też lubiliśmy nasz ośrodek wczasowy, malowniczo położony nad sztucznym jeziorkiem, u podnóża zrekultywowanej hałdy popiołów z pobliskiej elektrowni. W miłych, kameralnych, tekturowych domkach wielu z nas spędziło swoje najpiękniejsze chwile w życiu. Statutowym celem Instytutu było pozyskiwanie najwartościowszych komórek z mózgowia, które po pobraniu i selekcji sztucznie rozmnażano po to, by je wszczepić potrzebującym pacjentom. Wszczepienia stały się obowiązkowe od czasu pamiętnej ustawy o wolności i równości, nakazującej zabieg wszystkim obywatelom, rzecz jasna dla ich dobra. Ten akt prawny, niezbędny w nowoczesnym państwie, odróżniał nas od zacofanych społeczeństw, żyjących w nierównościach i niesprawiedliwości. Stanowiliśmy awangardę awangardy, realizując program wyrównywania szans. Wiadomo przecież, że mózgowie sportowców czy wojskowych ma niewiele kory, za to nadmiernie rozwinięty móżdżek, odpowiedzialny za siłę mięśni i utrzymanie wyprostowanej postawy ciała, dlatego przeszczepiano im komórki z pola korowego kojarzeniowego i korowego ośrodka mowy. Z kolei wielu artystom oprócz kory, brakuje często komórek podwzgórza regulujących gospodarkę hormonalną, łaknienie, czuwanie i sen, które za to w nadmiarze występują u polityków i urzędników. W ten sposób, dzięki nowoczesnej neurotransplantologii, wszyscy obywatele w końcu mogli stać się mniej więcej równi. Jednak problemy też istniały. Największy był z ośrodkami korowymi odpowiedzialnymi za pamięć, myślenie i inteligencję. Ciągły deficyt tych wyspecjalizowanych komórek doprowadził do podjęcia eksperymentów z przeszczepianiem ich z mózgów zwierząt domowych. Wyniki okazały się obiecujące, czasem nawet przekraczały oczekiwania naukowców, ale nowe komórki po jakimś czasie ginęły, do tego drastycznie uległo zmniejszeniu pogłowie psów i kotów. Dlatego każdy mózg, zawierający silnie rozwinięte ośrodki korowe, był na wagę złota. Realizację programu wszczepień przewidziano na lata. Pacjentów między osiemnastym a pięćdziesiątym rokiem życia wybierano losowo, młodszych, od noworodków począwszy, zabierano na zabiegi rocznikami. Osoby po pięćdziesiątce nie kwalifikowały się do przeszczepów, ponieważ faktyczna średnia długość życia nie przekraczała sześćdziesięciu lat, więc taki zabieg w ich przypadku byłby marnotrawstwem cennych tkanek. My, pracownicy realizującej kluczową część programu placówki, nie mieliśmy żadnych preferencji. Wręcz przeciwnie, ustawa nakazywała, aby ludzi zatrudnionych w neuroresorcie poddawać zabiegowi jako ostatnich. Odczuwaliśmy to jako pewną niesprawiedliwość, nawet dyskryminację, ale tak zdecydowała w referendum większość obywateli. Za to z radością mogliśmy obserwować efekty naszej i chirurgów pracy – osobnicy po transplantacji komórek mózgowia, niezależnie od życiowych okoliczności, byli bardzo spokojni i szczęśliwi. Może nawet za bardzo. Właśnie w związku z tym przesadnym zadowoleniem pojawiały się głosy krytyków przedsięwzięcia, którzy twierdzili, że poddani przeszczepom wyglądają raczej na ludzi, którym coś usunięto, niż dodano. Malkontenci i defetyści są zawsze, na szczęście program nie robił dla nich wyjątków, więc niezadowolonych systematycznie ubywało. Optymizm rósł. Budowaliśmy dla wszystkich nowy, wspaniały świat. Lubiłem swoją pracę. Jednak po pięciu dniach wysiłku z radością spacerowałem po łąkach i zagajnikach otaczających miasto, dotleniając się i rozciągając pokurczone, zwiotczałe mięśnie. A w niedzielne popołudnia zaglądałem do kawiarni o wdzięcznej nazwie „Natasza”. Zaopatrzony w papierosy, gazety z całego tygodnia i przeznaczoną na tę okazję kwotę, zasiadałem na sofie ustawionej przy oknie, rozkoszując się niebiańskim aromatem świeżo zmielonego ziarna, smakiem papierosa, kawy i torcika tiramisu. To moje jedyne zmysłowe nałogi. Przeznaczałem na nie
42
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
niewiele, wytrzymując nienasycenie możliwie jak najdłużej, aż do niemal fizycznego bólu, tak aby chwila zaspokojenia eksplodowała we mnie niczym spełniona namiętność niecierpliwych kochanków, niewidzących się od tygodnia. Drugą kawę i drugiego papierosa wchłaniałem już bez pośpiechu, spokojnie, niczym rasowy koneser, z czułym wyrafinowaniem doświadczonego amanta, smakując płyn po kropelce, zaciągając się powoli, samemu stając się kawą i dymem. Tak, byłem wtedy kawą i dymem. Czyste metafizyczne uczucie, jednocześnie czysta, niezwykła zmysłowość i pełnia rozkoszy. Smaki i aromaty wypełniały całe moje ciało, każdą komórkę i myśl. Uwielbiałem ten stan najwyższego wyciszenia. Trwał kilkanaście minut, czasem nawet pół godziny. Po nim następowała godzina niezmąconej pogody ducha, którą poświęcałem lekturze gazet i obserwacji przechodniów. Później nadchodziło niepokojące, z minuty na minutę bardziej dokuczliwe uczucie niedopasowania do świata i ogólnego niedosytu, które zazwyczaj zabijałem kilkoma kieliszkami wiśniówki. Na koniec wypijałem jeszcze kieliszek wódki, a la manière russe, jak mawiała moja babcia z Petersburga, i miękkim krokiem marynarza wychodziłem. Tak też było tej niedzieli. Zmierzałem z kawiarni w stronę przystanku tramwajowego, gdy nagle z bramy wyskoczyła grupa wyrostków. Poczułem tępe, mocne ukłucie w plecy, potem drugie. Upadłem na chodnik. Spod marynarki wypływała ciepła krew. Nie sądziłem, że jest aż tak ciepła i lepka. Dwóch napastników przeszukiwało kieszenie mojego płaszcza. Po chwili poczułem senność, zamknąłem oczy. Zrobiło mi się nad wyraz przyjemnie, wypełniał mnie spokój. Myślałem o tym, że nie zdążę na tramwaj i nie wrócę do domu na ulubiony serial. Zdumiewające, ale nie martwiło mnie to specjalnie. Przyjemność była coraz większa, narastała, zacząłem się zastanawiać, kiedy nastąpi apogeum rozkoszy. Czekałem. Nie nastąpiło. Nastała ciemność. Słyszałem cichnące kroki napastników. Kolejne, co pamiętam, to twarze lekarzy pochylonych nade mną. Jeden miał takie śmieszne, zakręcone do góry wąsy, jak małomiasteczkowy fryzjer na starych filmach. Widziałem, jak wyjmują mój mózg, obcinając nożem połączenia nerwowe. Dziwny stan. Niczego nie czułem, żadnego dotyku czy bólu, wiedziałem natomiast, jakimś nadzwyczaj jasnym nadpojmowaniem, że wyjmowali mnie z ciała, jednocześnie widziałem wszystko z zewnątrz i od środka. Zrozumiałem, że jestem już tylko samym mózgiem. Gdy włożyli mnie do pudełka z naklejoną roześmianą brzoskwinką, ponownie nastała ciemność. Obudziły mnie znajome głosy, śmiechy i żarty. Unosiłem się w głębokiej czerni. Po chwili nastąpiło coś jak lekkie uderzenie w spód pudełka. To stół – pomyślałem. Gdy uchyliła się pokrywa, ucieszyłem się ogromnie. Patrzyła na mnie przyjazna, pucołowata twarz kierownika sortowni. „Cześć!” – krzyknąłem wyciągając rękę, i zacząłem, może trochę nieskładnie, opowiadać swoją niezwykłą przygodę. Brak jakiejkolwiek reakcji nadsortowacza przypomniał mi, że jestem samym mózgiem, szarawym magazynem myśli i uczuć, a nie kolegą z pracy. Nie miałem już ciała, ubrania i okularów. Posmutniałem. Lubiłem chłopaków z sortowni i laboratorium, ale wiedziałem, co dalej nastąpi. Oddzielanie, krojenie, smutne, nudne życie na pożywce, transplantacja. Ogarnął mnie paraliżujący strach przed przyszłością i jednocześnie ciekawość, komu zostanę wszczepiony. Może komuś sławnemu? Piosenkarce? Kurtyzanie? Piłkarzowi? Gwieździe telewizji? Najchętniej jednak znalazłbym się w głowie jakiegoś generała albo chociaż pułkownika, o czym marzyłem od lat – zawsze mi imponowały lampasy, epolety, błyszczące guziki i kolorowe berety z kutasikami. Rozglądając się po sortowni rozmyślałem o zadziwiających i niepoznanych właściwościach mózgu. W jak wielkim błędzie tkwiły całe pokolenia naukowców, uważając, że wraz z obumarciem jego pnia, kończy się życie. Przecież ja żyłem. I to jak! Moje możliwości psychofizyczne wyraźnie wzrosły. Szczególnie interesująca była niezwykła, zwierzęca sprawność niektórych zmysłów, głównie wzroku i węchu, która pozwalała na oglądanie świata jednocześnie z kilku perspektyw i wyczuwanie zapachów przez ściany. Posiadłem też nadzwyczajną jasność myśli. Nagle zrozumiałem istotę wszechrzeczy. Bez najmniejszego wysiłku znalazłem rozwiązania dwóch odwiecznych zagadek – natury istnienia i poznawalności prawdy, które od zarania dziejów zaprzątały umysły myślicieli. Problemy aksjologii okazały się zwykłą błahostką. W podobnym stanie wyostrzenia zmysłów i nadświadomości już kiedyś byłem. Tak, jakieś dwadzieścia lat temu, gdy podczas studiów sprawdzaliśmy z kolegami połączone działanie alkoholu i narkotyków, własnoręcznie produkując te specyfiki w pracowni chemicznej. Syntetyczna meskalina z podrabianą żubrówką dawały zbliżony efekt.
43
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Po chwili wylądowałem w słoiku a właściwie czymś w rodzaju głębokiej salaterki, i taśmociągiem sunąłem przez ciemny tunel. Gdy pojawiło się światło, rozpoznałem krajalnię i pracującego w moim zastępstwie jednego z laborantów. Najciekawiej zrobiło się, gdy podzielił mnie na części, zdecydowanymi ruchami odrywając od siebie płaty, most, rdzeń i móżdżek. Czułem się tak, jakbym nagle zaistniał w kilku postaciach o różnych, skrajnych właściwościach psychofizycznych. Jeden ja był atletą, inny pieśniarzem, jeszcze inny kretynem, kawałek mnie robił nawet wrażenie poety i filozofa. Jakiś mały ja świntuch wyglądal na onanistę, inny na windę towarową. Ten stan wielodzielności w jedności uległ pogłębieniu, gdy ostra tarcza krajalnicy cięła mnie, porozdzielanego, na plastry. Po tym zabiegu stałem się już grupą atletów, pieśniarzy, kretynów i filozofów w jednym. Część z nich onanizowała się w windzie jednocześnie wystękując wiersze awangardowych poetów. Fascynujące! Ja jeden byłem wielością istnień! Tego stanu nie dała mi nigdy żadna substancja ani sen. Zadowolony, leżąc na wygodnej, dużej niklowanej tacy, czekałem, a nawet można rzec, czekaliśmy, na nowe doznania. Po krótkiej podróży z podziemi na parter budynku znalazłem się przed szerokimi, metalowymi drzwiami, za którymi znajdował się jasno oświetlony korytarz, a na jego końcu gruba, przeźroczysta zasłona z szerokich pasków tworzywa. Za nią, w białych fartuchach i czepkach, wokół wielkich kotłów, pracowali ludzie, mieszając w nich coś i dosypując różowy granulat z małych wiaderek. Pachniało mączką rybną i celulozą. Zaniepokoiłem się, gdy pod jedną ścianą hali dostrzegłem puste, niklowane tace, zaś pod drugą sterty świeżych parówek. EPILOG Kilka tygodni później telewizja podała sensacyjną informację. Otóż pewien leśniczy twierdził, że porozumiewa się z niedźwiedziem, zamieszkującym w pobliskim rezerwacie. Podobno przerażone stworzenie przekazało mu wiadomość, wydrapując słowa pazurem na ziemi, że jest pracownikiem Instytutu Herzoga i znanym poetą awangardowym. Leśniczy powtarzał też inne niesamowite wyznania zwierzęcia, na przykład jakoby Instytut zajmował się produkcją delikatesowych parówek, których podstawowym składnikiem są ludzkie mózgi. Mężczyznę uznano za chorego i przewieziono do kliniki psychiatrycznej, gdzie wkrótce popełnił samobójstwo. Wczoraj natomiast władze poinformowały, że niebezpieczny, chory na wściekliznę niedźwiedź, grasujący w pobliżu miasta, posądzany także o bezczelne włamanie do sklepu spożywczego, został zastrzelony. Ludzie mówią, że na jego legowisku znaleziono opróżnioną butelkę wiśniówki i równo ułożone opakowania po skradzionych parówkach.
Statek głupców, wg drzeworytu Albrechta Dürera
44
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Andriej Bazilewskij ODPRYSKI TĘCZY. WSPÓŁCZESNA POEZJA ROSYJSKA (II) Ałła Szarapowa (ur. 1949). Moskiewska poetka; jej szczere wiersze tchną ciepłem i prawdą, prosto i z wdziecznością mówią o tym, co najskrytsze. Palące myśli, przepuszczone przez serce, wyrażone są mocno, krótko, czasem z zuchwałą rozpaczą, w świadomości gorzkiego piękna istnienia i niemożliwości powetowania strat. Autorka książki Wśród gałęzi prowadzi rozmowę o nieuniknionym splocie szczęścia i smutku, nadziei i niezrozumienia, rozcina węzły bólu obracając je w punkty wzrostu duszy. Paradoksalnie – wbrew bezczasowi – osiągnięta równowaga odwodzi do wieczności, obiecuje nawet w zgubie – nowe narodziny. Czytając zaś przekłady Szarapowej z poezji angielskiej, skandynawskiej, słowiańskiej, wschodniej, zapomina się, że to są tłumaczenia – na tyle wrażliwie i głęboko wczuwa się ona w światy innych narodów i czasów. AŁŁA SZARAPOWA Niewiara Gdy w nerwy wsiąka zużytego mózgu iskra I myśl się do cna spala w duszy płomieniach Niewiara – ona jak zawsze pierwsza przyszła. Od bezczasowości do życia niechcenia. Jak pancerz lodowy, tafla, nietająca kra Ciężki chłód ściska delikatne ciało I wydaje się, że już zakończyć się nie da Tego, co chwilę temu się zaczynało. Nasze horyzonty zbite są w ciasnocie – Rozpędu za mało dla dobroci i zła, Natchnienie w złotego plastra miodu istocie Więzione jest, niczym zimowa pszczoła. I obecnie przywraca nam radość istnienia Tylko sens półzbutwiałej księgi: A to ktoś, kto sam o sobie odważył się – ja, To plac boju bylin, to balów intrygi. I wtedy Niewiara, co w uśmiechu przyszła, Wskrzesi się na ustach. Przez zęby wycedzisz: „Co...” I na marginesie napiszesz: „to pomyłka”, Bo odkryjesz, że na rozstaju jest końca znak. Przeł. Dagmara Cieśla i Dawid Pluta
45
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Królowe To one, co były królewnami, Od dziecka rządziły mocarstwami, Za wodzami chodziły „lewymi” – No bo jest nudno z tymi „prawymi”. Wiele bawiły się w ferworze swym Lecz ich listy tak naiwne były – Że nieraz ucinano głowy im, Mimo że pięknie się prowadziły. Ogniem palili wiernych doradców, Przesłuchiwali również ich kochanków. I jedynie modlitwa kapłanów Pozostała, jak i plotki – w spadku. Przeł. Dagmara Cieśla i Dawid Pluta
Przez dym I dym, i dym wciąż nad imieniem mym, I sprawy, i słowa połyka dym, Wszystko się wymaże na wieczny czas, Pytam „czy dalej żyć?”, Bóg mówi „tak”. Rzucą na zawsze bliscy, kochani, Pytam, „żyć dalej?”, „tak” Bóg mi radzi. A miasta toną, obrócą się w gruz, Pytam, „czy dalej żyć?”, „tak” mówi Bóg. Płonący pociąg w martwy dworzec wpadł, Pytam, „czy dalej żyć?”, Bóg rzekł mi „tak”. Nie będzie nigdy prawdy na świecie, Pytam, „żyć dalej?”, „tak” Bóg mi rzecze. Przeł. Anna Świetlik
*** Ja tylko martwego zdążyłam Ciebie Mój adresacie, ucałować w twarz. A bielutki śnieg wirował na niebie, Jak rok temu, jak temu trzysta lat. Padał, jak prawa przyrody kazały, Przez nikogo nie przywoływany, Był bez plemienia, rodziny, był biały. Bez zarysu, barwy, nienazwany, Sączyło się światło w miejscach zawianych
46
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
I niczego bielszego nie znał Byt Bielszego od śniegu nad krwią W swą nieśmiertelność wcześniej wierzących. Przeł. Katarzyna Kordas i Marcin M. Borowski
W niemieckim duchu 1 Opowiedz o jego wielkiej miłości Do kobiet dwóch: przepaści i skały, Śmiechu i łzy, marzenia i przeszłości, Spokoju, wzburzenia, blasku i mgły, Księżyca, słońca, Zachodu i Wschodu… Z jedną żył czule, z drugą – surowo. Jedną zamęczył, przez niego szalała, Druga zaś sama go zniewalała. Jedna dręczyła ciało, druga – duszę, Lecz kochał obie i znosił miłości katusze. 2 Leśnymi ścieżkami, morza szlakami, W głąb siebie tylko drogi nie zwiedzisz. Ze zgiełkiem obcym współgrając głosami, Po co czekamy na odpowiedzi? Tak jak na żerdzi różowopióry klaun, W mig poznał języka zawiłości: Wie niby wiele, lecz nie wie kim jest sam, Nie osiągnie dlatego wielkości. 3 Chmury w słońcu, słońce w chmurach, Co od czego i po co coś? Noce w gwiazdach, gwiazdy w nocach, W Bogu świat, a w świecie boskość… Ani „tak”, ani „nie” nie powiesz, Bo jakby wzrok z sercem się zrósł. Gdy tylko wybrzmi odpowiedź, Wnet pytanie rozbłyśnie znów. Przeł. Marcin M. Borowski i Katarzyna Kordas
47
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Napis na kamieniu Pisałem twe imię na krańcu, idąc ziemską drogą, Malowałem cię na roztrzaskanych plecach kamieni, I zdradzałem cię całym swym jestestwem, całym sobą, Jednakże nie znałem cię wcale, dlatego – przebacz mi. Przeł. Marcin M. Borowski
*** To nie rozkruszenie, tylko zdziczenie. Gdy nadchodzi zdziczenie, wtedy mamy znaczenie. Pijesz zło, wspierając się swą rozpaczą, Ja bym cię ugościła… Czym? Zwyczajnie, herbatą… Jako ludzie umieramy. Przestrzeń nam tylko się śni. Zanim przedrzesz kartkę Albo rzucisz w żar, nim spłonie, Ucałuj jej nadgarstki, potem ucałuj jej dłonie. Przeł. Marcin M. Borowski
Iwan Konstantinowicz Ajwazowskij, Tonący statek, rys. ołówkiem, kredki, 1854 r., Państwowe Muzeum Rosyjskie, Sankt Petersburg
48
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Jurij Szewczuk (ur. 1957). Poeta, kompozytor, lider i wokalista petersburskiej grupy rockowej DDТ. Jego odznaczone napiętym rytmem, ostre pod wzgledem sensu pieśni – to jedna z ważniejszych barw w spektrum naszej śpiewanej poezji ostatnich paru dekad. Otwarta publicystyczność nie przeszkadza tu poufnemu liryzmowi, uzupełniając refleksję – pasją. Barwny odważny język w połączeniu z niespożytą, ale dokładnie kontrolowaną ekspresją wybija odbiorcę z inercji powszedniości. W celowniku „obrońcy Troi” jest twarda nieprzyjaźń ogłuchłego filistra-konsumenta do własnego kraju, zmarkotniałego pod biczem zachłanności i mściwej próżności tymczasowych panów życia. Wersy śpiewającego poety-aktora składają się na panoramę protestu – przezwyciężania wszelakiej skostniałości, próżności, obojętności i niewiary. JURIJ SZEWCZUK Jam cerkiew bez krzyży Jam cerkiew bez krzyży. Lecąc rozłożę ręce Ku brzegom się zniżę Śpiącym w kamiennej męce. Jam wiara bez przyczyn. Jam prawda bez zarania. Słyszysz? Dusza schowana Pośród osik krzyczy. Jam echo kamienne Miejsc z pamięci wypartych Bolesne wspomnienie. Jam ptak z nieba odarty. Północny Księżyc me Wciąż opatruje rany, A w szarościach skąpany Zarys kopuł we mgle. Jam cerkiew bez krzyży. Wsiąkam w ziemię od wieków. Przeminionych słucham słów, Śpiewu co w wietrze drży. Jam pamięć bez dobra. Jam wiedza bez dążenia. Jam wystygła gwiazda Byłego pokolenia. W duszy mojej ciemno, Po starych zdradach ślady, Porozbijane szkło, Okaleczone ściany. Jutro zaznam śmierci, Deszcze spokoju ściekną. Odejdę z pamięci, Wybuchem ponad rzeką. Przeł. Marcin M. Borowski
49
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Miłości ma, pomyśl o mnie Gdy ogień puścił się w taniec, a gwiazdy niczym igieł stos, Gdy lemiesz przetopił na miecz w wyznaczonej godzinie los, Wiatr więcej nie dmie z daleka, upadły anioł konno mknie, Nikt na nikogo nie czeka... Miłości ma, pomyśl o mnie. Gdy czas głuchoty panuje, A ktoś, gdzieś, w zapadłej dali Kolejną ścianę muruje, świat, jak złe sny co miał Dali… Kraj, gdy zarosła go skóra, resztkami sił istnieniem tchnie, Nie minie nas blef ni kula... Miłości ma, pomyśl o mnie. Kiedy do miast wróci nowy strumień żywej, bystrej wody, To niech marsz ocalonych trwa, choć pójdzie ktoś inny, nie ja. Będę na wietrze popiołem, deszczami na twoim oknie, I jeśli nawet nie skonam... Miłości ma, pomyśl o mnie. Ochraniaj mnie pośród ognia, mój czysty dźwięk dla ciebie gra. Rozdajesz chleb i wierzysz w sól, i lekki krzyż, i słaby ból. Nawet kiedy będę na dnie, Miłości ma, pomyśl o mnie. Przeł. Marcin M. Borowski
Nie strzelaj Nie strzelaj do gołębi. Do wróbli też nie. Nie strzelaj lekkomyślnie ot tak z procy swej, Ej, mały, nie strzelaj i nie chwal się innym, Że nie chybi strzał twój do istot niewinnych. Strzelnice schodziłeś, ludzi zadziwiałeś, Jako strzelec wyborny laury zbierałeś, Strzelałeś z uśmiechem, nie celując, z marszu. A wokół mówili: „Nie brak chłopcu fartu!”
50
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
I stało się kiedyś to, o czym tak marzył, Wówczas w sam punkt zapalny planety trafił. A kiedy w końcu powrócił w domu progi, Strzelnicę swą starą z daleka obchodził, I jeśli ktokolwiek o wojnie wspominał, To sumienie swe topił w kieliszku wina. Oto przed nim, jak żywy, chłopaczek ten stał, Ten, który tylko o jedno błagać go śmiał: Nie strzelaj! Przeł. Anna Świetlik
To wszystko co po mnie zostanie Okna i liście opadłe na nie Bledną pokryte przejrzystą wodą. Wody bez dna nie dotknie konanie. A ja żegnam się z tobą. Garstkę ciepła po okresie zimy Przyniesiemy. Nim ranek zapłonie Przeżyjemy. Nasze morze winy Czeluść czasu pochłonie. To wszystko, co po mnie zostanie, To wszystko, co ze sobą zabiorę. Zasiądzie z nami pamięci trwanie U stołu, chroniąc świecy płomienie. Tyś była taka dobra, kochanie. Spójrz na mnie, proszę, przerwij milczenie. Wołanie mewy na białej ścianie Księżycem czarnym obramowane. Nakreśl cokolwiek na tafli szklanej I szepnij rzeką na pożegnanie. Zmartwychwstaliśmy. I wychylony Goryczy i marzeń kielich do dna. Nie wiem, dlaczegom ci przeznaczony. Rządzi mną księżyc – to moja droga. Wybaczyć spróbuj. Wyschnie łza rzewna. Krzyż mam swój własny do poniesienia. Życie – nie bajka, śmierć – nie królewna. Żegnaj, przyjacielu, do widzenia. Przeł. Marcin M. Borowski
51
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
Czym jest jesień Czym jest jesień? Jesień to jest niebo. Niebo, które płacze pod stopami. W błocie mijają się ptaki z obłokami. Jesień, alem dawno z Tobą nie był. Jesień, wstrzymuje statki na niebie. Jesień, kotwica klar, a ja z ziemi biegiem. Tam, gdzie w morzu topi się żal, Jesień, zamglona dal. Czym jest jesień? Jesień to łby kocie. Wieczność ponad czerniejącą Newą. Jesień przypomniała duszy o tym, co istotne. Jesień znowu spokój mi odjęła. Czym jest jesień? Jesień to wiatr Grający zerwanymi łańcuchami. Jesień, dopełźniemy czy wzbijemy się do prawdy – Co będzie z ojczyzną i co z nami? Znika miasto jak konwój we mgle. Jesień, co ja o Tobie wiem? Czy długo będą krążyć liście? Jesień – prawda wieczysta. Przeł. Krzysztof Bałaban
Iwan Konstantinowicz Ajwazowskij, Widok na zatokę i żaglowce, rys. ołówkiem, kredki, 1854 r., kolekcja prywatna
52
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
PROLOG DO DALSZEJ WĘDRÓWKI Rozmowa z H, autorem powieści 1946 Wydawnictwo Podziemne Dlaczego akurat rok 1946? Czy rok 1944 nie był bardziej dramatyczny? A 1947 równie przełomowy? Innymi słowy, czy konkretna data ma tu jakieś wyjątkowe znaczenie? Dlaczego umieścił Pan akcję powieści w tym właśnie czasie? H Dlaczego akurat 1946? Czy istniał jakiś bardzo konkretny motyw poza chęcią wplecenia wątków powieściowych w ten akurat, bardzo bogaty w wydarzenia, historyczny czas? Może tak, może nie. Proszę wybaczyć słowną wstrzemięźliwość, ale ja po prostu nie chciałbym odbierać czytelnikom przyjemności odkrywania w książce znaczeń, które na pierwszy rzut czytelniczego oka nie są jakoś bardzo wyeksponowane. 1946 to był zdecydowanie interesujący rok, co rzekłszy... Istnieją bardzo różne, skrajne „filozofie” traktowania własnego tekstu. WP Co ma Pan na myśli? H Są pisarze, jak Witold Gombrowicz, którzy koniecznie chcieliby, żeby wytwór ich pracy, ich ukochane dziecko, było interpretowane dokładnie tak, jak tego chce osobnik podpisany pod tekstem. A z drugiej strony są autorzy wychodzący wprost z przeciwnego punktu: tekst jest skończony, zamknięty, wydrukowany, idzie w świat i już przy pierwszym kroku zrywa pępowinę, która łączyła go do tej pory z autorem. Czy ktoś kiedyś dotrze, zbliży się dostatecznie blisko, żeby odczytać intencje twórcy, to nie jest najbardziej istotne. Nie wolno podpowiadać, tak myślę. Barbara Toporska napisała kiedyś, że nikt (przynajmniej nikt ze współczesnych, piszących o jej powieści Siostry) nie odkrył jej właściwego zamysłu. Sama nie miała zamiaru pomagać. A jednak – książkę dostrzeżono, zdobyła uznanie, została nagrodzona. Podsumowując: tekst ma prawo samostanowienia, on narzuca się czytelnikowi, nie zaś jego autor. Autor napisał co miał do napisania, więc może już wstać od biurka i pójść sobie do lasu na zasłużony spacer, jego rola skończona. Niech inni sobie czytają, interpretują, dociekają. Gdy pyta Pan o tytuł, dlaczego akurat taki rok, nie inny, gdy będzie Pan pytać dalej o znaczenia jakoś tam, celowo może, niedopowiedziane – padnie wówczas klarowne: odmawiam odpowiedzi. Nie chcę, nie wolno mi. WP Nie oczekujemy od autorów interpretacji ich własnych dzieł. Jak Pan słusznie mówi, tekst jest zamkniętą całością i musi bronić się sam. A jednak pytanie Czytelnika, p. Dajewskiego, na naszej witrynie wydaje się zasadne: czy rok 1946 odnosi się do punktu „przełamania, do chwili gdy wolny naród się poddał?” H Istotnym wydarzeniem tego roku było tzw. „referendum”, przeprowadzone bodaj pod koniec czerwca. Może to, w jakimś sensie, punkt graniczny. Ludzie zmuszeni byli (zmuszeni przez niemal wszystkie strony) do podjęcia wyboru, zostali w ten sposób wciągnięci w absurdy, jakie narzuca światu bolszewizm. Dla przykładu, gajowy, u którego pomieszkiwali żołnierze Łupaszki, „pewny człowiek”, pozostawił dom pod opieką swoich leśnych gości, antybolszewików z przekonania (nie zaś ze strachu, co istotne), i udał się do bolszewickiej urny, dokonywać swojego wyboru. Dramat niemal nie do pojęcia. Przy tym symbolicznym gajowym, kulawy robotnik z Drogi donikąd, który złorzecząc dziarsko bolszewikom, w pełni akceptuje ich nowe porządki, zdaje się niemal normalny, naturalny. W gruncie rzeczy nie robi przecież nic, nie działa dwutorowo. Gajowy jest czynny, pomaga, ryzykuje głową, a jednocześnie nie może wyzbyć się swojego „realizmu”, o ile za taki poczytywał działanie przeciwników komunizacji Polski spod znaku PSL. (Zakładam, że jednak na bolszewików głosować nie szedł. Nie ten etap.) I z drugiej strony znam historię osoby, która miała dość śmiałości, odwagi, aby dokładnie w tej samej chwili, w tej samej dziejowej minucie, odrzucić ofertę uczestnictwa, partycypacji w całej tej bolszewickiej obrzydliwości. To była biedna wdowa, z gromadą dzieci na utrzymaniu, bez środków do życia, bez pracy. Pozostała nieugięta, nawet gdy po nią przyszli smutni panowie tuż przed
53
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
zamknięciem „referendalnego” lokalu. Można było i tak. Ale to trop dopisany na marginesie tekstu: w powieści nie pada słowo „referendum”. WP Wygląda więc na to, że w Pańskich oczach był to rok przełomowy, a jednocześnie nie był. Być może jest tu inne nawiązanie: do 1984 Orwella? Z jednej strony, mamy do czynienia z wyraźnym osadzeniem w historii, a jednocześnie powieść Pańska jest o czymś więcej niż wydarzenia roku 1946. Czym jest Pańskim zdaniem powieść historyczna? H Odpowiedź na pytanie czym jest powieść historyczna nie jest prosta. Wątpię czy można zaryzykować jedną, spójną definicję. Wiele zależy od tego jak szeroko potraktujemy ten gatunek, ale nie tylko od tego. Także od upodobań, temperamentu czytelnika, który najlepiej wie czego po tego rodzaju powieści oczekuje. Większość historycznych powieści, powieści tak zaklasyfikowanych, jest po prostu czystą blagą? Weźmy dzieła Dumasa, Kraszewskiego, Scotta, Sienkiewicza. Czy w gruncie rzeczy nie opowiadali bajek, bajek dla mniej lub bardziej dorosłych dzieci? A z innego punktu widzenia: czy Iliada nie jest eposem historycznym, czy nie mówi o zamierzchłej (dla autora) przeszłości? Ale też, czy dlatego jest czytana? Dlatego, że opowiada o mało znaczącym historycznym incydencie, o którym nawet dzisiaj niewiele wiemy, czy z jakiegoś innego powodu? Nie o samą historię chodzi. W przypadku tego akurat dzieła, Iliady, wydaje się być jedynie tłem. Wracając do Pana pytania o 1984 Orwella – muszę wyznać, że ta intuicja bardzo mi się podoba. Orwellowska „fantastyka” o wiele więcej mówi nam o historii aniżeli Ogniem i mieczem Sienkiewicza. I nie chodzi rzecz jasna o realizm opisu, a o pewien model uniwersalnych skojarzeń. Czy ta niezwykła powieść błąkała mi się po głowie w trakcie „obmyślania” tytułu? Nie, chyba, raczej nie. WP Tło Pańskiej powieści jest wypełnione historycznymi postaciami. Bohaterowie rozmawiają o Marianie Zdziechowskim i Witkacym jak o starych znajomych. Znajdujemy wśród postaci drugorzędnych Sergiusza Piaseckiego, Wacława Lipińskiego, Henryka Józewskiego. Czy główny bohater, Janek, jest także wzorowany na autentycznej postaci? H W przypadku Janka istnieje pewne odniesienie do historycznej postaci, choć dość odległe. Z pewnych powodów „technicznych” musiałem uczynić Janka młodzieńcem odrobinę starszym od swojego pierwowzoru. Poza tym to nie jest książka biograficzna, nigdy nie miała taką być. WP Janek zrobił na mnie wrażenie postaci „magicznej”. Przemierza ogromne połacie ojczyzny, pojawia się i znika, momentami jakby samoczynnie przenosił się z miejsca na miejsce. H Podróżuje pociągami, ciężarówkami... WP A jednak nie jest postacią do końca realistyczną. Przez co, rzecz jasna, nie traci wcale na wiarygodności. H Powiedzmy wprost, co tu owijać w bawełnę. Janek nie całkiem wydaje się być z krwi i kości? Niewiarygodny, niemożliwy? Spróbujmy w takim razie spojrzeć od drugiej strony, od strony historycznego planu, rzeczywistości. Sięgnijmy nieco tylko wstecz, do – powiedzmy – roku 1939 i zadajmy sobie kilka prostych pytań: czy którykolwiek z przedstawicieli ówczesnych elit, politycznych, wojskowych, intelektualnych mógłby wyobrazić sobie zawieranie sojuszu z okupantem ponad połowy terytorium własnego kraju, o którym wiadomo dodatkowo, że ani myśli traktować poważnie zawartych co tylko zobowiązań? Że gdy tylko najdzie go ochota, zerwie wszelkie porozumienia? A przecież to dokładnie stało się w lipcu 1941 roku. Czy ktokolwiek z nich mógłby wyobrazić sobie rok 1944 i realizowaną wówczas akcję Burza – de facto kolaborację z sowieciarzami, którzy ani myśleli ukrywać swoje zaborcze plany? Czy który z nich uznałby za realny w niedalekiej przyszłości rok 1945 i masowe wykorzystanie setek tysięcy najprzyzwoitszych zapewne ludzi do tworzenia wielkiej fikcji politycznej wspólnego rządzenia z komunistami?
54
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
To wszystko było nie tylko nierealne, ale po prostu niemożliwe. A jednak... miało miejsce. Podobnie jak rozwiązanie AK w styczniu 1945, bo „walki z sowietami nie chcemy prowadzić...”. To słowa Okulickiego. Kilka lat później jego zastępca Fieldorf zgłasza się do bolszewickiej instytucji z prośbą o należną mu... wojskową emeryturę. To kolejne realne-nierealne zdarzenie. Obaj zostali zamordowani, uznaje się ich za bohaterów. Istotnie, w godzinie największej próby zachowali się po bohatersku, ale od przywódców należałoby oczekiwać czegoś więcej. Czy ich zachowanie było realne i racjonalne z punktu elementarnej powinności? Jeden z podstawowych punktów wyjścia: niezrozumienie bolszewizmu, jego celów. Przede wszystkim brak racjonalnego spojrzenia na sytuację, na to jakie zagrożenie reprezentuje wróg i kto jest tym wrogiem. Dość powszechnie obowiązywała formuła pobożnego myślenia: jakoś tam przecież będzie, i często sięgano po broń dopiero wówczas, gdy to JAKOŚ oznaczało więzienie, w najlepszym razie. Elity zostały w ogromnej mierze wymordowane podczas wojny, przez nazistów i bolszewików, ale przecież nie udało się zgładzić wszystkich. A jednak, można rozglądać się z narastającym zawodem po tych latach, rozglądać i rozglądać, i w końcu dojść do nieuchronnego wniosku, że – poza bardzo nielicznymi wyjątkami – takich racjonalnie, realnie myślących ludzi po prostu wówczas nie było. WP Tak, ale „nierealność” bolszewickiej łżeczywistości jest na innym planie niż „magiczny realizm” postaci Janka. H Postanowiłem przypisać Jankowi nietypowe zadanie. Czas pokaże czy dobrze się z tej swojej roli wywiązuje (w jego przypadku księga nie została zamknięta). Nie jest w żadnym razie klasyczną postacią historyczną i, mam nadzieję, nie będzie nigdy pretendować do podobnego miana. WP Janek nie jest więc postacią historyczną, ale jest wyposażony w przymioty niemal nadludzkie; w wiedzę i rozumienie, przekraczające chyba możliwości młodego człowieka. H I na tym właśnie polega dylemat autora, który ani myśli psuć zabawę czytelnikowi. Proszę wybaczyć, że nie odpowiem jednoznacznie, nie stanę się pozapowieściowym interpretatorem zdolności, zamysłów i poczynań głównego bohatera. Odpowiem, ale nie wprost. Wydaje mi się, że byłoby jakimś nieznośnym fatalizmem, gdybyśmy, ot, po prostu, postawili krzyżyk na przeszłości. Nie udało się... i już. Klamka zapadła. I zegara historii nie sposób cofnąć. Właściwie dlaczego? Dlaczego choćby nie spróbować, nie cofnąć się odrobinę? Dlaczego nie popróbować odegrania tego bardzo złego czasu na nowo? Brzmi niekonwencjonalnie. Ale bodaj nie niemożliwie. Jest takie utarte powiedzenie: historia nigdy się nie powtarza. Józef Mackiewicz mówił na to: owszem, nigdy się nie powtarza, ale nie w przypadku historii bolszewizmu. I oczywiście miał rację. Bo historia bolszewizmu jest jak stara gramofonowa płyta, chybotliwa, trzeszcząca, i kręcąca się nieustannie w kółko. Ta powtarzalność jest być może jego największą słabością. Może warto podjąć próbę cofnięcia tego koła, tego zaklętego kręgu tragicznej historii? WP Najsilniejszą częścią powieści wydają mi się ostatnie rozdziały: rozmowy w pustynnym eremie, dramatyczna walka i ucieczka. Odnoszę wrażenie, że podkreślają one niejako charakter głównego bohatera. Czy Janek jest idealnym „aniołem” walki? H Janek chciał być zawsze skromnym młodym człowiekiem. Mam nadzieję, że takim pozostanie. Ani przez moment nie powinien dopuszczać do siebie dumnych myśli, bujać w obłokach chwały, idealnych czynów. Musi z uporem poznawać wagę, ciężar spoczywającej na swoich barkach odpowiedzialności. Czy to mu pozwoli wznieść się powyżej ziemskiego horyzontu? Wierzę, że tak. To może się udać. WP To jest wykrętna odpowiedź. Albo Janek „chciał być zawsze skromnym młodym człowiekiem”, albo „postanowił mu Pan przypisać nietypowe zadanie”. Poza tym jest postacią fikcyjną, nie może więc dopuszczać, bądź nie dopuszczać do siebie dumnych myśli czy zresztą
55
KRYTYKA LITERACKA
2•2016
jakichkolwiek innych myśli. Pan jest jego Wszechmocnym Stwórcą, jest więc Pan całkowicie odpowiedzialny za jego myśli, za każde jego słowo. H Na pewno Pan się ze mną zgodzi, gdy powiem, że osobista skromność bohatera nie wyklucza nakładania na niego specjalnych celów. Jeśli zaś chodzi o jego fikcyjność, fikcyjność powieściową ze wszystkimi jej ograniczeniami wynikającymi z zamknięcia narracji w ciasnych ramach książki, niekiedy (jest wiele na to przykładów w literaturze) bohater potrafi wyzwolić się z tych drażniących ograniczeń, narzuconych mu przez autora, i egzystować na szerszym, pozapowieściowym planie, w oderwaniu od literackiego zapisu. Osobiście nie widzę istotnych przeszkód, aby mogło się tak stać i w jego, Janka, przypadku. Tak, jestem twórcą postaci Janka i, pewnym sensie, jestem sprawcą wszystkich jego powieściowych poczynań. A jednak, wraz z zapisaniem ostatniego słowa powieści kończy się rola autora. WP Ja się w ogóle rzadko zgadzam, ale na pewno nie zgodzę się, że powieściowy bohater istnieje w taki sam sposób, jak jego autor. Zostawmy Janka, skoro Pan najwyraźniej odmawia rozwinięcia tematu. Jakie intencje przyświecały scenom w pustelniczym eremie? H Zahacza Pan o temat, który właśnie najbardziej chciałbym uchronić przed odautorską interpretacją, pozostawić całość znaczeń po stronie czytelnika, który – taką przynajmniej mam nadzieję – znajdzie w tym rozdziale cośkolwiek interesującego, coś co go być może zaciekawi, intelektualnie zaskoczy, skieruje uwagę na sprawy odległe od historycznego konkretu. W kontekście Janka Erem można traktować jako rodzaj prologu do jego dalszej wędrówki, tak mi się przynajmniej zdaje. Pozostało jeszcze kilkadziesiąt stron powieści, aby Janek mógł określić siebie, w czasie i w przestrzeni, swoje miejsce w (i wobec) Uniwersum.
Michael Wolgemut, Taniec Śmierci, drzeworyt, 1493 r., kolekcja prywatna
56
▪NOWE KSIĄŻKI WYDAWNICTWA PODZIEMNEGO▪
1946 to powieść historyczna autora piszącego pod pseudonimem H; występują w niej postacie powszechnie znane i fikcyjne, żołnierze wyklęci i ich wrogowie, a także ci, którzy nie potrafili bądź nie chcieli decydować o własnym losie – zwykli ludzie. Odyseja głównego bohatera wiedzie przez krajobraz zajętej przez bolszewików Polski, ale czy dotrze on do swojej Itaki? Ważna powieść, pokazująca fragment historii Polski z perspektywy tych, którzy walczyli z komunizmem.
Punkt Lagrange'a Jacka Szczyrby to znakomicie napisana powieść polityczno-sensacyjna, której akcja zaczyna się w Polsce u schyłku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i toczy do czasów współczesnych, epilog zaś wybiega w przyszłość, do drugiej połowy bieżącego stulecia. Na stronach książki, pokazującej genezę „elit” III RP czy raczej II PRL, pojawiają się postacie dawnych pracowników służby bezpieczeństwa, byłych opozycjonistów, księdza, szpiega, gangsterów, biznesmenów, handlarzy bronią... Książka odpowiada na nurtujące każdego myślącego człowieka pytanie: dlaczego rzeczywistość jest inna niż to, co mówią reżimowe media polskiej fasadowej demokracji?
Vincent van Gogh, Rozdawanie zupy w kuchni publicznej, rysunek, 1883 r., Van Gogh Museum, Amsterdam