ISSN 2084-1124 Nr 4•2016
KRYTYKA LITERACKA LITERATURA • SZTUKA • FILOZOFIA
W NUMERZE: Helen Bar-Lev • Małgorzata Bartyzel • Tomasz Gabiś • Wieniedikt Jerofiejew Erik La Prade • Magdalena Lara • Edward Pasewicz • Bruno Schulz Tomasz Marek Sobieraj • Rafał Zięba
__________________________________________________________________________________ 37 Edward Pasewicz WIERSZE
Krytyka Literacka Rok VIII ISSN 2084-1124 Nr 4 (12•73) 2016
40 Tomasz Marek Sobieraj PUNKT ZWROTNY
REDAKCJA Tomasz Marek Sobieraj (red. nacz.), Witold Egerth, Janusz Najder, Wioletta Sobieraj ADRES ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź E-POCZTA editionssurner@gmail.com
*
WYDAWCA Editions Sur Ner * Archiwum i biblioteka Krytyki Literackiej http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka Czytelnie Krytyki Literackiej online http://issuu.com/krytykaliteracka https://pl.scribd.com/KrytykaLiteracka Strona internetowa http://www.krytykaliteracka.blogspot.com Wydania elektroniczne Krytyki Literackiej są bezpłatne; cena egzemplarza papierowego wynosi 10 zł. Pismo można otrzymać dokonując wpłaty na konto dowolnego hospicjum i wysyłając potwierdzenie na adres e-poczty redakcji. * 1 str. okładki: Albrecht Dürer, Potwór morski, miedzioryt, 1496 - 1500, kolekcja prywatna SPIS TREŚCI 1 Tomasz Gabiś UPORZĄDKOWANA ANARCHIA 5 Helen Bar-Lev WIERSZE 8 Małgorzata Bartyzel DEMORALIZACJA WŁADZY W DRAMATACH SZEKSPIRA 12 Magdalena Lara MIŁOSIERDZIE DLA MATKI BOLESNEJ 17 Erik La Prade WIERSZE 21 Rafał Zięba MOSKWA – PIETUSZKI JAKO WYZWANIE INTELEKTUALNE, CZYLI RZECZ O INTENCJACH TŁUMACZA 24 Wieniedikt Jerofiejew MOSKWA – PIETUSZKI (fragmenty) 29 Bruno Schulz KOMETA
S Ł O W O
N A
Z I M Ę
A tymczasem rozmaite gryzipiórki, które nie wypłynęłyby na powierzchnię w czasach trudnych, ale pełnych godności, teraz pchają się do władzy. To, co Zola nazywa „triumfem miernoty”, stało się dzisiaj rzeczywistością. Łajdacy i kompletne zera zajmują dzisiaj miejsca robotników, myślicieli, artystów i ludzie nawet tego nie dostrzegają. Publiczność – no tak, publiczność jest może czasem niezadowolona, ale mimo wszystko potęga materialna zdobywa poklask. Nie trzeba zapominać, że oklaski są jak słomiany ogień, a kto klaszcze, robi to tylko po to, żeby było trochę hałasu. Po wielkich uniesieniach i po całej wrzawie, „nazajutrz po uczcie”, pozostanie pustka, cisza i obojętność. [...] [...] w końcu ludzie będą mieli dość cynizmu i blagi [...]. Kiedy studiuje się sztukę japońską, widzi się, że człowiek mądry, inteligentny, filozof, spędza czas na czym? Na badaniu odległości Ziemi od Księżyca? Na zgłębianiu polityki Bismarcka? Nie, studiuje źdźbło trawy. [...] Proszę, czy to, czego nas uczą Japończycy, którzy żyją wśród przyrody, jakby sami byli kwiatami, nie jest nieomal prawdziwą religią? [...] [...] trzeba powrócić do natury mimo naszego wykształcenia i naszej pracy w świecie konwencji. [...] Odczucie i umiłowanie przyrody znajdą zawsze, prędzej czy później, zrozumienie u ludzi, którzy się interesują sztuką. Obowiązkiem malarza jest całkowicie pogrążyć się w przyrodzie [...]. Vincent van Gogh, Listy do brata
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Tomasz Gabiś UPORZĄDKOWANA ANARCHIA
Zresztą nie możemy powrócić do przeszłości, spaliliśmy okręty; pozostaje nam tylko być mężnymi, cokolwiek miałoby z tego wyniknąć. Fryderyk Nietzsche
U
porządkowana Anarchia to rezultat dewolucji i rozpadu struktur państwowo-politycznych (narodowych i ponadnarodowych). Na nowej „sfragmentyzowanej” mapie Europy i świata, zamiast dotychczasowych państw, pojawią się niezależne prowincje, regiony, kantony, ziemie, krainy, landy, „księstwa”, „baronie”, hrabstwa, wolne miasta, komuny i gminy, obszary zasiedlenia, autonomiczne strefy, wolne terytoria należące do klanów, szczepów, rodów, rodzin i jednostek, wspólnoty etnokulturalne, religijne i inne, bractwa, stowarzyszenia, fundacje, „cechy”, gildie, etniczne i kulturalne „kliki” posiadające własny język i własne networki, wspólnoty światopoglądowe, sekty etc. Dla uproszczenia wszystkie te terytorialne i nieterytorialne twory będę nazywał polis. Paralelnie do rozpadu dużych organizmów państwowo-politycznych przebiega (re)prywatyzacja całej własności publicznej – w Uporządkowanej Anarchii nie istnieje władza nakładania podatków w jakiejkolwiek postaci, nie istnieją żadne formy dokonywanej przemocą redystrybucji zasobów, nie istnieje prawo publiczno-państwowe, nie istnieje monopol emisji pieniądza. Ponieważ UA powstaje po śmierci i poćwiartowaniu Lewiatana, czyli po upadku propagandowego mitu hobbesowskiego, że państwo jest konieczne po to, aby poddanym zapewnić bezpieczeństwo, wymiar sprawiedliwości jest w UA sprywatyzowany, bezpieczeństwo zapewniają prywatne policje, prywatne firmy ochroniarskie, oddziały najemników, grupy obrony cywilnej, lokalne ochotnicze milicje, patrole sąsiedzkie, wigilanci, prywatne armie na usługach towarzystw ubezpieczeniowych itp. Fundament UA stanowią: własność prywatna (poczynając od własności ciała i umysłu), wolne umowy i wolne wymiany. Jedyne granice, jakie istnieją w UA, to granice pokrywające się z granicami czyjejś własności. W UA następuje rozpad, podział i transformacja wielkich konglomeratów medialnych, które dostosowane są do ram obecnego systemu i skorelowane z jego sferą publiczną i wielkimi państwowymi lub quasi-prywatnymi instytucjami edukacyjno-kulturalnymi. Ponieważ w UA przestrzeń publiczna dzieli się na wielość lokalnych, prywatnych „przestrzeni publicznych”, to znaczy takich, które są finansowane z dobrowolnych składek (w tym sensie są to prywatne przestrzenie wspólne), to medialni carowie, żyjący dziś w symbiozie z państwowymi – narodowymi i ponadnarodowymi – klasami biurokratyczno-politycznymi i działający w stworzonych przez nie wielkich przestrzeniach publicznych, będą musieli poszukać sobie innego zajęcia. W UA nie ma państwowych systemów edukacyjnych, wielkich uczelni wyższych, naukowych instytucji i korporacji subwencjonowanych z podatków; wszystkie „środki produkcji Prawdy i Sensu” znajdują się w rękach prywatnych; nie istnieją finansowane z podatków państwowe aparaty ideologiczne i ideologiczno-kulturalne infrastruktury. Wszystkie światopoglądy, ideologie, koncepcje, idee, teorie, dzieła kultury są propagowane, rozdawane, ofiarowane, wymieniane, sprzedawane wyłącznie jako prywatne opinie. W UA zbędna jest cała olbrzymia produkcja znaków, pojęć, ideologemów, haseł, idei, koncepcji, formuł legitymizacji, dyskursów, retoryk, doktryn państwowoprawnych etc., które legitymizują istnienie i działalność aparatów politycznopaństwowych, służą koteriom i frakcjom w łonie rządzącej oligarchii jako środki maskujące ich prawdziwe cele, jakimi są opanowanie struktur biurokratycznych na szczeblu narodowym czy ponadnarodowym i przechwycenie kontroli nad mechanizmami dystrybuującymi zasoby ściągnięte od poddanych. Nie posiadają one samoistnego bytu, lecz związane są ściśle
1
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
z aparatami i instytucjami władzy – kiedy znikną aparaty i instytucje, znikną producenci i producentki idei i pojęć, a wraz z nimi idee i pojęcia. Koncepcja UA wpisuje się dobrze w dyskurs postmodernizmu i pokrewnych koncepcji ponowoczesności, które (zob. Wolfgang Welsch Nasza postmodernistyczna moderna) porzucają marzenie o jedności, żegnają się z mathesis universalis, głoszą koniec globalnych projektów utopii społecznych i „wielkich opowieści”, diagnozują decentralizację sensu, postulują wielorakość sposobów życia i wzorców racjonalności, z których żaden nie może sobie rościć prawa do wyłączności. Naczelne zasady postmodernizmu: pryncypialny pluralizm jako metareguła, wielokulturowość, relatywizm kulturalno-historyczny, kult różnicy i różnorodności – są dokładnie tymi zasadami, na których „spoczywa” ład Uporządkowanej Anarchii, ład będący – najpierw europejskim, a potem globalnym – otwartym projektem złożonym z niezliczonej ilości projektów, ładem miliona ładów, albo ładem wielu ładów i nieładów – bo to, co z punktu widzenia mieszkańców danego polis jest ładem, z punktu widzenia mieszkańców innego polis może być nieładem. Wielość polis, a zatem wielość projektów życia i praktyk społecznych, wyklucza wszystkie wielkie „absolutystyczne” projekty społeczne – „absolutystyczne” w znaczeniu jedności kultury, zachowań, obyczajów, przekonań etc. – ale w sposób naturalny pozwala je realizować w ramach danego polis, które powstaje na drodze prywatnych praktyk wynikających z wolności jednostki, praw własności, wolności umów i wymian. UA byłaby zatem praktycznym urzeczywistnieniem najbardziej radykalnego pluralizmu, bardziej jeszcze radykalnego niż choćby ten z „Manifestu pluralistycznego” Odo Marquarda. Albowiem ład UA odrzucając wszelkie całościowe („absolutystyczne”) projekty, zawiera je w sobie jako projekty cząstkowe, realizowane lokalnie, w ramach poszczególnych polis. W UA znika sprzeczność pomiędzy „multikulturalizmem” a „pluralistycznym monokulturalizmem” (zob. Amartya Sen „Żyjemy w czasach tyranii wspólnot”, „Europa” 2006, nr 31) – panuje tutaj stuprocentowy pluralistyczny multikulturalizm, w ramach którego istnieją polis monokulturalne, zamieszkane wyłącznie przez ludzi o jednej, mocnej i „czystej” tożsamości oraz polis multikulturalne zamieszkane przez ludzi o różnych tożsamościach, polis homogeniczne pod względem kulturowym, narodowym, rasowym, religijnym, etnicznym, seksualnym etc. i polis zróżnicowane, pełne rasowych i narodowych „mieszańców”, światopoglądowych synkretystów, transseksualistów, ludzi o tożsamościach hybrydalnych, rozmytych i problematycznych, i wreszcie polis zamieszkane wspólnie i zgodnie przez „czystych” i „mieszańców”. W UA spontaniczna ewolucja społeczna, dobrowolne decyzje jednostek, niczym nieograniczona konkurencja prawd i stylów życia, rozstrzygają o tym, jakich polis jest więcej, a jakich mniej, w których polis skupia się więcej mieszkańców, a w których mniej, które są bardziej atrakcyjne od innych – głosowanie nogami to najbardziej popularny sposób głosowania w UA. Jedyne formy dyskryminacji „Innych” w UA, np. dyskryminacji homofoba, który chciałby koniecznie zamieszkać w polis gejowskim, albo kreacjonisty pchającego się do polis ewolucjonistów, to odmowa wpuszczenia ich na swoją własność, odmowa zawierania umów i wchodzenia z nimi w wolne wymiany usług, dóbr i opinii. Jako „całościowy” projekt UA opiera się – dokładnie tak jak chce tego postmetafizyczna postmoderna – na nieobecności „Absolutnej Prawdy”, ale ta „Absolutna Prawda” może być lokalną opcją mieszkańców danego polis. Ład UA jest bowiem tak dalece antyfundamentalistyczny, że nie wyklucza istnienia fundamentalistycznych polis; tak skrajnie pluralistyczny, że nie wyklucza istnienia polis niepluralistycznych. W UA panuje maksymalny pluralizm – pluralizm „absolutyzmów” i pluralizm pluralizmów, wielość mieszcząca w sobie wielość jedności i wielość wielości. UA jako społeczeństwo najbardziej otwarte ze wszystkich otwartych społeczeństw stwarza także przestrzeń dla grup i jednostek, których cechą jest absolutne zamknięcie na świat, dobrowolna samoizolacja i gospodarcza autarkia, dla chcących żyć własnym życiem i na własny rachunek (i koszt) „dysydentów”, „dewiantów”, „outsiderów”, dla „komun hedonistycznych zwolenników wolnej miłości i zażywania środków narkotycznych”, jak i dla „purytańskich twierdz”, gdzie panuje etyka najbardziej ascetyczna z możliwych.
2
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
To samo dotyczy przekonań politycznych – w UA swoje miejsce znajdą na przykład komuniści i inni wrogowie prywatnej własności – muszą oni zakupić na własność jakieś tereny i grunty, choćby na terytorium dawnej Białorusi i tam stworzyć sobie komunistyczne polis, nazywając je na przykład ZSRR. W innych polis zamieszkają zwolennicy demokracji robotniczej, jeszcze inne polis połączą się w federację komun anarchistycznych etc. Podobnie niemieccy narodowi socjaliści, uważający się za jedynych prawdziwych Niemców, wykupią całe Wundsiedel, gdzie znajduje się grób Rudolfa Hessa, przemianują to urocze bawarskie miasteczko na Großgermanisches Reich i będą, popijając starogermańskie piwo, bez końca oglądać na telebimach Tryumf woli. Bruksela może uznać się za Unię Europejską. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby monarchiści skupili się na terytorium obecnego powiatu świdnickiego i tam założyli Księstwo Świdnickie albo nawet Królestwo Polskie z królem jako najwyższym autorytetem, sędzią i rozjemcą utrzymywanym z dobrowolnych składek poddanych. Zwolennicy Imperium Europejskiego też mogą je sobie w jakiejś gminie założyć. Ład Uporządkowanej Anarchii pozwoli ostatecznie zakończyć odwieczny polski spór: po prostu jedni Polacy zamieszkają w Ciemnogrodzie, a inni w Jasnogrodzie; pozostali zaś wybiorą inne polis: Szarogród zamieszkany przez Jasnogrodzian i Ciemnogrodzian, lub jasnogrodzkociemnogrodzkich „mieszańców”, Tęczogród, Szmaragdowy Gród. Polscy komuniści założą sobie Stalinogród. Czy zatem w ładzie UA nie będzie wykluczonych? Owszem będą – to ci, którzy chcą rabować cudzą własność i przemocą narzucać innym swoją wizję dobrego życia (jedno jest zresztą od drugiego nieodłączne). Niezależnie od tego, pod jakim pięknym sztandarem chcieliby dokonywać swoich łupieżczych wypraw i jakimi szlachetnymi hasłami osłanialiby swoje libido dominandi, w ładzie UA nie ma dla nich miejsca. Oprócz postmodernizmu, będącego nadrzędną metafilozofią polityczną Uporządkowanej Anarchii, potrzebuje ona różnych (starych i nowych) kombinacji ideologicznych takich jak prawicowy anarchizm, anarchoreakcjonizm Nicolása Gómeza Dávili, monarchoanarchizm Wayne’a Johna Sturgeona, torysowski anarchizm Menckena i Nocka, konserwatywny liberalizm Janusza Korwin-Mikkego, katolicki anarchizm, konserwatywny anarchizm (do którego przyznawał się Tolkien), narodowy anarchizm (Peter Töpfer w Niemczech, Troy Southgate w Wielkiej Brytanii), Zielony anarchizm. Użyteczne dla UA są także: narodowy kapitalizm rodzin, komunitaryzm, ruralizm, bioregionalizm, neotrybalizm, neoprymitywizm, neoarchaizm, krytyka scentralizowanej demokracji państwowej i pochwała lokalności, samorządności, decentralizacji, prowincjonalizmu; dalej wszystkie koncepcje i systemy wartości odwołujące się do spontanicznych i naturalnych związków między ludźmi, typu solidarność, braterstwo, przyjaźń, altruizm, pomoc wzajemna, wartości rodzinne, wspólnota sąsiedzka etc. Do tego dochodzą wszystkie idee zakładające podział, zmniejszenie, rozdrobnienie, czyli „małe jest piękne”, teorie regionalizmu, autonomizmu, separatyzmu i secesjonizmu, Breakdown of Nations Leopolda Kohra, Europa Stu Flag Yanna Fouéré, dyskursy Nowego Średniowiecza Umberto Eco i Lecha Jęczmyka, koncepcja Tymczasowych Stref Autonomicznych Hakima Beya, Tradycjonalistycznych Stref Wyzwolonych Martina Schwarza i ethnostates Wilmota Robertsona, obrona małych narodów, zagrożonych mniejszości, wymierających języków i dialektów. Z paradygmatem UA zgodna jest krytyczna, realistyczna politologia i nauka o ideologiach analizująca wszystkie dyskursy i ideologie wytworzone przez aparaty władzy – ich języki, sztafaże, scenografie i spektakle polityczne, formuły legitymizacyjne – ważni tu są np. Vilfredo Pareto, Michel Foucalt, Guy Debord, Panajotis Kondylis, Robert Michels, Bertrand de Jouvenel, Hans-Hermann Hoppe, Charles Tilly ze swoim słynnym tekstem „War Making and State Making as Organized Crime”, a także nowa geopolityka, tzw. geopolityka krytyczna, która podważa i rozbija metageografie i dyskursy geopolityczne formułowane z niebotycznych wież obserwacyjnych w stolicach imperiów, państw kolonialnych, wielkich państw narodowych. Dla UA przydatny jest zarówno libertarianizm Murraya Rothbarda, jak i wolnościowy municypalizm Murraya Bookchina – i oczywiście Edward Abramowski z jego koncepcją wolnych zrzeszeń, kooperatyw, spółdzielni i wizją „rzeczpospolitej przyjaciół”. Świetnie pasuje tutaj neosarmatyzm, „pozwalający ludziom żyć na własnych śmieciach” (Ewa Thompson), konserwatywny, antyetatystyczny, acefaliczny organicyzm według zasady „rób każdy w swoim
3
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
kółku, co każe Duch Boży, a całość sama się złoży”. I oczywiście wolnościowe tradycje I RP opisane pięknie przez Henryka Rzewuskiego w Uwagach o dawnej Polsce – „złota wolność”, anarchia szlachecka rozumiana jako kultura własnych, niezależnych od państwa centrów rodowych i rodzinnych, dworów i dworków, pospolite ruszenie zamiast regularnej armii etc. (o stanowczym potępieniu pańszczyzny i innych form wyzysku nie muszę nikomu przypominać). (Meta)polityczny paradygmat UA nie ma żadnego pożytku z historii monumentalnej, historii wojen, bitew i wszelkiego rodzaju akcji państwowo-politycznych, natomiast wspiera go diagnoza Gianniego Vattimo, że na gruzach uniwersalnych historii państw i imperiów mnożą się „różne historie, różne poziomy, sposoby rekonstruowania przeszłości” i przychodzi „koniec historii zwycięzców” – co nie znaczy, dodajmy, że lokalnie w danym polis nie może prosperować historia uniwersalna (taka lokalna uniwersalność). W paradygmacie UA znakomicie mieszczą się historie polis – miast, regionów, wiosek, okolic, historie życia społecznego, prywatnego, obyczajów, kultury; historie jednostek, rodzin, środowisk, dobrowolnych zrzeszeń. Podtrzymuje go i umacnia antymilitarystyczna, antykolonialna i antyimperialistyczna wersja historii; pasują doń historie (wiele historii!) „opowiadane z dołu”, historie „zapomnianych ludzi”, grup społecznych uciskanych i wyzyskiwanych przez aparaty władzy i sprzymierzone z nimi grupy posiadaczy ziemskich i kapitalistów – przyda się feministyczna wersja historii „patriarchatu”. Całkowicie dysfunkcjonalne są dlań natomiast historie „opowiadane od góry”, czyli królów, wodzów, marszałków, generałów, prezydentów, działaczy politycznych, wielkich biurokratów, natomiast funkcjonalne – historie elit naturalnych, czyli tych, które tworzą nowe dzieła we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności. Uporządkowana Anarchia stanowi alternatywną formę globalizacji, jej powstanie oznacza zniszczenie struktury globalnego kapitalizmu, w którym klasy polityczne i kapitaliści wspólnie wyzyskują ludy. Kiedy rozpadną się lub zostaną zlikwidowane wielkie aparaty biurokratycznopolityczne i związane z nimi techno-ekonomiczne struktury, banki centralne, kompleksy wojskowo-przemysłowe, superagencje i publiczne instytucje koordynujące ogromne projekty technonologiczne i infrastrukturalne, wtedy upadną również wielkie, ponadnarodowe, kapitalistyczne i bankowe korporacje zawdzięczające swoją pozycję i zyski pasożytniczej symbiozie z zaprzyjaźnionymi instytucjami, które zapewniają im legalne monopole, chronią przed konkurencją, tworzą „pod nie” prawa i ustawy. Po wielkich „spekulantach” i „banksterach” zaginie wszelki ślad. Panuje dzisiaj, jak twierdzą niektórzy, „dyktatura braku alternatyw ustrojowych” (Roberto Mangabeira Unger na łamach „Europy”); wielu ludzi nie zgadza się na rządy TINA (There Is No Alternative). Uporządkowana Anarchia jest właśnie taką (meta)polityczną – teoretyczną i praktyczną alternatywą. Opiera się na ona na założeniu, że demokratyczno-liberalna rewolucja ostatecznie zwyciężyła i rzeczywiście nastąpił „koniec historii” – ale idzie krok dalej i pokazuje teoretyczną możliwość zaistnienia stanu świata po „końcu końca historii”, czyli po wewnętrznej dekompozycji systemu demokracji liberalnej i jego upadku – dlatego nazwana być może koncepcją postposthistoryczną. Nie postuluje ona powrotu do tego, co było, odrzuca wszelki restauracjonizm i wszelką nostalgię, a zarazem jest „organiczną konstrukcją”, która nie zrywa radykalnie z (po)nowoczesnością, ale idzie po śladach Nietzschego, proponującego, jak uważa Gianni Vattimo, zniesienie nowoczesności poprzez radykalizację jej własnych tendencji. Uporządkowana Anarchia radykalizuje tendencje już obecne w (po)nowoczesności i patrzy, co z tego wyniknie. Dla hegemonii dyskursu demokratyczno-liberalnego, nad którą wielu ubolewa, niegroźne są „skrajnie prawicowe” lub „skrajnie lewicowe”, ramotowato-bibelotowate, uroczo staroświeckie, restauracyjno-nostalgiczne projekty teoretyczne, ale wyłącznie koncepcja (meta)polityczna, która zakłada całkowitą likwidację polityczności (Uporządkowana Anarchia). Wbrew czarnowidztwu Jeana Baudrillarda, który twierdził, że wszystko już się wydarzyło, wszystkie rewolucje już wybuchły i wszystkie utopie zostały zrealizowane, realistyczna utopia Uporządkowanej Anarchii będąca drogą ku postpolitycznemu porządkowi Lokalnego Polis, ciągle jeszcze czeka na urzeczywistnienie, ciągle jest jeszcze przed nami. I to darowuje nam szansę nowego początku, oczywiście przy zastrzeżeniu, że – używając określenia Gianniego Vattimo – jest on nowy w słabym tego słowa znaczeniu, że – jak zawsze – to tylko połowicznie nowy początek.
4
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
HELEN BAR-LEV
Yael odsuwa zasłony O piątej rano Yael odsuwa zasłony i wpuszcza do pokoju rześki powiew wkrótce przygaśnie oranż ulicznych lamp na jego miejscu narodzi się błękit to pora, by szakal, lis, jeż i dzik ukryły się w zaroślach i czekały na przyjście nocy to także pora traktorów warczących w sadach i czas, gdy Yael idzie raźno przez wieś w stronę jaśniejącego nieba słucha budzących się ptaków widzi ostatnie dzikie zwierzęta układające się do snu i wraca do domu rozpocząć swój dzień Po burzy Odpływ niewielki podobnie jak fale szare niebo parę kropel deszczu przyszliśmy bo wczoraj była burza bardzo gwałtowna wyrzuciła wodorosty muszelki i różne stworzonka z wody prosto na brzeg taka już jest natura muszli i burz
5
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
a my włóczyliśmy się brzegiem wdychając łagodny aromat soli, morza i piasku wzięliśmy kilka ładnych muszelek zostawiliśmy ślady stóp w podzięce i pustą plażę w spokoju Śnieżynki Każda litera gniewnego słowa jest płatkiem śniegu padającym na serce; zbierają się narastają aż pochowają je pod grubą warstwą zmrożonego śniegu Mit o pokoju Wojna jest obca mojej duszy zrodzonej dla pokoju z gałązką oliwną w dłoni Mój kraj jest blizną na mapie spornych ziem walczącego świata, który nie zna spokoju Pokój jest mitem gołębi dzieci poetów A z mojego pióra spływa krew Stary przyjaciel czeka Gdzie jesteś, o trzeciej nad ranem, w którym świecie bawisz – w świecie sennych fantazji czy w zamęcie jawy? A oto i on, mroczny przyjaciel, Anioł Śmierci w kącie, z uśmieszkiem na twarzy,
6
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
klepsydrą w jednej, kieliszkiem wina w drugiej dłoni, gotów, by wznieść ostatni toast Lecz z ciebie nadal niezły wesołek pomimo chorób i przypadłości, więc odlatuje – tylko na razie, bo jesteś dla niego łakomym kąskiem Kiedyś powróci, można założyć, gdy tylko powoli wypije wino a piasek w klepsydrze straci cierpliwość Gra w pokój Pewnego razu udawaliśmy że panuje pokój Przesłoniliśmy nim oczy nie widzieliśmy więc jaki jest dziurawy Wtedy wir wojny przeszedł z południa na północ zabrał nasz pokój plony lasy optymizm Opuściliśmy miasta jedliśmy jajka z krwią spaliśmy w cudzych łóżkach i modliliśmy się do boga ogłuchłego Jajka z krwią – powszechny w wielu kulturach zabobon mówiący, że osoba, która zobaczy krew w jajku wkrótce umrze. [przyp. tłum.]
Przeł. Tomasz Marek Sobieraj Helen Bar-Lev (ur. w 1942 r. w Nowym Jorku), od 1971 r. mieszkająca w Izraelu poetka, malarka, ilustratorka, redaktorka „Cyclamens and Swords Publishing”, wiceprzewodnicząca „Voices Israel”. Ukończyła Copper Union i antropologię na Uniwersytecie Nowojorskim; w Izraelu kontunuowała studia artystyczne po kierunkiem m.in. Eliahu Gata, Rachel Shavit i Yosefa Hirscha. W latach 1989 – 2001 mieszkała w kolonii artystów w Safed i prowadziła własną galerię. Autorka 33 wystaw indywidualnych oraz opowiadań i zbiorów poezji.
7
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Małgorzata Bartyzel DEMORALIZACJA WŁADZY W DRAMATACH SZEKSPIRA Możesz zabijać, wyzbyj się skrupułów. Nie bój się sądu ni gniewu ogółu Bo nikt zrodzony z kobiecego łona Nie tknie Makbeta i go nie pokona […] Możesz się czuć jak lew, niezwyciężony: Nic z twojej głowy nie strąci korony. Żadne zamachy ni bunty, ni zdrada. Bo Makbetowi nikt klęski nie zada, Zanim na zamek Dunsinane uderzy Las Birnam. William Szekspir, Makbet, akt IV, sc. 1, przeł. Antoni Libera
N
ie ma chyba pośród Szekspirowskich uzurpatorów, a nawet prawowitych dziedziców, takiego, dla którego podobnie złowieszcze przepowiednie nie zabrzmiałyby jak pokusa, z którą trzeba się zmierzyć albo też jej ulec. Zanim jednak rozegra się pierwsza bitwa na polu walki czy też ta wewnętrzna walka bohatera, potencjalnego władcy, pierwotnie musi zadziałać impuls wywołujący marzenie o potędze. Dla Makbeta był nim pierwszy podszept Wiedźmy, zakłócający trzeźwy osąd jego dotychczasowych praw, szacowanych co do pozycji, dziedzictwa, a także oczekiwań. Moment, w którym poczuł, że choć pragnął jedynie zasługi, by osiągnąć to, co prawowite, mógłby zamarzyć o czymś więcej. Dla Koriolana z kolei to podszepty matki wzmogły apetyt na tytuł konsula. Władza ma u Szekspira różne oblicza. Więcej – to jest punkt zwrotny. Więcej niż przynależne, z praw ludzkich i z woli Boga naznaczone, z naturalnego porządku wyrosłe. Więcej to nie jest prosta chciwość rabusia czy opłacanego nikczemnika. To więcej rozrasta się w pragnienie posiadania dóbr materialnych, ale wzmaga się też w żądzę władania ludźmi, państwami, całym, zdolnym do ogarnięcia zmysłami, poznawalnym światem. Potem zaczyna się przekraczanie granic i norm, tego, co znane i uporządkowane. Czy dumnych z pozycji i zasługi, wyposażonych w świadomość normy i zasady powszechnie przyjęte, strażników i rycerzy chroniących trony i korony, dźwigających odpowiedzialność, tak łatwo wprawić w stan nowych, gwałtownych pożądań? Ambicja nie jest wystarczającym motywem do rozrastającej się woli i żądzy zdobycia rzeczywistej władzy, choć może nim być w pospolicie postrzeganej ścieżce kariery. Dla pospolitych pragnień i impulsów nie ma miejsca na majestat, powinność, służebność, porządek. Brak w nich także elementu sacrum, nadającego sens działań ziemskim pomazańcom. Na długiej liście Szekspirowskich władców są postaci historyczne, zinterpretowane dramaturgicznie, postaci funkcjonujące w literaturze, mitach i legendach, a także przeplatające się w wątkach scenicznych, obok fikcyjnych, kumulujących cechy tych już znanych, rozpoznawalnych, kojarzonych środowiskowo. Problem sensu, znaczenia i funkcji władzy nurtował Szekspira nie jako teoretycznofilozoficzny dyskurs, ale jako najważniejsza sprężyna dramatyczna poruszająca wyobraźnię bohaterów wszystkich stanów, budząca do zachowań wyuczonych, ale także do ich przekraczania. Pośród kronik historycznych opisujących kilku władców: Henryka IV, Henryka V, Henryka VI, Henryka VIII, Edwarda III, najciekawsze z punktu widzenia wieloaspektowej funkcji władzy są dwie sztuki, w odwrotnej do chronologii historycznej kolejności powstałe, Ryszard II i Ryszard III. Walka rodów i zbrodnia towarzysząca zdobywaniu, odzyskiwaniu i utrzymywaniu tronu nie 8
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
ominęły żadnego z królewskich dworów, niezależnie od tego, czy na tronie zasiadał bądź miał zasiąść uzurpator czy też prawowity dziedzic. Najbardziej krwawo i jednoznacznie nikczemnie, a zarazem zaciekle, do utraty tchu i sensu właśnie, wojował na scenie Ryszard III. Zaciekłość i zacietrzewienie, namiętność zdobywcy doprowadziły go wreszcie do absurdu, kiedy to wykrzykuje swoje słynne słowa: „Królestwo za konia!”. Odmiennie, szlachetnie i zgodnie z normą boską i ludzkim jej odzwierciedleniem chciał kierować swoim losem Ryszard II. Mimo tego nie uniknął błędów, uwikłań i poniósł klęskę. Zmuszony do abdykacji, nie uszedł śmierci. U Szekspira bowiem prawość charakteru i zajmowanie właściwego miejsca w porządku doczesnym nie gwarantują sukcesu i spokojnego panowania. W dramatach Szekspira ani stary Hamlet, ani Król Lear nie uchronią się przed klęską, choć ich intencje nie były szkaradne. Dla władcy są wymogi szczególne. Nie wystarczy także patriotyzm. Panowanie to pogodzenie w sobie racji boskich i ludzkich, ze świadomością wszystkich słabości (w tym własnych) dotykających ludzi; to wiedza, umiejętności, pokora, porządkowanie własnego królestwa w zgodzie z prawem naturalnym, ale także egzekwowanie prawa, czujność, roztropność zamiast namiętności. Ryszard II jest postacią tragiczną w najbardziej klasycznym rozumieniu roli bohatera tragicznego, choć nie fatum jest przyczyną jego niepowodzenia. Podobnie Król Lear, który błędnie ocenia sytuację, choć działa ze szlachetnych pobudek. Czy więc Szekspirowski władca jest zawsze skazany na klęskę i niezależnie od wrodzonych cech charakteru musi ulec deprawującym wpływom, zejść na ścieżkę błędów, czy wręcz okrucieństwa i zbrodni? Natura ludzka skażona jest od podstaw pierworodnym grzechem, a więc i błędem, którego nikt nie uniknie. Czy więc jest w ogóle możliwe, by człowiek mógł być dobrym władcą? Czy mechanizm ludzkiej władzy deprawuje bardziej aniżeli proste życie? Na te pytania twórca Hamleta nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale eksperymentuje z nimi, podchodząc do władców i władzy z różnych stron. Nie jest przecież wywrotowcem podważającym społeczne zorganizowanie się w państwo, które respektuje siłę religii i tradycji oraz buduje na prawach najpierw boskich. Dostrzega jednak stopniową desakralizację władzy, próbę podporządkowania władzy świeckiej także ducha narodu, praw boskich, jej usprawiedliwienia. Władca, nawet ten z natury prawy i zasłużony patriota, traci jasny osąd sytuacji. Historia władców jest w swej istocie wspinaniem się na szczyt – pułapkę, szczyt – przepaść. Upadek jest w zasadzie przesądzony. Czy jednak każda władza musi być taką śmiertelną pułapką? Czy każdy władca musi nosić w sobie historię upadku? Mimo wszystkich grzechów władzy i władców: pychy, próżności, zachłanności, poczucia bezkarności, pożądliwości we wszystkich dziedzinach życia, Szekspir nie sprzyja rebelii, anarchii, państwu bez naturalnego porządku, państwu bez sternika. Nie pozbawił też widzów nadziei na możliwość zaistnienia właściwej hierarchii i równowagi w królestwie. Jest to jednak nadzieja trudna tak dla władców, jak i poddanych. Wymaga zrozumienia, że każdy Boży pomazaniec zasiadający na tronie sprawuje władzę z łaski Boga i choćby czynami swymi zasłużył na królewską lub inną władczą godność, nic nie będą one znaczyć bez tej łaski. Majestat jest od Boga. Szekspir w scenicznych rozważaniach, sam będąc katolikiem, pochyla się z powagą nad zasadami predestynacji: nawet wróbel nie spadnie bez woli Opatrzności… Wybory i błędy są jednak ludzkie, odpowiedzialność za nie spada na każdego indywidualnie. Intryga, zdrada, fałszywa ocena, kuszące „opakowanie” dworu – wokół tych problemów ogniskuje się stopniowo coraz bardziej działanie władcy, bardziej aniżeli na panowaniu nad całym królestwem. Niezależnie od samego Szekspira, który także uległ preferowanym wówczas tendencjom, na scenach angielskich już długo wcześniej każdy władca kończył jako tyran; z jakiego miejsca by nie zaczynał, musiał w końcu przepoczwarzyć się w tyrana. U samego Szekspira takie zapędy istniały nie tylko w każdym władcy, ale skłonność ta była ogólnoludzka, ujawniająca się drobiazgami u wielu bohaterów, którzy odkryli choćby najmniejszy przedsmak rządzenia, a im bardziej nieuprawniona była ta zachcianka, tym skłonność silniejsza. Rodziła się z pychy i zawiści. Czasem z niezdolności do wykonania powinności. Koronacja jako akt sakralizowany stawała się, czy też miała się raczej stać, szansą na przezwyciężenie tej ludzkiej ułomności. Niestety, deprawacja czaiła się z każdej strony.
9
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Najbardziej dobitnym przykładem władcy, który nie zagubił swojej sakralnej odpowiedzialności, był Ryszard II. Mimo tego po ludzku dwukrotnie upadał i w ziemskim porządku poniósł klęskę. Pierwsze błędy wynikały z niedojrzałości i próby uniknięcia ostatecznych rozstrzygnięć, godzenia stron nie do pogodzenia, decyzji wygnania obydwu przeciwników i wahania zarazem. Druga porażka, choć z obowiązku patriotycznego płynąca, zaiskrzyła skłonnościami do tyranii i braku przewidywania konsekwencji. Choć zaborczość nie wynikała z chciwości, musiała znaleźć następstwa w zemście. Król Ryszard II, chcąc wypełnić powinność związaną z wyprawą wojenną na Irlandię, zamiast chronić swoich poddanych, ich dobra i życie, konfiskuje majątek Lancasterów. Odwet jest gwarantowany. W czasie nieobecności króla przybywa do kraju Bolingbroke i podżega do zorganizowanego buntu. Powracający król, odnawiający śluby z ziemią, błogosławiący, pobudzający do życia po martwocie spowodowanej przejściem rebeliantów, chcąc uświęcać i przywrócić królestwu sacrum, cofa się do rytów przedchrześcijańskich i magii, dlatego też nie odnajdzie trzeźwego obrazu. Ulega iluzji, jak Król Lear zwiedziony brzmieniem złudnych pochlebstw córek, mile łaskoczących jego próżność. Obydwaj oddają królestwo, by przejść męczeńską ścieżką na krańce świata. Późne odwołanie się do woli Opatrzności nie może być jednak tożsame z wolą zemsty, podszytą namiętnościami człowieka. Ryszard, który czuje się zastępcą Pana Boga w swoim królestwie, zapomina, że natura ludzka, także królewska, jest inna niż boska. Nawet dla króla (w przeciwieństwie do Boga) czas płynie, i to właśnie z tego powodu, tak jak głosiła przepowiednia, zabraknie mu jednego dnia do zwycięstwa, które już wydawało się w zasięgu ręki. Król, jak człowiek, zostaje poddany trudnemu, ludzkiemu doświadczeniu. Próba ta sprowadza go na ścieżkę cierpienia, ścieżkę klęski. Dopiero owo cierpienie sprawi, że powróci mu jasny obraz rzeczywistości, przypomni co ludzkie, co jest tylko światem natury, a co boskie. Na drogę chrześcijańskiego władcy powróci przed śmiercią. Prócz władzy jako takiej w otoczeniu władcy i tego, co bezpośrednio z nim związane, rodzą się także inne żądze i namiętności, drobne zachcianki rozwijają się w potężne, coraz bardziej zachłanne pragnienia. U Ryszarda III, który był z postury i urody dość szpetny, władcze żądze sięgają także kobiet – żon i krewnych swoich ofiar, w zwielokrotnionym odwecie za osobiste braki. Lubieżność, zemsta, lęk przed wzajemną zemstą nakręcają tę piramidę zbrodni. Inaczej w Hamlecie. Pierwsza zbrodnia Klaudiusza, popełniona na Hamlecie-Ojcu, niekoniecznie musiała mieć w tle chęć zdobycia władzy, choć ten podtekst musiał tlić się w bratobójcy. Mogła ją wywołać namiętność do królowej Gertrudy. Nie ma w każdym razie jasności, jaki był pierwszy impuls mordercy. Klaudiusz jednak, pomimo skażenia ciężką winą, usiłuje przywrócić właściwy porządek na Elsynorskim dworze i dalej dobrze już spełniać królewskie obowiązki, podobnie jak to czynił zamordowany przezeń brat. Gdyby nie duch starego Hamleta, nikt mógłby nie dowiedzieć się o winie, nikt nie wikłałby się w dworskie intrygi. Duch ujawniający zbrodnię domaga się zemsty, ale ograniczonej tylko do bezpośredniego sprawcy. Podszepty do kolejnej zbrodni, odwetu za śmierć ojca, nakazują wpierw młodemu Hamletowi roztropność i weryfikację źródła informacji. Czy nie pochodzą z piekła, czy nie są niesprawiedliwe? Te rozważania wskazują także, że Hamlet-Ojciec, uznawany za prawego władcę, nosił w sobie winy, które nie były zewnętrznie rozpoznawalne. Reszta pozostanie milczeniem. Klaudiusz nie wyniszcza otoczenia, dopóki jego wina nie zostaje ujawniona i nie poczuje zagrożenia, że mogłaby zostać upubliczniona oraz wywołać spiralę buntów i zbrodni. Młody Hamlet wchodzi na drogę zniszczenia, kiedy zyskuje już dowód zbrodni. Wcześniej jednak, by weryfikować prawdę, przybiera nieswoją rolę szaleńca. Ta zamiana ról z następcy tronu na dworskiego obłąkańca, nieomal błazna, sprawia, że z jednej strony nie może wypełniać przypisanych mu z urodzenia powinności, z drugiej zaś – w postaci obłąkańca wolno mu więcej. Szukając prawdy i sprawiedliwości, zarazem zaciera sobie i innym rzeczywisty obraz dworu i królestwa. Część elementów deprawujących umysł Hamleta pochodzi z bycia w roli innego stanu, w którą się sam wcielił – zmienia język, zachowania, fascynacje. Górę biorą coraz bardziej szalejące emocje. Wiele krzywd przezeń wyrządzonych jest właśnie dziełem tych rozbuchanych w odmienionym Hamlecie emocji. Emocjom towarzyszy zarazem logiczna premedytacja w zemście. Nie myśli bowiem o sprawiedliwym osądzeniu morderstwa, wykonaniu wyroku za zbrodnię. Chce zemsty sięgającej w zaświaty. Chce więc, zamiast Boga, zaingerować
10
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
w konsekwencje wieczne. Nie zabije więc Klaudiusza w chwili modlitwy, by zbrodniarz nie miał szans na zbawienie. W tej decyzji z prawowitego następcy tronu staje się uzurpatorem władzy przekraczającej jego miejsce i moce. Lawina intryg i nikczemności, jaką wywoła, stanie się bezpośrednią przyczyną klęski i jego samego, i wszystkich, którzy w tym dworskim dramacie uczestniczyli. Wskazanie na Fortynbrasa jako na następcę tronu jest jednak wołaniem o odejście ze zbrodniczego kręgu dworu, o brak kontynuacji w nieprawościach, choć sam Fortynbras może budzić tyleż nadziei, co niepokoju. Jest świadkiem i wodzem, nie jest mścicielem. Nikt jednak nie wie, czy potrafi po królewsku zaopiekować się Danią. Szekspir, choć ukazywał wielu władców jak seryjnych morderców, lubieżników, pyszałków, uzurpatorów i tyranów, nie podważał sensu sprawowania władzy, porządku opartego na sacrum i prawie naturalnym. Zagrożenia, jakie pociągały za sobą realne uwikłania władcy-człowieka, zostały zdynamizowane i zwielokrotnione w scenicznym mikrokosmosie, uległy zagęszczeniu. Miały jednak swe historyczne podstawy. Niekiedy wymagały wzięcia przez króla ciężaru odpowiedzialności za winy otoczenia. Dążenie do szukania odniesień do sacrum występują nawet u najbardziej zdeprawowanych. Im bardziej jednak perspektywa boska się zaciera, tj. im bardziej władca swą wolą i działaniem chce zastąpić, lub choćby zasłonić, Boga samego, tym bardziej staje się bezwolny, słaby, niekiedy nawet groteskowy.
Pieter Bruegel (starszy), Duża ryba pożerająca małą rybę, pędzel, pióro, tusz, 1556 r., Albertina, Wiedeń
11
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Magdalena Lara MIŁOSIERDZIE DLA POLKI BOLESNEJ
W
olność wiodąca lud na barykady wydaje się być drugą po Monie Lizie najbardziej rozpoznawalną kobiecą twarzą Luwru. Bohaterka obrazu Delacroix ucieleśniła hasła rewolucji 1789 roku stając się symbolem narodu francuskiego. W okresie powstawania dzieła to właśnie postać kobiety, nierzadko częściowo bądź całkowicie obnażonej, uosabiała obraz państwa czy wyobrażała rewolucyjno-wyzwoleńcze hasła. Żeńską figurę posiadła również Polonia. Podczas gdy na przełomie XVIII i XIX wieku w Europie powstawały państwa narodowe, Polska traciła swoją państwowość. Aby przedstawienie współgrało z brutalnymi realiami, nasz kraj obrazowano przede wszystkim jako kobietę zniewoloną, więzioną, gwałconą, krzyżowaną. Dominujące wizerunki jednostki pasywnej i gnębionej miały na celu mobilizację mężczyzn w obronie Ojczyzny-Matki. Z czasem wyobrażenia w sposób okrutny zaczęły ukazywać agonię Polonii – upadek niepodległości i podział na zabory. Wobec ogromnych strat ekonomicznych, ograniczenia elit i ludności cywilnej, śmierci wielu zaangażowanych w walkę mężczyzn, aktywizacja kobiet jako krzewicielek polskiej kultury i narodowej tożsamości stała się koniecznością. Język symboliczny uległ więc wzbogaceniu o znaki religijne – wiara katolicka obok języka i tradycji miała jednoczyć podzielony na strefy różnych wpływów kraj1. Tak, oprócz udręczonej sfeminizowanej Polonii, pojawiła się narracja biblijna. Polskę przyrównywano do postaci Chrystusa, który po męce i zejściu do piekieł wkrótce zmartwychwstanie. Polki natomiast na wzór Matki Boskiej Bolesnej powinny przygotować się na ciężką pracę i ból oraz przygotowanie i pożegnanie własnych dzieci przed walką i śmiercią za zbawienie narodu. W tym samym roku, kiedy Eugene Delacroix odsłaniał jedno z najsłynniejszych przedstawień rewolucji francuskiej, Adam Mickiewicz kierował liryczną odezwę „Do Matki Polki”. Wieszcz dokładnie zdefiniował w niej nową rolę społeczną Polki i los, który czeka ją i jej bliskich. Dotychczas kobieta, uznawana za „wieczyście małoletnią”, była pod pełnym zwierzchnictwem męża, nie mając prawa do majątku i dzieci2. Zmiana modelu i powinności niewiasty mogła się dokonać jedynie poprzez ofiarę3 – a więc poprzez opiekę nad gospodarstwem, zadbanie o ekonomiczne zaplecze dla rodziny, przekazanie potomkom tradycji, kultury i ojczystego języka za cenę własnych ambicji czy pragnień. Matka Polka to przede wszystkim rodzicielka i opiekunka na wzór Maryi, przygotowana na śmierć dziecka nie na polu chwały, ale wśród krzywoprzysiężców i hańby. […] O matko Polko! źle się twój syn bawi! Klęknij przed Matki Boleśnej obrazem I na miecz patrzaj, co Jej serce krwawi: Takim wróg piersi twe przeszyje razem! […] Wcześnie mu [synowi, przyp. M.L.] ręce okręcaj łańcuchem, Do taczkowego każ zaprzęgać woza, By przed katowskim nie zbladnął obuchem Ani się spłonił na widok powroza; Bo on nie pójdzie, jak dawni rycerze, Utkwić zwycięski krzyż w Jeruzalemie, Albo jak świata nowego żołnierze Na wolność orać... krwią polewać ziemię.
12
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Wyzwanie przyszle mu szpieg nieznajomy, Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny, A placem boju będzie dół kryjomy, A wyrok o nim wyda wróg potężny.4
Dziś hasło Matki-Polki zarezerwowane zostało jako pejoratywne określenie kobiety, która nie udziela się zawodowo i całkowicie oddaje się nadopiekuńczemu wychowaniu dzieci. Nie kojarzy się bezpośrednio z symbolicznym językiem religijnym. Jednak ani Matka Boska, ani model rodzicielki-opiekunki nie zniknęły z panteonu promowanych dziś wzorców kobiecych w Polsce. Aktualnie nasilony ruch prawicowy w kraju bezpośrednio odwołuje się do macierzyństwa jako podstawowej roli kobiety i wyznacznika jej kobiecości. Nierzadko w mocnych słowach podkreśla, że rodzenie dzieci dla wyrównania ujemnego współczynnika demograficznego stanowi akt „ratowania ojczyzny”. Taką postawę dobitnie potwierdzają projekt 500+, utworzenie Narodowego Programu Prokreacyjnego czy oficjalna otwartość na projekty związane z zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej5. Wszystkie te działania mają charakter przede wszystkim propagandowy, opierający się na utrwalaniu struktur patriarchalnych – rodziny otrzymują pomoc ekonomiczną przy niezmienionym dostępie do przedszkoli i placówek opiekuńczo-wychowawczych. Mimo pomocy materialnej jedno z rodziców (najczęściej kobieta) nie ma możliwości czynnego uczestnictwa w życiu zawodowym. Elisabeth Dunn, amerykańska antropolog, w pracy Prywatyzując Polskę pisze, że w „polskiej kulturze i tradycji karmienie dzieci jest kwintesencją macierzyństwa, a macierzyństwo to stanowi kwintesencję kobiecości. Opiekunką i symbolem narodu polskiego jest Maryja”6. Matka Boska jako Królowa Polski stanowi ważny element ikonografii narodowej. Jej stałą obecność we współczesnym obiegu kultury popularnej podkreślają liczne zapożyczenia ikony jasnogórskiej w mediach. Wielu artystów czy projektantów sięga po obraz Bogurodzicy, chcąc za jej pomocą odwołać się do fenomenów dotyczących całego społeczeństwa polskiego. Artystyczne działania na reprodukcjach ikony Matki Boskiej Częstochowskiej dotykają znacznie szerszego pola symbolicznego niż manipulacje na innych obiektach kultury. Tę wielopoziomowość przedstawia np. akcja Adama Rzepeckiego, członka Łodzi Kaliskiej, który na okładce pisma „Tango” domalował Matce Boskiej wąsy, na wzór aktu Marcela Duchampa na wspomnianej wcześniej Monie Lizie. Choć zabieg był podobny, wypowiedź zajęła zupełnie inną przestrzeń ideologiczną – obraz Leonarda da Vinci był ikoną nowożytnej sztuki i kultury, natomiast Maryja przedstawiała postać świętą należącą do ścisłej doktryny religijnej. Praca wzbudziła sprzeciw dopiero, gdy wyjechała z Polski po 20 latach od powstania, na wystawie „Irreligia” w Brukseli. Pojawiły się zarzuty wobec artysty na dwóch płaszczyznach: naruszenie szacunku wobec obiektu kultu chrześcijańskiego, ale również niszczenie wartości narodowych. Kult Matki Boskiej utrwalił się też między innymi przez działalność Jana Pawła II. Maryja stanowiła dla papieża postać szczególną, dewiza „Totus Tuus” pochodząca z Traktatu o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny św. Ludwika Marii Grignion de Montfort pojawiała się w posłudze kapłana już w czasach krakowskich i kilkakrotnie powtarzała się w treści jego testamentu. Wydaje się również, że to figuraMatki Boskiej jako ideału kobiecego stanowi punkt wyjścia przy formułowaniu przez papieża koncepcji „nowego feminizmu” (encyklika Evangelium Vitae z 1995 roku). Wymyślony przez niego termin „nowy feminizm” obejmował zadania powierzone do wykonania kobietom w ramach „odnowy kultury życia”, które miały stanowić modyfikacje myśli feministycznych. W dziele kształtowania nowej kultury sprzyjającej życiu kobiety mają do odegrania rolę wyjątkową, a może i decydującą, w sferze myśli i działania: mają stawać się promotorkami „nowego feminizmu”, który nie ulega pokusie naśladowania modeli „maskulinizmu”, ale umie rozpoznać i wyrazić autentyczny geniusz kobiecy we wszystkich przejawach życia społecznego, działając na rzecz przezwyciężania wszelkich form dyskryminacji, przemocy i wyzysku (EV 99). Geniusz kobiecy miałby się objawić w podkreślaniu swojej oryginalności. Osobowość kobiecą charakteryzowałoby świadome obcowanie z człowiekiem w szacunku dla jego inności i miłości za to, że „jest”, a nie „jaki jest” bądź „co posiada”. Umiejętność budowania takich relacji bezpośrednio wypływałaby z doświadczenia macierzyństwa, a więc akceptacji życia rozwijającego
13
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
się w łonie matki. Jan Paweł II popierał walkę kobiet o równouprawnienie, ale bez wyrzeczenia się macierzyństwa i bez zmiany ról społecznych i maskulinizacji płci żeńskiej. W sposób szczególny papież w Encyklice zwraca się do kobiet, które „dopuściły się przerwania ciąży”, określając czyn jako „głęboko niegodziwy”. Narodzenie dziecka stanowi dar od kobiety dla Boga, ale stale połączone pozostaje z cierpieniem i poświęceniem. Papież w ostatnich punktach nawiązuje do przepowiedni Symeonai przedstawień miecza przenikającego duszę Matki Boskiej (Bolesnej) (EV 103)7. „Nowy feminizm” miał za zadanie zaktywizować stanowisko kobiet w Kościele katolickim. Choć encyklika krytykuje przemoc wobec kobiet i męską dominację, neguje modernizację tradycyjnych męskich i żeńskich ról społecznych, kontynuując patriarchalny system rodziny. Bezpośredni zwrot do kobiet i ich mobilizację przypomina w treści i strukturze wiersz Adama Mickiewicza8. Współcześnie obaj znajdują się w panteonie polskich bohaterów – mimo ideologicznej wspólnoty można obserwować w tkance miejskiej ostrą rywalizację upamiętniających ich pomników i miejskich tablic pamiątkowych. Według socjologa, profesora Pawła Śpiewaka, czas pontyfikatu papieża Polaka przełożył się również na dominację konserwatywnej postawy Kościoła katolickiego w Polsce9, która trwa do dzisiaj. Nowi biskupi wybierani za pośrednictwem Karola Wojtyły wzmocnili tradycyjny model Kościoła, co wpływa również na rodzaj prowadzonej w kraju polityki. Badacz dopatruje się w tej strukturze przyczyn negatywnych reakcji polskiego kleru na działalność obecnego papieża Franciszka. Obecny biskup Rzymu odchodzi od bycia kontynuatorem idei Jana Pawła II. Stara się w odmienny sposób promować Kościół. Z pewnością wpływa na to jego argentyńskie pochodzenie, które pozwala mu z dystansem spojrzeć na europejską tradycję chrześcijańską. Przykładem mimowolnej rezerwy wobec Franciszka mogą być przygotowania do Światowych Dni Młodzieży i ich przebieg pod koniec lipca tego roku w Krakowie. W sklepach z gadżetami narodowymi z okazji tego wydarzenia pojawiły się flagi łączące godło Polski z godłem kościelnym i herbem Jana Pawła II10. Choć święty Karol Wojtyła obok świętej Faustyny patronuje temu międzynarodowemu wydarzeniu, to uważam, że witanie obecnego papieża znakiem poprzednika było co najmniej faux pas. Podobna sytuacja miała miejsce podczas samego przebiegu ŚDM, nagłośniona dzięki interwencji młodych artystek. Organizatorzy wydarzenia na olbrzymich proporcach na Rynku Głównym w Krakowie pokazali flagi z wizerunkami Jana Pawła II, siostry Faustyny i kolorową ikoną uroczystości. Maria Olbrychtowicz i Jana Shostak, pełniące jednocześnie funkcję wolontariuszek, dzień przed rozpoczęciem imprezy bez konsultacji z organizatorem, podmieniły baner z logo ŚDM na wizerunek Franciszka (zaprojektowany w stylistyce identyfikacji wizualnej wydarzenia). Jak same twierdzą, miał być to z jednej strony sprzeciw dla bezkrytycznego kultu Jana Pawła II w Polsce, który „przechodzi niekiedy w kiczowate kuriozum”, a z drugiej wyraz szacunku dla obecnej głowy Kościoła: „Franciszek jest dla nas symbolem zmian w Kościele. Mamy nadzieję, że jego nauki o potrzebie skromności w sferze materialnej trafią do polskiego kleru”. O akcji wolontariuszek organizatorzy dowiedzieli się z mediów11. Czy obecny papież faktycznie mógłby być przedstawicielem zmian w Kościele, szczególnie kwestii dotyczących roli kobiet? Jego stanowisko wydaje się niejednoznaczne. Krytykuje traktowanie kobiet w Kościele w roli służących, sam w charakterze doradcy zatrudnił kobietę – Francescę Chaouqui. Do tej pory nie podjął jednak kroków w sprawie wyświęcania kobiet na diakonisy czy kapłanki. Podobnie sytuacja wygląda względem osób LGTBQ czy kobiet dokonujących aborcji. Papież wzywa chrześcijan jedynie do szukania przebaczenia u ludzi homoseksualnych za to, jak ich do tej pory traktowano, podobnie przeprosiny należą się biednym, chorym i dzieciom. Wielu polskich katolików było zbulwersowanych wezwaniem papieża do rozgrzeszania kobiet wcześniej ekskomunikowanych za aborcję (mimo że do tego samego nawoływał Jan Paweł II w przytoczonej wyżej encyklice Evangelium Vitae). W wywiadzie postulował: „Kościół powinien skończyć z »obsesją« na temat aborcji, antykoncepcji i homoseksualizmu”12. Pozostaje jednak pytanie, czy poza zmianą wizerunkową mamy do czynienia ze zmianą praktyk i głoszonej ideologii?
14
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Papież Franciszek przede wszystkim skupił swoje siły sprawcze na walce z nierównościami ekonomicznymi dotykającymi najuboższych i uchodźców. Stąd pierwszymi działaniami następcy św. Piotra były: oczyszczenie skorumpowanej biurokracji Watykanu, rezygnacja z tradycyjnych papieskich przywilejów, umycie nóg uchodźcom i przygarnięcie kilku syryjskich rodzin. Ze względu na swoją aktywność i nietypową dla przywódców Kościoła postawę papież został nazwany przez Sławomira Sierakowskiego w „Krytyce Politycznej” przywódcą lewicy (22.07.2016); Sierakowski skrytykował jednocześnie konserwatyzm polskiego Kościoła i jego niechęć do Franciszka i formułował nawet tekst skierowany do polskiego episkopatu „Wasz kościół, nasz papież”13. Nie można mówić, aby światowy Kościół faktycznie przedstawiał lewicowe poglądy – nie zmienił swojego stosunku do antykoncepcji, aborcji, rozwodów, celibatu ani święceń dla kobiet. Choć ton mówienia o wykluczonych sugeruje kierunek rewolucyjny, nie przeszkodziło to władzom Watykanu na odrzucenie w czerwcu 2016 roku rezolucji ONZ (obok Rosji i Iranu) w sprawie depenalizacji homoseksualizmu14. Nawet jeśli „rewolucyjne” idee i działania dotkną kwestii gender, modeli kobiecości i roli kobiet w Kościele, możliwe, że trudno im będzie zagnieździć się wśród polskiego kleru i przełożyć się na polską politykę. Póki co możemy mieć nadzieję, że przywiezione przez papieża Franciszka podczas Światowych Dni Młodzieży miłosierdzie ukoi nieco zmitologizowane cierpienie i ból, na który powinna przygotowywać się każda patriotyczna i wierząca Polka. Przypisy 1 2
3
4 5
6 7
8
Podobnie działo się podczas strajków w latach 80. i czasu działania „Solidarności” – wiara katolicka i związana z nią emblematyka miała charakter jednoczący i opozycyjny wobec komunistycznej władzy. W 1808 roku został wprowadzony w Księstwie Warszawskim Kodeks Napoleona. Artykuł 1421 mówił, że „sam tylko mąż zarządza majątkami wspólności. Może je przedawać, zbywać i hypoteką obciążać bez wpływu żony”, wg artykułu 1428 mąż zyskiwał także prawo do zarządzania osobistym majątkiem żony. Oprócz tego ojciec miał pełnię władzy rodzicielskiej, łącznie z prawem do stosowania „środków poprawy”, miał także wyłączne prawo do zarządzania majątkiem małoletnich dzieci. (H. Grynwaser, Kodeks Napoleona w Polsce, w: tenże, Pisma, t. 1, Wrocław 1951, s. 138). Mickiewicz podkreśla również, że wyzwolenie kobiet (emancypacja) w Polsce jest na bardzo zaawansowanym poziomie. Zaawansowanie w tym przypadku nie polegało na tym, aby się wyzwolić, ale żeby się poświęcić, M. Janion, Kobiety i duch inności, wyd. 2, Warszawa, Sic! s.c, 2006, s. 97. A. Mickiewicz, „Do Matki Polki”, w: A. Mickiewicz, Utwory wybrane, tom 4, Warszawa 1983. W programie partii PiS znajdziemy zapis dotyczący „ochrony życia od poczęcia” (2014). Przychylność projektom składanych przez ugrupowania pro-life wyraża zaznaczony w programie stosunek do Kościoła katolickiego („w naszym życiu narodowym i państwowym jest wyjątkowo ważny, chcemy go podtrzymać i uważamy, że próby niszczenia i niesprawiedliwego atakowania Kościoła są groźne dla życia społecznego” (A.Kondzińska i in., „Wybory parlamentarne 2015. Podatki...”, „Gazeta Wyborcza”, artykuł dostępny na stronie http://wyborcza.pl/1,75398,19072996,wybory-parlamentarne-2015programy-partii.html#PiS, dostęp: 11.08.2016.). Narodowy Program Prokreacji skupi się przede wszystkim na edukacji, promocji i wdrażaniu naturalnych metod leczenia niepłodności; od czerwca br. metoda in vitro przestanie być dofinansowywana z budżetu państwa. (J. Mąkosa, „Wiemy co zamiast in vitro...”,TokFm, artykuł dostępny online: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,19509273,wiemy-cozamiast-in-vitro-bedzie-narodowy-program-prokreacyjny.html, dostęp: 11.08.2016). E. Dunn, Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy, Warszawa 2008, s. 158. Treść encykliki dostępna na portalu Opoka.pl pod adresem http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/jan_pawel_ii/encykliki/evangelium_1.html, (dostęp: 10.08.2016). Część kapłanów, m. in. kardynał Walter Kaspar, wychodzi daleko poza koncepcję „nowego feminizmu” proponując wyświęcanie kobiet na diakonisy – tym samym powrócono by do praktyk podejmowanych przez pierwsze wieki chrześcijaństwa.Warto przytoczyć tu słowa świętego Pawła: „[...] nie ma mężczyzny ani kobiety, ponieważ wszyscy jesteście jedno w Chrystusie”. (Pismo Święte, Nowy Testament, Paweł, Galat., 3, 28–29).
15
KRYTYKA LITERACKA
9
10 11
12 13
14
4•2016
Drugie Śniadanie Mistrzów, produkcja TVN24, czas: od 34’:44’’ do 36’:26’’, dostępny na stronie http://www.tvn24.pl/drugie-sniadanie-mistrzow,40,m/drugie-sniadanie-mistrzow-16-01 2016,611257.html Ofertę flagi można sprawdzić na stronie sklepu pod adresem http://polska-flaga.pl/pl/p/Mini-flagaPolski-i-Jana-Pawla-II-30x40-cm-SDM/425 (dostęp: 20.03.2016). Ł. Grzesiczak, „Gazeta Wyborcza”, artykuł dostępny na stronie http://wyborcza.pl/1,75410,20481511,artystyczna-akcja-na-sdm-jak-powiewal-papiez-franciszek.html (10.08.2016). N.Klejdysz, „Nowy feminizm – teoria i praktyka”, dostępne na stronie: http://przeglad.amu.edu.pl/wpcontent/uploads/2014/07/pp-2014-2-183-194.pdf (dostęp: 03.04.2016), s. 191. S. Sierakowski, „Krytyka Polityczna”, artykuł dostępny na stronie http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20160722/papiez-franciszek-przywodca-lewicy, (10.08.2016). E. Korolczuk, A. Graff, „Krytyka Polityczna”, artykuł dostępny na stronie http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/kraj/20160731/korolczuk-graff-papiez-lewica-i-gender
Albrecht Dürer, Łaźnia kobieca, pióro, 1496 r., Kunsthalle, Brema
16
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
ERIK LA PRADE
Erotyczne wspomnienie z Nowego Jorku lat 80. Dwadzieścia pięć lat później Nadal mogę policzyć, ile papierosów Wypaliłaś naszej pierwszej nocy, Wiem też, ile centymetrów miała Szczelina w oknie zostawiona, By wylatywał dym; Siedziałaś nago na krześle. Światła z ulicy Tworzyły cienie, które cię okrywały długim, Atramentowym kocem. Gadaliśmy o tatuażach, Jakie chcielibyśmy sobie zrobić i gdzie Można by się z nimi pokazać. Następnej nocy świętowaliśmy Nowy Rok w nielegalnym studiu tatuażu Na Lower East Side, wybierając wzory; I ciągle mam je przed oczami.
Mokre włosy W antologii chińskich wierszy Znalazłem list od byłej dziewczyny. Pisała, żebym nie zapomniał Przestawić łóżka na wprost Zachodniej ściany, pod okno, Tak, by koce nie przesiąkały Dymem z papierosów. Niekiedy rankiem siadała Na brzegu łóżka, A ja wycierałem jej włosy Wilgotniejącym ręcznikiem, planowaliśmy Wczesny obiad, trochę gadaliśmy Albo z powrotem lądowaliśmy w pościeli, Pieprzyć się przed pójściem do pracy. Antologia była prezentem bez dedykacji, Zachętą do pisania kolejnych Wierszy o podróżowaniu, utraconych przyjaciołach, Pieniądzach, brudnych ubraniach czy pijackiej włóczędze na deszczu. Napisałem jej imię na drugiej stronie okładki, Odłożyłem książkę na łóżko, by przeczytać jeszcze raz, I wyrzuciłem list.
17
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Trzecia Aleja w nocy I Pewnej nocy, w barze u Sheehana, Umarł facet. Nie był Stałym bywalcem, czasem wpadał, Ale nie znał go nikt. Na szczęście nie było syna właściciela, Gliniarza, więc wszyscy czekali Do zamknięcia, potem Wynieśli ciało na zewnątrz, I zatrzasnęli drzwi. Kiedy mój ojciec Wrócił rano do domu, Wezwał policję i opowiedział im wszystko. II Pół roku później Kamienicznik nie przedłużył Sheehanowi najmu. Więc Ostatniej nocy stali goście lokalu Doszczętnie go zdemolowali, roztrzaskali Meble i bar, powyrywali rury ze ścian. Kiedy przybyli gliniarze, Nikogo już nie było, a knajpa zamknięta. Matka nie kryła radości, że to miejsce umarło.
Skrawki I Przechowuję skrawki tkanin, odcięte Z ekspozycji; spraną Szenilę, brzoskwiniowy żakard z bawełny, Starodawny adamaszek w kolorze ecru, Koniakowy welur i wiele innych Kolorów i wzorów. Trzymam je w wazie na stole; To moja wyrocznia w kwestii Wystroju wnętrza, Ofiara dla bogów elegancji, Bym znalazł właściwe wykończenie. II Moje mieszkanie jest przytulne. Dużo w nim książek, obrazów, Odziedziczonych po rodzicach Bibelotów. Mieszkam w muzeum Karmy, Ze strzępami mojej własnej historii Zajmującymi miejsce i blokującymi przepływ energii, Jakby stwierdził mistrz feng shui.
18
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
III Ubrania z szafy mojej matki Zostały rozdane potrzebującym Albo w prezencie. Teraz Obcy ludzie na ulicach noszą Jej kolorowe sukienki, garskonki, żakiety. Nigdy tych ludzi nie spotkam, a jeśli nawet, Cóż mogliby mi powiedzieć? IV Podczas rewolucji francuskiej, Pozbawione głów ciała arystokracji Wywożono na śmietnik bądź wrzucano Do kanałów. Po wbiciu ich głów na pale Zdzierano z trupów ubrania i sprzedawano je Albo rwano na szmaty – Dla służących do sprzątania w kuchni? Myślę o tych tkaninach. V Linie na moich dłoniach zaczynają się Zamieniać w głębokie bruzdy, Dzieląc dzisiaj od wczoraj. W widzeniach śmierć jest drogą powrotną w szarości Wczesnego poranka, kiedy światła przednich lamp Cadillaca padają na mężczyzn ubijających interes. Ich głosy biegną mi po grzbiecie jak echo. VI Kiedyś, odwiedzając Korynt, Znalazłem obok wykopalisk fragment Ceramiki; kawałek dużego garnka Z widocznym jeszcze wzorem. Zostawiłem go, Nie chciałem być aresztowany Ani brać niczego więcej z przeszłości Poza pocztówkami ze sklepiku Dla turystów. VII Podczas mojej ostatniej wizyty W Wetumpka, w Alabamie, na twoim pogrzebie, Nikt mnie o nic nie pytał, Siedzieli w kościelnych ławkach I przyglądali mi się, próbując zgadnąć Kim jestem. Na miejskim cmentarzu został już tylko jeden Pusty rodzinny grób, ale nie jest mój; Zupełnie nie wiem, do kogo należy. VIII Niedziela, i znowu wiosna, a ja czekam W sklepie z dywanami Na jakiegoś sprzedawcę, żeby odciął
19
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Dla mnie skrawek wykładziny. Takiego wzoru Dotąd nie widziałem, nie ma też Tabliczki z informacją, ale to nieważne, Jest miła w dotyku. IX Patrzenie na trzy Gracje uwiecznione Na rzeźbionym lusterku z czasow rzymskich Nie inspiruje mnie bardziej niż uczone rozprawy o nich, Natchnienie przychodzi z dotyku kamienia. X Idę ulicą pośród rusztowań, Mijam nasze dawne zakątki, Światło odbija się w kałużach Brudnej wody spływającej Po czyszczeniu ceglanych ścian budynku, W którym było nasze mieszkanie, Teraz odnowione, do wynajęcia. Chętni stoją w ogonku Do wejścia, czekają na swoją kolej, Wpychają się w zadumę nad naszym życiem tutaj; Wyprowadziłem się, ty zostałaś, I znalazłaś nowego faceta, ale ciągle Uprawialiśmy seks – aż do zerwania na zawsze. Kusi mnie, by wejść i spojrzeć jeszcze raz, Ale odpuszczam. Przechodzę przez ulicę i wracam do domu. XI Właśnie wyrzuciłem moją kolekcję Skrawków. Były piękne, Ale musiałem posprzątać na stole. Przeł. Tomasz Marek Sobieraj Erik La Prade (ur. w 1951 r. w Nowym Jorku), amerykański poeta, dziennikarz, eseista, fotograf; uzyskał magisterium z komparatystyki w zakresie lit. angielskiej w nowojorskim City College. Autor 5 książek i zeszytów poetyckich oraz zbioru 23 wywiadów ze współczesnymi artystami amerykańskimi Breaking through: Richard Bellamy and The Green Gallery; jego teksty ukazywały się m.in. w „The New York Times”, „The Sienese Shredder”, „Art Critical”, „Art in America”, „The Brooklyn Rail”, „The Outlaw Bible of American Art”, „The Outlaw Bible of American Essays”.
20
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Rafał Zięba MOSKWA – PIETUSZKI JAKO WYZWANIE INTELEKTUALNE, CZYLI RZECZ O INTENCJACH TŁUMACZA
P
omysł dokonania kolejnego przekładu Moskwy-Pietuszek Wieniedikta Jerofiejewa może wydać się komuś nieco dziwny. Wiadomo wszak, że pozycja ta ma już trzy przekłady na język polski. Najstarszy, Szymona Szechtera i Niny Karsov, ukazał się jeszcze w drugim obiegu. Powszechnie znany i wielokrotnie wznawiany jest przekład Andrzeja Drawicza, i to z nim właśnie kojarzone jest u nas dzieło Wieniedikta Jerofiejewa. Trzeci, najmniej znany, to przekład Barbary Dohnalik, który – jak mi się wydaje – wydany został tylko raz, w 1991 r. Postanowiłem podjąć się ponownego przekładu z przekonania o tym, iż Moskwa-Pietuszki to dzieło (poemat prozą, jak określał go sam autor) niezwykłej wagi. W Rosji pozycja ta jest przedmiotem nieustającej debaty literaturoznawców. Według mojego rozeznania, główna oś sporu przebiega pomiędzy dwoma stronnictwami. Obydwa odnoszą się do rozmiarów oraz charakteru intertekstualnych odniesień zawartych w dziele Jerofiejewa. Jedno z nich opowiada się za tezą Jurija Lewina, który w swoich, wydanych w Grazu w 1996 roku, komentarzach od Moskwy-Pietuszek pisał: „Możemy tu przede wszystkim wyodrębnić dwa bieguny: 1) Biblię (szczególnie – poza Nowym Testamentem – Pieśń nad Pieśniami oraz Księgę Psalmów); 2) propagandową radiowo-telewizyjną publicystykę z całym jej bagażem agitacyjnych truizmów, do których można dołączyć zestaw szkolnych wypisów z języka rosyjskiego mających na celu zapoznać uczniów z autorami okresu realizmu, ale przede wszystkim włączyć dorobek twórców rosyjskiej klasyki do arsenału sowieckiej propagandy. Pomiędzy tymi biegunami znajdują się takie obszary odniesień jak: poezja rosyjska od Tiutszewa do Pasternaka i Mandelsztama, literatura doby sentymentalizmu – przede wszystkim Podróż sentymentalna A. Sterna oraz Podróż z Petersburga do Moskwy Radiszczewa, a także rosyjska proza XIX w. – Gogol, Turgieniew, Dostojewski i inni”. Drugą grupę stanowią zwolennicy tezy, iż Moskwa-Pietuszki, sztandarowe dzieło rosyjskiego postmodernizmu, to dzieło przede wszystkim intertekstualne, w dziewięćdziesięciu procentach składające się z cytatów, kryptocytatów bądź trawestacji cytatów i zawierające masę odniesień do rosyjskiej i światowej kultury – głównie literatury, malarstwa oraz muzyki. Ważną rolę pełni tu dzieło Eduarda Własowa, Biezsmiertnaja poema Wieniedikta Jerofiejewa „Moskwa-Pietuszki”. Sputnik pisatiela. Są to komentarze jego autorstwa, których pierwsza edycja ukazała się jeszcze w latach osiemdziesiątych, wydana przez Katedrę Rusycystyki na Uniwersytecie w Sapporo w Japonii. Do dzisiejszego dnia dzieło to jest nieustannie opracowywane i poszerzane przez swojego autora. Najświeższe, pochodzące z 2015 roku, wydanie Moskwy-Pietuszek z komentarzami Własowa liczy sześćset siedemdziesiąt stron, z czego sam tekst Jerofiejewa to jedynie sto dwanaście stron. Spór ciągle trwa i raczej nie zostanie rozstrzygnięty, ponieważ zdążył już nabrać charakteru kojarzącego się bardziej z prawosławną schizmą aniżeli naukową dyskusją. Jedni z uporem nie dostrzegają jak najbardziej rzucających się w oczy kontekstów; drudzy widzą je tam, gdzie ich w oczywisty sposób nie ma, i przekraczają – moim skromnym zdaniem, obserwującego ten spór „innostrańca” – granicę nadinterpretacji. Nie zmienia to faktu, że zagadnienie jest istotne i ciekawe i w swoim przekładzie postanowiłem przybliżyć nieco tę sprawę – przede wszystkim samemu opatrując swój przekład w przypisy. Po części posiłkowałem się pracami rosyjskich badaczy, jak wspomniani powyżej Jurij Lewin i Eduard Własow, a także wieloma innymi. Kolejna ważna sprawa, nie dająca się, moim zdaniem, pominąć w dziele Jerofiejewa to Biblia. Po części jej obecność wpisuje się w zagadnienia intertekstualne, jednakże trzeba pamiętać, że dla samego autora Pismo Święte było czymś znacznie ważniejszym niż źródło literackiego odniesienia. Niejednokrotnie chwalił się tym, że zna Biblię na pamięć i stanowi ona dla niego bardzo ważny
21
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
punkt oparcia. Co więcej – powodem bardzo wielu kłopotów Jerofiejewa było to, że w sowieckiej Rosji nie tylko ją czytał, ale i zapoznawał innych z jej zawartością. Z tego właśnie powodu został skreślony z listy studentów Wyższej Szkoły Pedagogicznej we Włodzimierzu. Nie był to zresztą pierwszy jego taki przypadek. Za podobne przewinienia został usunięty wcześniej z Uniwersytetu Moskiewskiego. Skoro Pismo Święte było dla Wieniedikta Jerofiejewa tak ważne, nie ma co się dziwić, że co kilka stron Moskwy-Pietuszek znajdujemy cytat lub wyraźne odniesienie do niego. G.S. Prochorow w swoim artykule Biblijskij prototekst w poemie Wien. Jerofiejewa MoskwaPietuszki (Twer, 2001) zauważa kilkadziesiąt takich cytatów i odniesień. Okazało się, co było dla mnie zaskakujące, że nie wszystkie wymienione przez Prochorowa odniesienia dają się zastosować w polskim przekładzie bez uciekania się do żmudnych analiz biblistyczno-językowo-kulturowych. Pozwoliłem sobie więc na pominięcie tych spostrzeżeń rosyjskiego badacza, które dla polskiego czytelnika mogłyby być nieoczywiste. Za to, co było dla mnie jeszcze większym zaskoczeniem, w języku polskim niejako „zaistniały” inne, wyglądające na oczywiste, odniesienia biblijne. Tłumaczę sobie to ewentualną nieuwagą G.S. Prochorowa, który mógł przeoczyć to, co w języku rosyjskim pozostawało ukryte jako odległa aluzja, a zostało wydobyte przez język polski. Dlatego też w umieszczonych przeze mnie przypisach oznaczam skrótem GSP te odniesienia, które zostały wykryte przez Prochorowa, a skrótem RZ te, które są wynikiem mojego domysłu. Obawiam się, że nie byłem, niestety, w stanie uwzględnić w należyty sposób odniesień do języka sowieckiej propagandy. Po pierwsze dlatego, że sowiecka nowomowa nie jest mi na tyle dobrze znana, abym mógł wychwytywać ją z należytą precyzją. Po drugie – dziś ten język jest już językiem martwym i zapewne, tak jak nowomowa PRL-u, nie byłby literacko nośny. Półprzezroczystość, jaką cechują się języki propagandowe – ich intelektualne półprzewodnictwo, sprawiające, iż trafiają do umysłów ludzi wbrew, lub pomimo ich woli, funkcjonuje również dzisiaj, choć zjawisko to przeniosło się z polityki do reklamy i marketingu i stamtąd czasami, niejako reemigruje jako marketing polityczny lub korporacyjny PR. Jednak jest to już całkiem inne słownictwo, całkiem inna frazeologia. Nawet złe intencje, leżące zawsze u podstaw takich zabiegów, zmieniły się również. Pozostała ta sama głupota i manipulacja. To jednak za mało, aby móc posłużyć się językiem współczesnej reklamy jako zamiennikiem języka sowieckiej propagandy. Postanowiłem więc zawierzyć swojej pamięci i jako punkt odniesienia obrałem nowomowę PRL-u z epoki gierkowskiej. Nie mogłem być jednak zbyt nachalny w jej odtwarzaniu z racji innego, niezwykle ważnego elementu, który czyni Moskwę-Pietuszki arcydziełem literackim. Elementu poetyckiego. Sam autor nazywał swoje dzieło poematem. Nazwa ta przyjęła się w rosyjskim literaturoznawstwie, co widać choćby w przytaczanych powyżej tytułach komentarzy i tekstów literaturoznawczych. Nie napotkałem wprawdzie żadnej rosyjskiej pracy z zakresu genologii literackiej, która uzasadniałaby tak stosowaną terminologię, ale muszę przyznać, że dotychczas nie prowadziłem w tym kierunku żadnych poszukiwań. Po prostu z całym dobrodziejstwem wiadomości niezbędnych mi do tego, aby dokonać nowego przekładu Moskwy-Pietuszek, które zaczerpnąłem z rosyjskiego literaturoznawstwa, przejąłem również i to, że nauczyłem się myśleć o tej pozycji jako o dziele poetyckim, choć napisanym prozą. Nic to zresztą w literaturze nowego. Istnieje wszak taki termin genologiczny jak proza poetycka. Wieniedikt Jerofiejew był pasjonatem poezji. Czytał bardzo wiele wierszy – zwłaszcza tych, które funkcjonowały w drugim obiegu. Ludzie, którzy się z nim przyjaźnili, wspominali o kuferku wypełnionym po brzegi rozmaitymi odpisami poetyckich utworów. Ta pasja, połączona z niezwykłą wrażliwością literacką Jerofiejewa, nie mogła nie wpłynąć na całokształt jego najważniejszego dzieła. Oprócz tego, że umiejętnie wplata on w swój tekst cytaty i parafrazy fragmentów Radiszczewa, Puszkina, Mirry Łochwickiej i wielu innych, na których zwrócił uwagę choćby cytowany tutaj Lewin (a przecież wielu polemistów Lewina doszukiwało się jeszcze licznych poetyckich odniesień – np. Nikołaj Bogomołow dorzuca jeszcze Błoka czy Władysława Chodasiewicza), to i sam tekst Moskwy-Pietuszek przedstawia liczne walory poetyckie.
22
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Wszystkie te aspekty: intertekstualny, duchowy, polityczny (o który otarłem się tylko wspominając o języku propagandy szyderczo używanym przez Jerofiejewa, a który wymagałby chyba odrębnego pogłębionego omówienia) i poetycki, uznałem za na tyle istotne, aby podjąć się nowego przekładu tego „nieśmiertelnego poematu”. Zwłaszcza, iż uznałem, że recepcja MoskwyPietuszek w Polsce jest stanowczo zbyt wąska. Gdy ktoś chce rozmawiać o tym dziele, słyszy: „Ach, jasne... Biblia alkoholików”. I właściwie na tym się sprawa zamyka: pocieszna, a czasem rzewna powieść o zabawnym, sympatycznym faceciku, bożym człowieku o zapijaczonej lecz czystej duszy. Ktoś bardziej wykształcony powie, że to jeden z czołowych przykładów rosyjskiego postmodernizmu. I tyle. Kiedy go zapytać, dlaczego tak sądzi, to się okaże, że słyszał o tym na studiach, na kursie literatury współczesnej lub jakichś zajęciach monograficznych z literatury postmodernistycznej. Polubiliśmy Wieniczkę, głównego bohatera poematu, nie za erudycję, z której wielu czytelników nawet sprawy sobie nie zdaje, a za to, iż dostrzegamy w nim prostoduszność bożego człowieka oraz za ciekawy sposób przedstawienia pijaństwa. Wątek duchowy i wątek alkoholowy są w Moskwie-Pietuszkach niezwykle ważne, ale te, na których postarałem się skupić swoją uwagę z nadzieją, że uda mi się także i skupić na nich uwagę Czytelnika, są właśnie czynnikami, które stworzyły z tej książki pozycję z najwyższej półki literatury światowej, a w samej Rosji nieustannie otwarty temat do dyskusji i sporów, zarówno w kręgach badaczy jak i publicystów, a wreszcie i przeciętnych odbiorców literatury. Na koniec jeszcze kilka słów w prywatnej sprawie: składam serdeczne podziękowania dla Jewgienija Sztala, założyciela i szefa Muzeum Twórczości Wieniedikta Jerofiejewa w Kirowsku, który z tak odległej Północy służył mi wsparciem i pomocą, doradzał i przysyłał teksty niezbędne do mojej pracy.
Francisco de Goya y Lucientes, Naga kobieta przed lustrem, pióro, tusz, akwarela, 1796 r., Biblioteka Narodowa, Madryt
23
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Wieniedikt Jerofiejew MOSKWA – PIETUSZKI Poemat prozą (fragmenty) [Przełożył i przypisami opatrzył Rafał Zięba]
Nikolskoje – Sałtykowskaja Nie w radość obróci się tych twoje trzynaście łyków – pomyślałem dopijając ostatni, trzynasty łyk – Przecież sam dobrze wiesz, że druga poranna dawka z rzędu, jeśli pić ją prosto z gwinta, mroczy duszę; wprawdzie nie na długo, a tylko do trzeciej kolejki, jeśli wypić ją ze szklanki – ale jednak mroczy. Co? Może nie miałeś o tym pojęcia? Może i tak, ale niech twój dzisiejszy dzień będzie pogodny. A niech twoje jutro będzie jeszcze bardziej pogodne i jasne! Ale dlaczego Aniołowie posmutnieli, kiedy tylko wspomniałeś o radościach na pietuszkowskim peronie i o tym, co później? Cóż oni sobie myślą? Że nikt tam na mnie nie czeka? Albo że pociąg spadnie z nasypu? Albo że w Kupalnej wsiądą kontrolerzy? Lub że gdzieś około 105. kilometra zdrzemnę się po winie i mnie, śpiącego, uduszą jak dziecię? Albo zarżną? Dlaczego Aniołowie smucą się i milczą? Moje jutro jest jasne. Tak. Nasze jutro światlejsze od naszego wczoraj i naszego dzisiaj… Jednakże kto zaręczy, czy nasze pojutrze nie będzie gorsze od naszego przedwczoraj? O tak. Tak właśnie. Bardzo dobrze to, Wieniczko, ująłeś: nasze jutro i tak dalej… Bardzo składnie i mądrze żeś to powiedział. Rzadko mówisz tak składnie i mądrze. Ogólnie rzecz biorąc, to ty za dużo rozumu nie posiadasz. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Pogódź się chociaż z tym, że twoja dusza jest pojemniejsza od twojego umysłu. Zresztą po co ci rozum, skoro masz sumienie a ponadto masz jeszcze poczucie dobrego smaku? Sumienie i smak – to już tyle, że twoja mózgownica zdaje się być zgoła niepotrzebna… A kiedy to po raz pierwszy, Wieniczko, zauważyłeś, że ty głupek jesteś? Ano wtedy, gdy usłyszałem jednocześnie dwa przeciwstawne zarzuty: że jestem nudny i że jestem lekkomyślny. Jeśli człowiek jest niegłupi i nudny, to nie dopuści się lekkomyślności; jeżeli zaś jest lekkomyślny lecz niegłupi, to wtedy z kolei nie pozwoli sobie na nudziarstwo. A ja, nieborak, jakoś potrafiłem to połączyć. Powiedzieć wam czemu? Ponieważ jestem chory na duszy – tylko że nie mam pojęcia z jakiego powodu? Dlatego też, odkąd tylko pamiętam, staram się w każdej chwili symulować zdrowie duchowe. Idą na to wszystkie – wszystkie do ostatka – moje siły umysłowe, fizyczne i jakiekolwiek bądź. Ot, i dlatego jestem nudny. Wszystko o czym rozmawiacie, wszystko co zajmuje was na co dzień – są to sprawy kompletnie mi obce. Tak. A o tym, co naprawdę mnie zajmuje… O tym nigdy nikomu nie powiem ni słówka. Może z obawy, że wezmą mnie za pomylonego, może i z jeszcze innego powodu – tak czy siak, ani słówka! Pamiętam, że już od dawna, kiedy toczono w mojej obecności jakąś dysputę lub spór dotyczący jakiejś tam bzdury, ja mówiłem: „Ejże! Chce się wam naprawdę rozmawiać o takich głupotach?”. Dziwiono się wtedy i mówiono: „Jak to, głupotach? Jeżeli to są głupoty, to co w takim wypadku nie jest głupie?”. Na to ja odpowiadałem: „Och, nie wiem, nie wiem. Ale wiem, że coś takiego jest”. Nie twierdzę, że teraz poznałem już całą prawdę, ani też, że wreszcie do niej docieram. Nic z tych rzeczy. Ale doszedłem do niej na taką odległość, z której już można się jej dobrze przyjrzeć. Patrzę
24
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
więc i widzę, i od tego, co widzę, pełen jestem boleści. I nie wierzę, żeby ktokolwiek z was jeszcze chciałby wziąć na siebie tak gorzki ciężar. Cóż to jest za ciężar? Trudno to ująć w jednym słowie. Zresztą, tak czy siak, byście tego nie pojęli. Czegoż w nim więcej? Goryczy? Strachu? Ujmijmy to tak: goryczy i strachu jest w nim najwięcej, ale jeszcze i oniemienia. Każdego dnia, od samego rana, moje szlachetne serce wydziela ten ekstrakt i jest w nim skąpane aż do wieczora. U innych – ja wiem?... Innym się to przytrafia kiedy, na przykład, ktoś bliski umrze lub jeśli umrze ktoś lub coś, co stanowiło niezbędny element samej istoty życia, sensu istnienia. Lecz u mnie… u mnie taki stan trwa bezustannie! Spróbujcież to zrozumieć! Jak mam nie być przygnębiony (a więc i nudny), jak mam nie pić „kubańskiej”? Należy mi się! Uczciwie mi się to należy! Lepiej niż wy zdaję sobie sprawę, co to jest „ból świata”. To nie żadna fikcja wydłubana ze staroświeckiej literatury. Wiem, bo noszę ten ból w sobie. Wiem, co to za ból i nie zamierzam się z tym ukrywać. Musiałem się z nim pogodzić i śmiało, z godnością patrzeć ludziom w oczy. Kto, jeśli nie my sami, jest w stanie ocenić, ile jest w nas dobra? Na przykład: czy oglądaliście obraz Iwana Kramskiego Niepocieszony smutek? Jasne, że oglądaliście. Tak więc: jeśli by tej odrętwiałej z cierpienia księżnej czy hrabini, w chwili, gdy ona tak stoi, jakiś kot nagle strącił coś ze stołu: czarkę z sewrskiej porcelany – albo, przypuśćmy – podarłby na strzępy jakiś niebotycznie cenny peniuar – to co by ona zrobiła? Zaczęłaby się miotać jak wariatka i machać rękami? Ani trochę. To wszystko byłoby dla niej bzdurą, ponieważ ona, na dzień, albo na trzy… w każdym razie na tę chwilę – ona jest ponad wszelkie peniuary, kotki i porcelany. To jak jest z tym obrazem? Przedstawia nudę? Bezsprzecznie jest to jeden z najnudniejszych obrazów. A czy przedstawia też lekkomyślność? A tak! Lekkomyślność. I to w najwyższym stopniu! I ze mną też tak jest. Czy już pojmujecie, dlaczego jestem najsmutniejszym spośród pijaczyn? Najbardziej niepoważnym spośród idiotów lecz i najbardziej posępnym spośród gówniarzy? Dlaczego to tak: demon, głupek i pleciuga zarazem? No to pięknie, że pojmujecie. Wypijmy za pojętność. Jest jeszcze końcówka kubańskiej, więc niezwłocznie wypijmy ją z gwinta. Patrzcie: tak to się robi!
Sałtykowskaja – Kuczyno Resztka „kubańskiej” bulgotała jeszcze w przełyku, więc gdy dobiegł mnie głos z Nieba – „Czemuś ty wszystko wypił, Wienia? Toć to zbyt wiele” – tak się zakrztusiłem, że ledwie zdołałem odpowiedzieć: – Na całej Ziemi… Na całej Ziemi, od samej Moskwy do samych Pietuszek, nie ma niczego, czego byłoby dla mnie zbyt wiele. Czemu się tak boicie Aniołowie Pańscy? – Boimy się, że ty znowu… – Że co znowu? Że znowu zacznę bluzgać? Och, nie! Ja po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że wy nieustannie jesteście przy mnie… Gdybym wiedział… Ja z każdą minutą staję się szczęśliwszy… więc nawet jeśli zacząłbym w tej chwili przeklinać, to tak jakoś szczęśliwie, jak w wierszach niemieckich poetów: „Ja wam pokażę tęczę!” albo „Idźcie między perły!” i ani trochę bardziej. Ech, głuptasy, głuptasy… – Nie jesteśmy głuptasami, po prostu boimy się, że ty znów nie dojedziesz… 25
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
– Dokąd nie dojadę? Do nich? do Pietuszek nie dojadę? Do niej nie dojadę? Do mojej bezwstydnej królowej z oczyma jak obłoki? Śmieszne jesteście! – Nie jesteśmy śmieszne. Boimy się, że ty do niego nie dojedziesz i on zostanie bez orzechów. – No, co wy! Jakem żyw… No, co wy! W ubiegły piątek, prawda, w ubiegły piątek ona mnie nie puściła. Wymiękłem, Aniołowie, tak się zapatrzyłem w jej brzuch, krągły jak Niebo i Ziemia... Ale dziś – dziś dojadę. Choćbym miał zdechnąć – dojadę… Albo nie. Dzisiaj nie. Dziś zostanę u niej i do rana pasł się będę między liliami, ale jutro… – Biedny chłopczyk – westchnęli Aniołowie. – „Biedny chłopczyk”? Dlaczego to „biedny”?... Ale powiedzcie mi, Aniołowie: będziecie ze mną do samych Pietuszek? Co? Nie odlecicie wcześniej? – Nie. Do samych Pietuszek nie możemy. Odlecimy, kiedy tylko się uśmiechniesz. Ty dzisiaj jeszcze ani razu się nie uśmiechnąłeś. Gdy się uśmiechniesz – odlecimy, ale będziemy już o ciebie spokojne. – Ale tam, na peronie, spotkamy się znowu? – Tak. Tam się spotkamy. Wspaniałe istoty, ci Aniołowie! Tylko dlaczego „biedny chłopczyk”? On wcale nie jest biedny. Czy chłopiec znający literę „ju” jak swoje pięć palców i kochający ojca swego jak siebie samego, potrzebuje litości? [...]
Kuczyno – Żeleznodorożnaja Dobra. Tak czy siak – najpierw do niej! Najpierw do niej. Zobaczyć ją na peronie z warkoczem od potylicy do pępka. Zadrżeć ze wzruszenia, zapłonąć, zalać się w trupa i paść się, paść pomiędzy liliami aż do utraty tchu! „Przynieś bransolety i naszyjniki, jedwab i aksamit, perły i brylanty. Chcę ubrać się jak królowa, bo mój król powrócił!”. Ta dziewczyna – jaka tam dziewczyna?! Kusicielka – nie dziewczyna a ballada w tonacji B-dur! Ta kobieta, ta ruda sucz – nie kobieta a czarostwo w czystej postaci! Zapytacie: skądeś ją, Wieniczko, wytrzasnął, skąd ona się znalazła, ta ruda suka? Czy w takich Pietuszkach można spotkać coś sensownego? – Można! – mówię wam i mówię tak głośno, że wzdragają się i Moskwa, i Pietuszki. W Moskwie nie; w Moskwie nie ma nic sensownego, ale w Pietuszkach… w Pietuszkach – tak! I co z tego, że suka? Za to jaka harmonijna suka! A jeśli jesteście ciekawi, skąd ją wytrzasnąłem… jeśli naprawdę jesteście ciekawi – no to posłuchajcie, świntuchy jedne. Opowiem wam. W Pietuszkach, jak już wam mówiłem, nigdy nie przekwita jaśmin i nie milknie śpiew ptaków. A do tego ktoś – nie pamiętam kto – miał urodziny. I jeszcze do tego był bezmiar wszelakiego alkoholu: żadne tam dziesięć flaszek ani tuzin; ani nawet dwadzieścia pięć... Było też wszystko, czego człowiek mógłby zapragnąć po wypiciu tej wódy – czyli piwa: od lanego po butelkowe…
26
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
A jeszcze co było? A jeszcze było dwóch facetów i trzy nabzdryngolone istoty: jedna pijańsza od drugiej. Szaleństwo i nierozum, Sodoma i Gomora… A poza tym nic szczególnego więcej nie było. Ja rozcieńczałem i piłem. Rozcieńczałem „rosyjską” piwem „żygulowskim”, patrzyłem na te trzy i coś w nich zaczynałem dostrzegać. Co w nich takiego dostrzegałem? Nie umiałem powiedzieć, dlatego więc rozcieńczałem i piłem. I dostrzegałem coś jeszcze wyraźniej. Jednak z drugiej strony zostałem dostrzeżony tylko przez jedną z nich. Tylko jedną! O, rude rzęsy, długie niczym włosy na waszych głowach! O, niewinne źrenice bławatne! O, czarodziejskie i gołębie skrzydła! – A więc to pan jest Jerofiejew? – lekko się ku mnie przypadała zamykając i otwierając oczy. – Jasne, że ja! (O Harmonio! Jakże się ona domyśliła?) – Czytałam jeden z pańskich tekstów. I wie pan? Nigdy bym nie pomyślała, że można napleść tyle bzdur na pięćdziesięciu stronach. To ponad ludzkie możliwości. – Mógłbym jeszcze więcej! – mile połechtany rozcieńczyłem i wypiłem – Jeśli tylko pani zapragnie, ja napiszę jeszcze więcej i naplotę jeszcze więcej! I tak się to wszystko zaczęło. To znaczy: zaczęło się bez pamięci. Film urwał mi się na trzy godziny. Co piłem? O czym rozmawiałem? W jakiej proporcji rozcieńczałem? Może by mi się i film nie urwał, gdybym pił nie rozcieńczając... Ale – było nie było – ocknąłem się po trzech godzinach i to w jakiej sytuacji! Siedzę za stołem, rozcieńczam i piję, a oprócz nas dwojga, nie ma nikogo. Tylko ona się nade mną, roześmiana jak błogie dziecię. Pomyślałem: „To niesamowite! Tę kobietę do tej pory tylko przeczucia chwytały za piersi. Do tej pory nikt nawet jej pulsu nie macał. Och, jakże ta myśl świerzbi mą duszę! I nie tylko”. A ona wzięła i wypiła jeszcze sto gramów. [...]
Żeleznodorożnaja – Czernoje Wypiła i zrzuciła z siebie wszystko to, co miała z wierzchu. „Jeżeli zdejmie z siebie – pomyślałem – jeżeli w ślad za tym, co już zdjęła, zrzuci jeszcze to, co miała pod spodem – ziemia się zatrzęsie i kamienie mówić będą!”. Odezwała się do mnie: „No, Wieniczka… Jak ja ci się…?”. A ja, przygnieciony pożądaniem, dusiłem się w oczekiwaniu na grzech. Odparłem: „Równo trzydzieści lat chodzę po świecie… Ale jeszcze nigdy się nie przydarzyło, aby ktoś tak bardzo mi się…”. Co teraz mam począć? Być pieszczotliwie czułym czy może władczo brutalnym? Diabli wiedzą; nigdy się w tym nie połapię, jak i w jakim momencie postępować z pijaną kobietą. A do tego wszystkiego – cóż, przyznam się wam – do tego wszystkiego… ja niewiele ich poznałem. I pijanych, i trzeźwych. Skłaniałem się ku nim myślą, lecz jak tylko się do nich zbliżałem, serce ogarniał strach. Chęci były, lecz brakowało determinacji. Gdy tylko determinacja się pojawiała – ginęły chęci; i chociaż serce pragnęło – zmysły pozostawały w lęku. Targały mną sprzeczności. Z jednej strony podoba mi się, że mają talię, a my jej nie mamy. Budzi to we mnie… Jakby to nazwać? Może… „rozczulenie”? Dobra, niech będzie: budzi to we mnie rozczulenie. Ale jednak z drugiej strony – przecież one zadźgały Marata scyzorykiem, a Marat był nieprzekupny i nie należało mu tego robić. Ta świadomość zabija jakiekolwiek rozczulenie.
27
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Z jednej strony, tak samo jak Karolowi Marksowi, podoba mi się w nich pewna przypadłość… to znaczy, że muszą robić siusiu siadając w kucki. Podoba mi się i wypełnia mnie… Czym to mnie wypełnia? Rozczuleniem? czy jakoś tak… Ale z drugiej strony: one wszak strzelały do Iljicza z nagana! To znów zabija rozczulenie: chcesz kucać, to kucaj, ale dlaczego strzelasz do Iljicza z nagana? Śmiesznie mówić o rozczuleniu w obliczu czegoś takiego. Ale chyba zboczyłem z tematu. No więc? Jak się teraz powinienem zachować? Być groźnym czy też zniewalająco łagodnym? Ona sama – sama dokonała za mnie wyboru, odchylając się i gładząc mnie po policzku kostką u nogi. Było w tym coś z zachęty, coś z gry, a coś jak wymierzenie policzka. I także coś jak z pocałunku na wietrze. Tak, było w tym coś takiego. A potem – ta mętna, ta sucza bławatność w oczach, bielsza od gorączki i Siódmego Nieba! I jak Niebo i Ziemia – brzuch. Gdy tylko go zobaczyłem, o mało nie popłakałem się z ekscytacji, o mało dym ze mnie nie poszedł i o mało nie dostałem drgawek. I wszystko zmieszało się ze sobą: i róże i lilie i, cała wśród drobnych loczków, wilgotna i rozedrgana brama Edenu, i niepamięć, i rude rzęsy. O szlochu tej otchłani! O bezwstydne ślepia! O nierządnico z oczyma jak obłoki! O pępku przesłodki! [...] Zdarzało się – jasne, że się zdarzało – że potrafiła być straszną żmiją. Drobiazg. To wszystko tylko w celach samoobrony i takich tam… Mało się na tym wyznaję. W każdym razie, kiedy już ją rozgryzłem, nie poczułem jadu tylko maliny z bitą śmietaną... W pewien piątek, kiedy byłem już nabzdryngolony żubrówką, powiedziałem do niej: „Chodź, zostańmy razem do końca życia! Zawiozę cię do Łubni, przyoblekę w purpurę i w bisior. Ja będę pracował przy telefonach, a ty będziesz wąchać… No, co tam… Lilie – niech będzie. Będziesz wąchać lilie. Co ty na to?”. A ona milcząc wyciągnęła ku mnie rękę i pokazała figę. Oszołomiony, podniosłem tę zaciśniętą dłoń do ust, westchnąłem i załkałem: „Ale dlaczego? Zaklinam cię – odpowiedz, dlaczego ?!”. A wtedy i ona się poryczała i objęła mnie ramionami za szyję. „Głuptasie, przecież ty sam wiesz dlaczego! Sam wiesz, dlaczego, wariacie!”. I od tamtej chwili prawie w każdy piątek powtarza się to samo: i te łzy, i figi. Lecz dzisiaj… Dzisiaj się rozstrzygnie. Dzisiejszy piątek jest trzynasty z rzędu, a do Pietuszek coraz bliżej. Matko Przenajświętsza… Czernoje – Kupalna Chodziłem wzburzony po platformie paląc papierosa za papierosem… – I po tym wszystkim twierdzisz, że jesteś samotny i niezrozumiany? Ty? Z tym wszystkim, co nosisz w duszy, a i z tym, co poza duszą? Ty, który w Pietuszkach masz Ją, a poza Pietuszkami – Jego? Ty? Samotny? [...] Dobra. Teraz tylko żyć, żyć i żyć! Życie wcale nie jest nudne. Życie było nudne dla Mikołaja Gogola i króla Salomona. Skoro dotrwaliśmy już do trzydziestki, to trzeba spróbować przeżyć jeszcze trzydziestkę. Tak. „Człowiek jest śmiertelny”, takie jest moje przekonanie, ale skoro się już zrodziliśmy – cóż na to poradzić? Trzeba po prostu żyć. „Życie jest piękne” – takie jest moje przekonanie.
28
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Bruno Schulz KOMETA 1
K
oniec zimy stał tego roku pod znakiem szczególnie pomyślnej koniunktury astronomicznej. Kolorowe wróżby kalendarza zakwitały czerwono w śniegu na rubieży poranków. Od pałającej czerwieni niedziel i świąt padał odblask na pół tygodnia i paliły się dni te na zimno fałszywym i słomianym ogniem, złudzone serca biły przez chwilę żywiej olśnione tą zwiastującą czerwienią, która nic nie zwiastowała i była tylko przedwczesnym alarmem, kolorową blagą kalendarzową, namalowaną jaskrawym cynobrem na okładce tygodnia. Począwszy od Trzech Króli przesiadywaliśmy noc w noc nad białą paradą stołu lśniącego od lichtarzy i sreber, układając bez końca pasjanse. Z godziny na godzinę noc za oknem stawała się jaśniejsza, lukrowana cała i lśniąca, pełna kiełkujących bez końca migdałów i cukrów. Księżyc, niewyczerpany transformista, cały pogrążony w swych późnych praktykach księżycowych, odprawiał kolejno swe fazy, coraz jaśniejsze i jaśniejsze, wykładał się wszystkimi figurami preferansa, dublował we wszystkich kolorach. Już za dnia stał często na boku, zawczasu gotowy, mosiężny i bez blasku – melancholijny walet ze swą świecącą żołędzią – i czekał na swoją kolej. Tymczasem całe nieba baranków przechodziły przez jego samotny profil cichą i białą, rozległą wędrówką, ledwo go zakrywając mieniącą się rybią łuską z perłowej macicy, w którą ścinał się pod wieczór kolorowy firmament. Potem już dni kartkowały się pusto. Wicher przelatywał z hukiem nad dachami, wydmuchiwał wystygłe kominy aż do dna, budował nad miastem imaginatywne rusztowania i piętra i rozwalał te dudniące, napowietrzne budowle, z łomotem krokwi i belek. Czasami wybuchał na dalekim przedmieściu pożar. Kominiarze zbiegali miasto na wysokości dachów i galeryjek pod niebem grynszpanowym i rozdartym. Przeprawiając się z połaci na połać, u cypli i chorągiewek miasta śnili w tej napowietrznej perspektywie, że wicher otwiera im na chwilę wieka dachów nad alkowami dziewcząt i zatrzaskuje je wnet z powrotem nad wielką wzburzoną księgą miasta – oszołamiającą lekturą na wiele dni i nocy. Potem wichry zmęczyły się i ustały. W oknie sklepowym subiekci wywiesili wiosenne materiały, i od miękkich kolorów wełny złagodniała wnet aura, zabarwiła się lawendą, zakwitła bladą rezedą. Śnieg skurczył się, sfałdował w niemowlęce runo, wsiąknął na sucho w powietrze, wypity przez kobaltowe powiewy, wchłonięty z powrotem przez rozległe i wklęsłe niebo bez słońca i bez obłoków. Gdzieniegdzie zakwitły już w mieszkaniach oleandry, otwierano okna i bezmyślne ćwierkanie wróbli napełniało pokój w tępej zadumie dnia błękitnego. Nad czystymi placami zbiegały się na chwilę gwałtowne starcia zięb, gilów i sikorek z przeraźliwym kwileniem – i pierzchały na wszystkie strony zmiecione przez powiew, wymazane, unicestwione w pustym błękicie. Przez chwilę pozostawały po nich w oku kolorowe cętki – garść confetti rzuconych na oślep w jasną przestrzeń – i topniały na dnie oka w neutralnym lazurze. Zaczął się przedwczesny sezon wiosenny. Koncypienci adwokaccy nosili wąsiki podkręcone spiralnie do góry, wysokie, sztywne kołnierzyki, i byli wzorem elegancji i szyku. W dni podmyte wichurą jak powodzią, gdy wicher niósł się z hukiem wysoko nad miastem, kłaniali się z daleka kolorowymi melonikami znajomym damom, oparci plecami o wiatr, z rozwianymi połami, i odwracali spojrzenia, pełni zaparcia i delikatności, ażeby nie narażać swych bogdanek na obmowę. Damy traciły na chwilę grunt pod nogami, wykrzykiwały przestraszone, obłopotane sukniami, i odzyskując z powrotem równowagę, odpowiadały z uśmiechem na ukłon. Po południu, bywało, wiatr się uciszał, Adela czyściła na ganku wielkie miedziane rondle chrzęszczące metalicznie pod jej dotknięciem. Niebo stawało nad gontowymi dachami nieruchomo, zatchnione, rozgałęzione niebieskimi drogami. Subiekci przysłani ze sklepu z jakimś zleceniem przystawali długo koło niej u progu kuchni, wsparci o balustradę ganku, upici całodziennym wiatrem, z zamętem w głowie od ogłuszającego ćwierkania wróbli. Z oddali powiew przynosił zagubiony refren katarynki. Nie słychać było cichych słów, które formowali półgłosem, niby od niechcenia – z niewinną miną – w istocie obliczonych na gorszenie Adeli. Ugodzona do żywego, reagowała
29
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
gwałtownie, lżyła ich w uniesieniu, cała zaperzona, a twarz jej szara i zmętniała od wiosennych marzeń stawała w pąsach gniewu i rozbawienia. Spuszczali oczy z nikczemną dewocją, z niegodziwą satysfakcją, że udało im się wyprowadzić ją z równowagi. Szły dni i popołudnia, płynęły w zamęcie codzienne zdarzenia nad miastem widzianym z wysokości naszego ganku, nad labiryntem dachów i domów w mętnej poświacie tych szarych tygodni. Druciarze zbiegali je, obwołując swe usługi, czasem potężne kichnięcie Szlomy znaczyło w dali dowcipną puentą daleki i rozpierzchły tumult miasta; na jakimś odległym placu wariatka Tłuja, doprowadzona do rozpaczy dogadywaniem malców, zaczynała tańczyć swoją dziką sarabandę, podrzucając wysoko spódnice ku uciesze gawiedzi. Powiew wiatru przygładzał, wyrównywał te wybuchy, rozprowadzał w zgiełk monotonny i szary i rozwlekał jednostajnie nad morzem gontowych dachów w mlecznym i dymnym powietrzu popołudnia. Adela, oparta o balustradę ganku, nachylona nad tym dalekim wzburzonym szumem miasta, wyławiała zeń wszystkie głośniejsze akcenty, składała z uśmiechem te zagubione sylaby, usiłując je powiązać, wyczytać jakiś sens z tej wielkiej i szarej, wzbierającej i opadającej monotonii dnia. Epoka stała pod znakiem mechaniki i elektryczności, i cały rój wynalazków wysypał się na świat spod skrzydeł geniuszu ludzkiego. W mieszczańskich domach pojawiły się garnitury na cygara zaopatrzone w elektryczną zapalniczkę. Przekręcano kontakt i rój iskier elektrycznych zapalał knot umaczany w benzynie. Budziło to niesłychane nadzieje. Szkatułka muzyczna w kształcie pagody chińskiej, nakręcona kluczem, zaczynała natychmiast grać miniaturowe rondo, obracając się jak karuzela. Dzwonki trelowały na zakrętach, skrzydełka drzwiczek otwierały się na przestrzał, ukazując kręcący się rdzeń katarynkowy, tabakierkowy triolet. We wszystkich domach zakładano dzwonki elektryczne. Życie domowe stanęło pod znakiem galwanizmu. Cewka drutu izolowanego stała się symbolem czasu. W salonach demonstrowali młodzi eleganci zjawisko Galvaniego i odbierali promienne spojrzenia dam. Konduktor elektryczny otwierał drogę do serc kobiecych. Nad udanym eksperymentem bohaterowie dnia posyłali od ust pocałunki wśród aplauzu salonów. Niedługo trzeba było czekać, a miasto zaroiło się od welocypedów różnej wielkości i kształtu. Filozoficzny pogląd na świat obowiązywał. Kto przyznawał się do idei postępu, wyciągał konsekwencje i dosiadał welocypedu. Pierwsi byli naturalnie koncypienci adwokaccy, ta awangarda nowych idei, z podkręconymi wąsikami i w kolorowych melonikach, nadzieja i kwiat naszej młodzieży. Rozpierając hałaśliwą gawiedź, wjeżdżali w tłum na ogromnych bicyklach, trycyklach, grając drucianymi szprychami. Ręce wsparłszy na szerokiej kierownicy, manewrowali z wysokiego kozła ogromną obręczą koła, wkrawującego się w rozbawiony motłoch linią falistą i krętą. Niektórych z nich ogarniał szał apostolski. Podnosząc się jak w strzemionach na swych grających pedałach, przemawiali z wysokości do ludu, przepowiadając nową, szczęśliwą erę ludzkości – zbawienie przez bicykl... I jechali dalej wśród oklasków publiczności, kłaniając się na wszystkie strony. A jednak było coś żałośnie kompromitującego w tych wspaniałych i tryumfalnych rozjazdach, był jakiś zgrzyt bolesny i przykry, którym przekrzywiały się na szczycie tryumfu i staczały w swą własną parodię. Musieli to czuć sami, gdy uwieszeni, jak pająki, wśród filigranowej aparatury, rozkraczeni na pedałach jak wielkie skaczące żaby, wykonywali swe kaczkujące ruchy wśród toczących się szeroko obręczy. Krok tylko dzielił ich od śmieszności i przekraczali go z rozpaczą, pochylając się na kierownicę i zdwajając szybkość jazdy – rozgimnastykowany kłąb gwałtownych łamańców, który się przekoziołkowywał. Cóż dziwnego? Człowiek wkraczał tu mocą niedozwolonego dowcipu w dziedzinę niesłychanych ułatwień, zdobywanych zbyt tanio, niżej kosztów, niemal za darmo, i ta dysproporcja między wkładem a efektem, to oczywiste oszukiwanie natury, to nadmierne opłacanie genialnego tricku – wyrównywało się autoparodią. Jechali wśród żywiołowych wybuchów śmiechu, opłakani zwycięzcy, męczennicy swej genialności – tak wielka była siła komiczna tych cudów techniki. Gdy brat mój po raz pierwszy przyniósł ze szkoły elektromagnes, gdy z dreszczem wewnętrznym doświadczaliśmy wszyscy dotknięciem tajemnie wibrującego życia, zamkniętego w obwodzie elektrycznym, ojciec uśmiechał się z wyższością. W głowie jego dojrzewała myśl dalekosiężna, zestrzelał się i zamykał łańcuch dawno powziętych podejrzeń. Dlaczego ojciec uśmiechał się do siebie, dlaczego oczy jego przekręcały się, łzawiąc, w tył orbit w śmiesznie
30
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
przedrzeźnianej dewocji? Któż potrafi odpowiedzieć? Czy przeczuwał gruby trick, ordynarną intrygę, przejrzystą machinację poza zdumiewającymi objawieniami tajemnej siły? Od tej chwili datuje się zwrot ojca do doświadczeń laboratoryjnych. Laboratorium ojca było proste: kilka kawałków drutu zwiniętego w cewki, parę słoi z kwasem, cynk, ołów i węgiel – oto był cały warsztat tego przedziwnego ezoteryka. – Materia – mówił spuszczając wstydliwe oczy nad swym stłumionym prychaniem – materia, moi panowie... – Nie domawiał zdania, pozwalał się domyślać, że był na tropie grubego kawału, że byliśmy wszyscy, jakeśmy tu siedzieli, gruntownie nabici w butelkę. Ze spuszczonymi oczami ojciec natrząsał się cicho z tego odwiecznego fetysza. – Panta rei! – wołał i zaznaczał ruchem rąk wieczne krążenie substancji. Od dawna pragnął zmobilizować krążące w niej utajone siły, upłynnić jej sztywność, torować jej drogi do wszechprzenikania, do transfuzji, do wszechcyrkulacji, jedynie właściwej jej naturze. – Principium individuationis furda – mówił i wyrażał tym swą bezgraniczną pogardę dla tej naczelnej ludzkiej zasady. Rzucał to mimochodem, biegnąc wzdłuż drutu, przymykał oczy i macał delikatnym dotknięciem różne miejsca obwodu, wyczuwając nikłą różnicę potencjałów. Robił nacięcia w drucie, nachylał się, nasłuchując, i już byl o dziesięć kroków dalej, ażeby powtórzyć tę czynność w innym punkcie obwodu. Zdawał się mieć dziesięć rąk i dwadzieścia zmysłów. Jego rozstrzelona uwaga pracowała w stu miejscach równocześnie. Żaden punkt przestrzeni nie był wolny od jego podejrzeń. Nachylał się, nakłuwając drut w jakimś punkcie obwodu, i nagłym rzutem za siebie strzelał jak kot w upatrzone miejsce i pudłował zawstydzony. – Przepraszam – mawiał zwracając się nagle do zdumionego widza przypatrującego się jego manipulacjom – przepraszam, chodzi mi właśnie o ten kawałek przestrzeni, który pan zajmuje swą osobą, czy nie zechciałbyś się pan na chwilę usunąć? – I wykonywał pośpiesznie swoje migawkowe pomiary, zwrotny i zręczny jak kanarek, podrygujący sprawnie na drgawkach swych celowych nerwów. Metale zanurzone w rozczynach kwasów, słone i śniedziejące w tej bolesnej kąpieli, zaczynały w ciemności przewodzić. Obudzone z drętwej martwoty nuciły monotonnie, śpiewały metalicznie, świeciły śródcząsteczkowo w nieustannym zmierzchu tych dni żałobnych i późnych. Niewidzialne ładunki wzbierały w biegunach i przekraczały je, uchodząc w wirującą ciemność. Ledwo wyczuwalne świerzbienie, ślepe mrowiące prądy zbiegały przestrzeń spolaryzowaną w koncentryczne linie sił, w krążenia i spirale pola magnetycznego. To tu, to tam sygnalizowały ze snu aparaty, odpowiadały sobie z opóźnieniem, poniewczasie, beznadziejnymi monosylabami, kreska, kropka, w przerwach głuchego letargu. Ojciec stał pośród tych wędrujących prądów z bolesnym uśmiechem, wstrząśnięty tą jąkającą się artykulacją, tą niedolą raz na zawsze zamkniętą i bezwyjściową, sygnalizującą monotonnie kalekimi półsylabami z niewyzwolonych głębi. W rezultacie tych badań ojciec doszedł do wyników zdumiewających. Wykazał na przykład, że dzwonek elektryczny, oparty na zasadzie tzw. młotka Neefa, jest zwykłą mistyfikacją. Nie człowiek włamywał się tu w laboratorium natury, ale natura wciągała go w swoje machinacje, osiągając poprzez jego eksperymenty swoje własne cele, zmierzające nie wiadomo dokąd. Mój ojciec dotykał przy obiedzie paznokcia swego wielkiego palca trzonkiem łyżki zanurzonej w zupę, i oto w lampie zaczynało terkotać dzwonkiem Neefa. Cała aparatura była zbędnym pretekstem, nie należała do rzeczy, dzwonek Neefa był miejscem zbiegu pewnych impulsów substancji, szukających swej drogi poprzez spryt człowieka. Natura chciała i sprawiała, człowiek był oscylującą strzałką, czółenkiem tkackiego warsztatu, strzelającym to tu, to tam wedle jej woli. Był on sam tylko składnikiem, częścią młotka Neefa. Ktoś rzucił słowo „mesmeryzm", i ojciec podchwycił je skwapliwie. Krąg jego teorii zamknął się, znalazł swoje ostatnie ogniwo. Człowiek według tej teorii był tylko stacją przejściową, chwilowym węzłem mesmerycznych prądów, plączących się tam i sam w łonie wiecznej materii. Wszystkie wynalazki, którymi tryumfował, były pułapkami, w które go natura zwabiała, były potrzaskami niewiadomego. Eksperymenty ojca zaczęły nabierać charakteru magii i prestidigitatorstwa, posmaku parodystycznej żonglerki. Nie będę mówił o rozlicznych eksperymentach z gołębiami, które w trakcie manipulowania pałeczką rozmanipulowywał na dwa, na trzy, na dziesięć, ażeby je potem stopniowo, z wysiłkiem wmanipulować z powrotem
31
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
w pałeczkę. Uchylał kapelusza, i oto wylatywały kolejno z trzepotem, wracały do rzeczywistości w pełnej liczbie, zapełniając stół falującą, ruchliwą, gruchającą gromadką. Czasem przerywał sobie w nieoczekiwanym punkcie eksperymentu, stawał niezdecydowany z przymkniętymi oczami i po chwili biegł drobnym kroczkiem do sieni, gdzie wsadzał głowę w lufcik komina. Było tam ciemno, głucho od sadzy i błogo jak w samym sednie nicości, ciepłe prądy wędrowały w dół i w górę. Ojciec przymykał oczy i stał tak czas jakiś w tej ciepłej, czarnej nicości. Czuliśmy wszyscy, że ten incydent nie należał do rzeczy, wychodził niejako poza kulisy sprawy, przymykaliśmy wewnętrznie oczy na ten fakt pozamarginesowy, należący do zgoła innego porządku rzeczy. Mój ojciec miał w swym repertuarze sztuki istotnie deprymujące, przejmujące prawdziwą melancholią. W jadalni naszej krzesła miały wysokie pięknie rzeźbione oparcia. Były to jakieś girlandy liści i kwiatów w guście realistycznym, ale wystarczało prztyknięcie ojca, a rzeźba ta nabierała nagle niezwykle dowcipnej fizjonomii, nieokreślonej puenty, zaczynała migotać i mrugać porozumiewawczo, i było to nad wyraz zawstydzające, niemal nie do zniesienia, aż póki mruganie nie zaczynało nabierać całkiem określonego kierunku, nicodpartości niezwalczonej, i ten i ów z obecnych zaczynał wykrzykiwać: – Ciocia Wandzia, jak mi Bóg miły, ciocia Wandzia! – damy zaczynały piszczeć, bo to była ciocia Wandzia jak żywa, nie, ona sama już była z wizytą, już siedziała i prowadziła swój nieskończony dyskurs, nie dopuszczając nikogo do głosu. Cuda ojca unicestwiały się same, bo nie było to żadne widmo, była to rzeczywista ciocia Wandzia w całej swej zwyczajności i pospolitości, która nie pozwalała nawet na myśl o jakimś cudzie. Zanim przystąpimy do dalszych wypadków tej pamiętnej zimy, wypada jeszcze napomknąć krótko o pewnym incydencie, który w naszej kronice rodzinnej bywa zawsze wstydliwie tuszowany. Co się stało z wujem Edwardem? Przyjechał wówczas do nas z wizytą, nic nie przeczuwając, tryskając zdrowiem i przedsiębiorczością, żonę i córeczkę zostawił na prowincji czekające z tęsknotą jego powrotu – przyjechał w najlepszym humorze, ażeby się trochę zabawić, rozerwać z dala od rodziny. I co się stało? Eksperymenty ojca zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Po pierwszych zaraz jego sztukach wstał, zdjął palto i oddał się całkowicie do rozporządzenia ojca. Bez zastrzeżeń! Słowo to wypowiedział z uporczywym spojrzeniem i silnym uściskiem dłoni. Mój ojciec zrozumiał. Upewnił się, czy wuj nie miał tradycyjnych uprzedzeń co do „principium individuationis". Okazało się, że nie, żadnych, zgoła żadnych. Wuj był liberalny i bez przesądów. Jedyną jego namiętnością było służyć nauce. Początkowo ojciec pozostawiał mu jeszcze nieco swobody. Czynił przygotowania do zasadniczego eksperymentu. Wuj Edward korzystał ze swej swobody, rozglądając się po mieście. Kupił sobie welocyped okazałej wielkości i objeżdżał na jego ogromnym kole rynek dookoła, zaglądając z wysokości swego kozła do okien pierwszego piętra. Przejeżdżając koło naszego domu, uchylał z elegancją kapelusza przed damami stojącymi w oknie. Miał wąsy zakręcone spiralnie i małą spiczastą bródkę. Wkrótce jednak przekonał się, że welocyped nie jest zdolny wprowadzić go w głębsze tajniki mechaniki, że ten genialny aparat nie był w stanie trwale dostarczać dreszczów metafizycznych. I wtedy to zaczęły się eksperymenty, przy których brak uprzedzeń wuja co do „principium individuationis” okazał się tak niezbędny. Wuj Edward nie miał żadnych zastrzeżeń, aby dla dobra nauki dać się fizycznie zredukować do nagiej zasady młotka Neefa. Zgodził się bez żalu na stopniową redukcję wszystkich swych właściwości w celu obnażenia najgłębszej swej istoty, identycznej, jak to czuł od dawna, z wymienioną zasadą. Zamknąwszy się w swym gabinecie, ojciec rozpoczął stopniowy rozbiór zawiłej istoty wuja Edwarda, męczącą psychoanalizę rozłożoną na szereg dni i nocy. Stół gabinetu zapełniać się zaczął rozłożonymi kompleksami jego jaźni. Początkowo wuj uczestniczył jeszcze w naszych posiłkach, mocno zredukowany, próbował brać udział w naszych rozmowach, przejechał się raz jeszcze na welocypedzie. Potem poniechał tego, widząc się coraz bardziej zdekompletowanym. Pojawił się u niego pewien rodzaj wstydu, charakterystyczny dla tego stadium, w którym się znajdował. Unikał ludzi. Równocześnie ojciec zbliżał się coraz bardziej do celu swych zabiegów. Zredukował go do niezbędnego minimum, usunął jedno po drugim wszystko nieistotne. Umieścił go wysoko w niszy ściennej klatki schodowej, organizując jego elementy na zasadzie ogniwa Leclanche'a. Mur w tym miejscu był spleśniały, grzyb rozpościerał tam swą białawą plecionkę. Ojciec korzystał bez skrupułów z całego kapitału entuzjazmu wujowskiego, rozciągał jego wątek wzdłuż całej
32
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
długości sieni i lewego skrzydła domu. Posuwając się na drabinie wzdłuż ściany ciemnego korytarza, wbijał małe ćwieczki w ścianę wzdłuż całego toru jego obecnego żywota. Te dymne żółtawe popołudnia były prawie zupełnie ciemne. Ojciec posługiwał się zapaloną świeczką, którą oświecał z bliska zmurszałą ścianę, piędź za piędzią. Krążą wersje, że w ostatniej chwili wuj Edward, dotychczas tak po bohatersku opanowany, okazał jednak pewne zniecierpliwienie. Mówią nawet, że przyszło do gwałtownego, acz spóźnionego wybuchu, który o mało co nie zniweczył prawie skończonego dzieła. Ale instalacja była już gotowa, i wuj Edward, jak był przez całe życie wzorowym mężem, ojcem i człowiekiem interesów, tak i w tej ostatniej swej roli poddał się w końcu wyższej konieczności. Wuj funkcjonował znakomicie. Nie było wypadku, żeby odmówił posłuszeństwa. Wyszedłszy z zawikłanej swej komplikacji, w której tylekroć się dawniej gubił i gmatwał, znalazł wreszcie czystość zasady jednolitej i prostolinijnej, której odtąd miał niezmiennie podlegać. Kosztem swej z trudem administrowanej wielorakości uzyskał teraz prostą, nieproblematyczną nieśmiertelność. Czy był szczęśliwy? Próżno o to pytać. Pytanie to ma sens, jeśli chodzi o istoty, w których zawarte jest bogactwo alternatyw i możliwości, dzięki czemu rzeczywistość aktualna może się przeciwstawić połowicznie realnym możliwościom i w nich zwierciedlić. Ale wuj Edward nie miał alternatyw, przeciwstawienie: szczęśliwy – nieszczęśliwy, nie istniało dla niego, ponieważ był aż do ostatecznych granic z sobą identyczny. Nie można się było powstrzymać od pewnego uznania, widząc go tak punktualnie, tak ściśle funkcjonującego. Nawet żona jego, ciotka Teresa, gdy przybyła po pewnym czasie w ślad za mężem, nie mogła się pohamować, aby co chwilę nie przyciskać guzika, ażeby usłyszeć ten głos donośny i wrzaskliwy, w którym odpoznawała dawny timbre jego głosu, gdy był zirytowany. Co do córeczki Edzi, można było powiedzieć, że zachwyciła ją kariera ojca. Później co prawda wzięła na mnie pewien rodzaj odwetu mszcząc się za czyn mego ojca, ale to już należy do innej historii. 2 Mijały dni, popołudnia stawały się dłuższe. Nie było co z nimi zrobić. Nadmiar czasu jeszcze surowego, jeszcze czczego i bez zastosowania, przedłużał wieczory pustymi zmierzchami. Adela po wczesnym umyciu naczynia i po sprzątnięciu kuchni stała bezradna na ganku, patrząc bezmyślnie na kraśniejącą blado dal wieczorną. Jej piękne oczy, tak wymowne kiedy indziej, stawały w słup z tępego zamyślenia – wypukłe, wielkie i błyszczące. Cera jej, przy końcu zimy zmętniała i szara od swądów kuchennych, odmładzała się teraz pod wpływem wiosennej grawitacji miesiąca, przybierającego od kwadry do kwadry, nabierała refleksów mlecznych, odcieni opalowych, połysków emalii. Tryumfowała teraz nad subiektami, którzy tracili kontenans pod jej ciemnymi spojrzeniami, wypadali z roli zblazowanych bywalców knajp i lupanarów i wstrząśnięci jej nową urodą szukali innej platformy zbliżenia, gotowi do koncesji na rzecz nowego układu stosunków, do uznania faktów pozytywnych. Eksperymenty ojca nie sprowadziły wbrew wszystkim oczekiwaniom przewrotu w życiu powszechnym. Zaszczepienie mesmeryzmu na ciele nowoczesnej fizyki nie okazało się płodne. Nie żeby w odkryciach ojca nie tkwiło ziarno słuszności. Ale prawda nie decyduje o powodzeniu idei. Nasz głód metafizyczny jest ograniczony i prędko ulega nasyceniu. Ojciec stał właśnie u progu nowych rewelacyjnych odkryć, gdy w nas wszystkich, w szeregi jego zwolenników i adeptów, zaczęła się wkradać niechęć i rozprzężenie. Coraz częstsze były oznaki zniecierpliwienia, dochodzące do otwartych protestów. Nasza natura buntowała się przeciw rozluźnieniu praw fundamentalnych, mieliśmy dość cudów, pragnęliśmy wrócić do starej, jakże zaufanej i solidnej prozy odwiecznych porządków. I ojciec to zrozumiał. Zrozumiał, że posunął się za daleko i zahamował lot swych idei. Grono eleganckich adeptek i adeptów z podkręconymi wąsami topniało z dnia na dzień. Ojciec, pragnąc wycofać się z honorem, zamierzał właśnie wygłosić ostatnią, zamykającą prelekcję, gdy nagle nowe zdarzenie skierowało uwagę wszystkich w zgoła nieoczekiwanym kierunku. Pewnego dnia brat mój, wróciwszy ze szkoły, przyniósł nieprawdopodobną, a jednak prawdziwą wiadomość o bliskim końcu świata. Kazaliśmy sobie powtórzyć sądząc, żeśmy się
33
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
przesłyszeli. Ale nie. Tak właśnie brzmiała ta niewiarogodna, ta ze wszech miar niepojęta wiadomość. Tak jest, tak jak stał, niegotowy i niewykończony, w przypadkowym punkcie czasu i przestrzeni, bez zamknięcia rachunków, nie dobiegłszy do żadnej mety, w połowie zdania niejako, bez kropki i wykrzyknika, bez sądu i gniewu bożego – niejako w najlepszej komitywie, lojalnie, podług obopólnej umowy i uznanych obustronnie zasad – świat miał wziąć w łeb, po prostu i nieodwołalnie. Nie, nie był to eschatologiczny, od dawna przez proroków przepowiedziany, tragiczny finał i akt ostatni komedii boskiej. Nie, był to raczej bicyklowo-cyrkowy, hopla-prestidigitatorski, wspaniale hokus-pokusowy i pouczająco eksperymentalny koniec świata – wśród aplauzu wszystkich duchów postępu. Nie było niemal nikogo, komu by natychmiast nie trafił do przekonania. Przerażonych i protestujących zakrzyczano natychmiast. Dlaczegóż nie rozumieli, że była to po prostu niesłychana szansa, koniec świata najbardziej postępowy, wolnomyślicielski, na wysokości czasu stojący, po prostu zaszczytny i przynoszący zaszczyt Mądrości Najwyższej? Przekonywano się z zapałem, rysowano ad oculos na wydartych kartkach z notesu, demonstrowano niezbicie, pobito na głowę oponentów i sceptyków. W pismach ilustrowanych pojawiły się całostronicowe ryciny, antycypowane obrazy katastrofy w efektownych inscenizacjach. Widziano tam ludne miasta w nocnej panice pod niebem świetniejącym w sygnałach świetlnych i fenomenach. Widziano już zadziwiające oddziaływanie dalekiego bolidy, którego paraboliczny wierzchołek wciąż wymierzony w glob ziemski trwał na niebie w nieruchomym locie, zbliżając się z szybkością tylu i tylu mil na sekundę. Jak w farsie cyrkowej wzlatywały kapelusze i meloniki, włosy stawały dęba, parasole otwierały się same, a łysiny obnażały się pod ulatującymi perukami – pod niebem czarnym i ogromnym, migocącym jednoczesnym alarmem wszystkich gwiazd. Coś odświętnego wlało się w nasze życie, jakiś entuzjazm i żarliwość, jakaś ważność i solenność weszła w nasze ruchy, rozszerzyła nasze piersi kosmicznym westchnieniem. Glob ziemski wrzał nocami od uroczystej wrzawy, od solidarnej ekstazy tysięcy. Noce nastały czarne i ogromne. Mgławice gwiazd zagęszczały się dookoła ziemi niezliczonymi rojami. W czarnych przestrzeniach planetarnych stały te roje rozmaicie rozmieszczone, osypując się pyłem meteorów od przepaści do przepaści. Zagubieni w nieskończonych przestrzeniach, straciliśmy niemal glob ziemski pod nogami, zdezorientowani, zmyliwszy kierunki, wisieliśmy jak antypodzi głową w dół nad odwróconym zenitem i wędrowaliśmy po rojowiskach gwiezdnych, wodząc poślinionym palcem przez cale lata świetlne od gwiazdy do gwiazdy. Tak wędrowaliśmy przez niebo wyciągniętą bezładną tyralierą, rozbiegli we wszystkich kierunkach po nieskończonych szczeblach nocy – emigranci opuszczonego globu, plądrujący niezmierne mrowie gwiazd. Otworzyły się ostatnie bariery i bicykliści wjechali w czarną przestrzeń gwiezdną, stanąwszy dęba na swych welocypedach, trwali w nieruchomym locie w planetarnej próżni, otwierającej się coraz nowymi gwiazdozbiorami. Lecąc tak ślepym torem, wytyczali drogi i szlaki bezsennej kosmografii, w istocie zaś trwali w planetarnym letargu, czarni jak sadza, jak gdyby wsadzili głowę w lufcik od pieca, ostateczną metę i cel wszystkich tych ślepych lotów. Po dniu krótkim, bezładnym, na poły przespanym, otwierała się noc jak ogromna rojna ojczyzna. Tłumy wylęgały na ulicę, wysypywały się na place, głowa na głowie, jak gdyby odbito beczki kawioru toczącego się strugami lśniącego śrutu, płynącego rzekami pod nocą czarną jak smoła i zgiełkliwą od gwiazd. Schody załamywały się pod ciężarem tysięcy, we wszystkich oknach ukazywały się zrozpaczone figurki, ludzie-zapałki na ruchomych drewienkach przekraczały parapet w lunatycznym ferworze, tworzyły żywe łańcuchy jak mrówki, ruchome spiętrzenia i kolumny – jeden na ramionach drugiego – spływające z okien na platformy placów, jasne od blasku beczek smolnych. Proszę mi wybaczyć, jeśli opisując te sceny pełne ogromnego spiętrzenia i tumultu wpadam w przesadę, wzorując się mimo woli na pewnych starych sztychach w wielkiej księdze klęsk i katastrof rodzaju ludzkiego. Wszak zmierzają one do jednego praobrazu, i ta megalomaniczna przesada, ogromny patos tych scen wskazuje, że wybiliśmy tu dno odwiecznej beczki wspomnień, jakiejś prabeczki mitu, i włamaliśmy się w przedludzką noc pełną bełkocącego żywiołu, bulgocącej anamnezy, i nie możemy już wstrzymać wezbranego zalewu. Ach, te rybne i rojne noce, zarybione gwiazdami i lśniące od łusek, ach, te ławice pyszczków łykających niestrudzenie drobnymi
34
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
haustami, głodnymi łykami wszystkie wezbrane, nie wypite strugi tych czarnych i ulewnych nocy! Do jakich fatalnych więcierzy, do jakich żałosnych niewodów ciągnęły te ciemne pokolenia tysiąckroć rozmnożone? O, niebiosa tych dni, całe w sygnałach świetlnych i meteorach, pokreślone przez kalkulacje astronomów, tysiąckrotnie przekalkowane, pocyfrowane, poznaczone wodnymi znakami algebry. Z twarzami błękitnymi od glorii tych nocy, wędrowaliśmy po niebiosach pulsujących od wybuchów dalekich słońc, w syderycznych olśnieniach – rojowiska ludzkie płynące szerokim szlakiem po mieliznach drogi mlecznej rozlanej na całe niebo, struga ludzka, nad którą górowali cykliści na swych pajęczych aparatach. O, gwiezdna areno nocy, porysowana aż po najdalsze krańce przez ewolucje, spirale, arkany i pętle tych jazd elastycznych, o cykloidy i epicykloidy, egzekwowane w natchnieniu po przekątniach nieba, gubiące druciane szprychy, tracące obojętnie lśniące obręcze, dobiegające już nagie, już tylko na czystej idei bicyklicznej do mety świetlanej! Z tych dni wszak datuje się nowa konstelacja, trzynasty gwiazdozbiór przyjęty na zawsze w poczet Zodiaku, świetniejący odtąd na niebie naszych nocy: „Cyklista". Mieszkania w te noce na przestrzał otwarte stały puste w świetle lamp filujących gwałtownie. Firanki okien, wyrzucone daleko w noc, falowały, i tak stały te amfilady we wszechobejmującym, ustawicznym przeciągu, który je przeszywał na wskroś jednym, nieustającym, gwałtownym alarmem. To wuj Edward alarmował. Tak jest, nareszcie stracił cierpliwość, zerwał wszystkie więzy, podeptał imperatyw kategoryczny, wyłamał się z rygorów swej wysokiej moralności i alarmował. Zatykano go pośpiesznie przy pomocy długiego drążka, kuchennymi szmatami, usiłowano zatamować gwałtowny wybuch. Ale nawet tak zakneblowany, gwałtował dziko, terkotał bezprzytomnie, terkotał bez opamiętania, było mu już wszystko jedno, i życie uchodziło zeń tym terkotem, skrwawiając się na oczach wszystkich bez ratunku w fatalnym zacietrzewieniu. Czasem wpadał ktoś na chwilę do pustych pokoi przeszytych tym gwałtownym alarmem, wśród lamp płonących wysokim płomieniem, podbiegał na palcach parę kroków od progu i zatrzymywał się z wahaniem, jakby czegoś szukając. Zwierciadła brały go bez słowa w swą głąb przejrzystą, rozdzielały milczkiem między siebie. Wuj Edward gwałtował wniebogłosy przez wszystkie te jasne i puste pokoje i samotny dezerter gwiazd, pełen złego sumienia, jakby przyszedł popełnić czyn zdrożny, wycofywał się ukradkiem z mieszkania, ogłuszony alarmem, i zmierzał do drzwi, odprowadzany przez czujne zwierciadła, które go przepuszczały przez lśniący swój szpaler, podczas gdy w głąb ich rozbiegał się na palcach w różnych kierunkach rój spłoszonych sobowtórów z palcem przy ustach. Znowu otwierało się nad nami niebo ze swymi bezmiarami zasianymi pyłem gwiezdnym. Na tym niebie pojawiał się już o wczesnej godzinie noc w noc ów fatalny bolida ukośnie przechylony, uwisły u wierzchołka swej paraboli, nieruchomo wymierzony w ziemię, połykający bez skutku tyle i tyle tysięcy mil na sekundę. Wszystkie spojrzenia wymierzone były ku niemu, podczas gdy on, metalicznie świecący, obły w kształcie, nieco jaśniejszy w swym wypukłym jądrze, wykonywał z matematyczną dokładnością swe dzienne pensum. Jakże trudno było uwierzyć, że ten mały robaczek, świecący niewinnie wśród niezliczonych rojów gwiazd, to palec ognisty Baltazara wypisujący na tablicy nieba zgubę naszego globu. Ale każde dziecko umiało na pamięć ów wzór fatalny ujęty w fajkę wielokrotnej całki, z której po wstawieniu granic wynikała nasza nieuchronna zatrata. Cóż mogło nas jeszcze uratować? Podczas gdy gawiedź rozbiegła się w wielkiej nocy, gubiąc się wśród gwiezdnych blasków i fenomenów, ojciec pozostał cichaczem w domu. On jeden znał tajne wyjście z tej matni, tylne kulisy kosmologii, i uśmiechał się skrycie. Podczas gdy wuj Edward alarmował rozpaczliwie, zatkany szmatami, ojciec wsadził po cichu głowę do lufcika od pieca. Było tam głucho i czarno, że oko wykol. Wiało ciepłym powietrzem, sadzą, zaciszem i przystanią. Ojciec usadowił się wygodnie, przymknął z błogością oczy. W ten czarny skafander domu, wynurzony nad dachem w noc gwiaździstą, wpadał nikły promyk gwiazdy i załamany jakby w szkłach lunety, kiełkował światłem w ognisku, zaczyniał się zalążkiem w ciemnej retorcie komina. Ojciec ostrożnie kręcił śrubę mikrometru, i oto wysunął się powoli w pole widzenia lunety ten stwór fatalny, jasny jak księżyc, podany przez soczewkę na odległość dłoni, plastyczny i świecący wapienną rzeźbą w milczącej czerni pustki planetarnej. Był nieco skrofuliczny, poorany ospą – brat rodzony księżyca, zagubiony
35
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
sobowtór wracający po tysiącletniej wędrówce do macierzystego globu. Mój ojciec przesuwał go z bliska przed wytrzeszczonym okiem jak krąg sera szwajcarskiego gęsto dziurkowany, bladożółty, ostro oświetlony, pokryty białą jak trąd krostą. Z ręką na śrubie mikrometru, z okiem olśnionym jaskrawo przez światło okularu, wodził ojciec zimnym spojrzeniem po wapiennym globie, widział na jego powierzchni zawiły rysunek choroby toczącej go od wewnątrz, kręte kanaliki kornikadrukarza, ryjącego serowatą i robaczywą powierzchnię. Ojciec wzdrygnął się, dostrzegł swą pomyłkę, nie, nie był to ser szwajcarski, był to najwidoczniej mózg ludzki, anatomiczny preparat mózgu w całej jego zawiłej budowie. Ojciec widział wyraźnie granice płatów, zwoje szarej substancji. Natężywszy wzrok silniej, odczytał nawet nikłe litery napisów biegnące w różnych kierunkach na zawilej mapie półkuli. Mózg zdawał się być zachloroformowany, głęboko uśpiony i przez sen błogo uśmiechnięty. Dochodząc jądra tego uśmiechu, ujrzał ojciec poprzez zagmatwany rysunek powierzchni sedno zjawiska i uśmiechnął się sam do siebie. Czegóż nie odkrywa nam własny zaufany komin, czarny jak tabaka w rogu! Poprzez zwoje szarej substancji, poprzez drobną granulację nacieków, dostrzegł ojciec wyraźnie przeświecające kontury embriona w charakterystycznie przekoziołkowanej pozycji, z piąstkami przy twarzy śpiącego na opak swój sen błogi w jasnej wodzie amnionu. W tej pozycji zostawił go ojciec. Powstał z ulgą i zamknął klapę lufcika. Dotąd i nie dalej. Jak to, a cóż stało się z końcem świata, co z tym świetnym finałem po tak wspaniale rozwiniętej introdukcji. Spuszczenie oczu i uśmiech. Czy zakradł się błąd w obliczenia, maleńka pomyłka w dodawaniu, diablik drukarski przy przepisywaniu cyfr? Nic z tego wszystkiego. Obliczenie było ścisłe, żaden błąd nie zakradł się w kolumny cyfr. Więc cóż się stało? Proszę posłuchać. Bolida pędził dzielnie, rwał z kopyta jak rumak ambitny, ażeby dosięgnąć mety zawczasu. Moda sezonu biegła z nim razem. Przez czas jakiś leciał on u czoła epoki, której nadawał swój kształt i imię. Potem zrównały się te dwa dzielne bieguny i szły równolegle w wysilonym galopie, serca nasze biły solidarnie wraz z nimi. Potem jednak moda wysunęła się z wolna naprzód o długość nosa, wyprzedziła niestrudzonego bolidę. Ten milimetr zadecydował o losie komety. Była już przesądzona, raz na zawsze zdystansowana. Już serca nasze biegły z modą, zostawiały z wolna w tyle świetnego bolidę, patrzyliśmy obojętnie, jak bladł, malał i stał w końcu zrezygnowany na horyzoncie, bokiem przechylony, biorąc już na próżno ostatni zakręt na swym zakrzywionym torze, daleki i błękitny, na zawsze nieszkodliwy. Odpadł bezsilnie w konkursie, siła aktualności wyczerpała się, nikt nie troszczył się o zdystansowanego. Pozostawiony sobie, wiądł po cichu wśród powszechnej obojętności. Wracaliśmy ze spuszczoną głową do codziennych zajęć, bogatsi o jedno rozczarowanie. Zwijano pośpiesznie kosmiczne perspektywy, życie wracało na zwykłe tory. Spaliśmy w tych dniach nieustannie dniem i nocą, odsypialiśmy czas stracony. Leżeliśmy pokotem w ciemnych już mieszkaniach, zmorzeni snem, unoszeni na własnym oddechu ślepym torem bezgwiezdnych marzeń. Płynąc tak, falowaliśmy – piskliwe brzuchy, kobzy i dudy, przewalczając się śpiewnym chrapaniem przez wszystkie wertepy zamkniętych i bezgwiezdnych już nocy. Wuj Edward zamilkł na wieki. Jeszcze było w powietrzu echo jego alarmującej rozpaczy, ale on sam już nie żył, życie uszło zeń z tym terkoczącym paroksyzmem, obwód otworzył się, on sam zaś wstępował bez przeszkód na coraz wyższe stopnie nieśmiertelności. W ciemnym mieszkaniu ojciec sam jeden czuwał, snując się cicho w pokojach pełnych śpiewnego spania. Czasem otwierał lufcik komina i zaglądał z uśmiechem w ciemną czeluść, gdzie spał świetlanym snem na wieki uśmiechnięty Homunculus zamknięty w szklanej ampułce, opłynięty pełnią światła jak neonem, już przesądzony, przekreślony, odłożony do aktów – archiwalna pozycja w wielkiej registraturze nieba.
36
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
EDWARD PASEWICZ
Kołysanka W kwantowym kontinuum zdarzy się wszystko. Znajomy fizyk, powtarza to codziennie, w naszej kapliczce trzydzieści metrów na trzydzieści – plus oświetlony bar, a nad nim wiecznie smutny wzrok Daniela. Postacie zawsze są takie same, czułość miejsca zmienia im rysy, i w drganie wprawiają moje tkanki, języki i zerknięcia, jasna rzecz, nieśmiałe. Przekłada mi się to kontinuum na znajome twarze, którym zazdroszczę, po ludzku, koloru oczu, kształtu warg, wzrostu, i ostrych kości policzkowych. Z tego co mówią chłopcy pracoholicy (wciąż nad projektem licencjatu), rozumiem, że któregoś razu, będę zabójczo przystojnym blondynem albo tym obok, o hiszpańskiej urodzie, który nerwowo przygryza ołówek. Na razie noga mi ścierpła i muszę pochodzić, dłoń zostawiła ciepły ślad na blacie. Wszystko to osobliwe, kwanty, przykurcz łydki, powietrze, które dzielę wraz z innymi tutaj i chłodne słońce za szybą, no tak chłodne słońce za szybą. Ballada dla Vischer’a Śpij, Vischer, melatonina zapewni melodyjny sen, wyjaśni się pogoda na jutrzejszy dzień i ząb spróchniały będzie tkwił na swoim miejscu, chytrze pusty wewnątrz, a z przodu tylko lekko przebarwiony. Śpij, bo twoja dłoń już potrzebuje kołdry, by na niej zacisnąć się i dusić, a i poduszka chce kropli śliny, chociaż może być i krew. Śpij, bo wszystko już gotowe, by zamienić się w mocny,
37
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
tępy zacisk i wiesz, że tak się stanie, gdy jutro wstaniesz, brunatny będzie śnieg i brunatne bałwany. Śpij, bo twój pokój chce ciężkiego oddechu, chce potu, by sam mógł oddychać, naśladować jak żyjesz. Śpij, bo nic się nie zmieni. Nic nie zależy od snu. List z hotelu Oko portiera. Źrenica zwęża się i rozszerza, na zewnątrz ciemnieje i nawet tupot gołębi po aluminiowym parapecie jest brunatnego koloru. Śnił mi się Papież. Jadłem z nim bagietkę. Człowiek, który zamarzł w Alpach, chciał nam zabrać nóż. Miał storczyki we włosach i szramę na szyi, jakby mu ktoś chciał przeciąć węzeł grdyki, zniknęliśmy wszyscy, gdy tylko portier otworzył drzwi. Nie ruszyłem się z miejsca, jak wiesz, żadnego kroku w przód czy w tył, ten sam fotel grzeje mi dupę od lat, krew pulsuje jeszcze, więc pozdrów tych, którzy jeszcze widzą, opluj tych, co odwrócili wzrok. Któryś piątek w lipcu Zamiast słów, po omacku, w ciemnościach lepkie nici białek szukają innego dźwięku. On gdzieś brzmi, drga w powietrzu, żeby się nie zapomnieć, ale jak brzmi, nigdy się nie dowiem. Jest piątek i Alan przy barze czyta Kasprowicza, za szybą cienie i twarze bez imion. Ciała wplątane w oddychanie, przepływ krwi, we wstręt na widok starych ciał. Cała obcość i strach w kilku skurczach warg. Jest piątek, siedemnasta, pełno gości, pełno obcych języków, gwar całego świata odbija się od podłóg i ścian, wnika w lustro w łazience i przez wielkie szyby wypełza jak mgła na ulicę Estery.
38
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Nie rozumiem zbyt wiele z gardłowych głosek, w których brzmią jednocześnie miasta ze żwiru, asfaltu i szkła, torfowisko i las, fiord i śnieg. To pewnie proste prośby i zaklęcia. Zastanawiam się, wypalam papierosa przed knajpą, wypuszczam dym i wiem: nie inaczej. To proste prośby i zaklęcia. Nasze rozmowy są jak roślinki. Taka argentyńska moczarka, skok temperatury ją gubi. Nie ma miary w nazwach. Przez pół nocy płakałem, siedząc w kuchni na zimnym linoleum, charkot lodówki był kontrapunktem i ciemne zacieki na zielonej ścianie. Bez zapowiedzi wepchnięty na scenę nie wykrztusiłem żadnej dobrej kwestii. Ty spałeś dobrze, ściskając poduszkę, kropelka śliny ciekłą ci po brodzie. Znowu przyszedł pan piach, powiedziałem w kuchni, znowu przyszedł i patrz: z małego palca sypie się stróżka. Z ust wypadają czarne kamyki nie większe niż łuska słonecznika. Słono jest na bezwietrznym podwórku.
Edward Pasewicz (ur. w 1971 r. w Kostrzynie nad Odrą) poeta, pisarz, dramaturg, kompozytor muzyki poważnej i teatralnej. Założyciel Sceny 21 QCK w Krakowie, na której od 2010 roku prowadzi działania literackie, muzyczne i teatralne; prezes zarządu Stowarzyszenia Queerowe Centrum Kultury, członek redakcji miesięcznika mówionego „Gadający Pies”.
39
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Tomasz Marek Sobieraj PUNKT ZWROTNY doktorowi Andrzejowi Sygutowi W głębi kawiarni pełnej kolorów i krzyku jakiś cichy staruszek usiadł przy stoliku. Czyta gazetę. Nikt go do siebie nie prosi. Osnuty swą starością wzgardzoną i marną, myśli o tym, jak mało barw życia zagarnął, kiedy miał siłę, bystrość, urodę młodości. [...] Konstandinos Kawafis, „Stary człowiek”, przeł. Zygmunt Kubiak
D
o rozczarowań dojrzewał od dzieciństwa. Wtedy to, żądny tajemnych prawd głoszonych przez bardziej życiowo doświadczonych, nawróconych na racjonalizm rówieśników, dowiedział się, że nie ma Świętego Mikołaja ani dobrych wróżek, a dzieci nie są przynoszone przez bociany lub znajdowane w kapuście, ale przychodzą na świat w sposób całkowicie ogołocony z wszelkiej poetyki. Później było już tylko gorzej, i z czasem utracił nawet wiarę w to, że świat jest konstrukcją idealną i sprawiedliwą, powołaną do istnienia jedną Myślą i Gestem. Stąd już tylko krok dzielił go od pełnego zwątpienia w istnienie Największego Artysty, co w końcu nastąpiło, inicjując długotrwałe, ponure egzystencjalne przekonanie o przypadkowości bytu i jego całkowitej bezsensowności. Jednak mimo tego, można by rzec, gruntownego przygotowania, największym rozczarowaniem, jakie spadło na niego w sposób niespodziewany niczym rozwiązanie akcji w greckiej tragedii, stało się odkrycie własnej śmiertelności. Obudził się w środku pewnej styczniowej nocy ogarnięty panicznym lękiem, zwierzęcym, bezzasadnym czystym lękiem samym w sobie, pozbawionym jakiejkolwiek przyczyny. Leżał na tapczanie skulony w kłębek, ze ściśniętym gardłem, sparaliżowany strachem i nieznanym dotąd poczuciem pełnego osamotnienia. Oglądał oświetlony nikłym blaskiem księżyca pokój, szary i obcy, patrzył na fosforyzujące wskazówki zegarka odmierzające czas, który nagle zdał się pozbawiony swojej podstawowej właściwości, jaką jest upływ. Przetrwał tak do rana, rozmyślając o zdarzeniach, jeszcze niedawno stanowiących dla niego staromodny fotoplastikon, zbiór odległych scen z życia innych ludzi, zestaw ponurych przypadków, chorób i nieszczęść, których kategoryczność jego nigdy nie miała dotknąć. Wtedy zrozumiał, że nie ma, i nie było powodu, by to akurat on dostał taryfę ulgową w postaci wiecznej młodości i lekkiego życia. Uświadomił sobie oczywistą prawdę, że skoro żyje, to musi też umrzeć, bowiem podlega, jak wszyscy, tym samym uniwersalnym prawom głoszącym, że byt w swojej znanej ziemskiej formie nie może trwać wiecznie – prędzej czy później zostanie unicestwiony. Jednak zanim to nastąpi, Los przygotuje serię bolesnych doznań, jakby sam definitywny koniec nie był wystarczająco okrutną konsekwencją życia. Zbliżał się do pięćdziesiątki. W tym wieku przechodzi już ochota na naprawianie świata, romantyczny okres Sturm und Drang jest tylko wspomnieniem, słabym pomrukiem odchodzącej burzy, a życie zaczyna nabierać niebezpiecznego pędu, jakby każda minuta ulegała skróceniu, początkowo o jedną, później o dwie, z czasem o trzy i więcej sekund. Miesiąc przemyka chyłkiem, podobny do skulonego, idącego ulicą w listopadowy wiatr i słotę przechodnia, zostawiając ledwie połowę przeznaczonych na siebie dni. Rok, ten podstawowy miernik upływającego czasu ludzkiej wędrówki, staje się, niczym nadgryzione jabłko, niepełny i kaleki, a skórkę tego dotychczas idealnego owocu pokrywają coraz częściej czarne i brunatne plamy chwil spędzonych na rozpoznawaniu i analizowaniu przypadłości do tej pory tajemniczych i nierealnych niczym 40
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
istnienie ciał niebieskich przelatujących w pobliżu Ziemi z tą dziwną matematyczną precyzją, która jednak nie wyklucza prawdopodobieństwa zderzenia. I właśnie ta noc, zimowa noc na kilka miesięcy przed jego pięćdziesiątymi urodzinami, noc przepełniona bezgranicznym, atawistycznym lękiem, następujący po niej rozdygotany poranek i mdlący od rozpełzłej trwogi dzień stały się punktem zwrotnym życia do tej pory przypadkowego, ogołoconego z wszelkiej metafizyki, pozbawionego istotnego celu, moralnej bazy i czystej intelektualnej nadbudowy. Określiły koniec bytu zgodnego z mroczną filozofią egzystencjalistów, by rozpocząć „nowe życie na wielką skalę”, antytezę bezsensownego, biologicznego wegetowania, przerywanego jedynie krótkimi okresami euforycznej twórczości. Nagły wewnętrzny imperatyw sprawił, że postanowił wieść byt uporządkowany, twórczy, suwerenny myślowo i konsekwentny w budowaniu wartości, które, jako niemodne a nawet, według niektórych, niehumanistyczne, niezgodne z obowiązującą materialistyczną doktryną o nieistnieniu ducha i nieodwracalnej śmierci ciała, popadały w zapomnienie albo – w ostateczności – trwały przyczajone w obrzędowej, zwulgaryzowanej postaci pielęgnowanej przez kościoły i sekty, bojaźliwe i złe, skłonne do agresji, jak trzymane w zamknięciu psy. Ta noc w drugiej połowie życia, pełna nowych doznań gorzka noc uświadomienia i pojęcia własnej śmiertelności, była jednocześnie oczyszczeniem, odrzuceniem podpierających go dotychczas protez, całkowitą przemianą, jak przepoczwarzenie się owada z larwy w postać dojrzałą. • Co prawda już jako młody człowiek zdawał sobie sprawę z tego, że aby przyjąć jakąś filozofię, należy dojrzeć, bo to warunek konieczny jej zrozumienia, jednak beztroski żywot artysty, jaki prowadził, pozbawiony głębszych refleksji i wszelkich – poza finansowymi – trudności, nie skłaniał go do zajmowania się poznaniem istoty rzeczy. Dlatego w rzadkich chwilach filozoficznej zadumy ograniczał się jedynie do swobodnych rozważań, wyciągając z nich może niezbyt odkrywcze, niemniej samodzielne wnioski, jak chociażby ten, że świat jest jedynie jego przedstawieniem, zatem, że nie ma przedmiotu bez podmiotu. Konsekwentnie też odrzucał możliwość poznania jedynie za pomocą intuicji i panoszącej się postmodernistycznej alogiczności – robił to nie tylko w zgodzie ze swoim racjonalistycznym przekonaniem, ale i dlatego, że były to dwa sposoby powszechnie stosowane, a odczuwał niechęć do wszystkiego, co pospolite i modne. Usiłował wyzwolić się z wszechogarniającej pozorności świata, w czym na jakiś czas pomocny okazał się deizm, pogląd bliski masonom i z tego powodu wcześniej przez niego odrzucony, zakładający stałość fizycznych praw, porządek i istnienie nadrzędnego ducha jako siły sprawczej. Niekiedy inspiracje do refleksji przychodziły niespodziewanie; zaskakiwały go i cieszyły proste prawdy, jakie odkrywał podczas zwyczajnych czynności. Na przykład zrywając śliwki w ogrodzie, uzmysłowił sobie, że obraz drzewa, jak i owocu, znajduje się w pestce, zwykłym, pomarszczonym brunatnym nasieniu, zatem nieśmiertelność istnieje, bo wszystko, co jest żywe, jest tym, co było, i tym, co będzie. Rozszerzając ten punkt widzenia na świat materii powszechnie nazywanej nieożywioną, uznał, że absolutnie wszystko było i będzie – zmieniając jedynie formę. Innym razem, obserwując w lesie mrowisko zrozumiał, że etyka nie jest możliwa dopóty, dopóki przeciwstawieniem konieczności są przypadki i samowola, zatem, rozmyślał, świat ludzi jest mniej etyczny niż świat zwierząt, bo ludzie unikają konieczności, posługując się wolną wolą. Z drugiej strony, czy można mówić o etyce, gdy konieczność to nieuświadomiony bioprogram? A może, co wydaje się prawdopodobne i z punktu widzenia deizmu logiczne, etyka istnieje od początku świata i jedynie czeka na odkrywanie swoich ogólnych i szczegółowych praw, podobnie jak czekały i czekają prawa fizyki? Takie okazjonalne filozofowanie u schyłku wieku młodzieńczego doprowadziło go w końcu do wniosku oczywistego, że Początek i Koniec leżą poza granicami umysłu – oczywiście, jeśli nie liczyć zdarzeń trywialnych – a otwartość tych granic to jedynie złudzenie wariata, co najwyżej dziecinne pragnienie, i że wszelkie, także te naukowe, próby poznania Początku i Końca są jedynie błądzeniem po omacku, naiwnością podobną do średniowiecznych rozważań o liczbie diabłów mieszczących się na czubku szpilki. Ten wniosek
41
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
sformułowany u progu dojrzałości nie skierował go jednak na inne tory myślenia, uwzględniające metafizykę, przeciwnie, poczuł się ostatecznie zwolniony z wszelkich prób wyjaśnienia świata, a jedynym celem i sensem stało się dla niego życie – zresztą zgodnie z tym, co proponował jego wówczas ulubiony filozof Nietzsche, który uświadomił ludziom, tym śmiesznym przypadkowym istnieniom, że uśmiercili Boga, i że odtąd sensem życia jest właśnie ono samo. Świat bez Boga, bez nadrzędnej moralności, w dalszej konsekwencji nawet bez czystej sztuki i filozofii – wtedy, mężczyźnie trzydziestoletniemu, wydawało się to pierwszym prawdziwym, niewymuszonym dialektycznym eksperymentem na globalną skalę, niekończącym się społecznym doświadczeniem o całkowicie nieprzewidywalnych, więc tym ciekawszych, skutkach. Dopiero odkrycie i przyjęcie śmiertelności w jednostkowym, własnym wymiarze, stało się punktem zwrotnym jego życia, szczęśliwym i w pewnym sensie koniecznym zdarzeniem, rodzajem bolesnego, ale oczyszczającego olśnienia. Ziemia jałowa, jaką był dotychczas, augustyńskoeliotowska Kartagina, gdzie przybył już jako dziecko, odeszły w przeszłość. Został sam, czysty i lekki, wolny od tej toksycznej istoty, tkwiącej w nim latami niczym wchłonięty w życiu płodowym brat bliźniak. Zrozumiał, że w tym momencie, w wieku pięćdziesięciu lat, gdy słyszał już kroki nadchodzącej starości, gdy niepokój i rosnące wymagania wobec samego siebie powodowały komplikacje, które – wiedział to teraz z całą pewnością – niesłusznie odbierał jako początki niemocy twórczej, a nawet szaleństwa, że dopiero w tym momencie narodziła się prawdziwa przyszłość. Starość – jak rozmyślał – pozwala się przyzwyczaić do fizycznego końca, do śmierci, pogodzić się z nią, zrozumieć jej nieuchronność. Przychodząc na świat, rozpoczynamy walkę ze śmiercią, a choroby i starość to są stałe elementy gry nazywanej życiem. Doświadczając ich, niejako z założenia tracimy w tej grze przewagę, ale i krzepniemy psychicznie, jesteśmy coraz bardziej świadomi ostatecznego rozstrzygnięcia i, gdy ono nadejdzie, nie jest zaskoczeniem. Dopiero wiek dojrzały przynosi zrozumienie i uspokojenie, jakiego na próżno by szukali młodzi, nieświadomi, że aby się uwolnić, trzeba najpierw przyjąć jarzmo. To nie sztuka miotać się, kontestować i burzyć, nie tworząc niczego istotnego, czy chociażby nowego. Sztuką jest zachować wewnętrzną suwerenność, ukrytą i niedostępną. Sztuką jest dożyć starości. Przyszłość rodzi się dopiero wtedy, gdy umiera przeszłość. Zatem starość jest przyszłością po śmierci lat średnich, a te były przyszłością po śmierci młodości. W wielu przypadkach, szczególnie jaskrawo widocznych u artystów, późny wiek średni i starość to okres największej płodności, czas dojrzewania i zbiorów. Wtedy to trwałość i zniszczenie, do tej pory bezpardonowo walczące ze sobą z równą siłą, dokonują z pozoru niemożliwej syntezy swoich mocy, zaczynają krystalizować z siebie sztukę wolną i czystą, zrównoważoną i rygorystyczną, pozbawioną tej juwenilnej właściwości, jaką jest uleganie modom. Temperament romantyka, jakim został obdarzony, romantyka chorobliwego, zżeranego wewnętrznie, wstrząsanego mrocznymi siłami, nieprzystosowanego do świata, sprawiał, że to, co do tej pory stworzył, było na zmianę pogodne i posępne. Było też genialne, bo wszelkie sprzeczności są konieczną cechą geniuszu, ale – geniuszu dojrzewającego. Geniusz dojrzały cechuje pewność. I właśnie od tej nocy oczyszczenia, przełomu spowodowanego rozczarowaniem, że jest śmiertelny, ale jednocześnie nocy absolutnego wszechogarniającego olśnienia, że to dopiero początek przyszłości, jego sztuka nabrała równowagi właściwej ludziom, którzy już nie muszą z nikim konkurować, nie dbają o opinię, nie gonią za poklaskiem – tak szybko przecież cichnącym, i laurami – bo one i tak nieodwracalnie więdną. Do jego katedry zstąpił Bóg. • Gdyby był posiadł dar pełnej samowiedzy, nawet instynktownej, jaką mają zwierzęta, wiedziałby, że strach, który obudził go tej nocy, miał całkowite uzasadnienie. Sześciocentymetrowy guz, obcy i wrogi stwór powstały z niego samego, z własnych zbuntowanych tkanek, w sposób przypadkowy i bezwzględny umiejscowił się w jego wnętrzu. Rozwijał się tam zapewne od lat, cicho i podstępnie, nie niepokojony, dobrze odżywiany, ponury władca niewidzialnego świata trzewi. Diagnoza, sposób leczenia i rokowania nie pozostawiały wątpliwości, a właściwie pozostawiały ich zbyt wiele.
42
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
Mógł żyć jeszcze kilka miesięcy, albo wiele lat. Jak każdy – można powiedzieć – jednak nie każdy ma w sobie coś, co go zjada żywcem, a świadomość takiego stanu rzeczy zmienia optykę. Czas, ten wyżej wspomniany okrutny poganiacz niewolników, przyśpieszający z każdym rokiem, w sytuacji wyznaczonej dolnej granicy przeżycia pędzi z dnia na dzień szybciej, w postępie niemal geometrycznym. Wszystko wtedy traci ważność, świat staje się obserwowanym z odległości, sztucznym jak akwarium przedstawieniem, a jego istnienie jest równie jak ono zbędne i właściwie drażni swoim wulgarnym kolorytem. Bliscy i znajomi ludzie zamieniają się w obcych szczęściarzy, tych, co nas przeżyją, będą kochać się i bawić, czytać i słuchać muzyki, podróżować i tworzyć, podczas gdy my, gnijący kilka metrów pod ziemią lub przy odrobinie szczęścia spaleni, rozsypani we wskazanym miejscu, zamienimy się tylko w jakąś formę energii. I ten żal, z jakim budzimy się i zasypiamy, żal nie opuszczający nas także podczas snu, żal za życiem, tak dotychczas lekkim, niedocenianym, przepływającym przez palce, bezproduktywnym, zmarnowanym – bo wszystko wtedy wydaje się marne, niespełnione, niedokończone. Potem ból, który w końcu nadejdzie, smród rozkładającego się ciała, który nas otoczy, świadomość ciężaru, jaki stanowimy dla najbliższych, pełna zależność od nich, niedołężność, brak kontroli nad fizjologią i, ostatecznie, agonia. Co się wtedy czuje, co myśli się umierając, co się widzi? Jak wygląda odchodzenie? Czy będzie to spokojne zaśnięcie, czy rozdzierający krzyk? Kalejdoskop wspomnień czy zastygły obraz nachylonych nad nami twarzy? Zapłaczą po nas? Zatęsknią? Jak szybko pogodzą się ze śmiercią? Kiedy ona, on, znajdą sobie nowych partnerów? Czy będą kochać się z nimi tak samo jak z nami, nieraz gwałtownie, nieraz leniwie smakując ciało, albo pieścić dłonią, ustami, w tych najbardziej intymnych miejscach, szeptać te same czułe lub nieprzyzwoite słówka, zwijać się i jęczeć w rozkoszy miłosnego uniesienia? I najważniejsze ze wszystkich pytań: czy będziemy istnieć po śmierci? – nie jako postacie na fotografiach, książki na półkach, obrazy w muzeach, historie opowiadane przy spotkaniach rodzinnych i towarzyskich, bo to właściwie nic nadzwyczajnego, ale istnieć naprawdę, jako świadome byty, duchy, anioły, energie, atomy, cokolwiek, nawet najbardziej niepozorne i niewdzięczne coś, ale obdarzone świadomością, i pamięcią pozbawioną bólu za utraconym życiem. Rozmawialiśmy o tym, leżąc w niewielkiej sali, karmiąc się kroplówkami i nadzieją. Pobyt w szpitalu to, mimo nierozłącznej z nim bezradności, wyzwalająca sytuacja, kiedy można mówić wszystko, bez obaw o konsekwencje najbardziej nawet intymnych wyznań. To coś jak rozmowa z przypadkowo spotkanymi obcymi, podróżnymi w przedziale pociągu – więcej się ich nie zobaczy, więc mówi się o wszystkim, czego by się nie powiedziało znajomym. Tyle że w szpitalu osiąga się ten specyficzny rodzaj bliskości, więź właściwą skazanym na wspólną niedolę, ba, niekiedy nawet na rychłą śmierć, a przynajmniej mocno nią zagrożonym, jak to na onkologii. Wtedy też właśnie rozmawialiśmy o szczęściu, jakim jest dożycie starości, że być może jej nie doczekamy, a tak bardzo byśmy chcieli zobaczyć jeszcze nasze wnuki, zmarszczki na twarzach naszych kobiet, drzewa przez nas posadzone, wznoszące się wysoko ponad dachami domów. Snuliśmy marzenia o rzeczach najzupełniej zwyczajnych, o tym, jak bardzo chcielibyśmy powłóczyć się po górach, poleżeć na łące gapiąc się na chmury, napić się wody ze strumienia czy iść plażą, przed siebie, bez celu, tylko po to, żeby iść. Długo wspominałem jeszcze te rozmowy; z czasem zacierały się coraz bardziej w mojej pamięci, aż pozostało z nich tylko mgliste wspomnienie szpitalnej sali z wielkim, starym oknem, i jego głos, cichy, niski, nieco chrapliwy, uśmiech i oczy, zielone, lekko ukośne, zwykle wpatrzone w smukłą brzozę zaglądającą do nas, radosną, ruchliwą, jak przyjazny pies. • Minęły lata. Miałem szczęście, zaczęła nadchodzić starość. Nie starość według Kawafisa, wzgardzona i marna, te dusze komiczne i tragiczne w swoich skórach i łachmanach, ale też nie starość z pięknego mitu o szacunku, jakim otacza się tych, którym zostało już mniej niż więcej. Ot, zwyczajna, trochę pogodna, trochę pochmurna. Zdążyłem jeszcze, tak jak marzyliśmy, napić się wody ze strumienia, poleżeć na trawie, wejść na szczyty, napisać kilka dobrych wierszy. Rozczulały mnie zmarszczki na twarzy mojej żony, z wnuczkami chodziłem do muzeum przyrodniczego i na
43
KRYTYKA LITERACKA
4•2016
ciastka z kremem; drzewa, które posadziłem, każdego roku posypywały dach mojego domu igliwiem i liśćmi. W sumie, byłem szczęśliwy. Spotkałem, a właściwie ujrzałem go, po następnych kilkunastu latach, przypadkiem, w Paryżu. Wspomnienia wróciły gwałtownie. To na pewno on, tych ostrych rysów twarzy, oczu i uśmiechu nie da się jednak całkowicie zapomnieć, tkwią uśpione jak obraz na niewywołanej kliszy. Był wtedy, tak jak ja, siedemdziesięciosześcioletnim starcem. Czy starcem? Starym, cichym człowiekiem z wiersza Kawafisa? Nie podszedłem do niego, staliśmy z żoną, patrzyliśmy uradowani, nie chcieliśmy spłoszyć czegoś, co mogło być tylko dobrym snem... • Za oknem kawiarni przy rue d'Alger, okrągły stolik, biały obrus, kilka tulipanów w wazonie. On siedzi, czyta wiersze tego młodego Rimbaud. Kawa stygnie w filiżance. Kelnerka (jakież ona ma nogi!) uśmiecha się, podchodzi, zmienia popielniczkę. Jest całkiem już siwy, ale skóra na twarzy dość gładka. I oczy takie błyszczące. Zapala drugiego papierosa, wypija łyk kawy, pisze coś na małej kartce kremowego papieru. Potem chwilę rozmawia z damą przy sąsiednim stoliku. Pewnie się znają od lat, jak stare drzewa nad Sekwaną. Wychodzą oboje. Kupują gazety i pistacje w drodze nad rzekę. Znikają za rogiem Rivoli. Myślę, co jest na tej kartce. Czy pisał o rzeczach, których nigdy nie zrobił, szansach, których nie wykorzystał, życiu, które minęło... A może o nogach kelnerki albo chwilach rozkoszy w ramionach kobiety...
44
Heinrich Aldegrever, Luna, miedzioryt, ok. 1540 r., Rijksmuseum, Amsterdam
Vincent van Gogh, Starzec z głową wspartą na rękach (w Bramie Wieczności), litografia, Haga, 1882 r., Muzeum Sztuki Współczesnej, Teheran