71 9 7
644
091
273
MIEJSCA TRANSFORMACJI
redakcja Yael Bartana (redaktorka artystyczna), Magdalena Błędowska, Kinga Dunin, Maciej Gdula, Dorota Głażewska, Maciej Kropiwnicki, Julian Kutyła (wicenaczelny), Sławomir Sierakowski (redaktor naczelny), Michał Sutowski (sekretarz redakcji), Agata Szczęśniak (wicenaczelna), Artur Żmijewski (redaktor artystyczny) zespół Agata Araszkiewicz, Michał Bilewicz, Katarzyna Błahuta, Zygmunt Borawski, Michał Borucki, Jakub Bożek, Marcin Chałupka, Anna Delick (Sztokholm), Paweł Demirski, Karol Domański, Joanna Erbel, Katarzyna Fidos, Bartosz Frąckowiak, Maciej Gdula, Sylwia Goławska, Katarzyna Górna, Agnieszka Graff, Agnieszka Grzybek, Izabela Jasińska, Adam Jelonek, Marcin Kaliński, Jaś Kapela, Tomasz Kitliński, Maria Klaman, Karolina Krasuska, Małgorzata Kowalska, Łukasz Kuźma, Adam Leszczyński, Jarosław Lipszyc, Magdalena Majewska, Jakub Majmurek, Adam Mazur, Dorota Mieszek, Kuba Mikurda, Bartłomiej Modzelewski, Paweł Mościcki, Witold Mrozek, Maciej Nowak, Dorota Olko, Adam Ostolski, Joanna Ostrowska, Janusz Ostrowski, Tomasz Piątek, Paweł Pieniążek, Konrad Pustoła, Magda Raczyńska, Joanna Rajkowska, Przemysław Sadura, Jan Smoleński, Andreas Stadler (Nowy Jork), Beata Stępień, Kinga Stańczuk, Igor Stokfiszewski, Jakub Szafrański, Kazimiera Szczuka, Barbara Szelewa, Jakub Szestowicki, Eliza Szybowicz, Magdalena Środa, Olga Tokarczuk, Krzysztof Tomasik, Justyna Turkowska, Karolina Walęcik, Patryk Walaszkowski, Błażej Warkocki, Agnieszka Wiśniewska, Katarzyna Wojciechowska, Joanna Wowrzeczka-Warczok, Wawrzyniec Zakrzewski, Wojtek Zrałek-Kossakowski koordynatorki klubów Krytyki Politycznej Agata Szczęśniak, Joanna Tokarz, Agnieszka Wiśniewska lokalni koordynatorzy klubów KP Białystok: Łukasz Kuźma, Bydgoszcz: Emilia Walczak, Michał Schmidt, Bytom: Stanisław Ruksza, Cieszyn: Joanna Wowrzeczka-Warczok, Gniezno: Paweł Bartkowiak, Kamila Kasprzak, Jelenia Góra: Wojciech Wojciechowski, Kalisz: Anna Domagalska, Mikołaj Pancewicz, Katowice: Łukasz Moll, Kijów: Oleksij Radynski, Vasyl Cherepanyn, Konin: Bartek Nożewski, Marcin Runowski, Kraków: Sebastian Liszka, Londyn: Szymon Grela, Lublin: Rafał Czekaj, Łódź: Hanna Gill-Piątek, Martyna Dominiak, Opole: Borys Cymbrowski, Poznań: Maciej Szlinder, Rzeszów: Iza Cywa, Siedlce: Andrzej Sędek, Szczecin: Joanna Brewińska, Toruń: Monika Szlosek, Trójmiasto: Katarzyna Fidos, Wrocław: Łukasz Maślanka, Michał Syska korekta Magdalena Błędowska okładka Katarzyna Błahuta skład i łamanie Le Że Wydawca Wydawnictwo Krytyki Politycznej / Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego Zarząd Stowarzyszenia Sławomir Sierakowski (prezes), Michał Borucki, Dorota Głażewska (dyrektor finansowy), Agata Szczęśniak Adres Krytyka Polityczna / Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat, ul. Nowy Świat 63, 00–042 Warszawa, tel. (+ 48 22) 505 66 90, e-mail: redakcja@krytykapolityczna.pl Druk i oprawa Pozkal, ul. Cegielna 10/12, 88–100 Inowrocław, tel. (+48 52) 354 27 00 Wydawanie pisma „Krytyka Polityczna” dofinansowane jest ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną. Projekt współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach programu Europa dla Obywateli. Partner Drodzy Czytelnicy! Zachęcamy do wsparcia naszych działań, z góry dziękujemy za pomoc! Darowizny można przekazać, dokonując dobrowolnych wpłat na konto: Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego, Bank DnB NORD Polska S.A. IIIO/Warszawa 92 1370 1037 0000 1701 4446 9300. Tytuł przelewu powinien brzmieć: „Darowizna na rzecz Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego”. Informujemy, że nie prowadzimy prenumeraty redakcyjnej.
www.krytykapolityczna.pl
SPIS RZECZY GRANICE REALIZMU Michael Walzer
8
Czy polityk musi miec´ brudne re¸ce?
14
Nowy, lepszy Sudan
Kto i jak powinien odpowiedzieć za więzienia CIA w Polsce? Oczywiście politycy, ale muszą odpowiedzieć politycznie. Z Michaelem Walzerem rozmawia Sławomir Sierakowski
SEPARATION HAND Je¸drzej Czerep zdje¸cia: Marcin Kalin´ski
MIEJSKIE TRANSFORMACJE Oleksij Radynski
32
Wste¸p do politycznej geografii Kijowa
Antonia Herrscher
37
Wszyscy jestes´my berlin´czykami?
Anna Cieplak
44
Gdan´sk-Berlin Express
Anna Pluta
48
Komiksowa linia subiektywna
Tomasz Fudala
50
Od robotnika do mitycznego byka
Wiejska chatka wśród wieżowców i luksusowe apartamenty, w których nie da się mieszkać, czyli modernizacja po ukraińsku Mieszkańcy muszą być sexy! Tak jak ich sexy miasta Rewitalizacja wprawia w ruch. Mieszkańców i artystów. Nie zawsze jednak jest to ruch w tę samą stronę
zdje¸cia: Katarzyna Górna, Mikołaj Starowieyski
Grzegorz Drozd
58
Obudzic´ us´piona¸ bestie¸
zdje¸cia: Katarzyna Górna
MIEJSCA TRANSFORMACJI Boris Buden
66
Gdy wolnos´c´ potrzebowała dzieci
Michał Sutowski
76
Granice (cynicznej) wyobraz´ni
Jane Hardy
80
Miejsca transformacji: kryzys, recesja i powrót koniunktury
Skoro byliśmy wystarczająco dojrzali i racjonalni, by pokojowo wywalczyć sobie demokrację, to dlaczego zaraz potem wsadzono nas do szkolnych ławek i kazano nam pokornie uczyć się jej reguł? Czyli dlaczego nawet w naszych politycznych fantazjach nie jesteśmy w stanie uwierzyć w prawdziwą zmianę
Kryzys 2008 roku pokazał, jak słabe są fundamenty gospodarek Europy Środkowo-Wschodniej, obnażając efekty dwóch dekad ustrojowych przemian
Borys Kagarlicki
91
Pie¸c´set dni, które zmieniły Rosje¸
Gleb Pawłowski
95
Anatomia bezalternatywnos´ci
Przygotowany na początku lat 90. przez rosyjskich liberałów program rynkowych przemian był idealnie antyliberalny: scentralizowany, narzucany odgórnie, monopolizujący nową własność i tłumiący jakąkolwiek społeczną podmiotowość Jeśli chcesz przekonać wyborcę do czegoś sprzecznego z jego interesami, powiedz mu, że nie ma alternatywy. Z Glebem Pawłowskim rozmawiają Iwan Krastew i Tatiana Żurżenko
Borys Kagarlicki
112
Przegralis´my z liberałami walke¸ o kształt transformacji
O tym, dlaczego jedyny możliwy obecnie w Rosji opozycyjny ruch lewicowy musi mieć charakter populistyczny. Z Borysem Kagarlickim rozmawiają Sławomir Sierakowski i Michał Sutowski
Przemysław Sadura
121
Koniec krytyki pan´stwa. Co dalej?
Karol Templewicz
127
Infrastruktura wykluczenia
Stanislaw Holoubec
134
Czechy po upadku komunizmu
140
Nowe rytuały
158
Spam
176
400 kobiet
Jakub Majmurek
188
Pornodrogi „wolnos´ci”
Wojtek Ziemilski William E. Jones
194 206
Okolicznos´ci Pornografia i gejowski socjalizm
Jas´ Kapela
210
Polskie problemy ze wzwodem
Lech M. Nijakowski
214
Czy uda się przekonać polską klasę średnią, by poparła uniwersalistyczny welfare state? Kogo uszczęśliwią autostrady i koleje dużych prędkości i kto za to wszystko zapłaci Przyszłość Europy Środkowo-Wschodniej: powolne doganianie centrum czy nieubłagany marsz ku peryferiom?
REFERENDUM Marcin Kalin´ski
LITERATURA Ignacy Karpowicz
Początek niedokończonej powieści Ignacego Karpowicza. I koniec
400 KOBIET Tamsyn Challenger
PORNOTRANSFORMACJA Co ostatecznie przekonało Polaków do kapitalizmu? Są tacy, którzy twierdzą, że papierosy Marlboro, wódka Absolut i kolorowe „świerszczyki”. Historia pewnego uwiedzenia
Jak stajemy się wszyscy podobni do gejowskiej mniejszości. I dlaczego wcale nie musi to być emancypujące. Z Williamem E. Jonesem rozmawia Jakub Majmurek Dlaczego seksualne przygody polskich podrywaczek i podrywaczy nie podniecają? I dlaczego nie jest temu winny wyłącznie zaściankowy katolicyzm?
Pornografia i kapitalizm
Z XVI-wiecznych Włoch do Ameryki XXI wieku: krótki kurs historii obscenicznych przedstawień. Z Lechem M. Nijakowskim rozmawia Jakub Majmurek
TERAPIA I WSPÓLNOTA Richard W. Adams
222
Andrzej Leder
232
Szes´c´ tygodni w „domu wariatów”
Poczucie bezpieczeństwa i wolności zamiast przymusowej izolacji, szczerość i bliskość zamiast leków, równość zamiast hierarchii i wyznaczonych ról. Wspomnienia o wspólnocie terapeutycznej założonej przez R.D. Lainga
Terapia i wspólnota
Kiedyś antypsychiatrzy pomagali mieszkańcom blokowisk. W płynnym kapitalizmie antypsychiatria znika razem z innymi wspólnotowymi projektami. Z Andrzejem Lederem rozmawia Jakub Majmurek
NA WSCHODZIE WOJNA TRWA Marina Napruszkina
240
Białorus´ dzis´
Komiks z życia białoruskiej opozycji. Opowieść o tym, co dzieje się naprawdę
Lonia Nikołajew
258
Tak, prawda jest przy nas
Redakcja KP
270
Maria Bysiec
271
Dlaczego solidaryzujemy sie¸ z protestuja¸cymi Hiszpanami? Wyła¸cz telewizor, przyjdz´ na Puerta de Sol!
José Antonio Gómez Yánez
274 276 278
Manifest Ruchu 15 Maja Postulaty inicjatywy Democracia Real Ya! Co zostanie z „hiszpan´skiej rewolucji”?
Piotr Kuczyn´ski
281
To tanie kredyty i dumping podatkowy wywołały kryzys w Hiszpanii
Działamy wprost, wypowiadamy się ostro i nie chcemy taryfy ulgowej dlatego, że jesteśmy artystami. Z Lonią „Jebniętym” z grupy Wojna rozmawia Artur Żmijewski
DEMOCRACIA REAL YA!
Concentración, acampada, sentada – nie zawsze łatwo znaleźć polskie odpowiedniki tych hiszpańskich słów oznaczających formy publicznego protestu. Co o nas, Polakach, mówi ten językowy szczegół?
Do tej pory większość młodych Hiszpanów myślała, że można żyć bez polityki. Kryzys pokazał, że polityka chroni przed agresją rynku i uniemożliwia traktowanie obywateli jak rzeczy
Mówi się, że Hiszpania ma tak wysokie bezrobocie, bo Zapatero usztywnił rynek pracy. To bzdury. Z Piotrem Kuczyńskim rozmawia Jan Smoleński
Maciej Gdula
285
Nadchodzi przyszłos´c´
Agnieszka Rothert
287
Partie uprawiaja¸ polityczny teatr
Jakub Majmurek
290
zdje¸cia: Rafał Z˙wirek
Wśród cudownych recept, które mają zmienić sytuację młodych, do znudzenia powtarzają się trzy pomysły: dostosowanie edukacji do potrzeb rynku pracy, obniżenie kosztów pracy i uelastycznienie zatrudnienia Czy możemy mówić o zmierzchu partii politycznych w ich obecnym kształcie? Z Agnieszką Rothert rozmawia Michał Sutowski
Kryzysy i przesilenie na Puerta del Sol Być może właśnie obserwujemy zapowiedź tego, jak będzie wyglądała polityka w przyszłości
KRYTYCZNIE Michał Polakowski Dorota Szelewa
302
Czas na „Wielka¸ transformacje¸”!
Anna Bikont, Joanna Szcze¸sna
310
Andrzej Mencwel
320
Szlachecka nicos´c´ kontra Kajetan Jutro
PIA¸TEK TŁUMACZY ŽIŽEK PYTA I LOVE KAROL
330
Arłukowicza i Gowina
336
Beata Stasin´ska odpowiada
W zainstalowaniu gospodarki rynkowej w Polsce po 1989 roku nie było niczego „naturalnego” i oczywistego. Naturalny i oczywisty jest społeczny ruch na rzecz ograniczenia rynku
342
zdje¸cia: Marcin Kalin´ski
DZIENNIK MICHALSKIEGO 352 NASI AUTORZY 366
Sprawa robotnicza i Polska to było dla mnie jedno
Opowieści Kuroniów, czyli jak na PPS-owskiej rodzinnej legendzie wychowały się trzy pokolenia działaczy politycznych i społecznych O tym, jak Stanisław Brzozowski z pokolenia Młodej Polski chciał stworzyć Nową Polskę. I dlaczego jest to wciąż aktualne wyzwanie. Z Andrzejem Mencwelem rozmawia Krzysztof Lubczyński
GRANICE REALIZMU
,
-
Czy polityk musi miec´ brudne re¸ce? Z Michaelem Walzerem rozmawia Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski: Co najmniej trzy razy we współczesnej filozofii politycznej wybuchały dyskusje na temat nieusuwalnego pierwiastka zła w polityce. Najpierw wśród komunizujących francuskich filozofów, kiedy próbowali usprawiedliwiać w latach 50. terror sowiecki, następnie w latach 70., w związku z uwikłaniem zachodnich demokracji w wojny w Trzecim Świecie, i ostatnio w związku z decyzjami polityków i zachowaniem żołnierzy koalicji w Iraku i Afganistanie. Debata z lat 70., jak i współczesna obracają się wokół pana tekstów i wypowiedzi. W najgłośniejszym eseju zatytułowanym Działalność polityczna: problem brudnych rąk twierdzi pan, że polityk powinien, jeśli zajdzie taka konieczność, zdecydować się na kłamstwo lub przemoc, a zarazem nie wolno go zwalniać z odpowiedzialności moralnej i prawnej. Jak pogodzić te dwa stanowiska? I czy nie sposób uniknąć kłamstwa albo przemocy w polityce?
łamania zasad moralnych. Uważam, że powinniśmy od polityków wymagać swego rodzaju skruchy lub przynajmniej informowania opinii publicznej o tym, co robią.
Michael Walzer: Skoro jest pan aktywistą, musiał pan w jakimś momencie wygłaszać na spotkaniach publicznych hasła, które tylko częściowo były prawdą. Ja to robiłem w latach 60., kiedy byłem aktywistą.
Kiedy dyskutujemy na temat brudnych rąk, mówimy, że są pewne działania, które naruszają zasady moralne, ale są konieczne. Należy jednak być bardzo ostrożnym i nie posługiwać się tym argumentem, aby uzasadniać takie zbrodnie jak procesy moskiewskie. Stalin nie brudził sobie rąk w imię większego dobra, kiedy wymuszał torturami zeznania od tysięcy ludzi. Mój esej, o który pan pyta, był często przywoływany przy okazji dyskusji na temat tortur. Jestem niekiedy oskarżany o usprawiedliwianie tortur, ponieważ odwołuję się
Namawia mnie pan po prostu do realizmu? Czy nie ma różnicy między mówieniem niepełnej prawdy a torturowaniem domniemanych terrorystów? To nie jest zwykły realizm, ponieważ w realizmie nie ma miejsca na żal z powodu .
A powinniśmy domagać się jedynie skruchy czy także kary? Czasem także kary. Czy to nie hipokryzja twierdzić, że powinniśmy mieć świadomość, iż politycy skazani są na robienie rzeczy złych, a jednocześnie domagać się za to kary? Spójniejsze wydaje się stanowisko Maurice'a Merleau-Ponty’ego wyrażone w eseju Humanizm i terror, że w polityce nie mamy wyboru między Komisarzem i Joginem – nie ma niewinnej polityki i trzeba to po prostu zaakceptować, a moralizowanie jest wyłącznie instrumentem propagandy politycznej.
do przykładu „tykającej bomby”. Wyobraźmy sobie, że zostaliśmy powiadomieni o tym, że w szkołach podstawowych w mieście zostały umieszczone bomby, i udało nam się schwytać jednego z terrorystów, który podaje się za zamachowca. Tak, chciałbym, aby ta osoba została zmuszona do udzielenia nam informacji, gdzie te bomby zostały umieszczone. Byłoby lepiej, gdyby dało się go przekonać po dobroci, gdyby istniały narkotyki, które zmusiłyby go do mówienia. Ale w takiej sytuacji broniłbym stosowania tortur, gdyby miały okazać się skuteczne. Ale przecież nie są. Wiemy już dziś, że informacje uzyskane od torturowanych więźniów nie przyspieszyły, ale opóźniły schwytanie Osamy… Ja nie chcę niczego usprawiedliwiać ani zmieniać prawa dotyczącego stosowania tortur. Chciałbym, aby stanowiło ono prawo absolutne w takim sensie, żebyśmy zawsze wiedzieli, iż sięganie po tortury jest niewłaściwe i należy stawiać temu opór tak długo, jak można. I żebyśmy czuli się winni, jeśli się już na to zdecydujemy. Winni i ukarani? Nie, to poczucie winy jest karą. Ludziom, którzy to robią, nie składa się hołdów, lecz zmusza się ich do obrony swoich uczynków, do powiedzenia, że to było konieczne. Jeśli uda im się to wykazać, przypuszczam, że bylibyśmy skłonni to usprawiedliwić w takim sensie, że nie posłalibyśmy ich do więzienia, lecz oczekiwalibyśmy od nich tego, by czuli się winni.
Argument z „tykającej bomby” pojawił się po raz pierwszy w wojnie algierskiej, został wymyślony przez algierskich generałów. Rzeczą oczywistą było, że stosowali oni tortury w sytuacjach, które nie miały związku z tym przypadkiem. Powinni byli zostać pokonani politycznie. To nie jest tak, że policja albo służby specjalne stosują tortury dlatego, że pewien filozof pisze coś o brudnych rękach. Oni stosują je cały czas, a my próbujemy wytłumaczyć, że w niektórych przypadkach to może być usprawiedliwione, lecz w większości nie jest. Staram się wyznaczyć granice. To gdzie przebiega ta granica? Granicą jest obrona istnienia naszej wspólnoty. Nie działamy we własnym imieniu; w przypadkach, które opisałem, działamy w imieniu rodziców tych dzieci albo w imieniu tych dzieci, które zginęłyby w zamachu. Występuje się tam dlatego, że pierwszym obowiązkiem lidera politycznego jest obrona bezpieczeństwa fizycznego. Czy dopuszcza pan brudne ręce tylko w przypadku zagrożenia życia obywateli, czy także w innych sprawach? Wyobraźmy sobie, że jedynym sposobem, żeby uchwalić ustawę o powszechnej ochronie zdrowia, jest przekupienie kilku senatorów. I to jest w porządku pana zdaniem?
A jak znaleźć granicę, do której stosowanie tortur można uznać za uzasadnione, a za którą już nie? Jak nie nadużywać zasady, którą pan formułuje?
To nie jest w porządku, ale to jest coś, co lider polityczny mógłby zrobić.
To będzie zawsze nadużywane. Znajdą się ludzie, którzy zastosują tortury, kiedy nie będzie to konieczne. Wówczas należy ich pokonać politycznie.
Gdyby były inne sposoby na to, by przepchnąć ustawę zdrowotną, albo inne, lepsze kompromisy, albo inni senatorowie, których można taniej kupić, wtedy się to robi. Lecz
Mógłby czy powinien?
/
polityka jest sferą, w której osiągnięcia często zależą od moralnych kompromisów. Jednym z przykładów brudnych rąk w polityce, który podaje pan w swoim eseju, jest Książę Machiavellego. Dokonuje on swego rodzaju przestępstwa fundującego ład. Łamie reguły, by potem można je było stosować. Czy nie jest to jednak niebezpieczne usprawiedliwienie zasady, że „cel uświęca środki”? To zależy od okoliczności. Generalna maksyma „żyć sprawiedliwie, choćby świat się walił” jest nie do utrzymania. Przywódcy polityczni istnieją po to, by chronić świat przed zawaleniem, ale to skrajny przypadek. Są też po to, by wprowadzić w życie program zdrowotny albo by założyć, że jedynym sposobem na zamknięcie Guantanamo, jest oszukanie narodu amerykańskiego co do niebezpieczeństwa wypuszczenia wolno któregoś z więźniów. Pańska opinia ma urok twardego realizmu. Ja też jestem przeciwnikiem nadmiernego sentymentalizmu w polityce, ale problem pojawia się w momencie, gdy przychodzi do oceny konkretnych zachowań konkretnych polityków. To
'&
znaczy teoretycznie rozumiem, że czasem, gdy walczymy z gangsterami, to aby ocalić naszą wspólnotę, musimy zachowywać się trochę jak gangsterzy. Ale gdy trzeba ocenić, kto jest gangsterem, zaczynam mieć wątpliwości. Czy też za pomocą podobnych metod? Jak pana zdaniem ocenić zachowanie konkretnego polityka? Z jakich pozycji to czynić? Należy mieć wizję lepszego społeczeństwa i twarde przekonania co do tego, jakie narzędzia winne temu służyć. Trzeba być także pewnym, w jaki sposób środki mogą skazić nasze cele. Kiedy ocenia się polityka, należy pytać, czy on naprawdę jest oddany wizji lepszego społeczeństwa, czy jego działalność przyczynia się do budowania lepszego społeczeństwa. Warto też zadać mu pytanie, jakie są dla nas konsekwencje kłamstwa lub tortur, ponieważ konsekwencje ponosimy od razu, a przyszłe korzyści są tylko prawdopodobne. Czy pańska ocena polityki brudnych rąk jakoś zmieniła się od czasu, kiedy pisał pan swój esej? Nie, nie sądzę.
SEPARATI
'(
ON HAND
')
Nowy, lepszy Sudan Tekst: Je¸drzej Czerep Zdje¸cia: Marcin Kalin´ski
K
iedy nadchodzi pora sucha, Południowy Sudan płonie. Pożary buszu rozświetlają nocny krajobraz aż po horyzont. Wygląda, jakby powracały duchy wojny, która trwała tu z przerwami przez pięćdziesiąt lat i zakończyła się w 2005 roku. Sudan, największe państwo Afryki, rozpada się na dwie części. Nieudany związek arabskiej, muzułmańskiej Północy i murzyńskiego Południa nie przetrwał próby czasu. W styczniowym referendum ludność czarnych prowincji opowiedziała się prawie jednogłośnie za niepodległością. Do urn poszło ponad 80 procent wyborców, dla wielu było to pierwsze głosowanie w życiu. Kiedy w Dżubie, stolicy Południowego Sudanu, trwał historyczny plebiscyt, na każdym rogu wisiały plakaty z rysunkiem otwartej dłoni – symbolem narodzin nowego państwa. Taki sam obrazek widniał na kartach do głosowania pod hasłem „secesja”. Rubrykę „jedność” ilustrowały dwie ręce w uścisku. Większość Sudańczyków z Południa nie potrafi czytać, ale dobrze rozumie znaczenie obu znaków. Separacja to nadzieja na lepszą przyszłość z dala od prezydenta Omara al-Baszira z Chartumu, zbrodniarza wojennego poszukiwanego listem gończym Międzynarodowego Trybunału Karnego. Gdyby zapytać Sudańczyków z Południa, dlaczego podpalają suchy busz, każdy odpowie inaczej. Jedni twierdzą, że przeganiają w ten sposób węże i skorpiony. Inni, że świeża trawa, która wyrośnie na zwęglonej ziemi, da pokarm krowom, naj'*
większemu bogactwu wędrownych pasterzy. Jeszcze inni dają słowo, że robią w ten sposób miejsce pod nowe osady – w końcu do kraju wracają setki tysięcy uchodźców, których z domów wygnała wojna. Jedno jest pewne: ogień nie służy już zniszczeniu, ale zapowiada nowe życie. Jałową ziemię można będzie zagospodarować po swojemu. Możliwości są nieograniczone. Stolica Południowego Sudanu to miasto pionierów. Obrotni Etiopczycy zakładają tu restauracje, Somalijczycy otwierają stacje benzynowe. Kenijczycy stawiają hotele, chociaż na razie trudno o innych gości niż pracownicy ONZ i zachodnich organizacji pomocowych. Życie miasta pulsuje na bazarach pełnych towarów sprowadzanych z Ugandy. Pomiędzy straganami krąży Philip Kot Wut Amidai, generał brygady Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu, dawnej partyzantki, dziś armii autonomicznego Południa. 68-latek w lśniącym białym garniturze i złotym kapeluszu wygląda jak filmowy amant. – Sudan nie ma przyszłości, rozpadnie się jak Jugosławia! – woła do przechodniów. – Kiedy na Południu powstanie nowe państwo, od Chartumu odłączą się Darfur, Front Wschodni, Kordofan i Nil Błękitny, a resztę zabierze Egipt. Baszir jest skończony. Jeśli z nami zadrze, dostanie kulę prosto w głowę! – dodaje, a tłum gapiów bije brawo. Bojowy nastrój panuje też w kościele świętego Józefa w Dżubie. – Czy chcecie być we własnym kraju obywatelami dru-
giej kategorii? – trzykrotnie pyta z ambony ksiądz, za każdym razem głośniej. – Nie! – odpowiadają podekscytowani wierni. – Idźcie więc głosować – poucza duchowny. Na dzień przed rozpoczęciem referendum emocje sięgają zenitu. Nowe państwo będzie potrzebowało strawy duchowej. Po kościelnym dziedzińcu krąży Margaret, drobna Kenijka w kowbojskim kapeluszu, wysłanniczka Ambasady Chrystusa. – Czy znasz już kazania naszych kaznodziejów? Proszę, tu mam broszurki – zachęca. – Sudańczycy z Południa muszą pójść za Jezusem, bez tego zginą. Kiedy w Dżubie zdobędziemy wiernych, którzy znają lokalny dialekt, szybko dołączą następni. Nikt nie wie dokładnie, co się stanie, kiedy Południowy Sudan uzyska niepodległość. Czy prezydent Baszir, który tyle razy oszukiwał czarnoskórych chrześcijan i animistów, pogodzi się z utratą jednej trzeciej terytorium swojego państwa? Aby nowy kraj stanął na nogi, potrzebuje rafinerii i rurociągu, którym popłynie ropa. Choć 80% sudańskich złóż znajduje się na Południu, naftę eksportuje się przez Północ, a do Dżuby wraca tylko część zysków. Chociaż przyszłość jest niepewna, na ulicach stolicy Południa panuje radosne podniecenie. Po raz pierwszy w historii o Dżubie mówi cały świat. W mieście pojawiają się Jimmy Carter i Kofi Annan, którzy pilnują, żeby rozwód z Chartumem przebiegł pokojowo. Przybywa zagranicznych dziennikarzy. Gdzieś po orbicie krąży satelita George’a Clooneya, który śledzi ruchy sudańskich wojsk. Gwiazdor liczy, że prezydent Baszir, zanim wyda rozkaz ataku na zbuntowane Południe, w ostatniej chwili się zawaha: „Ale co na to Hollywood?”. Na narodziny nowego państwa czeka także prowincja. W Sindiru Guma starcy, którzy już zagłosowali, siedzą przed tukulami, glinianymi chatami krytymi słomą. Przy piwie dzielą się wrażeniami z nietypowego rytuału, w którym wzięli udział. Kiedy widzą białe twarze, pokazują otwarte dłonie – wszyscy zagłosowali za separacją.
Na wsiach urny wyborcze stoją pod drzewami, których cień daje wytchnienie czekającym w długich kolejkach wyborcom. Wielu z nich nie rozumie całego zamieszania. Najbardziej zagubionym asystują wolontariusze w żółtych koszulkach. Prowadzą za parawan, pokazują, jak odcisnąć kciuk na karcie wyborczej i gdzie wrzucić głos. Referendum trwa siedem dni. Tyle wystarczy, żeby mieszkańcy najbardziej odległych wiosek dotarli do punktów głosowania. Nie wiadomo jeszcze, jaka waluta będzie obowiązywać w niepodległym Południowym Sudanie. Dziś najpewniejsza lokata to stado krów, symbol majątku i prestiżu. Kawaler, który się żeni, ofiarowuje rodzinie małżonki kilkadziesiąt sztuk bydła. Wędrowni pasterze z dumą pokazują swoje zwierzęta. Plemiona Południowego Sudanu od zawsze walczyły o swoje stada. Dinkowie przeciw Nuerom, Bari kontra Aczoli. Stare konflikty nie gasną, zmienia się tylko sceneria. Kiedy Dinka zostaje ministrem, otacza się pobratymcami i nie dopuszcza do swojego gabinetu polityków z obozu wrogów. Pięćdziesiąt lat wojen i marginalizacji spowodowało, że Południowcy zostali w tyle za resztą świata. Państwo od podstaw budują przybysze z zagranicy. Na drodze z Dżuby do Nimule asfalt wylewają Turcy. Polska firma buduje ministerstwo telekomunikacji. Międzynarodowi eksperci uczą urzędników, na czym polega ich praca. Gdzie nie spojrzeć, tam logo Amerykańskiej Agencji do Spraw Rozwoju Międzynarodowego (USAID). Przyjezdni rzadko zatrudniają Sudańczyków, którym brakuje kwalifikacji. Gdzie w takim razie szukać elit dla nowego państwa? Uniwersytet w Dżubie wygląda na wyludniony; studenci dostali wolne na czas głosowania. Zresztą uczelnia działa na pół gwizdka, część wydziałów nie wyniosła się jeszcze z Chartumu. – Mam nadzieję, że będzie mi tu łatwiej się uczyć i poruszać samej po mieście – mówi nieśmiało Anita z trzeciego roku prawa. – Przecież kobietom więcej tutaj wolno. '+
Nawet w koszykówkę grają razem z mężczyznami. Cecilia Apaya, która na uczelni wykłada psychologię, nie łudzi się, że będzie lepiej. – Kiedy prowadziłam badania nad problemami dzieci-żołnierzy, kłody pod nogi rzucały mi tak Dżuba, jak i Chartum – opowiada. – W czasie wojny Północy z Południem obie strony konfliktu wcielały do swoich armii nieletnich. Kto o tym mówi głośno, sam prosi się o kłopoty. A zresztą i tak nikt nie interesuje się psychologią. Studenci pytają, co mogliby robić po takich studiach. Angielski, medycyna to co innego… Kilka miesięcy temu w centrum kulturalnym Nyakuron odbył się konkurs na hymn dla nowego państwa. Każdy mógł zaproponować melodię do słów opiewających chwałę królestwa Kusz, ziemi wielkich wojowników, praźródła cywilizacji. Wygrało gospelowe wykonanie chóru uniwersy-
',
teckiego, ale nie wiadomo, czy nie będzie potrzebna jeszcze jedna dogrywka. Na razie tę samą scenę przejęli młodzi raperzy. Odkąd Freedom Boys wydali w 2005 roku swój pierwszy album, Sudańczycy z Południa chwycili za mikrofony. Niektórzy nawet nie udają, że nie śpiewają z playbacku, inni dają z siebie wszystko. Na koncert w przeddzień referendum zjechała śmietanka sudańskich, kenijskich i ugandyjskich hip-hopowców. – Idźcie głosować, wybierzcie secesję! – woła do publiczności Jay-Q. Niepodległość to dla niego swoboda rymowania o problemach dzieciaków. Kiedy wyjeżdżam z Dżuby, trawy ciągle płoną. Ogień błyskawicznie rozchodzi się po wyschniętych zaroślach, ale oszczędza większe drzewa i palmy. Ludzie, którzy wychowali się w buszu, spoglądają na pożary ze spokojem. Wiedzą, że tak musi być. Coś się kończy, coś się zaczyna.
'-
(*
(,
(.
MIEJSKIE TRANSFOR
)&
MACJE
)'
Wste¸p do politycznej geografii Kijowa Oleksij Radynski
K
ijów jest miastem, gdzie oprócz czynników typowych dla sytuacji postradzieckiej – krańcowego rozwarstwienia społecznego, braku mechanizmów ograniczających realizację interesów wielkiego kapitału – nierówności transformacyjne ujawnia też geografia miasta. Położone na wzgórzach, na obu brzegach szerokiej rzeki, zawiera liczne enklawy pozostające poza głównym nurtem miejskich przeobrażeń. Czasem ten proces dociera do pozostałości minionych epok tak późno, że wywołuje konflikty nie tylko polityczne, społeczne czy finansowe, ale też temporalne.
Plac Europy Zdaniem niektórych historyków uroczysko Gonczary jest najstarszą częścią Kijowa. Otoczone wzgórzami, jest zupełnie niewidoczne od strony rzeki, co czyniło je wspaniałą kryjówką dla średniowiecznych słowiańskich osadników. Gonczary wciąż pozostają taką kryjówką, wyłączoną ze struktury miasta i niedostępną dla codziennego oglądu. Od czasów Rusi Kijowskiej były dzielnicą garncarzy i innych rzemieślników. W XIX wieku zostały częścią Podola – burżuazyjnej dzielnicy Kijowa z „zachodnią” zabudową i wielonarodową populacją. Wzgórza odcinające Gonczary od „wielkiego” Podola sprawiły jednak, że wraz z burżuazyjna zabudowa nie powstała odpowiednia infrastruktura. Jeszcze w dru)(
giej połowie XX wieku brakowało tu kanalizacji: ubikacje i umywalki znajdowały się na podwórkach na tyłach budynków z dostojnymi XIX-wiecznymi fasadami. Na skutek tego w latach 70. dzielnica niemal opustoszała. Pod koniec lat 80., kiedy opuszczone Gonczary stały schroniskiem dla hippisów i artystycznej bohemy, władze miasta wpadły na pomysł odkurzenia rzemieślniczej przeszłości dzielnicy. Powstał wtedy jeden z pierwszych postmodernistycznych projektów w historii kijowskiego urbanizmu – swego rodzaju garncarski Disneyland. Architekt Awram Milecki, autor idei „miasta mistrzów”, zaproponował przekształcenie uroczyska w „pomnik urbanistyki XIX wieku oraz rzemiosł narodowych”, syntezując w ten sposób całą ponad tysiącletnią historię dzielnicy. Archeolodzy mieli mieszkać w specjalnie wybudowanych w uroczysku domach i badać archeologiczne warstwy dzielnicy w atmosferze udawanego XI wieku. Tuż obok przebrani za mieszkańców dawnego Kijowa ludzie mieli produkować garnki, piec chleb, kuć metal, wycinać drzewa, tkać płótno itd. Zgodnie z pomysłem Mileckiego turystów miała przyciągnąć możliwość zajęcia się garncarstwem albo po prostu obserwowania pracy „narodowych mistrzów”. Ten wyjątkowy projekt, łączący socrealistyczną ideę pracy jako widowiska z późnoradzieckim pociągiem do (staroruskich) korzeni, rozpoczął się od zainstalowania w uroczysku zdobyczy nowoczesnej cywilizacji,
czyli gazociągu i kanalizacji. Na tym się też skończył: po upadku ZSRR pomysł „miasta mistrzów” zastąpiła idea ukraińskiego Las Vegas. W 1993 roku uchwalono – pozostały zresztą na papierze – projekt „centrum społeczno-kulturalnego”. Miały w nim się znaleźć pracownie, sale do eksponowania zabytków archeologicznych, „centrum międzynarodowej komunikacji kulturalnej”, a także restauracje i kasyna. Na początku XXI wieku rzemieślnicza historia dzielnicy uległa całkowitemu zapomnieniu. Deweloperzy wpadli na pomysł quasi-historycznej rekonstrukcji zdewastowanej XIX-wiecznej zabudowy uroczyska. Gonczary miały stać się czymś w rodzaju grodzonego osiedla w samym środku miasta: elitarną dzielnicą z własnymi służbami komunalnymi, przedszkolami, szkołą, szpitalem weterynaryjnym oraz ochroną (to jedyny wcielony w życie składnik projektowanej infrastruktury społecznej). Realizacji tego projektu przeszkodziły nie protesty obywatelskie, opór lokalnej władzy czy brak środków, ale interwencja potężnego zachodniego inwestora, który postanowił zbudować w tym samym miejscu kompleks nazwany placem Europy. W 2003 roku, tuż po wpłaceniu do budżetu miejskiego zaliczki w kwocie kilku milionów hrywien, dostał część uroczyska – mimo że w Gonczarach właśnie realizowany był inny projekt. Zgodnie z intencją inwestora plac Europy miał być „centrum kulturalnym, którego goście będą mogli poznać kulturę państw Europy oraz przyjemnie spędzić czas”. Autor koncepcji wyobrażał sobie ten triumf multikulturalizmu następująco: „Tutaj można się napić czeskiego piwa, zobaczyć hiszpański film oraz zapoznać się z dziełami holenderskiej sztuki”. Wokół placu miały powstać budynki w odmiennych architektonicznych stylach z pięćdziesięciu dwóch krajów Europy. W budynkach miały znajdować się biura, ambasady, restauracje, lokale rozrywkowe oraz supermarket. Budowa placu Europy jest prawie skończona, ale bardzo niewielu mieszkańców
Kijowa wie o jego istnieniu. Wokół pokrytego brudem i budowlanymi śmieciami pustego placu stoją puste domy w eklektycznym stylu (zamiast pięćdziesięciu dwóch różnych stylów architektonicznych widzimy tu, jak informuje strona dewelopera, „syntezę baroku z modernizmem oraz elementami gotyku”). Tak jak reszta dzielnicy Gonczary, plac Europy stał się klasycznym ghost town w samym centrum miasta. Ludzie tu nie mieszkają, ponieważ otaczające wzgórza zasłaniają światło, a spływająca z nich woda niszczy niedokończone domy. Zresztą większość posiadaczy tutejszych mieszkań nigdy nie zamierzała w nich mieszkać: dla nich była to inwestycja czysto statusowa. Deweloper chwalił się, że mieszkania w Gonczarach kupują „przedstawiciele przemysłu naftowego i metalurgicznego, znani sportowcy czy politycy” – czyli typowi mieszkańcy luksusowych osiedli pod Kijowem. Na razie więc uroczysko Gonczary jest spontanicznym pomnikiem postawionym kapitałowi spekulacyjnemu. Tak będzie, dopóki znów nie stanie się schroniskiem dla skłotersów.
Plac Kontraktowy Znajdujący się kilkaset metrów od uroczyska Gonczary plac Kontraktowy okazał się wzorem przekształceń przestrzeni miejskiej Kijowa spowodowanych przygotowaniami do Euro 2012. Ten jeden z najstarszych placów Kijowa stał się miejscem testowania nowego sojuszu wielkiego kapitału i zwolenników pewnej wersji historii wcielonej w przestrzeń miasta. Rekonstrukcja placu Kontraktowego od początku odbywała się pod hasłami „odrodzenia”, „odnowienia” i „powrotu do źródeł”. Ciekawe, że autorzy tego projektu nie mieli żadnego problemu z faktem, że to, co chcieli „odrodzić” czy „odnowić”, nigdy nie istniało. Zgodnie z ich retoryką projekt placu Kontraktowego, stworzony na początku XIX wieku przez szkockiego architekta Williama Geste, trzeba koniecznie zrealizować właś))
nie dlatego, że nigdy nie udało się do końca wcielić go w życie. Najbardziej charakterystycznym symptomem tej retoryki „odrodzenia” jest pomysł przywrócenia „pierwotnych” funkcji historycznym budynkom. Na przykład w pomieszczeniach Pałacu Gościnnego, gdzie teraz znajdują się biblioteka, teatr, kilka naukowych instytucji oraz knajp, zdaniem architekta Jurija Losickiego koniecznie trzeba „odrodzić” funkcję handlową – gdyż właśnie taka funkcja była pierwotnie przewidziana przez autorów tego budynku. Oczywiście nikomu nie chodzi o rekonstrukcję handlu ziarnem, smołą, płótnem czy innymi towarami sprzedawanymi tutaj w minionych stuleciach. Oprócz „zmiany funkcji” już istniejących budynków projekt rekonstrukcji obejmuje „odnowienie” na placu Kontraktowym „kompleksu Geste” – na podstawie projektu z początku XIX wieku, bez uwzględnienia rozwoju miasta w ciągu ostatnich dwustu lat. Autorzy współczesnej wersji projektu są tak przejęci ideą zachowania oryginalnego wyglądu tej budowli, że nie obchodzi ich jej przyszła funkcja, od której zależy zasadnicza zmiana funkcjonalnego wizerunku całego placu Kontraktowego. Zresztą opcji jest niewiele: będzie to albo muzeum historii Kijowa (wyrzucone kilka lat temu ze sprywatyzowanego pałacu i od tamtej pory pozbawione siedziby), albo hotel, albo „centrum społeczne” (eufemistyczne określenie centrum biurowego). Jedyną legitymacją tych rozwiązań, absurdalnych ze względu na funkcjonalną sytuację placu Kontraktowego, jest potrzeba „przywrócenia historycznej sprawiedliwości”: rekonstrukcja budowli, której nigdy nie było. Trzeba przyznać, że komercjalizacja placu Kontraktowego, planowana przez autorów rekonstrukcji, nawet ma historyczne uzasadnienie: przez kilka wieków odbywały się tu słynne, największe w regionie jarmarki, podpisywano handlowe kontrakty (stąd zresztą jego nazwa). Ale handel nigdy nie był najważniejszym składnikiem )*
wyjątkowej historii placu Kontraktowego, który jest znany przede wszystkim jako ośrodek życia uniwersyteckiego. To tu znajduje się Akademia Kijowsko-Mohylańska, jedyny w Kijowie klasyczny uniwersytecki kampus. Jedną z ostatnich pozostałości nieskomercjalizowanego życia towarzyskiego w Kijowie jest teren wokół mieszczącego się właśnie tu pomnika Skoworody – filozofa, absolwenta Akademii. Pierwszą decyzją w ramach rekonstrukcji placu było właśnie przeniesienie tego pomnika z obecnego miejsca, zresztą uniemożliwione przez protest studentów. Swoją drogą, wbrew prawu, które zabrania instytucjom religijnym działalności na terenie uniwersytetów, plan rekonstrukcji placu Kontraktowego obejmuje odnowienie wewnątrz kampusu zniszczonej przez władze radzieckie cerkwi Bogojawleńskiej. Aby zrealizować ten projekt, trzeba będzie nie tylko zniszczyć jeden z uniwersyteckich budynków, ale też zrezygnować z życia społecznego na kampusie. Na placu Kontraktowym kościół i supermarket stały się więc wiernymi sojusznikami.
Wyspa Rybalska Tylko kilkaset metrów dzieli to miejsce od kolejnego pola walki. Wyspa Rybalska – dzielnica robotnicza znajdująca się tuż obok centrum miasta – jest w trakcie deproletaryzacji. Status robotniczego getta, który ma od czasów radzieckich, widać w samej jej nazwie. Geograficznie rzecz biorąc, dzielnica ta wcale nie jest w y sp ą , gdyż znajduje się na p ó ł w ysp i e. Wyspiarska świadomość określa jednak życie społeczne tej dzielnicy, izolowanej od reszty miasta (mimo położenia niemal w samym centrum) na skutek specjalnego statusu znajdującej się tu stoczni „Kuźnia Lenina” oraz jednostek wojskowych. Za czasów radzieckich mieszkający w hotelach robotniczych pracownicy tych zakładów mogli miesiącami albo nawet latami nie opusz-
czać swojej „wyspy”, która mieściła całą niezbędną infrastrukturę społeczną. Jej upadek pogłębił oddzielenie dzielnicy od reszty miasta: most, który łączył półwysep z centrum, został zamknięty z powodu katastrofalnego stanu technicznego. Wreszcie została ona ostatecznie odcięta wskutek budowy nowego, gigantycznego mostu Podolskiego, który miał połączyć dwa brzegi Dniepru oraz na nowo włączyć Wyspę Rybalską do struktury miasta. Budowa tego mostu zaktywizowała inwestorów. Pojawił się projekt przekształcenia terenów stoczni w biznesowe centrum Kijowa (tak zwany „Kijów-City”). Oprócz licznych drapaczy chmur miało tam powstać muzeum sztuki współczesnej, sale „teatralno-widowiskowe”, oceanarium oraz gmach rady miejskiej Kijowa. Projekt „Kijów-City” powołał do życia jedną z najbardziej fantastycznych teorii w dziejach urbanizmu, która miała uzasadniać lokalizację biznesowego centrum właśnie w tym miejscu. Jej autor – architekt Georgij Kurowski, główny promotor pomysłu „Kijów-City” – stwierdził, że podczas badania map satelitarnych odkrył „cywilizacyjną misję Kijowa”. Jego zdaniem miejsca lokalizacji najważniejszych cerkwi oraz elementów krajobrazu tworzą kontur ludzkiej twarzy, widocznej wyłącznie z kosmosu. W tekście Nowa twarz Kijowa, wydrukowanym we wpływowym tygodniku „Dzerkalo Tyzhnia”, Kurowski napisał: „Okazuje się, że idąc Chreszczatykiem [główna ulica Kijowa – O.R.], podróżujemy orbitą oka. Znajdując się na Syrcu [jedna z dzielnic – O.R.], stykamy się z podbródkiem. Spacerując nad stawami Sowskimi, zwiedzamy małżowiną uszną”. Na podstawie tych rewelacji Kurowski doszedł do wniosku, że trzeba zrezygnować z jakichkolwiek wieżowców w centrum Kijowa, ponieważ może to poważnie zaszkodzić „twarzy” miasta. Wieżowce trzeba skupić poza nią – na przykład na Wyspie Rybalskiej. Realizacji tego projektu nie przeszkodziła ani oczywista głupota tego odkrycia, ani urbanistyczna logika (Wyspa Rybalska
nie nadaje się do zabudowania wieżowcami z różnych powodów, od gruntowych po transportowe). Przeszkodził jej natomiast kryzys ekonomiczny: w Kijowie po prostu skończył się popyt na biura klasy A.
Ogrody Rusaniwskie Na przeciwnym krańcu mostu Podolskiego toczy się inny typ miejskiego konfliktu – tym razem związany nie z dezindustrializacją robotniczej dzielnicy, ale z urbanizacją przestrzeni podmiejskiej. Most Podolski ma przejść przez letniskową dzielnicę Ogrody Rusaniwskie, ale poważne negocjacje dotyczące przeniesienia domków letniskowych albo wypłaty odszkodowań zaczęły się dopiero w momencie, gdy olbrzymia konstrukcja mostu zatrzymała się na granicy jednej z działek. Wielopasmowa estakada dosłownie wisi nad ogrodami i letnimi domkami. Zgodnie z oficjalną wersją roboty są zawieszone z powodu braku finansowania – prawdziwie problemy zaczną się dopiero wtedy, gdy się ono pojawi. Konstruktorzy zdołali postawić most w najtrudniejszym do budowy odcinku Dniepru, ale nie udało im się dogadać z licznymi stowarzyszeniami właścicieli działek wypoczynkowych. Ogrody Rusaniwskie powstały w końcu lat 50. XX wieku i już wkrótce potem zaczęły się próby odebrania mieszkańcom ziemi. Nic dziwnego, że powstała w tej dzielnicy swoista miejska subkultura jest przyzwyczajona do życia w ciągłym zagrożeniu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat do drewnianych letnich domków dołączyły ogromne wille, co znacząco utrudnia zadanie likwidacji prawie trzystu działek, które stoi przed konstruktorami mostu. Zresztą mieszkańcy są przekonani, że budowa mostu jest celem wtórnym – gdyby chodziło tylko o komunikację miejską, ten most powinien stanąć wszędzie, tylko nie w najszerszym miejscu rzeki. Obok mostu mają powstać trzy stacje metra i osiedla mieszkaniowe. Jedno z nich zaplanowano )+
na terytorium rezerwatu przyrody „Uroczysko Gorbaczycha”, mimo chroniących go konwencji międzynarodowych. Zwolennicy budowy twierdzą, że działają dla dobra społecznego: sprzeciw mieszkańców ogrodów może się wydawać śmieszny na tle potrzeb trzystu tysięcy mieszkańców dzielnicy Trojeszczyna, gdzie dzięki nowemu mostowi dotrze wreszcie metro. Przeciwnicy budowy przedstawili jednak własną wersję projektu mostu, która umożliwia jego ukończenie i zachowanie ogrodów, co kompletnie nie pasuje inwestorom. Tymczasem budowa mostu trwa już ponad pięć lat; jej początkowy budżet przekroczono już kilkakrotnie, choć jest ukończona mniej więcej w połowie. Już teraz most Podolski może stać się jedną z najdroższych konstrukcji tego typu na świecie. Opór mieszkańców znacząco obniża zainteresowanie nowych inwestorów potrzebnych do skończenia projektu. Istnieje więc ryzyko, że most Podolski stanie się największym projektem-widmem w historii Kijowa.
Wieś Pozniaki Dzielnica Pozniaki jest znana przede wszystkim jako gigantyczne blokowisko na wschodnim brzegu Dniepru, który w całości jest w ten sposób zabudowany. Ale Pozniaki to też wieś, której większą część zasypano kilkumetrową warstwą piasku wydobytego z Dniepru na potrzeby budowy nowej dzielnicy. Resztki tej wsi do dzisiaj opierają się budowlanym korporacjom. Wzorem takiego oporu jest rodzina Jurczenko, której dom ostał się pośród dwudziestopiętrowych bloków.
),
Większość byłych sąsiadów Jurczenków mieszka właśnie w tych blokach – dostali mieszkania w zamian za pogrzebane pod piaskiem działki. Jurczenkowie odmówili przeniesienia się i wkrótce wokół nich wyrosła kilkumetrowa ściana gruntu, na której zaczęła się budowa olbrzymich gmachów. Na działkę Jurczenków zrzucano budowlane śmieci, próbowano też odebrać im prawo do ziemi; w trakcie procedury sądowej wszystkie tereny wokół zostały zabudowane. Teraz mieszkańcy pobliskich bloków zabawiają się oglądaniem z góry gospodarstwa Jurczenków. W miejscu tym współistnieją dwa wymiary czasowe charakterystyczne dla współczesnego Kijowa – „miejski rustykalizm”, którego ucieleśnieniem są ogródki działkowe, oraz duże osiedle, którego mieszkańcy właśnie przenieśli się tam z wiejskich domków. Nakładanie się tych dwóch wymiarów tworzy nieuchwytny alegoryczny efekt, podkreślony żółto-błękitną flagą na domu Jurczenków, która trzepocze poniżej poziomu gruntu wokół. Czy ten wiejski domek wśród wieżowców nie jest symbolicznym ucieleśnieniem ukraińskiej modernizacji, która rozwinęła gigantyczne budowy na terenach jeszcze do niedawna półfeudalnych? Te kilka metrów piasku, które oddziela dom Jurczenków od wieżowców, to idealna wizualizacja czasowej luki spowodowanej nagłym „uwspółcześnieniem” terenów przednowoczesnych. Celem Jurczenków nie jest sprzeciw za wszelką cenę – chcą dostać odpowiednią, ich zdaniem, rekompensatę. Kiedy to się stanie, budowlańcy zasypią dom piaskiem i zbudują w tym miejscu kolejny wieżowiec. Być może jednak lepiej byłoby urządzić na ich działce coś w rodzaju muzeum ukraińskiej modernizacji.
Wszyscy jestes´my berlin´czykami? Antonia Herrscher
B
erlin uznaje się obecnie za jedno z najatrakcyjniejszych miast świata, choć jeszcze kilka lat temu postrzegano je jako słabe gospodarczo i dotknięte problemami społecznymi. Powodem do zmartwień były przede wszystkim spadająca liczba mieszkańców i wysoka stopa bezrobocia. Od kilku lat miasta na całym świecie konkurują ze sobą w przyciąganiu młodych ludzi należących do tzw. klasy kreatywnej. Ci nomadzi pracy są elastyczni, kreatywni i dobrze wykształceni. Ich masowy napływ do poszczególnych części miasta wywołuje konflikty, które w przeszłości pojawiały się przy okazji kolejnych fal imigracji. Nowa w tym procesie jest rola przedsiębiorców z branży nieruchomości działających na międzynarodową skalę.
Berlin – miasto zagrożone Szczególna sytuacja, w jakiej znajdował się Berlin w czasie istnienia muru, była przyczyną spadku liczby mieszkańców w jego zachodniej części. Także przemysł (fabryki i przedsiębiorstwa) przenosił się do zachodnich Niemiec. Za pomocą dodatku berlińskiego (Berlin-Zulage) przeznaczonego dla wszystkich pracodawców z Berlina Zachodniego niemiecki rząd próbował powstrzymać powolne wykrwawianie się miasta. Miało to stanowić rekompensatę za trudniejsze warunki, będące konsekwencją wyspowego położenia Berlina (np. wyso-
kich kosztów utrzymania wywołanych dość skomplikowanym transportem towarów do zachodniej części kraju). W Berlinie Zachodnim brakowało siły roboczej. Powstrzymanie upadku tej części miasta było ważne z przyczyn strategicznych, jako forma oporu wobec radzieckiej „okupacji”. Od lat 60. ściągano do Berlina przede wszystkim gastarbeiterów z Turcji. Osiedlano ich w dzielnicach graniczących z historycznym centrum Berlina (Mitte): Kreuzberg i Wedding. Kamienice z czasów Gründerzeit1, które przetrwały bombardowania II wojny światowej, były bliskie zawalenia i w większości przypadków nie miały instalacji sanitarnych. Przed wojną były to dzielnice robotnicze. Położenie przy granicy ze wschodnią częścią Berlina i ograniczenie murem powodowało u wielu mieszkańców – zwłaszcza dzielnicy Kreuzberg – specyficzną Island Fever [Inselkoller]. Początkowo stosunek Niemców do tureckich imigrantów sami imigranci określali jako przyjazny. Wielu z pierwszych tureckich imigrantów opuściło swój kraj ze względów politycznych. Zaraz po przybyciu nawiązali kontakty z lewicowymi ruchami – przede wszystkim studenckimi i robotniczymi (w większości byli to zwolennicy socjalde1 Okres Gründerzeit (okres grynderski) – epoka w dziejach Niemiec obejmująca pierwsze dekady po 1870 roku, wiążąca się z wielkim wzrostem gospodarczym kraju. Znalazła swoje odbicie m.in. w architekturze i sztuce. Dziś okres grynderski jest uznawany za odrębny styl.
)-
mokracji). Dzielnice Wedding, Kreuzberg i sąsiadujące z tym ostatnim Neukölln do dziś silnie kształtuje kultura turecka. W dzielnicy Kreuzberg Turcy prowadzą dziś eleganckie restauracje i modne bary. Także scena gejowsko-lesbijska inspiruje się orientalną częścią kultury tureckiej. Pracuje tu wielu artystów tureckiego pochodzenia – to drugie i trzecie pokolenie imigrantów. Napływ kolejnej grupy nowych mieszkańców dzielnic Wedding i Kreuzberg był wynikiem zawartej w 1971 roku umowy między czterema mocarstwami (ZSRR, USA, Wielka Brytania i Francja) w sprawie Berlina. Zgodnie z nią Berlin Zachodni nie stanowił części Republiki Federalnej Niemiec, a mieszkańcy Berlina nie podlegali (aż do zjednoczenia) obowiązkowi służby wojskowej. Chęć jej uniknięcia spowodowała napływ młodych ludzi z całej Republiki – w większości studentów, generalnie o lewicowych przekonaniach.
Zaczynamy rewitalizację Lepsze osiedla mieszkaniowe znajdowały się w południowo-zachodniej części miasta, co było konsekwencją tendencji do osiedlania się na przedmieściach obserwowanej od lat 60. (w Berlinie Zachodnim osłabiały ją granice dawnych sektorów okupacyjnych). W latach 70. stało się jasne, że centra miast ożywają jedynie w godzinach otwarcia sklepów i nie cieszą się zainteresowaniem turystów. Rozpoczęto programy ich „rewitalizacji”, starano się odtworzyć historyczny wygląd. Trend ten ograniczał się jednak do wschodniej części miasta, w której znajdowało się historyczne centrum Berlina. Podobnie jak w wielu miastach zachodnich Niemiec we wschodnim Berlinie odbudowano zabytkową dzielnicę Nikolaiviertel, częściowo w technologii wielkiej płyty. Do dziś jest to ważny punkt wycieczek turystycznych, nie ma jednak wiele wspólnego z rzeczywistością historyczną. Równocześnie rozpoczęto rozbiórkę starego budownictwa w rejonach blisko ).
centrum, we wschodniej i zachodniej części. Przy Kottbusser Tor, w centrum dzielnicy Kreuzberg, powstał w latach 70. obszerny kompleks wieżowców, który miał całkowicie zmienić obraz miasta. Jednocześnie w tym samym miejscu powstało ognisko problemów społecznych, bo lepiej zarabiający mieszkańcy nie chcieli mieszkać ani na Kreuzbergu, ani w wieżowcach. Opór mieszkańców wobec przebudowy2 miasta wzrastał. We wczesnych latach 80. inwestorzy zainteresowali się starym budownictwem dzielnicy Kreuzberg, które w większości przetrwało jedynie dzięki temu, że od roku 1980 było zeskłotowane przez studentów i młodych lewicowców. To uratowało je przed rozbiórką. Utrzymanie historycznej zabudowy i zasiedlenie przez kolorową alternatywę sprawiło, że w końcu lat 80. była to najatrakcyjniejsza dzielnica miasta. Ta droga rozwoju została na krótko przerwana przez upadek muru. W 1989 Kreuzberg, a przede wszystkim okolice Kottbusser Tor, był najbardziej ożywioną częścią miasta. Przestrzeń mieszkalna stała się towarem deficytowym. Już pod koniec lat 80. problemem stał się znaczny wzrost cen wynajmu w tej dzielnicy. Po upadku muru, częściowo jeszcze przed zjednoczeniem, napływowi berlińczycy oraz znaczna część sceny alternatywnej przenieśli się do dzielnicy Mitte i graniczącej z nią na północy dzielnicy Prenzlauer Berg we wschodniej części miasta. Po otwarciu granic wiele mieszkań po prostu porzucono. Nowi mieszkańcy często przez kilka miesięcy nie płacili czynszu, stosunki własności były kompletnie zagmatwane. Na określenie zmiany, którą przeszły te obszary, ukuto w socjologii miasta pod koniec lat 90. termin „gentryfikacja”. Chodzi o wyparcie pierwotnych mieszkańców dzielnicy (dziś mieszka ich tam zaledwie jakieś 20 procent) na skutek rewaloryzacji 2 Kahlschlagssanierung – nie ma dokładne odpowiednika tego terminu w języku polskim. Oznacza on w tym kontekście stawianie nowej zabudowy po wyburzeniu starej.
danych obszarów i połączonej z tym podwyżki czynszów. Władze reagowały na agresywne praktyki właścicieli nieruchomości niewystarczająco lub wcale. Wszyscy zgadzali się, że „w Berlinie mieszka wciąż za mało ludzi, by wystarczająco napełnić to miasto życiem. Nie ma potrzeby budowy mieszkań socjalnych czy też ochrony kogokolwiek przed podwyżką czynszów, wciąż istnieje wystarczająco dużo innych możliwości”. Wyprzedażą publicznych mieszkań (poprzednio państwowych w ramach NRD) kierował utworzony po przełomie urząd. Mieszkańców nie trzeba było wyrzucać, sami dobrowolnie zniknęli w RFN. Ale już wkrótce „pionerzy” zaczęli wracać na Kreuzberg lub przenosić się do tańszego Wedding. Mniej więcej w roku 2000 Kreuzberg stał się ulubioną częścią miasta nowych berlińczyków. Stale wzrastające opłaty za wynajem mieszkań poddawały młodych coraz silniejszej presji kosztów. Fakt, że proces ten dotyczy przede wszystkim mieszkańców o tureckim pochodzeniu, pozostał w znacznej mierze niezauważony. Byli oni coraz częściej postrzegani jako problem społeczny, obok np. „sceny narkotykowej3” przy Kottbusser Tor. Już wcześniej, w 1980 roku, wobec zagrożenia przeludnieniem na tym obszarze jedno z miejskich czasopism, o raczej lewicowej orientacji, w komentarzu na pierwszej stronie użyło tytułu: „Turcy won? Dlaczego nie, przynajmniej niektórzy. Chyba że chcemy pozwolić umrzeć tej części miasta”. W dzielnicy Kreuzberg rozwieszono nawet zakazy osiedlania się dla tureckich imigrantów. Od początku 2000 roku można zaobserwować podobną tendencję. Dyskusja o noszących chusty muzułmankach i przestępczej młodzieży o imigranckim pochodzeniu przy Kottbusser Tor osiągnęła punkt kulminacyjny przy publikacji książki Deutschland schafft sich ab [Niemcy likwidują się same]
autorstwa polityka SPD Thilo Sarrazina. Podział ludności napływowej na tych, którzy są dobrze sytuowani, i tych, którzy są jedynie przyczyną problemów, został udowodniony w tej publikacji po części genetycznie. Nawet część starych lewicowych skłotersów broniła takich wypowiedzi: „Musi istnieć możliwość otwartego mówienia takich rzeczy”. Debata toczy się na przykładzie dzielnic najbardziej poddawanych zmianom. „Kwestia imigrancka” nie jest nowa – nowe jest zainteresowanie konkretną częścią miasta, która poddawana jest rewaloryzacji. Nowa jest gentryfikacja. Jak stwierdza Andrej Holm, brakuje danych, za pomocą których można badać te procesy. Problem „wypierania ludności” z danej części miasta jest dostrzegany dopiero w momencie, gdy większa część mieszkańców znika. Należą oni do mniej lub bardziej niewidocznej i zmarginalizowanej sfery społeczeństwa: bezrobotni, ludzie samotni, imigranci – często z niejasnym statusem, także uchodźcy wojenni z byłej Jugosławii, ale przede wszystkim zagrożeni deportacją Romowie (dla których powrót do kraju jest niebezpieczny). Po tym, jak wysokość czynszu w dzielnicy Kreuzberg wzrosła w niektórych przypadkach trzykrotnie w porównaniu z cenami z 2000 roku, część „sceny narkotykowej” przeniosła się do pobliskiej dzielnicy Neukölln. Mówiąc dokładniej: do tej części, którą zaraz po tym, jak powstały tam pierwsze galerie i nielegalne knajpy, deweloperzy nazwali Kreuzkölln, by mieszkania lepiej się sprzedawały. Czasopismo „Zitty” po raz kolejny skomentowało sytuację na stronie tytułowej: na okładce śmiejąca się dziewczyna z uniesionymi w górę kciukami i hasło: „Neukölln daje czadu!”.
3 Miejsce spotkań użytkowników substancji psychoaktywnych i osób uzależnionych od narkotyków, wiele z nich to jednocześnie nosiciele wirusa HIV. Duża część tej grupy korzysta z pomocy społecznej.
Większa część Neukölln to wciąż zaniedbana, szara dzielnica z wieloma problemami społecznymi. Ale już rzut oka na oferty wynajmu
Gentryfikacja postępuje
)/
mieszkań wyjaśnia, o co chodzi z psychologiczną rewaloryzacją. Ceny za metr kwadratowy wzrosły tam w ciągu ostatnich dwóch lat ponad dwukrotnie. Konflikty społeczne są wyraźne zwłaszcza w miejscach, które stają się atrakcyjne dla nowych, młodych i kreatywnych mieszkańców. Na jednej z ulic w Neukölln cztery lata temu istniała jedna knajpa. Dziś prawie w każdym budynku jest bar i każdego wieczoru mieszkańcy wzywają policję z powodu hałasu. Głośnym echem odbiły się opublikowane w 2009 roku dokumenty strategii opracowanej przez biuro dzielnicy Schillerkiez. Mianem podstawowych problemów do rozwiązania określono rodziny romskie oraz pijaków z centralnego placu dzielnicy przy Schillerpromenade (obie grupy przeszkadzały przede wszystkim swoją obecnością w przestrzeni publicznej). Pracownicy zarządu dzielnicy wspólnie z niektórymi mieszkańcami zdecydowali się stworzyć oddział specjalny, którego zadaniem byłoby rozwiązywanie takich problemów (we współpracy z policją). Surowość, z jaką zaplanowano rozprawienie się z tymi grupami, zaszokowała opinię publiczną i stała się tematem dla prasy na wiele dni. Rozpętała się dyskusja o roli managementu dzielnicowego w Berlinie, który od dwóch lat jest najbardziej lokalną jednostką biorącą udział w miejskim planowaniu. Jednocześnie odkryto, jak bezwzględnie zachowywali się nastawieni na rewaloryzację inwestorzy w trakcie usuwania starych lokatorów z domów. Dzielnicowa gazeta opisująca problemy społeczne i sytuację lokatorów zmuszonych mieszkać w na poły opróżnionych domach spotkała się z wrogością managementu dzielnicy. W trakcie dyskusji z protestującymi mieszkańcami jedna z radnych miasta wywołała oburzenie, mówiąc, w odniesieniu do problemów społecznych dzielnicy: „troszeczkę gentryfikacji może tu przynieść same korzyści”. Gentryfikacja – pojęcie, które jeszcze kilka lat temu funkcjonowało jedynie w socjologii *&
miasta, okazało się wystarczającym powodem, by aresztować berlińskiego socjologa Andreja Holma, którego potraktowano na równi z terrorystami. Problemem gentryfikacji w niemieckich miastach zajmowano się wówczas w małym, luźno związanym kręgu naukowców i lewicowych aktywistów. W ulotce, uznanej przez służby wywiadowcze za publikację radykalnej lewicy, odnaleziono sformułowania podobne do wypowiedzi Holma. Z powodu podejrzenia o przynależność do grupy terrorystycznej Andrej Holm został aresztowany. W wyniku protestów na całym świecie zwolniono go po kilku tygodniach z „braku wystarczających dowodów”. Przez swoje wypowiedzi na ten temat Andrej Holm stał się tematem tabloidów. Gentryfikacja – prawie błogosławieństwo. Z moim bratem, który mieszka w Hamburgu, mogę godzinami kłócić się o to, gdzie gentryfikacja jest najbardziej zaawansowana. Gentryfikacja wyznacza, ile dane miasto jest warte. Gentryfikację opisuje się zwykle w trzech fazach: w pierwszej pojawiają się pionierzy, z małą ilością pieniędzy i wieloma pomysłami. Mieszają się z tymi, którzy żyją już w danej okolicy, zmieniając ją i rewaloryzując. Ten przeobrażony obszar zyskuje miano niezależnej marki kultury (np. „Kreuzkölln”). W ostatniej, trzeciej fazie na danym obszarze można zbijać kapitał. Tak przebiega proces, który zaczyna się z każdą falą imigracji dosięgającej miasto. Wydaje się przez to procesem naturalnym, który wielokrotnie powtarzał się w historii. Jednakże dziś w wielu miejscach odpowiedzialnością za zaistniały stan rzeczy obarcza się artystów. W grudniu 2010 roku czasopismo „Zitty” kolejny raz skomentowało nastroje na stronie tytułowej, rzucając nerwowo: „Ile kreatywności zniesie miasto?”. Dziś niektóre awantury rdzennych mieszkańców – albo tych, którzy się za takich uważają, bo mieszkają tu od dziesięciu lat – także nabierają charakteru ksenofobicznego. Różnica polega na tym, że to nie tureccy imigranci,
tylko Amerykanie, Hiszpanie czy Australijczycy są obiektem ataków. Chodzi o konflikt mobilnej klasy kreatywnej z klasą osiadłych starych rezydentów. Przedmiotem konfliktu były zarówno mieszkania, jak i miejsca pracy (np. w firmie Siemens). W obu przypadkach rdzenni mieszkańcy przegrywali wszystko. Z nową sytuacją rynkową stosunkowo najlepiej poradzili sobie imigranci pochodzenia tureckiego. Dopiero w 2007 roku w projekcie Wrogość w stosunku do grup społecznych, zainicjowanym w 2002 roku przez niemieckiego socjologa Wilhelma Heitmeyera, włączono do badań zjawisko deprecjonowania osób długotrwale bezrobotnych. Co trzecia zapytana osoba uważała, że nie stać już nas na utrzymanie tak „mało przydatnych osób”. Tło tego sposobu myślenia tworzą, zdaniem Andreja Holma, sposoby wartościowania dostarczane przez wykształcone grupy ludności, których przedstawiciele angażują się w inicjatywy obywatelskie działające na rzecz rozwoju dzielnic. Przedstawiciele źle wykształconych warstw społecznych pozostają wykluczeni z takich inicjatyw.
Zarządzanie procesami społecznymi – trend ogólnoświatowy Rola managementu dzielnicowego wysuwa się w tej sytuacji na pierwszy plan. Jest przejawem programu i formą wyrazu polityki rozwoju miasta, popularnej w całej Europie, i nie tylko. W Istambule zarządy dzielnic utworzyły w obszarach cieszących się szczególnym zainteresowaniem biura dzielnic miasta, które zajmują się między innymi zbieraniem pomysłów mieszkańców w drodze konkursów. Nowy Jork od lat finansuje małe projekty ogrodowe młodych artystów, bo upiększają otoczenie. Z podobnymi wynikami. Ludzie pracujący w przemyśle kreatywnym, o których starają się miasta takie jak Berlin, są pożądani jako źródło rewaloryzacji nie tylko w przypadku obszarów z dużymi problemami
społecznymi. Są także decydującym motorem wzrostu w globalnej walce o konkurencyjność. Gentryfikacja nie jest zatem efektem ubocznym, tylko zasadniczym elementem planu rozwoju miasta. Poprzez pozorne zaangażowanie ludności markuje się demokratyczność procesu, który nie jest realizowany nawet przez wybranych przedstawicieli (np. władze miasta). Bo także od nich nic już prawie nie zależy. Tak właśnie jest w przypadku berlińskiego managementu dzielnicowego, który wbrew opinii większości berlińczyków (a także hamburczyków), zwiedzionych pozornie wielokulturowym i alternatywnym charakterem tej instytucji, nie jest już częścią miejskiej administracji, ale stanowi element strategii pozyskiwania dofinansowania z rządu federalnego i z Unii Europejskiej. Każdy może się starać o możliwość prowadzenia tego rodzaju biura. W rejonach, gdzie w najbliższych latach oczekuje się najbardziej radykalnych przemian, prowadzi je BSG – Brandenburgische Stadterneuerungsgesellschaft GmbH (Brandenburska Spółka na rzecz Odnowy Miasta). Od 1993 BSG prowadzi na zamówienie zarządu dzielnicy Neukölln także biuro odnowy miasta w dziedzinie Obszar badawczy: Schillerpromenade i wypracowała przepisy ochrony środowiska zabudowanego, których efektem ma być ochrona i odnowa historycznej zabudowy miejskiego placu. Pod pojęciem ochrony środowiska zabudowanego rozumie się w Niemczech od końca lat 90. jedynie utrzymanie historycznej zabudowy. Wcześniej było to także narzędzie interwencji mających na celu powstrzymanie podwyżek czynszów i utrzymujących istniejące struktury społeczne. Peter Strieder, ówczesny senator z SPD, uznał, że ta forma jest już nieaktualna i zaproponował rozwiązanie w postaci managementu dzielnicy. Zadaniem tej instytucji jest pośredniczenie w kontaktach między mieszkańcami, prywatnymi przedsiębiorcami i właścicielami nieruchomości oraz opracowywanie na tej podstawie *'
konkretnych projektów społecznych. Biura te nie dostają jednak prawie żadnych pieniędzy na ich realizację. Faworyzują więc przede wszystkim „tworzenie własności prywatnej”, co oznacza zasiedlanie dzielnic osobami lepiej zarabiającymi i wprowadzanie wysoko dochodowej działalności komercyjnej. Jednocześnie miasto rozpoczęło masową wyprzedaż nieruchomości globalnym inwestorom. Managementowi dzielnicy postawiono zadanie kierowania procesami społecznymi. Na przykładzie Schillerkiez widać wyraźnie, jak management dzielnicowy rozumie swoją rolę. Wzajemne uwikłanie diametralnie różnych interesów obywateli (mieszkańców), inwestorów i władz miasta umożliwia podporządkowanie procesów społecznych zachodzących w centrach miast w Europie – przy wsparciu finansowym funduszy europejskich – mechanizmom rynkowym. W przypadku Schillerkiez biurem zarządza przedsiębiorstwo ściśle związane z branżą budowlaną i działające na skalę światową. To samo przedsiębiorstwo od 1999 roku pomaga senatowi „w uruchamianiu procesów prowadzących do społecznej i gospodarczej stabilizacji”. Część ich oferty w dziedzinie polityki społecznej stanowi np. opieka nad najemcami, procedury konwersji długów oraz odszkodowania i rekompensaty za trudności dla najemców. Gdzie potrzeba takich interwencji, inżynierowie gospodarki i planiści spółki wiedzą już na starcie. W ramach swojej oferty Projekty i zarządzanie projektami polecają wzięcie udziału w ogłaszanych przez siebie konkursach na pomysły i inwestycje przedstawicielom branży nieruchomości.
Mieszkańcy muszą być sexy! Zamówiona przez rząd niemiecki publikacja Gentryfikacja w XXI wieku to, w przeciwieństwie do opisanej polityki, przykład pracy nad uświadamianiem społeczeństwa w zakresie polityki społecznej. W biulety*(
nie Federalnej Agencji na rzecz Kształcenia Politycznego (Bundeszentrale für Politische Bildung) z 2010 roku czytamy: Gdy gentryfikacji towarzyszy wysiedlenie rodzin o niższych dochodach, które nie mogą sobie pozwolić na swoje mieszkania z powodu podwyżek czynszów, jednocześnie wzrastają publiczne wydatki na zabezpieczenie potrzeb mieszkaniowych. Wynajem nowego mieszkania w innym miejscu przynosi wyższe koszty i zmusza dotknięte tym gospodarstwa domowe do starania się o zasiłki, dodatki mieszkaniowe. Przy czym kryteria przyznawania tego typu zasiłków (jak wielkość mieszkania na osobę, granica wysokości czynszu) – w szczególności w rozwijających się metropoliach – są często nie do spełnienia, co sprawia, że ryzyko bezdomności wzrasta. Wiele dużych niemieckich miast wydaje na zabezpieczenie potrzeb mieszkaniowych mieszkańców często więcej niż połowę budżetu na zadania społeczne. Ponieważ jest to obowiązkowe zadanie miasta (gminy), którego nie można uniknąć ani też przesunąć odpowiedzialności, przy ograniczonych budżetach miejskich dochodzi do likwidacji innych świadczeń społecznych z dziedziny kultury, sportu i edukacji. Taka polityka jest zatem nie tylko w wysokim stopniu aspołeczna, ale niesie też ze sobą ogromne koszty dla miast i państwa. Chyba że w przyszłości całkowicie pożegnamy się z systemami opieki społecznej. To ułatwi wykluczenie grup funkcjonujących na marginesie społeczeństwa. Być może to jest właśnie następny krok, którego należy się obawiać. W Hamburgu powstała pierwsza niemiecka inicjatywa przeciwko podwyżkom czynszów, która wywołuje ogólnopaństwowe reakcje polityczne. „Prawo do miasta” to „platforma dla aktywnych w polityce miasta”. W 2009 roku jej działacze zmusili miasto Hamburg do ponownego wykupienia zajmowanych budynków i uratowania ich tym samym przed międzynaro-
dowym inwestorem. Miasto zapowiedziało wtedy wypracowanie wspólnej polityki z mieszkańcami. Jeden z autorów konserwatywnego dziennika „FAZ” skomentował to w zaskakująco krytyczny sposób: Ci, spośród artystów, którzy przeczytali Richarda Floridę, wiedzą, że ostatecznie odgrywają rolę nawozu przygotowującego glebę dla swoich następców. Być może przez moment będzie uprawiana w sąsiedztwie tak zwana kultura uliczna [Soziokultur], z całym swoim folklorem. Być może któregoś dnia atelier artystów zajmą prawnicy, a być może galerie H&M. Być może samo wydarzy się to, co na rysownicy zaprojektował Hanzevast [odrzucony inwestor – przyp. A.H.]. Być może. A właściwie na pewno. Ale tak jest pod każdym względem ekologiczniej. I wygląda lepiej. Wspomniany wyżej amerykański ekonomista Richard Florida dostrzega związek między gospodarczą siłą regionu metropolii a wskaźnikiem obecności pracowników branży high-tech, artystów, muzyków i osób homoseksualnych (!). Na podstawie tej teorii
rozwinął system rankingowy, w którym używa kryteriów takich jak Bohemian-Index, Gay-Index i Diversity-Index. Socjolożka Martina Löw w swojej książce Socjologia miast mówi w tym kontekście o trzech „t”, o które toczy się walka w wyścigu miast: technologia, talent i tolerancja. „Der Spiegel” w 2007, odpowiadając na pytania: „ Co sprawia, że miasta stają się sexy?” i „Jak miasta na całym świecie konkurują o przedstawicieli klasy kreatywnej?”, doszedł dokładnie do tego rozwiązania. Odpowiedzialni politycy i specjaliści od PR przeczytali już swojego „Floridę” i wyznaczone przez niego parametry uczynili podstawą marketingu miast. W Berlinie stał się on jedynym obowiązującym modelem. W najnowszej kampanii „Berlin. Biedny, ale sexy” [„Berlin. Arm aber sexy”] trafiono w samo sedno. Teraz tylko berlińczycy muszą się stać tacy, jak chce tego Berlin. Nowa kampania wzywa mieszkańców, by ich zachowanie odpowiadało marce miasta: „be Berlin!”. Stańcie się wreszcie tacy, jak chce Berlin! Przełożyła Katarzyna Fidos
*)
Gdan´sk-Berlin Express Anna Cieplak
P
ani przyszła z tira? – pyta dziewięcioletnia dziewczynka z Dolnego Miasta w Gdańsku, gdy zaczynamy rozmawiać o jej dzielnicy. Dzieciaki mogą teraz zaprojektować swoją przestrzeń podczas zajęć w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia. Tir przyjechał do Dolnego Miasta niedawno – jest to zakleszczony pod wiaduktem kontener, w którym mieszkańcy mają możliwość edukacji przez sztukę. To także galeria zewnętrzna, która ma ożywić część miasta uznawaną za niebezpieczną. Gdyby podliczyć, ile zajęć mają w czasie wakacji dzieci w tej części śródmieścia, to okazałoby się, że mogą nie wracać do domu przed nocą. Pokonują trasę z CSW Łaźnia do Tir LKW Gallery, aby na koniec trafić do Reduty, czyli świetlicy, w której po części same organizują sobie zajęcia. Są też dodatkowe atrakcje, takie jak cykliczny Festiwal Szekspirowski. Zajęć jest mnóstwo, dzieci też. Jest jednak druga strona, która instytucjonalnie pozostaje nierozwiązana – grupa tych 30–40 dzieciaków, które kursują codziennie od zajęć do zajęć, nie za bardzo ma dokąd wracać.
Dzielnica ożywcza Mikołaj Jurkowski z PGR_ART – nasz przewodnik, który najwyraźniej zna całą dzielnicę, sądząc po liczbie „dzień dobry” skierowanych do niego przez przechodniów – opowiada, jak kiedyś umieszczał w witrynie sklepu spożywczego „Ożywcza” prace dzieciaków. Podczas instalowania obrazków nie zauważył, że dwójka podopiecznych zniknęła, zdążył tylko usłyszeć głos pijanej mamy, która krzyczała, że to rysunki jej **
dzieci. Później widział, jak prowadzą ją do domu. – Zdarzały się przypadki, gdy rodzice pod wpływem alkoholu pojawiali się na zajęciach. Chcieli przyjść z dziećmi, to było dla nich bardzo ważne, że mogą spędzić czas razem. Godziłem się więc na to, żeby zostali podczas warsztatów – wspomina. Dyrektorka szkoły podstawowej w Dolnym Mieście twierdzi, że po ’89 roku zaszło mnóstwo ważnych zmian. Przede wszystkim dzięki oddolnym działaniom grupy aktywistów, które poprzedziły pierwsze unijne projekty rewitalizacyjne. W pewnym sensie tłumaczy się z tego, że mieszkańcy zawiązali stowarzyszenie: – Inni brali duże pieniądze z Unii, dlaczego więc my mieliśmy nie wziąć? I tak wiele zrobiliśmy już wcześniej, za darmo – mówi z nieuzasadnionym zawstydzeniem, tak charakterystycznym dla pokolenia, które wcześniej nie korzystało ze wsparcia finansowego, pracując na rzecz lokalnej wspólnoty. NGO-sy w miejscach takich jak Dolne Miasto stanowią ważne źródło wsparcia dla mieszkańców, bo ich siła pochodzi z wewnątrz. Nie jest narzucana odgórnie przez architektów czy społeczników spoza Dolnego Miasta, którzy chcieliby zmienić dzielnicę bez uwzględnienia potrzeb mieszkańców.
Wybite okno na świat Według dyrektorki najważniejszym efektem zajęć rewitalizacyjnych w przestrzeni publicznej jest to, że w dzielnicy nie lecą już szyby. Co jakiś czas oczywiście zdarzają się różne incydenty. Na przykład komisariat policji został okradziony już trzy razy tą
samą metodą – młodzież symulowała bójkę, żeby zmusić funkcjonariuszy do opuszczenia komendy, a w tym czasie reszta wynosiła z niej rzeczy. Od pewnego momentu panuje jednak względny spokój, tylko czasem przerywany przestępstwami – jak wszędzie. Dzieci podczas zajęć nauczyły się współodpowiedzialności za miejsce. To też powoduje, że nie dochodzi do tak częstych dewastacji – tłumaczy dyrektorka. To dozorca, który ma o wiele mniej pracy przy sprzątaniu niż kiedyś, uświadomił jej, jak duży to sukces. Szkoła ponosi też mniejsze koszty z powodu wandalizmu. A jeżeli nie niszczą, to może za jakiś czas zaczną coś budować? Nad Motławą jest mnóstwo ławek, ale nie ma dzieci. Ławki są dla nich mniej interesujące niż na przykład przystanek autobusowy, z którego można pojechać z jednej części osiedla na drugą, żeby zrobić trochę hałasu. Ławki są za to głównym miejscem spotkań osób urodzonych w okolicach ‘89 roku, dzieci robotników, którzy stracili po przełomie pracę. Nasz przewodnik dobrze zna większość z nich, dyrektorka szkoły również. W wielu przypadkach młodzież nie może się wyrwać z Dolnego Miasta, wrosła już w okolicę, niezależnie od rewitalizacji czy jej braku. Szkoły zawodowej ani liceum nie ma zresztą na Dolnym Mieście, co powodowało, że edukacja kończyła się tu na etapie gimnazjum. Obok sadzawki i zabytkowego muru fosy widnieje napis „Jebać społeczniaków”. Powstał w 2003 roku, gdy wiele osób w mediach lokalnych zaczęło publicznie opowiadać o swojej wizji przestrzeni Dolnego Miasta. Głównymi twórcami i odbiorcami zmian w Dolnym Mieście są jego młodzi mieszkańcy. Zajęcia, w których biorą udział, nie przynoszą wielu twardych efektów, które często decydują o inwestycjach. Ale mogą w przyszłości do nich doprowadzić. Potrzeba jednak czasu.
ludzi z Letnicy, Dolnego Miasta i terenu Stoczni Gdańskiej, gdzie powstanie Młode Miasto, opuści swoje miejsce zamieszkania na stałe, część być może powróci. W Letnicy budowany jest stadion, na którym odbędą się rozgrywki w ramach Euro 2012. Inwestycja uwzględnia też zagospodarowanie przestrzeni na autostradę, targi i miejsca parkingowe. Mieszkańcy dostali od władz do wyboru trzy nowe miejsca zamieszkania. Jeżeli jednak nie zdecydują się na żadną z propozycji, sytuacja się skomplikuje. Już teraz z powodu przenosin części rodzin z dziećmi do innej dzielnicy została zamknięte szkoła i dom kultury. Podobno po wyremontowaniu instytucji i mieszkań ludzie mają wrócić. To jednak wersja optymistyczna, nie biorąca pod uwagę faktu, że czynsz w odnowionych domach wzrośnie na tyle, że mieszkańcy na co dzień zmagający się z problemami ekonomicznymi nie będą w stanie go płacić. Kto nie chce odejść? Największe wątpliwości ma pokolenie trzydziestolatków. Nie widzą potrzeby, żeby zmienić miejsce zamieszkania. Starają się negocjować z miastem, oczekują bardziej atrakcyjnych ofert. Ale cierpliwość władz dobiega już końca – jeżeli mieszkańcy nie pójdą na ugodę, czeka ich eksmisja. Kolejną grupą, która nie ma żadnej siły przebicia, są najstarsi, dla których przeprowadzka jest ogromną zmianą w życiu. W Letnicy znajdują się głównie domy jednorodzinne, a większość starszych osób nigdy nie korzystała z windy. Zamieszkanie w innym miejscu przymusi ich do nauczenia się podstawowych zasad funkcjonowania w przestrzeni na nowo.
Nomadzi rewitalizacji
Dolne Miasto ma swoją „naturalną” granicę – kanał, który oddziela nowoczesne osiedle od starych, zniszczonych budynków. Złodzieje nie przepłyną na drugą stronę, więc nie trzeba niczego grodzić. Tak czy inaczej, zapowiadają się już kolejne przeprowadzki, i to na
Już niedługo Gdańsk podda rewitalizacji wybrane dzielnice. Stworzy też przy okazji własną grupę miejskich nomadów. Część
Zamieszkajmy razem
*+
pewno nie na drugą stronę kanału. Gdzie? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, można jednak wnioskować, że już niedługo mieszkańcy Letnicy i Dolnego Miasta zamieszkają razem w jednej z dzielnic, które nie zostały jeszcze objęte rewitalizacją. Dołączy do nich część osób z Młodego Miasta, gdzie w tej chwili powstają nowoczesne budynki mieszkalne. Przypuszczalnie zamieszkają w nich lokatorzy o większych możliwościach finansowych. Starzy mieszkańcy, podobnie jak w Letnicy, przeniosą się do innych domów. Za jakiś czas pewnie pojawi się potrzeba rewitalizacji kolejnych dzielnic. Ludzie znowu staną przed możliwością – lub koniecznością – przesiedlenia. Rewitalizacja wprawia najbiedniejszych w ruch. Niestety nie łączy się to z ruchem w pionie: ich sytuacja socjalna pozostaje bez zmian. To często nieodłączny efekt uboczny projektów rewitalizacyjnych.
Artyści na koloniach Po przekroczeniu bramy Stoczni Gdańskiej kierujemy wzrok na duży budynek. Wchodząc do środka, szybko przekonujemy się, że nie ma on już nic wspólnego z budową statków. Na parterze przeróżne prywatne firmy usługowe. Wyżej (trzeba się wspiąć po schodach) małe pokoiki, w których rezydują artyści z tak zwanej Kolonii. Dzielą łazienkę, mijają się na korytarzu, który pełni funkcję przestrzeni wystawienniczej, czasem rozmawiają o wspólnym projekcie. Sąsiedztwo dźwigów i czerwonej cegły ma im stworzyć możliwość wnikliwej obserwacji dziś już tylko symbolicznego terenu, jakim jest Stocznia Gdańska. Inną artystyczną aranżację przestrzeni preferuje Berlin. W 2001 roku po reformie administracyjnej mało atrakcyjny rejon Wedding przestał być samodzielny. Koszty najmu lokali są tu niższe niż w większości innych dzielnic, a mieszkańcy to ludzie o niewielkich dochodach, imigranci, studenci. Władze miasta w ramach rewitalizacji udostępniły tę przestrzeń także artystom. Całość *,
nazwano Kolonią Wedding. Pracownie artystów i miejsca wystawiennicze ulokowane są między tanimi sklepikami, w których pracuje przede wszystkim ludność napływowa. Wielu sprzedawców nie mówi nawet dobrze po niemiecku. Od kilku lat Wedding nie ma już większych problemów z przestępczością, ale, jak mówi artystka z jednej z tamtejszych galerii, „to nie jest dzielnica caffe latte”. W Stoczni Gdańskiej spotykamy artystę, który ma poczucie, że wkrótce opuści swoją pracownię. Nie dlatego, że go wyrzucają, tylko ściany coraz bardziej się kurczą. Zastanawia się, co jeszcze mógłby stworzyć poza wystawą na korytarzu. Ma pomysł na taki projekt: wypłynie ze stoczni na barce. Takiej dużej, z napisem „SOLIDARNOŚĆ”. Nad napisem koniecznie musi pojawić się tęcza. Przecież „Solidarność” była ruchem, który walczył o prawa wykluczonych – mówi. Plan raczej się nie powiedzie, bo wątpliwe, żeby zyskał aprobatę tych, którzy mogliby wesprzeć przedsięwzięcie. Artyści w gdańskiej Kolonii nie mają wielu możliwości finansowych, by działać samodzielnie. Pomimo tego oczekuje się od nich projektów i prac, trochę w formie zadania publicznego. Owszem, Stocznia Gdańska inspiruje – przekonuje artysta. Tylko czy artyści zainspirują stocznię i ożywią jej martwe tereny?
Galeria bez wyjścia Kolonia Wedding w Berlinie funkcjonuje na zasadzie sieci. Daje to artystom dużą swobodę w kształtowaniu przestrzeni wystawienniczej. Mimo że wszystkie galerie finansowane są z tego samego funduszu, większość podejmuje samodzielne próby pozyskania dodatkowych środków. Z galerii można korzystać różnie – nie jest to wyłącznie miejsce prezentacji własnych dokonań twórczych czy zaprzyjaźnionych artystów. Jedni łączą wernisaże z koncertami muzyki klasycznej, na które przyjeżdżają ludzie z innych dzielnic, a i sąsiedzi od czasu do czasu zaglądają zobaczyć, co się dzieje. Inni organizują warsztaty
dla mieszkańców. Wszystko to jednak w granicach bezpiecznej otwartości. Relacje między mieszkańcami i artystami są różne. Generalnie przeważa dystans, połączony z „uprzejmą nieuwagą”. Ludzie z Wedding nie zauważają już galerii, artyści natomiast nie ingerują szczególnie w problemy dzielnicy. Drzwi galerii stanowią dla nich bardziej wejście (do siebie) niż wyjście (do innych). Baaba, który nie jest rodowitym Niemcem, twierdzi, że położenie galerii w Wedding jest kluczowe, bo umożliwia wymianę doświadczeń między różnymi grupami napływowymi. Mieszkańcy dzielnicy stanowią mieszankę kulturową, która powinna nauczyć się współdziałania. Podkreśla też, że aby usprawnić rozpowszechnianie sztuki, należy zająć się odpowiednią edukacją. W dzielnicy większość osób nie zna niemieckiego, co stanowi ogromną przeszkodę w nawiązaniu dialogu. Baaba poduczył się tureckiego i próbuje wychodzić z galerii. Na terenie Kolonii Wedding zdarzają się też edukacyjne i integracyjne inicjatywy społeczne podejmowane przez osoby niezwiązane z galeriami. Działalność Baaby jest rzadkim przypadkiem podjęcia dialogu na polu sztuki. W jego galerii obejrzeć można wystawę, której tematem są uchodźcy. Większość sąsiadów wie, co oznacza opuszczenie swojego kraju na zawsze.
(Nie)użyteczne nieużytki Artyści nie zaprzeczają, że ich obecność może przyczyniać się do niekorzystnej dla mieszkańców gentryfikacji. Zmiany te
zaczynają się już od przekazania pomieszczeń artystom, co zwiększa atrakcyjność dzielnicy dla ludzi z zewnątrz. Następnie wartość terenu wzrasta, co selekcjonuje jego użytkowników. Może to prowadzić do zmiany składu społecznego zbiorowości zamieszkującej Wedding. Biedni nie opłacą przecież mieszkań w prestiżowej dzielnicy. Ale każda inna próba rewitalizacji mogłaby do tego doprowadzić. To chyba lepiej, żeby zamiast przestrzeni komercyjnych były galerie? Christian de Lutz, który prowadzi w Wedding od 2006 galerię Art Laboratory, twierdzi, że miejsca sztuki są otwarte dla wszystkich, a sklepy dla wybranych. W jego interpretacji obecność produktów sztuki zamiast produktów konsumpcyjnych ma polepszyć jakość życia w sąsiedztwie. To wystarczy. Przygotowania ludzi do odbioru kultury traktuje raczej marginalnie. W dzielnicy objętej taką formą rewitalizacji artysta sam decyduje, czy jego sztuka będzie zaangażowana w życie mieszkańców – i ponosi tego konsekwencje. Nieużytki, które otrzymali artyści, mogą być społecznie użyteczne, ale nie muszą. Gentryfikacja stanowi zagrożenie nie tylko dla mieszkańców. Jeżeli czynsze pójdą w górę, to samo stanie się z opłatami za przestrzenie wystawiennicze. Większość galerii może wraz z mieszkańcami zniknąć z dzielnicy. Artyści nie będą musieli jednak zmieniać domów, bo i tak mieszkają poza Wedding. Kolonie dobiegną końca. Baaba spakuje walizki razem z innymi mieszkańcami.
*-
Komiksowa linia subiektywna Anna Pluta
Od robotnika do mitycznego byka Tekst: Tomasz Fudala Zdje¸cia: Katarzyna Górna, Mikołaj Starowieyski
W
latach tzw. transformacji wchodzące na rynek i w przestrzeń miejską firmy, korporacje i banki miały ewidentny kłopot z prezentacją czy nawet reprezentacją swojego wizerunku. Wszyscy zadawali sobie pytania: co powinno świadczyć o statusie firmy? Co pokaże jej wielkość i potęgę? Polscy biznesmeni, przedstawiciele zachodnich korporacji czy nasza rodzima giełda w nosie mieli historyczną czy rynkową wartość sztuki. Przyglądając się z niedowierzaniem rzeźbom powstałym na zamówienie tego rynku, nabieramy przekonania, że władzę i potęgę finansową (podobnie zresztą jak przed setkami, a nawet tysiącami lat) idealnie wyrażają już same kosztowne materiały: brąz, marmur, granit. Wyraża je też masa zamawianych dzieł. Musi być ciężko i… mitologicznie. Korporacje i urzędy reprezentują brązowi bogowie (często trudno ich zidentyfikować, jednak nie ma wątpliwości co do grecko-rzymskich
+&
pierwowzorów) i kariatydy (swoją drogą ciekawe, co te podpory w formie kobiet mają symbolizować w gmachu sądu; nazwa tego elementu architektonicznego pochodzi od greckiego karyatides, czyli „dziewczyny ze wsi Karyai” – jak głosi legenda, kobiety te zostały sprzedane do niewoli po zburzeniu sprzyjającej Persom wsi Karyai). Licznie pojawiają się byki, lwy, wilki, plus polski żubr (trochę przecież jak byk). Do tego zwierzyńca dołączają pojawiające się niemal wszędzie starożytne odniesienia w nazewnictwie: Atrium, Saturn, Arkadia, Mars, Jupiter itd. To nie tylko symbole wartości takich jak stabilność i trwałość, ale także obietnica wiecznej hossy. Kłopot z reprezentacją, jej nieporadność to krzywe zwierciadło transformacji, zastygłe w wielu tonach ciężkiego brązu. Przy tym wszystkim socrealistyczny robotnik pokutujący w krzakach w pobliżu mokotowskich biurowców wydaje się szczytem finezji.
Grande Toscano, autor Igor Mitoraj, budynek Spectra Centrum Polskiej Farmacji Polfarma, Warszawa, ul. Bobrowiecka 6
Zespół biurowy na warszawskim Mokotowie, projekt arch. Jems Architekci, ul. Postępu 18
Rzeźba dziękczynna za 20 lat transformacji, autor nieznany, Giełda Papierów Wartościowych, Warszawa, ul. Książęca 4
Żubr, autor Adam Myjak, Centrala banku Pekao S.A., Lipowy Office Park, Warszawa, ul. Żwirki i Wigury 31
Kariatydy (symbolizujące wiarę, nadzieję i miłość), autor Adam Myjak, Warszawa, gmach Sądu Najwyższego. Kariatydy mają twarze żony i dwóch córek Marka Budzyńskiego (projektanta budynku)
+,
Robotnik, autor nieznany, stoi na terenie Przedsiębiorstwo Budownictwa Uprzemysłowionego Warszawa-Północ, Zakład nr 2, ul. Konstruktorska 10
Obudzic´ us´piona¸ bestie¸ Tekst: Grzegorz Drozd Zdje¸cia: Katarzyna Górna
M
oże właśnie dlatego, że wydarzyło się to w Warszawie, wszystko potoczyło się później w taki, a nie inny sposób. Warszawa jest jak drewniany ul, który wrósł w ziemię pośród kwitnących pól, a każda z prób wzniosłego lotu kończy się tu powrotem do pozornie tłustej pasieki. Tak też było z Dudziarską. To też Warszawa, choć trudno czasem uwierzyć, że te trzy bloki, pozbawione ciepłej wody i ogrzewania, postawiono w 1993 roku w imię misternie tkanego planu. Dowiedziałem się o nich przypadkowo. Opowieść mocno mnie zainteresowała i postanowiłem zobaczyć to osiedle. Trafiłem na nie w 2008 roku. Pierwszego dnia stałem w krzakach jak jakiś wąsaty myśliwy obserwujący zwierzynę. Po prostu bałem się tam iść. Trzy bloki, przestrzeń otwarta, niby osiedle, ale czułem, że wchodząc tam, wkraczam na teren prywatny. Na teren strzeżony dziesiątkami oczu wyglądających gdzieś zza ciemnych otworów okiennych i pordzewiałych drzwi klatek schodowych. O tym osiedlu napisano już chyba wszystko, więc nie mam ochoty na nim się skupiać. Wolę raczej opisać moją strategię działania. Jej podstawą była próba ukazania tropu, jakim kierowali się architekci tworzący ten projekt. Uważam, że ich realizacja to osobliwe i mroczne wykorzystanie idei modernizmu. Forma bloków, choć klasyczna, została ubrana tu w nową funkcję. Wynikające z tego ograniczenia miały wpłynąć na +.
mieszkające tam jednostki. Surowość formy, jak i wynikający z niej dyskomfort, miały przywrócić mieszkańców na odpowiedni tor społecznego funkcjonowania. Mamy więc do czynienia z realizacją będącą nowym typem przyrządu korekcyjnego, zbudowanego na planie domu mieszkalnego i otaczającej go przestrzeni. Funkcjonalizm ten, choć brutalny, wydał mi się interesujący. Postanowiłem przebadać osiedle pod kątem realizacji tego projektu. Owocem tych badań jest film, który nosi tytuł Etykieta zastępcza. Podczas realizacji tego materiału spędziłem wiele dni na osiedlu. Zdjęcia, które powstały, ukazują je jako osiedle niemal wzorcowe, jako nowatorski projekt architektoniczny. Mało w tym filmie ludzi, a większa jego część to analiza formalna dzieła, które stworzono w ramach projektu. Idea budowy tego osiedla stała się dla mnie obrazem szalonej modernistycznej utopii – modernizmu po polsku. Było ono dziełem ukazującym fizyczną realizację tej utopii. Było materializacją wizji, która miała odmienić miasto, stworzyć nowego człowieka. Miało w swym zamierzeniu pomóc usunąć nazwane zło. Idąc dalej tym tropem, postanowiłem odwołać się do początków idei budowy nowego ładu. Wtedy pojawił się czarny kwadrat. Zdecydowałem ukazać ten wciąż kontrowersyjny symbol początku nowego, ale i symbol końca. Początku, który dla wielu
okazał się właśnie upadkiem. Symbol ten na ścianie bloku miał wymiar monumentalny. Powtarzając go na każdym z trzech budynków, jeszcze wzmocniłem jego działanie. W ten sposób chciałem uzupełnić pierwotny projekt miejskich architektów. Dzięki temu te trzy bloki, jak i przestrzeń wokół, stały się spójne i wyraźnie podkreśliły swój charakter. Powtórzenie miało wręcz krzyczeć: „Patrzcie, oto ja, czarny kwadrat, który powiększył się niczym umierająca planeta! Wydostałem się z klatki muzeum i pokazałem swą siłę! Oto ja, wasza nowoczesność, redukująca wszystko, co jednostkowe, co wrażeniowe, co subiektywne!”. O krok dalej był już Mondrian i jego teorie na temat nowego porządku. Kompozycje inspirowane jego obrazami zostały umieszczone po przeciwnej stronie, północnej, gdzie nie było światła słonecznego. Stronę słoneczną wypełniały czarne kwadraty. Stronę zaciemnioną kolorowe, wnoszące inną energię obrazy, zbudowane z płaszczyzn podstawowych kolorów podzielonych czarnymi liniami. Konstruując całość realizacji przygotowanej dla tego osiedla, postanowiłem oddzielić materiał filmowy od realizacji malarskich. Nie chciałem, aby film stał się dokumentacją samego procesu malowania, bo ten proces nie był istotny. Nie ma więc w nim obrazów, które powstały na ścianach. Jednak prace te tworzą całość, którą nazwałem Universal, i nie można zapominać, że wzajemnie się uzupełniają. Ważnym elementem tej realizacji był czynnik ludzki. Na osiedlu tym przecież wciąż
żyli ludzie, których poddano eksperymentowi sprzed lat. Czas, który tam spędziłem, jak i zdobyta wiedza o mieszkańcach pozwoliłyby rozpocząć badania zarówno z zakresu socjologii, jak i terapii społecznej. Jednak jako artysta byłem zainteresowany sztuką i miałem, moim zdaniem, obowiązek zachować nieugiętą postawę wobec wszelkich prób narzucania mi innych obowiązków. Nie uważałem za słuszne naprawiać trwającego dziesiątki lat oddziaływania tego osiedla na jego mieszkańców, bo po prostu się na tym nie znam i nie wierzę, abym mógł jakoś pomóc. Mogłem jedynie obudzić uśpioną bestię sprzed lat i pokazać te bloki poprzez obrazy. Nie chciałem poruszać tematu życia mieszkańców, choć przyznam, że nie było to łatwe. Nie uważałem też, że muszę dostosowywać idee mojej realizacji do jakichkolwiek gustów. Wciąż nie rozumiem, dlaczego wymagano ode mnie, abym kogoś pytał o zdanie, o zgodę. Czy to normalne, aby artysta pytał publiczność o to, jak ma pracować? Czy nie ma w tym całkowitego zaprzeczenia twórczości? Jaki to miałoby sens i kto chciałby coś takiego wykonać?! Kto chciałby taki spektakl oglądać? Czy sztuka to wynik umowy i kompromisu? Nie byłem i nie jestem zwolennikiem terapii przez sztukę, bo w swych podstawowych założeniach takie działanie kieruje się litością. Nie wierzę w te kredki, farby i różnej maści warsztaty. Wierzę jednak, że oddziaływanie sztuki może dokonać zmian lub wpłynąć chociaż na ich początek. Nie możemy jednak tego od niej wymagać.
+/
,&
,(
MIEJSCA TRANSFO
,*
RMACJI
,+
Gdy wolnos´c´ potrzebowała dzieci Boris Buden
Ż
argon postkomunistycznej transformacji zdominowały osobliwe metafory: „wychowanie do demokracji”, „szkoła demokracji”, „egzamin z demokracji” „demokracja, której potrzeba pieluch”, która „rośnie i dojrzewa”, „wciąż nosi krótkie majteczki”, „stawia pierwsze kroki”, no i oczywiście – „demokracja cierpiąca na dziecięce choroby”1. W ten sposób język postkomunizmu zdradza paradoks, ujawniający wielki skandal historii najnowszej: oto ludzie, którzy w trakcie rewolucji lat 1989–1990 dowiedli właśnie swojej dojrzałości, w ciągu jednej zaledwie nocy stali się dziećmi! Jeszcze wczoraj byli w stanie obalać totalitarne reżimy, w których trwałość i niewzruszoność tzw. wolny, demokratyczny świat silnie wierzył do samego końca, bojąc się ich potęgi, jakby były wcieleniem potworności. Do walki z komunistycznym zagrożeniem zatrudniono wszystkie siły polityczne, ideologiczne i wojskowe, wielkich mężów stanu i generałów, filozofów i naukowców, propagandzistów i szpiegów – co specjalnie nie przestraszyło totalitarnego monstrum. Mimo to ludzi, którzy pokonali je niemal Fragment książki Borisa Budena Strefa przejścia, która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. 1 Na tę dziecięcą metaforykę zwrócił mi uwagę Dejan Jović (w wykładzie pt. Problems of Anticipatory Transition Theory: From „transition from…” to „transition to…”, wygłoszonym w czasie konferencji The Concept of Transition, zorganizowanej przez Open Society Croatia w Zagrzebiu, 22–23 kwietnia 2000).
,,
gołymi rękami, nazwano dziećmi. Jeszcze wczoraj stawiali na nogi leżącą na łożu śmierci historię i pomagali jej po długim czasie iść prosto – a dziś sami muszą od nowa uczyć się pierwszych kroków. Jeszcze wczoraj udzielili całemu światu lekcji odwagi, politycznej autonomii i historycznej dojrzałości – dziś zmuszeni są do przyjęcia roli pokornych wychowanków swoich samozwańczych nauczycieli. Jeszcze wczoraj traktowano ich jak lek dla śmiertelnie chorych społeczeństw, dziś sami cierpią na dziecięce choroby, których przejście umożliwi im dopiero normalne życie. Jakiż to cud wydarzył się przez jedną noc, jaki magik zamienił dorosłych w dzieci? Była nim, rzecz jasna, polityka. Rozpoznane w dorosłym człowieku dziecko nie jest ani pozostałością wcześniejszego etapu rozwoju, ani psychopatologicznym zjawiskiem w rodzaju regresji – jest istotą (Wesen) polityczną, zoon politikon.
Ideologia – a imię jej tranzytologia Człowiek jako polityczne dziecko wydaje się idealnym podmiotem demokratycznego Nowego Początku. Nieobciążony przeszłością, zwrócony całkowicie ku przyszłości, pełen fantazji i energii, jest ochoczy i gotowy do nauki. Promieniuje wprost wolnością, jak gdyby był jej czystym ucieleśnieniem, choć w rzeczywistości wcale
nie jest wolny. Jest niesamodzielny i powinien (czy wręcz musi) być ubezwłasnowolniony i kierowany przez dorosłych. Dzięki temu jeszcze lepiej pasuje do roli podstawy Nowego Początku. Znosi w sobie wszystkie sprzeczności, jakie uwolniło w społeczeństwie nagłe wtargnięcie wolności – zwłaszcza te między rządzącymi a rządzonymi. Żadna relacja panowania nie jawi się jako bardziej oczywista niż ta między dzieckiem a jego wychowawcą, żadna władza nie jest równie niewinna i uzasadniona niż ta nad niedojrzałymi dziećmi. Nie odbiera im się wolności, tylko zawiesza ją na jakiś czas, odkłada na później. W ten sposób dziecko jako istota (Wesen) polityczna „cieszy” się odsuniętą w czasie wolnością. A gdyby jednak obietnica wolności okazała się pewnego dnia oszustwem, wówczas można powiedzieć, że to wszystko były tylko bajki dla dzieci. Represyjna infantylizacja wyzwalających się od komunizmu społeczeństw to jedna z głównych cech tzw. kondycji postkomunistycznej. Najpełniej ujawnia się ona w ideologii transformacji postkomunistycznej – dziwacznym zbiorowisku teorii, które wyznaczyły sobie za cel zrozumienie i wyjaśnienie postkomunistycznego transition to democracy. Cynizm urósł w ten sposób do rangi naukowego myślenia o polityce. Z punktu widzenia politologii postkomunizm rozumiany jest przede wszystkim jako faza przejściowa, względnie proces przemian, w którym społeczeństwo realnego socjalizmu staje się kapitalistyczno-demokratyczne2. Dlatego też politologia nie widzi powodów, by traktować ten okres przejściowy jako szczególną epokę historyczną. Brakuje mu podstawowych cech szczególnych (jak choćby specyficzny post-
komunistyczny podmiot polityczny albo system, sposób produkcji czy forma własności itd.). Z tego też powodu politologia w ogóle nie potrzebuje pojęcia postkomunizmu. Preferuje natomiast wspomnianą już koncepcję transition to democracy3 i w jej ramach rozwija nawet własną dyscyplinę, która w sposób „naukowy” bada ów proces, tzw. tranzytologię. Opiera się ona zasadniczo na cynicznej idei, że ludzie, którzy sami wywalczyli własną wolność, muszą się najpierw nauczyć właściwie z niej korzystać. Znaczenie tego paradoksu daleko wykracza poza sytuację historyczną, w jakiej znalazły się postkomunistyczne społeczeństwa Europy Wschodniej po roku 1989. Pojęcie transition wprowadzono na przełomie lat 60. i 70. Miało ono wyjaśniać różne przypadki zmian reżimów, zwłaszcza w krajach Ameryki Południowej i Europy Południowej. Pierwotnie oznaczało po prostu „okres między dwoma różnymi reżimami politycznymi”, jak mówi minimalistyczna definicja z roku 19864. Chodziło wówczas o „przejście od…”, np. „od panowania autorytarnego”, jak głosił sam tytuł książki O’Donnella i Schmittera.
2 W poniższych wywodach opieram się na wykładzie Dejana Jovica. Autorowi dziękuję za udostępnienie mi jego ważnej pracy. 3 Świadomie stosuję tu wyrażenie w języku angielskim, jako że to właśnie angielski jest językiem postkomunistycznej teorii i odzwierciedla jej hegemoniczny charakter.
4 Zob. Guillermo O'Donnell, Laurence Whitehead,
W zasadzie nauki polityczne przyglądały się poszczególnym przypadkom zmiany reżimu zawsze retrospektywnie. Podejmowały zatem próbę wyciągnięcia ex post nauki z historycznego doświadczenia. Niespecjalnie interesowały się przy tym przyszłością, jako że wynik tak rozumianej tranzycji był z reguły otwarty. W tamtym okresie nie musiała ona w żadnym razie prowadzić do demokracji – reżim autorytarny równie dobrze mógł zamienić się w jeszcze gorszą formę autorytarnego panowania. Było wówczas czymś całkiem zrozumiałym, że
Philippe C. Schmitter, Transition from Authoritarian Rule, Tentative Conclusions about Uncertain Democracies, The John Hopkins University Press, Baltimore, 1986, s. 3.
,-
np. wojskowa dyktatura w Ameryce Południowej może zamienić się w marksistowską, a nawet maoistyczną, czy też przyjąć zupełnie inną formę. Chilijczycy w demokratyczny sposób skierowali się w czasach Allende na drogę „demokracji socjalistycznej”, z której przemocą zawróciła ich w inną stronę wojskowa junta. W tamtym czasie świat był jeszcze dość skomplikowany. Swoiście przygodnego charakteru nadawały polityce nie tylko dwa konkurujące systemy ideologiczno-polityczne, ale także cały szereg ruchów antykolonialnych w Trzecim Świecie. Mogło się wydawać, że istnieje jakiś wybór, jak gdyby historia była wciąż otwarta. Pod koniec lat 80. coś się zmieniło. Także tranzytologia zaczęła od tamtego czasu inaczej rozumieć swój własny przedmiot. Polityczny proces przemian jest tym razem z góry określony. Jego cel jest jasny. Jest nim przyjęcie globalnego systemu kapitalistycznego na wzór zachodniej demokracji liberalnej. Odtąd też pojęcie tranzycji dotyczy niemal wyłącznie tzw. społeczeństw postkomunistycznych i opisuje ich przejście do demokracji, jakie rozpoczęło się wraz z przełomem lat 1989–1990 i z lepszym bądź gorszym skutkiem postępuje głównie w Europie Wschodniej. Tak naprawdę wszystko to jest dobrze znane „dzieciom komunizmu”. Wyrosły przecież w cieniu logiki historycznego determinizmu. Tyle że wówczas to walka klas była paliwem popychającym społeczeństwo ku lepszej, bezklasowej przyszłości. Być wolnym oznaczało rozpoznać żelazne prawa historii i dostosować się do nich. Droga do komunizmu była nie tylko dobrze oznaczona, ale także nieunikniona. I tym razem czekało ich podobne doświadczenie. Tylko teraz bezwarunkowo trzeba się podporządkować the General Law of History. Cel wyznaczono jasno i jednoznacznie, jego osiągnięcie jest gwarantowane. Zgodnie z nową ideologią tranzycji trzeba tylko wystarczająco dokładnie podążać za zewnętrznymi, obiektywnymi czyn,.
nikami – ekonomicznymi, kulturalnymi, instytucjonalnymi – aby dojść do demokracji. Czasem nawet wystarczy odpowiednie położenie geograficzne: „Już sama geografia daje powody do nadziei, podążą drogą ku demokracji i dobrobytowi”, pisał jeden z tranzytologów. Politykę rozumiał on wyłącznie jako walkę o kontrolę nad tymi zewnętrznymi, obiektywnymi czynnikami: „Jeśli naprawdę opanujemy kwestię wzrostu gospodarczego i budowę instytucji, istnieje duże prawdopodobieństwo, że pojawi się demokracja”5. Niektórzy poszli krok dalej. Drogę do demokracji wyznacza po prostu natura: to „naturalna skłonność i stąd nietrudna do osiągnięcia”6. Sama polityka zostaje ufundowana na Darwinowskiej teorii doboru naturalnego7. Autor tej darwinistycznej teorii demokratyzacji, Tutu Vanhanen, jest przekonany, że demokrację można również mierzyć w uniwersalny sposób. Wprowadził on tzw. Indeks Demokratyzacji (ID), który ma pokazywać, na jakim etapie demokratyzacji znajduje się dane społeczeństwo. Konsekwentnie, na krótko przed upadkiem komunizmu zestawił również ranking społeczeństw demokratycznych, w którym sklasyfikował 61 krajów jako demokratyczne, 5 jako tzw. półdemokracje oraz 81 jako niedemokratyczne. Do prawdziwie demokratycznych zaliczono wyłącznie kraje, które miały ponad 5 punktów w klasyfikacji ID. Wszystkie poniżej były „autorytarne” (authoritarian). Oba bieguny: autorytaryzm (authoritarian rule) i realnie istniejąca wolność (liberal democracy) określają zatem jasny kierunek historycznego rozwoju: od autorytaryzmu 5 Adam Przeworski, Democracy and the Market: Political and Economic Reforms in Eastern Europe and Latin America, Cambridge University Press, Cambridge 1991, s. IX. 6 John Mueller, Democracy, Capitalism and the End of Transition, w: Postcommunism. Four Perspectives, red. Michael Mandelbaum, The Council of Foreign Relations, New York 1996, s. 117. 7 Tutu Vanhanen, The Process of Democratization: A Comparative Study of 147 States, 1980–1988, Crane Russak, New York 1990, s. VII.
do demokracji. To przejście jest teleologiczne, tzn. determinowane przez swój cel, i polega na pięciu się w górę po demokratycznej skali aż do samego szczytu – stanu urzeczywistnionej wolności w systemie demokracji liberalnej. Trzeba tylko podążać za prawem natury. Autorytet z jednej a wolność, względnie autonomia, z drugiej strony – oba bieguny określają ideał nowoczesnego, oświeconego wychowania: rozwój zależnego od autorytetu, niedojrzałego dziecka w stronę autonomicznego, dojrzałego obywatela wolnego społeczeństwa. Paralela jest oczywista. I tak też, zdaniem Vanhanena, najważniejszymi czynnikami określającymi jego indeks demokratyzacji są konkurencja i partycypacja. Jego formuła jest prosta: im bardziej system jest demokratyczny, tym wyższy jest poziom partycypacji i konkurencji. Ta druga oznacza otwarte możliwości politycznego działania. Krótko mówiąc – pluralizm interesów, opcji politycznych i ideologicznych. Pod pojęciem partycypacji rozumie się dobrowolne uczestnictwo obywateli w życiu politycznym i podejmowaniu politycznych decyzji. Dojrzała demokracja wymaga dojrzałych, autonomicznie myślących i działających demokratów.
Wychowanie do niedojrzałości Zgodnie z tymi założeniami postkomunistyczna transformacja jawi się jako rodzaj procesu wychowawczego, realizującego ideał wychowania do dojrzałości. Jednocześnie odzwierciedla on wszystkie sprzeczności tej starej oświeceniowej koncepcji. Analogia między historycznym rozwojem ludzkości a naturalnym dorastaniem dziecka, względnie jego sterowanym wychowaniem, to, jak wiadomo, wynalazek Oświecenia8. W zasadzie Oświecenie 8 Manfred Sommer, Identität im Übergang: Kant, Suhrkamp, Frankfurt am Main 1988, s. 122.
to nic innego jak przejście od niedojrzałości do dojrzałości albo – jak głoszą pierwsze zdania słynnego eseju Kanta z roku 1784 – „wyjście człowieka z niepełnoletności, w którą popadł z własnej winy”. Niepełnoletność definiuje się tu jako „niezdolność człowieka do posługiwania się własnym rozumem, bez obcego kierownictwa”9. Tak samo jak samozawiniona jest niedojrzałość, tak też i dojrzałość powinna zostać osiągnięta własnym działaniem. Nie można zatem po prostu biernie zostać uznanym za dojrzałego, tzn. ze stanu ubezwłasnowolnienia nie uwolni nas żadna natura, Bóg lub inny pan, np. monarcha – a takie właściwie było pierwotne znaczenie słowa „emancypacja”, tzn. rozgrzeszenie lub wypuszczenie z niewoli. Oświeceniowa myśl o przejściu do dojrzałości zakładała raczej emancypację w sensie refleksyjnym, samowyzwolenie. Nie należy jednak mylić tego przejścia z rewolucją – Kantowskie pojęcie oświecenia zakłada emancypację dokonującą się nie w ramach rewolucyjnego skoku, ale jako „reformę sposobu myślenia”, jako stałe postępowanie naprzód, pozwalające ugruntować tożsamość podmiotu jako podmiotu oświecenia10. Po Kancie coraz bardziej wypierany jest oświeceniowy ideał dojrzałości i wraz z nim wyobrażenie emancypacji jako długotrwałego procesu z otwartym zakończeniem. Jego miejsce zajmuje inna idea emancypacji – rozumianej raczej jako akt wyzwolenia od niesprawiedliwie wymuszonego stosunku panowania. Celem emancypacji nie jest już dojrzały człowiek, lecz społeczeństwo wolne od panowania. Tym samym „dojrzałość” traci swe podniosłe znaczenie pojęcia emancypacyjnego. Co ciekawe, zainteresowanie tym pojęciem powraca dopiero po 1945. To oczywiście czas historycznego przejścia: od faszystowskiej dyktatury do demokracji. 9 Immanuel Kant, Co to jest oświecenie, przeł. A. Land-
man, [w:] T. Kroński, Kant, Wiedza Powszechna, Warszawa 1966, s. 164 10 Manfred Sommer, Identität..., dz. cyt., s. 123.
,/
Bezpośrednie historyczne doświadczenie mas, które ślepo podążały za swymi wodzami ku katastrofie, na powrót uczyniło atrakcyjną ideę człowieka dojrzałego i autonomicznego. „Dojrzałość” postrzega się odtąd jako podstawę demokracji11. Po długiej historycznej separacji „dojrzałość” i „emancypacja” zeszły się na powrót, do czego przyczyniła się także powojenna refleksja filozoficzna. Habermas, dla przykładu, z zainteresowaniem dojrzałością sprzągł w jedno emancypacyjny interes poznawczy. W tym samym czasie również pedagogika odkrywa pojęcie „dojrzałości”, staje się ono celem wykształcenia i wychowania, a także regułą emancypacyjnej nauki o wychowaniu. Postfaszystowskiej transformacji przyświecał zatem ideał dojrzałego obywatela – jako podstawa i cel budującego się demokratycznego społeczeństwa. W tym kontekście nie dziwi fakt, że również postkomunistyczna transformacja odwołuje się do tego samego ideału. Koniec końców, także tu sytuację definiuje się jako posttotalitarną, jako historycznie oddzieloną i dystansującą się w równej mierze od obu totalitaryzmów – komunizmu i faszyzmu. (Idzie za tym ideologem zrównujący ex post ideologie i ruchy polityczne, które historycznie zwalczały się nawzajem bez litości, a wraz z nim wyobrażenie społeczeństwa, które wyzwala się od tzw. podwójnej okupacji – faszystowskiej i komunistycznej). Nigdzie postkomunistyczny ideał dojrzałego obywatela nie oddziaływał z tak wielką mocą, jak przy jednym z najważniejszych zadań, jakie towarzyszą transition to democracy – mianowicie przy rozwoju tzw. społeczeństwa obywatelskiego. To ono jest prawdziwym podmiotem życia
demokratycznego, społecznym substratem wszelkich demokratycznych wartości, sprawiedliwości, działającej sfery publicznej, praw człowieka itp. I właśnie to społeczeństwo obywatelskie w uwolnionych od komunizmu społeczeństwach Europy Wschodniej było podobno wciąż za słabe – żeby nie powiedzieć „w powijakach” – w związku z czym trzeba je było dopiero wychować, wykształcić, „postawić na nogi”12. Dziwnym trafem nikomu nie przyszło do głowy zapytać: kto, jeśli nie właśnie społeczeństwa obywatelskie Europy Wschodniej, obalił ancien régime? Czym była „Solidarność”, jeśli nie społeczeństwem obywatelskim – stawiającym opór, walczącym, zmieniającym siebie i świat? Jakim cudem społeczeństwo stało się nagle tak słabe, skoro jeszcze wczoraj było w stanie obalić komunizm? Któż taki i w czyim interesie nałożył pieluchy i krótkie majteczki polskim robotnikom, chronił ich przed „chorobami wieku dziecięcego” i posyłał do szkoły na klasówki? Tym samym robotnikom, którzy rozpoczęli demokratyczną rewolucję, wytrzymali najbrutalniejsze represje kontrrewolucji i do ostatecznego zwycięstwa demokracji doprowadzili dosłownie własnymi rękami? Zrobili to cyniczni ideolodzy tranzycji – bo tak możemy nazwać proroków postkomunistycznej transformacji. Ich cynizm miał oczywiście swoją logikę – logikę panowania. Jeśli „wychowanie do dojrzałości” propagowane jest w służbie interesu panowania i zamienia przy tym w niekończący się proces, którego możliwy finał określają wyłącznie wychowawcy, wówczas powoływanie się na „dojrzałość” nie służy już, jak pisze Robert Spaemann, „poszerzaniu kręgu dojrzałych, ale właśnie mnożeniu tych, których należy wpierw ogłosić nie-
11 Tamże, s. 130 i nast.
12 Jeśli ktoś w Europie Wschodniej chciał się zaan-
-&
gażować i szukał do tego wsparcia finansowego na Zachodzie, po prostu nie mógł we wniosku pominąć frazy development of civil society. Zdawać się mogło, że to rodzaj wytrychu otwierającego skarbonkę „wolnego i demokratycznego świata”.
dojrzałymi”13. W ten oto sposób typowa dla żargonu postkomunistycznej transformacji metafora „dziecinności” okazuje się symptomem nowych relacji panowania. Wyraźnie ukazuje ona represyjną infantylizację faktycznego podmiotu „przełomu demokratycznego”, jego wtórne odpodmiotowienie. Sytuację tę wciąż opisują słowa Adorno z audycji radiowej o „wychowaniu do dojrzałości” – „w świecie takim jak dziś odwołanie do dojrzałości stanowi swego rodzaju kamuflaż powszechnego narastania stanu niedojrzałości”14. Czyim interesom to służy? Kto infantylizuje aktorów historycznej zmiany, kto pozbawia ich podmiotowości? Pytanie jest równie stare, jak oświeceniowe pojęcie dojrzałości. Już Hamann postawił je bezpośrednio Kantowi: „Któż jest… tym nieszczęsnym nauczycielem?”15. Hamann dostrzegał go w samym Kancie, a precyzyjniej – w postaci Oświecającego. Dziś są nim widzowie z Zachodu, nieuczestniczący w rewolucjach lat 1989–1990. Bardzo daleko im do entuzjastycznego „współuczestnictwa” w dziele aktorów wschodnioeuropejskich, z jakim Kantowscy bierni widzowie witali niegdyś rewolucję francuską. Na upadek komunizmu zareagowali raczej „współuczestnictwem” cynicznym, w zgodzie z interesem własnego panowania. Rozpoznali wprawdzie w tym wydarzeniu – podobnie jak Kantowscy widzowie w upadku absolutyzmu w 1789 – „krok ku lepszemu”, w sensie „tendencji ogólnoludzkiej”. Zarazem tendencja ta uchodziła za dawno już urzeczywistnioną w ich własnym świecie – a tym samym, mówiąc Heglem, za historycznie zniesioną. „Chcecie czegoś lepszego, ale to coś to my”
– brzmiała odpowiedź zachodnich widzów na demokratyczne rewolucje w Europie Wschodniej. Na tym zasadzała się nieskończona różnica między nimi a wszystkimi tymi, których porywały w 1789 roku wieści z Paryża. Gdy tamci w rewolucyjnej rzeczywistości innych dostrzegali swe własne marzenia, oni – dwieście lat później – w rewolucyjnych marzeniach innych dostrzegali jedynie własną rzeczywistość. Trudno przecenić konsekwencje tej różnicy. Z ludzi, którzy z walki o wolność wyszli jako zwycięzcy, z dnia na dzień uczyniono historycznych przegranych. I nie był to efekt działania magii, lecz hegemonii. To ona właśnie uczyniła zachodnich widzów właściwymi zwycięzcami nie tylko nad komunizmem, ale i nad aktorami rewolucji, którzy komunizm doprowadzili do upadku. Pozwólmy deklaracji zwycięstwa wybrzmieć w języku oryginału, w ojczystym języku samej hegemonii:
13 Autonomie, Mündigkeit, Emanzipation. Zur Ideologisie-
16 „To prawda, że armie zwycięzców nie okupowały terytoriów pokonanych. Mimo to, z racji natury konfliktu i sposobu, w jaki został zakończony, logiczne dla pokonanych było przyjęcie instytucji i przekonań zwycięzców. Było logiczne, gdyż wynik odzwierciedlał raczej zwycięstwo zachodnich metod gospodarczych i politycznych niż triumf ich armii”. Michael Mandelbaum, Introduction, w: Postcommunism…, dz. cyt., s. 3
rung von Rechtsbegriffen, „Kontexte” 7/1971, s. 94–102, tu cyt. za Manfred Sommer, Identität…, dz. cyt., s. 133. 14 Theodor W. Adorno, Erziehung zur Mündigkeit, Suhrkamp, Frankfurt am Main 1970, s. 143; por. też Manfred Sommer, Identität…, tamże. 15 Johan Georg Hamann, Briefwechsel, V.W.Ziesemer/A. Henkel, Wiesbaden 1955, s. 289–292. Por. Manfred Sommer, Identität…, dz. cyt., s. 125.
The armies of the winners did not, it is true, occupy the territory of the losers. Still, given the nature of the conflict and the way it ended, it was logical for the losers to adopt the institutions and beliefs of the winners. It was logical in particular because the outcome represented a victory of the West’s methods of political and economic organisation rather than a triumph of its arms”16. Nie przypadkiem Michael Mandelbaum, autor tego zdania, i jego kolega, politolog John Mueller mówią otwarcie o imitacji jako najlepszej drodze do demokracji17. Gorzej być nie mogło: aktorów demokratycznej rewolucji nie tylko ograbiono z ich zwycięstwa i uczyniono przegra-
-'
nymi. Do tego wszystkiego pozbawiono ich dojrzałości i skazano na ślepe naśladowanie nauczycieli – w żałosnym przekonaniu, że wychowa się ich w ten sposób do autonomii. Znalazła w tym odbicie nie tyle samowola nowych panów, ile logika ich panowania.
Wychowanie do głupoty Wyrażenie „dzieci komunizmu” nie jest zatem metaforą. Oznacza ono raczej figurę podporządkowania nowej formie tzw. historycznej konieczności, która realizuje i kontroluje proces postkomunistycznej transfromacji. Zgodnie z tą przesłanką transition to democracy staje się radykalną rekonstrukcją z niczego. Europa Wschodnia po 1989 upodabnia się przez to do pejzażu historycznych ruin, zamieszkanych jedynie przez dzieci, przez ludzi niedojrzałych, niezdolnych zorganizować demokracji bez przewodnictwa innych. Nie są oni dla siebie podmiotami ani autorami demokracji, którą w rzeczywistości sami sobie wywalczyli, czy wręcz stworzyli. Właśnie za sprawą idei i praktyki postkomunistycznej transformacji demokracja została im odebrana, by powrócić z zewnątrz jako obcy obiekt, do którego muszą się dostosować w powolnym, wyczerpującym, często bolesnym procesie. W osobliwym świecie postkomunizmu demokracja jest celem, do którego się dąży, i równocześnie przedmiotem utraconym. Tak oto „dzieci komunizmu” zyskują wgląd w lepszą przyszłość, tyle że z perspektywy melancholijnej. Nic w tym dziwnego, jako że postkomunistyczna teraźniejszość w pewnym ważnym momencie staje się jawnie podobna do komunistycznej prze.17 Mandelbaum: „Tam, gdzie rządzi intensywna konkurencja, najlepszą regułą przetrwania jest imitacja”. Tamże, s. 30. Mueller zauważa na temat wschodnioeuropejskiej transformacji: „Imitacja i konkurencja powinny tu pomóc”. John Mueller, Democracy…, dz. cyt. s. 138.
-(
szłości – nie pozostawia wolnego wyboru. „Dzieci komunizmu” zostają wciąż tym, kim były wcześniej – marionetkami w niezależnym od ich woli procesie historycznym, który ma ich pociągnąć ku lepszej przyszłości. Ta dziwna forma życia społecznego, którą nazywa się „przejściem”, jest im dobrze znana. Jak przecież wiadomo, realny socjalizm miał być jedynie rodzajem społeczeństwa przejściowego na drodze od kapitalizmu do komunizmu. Jedną fazę przejściową zastąpiła więc druga. Zarówno absolutna pewność, jak i z góry określona konieczność pozostały niezmiennymi elementami obu tych „przejść”. W postkomunizmie odpowiedź na pytanie o przyszłość uchodzi za gotową – a pytanie o przeszłość nie ma już sensu. Od „dzieci komunizmu” nie oczekuje się złożonej świadomości komunistycznej przeszłości – po to właśnie uczyniono je dziećmi, aby nie mogły pamiętać o przeszłości. Bo jako dzieci po prostu jej nie mają. Paradoksalnie dopiero w postkomunizmie można odnieść zagadkowe wrażenie, że komunizmu właściwie nigdy nie było. Jean-Luc Nancy już w roku 1991 mówił o gniewie, jaki człowieka ogarnia, gdy słyszy całą tę gadaninę o „końcu komunizmu”18 . Przekonanie, jakobyśmy tak po prostu skończyli nareszcie z marksizmem i z komunizmem, uważał za śmieszne: Tak jakby historia, nasza historia, była jedynie kaprysem bez wartości, pozorem, co przez 150 lat przesłaniał nam ogląd rzeczywistości i który tak nagle, w jednej chwili, rozpłynął się w nicość. Tak jakby pojedyncza pomyłka, zwykła, prosta i głupia pomyłka, mogła działać z taką mocą, mobilizować i wyznaczać kierunek. Tak jakby tysiące tzw. intelektualistów było po prostu idiotami, 18 Jean-Luc Nancy, Das gemeinsame Erscheinen.
Von der Existenz des „Kommunismus” zur Gemeinschaftlichkeit der „Existenz”, w: Gemeinschaften. Positionen zu einer Philosophie des Politschen, red. Joseph Vogl, Suhrkamp, Frankfurt am Main 1994, s. 172.
a tysiące innych ludzi poraziła głupota jeszcze większa, bo dawali im się wodzić za nos19. Prawdziwe oburzenie i troskę Nancy'ego wywołuje nie tyle samo wyparcie z historycznej świadomości postkomunizmu komunizmu jako faktu historycznego, wymazanie komunistycznej przeszłości wraz z całą jej polityczną i intelektualną złożonością, ile raczej niesłychana ignorancja, z jaką postkomunistyczny świat rezygnuje z przemyśleń na temat tej przeszłości i jej wpływu na późniejszy świat, z pytań o to, „dlaczego to wszystko się wydarzyło”. W tym właśnie widzi Nancy prawdziwą, niemal epokową głupotę zwrotu postkomunistycznego. Oczywiście dzieci nie są głupie. Ale można je ogłupić, a mówiąc precyzyjniej, wychować do głupoty. W tym sensie już sto lat temu Freud mówił o myślowych zahamowaniach, jakie kultura wszczepia swym podopiecznym w procesie kształcenia i wychowania, aby uczynić ich bardziej giętkimi i sterowalnymi. Wyróżnił przy tym trzy takie blokady myślowe, autorytarną, seksualną i religijną, którym odpowiadają stosowne „produkty wychowawcze”, mianowicie pokorni poddani, seksualnie zahamowani i ludzie religijni. Te formy intelektualnego uwiądu, jak je nazywał, pojmował jako efekty zakazu myślenia – zakazu w dzieciństwie rozciągniętego nad ludźmi, odwodzącego ich myśli od tego, co ich najbardziej interesuje. W jego czasach chodziło przede wszystkim o seksualność, której wyparcie było samo przez się zrozumiałym celem wychowania. Zakaz myślenia, raz skutecznie zaprowadzony w obszarze seksualności, rozszerzano na inne sfery życia, czyniąc go istotną cechą charakteru osobowości. Tym, czym wówczas była seksualność, w świecie postkomunizmu jest polityka. O ile wychowawcy wprost zachęcają dzieci 19 Tamże, s. 173.
komunizmu, aby wyzwoliły się seksualnie, aby możliwie głośno ujawniały swe dotychczas represjonowane tożsamości seksualne, aby bezwarunkowo utożsamiły się z wartościami świeckimi i z pokornych poddanych państwa totalitarnego przemieniły się w samoświadomych, wolno działających członków społeczeństwa obywatelskiego – o tyle ich wyzwolony intelekt nie ma, zdaje się, czego szukać w obszarze polityki. Jakby nie było tam niczego, nad czym warto byłoby się zastanowić. Jakby na wszystkie polityczne pytania udzielono już dawno właściwych odpowiedzi, jakby chodziło tylko o ich poprawne wcielenie w życie, o możliwie wierne naśladowanie wzorców i pokorne wysłuchiwanie słów wychowawcy. Tak jakby dobrze znana dialektyka oświecenia właśnie od politycznej strony doścignęła postkomunistyczny świat. Wychowanie do dojrzałości, wprowadzone w interesie nowego panowania, przerodziło się w wychowanie do politycznej głupoty; zwyczajnie odwraca ono Kantowski ideał, nastawiając się właśnie na ludzi niebędących w stanie korzystać z własnego rozumu bez przywództwa innych. A zatem głupota, o którą Nancy oskarża postkomunistyczny zwrot, jest w rzeczywistości efektem zakazu myślenia rozpostartego nad polityczną racją postkomunizmu. Dojrzałość odbiera się przede wszystkim politycznie – to w tym obszarze zostaje się dzieckiem, a ostatecznie – politycznym idiotą. Taka diagnoza nie powinna być powodem do oburzenia, ale raczej zachętą, by stać się dojrzałym. „Dziecko” jako kluczowa figura polityczna postkomunizmu jest czymś więcej niż tylko instrumentem nowej hegemonii. Ma znaczenie strukturalne dla fantazji o nowym społecznym początku, która przesądza o obliczu postkomunizmu. Jako rodzaj biopolitycznej abstrakcji społeczeństwa przejściowego przejmuje ono rolę jego podmiotu, który nie tylko zostaje z góry uwolniony od wszelkiej winy za zbrodnie komunizmu – dzięki czemu może wejść w każdą nową relację -)
społeczną, także relację panowania, jako moralnie niesplamiony – ale nie musi także odpowiadać za zbrodnie postkomunizmu. Za przestępcze prywatyzacje, w trakcie których majątek całych narodów w jedną noc stawał się własnością niewielu; za nowe, postkomunistyczne zubożenie mas wraz z jego społecznymi i indywidualnymi skutkami; za historyczny regres, który niektóre miejsca przeniósł gospodarczo, kulturalnie i moralnie poniżej poziomu osiągniętego w okresie komunizmu; wreszcie za nacjonalizmy, rasizmy, faszyzmy, za krwawe wojny domowe czy nawet ludobójstwa. Wszystkie te zjawiska wydają się nam nieuniknionymi chorobami dziecięcymi, żeby nie powiedzieć – nieprzyjemną wprawdzie, acz niegroźną kupą w pieluchach nowo narodzonego społeczeństwa liberalno-demokratycznego.
Pamiętajmy: sprzeczności i opór „Dziecko” w postkomunizmie to swego rodzaju ideologiczne Ground Zero społeczeństwa, w którym każdą katastrofę, zarówno odziedziczoną z przeszłości, jak i nową, samodzielnie sprokurowaną, można naprawić. To instancja społecznej pra-niewinności, dzięki której wszystko, co się wydarzy, także „nieakceptowalne i nie do zniesienia” (Nancy), można wkomponować w nową, bohaterską robinsonadę i opowiedzieć jako powszechnie zrozumiałą historię niewinnego początku. W ideologicznej postaci niewinnego dziecka kapitalistyczne, liberalno-demokratyczne społeczeństwo demonstruje swą bezwarunkową zdolność reprodukcji. Choćby i najodleglejsza wyspa tego świata w każdym momencie może się stać miejscem jego ponownych narodzin, nieważne, ile by to miało kosztować. Wreszcie instancja niewinnego dziecka stanowi podbudowę całego horyzontu mieszczańskiej, indywidualistycznej ideologii prawa w epoce jej globalizacji. Ideologia -*
ta sprowadza antagonistyczną, a więc polityczną, prawdę ludzkiej historii do ustrukturyzowanej według prawniczego wzorca relacji sprawców i niewinnych ofiar. Historię bada się wówczas w duchu patologii sądowej, niczym zwłoki dostarczające informacji potrzebnych w postępowaniu dowodowym. Już Hegel wiedział, że jedynie kamień, jako metafora czystego niedziałania – „nawet już nie byt dziecka” – jest niewinny20. W tym sensie fantazja o niewinnym Nowym Początku społeczeństwa postkomunistycznego możliwa jest wyłącznie z perspektywy zatrzymanego w miejscu rozwoju historycznego, który zastygł w postaci dziecka – jego politycznego podmiotu. Tu, w momencie historycznego przejścia, niewolę zastępuje wolność – ta sama wolność, do której potrzeba dzieci, aby można było im jej odmówić. Nic zatem dziwnego w tym, że, jak podkreśla Nancy, na cynizm swojej epoki reaguje się gniewem. W gniewie wywołanym przez postkomunistyczny triumfalizm dostrzegł on polityczne doznanie par excellence, a konkretnie „odpowiedź na to, co nieakceptowalne, co nie do zniesienia”21. Gniew ten jest wyrazem sprzeciwu i oporu, w których chodzi o coś więcej niż tylko o roszczenie rozumności. Gniew, o jakim mówi Nancy, jest polityczny, ponieważ oburza się na redukcję polityczności do „sporów i targów o wpływy”, która w postkomunizmie określa ramy tego, co historycznie możliwe. Gniew otwiera wymiar polityczności, która może się rozwinąć dopiero po rozsadzeniu tych ram; to gniew jest tym samym prawdziwym posłańcem nadchodzącej dojrzałości, która położy kres postkomunistycznej kurateli. 20 Georg W. F. Hegel, Fenomenologia ducha, tom 2, przeł. Adam Landman, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010, s. 38. Jeśli komuś ta przestroga nie wystarcza, powinien przypomnieć sobie film Roberta Rosselliniego Niemcy – rok zerowy z 1948, by pozbyć się wszelkich iluzji na temat niewinnego początku, nawet jeśli wychodzi on od dzieci. 21 Jean-Luc Nancy, Das gemeinsame..., dz. cyt., s. 172.
Właśnie na tym, mianowicie na „wychowaniu do sprzeczności i do oporu”, polega, zdaniem Adorno, „jedyna prawdziwa konkretyzacja dojrzałości”22. Wspomnianą audycję zakończył ostrzeżeniem, które okazało się literalnie jego ostatnim słowem do publiczności, jako że kilka tygodni później umarł. Ostrzeżeniem, które może służyć za postscriptum do ideologii i praktyki postkomunistycznej transformacji. Właśnie w gorączkowym zapale zmian, jak twierdzi Adorno, nazbyt łatwo wypieramy to, że próby dogłębnej zmiany jakiegoś obszaru naszego świata od razu natrafiają na przemożną siłę tego, co zastane – i skazane są na
bezsilność. Dlatego „kto chce coś zmienić, może to uczynić tylko wówczas, jeśli tę bezsilność, a także bezsilność własną, uczyni momentem swojego myślenia, a być może także własnego działania”23. Represyjnie pozbawione dojrzałości dziecko w nas jest czystym ucieleśnieniem naszej politycznej i historycznej bezsilności w błogosławionym świecie postkomunizmu. Świecie, który tkwi w paroksyzmie epokowej megalomanii urzeczywistnienia wszystkich obszarów ludzkiej wolności. Jedyne możliwe wyjście z tej samozawinionej niedojrzałości to powiedzieć „nie” takiemu światu i stawić mu opór.
22 Theodor W. Adorno, Erziehung zur Mündigkeit...
23 Tamże, s. 147.
dz. cyt., s. 145.
przełożył Michał Sutowski
-+
Granice (cynicznej) wyobraz´ni Michał Sutowski
W
Niemczech wybucha kryzys. Ataki terrorystyczne na największe rafinerie świata windują w górę ceny ropy, a potem żywności, dramatycznie rosną koszty pracy, powodując odpływ globalnego kapitału, tysiące ludzi wychodzą na ulice. Najbiedniejszy land – Meklemburgia-Przedpomorze – staje się areną zamieszek i zbrojnego starcia zwolenników faszyzującej partii DNS i socjalistów z Nowej Lewicy. Rząd w Berlinie nie ma wyjścia – zapobiec przekształceniu landu w niepodległe państwo skrajnej prawicy może wyłącznie… socjalizm. Chadecka kanclerz przy pomocy służb specjalnych i wykorzystując znaczne transfery pieniędzy wspomaga formację postkomunistyczną w wyborach do lokalnego parlamentu. Ta odrywa Meklemburgię od Niemiec i ustanawia socjalistyczną republikę. Sukces społeczny jest tak efektowny – a kryzys reszty kraju tak głęboki – że nieprzebrane tłumy uchodźców z całym dobytkiem zjeżdżają do nowego państwa. „Nie chcielibyśmy paść ofiarą własnego sukcesu” – mówi z uśmiechem Franz Geri, lider partii Nowa Lewica, premier socjalistycznej Meklemburgii, i ogłasza konieczność zamknięcia granic przed zalewem imigrantów, którzy mogliby doprowadzić nowy kraj i jego ustrój do ruiny. Tak w dużym skrócie wygląda fabuła trzygodzinnego miniserialu Die Grenze (Granica), jaki niemiecka telewizja wyemitowała niewiele ponad rok temu. Scenariusza nie napisali jednak ani pogrobowcy Lenina, ani -,
stowarzyszenie byłych funkcjonariuszy Stasi – produkcja komercyjnej stacji SAT.1 ma z osławioną Ostalgie niewiele wspólnego. Pokazuje za to – często nieświadomie – granice politycznej wyobraźni, jaką dwie dekady po upadku muru dysponują nie tylko Niemcy, ale i większość „naszego” świata. Choć cała historia wydaje się mocno naciągana, dialogi bywają drewniane, a wizerunek sympatycznych Ossich stereotypowy aż do karykatury, ta „drugorzędna literatura drugorzędna”1 mówi niezwykle dużo o „cynicznej świadomości”, jaka opanowała nie tylko twórców filmu, ale i większość współczesnych elit. Przesłanie filmu – w duchu definiowanego przez Sloterdijka cynizmu, „oświeconej fałszywej świadomości” naszych czasów – mówi nam wprost, że nasz system społeczno-ekonomiczny nie działa, że wyrzuca na margines całe masy ludzi, podatnych przez to na faszystowską pokusę, że polityka to tylko medialny spektakl skrywający „obiektywne” procesy 1 Krytyka zmasakrowała film, pisząc o nim m.in.: „Twórcom nie udał się thriller polityczny, lecz jego karykatura, w której prawicowe czyścioszki chodzą po szklanym pałacu w białych garniturach, a socjaliści w mundurach Narodowej Armii Ludowej piją wódę przy ognisku”. Tytuł recenzji brzmiał Granica bólu, w domyśle – odczuwanego przez widza. Scenarzystom można zarzucić nie tylko stereotypy, ale i szereg fabularnych nieprawdopodobieństw: podstarzały rybak z Rostocku biega w mundurze (pływa na pontonie, dowodzi paramilitarnym oddziałem...) jak stary pies wojny; mieszkańcy spokojnego miasta nad Bałtykiem nie wiadomo skąd („ze składek”?!) mają nagle cały arsenał broni maszynowej do dyspozycji, a bon moty w telewizyjnej debacie wywracają do góry nogami cały niemal układ polityczny.
i wreszcie – że mimo tego wszystkiego każda obietnica emancypacji zasługuje w najlepszym razie na pobłażliwy uśmiech i wzruszenie ramionami. Próba naprawy świata może być szaleństwem i zagrożeniem – albo kojącą ból iluzją i pozorem. Oczywiście na koszt tej bardziej wydajnej części podatników. Charakterystyczne w Granicy jest skrzyżowanie odwagi wyobraźni, gdy chodzi o możliwe konsekwencje utrzymywania status quo, z niesłychaną zachowawczością, jeśli chodzi o możliwości wyjścia z sytuacji. W pierwszym przypadku opowieść ta wypływa jakby z ducha książek Haralda Welzera. Zdaniem autora Sprawców i Wojen klimatycznych wzrost cen surowców i żywności może w niezwykle krótkim czasie, nawet i bez udziału „wielkich opowieści” ideologicznych, zaprowadzić względnie bezpieczne i pozornie stabilne państwa na krawędź chaosu, aż do wojny domowej włącznie. Negowany przez wielu scenariusz lokalnych konfliktów w Europie wywołanych sporem o ograniczone zasoby w Granicy zaprezentowany zostaje w skrajnej postaci – droga benzyna, trzydziestoprocentowe bezrobocie i sprytna manipulacja charyzmatycznego populisty zamieniają nadbałtyckie miasto portowe w arenę zajść znanych kiedyś z Bejrutu czy faweli Rio de Janeiro. Ale już dostępne środki zaradcze trudno nazwać inaczej niż żałosnymi. Granica pokazuje, jak łatwo dziś o społeczną katastrofę i równocześnie – że z tej świadomości niemal nic nie wynika. Współczesna polityka to niemal wyłącznie sfera konieczności i pozoru, zdaje się nam mówić reżyser Roland Suso Richter. Co bowiem może zdziałać pani kanclerz2 najpotężniejszego mocarstwa Europy w dobie kryzysu? Może obserwować wyniki sondaży w poszczególnych okręgach wyborczych;
angażując służby specjalne i ryzykując życie kilku osób, zdobyć informacje, które pomogą jednemu z kandydatów radykalnej partii w telewizyjnej debacie; wreszcie może (potajemnie?) przekazać pół miliarda euro na tymczasowe dofinansowanie programów społecznych w jednym niedużym landzie. A wszystko to po to, żeby lokalnych wyborów nie wygrał miliarder stojący na czele partii (korporacji?), będącej skrzyżowaniem Amwaya z Austriacką Partią Wolności, z militarnym wsadem w typie SA i estetyką sekty scjentologicznej. Rząd jest ograniczony przez cały szereg obiektywnych konieczności – można się zastanowić, do czego potrzebuje partyjnych kolorów, skoro i tak nie ma żadnego pola manewru. Obiektywny jest kryzys surowcowy, a także pogoń kapitału za tanią pracą – o strategii kanclerz Niemiec decyduje więc de facto generał Bundeswehry (świadomy, że jego armia nie jest zdolna powstrzymać miejskich rozruchów) oraz uśmiechnięty lider związku przemysłowców (świadomy, że dla biznesu otwiera się nowa perspektywa – tania siła robocza w nowym państwie „socjalistycznym”). Polityka to zatem zarządzanie populizmem, i to na co najmniej dwóch planach. Po pierwsze, odpowiedzią na gniew społeczny wywołany kryzysem może być wyłącznie populizm. Chadecki rząd wybiera „mniejsze zło” – postkomunistów, którzy obiecują wyborcom powrót NRD, ale można ich kontrolować. Zwrócona ku przeszłości3 Nowa (!) Lewica deklaruje oderwanie Meklemburgii-Przedpomorza, likwidację pieniądza i redystrybucję potrzebnych dóbr za pomocą systemu kartkowego. Dobrobyt i względne bezpieczeństwo socjalne okazują się możliwe – ale nie dzięki emisji fikcyjnych „obligacji ludowych”, ale tajnym transferom pienięż-
2 Co najmniej dwójka bohaterów filmu to aluzyjne nawiązania do ważnych postaci sceny politycznej współczesnych Niemiec: kanclerz Carla Reuter wygląda jak młodsza siostra Angeli Merkel, z kolei Franz Geri to Gregor Gysi, dawny lider postkomunistycznej PDS, a potem Die Linke.
3 Paradoks NRD-owskiej nostalgii: hymn Niemiec Wschodnich Auferstanden aus Ruinen już w drugim wersie podniośle deklarował „zwrócenie w przyszłość”: „Powstali z ruin, zwróceni w przyszłość, służmy twojemu dobru, Niemcy, jedna ojczyzno”.
--
nym rządu federalnego, który w zamian zyskuje pokój społeczny u swych granic, do pewnego momentu bliski ośrodek emigracji dla sfrustrowanych obywateli, a także zasoby taniej siły roboczej dla własnego przemysłu. Socjalistyczna idylla działa wyłącznie dzięki zasilaniu z zewnątrz, zarówno na poziomie makro, jak i jednostkowych strategii – sympatyczny rybak i działacz socjalistycznej bojówki dostaje wymarzony kuter rybacki nie od socjalistycznego rządu, tylko od zięcia w prezencie (za pieniądze niemieckich służb specjalnych…). Na „socjalistycznej” republice zarabia głównie niemiecki przemysł wytwórczy, zatrudniając tamtejszych robotników do taśmowej produkcji „zestandaryzowanej” tandety. Druga kwestia to kształt „przezwyciężonego” populizmu – DNS w niczym nie przypomina klasycznej partii faszystowskiej. Nie odwołuje się do teorii rasowych ani żadnych wielkich ideologicznych opowieści, prowadzi działalność społeczną i charytatywną (chwali się przedszkolami dla dzieci wielu narodowości), stosuje typowe dziś narzędzia PR. Jej retoryka odwołuje się do lęków społecznych związanych z niepewnością bytową, a zarazem do wzajemnej niechęci wykluczonych wobec siebie – represjonowane są „darmozjady”, tzn. beneficjenci zasiłków i mieszkańcy mieszkań socjalnych. Ataki na „czerwonych” odwołują się do ich komunistycznej przeszłości, ale już nie postulatów solidarnościowych. Elektorat jest labilny i podatny na zabiegi PR; można się domyślić, że to przede wszystkim sfrustrowani wyborcy lewicy, którym obca zarazem jest „socjalistyczna” identyfikacja. Lider partii, niegdyś alterglobalista z Genui, okazuje się zupełnym cynikiem – „liczy się tylko opakowanie”, mówi, nie wzbudzając entuzjazmu swego fanatycznego zastępcy. Paramilitarne bojówki nie są wyrazem kultu przemocy, ale środkiem stwarzania społecznego zamętu, instrumentem takim samym jak przyciąganie do partii celebrytów i tabloidowe akcje charytatywne. Choć przekaz filmu twardo oddziela partie „radykalne” -.
(Nową Lewicę i DNS) od „mieszczańskich”, techniki wyborcze partii populistycznej nie odbiegają specjalnie od tych, jakie znamy z głównego nurtu. Postpolityczny Maximilian Schell niewiele różni się w istocie od pani kanclerz, która używa służb specjalnych do wsparcia jego rywala – tylko po to, by jego rękami stworzyć wielką mistyfikację, dającą chwilę społecznego pokoju. Status quo prowadzi do wykluczenia, frustracji i, potencjalnie, społecznej katastrofy. Przyczyny tego stanu rzeczy są obiektywne i poza zasięgiem podmiotowego zbiorowego działania; oficjalna polityka to pozór i spektakl; powrót do przeszłości to iluzja, teraźniejszość sprowadzi katastrofę, przyszłości w zasadzie nie ma… Wychodzi nam „oświecona fałszywa świadomość” w wersji pop. Coś jeszcze? Zostają jeszcze Ossi, sfrustrowani robotnicy słuchający Ostrocka przy bilardzie, odkopujący w szafie przeżarte przez mole mundury Narodowej Armii Ludowej. Po co? „Żeby było jak kiedyś – ze sobą i dla siebie” (miteinander – füreinander). Z socjalizmu nie zapamiętali Stasi, tylko przyjaźń. I dlatego właśnie piją przy ognisku (koksowniku?) wódkę z gwinta – za przyjaźń i przeciw faszystom. I za socjalistyczną republikę Meklemburgii-Przedpomorza, którą, jak się później dowiemy, kosztem robotników na taśmie utrzymywać będą niemieccy kapitaliści. Ich złudzenia wydadzą się odrobinę mniej absurdalne, gdy zwrócimy uwagę na wyborczy slogan Nowej Lewicy: Wir sind das Volk – „To my jesteśmy narodem”. Ten sam, który na transparentach nieśli demonstranci z Lipska i Berlina w roku 1989, wołający o demokrację, upadek muru i otwarcie granic. A Franz Geri, lider lewicy? Obiecuje „kwitnące krajobrazy” – te same, których na Wschód nie sprowadziła, wbrew obietnicy „kanclerza zjednoczenia”, postkomunistyczna transformacja. Pragnienie powrotu granicy – nawet jeśli początkowo otwartej – to chyba największe szyderstwo z niespełnionej obietnicy przemian. Zredukowani do elektoratu postkomunistycznej Nowej Lewicy, umundurowani
Ossi stanowiliby karykaturę: oto ludzie skazani na śmietnik historii, których solidarność, wiara i zaangażowanie mogą wzruszyć, ale nie poruszą kogokolwiek do działania. Bojownicy „za przyjaźń i socjalizm” reprezentują jednak coś więcej – i to raczej na przekór intencjom twórców filmu. O ile oba ideologiczne obrazy, grozy neofaszyzmu i absurdu państwowego socjalizmu, wymuszają na widzu cyniczną akceptację beznadziejnego status quo polityki, o tyle braterstwo broni (przy koksowniku, nad grobem zastrzelonego dziecka, na miej-
skiej barykadzie), ludyczna wylewność i entuzjastyczne zaangażowanie obrazują utopijną tęsknotę, jaka nam pozostaje – za wspólnotą, która jest niekoniecznie „organiczna” czy „pierwotna”, za to świadoma konfliktów, społecznych sprzeczności i zadań do wykonania. Być może bez sentymentalnej – i kompromitującej – NRDowskiej cepeliady dostrzeglibyśmy trafne pytania o społeczny konflikt i kapitalizm, a nawet wyobrazilibyśmy sobie jakiś emancypacyjny ideał. Ale to już byłby zupełnie inny (postępowy?) film.
-/
Miejsca transformacji: kryzys, recesja i powrót koniunktury Jane Hardy
N
a początku roku 2011 szefowie rządów, przedstawiciele organizacji międzynarodowych i szefowie zarządów najważniejszych korporacji międzynarodowych spotkali się na Forum Ekonomicznym w Davos. O ile w 2010 roku dominował tam pesymizm i poczucie niepewności, o tyle tym razem uczestnicy wydawali się bardziej optymistycznie nastawieni do perspektyw rysujących się przed międzynarodowym kapitalizmem. Światowa gospodarka nie pogrążyła się w kolejnej recesji, a gdzieniegdzie zdawała się nawet rozkwitać. Jednak to dobre samopoczucie światowych elit nie było wolne od wątpliwości. Powrót koniunktury był wyjątkowo nierówny, kruchy, strukturalnie niezrównoważony, a w niektórych krajach oznaczał de facto stagnację. Do roku 2011 światowa gospodarka powracała do zdrowia w trzech prędkościach: rynki wschodzące – Ameryka Łacińska, Chiny i Azja Południowo-Wschodnia – rosły w tempie od 6 do 10%, Stany Zjednoczone rozwijały się w tempie 3% bez zmniejszania się bezrobocia, a strefa euro (poza Niemcami) notowała bardzo powolny wzrost, nieprzekraczający 2% PKB. Prasę finansową zdominował problem tak zwanych pęknięć światowego kapitalizmu. Chodzi tu przede wszystkim o rosnące znaczenie chińskiej gospodarki, z towarzyszącą mu strukturalną nierównowagą między wielkimi .&
nadwyżkami generowanymi przez chińską gospodarkę a sytuacją gospodarki amerykańskiej, zmagającej się z podwójnym – handlowym i budżetowym – deficytem. W strefie euro szczególne zainteresowanie budził powrót koniunktury oraz nadwyżki eksportowe Niemiec, jak również sytuacja wciąż kruchych i pogrążonych w kryzysie gospodarek peryferyjnych, takich jak Grecja, Irlandia, Portugalia i Hiszpania. Mało uwagi poświęcono kryzysowi, recesji i „zdrowieniu” gospodarek dziesięciu postkomunistycznych krajów członkowskich UE1 (czy leżących na jej obrzeżach Ukrainie i Serbii). Choć wpływ recesji z 2008 roku na kraje Europy Środkowo-Wschodniej (EŚW) różnił się w szczegółach, to poza Polską w większości z nich kryzys przybrał najbardziej gwałtowne formy, doprowadzając na granicę upadku waluty, systemy bankowe i gospodarki. Nawet przed upadkiem muru berlińskiego kraje te nie były specjalnie odporne na globalne kryzysy. Recesje z połowy lat 70. i z lat 1979–1982 wyostrzyły sprzeczności ich systemów gospodarczych i przyczyniły do ostatecznego upadku w 1990 roku. Późniejsze otwarcie na wpływy światowej gospodarki (a w szczególności międzynarodowego kapitału finansowego), połączone 1 Czechy, Estonia, Węgry, Łotwa, Litwa, Polska, Słowacja i Słowenia dołączyły do UE 2004 roku. Rumunia i Bułgaria – w roku 2006.
z neoliberalną polityką, zwiększyło ich podatność na kryzysy i recesje.
Odmiany neoliberalizmu Aby zrozumieć skalę i naturę kryzysu oraz jego efekty w krajach EŚW, zarówno w perspektywie regionalnej, jak i gospodarek krajowych, niezbędne jest zrozumienie odmiennego charakteru ekspansji na wschód UE i Stanów Zjednoczonych oraz towarzyszących tym dwóm modelom odmiennych wariantów neoliberalizmu. Po upadku muru berlińskiego elity europejskie i amerykańskie oraz międzynarodowe organizacje, takie jak MFW i Bank Światowy, włożyły wiele wysiłku w tzw. transformację krajów EŚW, która miała doprowadzić do ich integracji ze światową gospodarką. Jednak między deklaracjami a rzeczywistym kształtem „pomocy” udzielanej krajom Europy Środkowo-Wschodniej ziała przepaść. Środki, które w końcu przekazano na wspomaganie transformacji, okazały się znacznie mniejsze niż obiecywany „plan Marshalla dla Wschodu”. Nawet nie ukrywano, że celem różnych projektów, takich jak PHARE2 Unii Europejskiej czy USAID3, jest zaprowadzanie neoliberalnego porządku, mającego za pomocą liberalizacji i prywatyzacji otworzyć nowe gospodarki krajów postkomunistycznych dla handlu i inwestycji. W naciskach MFW na rygorystyczne cięcia wydatków publicznych i szybką prywatyzację wyraźnie zaznaczał się element przymusu. Dodatkowo, zwłaszcza w przypadku USAID, inwestowano w budowę ideologii wspierającej ten projekt (Hardy 2009, Wedel 2000). W kontekście geopolityki tamtego okresu upadek muru berlińskiego i rozpad Związku 2 Poland and Hungary: Assistance for the Restructuring
of the Economy.
3 W latach 1990–2001 USAID [United States Agency
for International Development – przyp. red.] była zaangażowana w 400 projektów i wpompowała w polską gospodarkę miliard dolarów. Zob. USAID 2000, 2003 i 2003.
Radzieckiego uchylił Stanom Zjednoczonym wrota, przez które NATO mogło wpływać na rozwój Europy Środkowej i Wschodniej. Polityczne i ekonomiczne interesy Stanów doskonale oddają słowa asystenta sekretarza stanu Richarda Holbrooke’a: „Zachód musi przeprowadzić ekspansję na Wschód tak szybko, jak to możliwe, w zasadzie z szybkością światła, a USA są przygotowane do przewodzenia temu procesowi” (Holbrooke 1995, cytat za: van der Pijl 2001, s. 198). Jednak „transformacja” i budowa neoliberalizmu po 1990 nie były prostymi procesami, w ramach których kraje regionu po prostu dostosowywały się do potrzeb globalnego kapitalizmu. Konkurencyjne interesy różnych grup elit i sprzeciw zorganizowanej siły roboczej uczyniły z przemian proces przewlekły, a jego wynik okazał się w końcu rodzajem kompromisu – szczególnie w kwestiach prywatyzacji i polityki społecznej. W związku z tym restrukturyzacja państwa była procesem złożonym, który nie ograniczał się do prostego przygotowania międzynarodowemu kapitałowi warunków do działania. Dla krajów, które „transformację” rozpoczęły w 1990 roku, pierwszy etap tego procesu był wyjątkowo brutalny i – wraz z postępującą integracją postkomunistycznych gospodarek z coraz bardziej zliberalizowaną gospodarką światową – miał dewastujący wpływ na standard życia znaczących grup ludzi. Strategia UE polegała na systematycznym działaniu na rzecz promowania neoliberalnych reform i wpływów europejskiego kapitału ponadnarodowego poprzez liberalizację i deregulację gospodarek państw EŚW (Holman 2001 i 2004, Smint 2002, Shields 2004, Van Appeldoorn 2000 i 2003). Główny nacisk w PHARE położono na przygotowanie krajów do członkostwa w UE, żądając coraz szerszej i głębszej liberalizacji i deregulacji gospodarki. Towarzyszył temu minimalny poziom opieki społecznej, mającej łagodzić napięcia społeczne, które mogłyby przeszkodzić w reformach. Kusząc marchewką członkostwa, UE skłoniła władze państw Europy Środkowej .'
i Wschodniej do przyjęcia specyficznego modelu neoliberalnych reform (znacznie radykalniejszego niż system działający w krajach członkowskich). Konieczność dostosowania się do norm unijnych, obejmujących w szczególności pomoc państwową i zasady konkurencji, uniemożliwiła formułowanie jakichkolwiek żądań dotyczących możliwości korekty obranego kursu. Dwa projekty, które skonsolidowały projekt neoliberalny w Europie, zostały rozszerzone na nowe postkomunistyczne kraje członkowskie. Pierwszym z nich był Jednolity Rynek Europejski, popularny symbol użyty do ponownego rozruchu integracji europejskiej w połowie lat 80., a wdrożony w 1992 roku. Projekt ten miał na celu zwiększenie globalnej konkurencyjności Europy wobec Stanów Zjednoczonych i Japonii. Efektem było przede wszystkim otwarcie na handel i inwestycje sektorów wcześniej chronionych (np. usług, sektora publicznego i telekomunikacyjnego) oraz uruchomienie kolejnych rund prywatyzacji. W retoryce odwoływano się do innowacyjności, konkurencyjności i efektu skali, w rzeczywistości wprowadzenie Jednolitego Rynku Europejskiego skutkowało głównie szeroko zakrojoną reorganizacją europejskiego kapitału, co uwidoczniło się w bezprecedensowej fali fuzji i przejęć. Drugim projektem była unia monetarna z centralnym bankiem i jedną walutą. Unia monetarna pełniła funkcję kija, za pomocą którego zmuszono rządy do cięcia wydatków publicznych w celu dostosowania się do wymogów surowej polityki monetarnej, zapisanej w kryteriach spójności w traktacie z Maastricht i Pakcie Stabilności i Wzrostu (Gill 2001). Rolą tej polityki było zaostrzenie neoliberalnej dyscypliny, zwłaszcza w słabszych gospodarkach, które mogły ponieść wyższe koszty związane z bezrobociem (Cardechi 2001).
Integracja poza UE
dekadę później. W latach 90. ich silna klasa kapitalistyczna i autorytarne reżimy nie otworzyły się w pełni na światową gospodarkę. W Serbii pełne przyjęcie neoliberalizmu, za pomocą szybkiej prywatyzacji, napływu BIZ4 i finansów zagranicznych, nastąpiło dekadę po rewolucji, która obaliła Miloševicia w 2000 roku. Choć między 2000 a 2008 rokiem Serbia przeżywała okres stabilnego wzrostu PKB, nie udało się jej dogonić krajów, które transformację rozpoczęły w latach 90. Okres ten opierał się przede wszystkim na długu i imporcie, stąd bierze się też podatność serbskiej gospodarki na kryzysy. Serbia doświadczyła swego rodzaju „dzikiego kapitalizmu”, charakteryzującego się (przynajmniej po części) brakiem zasad i regulacji działań firm i korporacyjnych elit, co nasiliło tendencję do poszukiwania prywatnych zysków (Upchurch 2011). Powinniśmy jednak być ostrożni w ocenach postrzegających to zjawisko jako coś jakościowo odmiennego od kleptokracji, jaka miała miejsce w innych krajach. Różniła się ona tylko zakresem czasowym i skalą, choć w 2004 roku UE narzuciła swoim postkomunistycznym członkom z EŚW kapitalizm oparty na pewnych regułach – na przełomie lat 80. i 90. członkowie tutejszej nomenklatury przekształcili łupy zdobyte w poprzednim systemie na osobiste korzyści finansowe. Ukrainę szczególnie mocno uderzył rozpad Związku Radzieckiego i RWPG, który doprowadził do znacznego zmniejszenia produkcji i handlu – ukraińskie PKB spadło w latach 1990–1997 o około 2/3. Gdy niektóre kraje, o których mowa była wcześniej, dostały się w już pełni w orbitę wpływów projektu europejskiego, Ukraina stanowiła obszar rywalizacji europejskich i rosyjskich inwestorów o strategiczne aktywa i udziały w rynku ukraińskim (Bojcun 2011). Po pomarańczowej rewolucji napłynęło więcej kapitału inwestycyjnego i zliberalizowano rynki finansowe. Do 2009 roku udział zagranicz-
Ukraina i Serbia weszły w procesy transformacji i integracji ze światową gospodarką ponad
4 Bezpośrednie Inwestycje Zagraniczne [przyp. tłum.].
.(
nego kapitału w ukraińskich bankach wzrósł do 50% – w 2004 roku wynosił 13%. W latach 90. oba te państwa odrzuciły recepty Banku Światowego i MFW, opowiadając się za umiarkowaną integracją ze światową gospodarką poprzez zachowanie silnej klasy krajowych kapitalistów i ograniczenie zagranicznej własności (Bojcun 2011). W taki właśnie sposób odmiany neoliberalizmu, które rozwinęły się w poszczególnych krajach, były warunkowane przez gospodarcze dziedzictwo, siły zewnętrzne i to, jak lokalne elity negocjowały sposób integracji z gospodarką światową.
Finansjeryzacja gospodarki światowej i sfera sub-prime Liberalizacja finansów była kluczowym elementem neoliberalnej agendy. Finansjeryzacja, jej liczne aspekty i definicje były szeroko omawiane w innych miejscach5. We wczesnym okresie transformacji zmiany w organizacji finansów i bankowości miały w projekcie transformacyjnym wagę nadrzędną i były warunkiem istnienia gospodarki rynkowej jako takiej (Grahl 2005). Działania zmierzające do utworzenia niezależnego banku centralnego – w niektórych państwach proces ten rozpoczął się przed 1990 rokiem – stanowiły podstawę projektu liberalnego. Miały zapewnić zdrowy pieniądz i wyplątać sektor finansowy z uwikłania w kapitał krajowy, uwolnić go od politycznych wpływów dawnych komunistycznych klas rządzących. Wraz z początkiem nowego stulecia tendencja do finansjeryzacji nasilała się coraz bardziej. Rosła też złożoność instrumentów finansowych maskujących toksyczne długi, odpowiedzialnych za kryzys gospodarczy w 2008 roku. Coraz większy zasięg i dominacja instytucji finansowych spowodowały, że sektor ten wtargnął w życie zwykłych ludzi. W krajach EŚW tendencje te są wyraźnie widoczne i jeszcze bardziej nasilone. 5 Pełne omówienie zagadnienia finansjeryzacji znajduje się w: Callinicos 2010.
Tabela 1 pokazuje dominację kapitału zagranicznego w sektorze finansowym krajów EŚW, gdzie około 80% banków posiadają inwestorzy zagraniczni (HSBC 2006). W tej części Europy napływ kapitału był znacznie większy, a jego załamanie w trakcie kryzysu o wiele bardziej gwałtowne. Dlatego ryzyko przetransferowano z banków Europy Zachodniej do ich oddziałów w krajach EŚW w formie pożyczek międzynarodowych [cross border loans] (Pomerleano 2010). Tabela 1 Udział kapitału zagranicznego w sektorze bankowym, 2007 Kraj
Udział kapitału zagranicznego w sektorze bankowym (proc.)
Bułgaria
85
Czechy
85
Estonia
98
Węgry
65
Łotwa
65
Litwa
90
Polska
75
Słowacja
99
Serbia
75
Ukraina
35
Na podstawie raportu Banku Światowego (Mitra, Selowsky i Zalduendo 2010, s. 50) Wzrost zadłużenia był generowany przez gospodarstwa domowe, które z powodu niskich płac pożyczały, aby podnieść swój standard życia. Zadłużenie zwiększała .)
Tabela 2 Udział kredytów walutowych w rynku kredytów, marzec 2009 Kraj
% walut
Bułgaria
62
Estonia
88
Węgry
72
Łotwa
92
Litwa
65
Polska
40
Rumunia
62
Serbia
75
Ukraina
60
Na podstawie raportu Banku Światowego (Mitra, Selowsky i Zalduendo 2010, s. 109)
.*
Udział kredytów hipotecznych w ogóle wydatków gospodarstw domowych w 2003 w %
Kraj
Średni wzrost zadłużenia korporacji w %
Tabela 3 Wzrost kredytów w sektorze prywatnym i ich skład, 2003–2008
Średni wzrost zadłużenia gospodarstw domowych w %
dodatkowo możliwość zaciągania kredytów walutowych z niższym oprocentowaniem i dłuższym okresem spłaty niż pożyczki w walutach krajowych (zob. tabela 2). W latach 2003–2006 globalna płynność [global liquidity] osiągnęła swoje historyczne maksimum. Międzynarodowe banki tonęły w pieniądzu, ostro konkurując między sobą o zyski z pożyczek udzielanych rządom, przedsiębiorstwom i gospodarstwom domowym w EŚW. Kredyty walutowe udzielane zwykłym mieszkańcom regionu miały strukturę taką jak rynek sub-prime w Stanach (pożyczki dla osób ubogich) – banki odnotowywały krociowe zyski, udzielając ludziom kredytów niezależnie od możliwości spłaty zadłużenia. Lwią część tych pożyczek stanowiły kredyty hipoteczne, co spowodowało nadmuchanie bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości (zob. tabela 3).
Bułgaria
41
57
43
Czechy
26
12
65
Estonia
39
32
78
Węgry
21
7
64
Łotwa
44
28
64
Litwa
59
31
76
Polska
28
13
30
Słowacja Serbia Ukraina
28 Brak danych
84
10 Brak danych
47
69 Brak danych
25
Na podstawie raportu Banku Światowego (Mitra, Selowsky i Zalduendo 2010, s. 50)
Kryzys, recesja i powrót koniunktury Rozmiar kryzysu finansowego (z 2008 roku) i recesji obrazuje tabela 4. Pokazuje ona dramatyczny spadek PKB w krajach bałtyckich i na Ukrainie. Z wyjątkiem Polski i Czech spadki PKB znacząco przekraczają średnią UE (wynoszącą 4,2%). Prognozy MFW są ponure,w większości przypadków najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest skromny wzrost PKB, a niektóre gospodarki mogą długo nie wyjść z recesji.
Bezrobocie (2010)
-4,2
Deficyt budżetowy w % PKB 2009
Średnia UE 27
Zakładany wzrost PKB w % 2010
Kraj
Realny wzrost PKB w % 2009
Tabela 4 Wybrane wskaźniki ekonomiczne/gospodarcze, 2009–2010
-3,9
8,9
Gospodarki postkomunistyczne Bułgaria
-5,0
0,0
-3,9
9,7
Czechy
-4,1
2,0
-5,9
7,4
Estonia
-14,1
1,8
-1,7
19,0
Łotwa
-18,0
-1,0
-9,0
20,0
Litwa
-14,8
1,3
-8,9
17,3
Węgry
-6,3
0,6
-4,0
10,4
Słowacja
-4,7
4,1
-6,8
15,0
Słowenia
-7,8
0,8
-5,5
7,0
Polska
1,7
3,4
-7,1
9,6
Rumunia
-7,1
-1,9
-8,3
7,4
Ukraina
-15,1
3,7
8,8
Wybrane kraje do porównania Hiszpania
-3,6
-0,3
-11,2
20,0
Wielka Brytania
-4,9
1,7
-11,5
7,8
Irlandia
-7,1
-0,3
-14,3 13,3
Dane Eurostatu i MFW (IMF 2010)
Fala kryzysu rozlała się na kraje Europy Wschodniej i Środkowej dwoma kanałami. Pierwszy z nich w języku Banku Światowego określa się mianem „szoku kredytowego” [global deleveraging] (nagłe skurczenie się rynku kredytów), wywołanego „zubożeniem krajowych rynków finansowych” (instytucje finansowe zagrożone toksycznym zadłużeniem), który wraz z „załamaniem się boomu nieruchomości” (drastyczny spadek cen nieruchomości) w niektórych krajach obniżył skłonność instytucji finansowych do finansowania długów państwowych (Mitra, Selowsky i Zalduendo 2010). Drugim kanałem było zmniejszenie zapotrzebowania na eksport w dotkniętej recesją Europie Zachodniej. Miało to negatywny wpływ na produkcję i zatrudnienie w małych gospodarkach, takich jak Czechy, Słowacja, Estonia i Węgry, gdzie eksport stanowił 70–80% PKB w 2008 roku. W mniejszym stopniu ten sam proces wystąpił w gospodarkach większych państw, takich jak Polska czy Rumunia.
Od cudu gospodarczego do katastrofy: kraje bałtyckie Między rokiem 2005 i 2007 państwa bałtyckie miały najwyższe wskaźniki wzrostu w Unii Europejskiej. Przez te trzy lata PKB Łotwy wzrastał o średnio 10,8% rocznie, w Estonii i na Litwie w tym samym okresie średni roczny wzrost wynosił 8,8%. Rządy tych krajów prowadziły ekstremalną neoliberalną politykę ekonomiczną: bez podatków progresywnych (liniowy podatek dochodowy), spadkowych czy własnościowych. Jednakże ten pozornie nieskończony wzrost, który przyniósł im uznanie Banku Światowego i miejsce na liście trzydziestu „najbardziej przyjaznych biznesowi” gospodarek świata, był iluzoryczny. W rzeczywistości gospodarki te wygenerowały rosnące najszybciej na świecie bańki spekulacyjne na rynkach nieruchomości. Wzrost standardu życia brał się z napędzanych tanimi zagranicznymi kredytami spekulacji na rynku nieruchomości. .+
Banki z krajów skandynawskich i inne zagraniczne banki rozszerzyły na Łotwę, Litwę i Estonię swoją ofertę kredytów hipotecznych, udzielanych głównie w walutach obcych (dolary, funty szterlingi, franki szwajcarskie i euro) (zob. tabela 2). Hudson opisuje, w jaki sposób umożliwiło to dawnej nomenklaturze i aparatowi partyjnemu zdobyć, a następnie sprzedać udziały we własności publicznej lub uzyskać pod ich zastaw zagraniczne pożyczki (Hudson 2008, s. 75–76). Podczas gdy względnie niewiele osób się wzbogaciło, doświadczenia zwykłych ludzi były raczej ponure. Kraje bałtyckie to najgorsze miejsce do pracy w całej Unii Europejskiej. Eurostat podaje, że jest tam najniższy w Europie standard życia i najdłuższy tygodniowy czas pracy. Wydatki na opiekę społeczną na głowę sięgają jednej czwartej europejskiej średniej, a dochody są najbardziej spolaryzowane w UE (Hudson 2008). Tempo, w jakim rozwijał się kryzys w Estonii, szybko znalazło odzwierciedlenie w skali bezrobocia, które wzrosło z 10 do 19% między pierwszym kwartałem 2009 a rokiem 2010. W tym samym okresie na Łotwie wzrosło z 13 do 20% (Eurostat). W 2010 roku spowodowało to drugą falę emigracji, którą wywołała konieczność ucieczki przed biedą.
„Od wzorowego ucznia do mentalnego wraku”: Węgry Węgry również zostały uznane za doskonały przykład reform rynkowych i wzor(c)owego ucznia neoliberalizmu (Fabry 2011). Dlatego dla tych wszystkich, którzy głosili „prawdy” o związku między wolnym rynkiem a wzrostem i stabilnością, fakt, że Węgry jako pierwszy kraj regionu zostały dotknięte przez kryzys finansowy, był niespodzianką. Jednak problemy na Węgrzech zaczęły się na długo przed kryzysem z 2008 roku. Na przełomie 2005 i 2006 roku dziesięcioprocentowy deficyt budżetowy został uznany za zbyt wysoki w stosunku do kryteriów .,
z Maastricht, które wyznaczyły jako cel 3%. Rząd wprowadził serię pakietów oszczędnościowych, podnosząc podatki i redukując zasiłki oraz dotacje. We wrześniu 2006, kiedy ludzie odkryli, że rząd kłamał na temat stanu gospodarki, aby wygrać wybory, wybuchły największe po 1990 roku zamieszki. Kiedy w 2008 roku uderzył kryzys, węgierska gospodarka, rozchwiana po dwóch latach oszczędności, była narażona dwojako: po pierwsze, w 2010 roku 1,7 miliona z 10 milionów obywateli miało zaciągnięte kredyty walutowe. Rząd oszacował, że 10–15% z nich to kredyty „zagrożone” – eufemizm określający prawdopodobieństwo braku spłaty. Niektórzy musieli sprzedać swoje domy, inni byli zmuszeni stawić czoła podwyższeniu o 1/3 rat kredytów hipotecznych („Financial Times”, 16 lipca 2010). Po drugie, na stabilność węgierskiej gospodarki źle wpływało uzależnienie od popytu z rynków Europy Zachodniej, który poważnie spadł wraz z narastaniem kryzysu. Tabela 5 Udział eksportu w PKB w wybranych gospodarkach
Kraj
Maszyny Razem i produkty złożone
Środki transportu i części
Czechy
66,8
36,5
11,2
Węgry
65,5
42,3
6,2
Polska
34,4
13,3
4,3
Słowacja 75,7
30,8
12,4
Na podstawie danych UN Comtrade Database (Myant i Drahkoupil 2011) Gdy kryzys finansowy zaczął się przekształcać w kryzys zadłużenia państwa, ponadnarodowy kapitał finansowy prze-
prowadził w 2010 roku atak spekulacyjny na węgierską walutę. Mimo że dług publiczny zmniejszono drastycznie z 10 do 3,5% PKB i był on znacząco mniejszy niż w innych krajach, MFW i tak uznało te działania za niewystarczające.
Polska i Czechy: „jedwabny kryzys”? Gospodarki Polski i Czech były ostatnimi, których dotknął kryzys ekonomiczny. Spadek PKB w Czechach plasuje je poniżej unijnej średniej. W 2009 roku Polska odnotowała skromny, w porównaniu z 6,8% w 2007 i 5% w 2008 roku, wzrost PKB w wysokości 1,7%. Był to największy wzrost w OECD – ale nie było to trudne, jeśli weźmie się pod uwagę dramatyczne spadki w innych krajach EWŚ. „Gazeta Wyborcza” określiła sytuację w Polsce jako „jedwabny kryzys” (17 czerwca 2009). Jest kilka czynników, które do pewnego stopnia ochroniły Polskę przed kryzysem i recesją. Płynny kurs złotego sprawił, że złoty stracił do euro między sierpniem 2008 i 2009 30%, co oznaczało, że mógł zyskać przewagę nad konkurentami, których waluty nie miały płynnego kursu6. Polska i Czechy, w przeciwieństwie do krajów bałtyckich i Węgier, nie miały problemu z wielką bańką spekulacyjną na rynku nieruchomości, nadmuchiwaną przez zagraniczne banki. Udział kredytów walutowych w ogóle zadłużenia był dużo niższy – 8% w Czechach i 30% w Polsce. Oba kraje były jednak wrażliwe na recesję w innych państwach Europy, przy czym Polska w stopniu dużo mniejszym niż Czechy, ze względu na mniejsze uzależnienie od eksportu (zob. tabela 5). Jednakże polski „sukces” w walce z bieżącym kryzysem powinniśmy potraktować ze szczególną uwagą. Za skromnym wzrostem kryje się wysoki poziom biedy, z 44% ludności zarabiającymi mniej niż 75% średniej krajo6 Głównie nad krajami bałtyckimi i Słowacją.
wej i narastającymi nierównościami7. Wysoka stopa bezrobocia, na poziomie 9,8%, mówi tylko część prawdy o bezrobociu młodych, osiągającym w 2010 roku 23%. Co więcej, 27% ludności pracuje na podstawie umów na czas określony – to najwyższy wskaźnik w Europie8. Walkę o przetrwanie widać w zmniejszającym się poziomie oszczędności i wzrastającym poziomie zadłużenia. W przyszłości popyt będzie można podtrzymywać dzięki temu, że Polska jest największym beneficjentem europejskich Funduszy Spójności, które między 2009 a 2015 wyniosą średnio 3,3% PKB rocznie. Słabością Polski jest znaczący deficyt sektora publicznego, który naraża ją na spekulacyjne ataki na zadłużenie publiczne. Wzrosło ono z 2% PKB w 2007 i 3,6% PKB w 2008 do 7,1% w 2010 (za Eurostatem). Słowacja z bezrobociem utrzymującym się w 2010 roku na poziomie 15% nie miała miękkiego lądowania. W związku z wprowadzeniem euro nie istniała możliwość dewaluacji waluty, jak miało to miejsce w przypadku Polski. Dodatkowo na recesję szczególnie narażał Słowację wysoki udział eksportu w PKB – 75,7% (zob. tabela 5).
Peryferia Europy: Ukraina i Serbia Kiedy kryzys dotarł do Serbii, umiarkowany wzrost gospodarczy z lat 2000–2008 gwałtownie się skończył wraz z wyparowaniem BIZ (Upchurch 2011). Spadek wartości denara o 30% doprowadził do wzrostu inflacji. Konieczność poszukiwania nowych strategii przetrwania zaprowadziła wiele zwykłych gospodarstw domowych do szarej strefy, która według Upchurcha osiąga rozmiary około 40% PKB. Odpowiedzią państwa było zaostrzenie neoliberalnych reform na rynku pracy. Na Ukrainie przed nadejściem kryzysu firmy produkujące towary na rynki międzynarodowe zaciągnęły długi, by sfinansować 7 http://solidarnosc.org.pl/en/main-page/polish-labour-2010-html. 8 Tamże.
.-
zwiększoną produkcję. System finansowy napędzał zakupy dokonywane przez państwo i korporacje – samochody, maszyny i dobra luksusowe. Wszystkie to, w połączeniu z wysokimi cenami rosyjskiej ropy, powiększyło deficyt budżetowy i ujemny bilans handlowy (Bojcun 2011).
Cięcia, cięcia, cięcia W różnych krajach Europy Środkowej i Wschodniej natężenie kryzysu zmieniało się w zależności od rozmiaru bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości, uzależnienia gospodarki od eksportu, wielkości deficytu budżetowego i tego, czy miały walutę wymienialną po płynnym kursie, dzięki czemu mogły uzyskać przewagę nad konkurentami. Odpowiedź rządów była jednak wszędzie taka sama: mnogość pakietów oszczędnościowych w całym regionie, obniżka pensji, zasiłków i emerytur, cięcia wydatków na zdrowie i opiekę społeczną oraz podwyżki (regresywnych) podatków. Pomimo wzrastającego bezrobocia i spadającego PKB, MFW i UE zachęcały do nawet większych cięć i podnoszenia podatków, aby zredukować deficyt budżetowy do karnego trzyprocentowego poziomu z Maastricht. Kryzys w pierwszej kolejności uderzył w kraje bałtyckie, w których przeprowadzono znaczące cięcia wydatków i płac w styczniu 2009. Wywołały one zamieszki na ulicach Litwy i Łotwy (Woolfson 2010). Kraje te, obok Węgier, określano w niektórych tytułach prasy finansowej jako przypadki „wyjątkowe”, ale wraz z pogłębianiem się i rozprzestrzenianiem kryzys dotknął wszystkie kraje postkomunistyczne. Po wyborach na Słowacji (czerwiec 2010) i w Czechach (maj 2010), pomimo zwycięstwa partii socjaldemokratycznych, rządy utworzyły koalicje partii prawicowych, które popierały cięcia budżetowe i ograniczanie wydatków w sektorze publicznym („The Slovak Spectator”, 13 czerwca 2010). W zamian za pożyczkę z MFW rumuński ..
rząd w czerwcu 2010 roku wprowadził drakońskie środki oszczędnościowe, w skład których weszło obcięcie pensji w sektorze budżetowym o 25% i podniesienie VAT-u z 19 do 24% (Matthews 2010). Skala kryzysu w Serbii i na Ukrainie zmusiła oba te państwa do zaciągnięcia pożyczek w MFW. Ich udzielenie uzależniono od spełnienia wypróbowanych warunków „dyscypliny budżetowej”, wiążących się z koniecznością zamrożenia zarobków i cięcia wydatków publicznych. Rok 2009 przebiegał tam pod znakiem rosnącego zadłużenia gospodarstw domowych, inflacji i spadku kursów krajowych walut. Pomimo rzekomo „jedwabnego” przejścia Polski przez kryzys rząd PO popiera obniżenie deficytu budżetowego z 7,9 do 3%. Oznaczać to będzie brutalne cięcia w wydatkach publicznych i polityce społecznej, które były demontowane przez dwadzieścia lat neoliberalnych reform (Buckley 2010, „Financial Times”, 5 lipca 2010). Rząd podniósł od stycznia 2011 VAT i ogłosił plany szerszej prywatyzacji. Ma to pomóc w zebraniu 25 miliardów złotych na załatanie dziury w wydatkach publicznych. Pouczająca jest sprzeczka, do jakiej doszło między węgierskim rządem, MFW i „rynkami”. Rząd węgierski zdążył już (kosztem standardu życia zwykłych ludzi) narzucić czteroletni okres oszczędności i zredukować deficyt budżetowy z 10 do 4% PKB. Jednak w lipcu 2010 roku, wystraszony perspektywą utraty poparcia wyborców, odmówił wprowadzenia dalszych cięć, na które naciskał MFW. MFW i jego akolici oburzali się na deklaracje „nieprzewidywalnego” i „populistycznego” premiera Viktora Orbána, który ogłosił, że wprowadzanie kolejnych środków oszczędnościowych „nie wchodzi w grę”. Oburzenie nasiliło się, gdy węgierski rząd postanowił zredukować deficyt budżetowy przez opodatkowanie na trzy lata banków i instytucji finansowych (głównie zagranicznych). Podatek ten został przez „Financial Times” określony jako „najbardziej dotkliwy z rozważanych gdziekol-
wiek na świecie”, ale jego wprowadzenie zyskało dużą popularność wśród elektoratu („Financial Times”, 20 lipca 2010). Opodatkowanie banków i odmowa wprowadzenia dalszych środków oszczędnościowych wywołały wielką konsternację na rynkach.
Konkluzje W latach 90. niektórzy głosili, że wprowadzenie reform rynkowych w krajach EŚW było ogromnym sukcesem. Ci zwolennicy prywatyzacji i liberalizacji wskazywali na „zdrowe fundamenty” nowych kapitalistycznych gospodarek – takie jak niska inflacja i stabilny wzrost – mimo że kryły się za nimi nierówności społeczne i brak zabezpieczeń dla dużej części populacji. Jednak kryzys w 2008 roku w pełni obnażył efekty dwóch dekad tych przemian. Powszechnie wychwalany szybki rozwój krajów bałtyckich był budowany na ogromnych bańkach spekulacyjnych na rynkach nieruchomości, nadmuchiwanych przez zagraniczne banki. W rezultacie region został potraktowany jako sub-prime Europy. Nawet te jego części, które wyszły z kryzysu względnie suchą nogą, jak Polska, pozostają narażone na ataki spekulantów i są zależne od pomyślności gospodarek krajów z rdzenia Europy, w szczególności Niemiec. Tak jak w innych krajach Europy od zwykłych ludzi wymaga się, by cięciami wynagrodzeń, wydatków na politykę społeczną i emerytur zapłacili za kryzys, którego nie spowodowali. Obrona standardu życia zwykłych ludzi bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje dziś wizji społeczeństwa, które jest w stanie zapewnić pracę oraz dobrobyt dla wszystkich. Literatura: Bojcun Marko (2011, w druku), The Ukrainian Economy and the International Financial Crisis, w: First the Transformation then the Crash, red. Gareth Dale, Pluto Press, London. Bryant Chris (2010), Hungarians in Debt to Swiss Franc, „Financial Times”, 16 lipca 2010.
Bryant Chris (2010), Hungary PM Rejects Fresh Deal with IMF and Austerity, „Financial Times”, 20 lipca 2010. Bryant Chris (2010), Budapest’s Mixed Messages Sow Confusion, „Financial Times”, 23 lipca 2010. Burke Jason (2009), Downturn Shatters East’s Dream of a Prosperous Post-Soviet Future, „The Observer”, 8 lutego 2009, http://www.guardian.co.uk/business/2009/feb/08/lithuaniacredit-crunch-economic-crisis. Callinicos Alex (2010) Bonfire of Illusions: The Twin Crisis of the Liberal World, Polity Press, Cambridge. Carchedi Guglielmo (2001), For Another Europe: A Class Analysis of European Integration, Verso, London. European Commission (1995), Technical Assistance for Central and Eastern European Countries and the Newly Independent State PHARE and TACIS Programmes: Background Report, (European Commission MEMO/95/78, 4 maja 1995). Fabry Adam (2011, w druku). From Poster Boy of Neoliberal Transformation to Basket Case, w: First the Transformation then the Crash, red. Gareth Dale, Pluto Press, London. „Gazeta Wyborcza” (2009), Jedwabny kryzys kusi zagranicznych inwestorów, 17 lipca 2009. Gill Stephen (2001), Constitutionalising Capital: EMU and Disciplinary Neo-Liberalism, w: Social Forces in the Making of the New Europe, red. Andreas Bieler, Adam David Morton, Palgrave, London. Grahl John (2005), The European Union and Europe, w: Leo Panitch, Carl Leys, Socialist Register, Merlin Press, London. Hardy Jane (2010), Nowy polski kapitalizm, przeł. Agata Czarnacka, Książka i Prasa, Warszawa. Holbrooke Richard (1995), America, a European Power, „Foreign Affairs”, vol. 74, no 2. Holman Otto (2004), Integrating Peripheral Europe: the Different Roads to „Security and Stability” in Southern and Central Europe, „Journal of International Relations and Development”, vol. 7, no 2. Holman Otto (2001), The Enlargement of the European Union Towards Central and Eastern ./
Europe: The Role of Supranational and Transnational Actors, w: Andreas Bieler and Adam David Morton, Social Forces in the Making of the New Europe, Palgrave, London. HSBC (2006), Poland Report, www.hsbcnet. com/transaction/attachments/pcm/pdf/ poland.pdf. Hudson Michael (2008), The Fading Baltic Miracle, „International Economy”, zima 2008. International Monetary Fund (2010), World Economic Outlook: Recovery, Risk and Rebalancing, październik 2010. Matthews Kay (2010), Street Level Implications of Romania’s Austerity Program, http://www. digitaljournal.com/article/294785. Mitra Pradeep, Selowsky Marcelo and Zalduendo Juan (2010), Turmoil at Twenty: Recession, Recovery and Reform in Central and Eastern Europe and the Former Soviet Union, Bank Światowy. Myant Martin, Drahokoupil Jan (2011, w druku), Transition Economies: Political Economy in Russia, Eastern Europe and Central Asia, Wiley, New York. Pomerleano Michael (2010), The Risks of a Crisis in Central and Eastern Europe are Bigger than You Think, http://www.voxeu.org.index. php?q=node/5226. Shields Stuart (2004), Global Restructuring and the Polish State: Transition, Transformation, or Transnationalization, „Review of International Political Economy”, vol. 11, no 1. Smith Adrian (2002), Imagining Geographies of the „New Europe”: Geo-Economic Power and the
/&
New European Architecture of Integration, „Political Geography”, vol. 21, no 5. Upchurch Martin and Marinović Darko (2011, w druku), Serbia from the October 2000 Revolution to the Crash, w: First the Transformation then the Crash, red. Gareth Dale, Pluto Press, London. USAID (2003), Annual Report. USAID (2002), USAID Mission to Poland: List of Projects, http://www.usaid.gov/pl/listof1.htm. USAID (2000), Annual Report. Van Apeldoorn Bastiaan (2000), Transnational Class Agency and European Governance: the Case of the European Round Table of Industrialists, „New Political Economy”, vol. 5, no 2. Van Apeldoorn Bastiaan (2003), The Struggle over European Order: Transnational Class Agency in the Making of „Embedded Neoliberalism”, w: State/Space: A Reader, red. Neil Brenner, Bob Jessop, Martin Jones i Gordon MacLeod, Blackwell, London. Van der Pijl Kees (2001), What Happened to the European Option for Eastern Europe? w: Andreas Bieler and Adam David Morton, Social Forces in the Making of the New Europe, Palgrave, London. Wedel Janine R. (2000), US Assistance for Market Reforms, „Independent Review”, vol. IV, no 3. Woolfson Charles (2010) „Hard Times” in Lithuania: Crisis and „Discourses of Discontent” in Post-Communist Society, „Ethnography”, vol. 11, no 4. przełożył Bartosz Dzudzewicz
Pie¸c´set dni, które zmieniły Rosje¸ Borys Kagarlicki
C
hoć pierwsze ideologiczne przygotowania do przejścia do kapitalistycznego systemu rynkowego podjęto w radzieckich mediach masowych już pod koniec lat 80., praktyczne zmiany musiały długo czekać. Liberalni komentatorzy i opozycyjni deputowani ciągle atakowali rząd za brak zdecydowania, tymczasem rząd sam z siebie wykonywał kolejne kroki w pożądanym przez nich kierunku. Niemniej przełom nastąpił dopiero po wydarzeniach z sierpnia 1991 roku1 – i nawet wtedy towarzyszyły mu spore wahania. Przed sierpniem opóźnienia wynikały nie tyle z ideologicznych wątpliwości Gorbaczowa i premiera Ryżkowa, którzy reprezentowali wówczas partię komunistyczną, ile z obaw przed wybuchem społecznym, który nastąpi po wprowadzeniu programu zakładającego szybki wzrost cen, obniżenie standardu życia i wzrost nierówności społecznych. Do tego dochodził brak jedności w najwyższych sferach rządowych. Obawy te utrzymywały się aż do sierpnia 1991 roku, a i potem nie udało się ich całkiem rozproszyć. Do wprowadzenia szeroko zakrojonego programu liberalizacji i „stabilizacji” potrzebny był reżim silny i zdecydowany, który (przynajmniej na początku) będzie się cieszył zaufaniem społecznym. Ryżkow i Gorbaczow nie spełniali żadnego z tych warunków. Choć na wiosnę 1990 roku Gorbaczow został mianowany prezydentem kraju, teoretycznie z nieograniczonymi 1 Chodzi o pucz Janajewa [przyp. red.].
uprawnieniami, tak naprawdę nie miał żadnej realnej władzy. Biurokraci z republik nie chcieli się podporządkować rządowi związkowemu, aparat lokalny się rozpadał, nawet specjalne ustawy nie ratowały władzy prezydenta. Wybory do rad republik i rad miejskich z 1990 roku diametralnie zmieniły sytuację. Borys Jelcyn stanął na czele rosyjskiego rządu, Anatolij Sobczak zdobył władzę w Leningradzie, a Gawrił Popow został wybrany przewodniczącym rady moskiewskiej. W ten sposób blok liberalno-populistyczny, który uformował się poprzedniego lata na Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR, zdobył realną władzę na najważniejszych poziomach. Warunki do wprowadzenia radykalnych prokapitalistycznych reform były już prawie spełnione. Wybrana przez Jelcyna grupa ekspertów pod przywództwem Szatalina stworzyła program 500 dni, który miał wejść w życie od października 1990 roku. Celem programu było wyprowadzenie kraju z kryzysu za pomocą ostrego kapitalizmu rynkowego – obejmował on zniesienie subwencji państwowych gwarantujących utrzymanie dotychczasowego poziomu konsumpcji wśród ludności, zniesienie dopłat do przedsiębiorstw przynoszących straty, odwołanie państwowych inwestycji kapitałowych, „uwolnienie”, tzn. podniesienie, cen i, co najważniejsze, masową i szybką prywatyzację. Ponieważ autorzy planu nie zakładali, że szybkiemu wzrostowi cen będzie towarzyszył równie szybki wzrost płac, projektowano wprowadzenie systemu /'
kartkowego jako jedynego środka zapobiegającego masowemu głodowi. Jednocześnie założone przez autorów planu normy minimalnej konsumpcji były śmiesznie małe. Po tym, jak liberalni ideolodzy spędzili całe lata na oskarżaniu marksistów, że ci chcą „eksperymentować na żywym organizmie społecznym”, rosyjski rząd przygotowywał (w imię liberalnych idei) największy eksperyment społeczny od czasów stalinowskiej kolektywizacji. W ciągu kilku miesięcy cały tradycyjny sposób życia, włączając istniejące relacje ekonomiczne i niedoskonały, ale znajomy system cen oraz struktur wytwórczych, miał zostać zniszczony. Po wszystkich deklaracjach na temat niedopuszczalności centralnego planowania i mieszania się państwa do gospodarki rosyjscy liberałowie zaprezentowali w praktyce mocno scentralizowany plan działań państwa, naszkicowany w ledwie parę dni. Te posunięcia wywołały falę krytyki nawet wśród umiarkowanie liberalnych ekonomistów. P.A. Miedwiediew, I.W. Nit, L.M. Frankman i I.I. Charłanow opublikowali wspólny list głoszący, że rząd dał się ponieść entuzjazmowi do „administracyjnej strony rzeczy” i prowadzi politykę, która nieuchronnie spowoduje „katastrofę społeczną”. Nie sprzeciwiając się zasadzie prywatyzacji, autorzy listu podkreślali, że w istniejących okolicznościach szeroka prywatyzacja przewidziana w programie nie tylko nie poprawi gospodarczej wydajności, ale wprost przeciwnie – doprowadzi do chaosu.
Tak naprawdę o to właśnie chodziło zwolennikom projektu. W takich okolicznościach jedynymi ludźmi, którzy mogą inwestować pieniądze i kupować przedsiębiorstwa, są ci mający solidne gwarancje polityczne. A jedynym takim gwarantem była sama władza. W ten sposób koła rządzące, a przede wszystkim biurokracja, zdobyły możliwość faktycznego zmonopolizowania prawa do własności prywatnej, dzieląc ją tylko z tymi ludźmi i grupami, które okażą lojalność i będą chciały się podporządkować nowym właścicielom. Biurokratyczna oligarchia chciała wymienić władzę na własność, nie była jednak gotowa się nią dzielić. W skrócie, program wprowadzenia kapitalizmu „od góry” miał na celu jednoczesne wycięcie jakiegokolwiek naturalnego rozwoju przedsiębiorczego kapitalizmu „oddolnego”. Większości obywateli pozostawała jedynie rola opłacanego niewolnika, w najlepszym wypadku – klienta lub asystenta oligarchii. W tych okolicznościach wybuch społeczny był oczywiście nieunikniony. Do aktów protestu zmuszono nie tylko niższe warstwy społeczne, ale również sporą część tych średnich, ludzi, którzy pierwotnie entuzjastycznie wspierali ideę kapitalistycznych reform. Nit z kolegami pisali:
System planowania nakazowego się załamuje, scentralizowane dostawy się rozpadają, a handlu rynkowego jeszcze nie ma. Prywatyzacja przedsiębiorstw w takich okolicznościach oznacza pozbawienie ich albo dostaw, albo sprzedaży – tzn. skazuje je na ruinę. Polityczna niestabilność jeszcze wzmaga czynnik ryzyka i przeobraża jakiekolwiek prywatne inwestycje w „rosyjską ruletkę”2.
Autorzy 500 dni założyli, że rozmaite warstwy zareagują spokojnie na środki zarysowane w programie. Ale sugerowanie „tymczasowego” obniżenia standardu życia i oparcie się wyłącznie na agitacji i propagandzie, żeby przekonać ludzi do zaakceptowania tego, jest po prostu niepoważne. Ludzie radzieccy wiedzą, że nie ma nic trwalszego od takich „tymczasowych” środków. W czasie, kiedy ludzie są w wybuchowym nastroju i zaufali rosyjskim przywódcom właśnie dlatego, że ci obiecali im, że nie pozwolą na dalsze pogarszanie się standardów życia, taki kurs jest samobójstwem. Wychodząc z takich pozycji, nie będą w stanie zachować mandatu dla programu 500 dni3.
2 „Argumenty i Fakty”, 1990, nr 33.
3 Tamże.
/(
Na krótką chwilę taki mandat pozwolił nowym władcom Rosji – Jelcynowi, Popowowi i Sobczakowi – domagać się wprowadzenia ich programu. Ich rezygnacja z członkostwa w KPZR była symbolicznym gestem oznaczającym koniec starego reżimu. Jednak Jelcyn i jego zwolennicy utrzymywali związki z liderami w partii i siłach bezpieczeństwa aż do wydarzeń z sierpnia 1991 roku. We wszystkich krajach Europy Wschodniej ludzie początkowo byli gotowi pogodzić się z trudnościami narzuconymi przez liberalny projekt, ponieważ uznali to za nieunikniona cenę, jaką trzeba zapłacić za uwolnienie od skompromitowanych i znienawidzonych partii komunistycznych. Nowe władze rosyjskie również starały się przedstawić sprawy w podobny sposób. Trudność polegała na tym, że o ile w Polsce i Czechosłowacji nowe rządy składały się z dawnych dysydentów (co oczywiście nie przeszkodziło nomenklaturze w przejęciu własności), o tyle w Rosji doszło do czysto symbolicznych gestów, które wykonywali ludzie, którzy nigdy nie cierpieli z powodu żadnych prześladowań i byli częścią tej samej nomenklatury. Nawet więc „ocalenie od komunizmu” nie było rzeczywiste. Rosyjski rząd wykorzystał zaufanie, które pokładali w nim ludzie, i antykomunistyczne nastroje mas, ale zasoby tego zaufania były znacznie mniejsze niż w innych krajach wschodnioeuropejskich. Próbując ze wszystkich sił zmobilizować masowe poparcie dla programu 500 dni, rząd i prezydium moskiewskiej rady wyprowadzili 16 września 1990 roku na ulice stolicy dziesiątki tysięcy swoich zwolenników domagających się „sprawnej realizacji programu rządowego” i rezygnacji Ryżkowa, ówczesnego radzieckiego premiera, którego planowano zastąpić kimś z grupy Jelcyna lub Popowa. W rzeczywistości prawie żaden z uczestników demonstracji nie widział na własne oczy programu 500 dni. Nawet deputowani do moskiewskiej rady i rosyjscy deputowani, którzy nie zostali wybrani do
Rady Najwyższej, nie byli w stanie otrzymać kopii tekstu. Nie odbyła się żadna publiczna debata. Rząd najwyraźniej wolał ukryć swoje prawdziwe zamiary przed opinią publiczną, zastępując poważną dyskusję nad zagrożeniami wezwaniem do „wykonania decydującego kroku” i „przeskoczenia do rynku” oraz ostrzeżeniami przed niebezpieczeństwem związanym z „zatrzymywaniem się w pół drogi”. Program nie mógł nie wzbudzić entuzjazmu tych, którzy mieli się wzbogacić na podziale własności. Komentator moskiewskiej gazety „Stolica”, obserwując wejście na scenę nowych rosyjskich biznesmenów, napisał: Ta gorączka zakupów przypomina mi starą anegdotę, w której postanowiono zmierzyć inteligencję małpy i alkoholika. Umieszczono ich w pustych pokojach, z sufitu których zwisały odpowiednio banan i butelka wódki. W rogu umieszczono kij. Po próbie skoku i schwytania banana małpa wykombinowała, że musi użyć kija. Ta myśl jednak nie przyszła do głowy alkoholikowi. Eksperymentator próbował mu pomóc, mówiąc: „Spokojnie, rozejrzyj się i pomyśl!”. Alkoholik odpowiedział bezcenną uwagą: „A po co tu myślenie? Ja potrzebuję doskoczyć!”4. Choć liberalna propaganda, używająca klisz wzywających do skoku w rzeczywistość rynkową, wciąż była w stanie wyciągnąć ludzi na ulicę, sami liberalni politycy nie mieli złudzeń co do szans na utrzymanie powszechnego poparcia. W „New York Review of Books” 19 sierpnia 1990 roku Gawrił Popow opublikował programowy artykuł o uderzającym tytule Zagrożenia demokracji, w którym wyjaśniał, że masowa partycypacja w życiu politycznym, próby obrony przez pracowników swoich interesów i w ogóle demokratycznych wartości opóźniają wprowadzenie potrzebnych w kraju reform. Wnioski z tego były oczywiste: jeśli 4 „Stolica”, 1990, nr 1, s. 37.
/)
wprowadzenie kapitalizmu rynkowego ma się powieść, trzeba będzie zrezygnować z demokracji. Rząd rosyjski, który oparł swoje plany na tej samej filozofii neoliberalizmu, która inspirowała dyktatorów z Trzeciego Świata, musiał też działać zgodnie z polityczną logiką obranego kursu. Ideologiczne uzasadnienie represji przygotowano zawczasu. Doktor nauk historycznych A. Kiwa ogłosił w „Izwiestii”, że wśród przeciwników rynku mamy „miliony pijaków i leni”, którzy będą krzyczeć „Pomocy! Ratujmy socjalizm!”. Do tego chóru będą się dołączać „rozmaite obiboki i pasożyty społeczne”5. Oczywiście „marksistowscy fundamentaliści zaczną wyć na cały głos”. Z takimi
ludźmi nie ma się co certolić, nawet jeśli są ich miliony. Mówiąc w skrócie, poddano recyklingowi stare argumenty Breżniewowskiego reżimu o pojedynczych renegatach wkładających kij w szprychy społeczeństwa. Kiedy w 1988 roku „Komsomolskaja Prawda” opublikowała pierwszy programowy artykuł atakujący socjalistów, również pisano o próbach zorganizowania lewicowych pijaczków i leni do sabotowania pierestrojki i organizacji strajków6. Kiedyś twierdzono, że ci ludzie stanowią zagrożenie dla socjalizmu. Teraz było jasne, że ci sami ludzie zagrażali kapitalizmowi. Ci „ludzie”, o których mowa, byli oczywiście większością populacji.
5 „Izwestia”, 28 września 1990.
6 „Komsomolskaja Prawda”, 31 stycznia 1988.
/*
przełożył Julian Kutyła
Anatomia bezalternatywnos´ci Z Glebem Pawłowskim rozmawiaja¸ Tatiana Z˙urz˙enko i Iwan Krastew
Gleb Pawłowski jest prawdopodobnie najbardziej znanym rosyjskim strategiem politycznym i spin doctorem. 27 kwietnia 2011 roku Agencja Prasowa Nowosti podała, że administracja rosyjskiego prezydenta „zakończyła swój kontrakt z Fundacją Polityki Efektywnej kierowaną przez znanego spin doctora Gleba Pawłowskiego”. Unieważniono przepustkę dającą Pawłowskiemu wstęp na Kreml. Wiadomość ta była szeroko komentowana przez rosyjskie i światowe media. Większość komentatorów łączyła wydalenie Pawłowskiego z Kremla z jego „niedyskretnymi komentarzami na temat nadchodzących w 2012 roku wyborów prezydenckich”. Biografię Pawłowskiego czyta się jak powieść godną wszelkich literackich nagród. Urodził się w Odessie 5 marca 1951 roku, tego samego dnia dwa lata później zmarł Stalin. Jego wczesne lata spędzone w rodzinnym mieście to klasyczna opowieść o nonkonformistycznym młodym intelektualiście uwiedzionym ideami roku ’68, który wierzył w komunizm, ale nie w jego radziecką wersję. Wedle jego własnych słów Pawłowski był wówczas „marksistą zen”. Skończył studia historyczne i od 1974 roku (kiedy to po raz pierwszy zetknął się z KGB) był zdeklarowanym członkiem rosyjskiego ruchu dysydenckiego. W 1982 roku został aresztowany,
skazany i zesłany do Republiki Komi. W śledztwie współpracował z władzami, ale w trakcie procesu wycofał swoje zeznania. W 1985 roku wrócił do Moskwy i zaangażował w szereg inicjatyw obywatelskich. Został redaktorem wpływowego pisma intelektualnego „Wiek XX i Mir” i od tamtej pory wciąż wydaje małe periodyki, które każdy lubi, ale nikt ich nie kupuje. Interesował się książkami i ideami nawet wówczas, gdy nie interesowali się nimi ani politycy, ani wyborcy. Pawłowski zaczął współpracę z Kremlem w czasie Jelcynowskiej kampanii o reelekcję w 1996 roku i odtąd pozostawał istotnym ogniwem kremlowskiej machiny politycznej. Uważa się, że to on kierował kampanią Putina w 2000 roku i aktywnie działał w czasie jego kampanii o reelekcję w roku 2004. Po roku 2008 dalej pracował dla Kremla, tym razem doradzając Dmitrijowi Miedwiediewowi. Zagraniczni dziennikarze zgadzają się, że jest on jednym z niewielu bywalców Kremla z licencją na zaskakiwanie. Rosyjscy liberałowie nigdy nie wybaczyli mu zdrady i widzą w nim jeden ze złowrogich symboli Putinowskiej dekady. Nasza rozmowa, przeprowadzono na krótko przed jego wydaleniem z Kremla, nie dotyczyła jednak wyłącznie Putina, ale zagrożeń związanych z polityką pozbawioną alternatywy. /+
Tatiana Żurżenko, Iwan Krastew: W 1982 roku został pan aresztowany i był sądzony za działalność antyradziecką. Jak pan widzi wydarzenia sprzed trzydziestu lat? Jak ocenia intelektualny dorobek ruchu dysydenckiego? Gleb Pawłowski: Jako doświadczenie zapomniane. Przełom lat 70. i 80. to była szczególna epoka. Dokonała się wtedy społeczna rewolucja, która nie została politycznie opisana, ponieważ nie mieliśmy wówczas adekwatnego języka politycznego. W ruchu dysydenckim pojęcie „polityczny” uważano za wątpliwe. Przeciwstawiano mu pojęcie „etyczności”. Ciekawe, że słabo wiązaliśmy rozwój wypadków w kraju z wydarzeniami na świecie, nawet tak przełomowymi jak „Solidarność” w Polsce, Karta 77 czy wojna w Afganistanie. Społeczność dysydentów charakteryzował swego rodzaju autyzm. Wydawało się nam, że wszystko, co najważniejsze, odbywa się i będzie odbywało w Moskwie – przyszłość świata rozstrzygnie się tutaj. Moje pokolenie dorastało w szczególnym radzieckim dwudziestoleciu 1956–1976: od Chruszczowowskiej destalinizacji do radziecko-amerykańskiego „odprężenia”. Z każdym rokiem rosło w nas poczucie wolności, poznawaliśmy kolejnych niezależnych ludzi, wolnomyślicieli. To wzmacniało wiarę w postęp. Świadczyły o tym odgórne decyzje Politbiura, ale przede wszystkim ruchy oddolne: atmosfera społeczna, przeżywający swój rozkwit samizdat oraz jawny konflikt dysydentów i władzy. Zachowanie władzy po roku 1968 i wtargnięciu do Czechosłowacji nasiliło oczekiwania społeczne, pojawiło się poczucie nienaruszalności otwartej przestrzeni obywatelskiej i ciągłości jej rozwoju: moralnego i biograficznego. Jak powiedziano by dzisiaj – mieliśmy do czynienia z ciągłą „liberalizacją”. Ale na przełomie lat 70. i 80. roku proces ten nagle się zatrzymał. Presja z góry była coraz silniejsza, władza zaczęła skutecznie pozbywać się działaczy, natomiast napływ nowych ludzi do ruchu znienacka ustał. Kiedy kogoś aresztowano, na jego miejsce nie przychodziła już młodzież. Gdyby /,
mnie zapytano o przyszłość ZSRR w połowie lat 70., to moja prognoza dotycząca jego liberalizacji byłaby optymistyczna. Ale z nastaniem 1980 roku stało się jasne, że sytuacja na świecie zmieniła się na gorsze, a nasi krajowi dysydenci nawoływali już do nieprzejednanej konfrontacji z władzą. Rok 1980 to ważna granica dla ruchu dysydenckiego. W 1982 roku zostałem aresztowany. Kiedy dwa lata potem przyjechałem z zesłania na urlop do Moskwy, nie zastałem już dawnego środowiska „wolnościowego”. Jedni wyjechali na Zachód, inni trafili do aresztu. I chociaż większość pozostała na wolności, dysydenci przestali tworzyć środowisko. Kto nadal chciał walczyć, musiał poszukać modelu walki w pojedynkę, bez wsparcia ze strony innych. Enklawa wolności zawęziła się i znikła; dla nas oznaczało to powrót do stanu z końca lat 50., ale już bez zwartego środowiska pisarzy i naukowców, dyżurnych liberałów, które długi czas było dla ruchu parasolem ochronnym. Co tak dramatycznie zmieniło się pod koniec lat 70. w porównaniu z latami 60.? Od roku 1970 doszedł nowy czynnik – możliwość legalnego wyjazdu na Zachód. Niepokorni zaczęli wyjeżdżać z kraju, wypuszczano ich na podstawie wizy izraelskiej. Wyjeżdżali przyjaciele, środowisko kurczyło się. Ci, którzy zostali w kraju, stali się niezauważalni. Wkrótce stało się jasne, że istnieje większe ryzyko, że trafią do więzienia. Po prostu drastycznie zmniejszyła się zwartość niezależnego środowiska dysydenckiego. Póki żyły lub pozostawały w ZSRR takie wielkie niezależne autorytety jak Czukowski1, Twardowski2, Sołżenicyn, 1 Korniej Czukowski (1882–1962) – pisarz, historyk literatury, autor wielu popularnych książek dla dzieci, w których często w zawoalowany sposób krytykował rzeczywistość radziecką. Jeden z twórców popularnego pisma „Wiesiołyje Kartinki”. 2 Aleksandr Twardowski (1910–1971) – redaktor naczelny pisma literackiego „Nowyj Mir”, w którym opublikowano m.in. Odwilż Ilji Erenburga czy Jeden dzień Iwana Denisowicza Aleksandra Sołżenicyna.
trudniej było aresztować człowieka. Na prowincji było łatwiej, w dużych miastach – znacznie trudniej. I to nie tylko w Moskwie. Kulturowych i społecznych stolic w Związku Radzieckim było kilka. Na przykład Charków, Leningrad, Odessa, Lwów, Tbilisi, Baku, Erewan – kosmopolityczne centra z inteligenckimi tradycjami, gdzie wystrzegano się aresztowań bez decyzji KC. Ale kiedy wyjeżdżają publicznie uznani intelektualiści, mogący się za tobą wstawić, pozostali dysydenci wydają się „płotkami” i władze zaczynają ich wsadzać. Częściowe otwarcie granic, możliwość wyjazdu, przede wszystkim do Izraela i USA – czy można powiedzieć, że z punktu widzenia władzy była to „etnizacja” opozycji? To była oczywiście prowokacyjnie narzucona „etnizacja” dysydentów, „rasizacja”. Jeśli wyjeżdżasz – jesteś Żydem. Chociaż wyjeżdżali oczywiście nie tylko Żydzi. W roku 1984 na scenie pojawia się Gorbaczow. Co wówczas o nim myśleliście? Tutaj trzeba powrócić do pytania dotyczącego dysydenckiego dorobku. Dysydencki światopogląd tuż przed rokiem 1980 przeżywał kryzys. A w swoim apogeum na przełomie lat 60. i 70. nie podołał głównemu zadaniu – „remoralizacji” reżimu radzieckiego. Próby odrodzenia i usystematyzowania tego światopoglądu – jedną z nich było nasze pismo „Poiski”, wydawane w samizdacie w latach 1978–1982 – okazały się nieudane. Przełożenie doświadczeń z lat 70. na lata 80. się nie udało. Ciągłość niezależnego istnienia i działania, pozbawionych języka politycznego, została przerwana. Takie przełożenie wymaga analizy doświadczeń, uzgodnienia słownika i ogólnych zasad. A my nie mieliśmy takiego słownika, ponieważ nie dogadaliśmy się co do istoty powojennego radzieckiego doświadczenia politycznego. W ciągu dwudziestu pięciu lat, nawiasem mówiąc!
Trzeba dodać, że dysydenci mieli ulubionego wroga, cel krytyki moralnej – aparatczyków z kręgu „liberałów szestidiesiatników”, których uważaliśmy wtedy za beznadziejnych kolaborantów. Dzisiaj już o tym zapomniano i w Rosji panuje pogląd, że dysydenci i „szestidiesiatniki” to jedno i to samo. Tak naprawdę dysydenci dokonywali samookreślenia, odżegnując się od „szestidiesiatników” – nie, my nie jesteśmy sprzedawczykami. Nie jesteśmy „aparatczykami-liberałami”, którzy należą do radzieckich partii i organizacji i jeżdżą do Paryża z pozwolenia KGB. Dla nas „szestidiesiatniki to było pokolenie, które wszystko przegrało z własnej winy, i to w warunkach lepszych niż nasze. Chruszczow i destalinizacja, koniec lat 60., czasopismo „Nowyj Mir” – mieli infrastrukturę, szanse, ale wszystko przegrali i poddali się. Tak uważaliśmy. I teraz za tych kapitulantów pokutujemy, kończymy to, czego oni nie dokończyli! Oczywiście ściśle współpracowaliśmy z nimi i w razie potrzeby korzystaliśmy z ich kontaktów. Ale mimo wszystko „liberałowie-szestidiesiatniki” byli dla nas ludźmi dnia wczorajszego. Dlatego byłem zszokowany, kiedy od drugiej połowy lat 80. ci ludzie powrócili na scenę i zaczęli powtarzać te antystalinowskie banały sprzed dwudziestu lat. Można rzec: noc żywych trupów! Na jakiej podstawie oni uczą nas żyć, jeśli dwadzieścia lat milczeli, byli członkami partii i jeździli za granicę, w wyniku czego cała masa ludzi przeszła przez obozy i wyjechała z kraju? Paradoks polegał na tym, że wraz z powrotem na scenę „szestidiesiatników” dysydenci, na odwrót, zamilkli. Gorbaczow i jego inicjatywy nie wzbudzały żadnego zaufania old school – obrońców praw człowieka. Podejrzewano prowokację KGB. Gorbaczow miał oczywiście te same poglądy co „liberałowie” z nomenklatury. Mowa Gorbaczowa – suchy język radzieckiej biurokracji, pomieszany z moralistycznie nadętą dydaktyką „szestidiesiatników” – wszystko to zastępowało rozwiązywanie realnych problemów radzieckiej rzeczywistości poszukiwaniem przypadków
/-
„łamania norm”. Z początku chodziło o normy leninowskie, a następnie te „cywilizacyjne”.
Gdy mówimy o dorobku dysydentów, nie można nie wspomnieć o prawach człowieka.
Można odnieść wrażenie, że pana stosunek do środowiska liberalno-dysydenckiego był niejednoznaczny.
W ramach klasycznego ruchu dysydenckiego filozofia praw człowieka odegrała ważną rolę, która potem została zapomniana. Na początku lat 60. ruch związany był z radziecką konstytucją, opozycjoniści domagali się nie tyle praw człowieka w ogóle, ile praw obywatela ZSRR. Rozumowali następująco: konstytucja jest podstawowym aktem prawnym, dlatego jako lojalny obywatel mam prawo ignorować wszelkie ograniczanie przez Kreml moich praw jako obywatela radzieckiego. Oczywiście konstytucja stalinowska eksponowała zupełnie inną wartość – moralnej wspólnoty opartej na niepodległości i prawie. Konstytucjonaliści z 1965 roku uważali, że swoim działaniem reprezentują Republikę realnie w sensie „kantowskim” i uparcie powoływali się na tę po „kantowsku” traktowaną konstytucję stalinowską z 1936 roku. Myślę, że ta wersja radzieckiej obrony praw człowieka miała polityczną przyszłość. Pod koniec lat 60. w ZSRR faktycznie zaczęło powstawać społeczeństwo otwarte, ale nie antyradzieckie, do którego przyłączały się korporacje naukowe, kadry kierownicze. W niektórych instytucjach i miasteczkach akademickich naprawdę działała władza „z ludzką twarzą”. Jeśli domyślelibyśmy do końca scenariusz „miękkiej władzy radzieckiej”, soft power niezależnej części radzieckiego społeczeństwa mogła wymusić na Kremlu kontynuowanie – niechętne – chruszczowowskiego kursu. Ten wirtualny scenariusz nie stał się jednak przedmiotem refleksji i nie przełożono go na język polityki. A koncepcja obrony praw człowieka ulega tymczasem niedostrzegalnej przemianie. Od lat 70. dysydenci apelują do prasy światowej i społeczności międzynarodowej, realnie – do USA. Jeśli wewnątrz kraju nie udało się stworzyć silnego społeczeństwa obywatelskiego, to wykorzystajmy światowe! Teraz Zachód to „zasób surowcowy” radzieckiego ruchu dysydenckiego;
Wewnątrz ruchu dysydenckiego od samego początku współistniały różne modele działania. Sacharow do połowy lat 70., Twardowski i jego czasopismo „Nowyj Mir” reprezentowali, powiedziałbym, model wschodnioeuropejski, który opierał się na otwarcie politycznych wystąpieniach z pozycji publicznego intelektualisty. Nazwałbym to radzieckim republikanizmem. Analogicznie działała polska opozycja pierwszej połowy lat 70. oraz czeska – do radzieckiej interwencji. Ten model runął na początku lat 70. Wraz ze śmiercią Twardowskiego, zesłaniem Sołżenicyna i przejściem Sacharowa do radykalnego protestu indywidualnego dysydenci zaczynają być sektą, grupą jednostek głoszących swoją moralność. Myślę, że gdyby na początku lat 70. ci „republikanie” otwarcie połączyli się z pokoleniem lat 60. i poparli dysydentów, to udałoby się zachować struktury obywatelskie. Rozstałem się z moimi przyjaciółmi-liberałami z Instytutu Filozofii, kiedy odmówili obrony dysydentów, tj. „swoich”. Powtórzę raz jeszcze: kiedy mówimy o ruchu dysydenckim, to myślimy o co najmniej dwóch projektach. I chociaż moralistyczny dyskurs obrony praw ostatecznie zwycięża w latach 70., okazuje się politycznie słaby i jałowy. Bronimy tych, których posadzili, potem inni bronią nas, kiedy nas posadzą, i tak dalej. Taki taśmociąg. Nadchodzi moment, kiedy ludzie zadają pytanie: po co mamy bronić tych wariatów, którzy nawet nie próbują rozmawiać o naszych interesach? Większa część tego, co pisałem w samizdacie w latach 70., było walką właśnie z tym autyzmem etycznym, dyskursem czystości moralnej. Jednak nie można zwyciężyć moralistycznego dyskursu za pomocą kategorii moralnych, jak to próbowałem zrobić. Ta moja agitacja na rzecz polityki kompromisu była bez szans. /.
od połowy lat 70. to stamtąd zaczynamy otrzymywać legitymizację. „Kant umarł” – lub wyjechał z ZSRR z izraelską wizą. Autorytetami stają się Kissinger, Carter i Reagan. W latach 80. akcent przesuwa się z Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych na Powszechną Deklarację Praw Człowieka i Akt Końcowy KBWE. A to już zupełnie inna koncepcja. Ostatnia rzecz, do której doszliśmy politycznie na początku lat 80., to żądanie dialogu z władzą. A z kim władze ZSRR miały prowadzić dialog i o czym? Nie mieliśmy nic do zaoferowania i nie byliśmy żadnym realnym wyzwaniem. W epoce chilijskiej dyktatury, rewolucji irańskiej i „Solidarności” wyglądaliśmy naprawdę słabo. Lata 60. były epoką masowego optymizmu i utopijnych projektów. A w okresie pieriestrojki ten optymizm gdzieś zniknął i wszyscy mówili tylko o przeszłości. Dlaczego? Tak, w literaturze utopia znika gdzieś pod koniec lat 60. W radzieckiej fantastyce ostatnią powieścią o przyszłości była przedśmiertna powieść Iwana Jefriemowa3, która została wydrukowana z dużymi białymi plamami. Zawierała wiele antyutopijnych aluzji do chińskiego wariantu rozwoju socjalizmu. W latach 70. już nie było optymistycznej fantastyki. Pojawia się za to fantastyka konspirologiczna. Strugaccy zgłębiają paradoksy działań w beznadziejnych sytuacjach, spotkania z nieznanym w sytuacji ryzyka. Kontakty z obcą inteligencją łączą z mitologią tajnej policji. Człowiek jest tu zwiadowcą, zrzuconym gdzieś w przeszłość lub przyszłość bohaterem, który musi rozwiązywać problemy moralne w pojedynkę. Jest to tradycja radzieckiej fantastyki, która ciągle wpływa na wyobraźnię naszych intelektualistów. A optymizm lat 60. szedł z góry czy mimo wszystko z dołu? 3 Chodzi o książkę Czas byka. Tuż po śmierci Jefriemowa opublikowano jeszcze jego ostatnią powieść Thais ateńska [przyp. red.].
Niewątpliwie była fala optymizmu płynącego z dołu. Młodzież wiejska rwała się do miasta uczyć się i pracować. Runęła stalinowska mitologia nomenklatury. Śmiano się z niej nawet w kinie, a w miastach dzieci z fabrycznych przedmieść traktowano na równi z dziećmi nomenklatury. W latach 50. zatarł się podział na „ludzi radzieckich” i potomków klas przedrewolucyjnych. Przecież jedni i drudzy równo przeszli przez kocioł łagrów i Wojny Ojczyźnianej. Dawne okropności sprzyjały powstaniu nadzwyczajnej optymistycznej kultury lat 60., w której kultywowano między innymi porewolucyjny mit lat 20. Że niby to wszystko, co straszne, minęło – Hitler pokonany, Stalin zmarł, wojna domowa za nami. Trzecia wojna światowa? Co za bzdura! Zupełnie nie było uczucia strachu. Kiedy czytam wspomnienia Amerykanów z lat 50., dziwi mnie ich ówczesny strach przed Związkiem Radzieckim. My zupełnie nie odczuwaliśmy powszechnego strachu przed Ameryką, a w szkole nie straszono nas wojną. Atmosfera po śmierci Stalina była przesiąknięta oficjalnym radzieckim pacyfizmem, ciągle wpajano dzieciom: „Wy wojować nie będziecie – my nawojowaliśmy się już za was!” (na tym opierał się również autorytet wojennego pokolenia, które po odejściu Chruszczowa dojdzie do władzy). Wolny człowiek lat 60. to stalinowski człowiek radziecki. Nasze radzieckie społeczeństwo lat 60. i 70. trzymało się na ludziach stalinowskiego chowu, ale na to nie zwracano uwagi. To znaczy – do pacyfistycznego, marzycielskiego i liberalnego socjalizmu potrzebny był człowiek, który przeżył Stalina. Człowiek zdyscyplinowany przez etykę i normy pracy, których trzeba było przestrzegać w obawie przed łagrami. Rękoma tych ludzi, mizernie opłacanych techników i inżynierów, produkowano sputniki. Ci ludzie nie umieli pracować źle, oni po prostu bali się źle pracować. Tak oto synteza strachu, marzeń i postępowości przesądziła o stylu radzieckich lat 60. – w kulturze, gospodarce i polityce.
//
Czy można powiedzieć, że wraz z pieriestrojką pojawia się możliwość politycznego działania? Owszem, ale ta możliwość pozostała niewykorzystana. Pojęcie polityki jako specyficznej sfery działań, która różni się od poczynań władzy i od moralnej autoekspresji, zaczyna się kształtować w Rosji od połowy lat 90. W moralnym dyskursie pieriestrojki lat 80. – i tym radzieckim, i dysydenckim – mianem polityki określano z reguły coś brzydkiego. Stalin nadał temu słowu straszne i brudne znaczenie. Kiedyś, w latach 20., członka partii można było zapytać: jaki jest sens polityczny waszych działań? Ale terror nadał temu pytaniu posmak prowokacji, a nawet donosu. Postalinowskie tabu polityki było tak silne, że nawet oficjalną aktywność członka KPZR starano się nie określać mianem „politycznej”. Wróciłem z zesłania pod sam koniec 1985 roku, na Boże Narodzenie. We wrześniu 1986 roku zorganizowaliśmy pierwszy legalny klub polityczny – Klub Inicjatyw Społecznych. Już od jesieni 1986 roku zaczynam aktywnie działać w różnych środowiskach. Dlatego chyba nie mogę występować jako zdystansowany obserwator. Tabuizacja „polityki” przeszkadzała w debatowaniu o tym, czym wtedy faktycznie się zajmowaliśmy. Przeszkadzała też oszacować szanse i ryzyko polityki Gorbaczowa. Odczułem to bardzo mocno, kiedy do Moskwy przyjechał Adam Michnik. Był to rok 1989, czas polskiego Okrągłego Stołu. Michnik przyjechał, żeby zapobiec radzieckiej interwencji. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: dla naszych dysydentów takie polityczne ujmowanie problemów jest czymś niemożliwym. Czy w latach 1988–1989 wierzyliście, że możliwe jest utrzymanie Związku Radzieckiego po klęsce komunizmu? Owszem, ale błędem było to, że te nasze nadzieje delegowaliśmy na władzę. Nikt nie traktował tego jako swojego politycznego '&&
celu. Mówiąc z grubsza, mogliśmy wybierać między projektem projelcynowskim i progorbaczowowskim. Nie było już cenzury, ale nie było też miejsca na przedyskutowanie jakiegoś projektu przyszłości. Jawlinski próbował, ale wtedy wszystkich interesowało zupełnie co innego: czy on to robi dla Jelcyna, czy dla Gorbaczowa? Jestem pewny, że większość aktywnych ugrupowań politycznych i prawie wszystkie ugrupowania demokratyczne – oprócz krajów nadbałtyckich, Kaukazu i nielicznych grup na Ukrainie – myślała kategoriami Związku Radzieckiego. Przy tym zupełnie nie dyskutowano o różnych możliwościach jego transformacji. Sprawy techniczne dotyczące transformacji ZSRR delegowano albo na Gorbaczowa, albo na Jelcyna. Na poważnie modelu dla nowego Związku Radzieckiego szukał jedynie Gorbaczow. Ale prawie nikt się tym nie interesował, nawet jego otoczenie. Wszystko ugrzęzło w intrygach. A forsowana przez Gorbaczowa idea nowego traktatu związkowego? Nikt z zainteresowanych nowym ZSRR nie był gotowy do walki o taki czy inny jego polityczny kształt. Głoszono jakieś idee, lecz nie stawały się one stanowiskami politycznymi. A w tym czasie bystrzy ludzie, odrzuciwszy dyskusje, przywłaszczali sobie kolosalną własność. Rozdawanie własności zaczęło się od roku 1990. Najpierw rozdano centralne środki masowego przekazu, czego po prostu nikt nie zauważył. A przecież to były dochodowe przedsiębiorstwa mające monopol. Wielomilionowe czasopisma okresu głasnosti stały się własnością ich redaktorów naczelnych i dyrektorów działu reklamy. Później na ich miejsce przyjdą biznesmeni. W przemyśle od lat 1989–1990 również nastąpiło przywłaszczenie aktywów i prywatyzacja funduszy, początkowo przez spółdzielnie. Gorbaczow po prostu nie był tego świadomy. On budował elegancki formalistyczny model przyszłego ZSRR, którego głównym składnikiem była polityka zagraniczna. Ciekawy tandem:
Związek Radziecki – zjednoczone Niemcy w centrum Europy, przy zachowaniu szczególnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Ale wówczas w Moskwie nikogo to nie interesowało. A czego ludzie wtedy oczekiwali? I czego najbardziej się bali? Od 1989 roku media zaczęły już pracować jako generator i wzmacniacz masowych lęków. Te lęki po części były realne – seria pogromów końca lat 80., Ałma-Ata, Sumgait, Baku, Osz i Bendery – wszystko to się zbierało i działało na psychikę. Ale ważniejsze były mityczne lęki przed czymś niezrozumiałym. Ożywały historyczne rosyjskie lęki z czasów rozpadu władzy i wojny domowej. Pamiętam eksplozję popytu w Moskwie na drzwi opancerzone. Przecież wtedy w stolicy było w miarę bezpiecznie, duży wzrost przestępczości jeszcze nie nastąpił i nikt nie szturmował mieszkań z bronią. Tymczasem dziesiątki tysięcy moskwian kupowały drogie stalowe drzwi i wstawiały je do swoich ubogich mieszkań, gdzie nie mieli ani pieniędzy, ani kosztowności. Te drzwi kosztowały 500– 1000 dolarów. Ale ludzie byli gotowi płacić za poczucie, że nie grozi im jakieś wirtualne niebezpieczeństwo. Lęki wzbudzali także wyjeżdżający na Zachód – pod koniec lat 80. miała miejsce największa fala wyjazdów. Wszyscy nawzajem opowiadali sobie bez końca bajki, że jutro w Moskwie będzie „pogrom żydowski”. Nawet w czasopiśmie „Ogoniok” napisano, że z Machałowki na stolicę idą pogromowcy uzbrojeni po zęby. Na ile decydujące było to, co stało się w 1993 roku? Uważam, że między rokiem 1991 a 1993 odbyła się się gra o Rosję, a jej rozstrzygnięcia obejmują kilku dziesiątków lat naprzód. I nikt nie ma prawa powiedzieć, że pozostał bez skazy. Ja na przykład w tym czasie występowałem przeciwko Jelcynowi, który niszczył nie tylko Związek Radziecki, ale każdą kon-
struktywną politykę. Uważałem, że należy dać działać Gorbaczowowi. Odpowiadało mi, że Gorbaczow już niewiele kontrolował wewnątrz kraju, natomiast utrzymywał cały proces w ramach państwowych. Podobało mi się, że jest ktoś, kto trzyma „ramy wolności” o wymiarach ZSRR, a wewnątrz tych ram wypróbowuje różne modele socjalne, polityczne i narodowościowe. Wydawało mi się, że dla liberalnego Rosjanina jest to sytuacja idealna i trzeba ją zachować, a Gorbaczowa warto się trzymać. Ogólnie rzecz ujmując, w polityce panowała wciąż prowincjonalna atmosfera klubowa. Konflikty były spektaklami, a nie życiem. Walczyłem z Jelcynem, ale przy tym pozostawałem w dobrych stosunkach z przyjaciółmi, którzy z nim pracowali, w tym z drużyny Gajdara. Nie było jeszcze widać rozłamu. Kruchość nowego środowiska obywatelskiego była wciąż niezauważalna. Ta infrastruktura kulturalna, którą podtrzymywał system radziecki, władzą autorytetu moralnego i wartości jednostki gwarantowała społeczeństwu minimum akceptacji. Kiedy jednak w 1993 roku rozpędzono rady narodowe, runął szacunek zarówno do społeczeństwa, jak i nietykalności osobistej. Rok 1993 unicestwił republikańską alternatywę dla rozwoju Rosji. Póki trwał konflikt „prezydent – parlament”, istniała szansa na utrwalenie reguł gry i zapewnienie graczom bezpieczeństwa za pomocą konstytucji i instytucji państwowych. Po 1993 roku konstytucja przekształciła się w sztandar zwycięstwa Jelcyna nad parlamentarnym Białym Domem4. Niezależne niskonakładowe gazety znikały lawinowo. Społeczni aktywiści i spółdzielcy szukali ratunku w biznesie lub polityce. Kiedy pan zrozumiał, że Związek Radziecki się rozpadł? 4 Białym Domem nazywano budynek,w którym do 1993 mieścił się Zjazd Deputowanych Ludowych, obecnie to siedziba Rządu Federacji Rosyjskiej [przyp. red.].
'&'
Po farsie Państwowego Komitetu Stanu Wyjątkowego5 i po szyderstwach Jelcyna pod adresem wracającego do Moskwy Gorbaczowa nie miałem już złudzeń. Od razu zrozumiałem, że nastąpił krach Związku Radzieckiego, krach internacjonalistycznego imperium. Nastały czasy władzy prezydentów-gospodarzy. Ale jawność układu białowieskiego naprawdę mnie zszokowała. To przecież nie był układ o narodowej konwersji ZSRR, ale zmowa dotycząca podziału terytorium wraz z ludnością. Zbiera się kilku prezydentów i przekazują sobie nawzajem obywateli, jakby byli ich własnością. Pisałem wtedy w gazecie „Moskowskije Nowosti”, że Federacja Rosyjska jest wątpliwym spadkobiercą Związku Radzieckiego – Kijów ma nie mniejsze niż Moskwa prawo uważać się za stolicę świata rosyjskiego. Wydawało mi się, że trzeba teraz doprowadzić do sytuacji jak w Ameryce Północnej XVIII wieku – wolni ludzie na gołej ziemi uważają się za jedynych nosicieli państwowości i państwo powstaje od zera. Oto ziemia, oto wolni ludzie – niech przyjmują konstytucję i umawiają się, jak dalej żyć. W tym sensie byłem wrogiem nowej „postbiałowieskiej” władzy. Nomenklatura sklejała się w niej z jednej strony ze starymi działaczami gospodarczymi, a z drugiej z pośrednikami handlowymi i brokerami radzieckich aktywów, którzy pomagali demontować radziecki kompleks ekonomiczny i go sprzedawać. Mistrzem tego stał się Bieriezowski. W zasadzie układ białowieski to jajko, z którego wykluł się Bieriezowski, to jego model działania. Ciekawe, że łatwość likwidacji ZSRR stymulowała jednocześnie ambicje ben Ladena i Szamila Basajewa na Kaukazie – zrozumieli, że wielkie imperia można zniszczyć technologicznie. A jak się pan odnosi do prywatyzacji? Prywatyzacja postępowała w atmosferze sztucznego pompowania strachu, mówiono 5 Chodzi o tzw. pucz Janajewa z sierpnia 1991 roku [przyp. red.]
'&(
o groźbie głodu, wojny domowej… Gajdar cały czas powtarzał: mój program nie ma alternatywy, innego wyboru nie ma, inaczej nastąpi głód i koszmar wojny domowej. Z Niemiec do Moskwy przychodziły tysiące przesyłek z artykułami spożywczymi, których adresatem było „ głodujące rosyjskie dziecko”. A przecież głód wtedy nie groził. To był mit. Ale skuteczny politycznie. Architekci prywatyzacji zarządzali naszymi lękami. I jeszcze jedno mityczne zagrożenie: wojna domowa. W sytuacji radzieckiej nie było nic z Jugosławii (oprócz Kaukazu, gdzie wojny o Karabach i w Gruzji przebudziły Czeczenię Dudajewa). Realny głód i wojna dotknęły miliony rodzin później, po 1993, 1994 roku, częściowo w rezultacie reform. Ale analiza treści ówczesnej prasy i debat politycznych pokazuje ciągłe lęki: strach przed głodem i wojną domową, przed tym, że Jelcyn „ma związane ręce”. Demokraci straszyli „czerwono-brązowymi” i „nowym puczem”. Komuniści czekali na antykomunistyczne polowanie na czarownice, kiedy będą ich wieszać na latarniach. Mitologiczne koszmary zaczynają w takiej sytuacji żyć własnym życiem, legitymują woluntaryzm „reformatorów”. Zarządzając lękami, rozwiązując problem głodu, władza nie tyle rządziła obywatelami, ile „troszczyła się o ludność”. A jednocześnie jelcynowscy liberałowie wciąż wierzyli, że zarządzają „społeczeństwem czytelników”. Tak, ale po 1991 roku przebudowane „społeczeństwo czytelników” przekształciło się w audytorium widzów telewizyjnych. Dla Jelcyna Rosja składała się z administracyjnych przestrzeni – później nazwą je „regionami”. Każdy region miał swojego gospodarza: Rachimow, Szajmijew, Łużkow. Gospodarz odpowiada za swoją ludność i powinien być lojalny wobec prezydenta, jako najważniejszego gospodarza. Ciekawe, że jako prezydent Jelcyn szybko powraca do koncepcji gospodarzy i odżegnuje się od lokalnych demokratycznych „wykonaw-
ców-komisarzy”. Gospodarze i działacze gospodarczy – to grupa bardzo ważna dla Jelcyna. Sam nie używał słowa „elita”, ale to on ją stworzył w nowym, nieradzieckim znaczeniu. Artysta Nikulin, pisarze Pristawkin i Biełow, reżyser Nikita Michałkow, „biznesmen” Bieriezowski… Oto grupa, którą się otacza, jako mecenas świeci odbitym od niej światłem. Czuł się w niej bardzo dobrze. Gdzieś w 1993 roku Jumaszew zaprosił mnie na jubileusz czasopisma „Ogoniok”, które jakoś zawsze znajdowało powód, żeby raz jeszcze obchodzić swój setny jubileusz. To było przed rozwiązaniem parlamentu, jeszcze przed przelewem krwi. Tam byli nasi przyjaciele-demokraci, byli członkowie akademii, pisarze, bankierzy, artyści cyrkowi – i zwykli bandyci. Wszyscy dokładnie wiedzieli, że to bandyci i że zabijają ludzi, w tym na zlecenia przedsiębiorców. Na mnie ogromne wrażenie wywarło właśnie to, że oni sobie żyją razem, tworzą to samo środowisko i wszyscy się obejmują, zadowoleni z siebie nawzajem. Wtedy akurat wszedł w modę ten bandycki obyczaj całowania się podczas spotkań.
że nie ma dla niego alternatywy – zaczął się rodzić już w 1993 roku. W ogóle temat „braku alternatywy dla Jelcyna” jest bardzo ciekawy. Kiedyś mówiono, że dla Gorbaczowa nie ma alternatywy. A potem okazało się, że jest alternatywa i dla Gorbaczowa, i dla pieriestrojki. Przyszedł Jelcyn i od razu ogłoszono, że „nie ma dla niego alternatywy”. Dlatego tak olbrzymim skandalem był artykuł Jawlinskiego – z wiosny 1993 roku, o ile pamięć mnie nie myli – Jestem gotowy zostać alternatywą dla Jelcyna. W ten sposób stał się znanym politykiem. Wtedy zauważyłem, że kiedy sam nie jesteś siłą, wystarczy rzucić wyzwanie jakiejś obcej sile. Do 1999 roku zgłębiliśmy tę kwestię szczegółowo. Kiedy przyszedł Putin, nie wystąpiliśmy z hasłem „Dla Putina nie ma alternatywy” – to przyszło z dołu, bez naszego udziału. Ale my się tego mocno uczepiliśmy. Martwiliśmy się ciągle, że ktoś może rzucić wyzwanie Putinowi.
A kiedy narodził się „polittechnolog” Pawłowski? Jak powstała Fundacja Polityki Efektywnej?
Tak, ten tandem zlikwidował całą charyzmę „bezalternatywności”. Ale kiedy idea bezalternatywności władzy Jelcyna pokazała w wyborach swoją efektywność, zacząłem się zastanawiać, jak realnie skonstruowana jest władza w Rosji. Wiedziałem, że Michaił Gefter miał podobne pomysły, ale odnoszące się do historii, do przeszłości. Nie wierzyłem jeszcze wtedy, że stosuje się to też do teraźniejszości, że to ta sama władza. Kiedy to zrozumiałem, zaczęło we mnie kiełkować przeczucie, że ta idea ma polityczny potencjał.
Termin „polittechnolog”6 pojawia się na masową skalę po 1996 roku i wyborach wygranych przez Jelcyna. Idea polegała na tym, aby zacząć w końcu ingerować w politykę, ale ingerować technologicznie. Wtedy nawet nie nazywano tego polityką. Były po prostu wybory. Zmanipulowane wybory z 1993 roku oraz referendum Jelcyna z chwytami medialnymi i skandowaniem „Tak – Tak – Nie – Tak” wywarły silne wrażenie. Jelcyn zebrał wówczas nieznaczną, ale jednak większość. Budziło się przeczucie, że „następny Jelcyn” może się okazać jeszcze bardziej niebezpieczny. Ten strach – strach, 6 Rosyjski odpowiednik angielskiego określenia spin
doctor [przyp. red].
Wraz z pojawieniem się Miedwiediewa w roli prezydenta już nie można powiedzieć: dla Putina nie ma alternatywy. Lub: dla Miedwiediewa nie ma alternatywy.
Polittechnolodzy stali się więc ekspertami od bezalternatywności? Tak. „Efektywna polityka” to polityka władzy niepolitycznej. Należy w tym miejscu przypomnieć schemat Kremla po Gorbaczowie, '&)
czyli rządy Jelcyn – Gajdar. Tu pierwszy raz dała o sobie znać idea władzy bez polityki. Gajdar wyjaśniał swoje zadanie następująco: reformy to „ekonomia” i on się nimi zajmie, a „polityką” zajmie się prezydent. Gajdar nie będzie się mieszał do polityki, zajmie się gospodarką i „ocali kraj od głodu”. Dla dobra społeczeństwa trzeba dać Jelcynowi możliwość osobistego prowadzenia polityki, przez co oczywiście rozumiano sprawowanie „władzy”. Należy rozumieć, jaką odpowiedzialność bierzemy na siebie – mówił Gajdar – będziemy wydatkować kapitał popularności Jelcyna. Otrzymujemy od prezydenta jego osobisty kapitał władzy i będziemy go wydawać na reformy, jak swego rodzaju „dotację”! Jelcyn dodał od siebie: tak, z czasem reformatorzy zaprzepaszczą całe zaufanie do mnie, ale do tego czasu „wszystko już zostanie zrobione”. Cały ten obrazek świetnie opisuje władzę bez reprezentacji i bez brania pod uwagę interesów rządzonych. Władza „technicznie” robi po prostu to, co „należy czynić”, ale nie mówi obywatelom, co dokładnie czyni. Słowa władzy nie są już kierowane do społeczeństwa i przechodzą do dyspozycji polittechnologów. Z jednej strony to władza bez reprezentacji, ale z drugiej – ważna jest opinia publiczna. To nie jest klasyczna autorytarna władza, której jest wszystko jedno, co o niej myśli naród, ponieważ o tym myśli już FSB. To władza bardziej archaiczna – rosyjska władza ziemska. Władza gospodarza, pana, który wyjechał do Moskwy lub Paryża, a do zarządzania ziemią upoważnił lokaja Niemca. Układ białowieski także demonstruje ziemski model: ziemie Jelcyna wraz z ludźmi staną się Rosją, a ziemie Krawczuka7– Ukrainą. Powróćmy do braku alternatywy. Jeśli nie Jelcyn, to wrócą komuniści – rzeczywiście postrzegano to jako poważne zagrożenie? 7 Leonid Krawczuk – prezydent Ukrainy w latach 1991–1994 [przyp. red.].
'&*
Jeśli przypomnieć, że Ziuganow w styczniu 1996 roku miał w sondażach ok. 40%, a Jelcyn jedynie 5%, to trudno negować, że coś takiego mogło nastąpić. Ale oczywiście, „powrót komunistów” to był przede wszystkim mit, na którym budowano kampanię wyborczą w 1996 roku. Mit o strasznym bolszewiku z nożem w zębach, który idzie odbierać własność, mieszkania i tak dalej. Tym bardziej że znaliśmy wyniki badań socjologicznych. Od 1995 roku wiedziałem, że stosunek do wolności nie dzieli w Rosji pola politycznego. Pod tym względem panował konsensus między demokratami a komunistami-ziuganowcami. Podstawowy pakiet liberalny wyglądał następująco: możliwość wyjeżdżania z kraju, wolność handlu, wolność aktywności ekonomicznej, wolność zgromadzeń, demonstracje i wybory. Wszystko to nie było zagrożone. A co dzieliło społeczeństwo? Dzielił stosunek do Związku Radzieckiego i do Jelcyna. W zasadzie sam Jelcyn był czynnikiem polaryzującym. Stosunek lewica – prawica nie miał prawie żadnego znaczenia. Przede wszystkim chodziło o stosunek do Jelcyna, za lub przeciw. Silna była też skłonność do głosowania na władzę, co zresztą wykorzystaliśmy. Owszem, w styczniu 1996 roku wynik Jelcyna to było 5%, ale nawet ludzie nienawidzący Jelcyna uważali go za ostatnią ostoję władzy. Społeczeństwo było gotowe uwierzyć we wszystko, ale nie w to, że Ziuganow to człowiek zdolny sprawować władzę. Co wiedzieli polittechnolodzy w latach 90., czego nie wiedzieli politycy? Wybory parlamentarne 1995 roku były dla nas ważnym eksperymentem. Zostały przeprowadzone pod wspólnym nadzorem Jelcyna i Korżakowa. Istniał projekt Kongresu Wspólnot Rosyjskich (KRO), nad którym pracowałem i który był z rozmysłem tworzony jako połączenie liberalizmu z masowym
socjalnym populizmem. Osobliwy wariant, podobny do Tea Party w USA: prawicowy program wyłożony lewicowym językiem. Tak właśnie myśleliśmy: jeśli chcesz przekonać wyborcę do czegoś nienaturalnego z punktu widzenia jego istotnych interesów, powinieneś przedstawić mu to jako przejaw braku alternatywy. Generał Lebiedź był twarzą KRO. Miał okropny głos, w czasie wojny w Naddnieprzu jego głosem tłumiono sprzeciw, transmitując go na okopy, gdzie siedzieli i drżeli kiszyniowscy studenci. A w rzeczywistości Lebiedź był kruchym, nerwowym wojskowym inteligentem, niepewnym siebie i udającym monstrum. Niepewność siebie i brak miłości własnej w ogóle jest typową cechą rosyjskich polityków. Program KRO to był liberalizm w imię małego człowieka. I do wyborów udało się nam nadmuchać wirtualny balon: Kongres Wspólnot Rosyjskich we wszystkich sondażach był na drugim miejscu, zaraz po komunistach. Komuniści byli szoku, ale ostatecznie KRO w ogóle nie przekroczył progu wyborczego. Myślę, że trochę nam w tym pomogli, ale chodzi głównie o to, że nie mieliśmy machiny regionalnej. Zrozumieliśmy, że można nadmuchać balon, ale trzeba mieć także mechanizmy lokalne, które te głosy potem zbiorą. Komuniści je mieli, a my się o to nie zatroszczyliśmy. To stało się podstawą do opracowania strategii na 1996 rok. Teraz całą kampanię skierowano na miejscowych bossów. Część z nich jednak była nielojalna. W pierwszej turze trzeba było im pokazać, że opór nie ma sensu – muszą przejść na stronę Jelcyna. Owszem, w pierwszej turze Jelcyn nie wygrał. Ale musiał pokazać, że nie przegra, nie pozwoli na przegraną w drugiej turze. Dlatego teraz zadaniem polittechnologów było ustanowienie hegemonii Jelcyna jako lidera bez alternatywy. Głosując na Jelcyna, człowiek, po pierwsze, głosował za władzą, a po drugie, w imię swojego strachu, że pozostanie bez władzy. Na Zachodzie uważa się, że w epoce Jelcyna w Rosji istniała demokracja, może zła i nie-
kompletna, ale mimo wszystko demokracja, polityczna konkurencja. Potem przyszedł Putin i ustanowił autorytarny reżim. W czym widzi pan, jako obserwator z wnętrza, różnicę między reżimem Jelcyna a reżimem Putina? Słowo „nowy reżim” pojawia się wraz z przyjściem Putina. Z początku polityka Putina prowadzona była w stylu jego kampanii wyborczej. Główny nacisk kładziono na opinię publiczną, w ramach tych samych założeń instytucjonalnych. Jelcynowski system rządzenia nie zmienił się. System nowych upoważnionych przedstawicieli prezydenta i okręgów federalnych funkcjonował początkowo czysto wirtualnie. Chodziło o zademonstrowanie woli najmniejszej choćby transformacji Rosji. Prawdziwym problemem było zebranie zachowanych drobinek władzy. Przygniatające zwycięstwo Putina przeobraziło się w permanentne referendum: jesteś za Putinem czy przeciw? W kategoriach technologii i organizacji władzy to był stary system Jelcyna, opierający się na tych samych aktorach. Jakiekolwiek znaczące zmiany były w rzeczywistości po prostu dokończeniem zadań, które zostawił niedokończone Jelcyn. Jelcyn nie wiedział na przykład, co począć z armią. Myślę, że nigdy nie pozbył się swoistego rozdwojeniu jaźni, radzieckiego zresztą pochodzenia. Z jednej strony wierzył, że imperium potrzebna jest potężna armia, a z drugiej charakteryzował go dość radykalny radziecki pacyfizm. Umywał więc ręce i nie robił nic. Tymczasem zbliżała się katastrofa, bo armia była bez pieniędzy i egzystowała w zasadzie poza państwem. Przypominało to parodię modelu latynoamerykańskiego – biedna armia vis-à-vis bogacących się elit. Demokrację zbudowano tak, żeby armia była gdzieś poza nią. Co tam się działo, tego nikt nie wiedział. Generałowie kradli pieniądze budżetowe, robili jakieś interesy, oficerowie i żołnierze dosłownie głodowali. Co taka armia może zrobić z demokracją? Nic dobrego. '&+
Czy ta sytuacja z armią była jakoś związana z kampanią czeczeńską? Wojna czeczeńska miała jeden zapomniany motyw – chodziło o zajęcie czymś rozzłoszczonej armii. Ale państwo w latach 90. nie miało ani legitymacji, żeby go bronić dobrowolnie, ani siły, żeby kogoś do tego zmusić. Szybko się okazało, że taka armia nie jest zdolna do walki, i do Czeczenii zaczęto wysyłać milicję, OMON, rotacyjnie z każdego regionu. Niemal całe wojska wewnętrzne przepuścili przez tę krwawą wojnę. To ważne dla zrozumienia ich dalszej „dewolucji”. Milicjanci stali się niesłychanie zacięci. W walce wielu zachowywało się heroicznie, jak riazański oddział OMON, który zetknąwszy się z Czeczenami w wąwozie, odmówił złożenia broni – zginęli wszyscy, jak Spartanie pod Termopilami. Ale po powrocie do domu ci sami ludzie zaczęli być niebezpieczni dla obywateli i wielu z nich zrosło się ze światem przestępczym. Za czasów Gorbaczowa milicji było trudno strzelać do narodu – to też wschodnioeuropejski fenomen. Wychodzi na to, że z powodu Czeczenii pojawia się milicja gotowa strzelać. Ci, co gotowi byli strzelać, kiedy im zapłacą, pojawiają się już przy szturmie na Biały Dom w 1993 roku. Bliscy władzy oligarchowie (nawiasem mówiąc, wśród nich byli też przyszli właściciele Jukosu8) wozili czołgistom pieniądze workami, kupując tych, którzy gotowi byli strzelać do współobywateli. Wszyscy dobrze o tym wiedzą. Zginęło około 900 osób, z czego 700 potajemnie. Ale przed Putinem armia, milicja, FSB pozostają w izolacji od państwa. Jelcyn im nie płaci, nie likwiduje ich i nie reformuje. On po prostu pozwala im zdobywać dochód, jak im się podoba, faktycznie ich nie kontrolując. Nikt nie wie realnie, co się dzieje wewnątrz tych struktur. Ludzie siedzieli w rządowych gabinetach i otwarcie zajmowali się handlem lub kryciem bandytów. Co zrobił Putin? On zwrócił armię i FSB 8 Firma Michaiła Chodorkowskiego [przyp. red.].
'&,
wewnętrznemu systemowi władzy i sprzątnął tych, co się z nim nie zgadzali. Czystkę w FSB rozpoczął jeszcze w 1998 roku. Jednak ludzie związani z resortami siłowymi wrócili do władzy wraz ze swoim biznesem, swoimi kryminalnymi powiązaniami i komercyjnymi apetytami. Putin nie chciał z tym walczyć, to było zbyt ryzykowne. A jak Jelcyn widział przyszłość strefy postradzieckiej? Dlaczego na przykład stosunki z Ukrainą i z Białorusią układały się tak różnie? Dlaczego nie realizowano idei państwa związkowego? Wszystkie projekty związkowe z Białorusią były faktycznie projektami „pod Łukaszenkę”. Zamierzał on po Jelcynie zostać prezydentem zjednoczonej Rosji i Białorusi. Przy uczciwym głosowaniu zwycięstwo Łukaszenki było praktycznie nieuniknione, przecież równego mu populisty przed Putinem nie było. Na Mińsk nastawiona była też część gospodarczej elity Rosji, w pierwszej kolejności przemysłowej. Białoruś była najbardziej postępowym elementem radzieckiego kompleksu przemysłowego już w latach 80. – to właściwie ostatni przykład radzieckiej modernizacji. Łukaszenka chciał zamienić Białoruś na Kreml. A na Kremlu od 1996 roku myśleli odwrotnie: za ile uda się wytargować Białoruś od „ojczulka”? Za każdą cenę, byle nie za Kreml! Tak powstał targowy styl rosyjsko-białoruskiej polityki. I w taki sposób znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Takiego czegoś nie było z Kuczmą. On balansował między Rosją a Zachodem, ale nigdy nie sprawiał wrażenia, że gotowy jest przyłączyć Ukrainę do Rosji. A sprawa sławetnego „rosyjskiego Krymu” zawsze była dla Jelcyna drugorzędna i nie wychodziła od niego. Ale mimo wszystko jakaś Ukraina była potrzebna Jelcynowi? Myślę, że Jelcyn był autystykiem geopolitycznym. Lubił piękną politykę w wielkim stylu, szczyty i tak dalej. Ale z jego punktu
widzenia wszystko, co najważniejsze, odbywało się w Moskwie. Miał słabe pojęcie o tym, co się dzieje na Ukrainie. W Kuczmie widział radzieckiego działacza gospodarczego, ale łatwo znajdowali wspólny język. Nigdy przy tym nie rozważali idei odbudowy Związku Radzieckiego. Poza tym Kuczma odczuwał lęk przed Jelcynem. Po układzie białowieskim Jelcyn wydawał się wielu osobom nieprzewidywalny. Dlatego Kuczma trzymał na Kremlu swoich ludzi, żeby wiedzieć na bieżąco, co się tam wymyśla. Przeciwnicy Kuczmy w polityce ukraińskiej jeździli do Moskwy po porady? Oczywiście wszyscy politycy kijowscy przebywali na Kremlu, ale właściwi negocjatorzy pojawili się dość późno. W latach 90. na Ukrainie istniały już jakieś autonomiczne siły quasi-polityczne, partie, których nie było w takiej formie w Rosji. Jelcyn nie rozumiał partii, nie wiedział, po co są potrzebne i jak się z nimi obchodzić. Nie rozumiał partii typu ukraińskiego z regionalnymi aparatami. Wtedy pojawili się baronowie biznesu Kuczmy, których on wychował i którzy odważyli się wejść później do polityki. Odpowiednicy naszych oligarchów, z którymi Jelcyn mógłby rozmawiać, pojawili się na Ukrainie później, kiedy Jelcyn już odszedł. A dlaczego Moskwa tak się pomyliła w czasie wyborów prezydenckich na Ukrainie w 2004 roku? Był pan tam wówczas i pracował dla Janukowycza. Jak po sześciu latach i zmianie władzy na Ukrainie ocenia pan tę porażkę? Kuczma od razu postąpił nie tak. Załatwił nam przegraną już na samym początku, narzucił grę, która nie była nasza. To znaczy, że nie była to „operacja następca”? Tak, ale następca nie był nasz. Kuczma przez cały czas prowadził jakąś swoją grę. Przy czym na każdym etapie domagał się od nas zgody na swoją koncepcję. A kon-
cepcja zmieniała się co chwilę. Na początku zamierzał pozostać na jeszcze jedną kadencję. To było jeszcze na krótko przed wyborami, wiosną 2004 roku. Odbyła się słynna trzydniowa popijawa z Władimirem Litwinem9, na której prawie udało mu się przekonać Kuczmę do pozostania. Potem Kuczma zdecydował, że znajdzie następcę, i wrócił do pomysłu z Janukowyczem. Nie miał żadnej określonej idei. Janukowycza trzymał w zapasie, jak rozumiem, na wypadek jakiegoś strasznego wstrząsu. A Janukowycz kompletnie nie pasował do tej roli. Był jak generał Lebiedź – z wyglądu straszny, a w rzeczywistości dość bezwolny. I akurat w krytycznych sytuacjach traci głowę. Jeśli drużyna pracuje dobrze, to jest dobrym liderem. W czasach radzieckich na pewno był normalnym aparatczykiem. Ale w sytuacji konfliktu jest jako polityk do niczego. Tak więc to Kuczma zaproponował Janukowycza i Moskwa nawet nie próbowała ingerować. Po tym, jak Kuczma podjął ostateczną decyzję (to było w czerwcu 2004 roku), było już za późno, aby się wycofać, już rozpoczęła się kampania wyborcza. Kuczma do samego końca chciał zachować możliwość rozegrania wszystkiego od nowa. To mocno wpływało na wszystkich, którzy prowadzili kampanię. Byli zmuszeni do lojalności w pierwszej kolejności wobec Kuczmy, a nie wobec Janukowycza. Szczerze mówiąc, drużyna Janukowycza była w Kijowie izolowana, stanowiła enklawę wewnątrz systemu w pełni kontrolowanego przez Kuczmę i jego ludzi. Myślę, że ta schizofrenia Kuczmy była główną przyczyną dalszych wydarzeń. Wszędzie byli jego ludzie, kontrolowali, pytali. Urządzał takie spektakle: prowadzono mnie do pokoju, miałem poczekać, a potem do tego samego pokoju wprowadzali amerykańskiego ambasadora. A potem mówili: oj, przepraszam – i wyprowadzali. Bardzo śmieszne. Kreml to też dziwne miejsce, ale nie aż tak. 9 Szef administracji prezydenta Kuczmy [przyp. red.].
'&-
Oczywiście wydarzenia w Kijowie, a zwłaszcza szybkość rozłamu w najbliższym otoczeniu Kuczmy, zdrady aparatu, wywarły na Putinie ogromne wrażenie. On teoretycznie wiedział, że tak bywa, ale tu widział na własne oczy, jak aparat się rozpada. Kuczma okazuje się nagle człowiekiem, który już niczego nie może przedsięwziąć, dlatego że wszyscy, łącznie z jego osobistymi ochroniarzami, już pracują dla innych. Dlaczego Moskwa się nie zabezpieczyła i postawiła wszystko na jedną kartę? To ciągle ta sama polityka bezalternatywności. W przestrzeni postradzieckiej zawsze prowadziliśmy maksymalnie konserwatywną politykę. To legitymizm w stylu Metternicha. Jedynym wyjątkiem była od początku Gruzja. To zaczęło się od Gamsachurdii – prezydent nie był rozpatrywany jako postać, dla której nie ma alternatywy. W pozostałych przypadkach działała zasada: gramy na prezydenta i jego następcę, którego on zaproponuje. Szczerze mówiąc, to było zupełnie niezrozumiałe. Bo po co i dlaczego? Putin był wtedy prawdziwym liderem politycznym, dla którego rzeczywiście nie było alternatywy. Gdyby się zdecydował w 2004 roku na wolne wybory, i tak by je wygrał. Dlaczego więc te wybory były kontrolowane? W 2003 roku nastąpił ważny przełom związany z aresztowaniem Chodorkowskiego. Zmieniła się też atmosfera polityczna i sama koncepcja drugiej kadencji. W Rosji wybory do parlamentu to wstęp do wyborów prezydenckich – jedne przechodzą w drugie. W czasie wyborów parlamentarnych w 2003 roku nie tylko Jukos, ale i inni szykowali swoich kandydatów na „czasy poputinowskie”. Jukos najpierw zdecydował się zjednoczyć Jabłoko i Sojusz Sił Prawicowych, ale później nieoczekiwanie się rozmyślił i poprowadził liberałów do ataku dwoma kolumnami. To mocno denerwowało Putina. Niezależnie od tego zapadła decyzja, by '&.
poprzeć w wyborach Jedną Rosję. Gdyby Jedna Rosja nie uczestniczyła w wyborach w 2003 roku, byłby to po prostu kolejny projekt wyborczy władzy. Trzeba było stworzyć choć jedną stałą partię. I ten kurs nie zmienia się aż do dziś – chodzi o przejście do systemu półtorapartyjnego. Podstawowym naszym celem w tamych wyborach byli komuniści. Spodziewaliśmy się, że Sojusz Sił Prawicowych i Jabłoko wejdą do parlamentu, ale im się nie udało. Dlatego zmieniła się koncepcja, potem liberałowie prawie nie byli brani pod uwagę w projektach politycznych. Putin nie wiedział, z kim ma konkurować, a nie chciał konkurować z płotkami. Główną koncepcją na wybory prezydenckie w 2004 roku był plebiscyt. W tym momencie rzeczywiście nie było alternatywy dla prezydentury Putina i tę polityczną rzeczywistość ujawnił scenariusz wyborów. Trudność polegała jednak na tym, że w wyborach uczestniczą też inni kandydaci. Ważne było, żeby Putin się z nimi nie stykał i nie popadał w konflikty, nawet wirtualnie. To nie był problem polityczny, ale, powiedziałbym, estetyczny – paradne wejście „pierwszego obywatela”, bazyleusa, bez żadnej konkurencji. Wtedy to był jeszcze dizajn kampanii, a nie polityka. Ostatecznie stanie się to stylem politycznym. To znaczy, że bezalternatywność Putina była jednocześnie problemem i jego rozwiązaniem? Najważniejsze hasło kampanii wyborczej brzmiało „nowej rewolucji nie będzie”. Rewolucja 1999–2000 była ostatnia. Wcześniej każde wybory u nas były związane z rewolucją. Wyborca wiedział, że w czasie wyborów należy oczekiwać rewolucji. Zadanie Putina polegało na tym, żeby tym razem ten pomysł wyborcom nie przyszedł w ogóle do głowy. Stąd cały ten patos stabilności – maksymalny triumfalizm. Gdyby zadanie polegało na tym, żeby „imitować pluralizm”, to byłaby łatwizna.
Demonstracja stabilności się udała, ale w latach 2003–2004, obok aresztowania Chodorkowskiego, był jeszcze Biesłan i pomarańczowa rewolucja na Ukrainie. To przełomowe wydarzenia. One pokazały Putinowi rzeczywisty brak skutecznych mechanizmów obrony, zarówno w polityce zagranicznej, jak i w wewnętrznej. Rosja jest wrażliwa na nihilizm, wszystko może się zmienić w każdej chwili. Na terenach postradzieckich zaczęła się już wtedy nowa polityka, obejmująca też tworzenie organizacji młodzieżowych. Ważny był również wpływ George’a W. Busha. Myślę, że Putin był wrażliwy na wizerunek Busha, widział w nim obraz tego, jak powinien zachowywać się prezydent. Jednocześnie Putin zaczął sobie zdawać sprawę, że ten cały Bush ma zbyt wielkie możliwości i technicznie jest całkowicie możliwe, że obierze Rosję za swój kolejny cel, po Iraku i Afganistanie. Nagle zmartwychwstał stary rosyjski wzór: niech to diabli, przyjaźnimy się z tą Ameryką, przyjaźnimy, a potem urządzą nam 22 czerwca10. Oczywiście to poczucie pojawiło się na Kremlu po wydarzeniach na Ukrainie. Wzmocnił je nowy program Busha – upowszechnianie demoracji na świecie. Ten strach był problemem polityki zagranicznej podczas drugiej kadencji Putina. Jej podstawowę ramę stanowiła koncepcja obrony przed zewnętrznymi atakami dokonywanymi za pomocą środków soft power. Na ile stabilny jest reżim Putina? I jak ważna jest dla niego stabilność?
dziesięciolecia, kiedy jeszcze nie mogło być mowy o żadnej stabilności, to znaczy niemal wszystko było niestabilne. Nie było nawet stabilnej drużyny, Putin nie kontrolował swojej ekipy. Jego drużyna przypominała raczej rodzynki w cieście. To byli ludzie włożeni do drużyny obcej, Jelcynowskiej – drużyny zwartej, połączonej powiązaniami z przeszłości i stosunkiem do Jelcyna, poza tym własnością i poglądami. Dlatego stabilności nie było. I Putin do niej dążył. Ale jak on ją rozumiał? Nie chciał być prezydentem tymczasowym. Widział, że wielu uważa go po prostu za figurę przejściową, która powinna pozwolić na przygotowanie kolejnych wyborów. I rzeczywiście, moim zdaniem wiele osób z drużyny Jelcyna tak na niego patrzyło. Ale on nie chciał być prezydentem tymczasowym i nie podobało mu się, że kontrolują i jego, i jego ideologię. Czasem mógł narzucić coś swojego – tak było z hymnem Rosji, to był jego pomysł – ale na początku prezydentury w większości nie podejmował swoich decyzji. W 2003 roku Putin sam rozwiązał ten problem. Dlatego też wszedł w konflikt z Wołoszynem11. Wykorzystał sprawę Chodorkowskiego jako pretekst. Myślę, że wtedy Jukos nie był dla niego wcale sprawą priorytetową. Ważniejsze były relacje wewnątrz kremlowskiej drużyny. To był sposób na wyzwolenie się spod opieki Rodziny, a przy tym – co dla Putina było ważne – bez wchodzenia w bezpośredni konflikt z Jelcynem, czego nigdy nie chciał. Dlatego nie ruszał ludzi blisko z nim powiązanych, np. Deripaski12. Natomiast Chodorkowski nigdy nie był blisko Jelcyna.
Stabilność to mimo wszystko teza propagandowa. Jest stabilność realna, względnie podlegająca weryfikacji, i jest stabilność jako priorytet polityczny. Taki priorytet polityczny został ogłoszony na początku ubiegłego
Czy Putin chciał się dogadać z Chodorkowskim?
10 Data agresji hitlerowskich Niemiec na Związek
11 Aleksandr Wołoszyn – szef administracji prezydenta
Radziecki [przyp. red.].
Myślę, że między początkiem wojny z Jukosem (lato 2003 roku) a aresztowaniem Cho-
Jelcyna, później Putina. Podał się do dymisji po aresztowaniu Chodorkowskiego w październiku 2003 roku.
12 Oleg Deripaska – rosyjski przedsiębiorca i magnat
aluminiowy, uważany za jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
'&/
dorkowskiego (październik) próbowali się dogadać. Ale moim zdaniem Michaił już wtedy nie chciał zgody. Chciał czegoś innego, a czego – nie wiadomo. Dlatego krążyły różne straszne przypuszczenia. Ktoś mówił o demonicznej postaci Rotszylda, były rozmaite pogłoski dotyczące zasobów jądrowych Federacji Rosyjskiej. Nie można było zrozumieć, do czego Chodorkowski zmierza. Bezustannie jeździł, wygłaszał ostre oświadczenia, a przy tym tak naprawdę nic nie robił. Popełnił wszystkie możliwe błędy. Trzeba było albo się dogadać, albo wyjechać, albo zająć jakieś stanowisko w tej sprawie, a on żadnego stanowiska nie miał. Dopiero później ujawnił swoje polityczne credo. Można było odnieść wrażenie, że chce się stać równy Putinowi i zwiera jakieś, nie wiadomo jakie, szeregi. Mówiliśmy o bezalternatywności Gorbaczowa, bezalternatywności Jelcyna, bezalternatywności Putina. Może teraz, w przeddzień wyborów w 2012 roku, obserwujemy koniec politycznej bezalternatywności? Czy można zatrzymać czas i zachować status quo? Według mnie ani Miedwiediew, ani Putin nie uważają, by można było przedłużyć obecną sytuację na kolejną kadencję. Obaj widzą ją odmiennie, ale ani jeden, ani drugi nie sądzą, że można utrzymać ten tandem. Chciałaby tego chyba tylko część ich otoczenia – przecież zasady gry są już znane. Owszem, jest to pewna niedogodność, trzeba mieć dwa aparaty telefoniczne, ale można się do tego przyzwyczaić. Ale Putin nie może wrócić na stare miejsce, ot tak. Szuka jakiegoś nowego pomysłu na swój powrót. A dlaczego nie może wrócić tak po prostu? Po kim? Po kandydacie, którego sam zaproponował? Wtedy całą następną kadencję będzie musiał tłumaczyć, dlaczego zrobił taki błąd. Jemu potrzebny jest własny, silny i nieoczekiwany ruch, jakieś nowe otwarcie. Z kolei Miedwiediew jest zły, że wszystko to, ''&
co Putin stworzył, nie działa. Guziki na stole są, możesz nacisnąć na ten, na inny, tyle że pod stołem nie ma żadnych przewodów. Rozumie przy tym, że nie może zakończyć swojej prezydentury na tych wyborach. W odróżnieniu od Putina ma swoją koncepcję państwa. Musi ją tylko zrealizować. Jednocześnie nie może iść na konflikt z Putinem. To bardzo trudne, przecież istnieje coś takiego jak etyka przyjaźni. Przyjaciel nie może zdradzić przyjaciela. Dla Borysa Nikołajewicza [Jelcyna] nie byłoby to przeszkodą. Jego droga usłana jest starymi przyjaciółmi, wśród których nie ma prawie nikogo, kogo by mocno nie uraził. Dlatego tandem funkcjonuje jak blokada. Miedwiediew nie chce pozostawać w takim stanie kolejne cztery lata. Putin też nie. Ale będzie jeszcze dziwniej, jeśli on zostanie prezydentem, a Miedwiediew znowu premierem. To już będzie jakiś surrealizm. A Putin ma pojęcie o światowym mainstreamie i wie, że trzeba się tego mainstreamu trzymać. Nie wolno być zbyt ekscentrycznym. Dlatego potrzeba czegoś, co przypominałoby stabilność końca lat 90. Wtedy istniało przecież masowe zapotrzebowanie na silną władzę, stabilność i wewnętrzny pokój. Obecnie takiego zapotrzebowania nie ma. Ta część społeczeństwa, która ukształtowała się w ciągu ostatnich dziesięcioleci – którą nazywamy u nas klasą średnią – nie jest zbyt optymistyczna. Ci ludzie znajdują się w stanie ciągłego rozdrażnienia. Myślę, że to bardziej kwestia stwarzania pozorów niż rzeczywistości, ale oni lubią pogadać i zawsze klną na władzę. Poza tym sieci społeczne wyznaczają nowy styl dyskutowania o władzy. W rosyjskim internecie panuje skrajnie negatywny sposób wysławiania się. Tam cię po prostu nie usłyszą, jeśli będziesz nastrojony pozytywnie. Internet to medium radykałów. W nim zawsze przedstawiane są głównie krańcowo różne stanowiska. Tak, polaryzację wirtualną należy odróżniać od realnej, ma charakter retoryczny, dys-
kursywny. Problem w tym, że choć bierne poparcie dla władzy jest bardzo wysokie, co potwierdza się podczas wyborów, tych ludzi nie można zaktywizować. Poparcie nie przyjmuje formy politycznej mobilizacji, władza nie jest gotowa do stworzenia koalicji pod szyldem jakiejś koncepcji czy programu. I nie wiadomo, co z tym zrobić. Politycy gorączkowo sprawdzają sondaże. Nawet jak są dobre, i tak pozostaje strach, dlatego że kogo nie zawołasz, to i tak nikt nie idzie. Miedwiediew doświadczył tego ze swoją ideą modernizacji. Myślę, że było to dla niego nowe, nieprzyjemne doświadczenie. Nawet wśród tych, którzy powinni być zainteresowani modernizacją, w środowisku biznesu, nie było szczególnej reakcji. Wśród tych, którzy boją się Putina, też nie było reakcji. Może oni się go wcale nie boją? Dlatego nie bardzo wiadomo, co robić. To jest problem, którego nie da się opisać w terminach zmiany reżimu: zmieńmy jedną politykę na inną. Zmiana reżimu w rosyjskim dyskursie jest opisywana jako pieriestrojka: wyłączmy wszystkie formy oddziaływania na system i zobaczmy, co się stanie. Moim
zdaniem efekt będzie straszny, w zasadzie dla wszystkich. A po tym, co widzieliśmy na placu Maneżowym13, liberałowie też powinni się bać. Dlatego powiedziałbym, że nigdy nie byliśmy tak blisko wyborów pozbawionych jakiegokolwiek rozwiązania. A przecież formalnie kampania parlamentarna rozpocznie się już za pół roku. Rok 2012 – tak, to rzeczywiście jakaś apokalipsa. W Moskwie wszyscy mówią w tej chwili o kalendarzu Majów, 2012 to koniec świata. W 2012 roku zatrzęsie się ziemia, z niebios rozlegnie się straszny huk i spadnie gigantyczny kamień z nowym kalendarzem. I zabrzmi głos: dziękujemy za skorzystanie z naszego kalendarza. A więc niby miał być koniec świata, ale w scenariuszu pojawia się błąd. Ogólne odczucie, które pojawia się niezależnie od propagandy, jest takie, że najprawdopodobniej Miedwiediew zostanie kandydatem na prezydenta, a Putin w tym czasie będzie myślał, kim zostanie po wyborach. W zasadzie może wymyślić cokolwiek. Czego tylko dusza zapragnie. przełożyła Róża Maj
13 W grudniu 2010 na placu Maneżowym w Moskwie
nacjonaliści zorganizowali kilkutysięczną demonstrację poświęconą pamięci jednego z kibiców moskiewskiego Spartaka zamordowanego przez imigranta z Kaukazu. Doszło wówczas do gwałtownych starć z milicją, aresztowano ok. tysiąca osób [przyp. red.].
'''
Przegralis´my z liberałami walke¸ o kształt transformacji Z Borysem Kagarlickim rozmawiaja¸ Sławomir Sierakowski i Michał Sutowski
Sławomir Sierakowski, Michał Sutowski: Zacznijmy od biografii. Siedziałeś w więzieniu dwa razy – za Breżniewa i za Jelcyna. Jak to jest być dysydentem dwóch systemów?
ciekawe, wspólnie z Glebem Pawłowskim, do niedawna doradcą Kremla.
Borys Kagarlicki: Jeśli mam być szczery, to doświadczenie uwięzienia w czasach schyłkowego Breżniewa było dużo mniej dotkliwe. Nikt nas nie bił ani nie groził, że zabije, jeśli nie podpiszemy lojalki – jak w 1993. Nie było też tak, żeby nie dawali nam jedzenia, choć w 1993 trwało to tylko dwa dni. Za Breżniewa wszystko było bardzo zbiurokratyzowane, rutynowe. Po prostu wsadzili nas i co kilka tygodni do więzienia przyjeżdżał jakiś znudzony biurokrata z KGB, który prowadził przesłuchanie.
To były organizacje demokratycznych socjalistów – ale sam Gleb poglądy miał zawsze, hm…, nieprzejrzyste. Niektórzy twierdzą, że w czasach wczesnej młodości był anarchistą.
Długo siedziałeś? Fakt, dłużej niż za Jelcyna, bo trzynaście miesięcy. Zamknięto nas za samizdat – nasza kilkuosobowa grupa publikowała pismo socjalistyczne „Lewyj Poworot”. Wśród nas byli m.in. Andriej Fadin i Paweł Kudiukin, który obecnie wykłada administrację państwową w Wyższej Szkole Ekonomii. Wypuścili nas po śmierci Breżniewa. Potem działałem przy organizacji nieformalnych Klubów Inicjatyw Społecznych, co ''(
Jakie miał wówczas poglądy?
Nieprzejrzyste? Czy to znaczy, że jest po prostu cyniczny? Powiedziałbym, że skrajnie cyniczny, choć przy tym bardzo inteligentny i wyrafinowany intelektualnie. Wiele mówi nazwa założonej przez niego instytucji. Fundacja Polityki Efektywnej. Tak – efektywnej, ale jakieś właściwie? Nikt tego nie wie. Inna sprawa, że bardzo wielu ludzi wyedukowanych przez Fundację, wręcz zsocjalizowanych przez nią politycznie, ma orientację lewicową czy centrolewicową. Oni też sprowadzili do Rosji bardzo ciekawych intelektualistów, nie tylko Slavoja Žižka, ale także np. Samira Amina.
Stoi za tym jakiś poważniejszy projekt albo wizja? Nie wiadomo. Może jakaś ukryta? W moim przekonaniu podstawowy projekt Pawłowskiego to utrzymanie się na powierzchni. Mniej więcej od połowy lat 90. zawsze znajduje się w pobliżu władzy, której bywa potrzebny – raz mniej, raz bardziej. A twoja działalność w latach 80. przerodziła się w coś trwałego? Po politycznym przełomie zostałem moskiewskim radnym, jako członek koalicji Demokratyczna Rosja. Ale najważniejszy był ruch nieformalny – próbowaliśmy utworzyć w Rosji masowy ruch lewicowy. Początek lat 90. to był czas dużego zaangażowania szerokich warstw społecznych, a zarazem wielkich iluzji. Naszym największym sukcesem był wiec zorganizowany na Łużnikach, przyszło sto tysięcy ludzi. Ale hegemoniczną walkę o kształt rosyjskiej transformacji ostatecznie przegraliśmy z liberałami. A mieliście w ogóle szansę ją wygrać? Oto jest pytanie. Historyk Aleksander Szubin, który był jednym z animatorów tamtego ruchu, twierdzi, że tak – decydujące okazały się błędy, które popełniliśmy my sami. Ale ja uważam inaczej. Większość z nas nie miała politycznego doświadczenia, a jeśli miała, to raczej z działalności w grupie dysydenckiej, a nie w masowej polityce, z jaką nagle przyszło nam się zmierzyć. Naprzeciwko mieliśmy sojusz liberalnej inteligencji – świetnie zorganizowanej, jak się okazało – oraz neoliberalnych reformatorów, tzn. technokratycznej ekipy Gajdara. Kto był liderem tego sojuszu? Architektem tego bloku liberalnej inteligencji i nowych biurokratów był Gawrił Popow, ekonomista, mer Moskwy w latach 1990 – 1992, a wcześniej nauczyciel Jegora
Gajdara. To szalenie inteligentny człowiek. Lubię czytać i często cytuję jego analizy, trzeźwe i w pewnym sensie uczciwe w swym cynizmie. Na łamach „New York Review of Books” opublikował kiedyś artykuł pt. Zagrożenia demokracji. Miał chyba nadzieję, że po angielsku żaden Rosjanin go nie przeczyta [śmiech]. Postawił w nim otwarcie tezę, że podstawowym celem reformatorów jest kapitalizm, któremu nazbyt wcześnie wprowadzona demokracja mogłaby tylko zaszkodzić. Demokracja jest wskazana dopiero na dłuższą metę. Powinien ją w pewnym sensie przynieść dopiero rozwinięty kapitalizm. W Polsce niektórzy konserwatywni liberałowie wyrażali podobny pogląd. Ale chyba żaden z nich nie posunął się do obrony korupcji, a zdaniem Popowa praktyki korupcyjne były de facto jedynym dostępnym środkiem destrukcji skostniałych struktur sowieckiego państwa. Natomiast dzika prywatyzacja, która wówczas nastąpiła, miała być gwarancją nieodwracalności przemian. W jaki sposób udało się narzucić ten projekt społeczeństwu? Mieliśmy do czynienia ze swoistym trójkątem. Sami reformatorzy i liberalni intelektualiści nie dysponowali wystarczającą siłą, choć ci drudzy nie byli wówczas aż tak bardzo wyalienowani od społeczeństwa, jak są dziś. Byli dobrze zorganizowani, mieli dostęp do mediów, ale sex appealu wciąż im brakowało. Potrzebowali czegoś więcej – energii populizmu. I to właśnie dał im Borys Jelcyn, obdarzony w tym czasie dużą charyzmą. Ten triumwirat – liberalnych intelektualistów, wolnorynkowych reformatorów i populistycznego lidera – był właściwie nie do zatrzymania. Opór okazał się za słaby? Nie chodziło tylko o siłę. Problem polegał również na tym, że ruch oporu wobec neoliberalnych reform był w pewnym sensie '')
konserwatywny, niektóre jego elementy przybierały nawet stalinowski czy po prostu reakcyjny charakter. Tymczasem ja widzę to tak: Związek Radziecki obiektywnie musiał upaść – w sensie historycznym, nie moralnym. Restauracja kapitalizmu, bo w takich kategoriach opisałem pierestrojkę i reformy lat 90. w swojej książce, była w jakimś sensie nieunikniona. To trochę tak, jak przy wejściu w ślepy zaułek – musisz wykonać najpierw kilka kroków wstecz, żeby odzyskać pole manewru. To konieczny regres – ale wciąż regres!
inspirujące były dla nas idee wczesnej „Solidarności”…
Skomplikowane trochę…
Faktycznie, pieriestrojkę i następujące po niej reformy ekonomiczne postrzegam w dłuższej perspektywie, przede wszystkim w kontekście rewolucji 1917 roku. Na początek warto przypomnieć zasadnicze rozróżnienie na kontrrewolucję i restaurację. Kontrrewolucja oznacza po prostu pokonanie sił rewolucyjnych przez ancien régime – w przypadku Rosji oczywiście nie ma o tym mowy. Natomiast restauracja, tak jak w przypadku Burbonów po rewolucji francuskiej, oznacza coś więcej niż tylko przywrócenie starej dynastii. To przywrócenie ancien régime’u, ale na zasadzie pewnego politycznego kompromisu z rzeczywistością rewolucyjną – stąd na przykład tylko częściowa wymiana elit. Co ważniejsze jednak, o ile kontrrewolucja po prostu zatrzymuje czy wręcz cofa bieg wydarzeń, o tyle restauracja wytwarza nową jakość polityczną. I może stanowić kolejny etap przed następnymi wydarzeniami rewolucyjnymi – jak tymi z 1830 czy 1848 roku. Pytaniem pozostaje, jak przetworzyć logikę restauracji w logikę rewolucji.
Tak, zwłaszcza politycznie. Regres, tzn. przeprowadzenie liberalnych reform, jako warunek postępu, pójścia w stronę czegoś nowego, to ładny schemat analityczny. Ale bardzo nieporęczne narzędzie dla aktora politycznego. Społeczeństwo ów regres uznało po prostu za postęp… Opór wygasł? Tak, ostatecznie w trakcie puczu we wrześniu 1993 roku. Wszelki opór przeciw kapitalizmowi został wówczas zdławiony. Wcześniej był naprawdę widoczny. Rozumiemy, przeciwko czemu protestowaliście. Ale jaki był wasz pozytywny program? Różne formy samorządności pracowniczej, jakaś forma sterowanego rynku z dużym udziałem sektora publicznego. Oczywiście nie chodziło po prostu o utrzymanie państwowej własności przemysłu – Marks miał całkowitą rację, mówiąc, że własność to relacja. Sama „państwowa własność środków produkcji” niczego nam jeszcze nie mówi. Od tego, kto jest nominalnie właścicielem, ważniejszy jest mechanizm zarządzania i kontroli. Nam chodziło o stworzenie publicznych agencji, które zarządzałyby publiczną własnością, część przekazując na przykład pracownikom zakładów. Bardzo ''*
„Samorządna Rzeczpospolita”? Tak, ale również doświadczenia jugosłowiańskie. Tak czy inaczej, chodziło o inny system zarządzania gospodarką i redystrybucji dochodów niż ten, który zaprowadzono. Mówiłeś o „restauracji kapitalizmu” – to wcale nie jest oczywista diagnoza procesów transformacji w Rosji.
Sprawa chyba nie jest prosta – mówiłeś o rozpadzie demokratycznego ruchu lewicowego po roku 1993. To prawda. Dramatyczna atomizacja społeczeństwa to problem, który nie dotyczy wyłącznie lewicy. Na pewno wielokrotnie zwróciliście uwagę, że tu [w Rosji] niemal
każda grupa krytykuje drugą, zarzuca jej zdradę bądź zaprzedanie się establishmentowi. Ale lewica pod tym względem odzwierciedla jedynie głębsze zjawisko. Mówię o słabości społeczeństwa jako takiego, o całkowitym niemal braku kultury współpracy, trwalszych sieci, braku solidarności. A stoi za tym – to paradoks w kraju postkomunistycznym – dominujący model zindywidualizowanego homo oeconomicus. Kiedy rozpadły się stare struktury państwa sowieckiego, pozostała tylko brutalna konkurencja. A instytucje solidarności charakterystyczne dla społeczeństw kapitalistycznych zaczęły się pojawiać – jeśli w ogóle – niezmiernie powoli i z opóźnieniem. I tak oto otrzymaliśmy postsowieckie społeczeństwo z rozbitą strukturą klasową, można rzec – zdeklasowane. Zaczęliśmy stopniowo przezwyciężać tę tendencję od 2000 roku, ale ostatni kryzys ekonomiczny na nowo ją pogłębił. W czym to się objawia? Choćby w tym, że niemożliwa jest organizacja polityczna skoncentrowana wokół jakkolwiek rozumianych interesów klasowych, tylko wokół konkretnych problemów. A skoro nie ma możliwości prowadzenia tradycyjnej polityki klasowej, jedynym rozwiązaniem pozostaje jakaś forma postępowego lewicowego populizmu. Choć nie jestem jego entuzjastą, nie widzę innej drogi organizacji politycznej. W jakich warunkach taki ruch mógłby zaistnieć? Na przykład w warunkach kryzysu bądź wręcz załamania się państwa. To zdarzyło się już kilkakrotnie w naszej historii i zawsze według podobnego scenariusza. Mamy pozory trwałości i stabilności struktur państwa – jak w roku 1609, kiedy przyszliście na Kreml (śmiech), albo w 1917. Następuje nagły rozpad i wówczas jakiś podmiot polityczny, dysponujący pewnym potencjałem i do tego wolą polityczną, przejmuje to, co zostało.
Co miałoby wskazywać na rychły rozpad współczesnego państwa rosyjskiego? Choćby zeszłoroczne pożary. Płonęły ogromne powierzchnie lasów – a gdzie były władze? Mer Moskwy Łużkow w Szwajcarii, Putin i Miedwiediew na swoich daczach. Rząd ani nie funkcjonuje, ani go nie widać. Tym razem kryzys dotyczył tylko technicznego zarządzania, ale co się stanie, jeśli zbiegnie się kilka kryzysów naraz? Nie doszło do żadnej zmiany politycznej, gdyż akurat nie było żadnej siły zdolnej ją przeprowadzić. Jaka to mogłaby być siła? Ktoś z wnętrza systemu. Taki przewrót nie musiałby zresztą oznaczać formalnej zmiany na najwyższych stanowiskach, ale raczej przejęcie sterów przez jakąś frakcję biurokratyczną. To się odbywa bez wielkich fajerwerków – dobrym przykładem jest pozycja Władysława Surkowa. Ten człowiek był głównym ideologiem i autorem koncepcji „suwerennej demokracji”, głośnej przed kilku laty oficjalnej ideologii obozu Putina. Zdarzały się miesiące, w których z fotela zastępcy szefa administracji prezydenckiej praktycznie sterował całym krajem! On wciąż zresztą zajmuje swoje stanowisko, dość dziwne skądinąd. Ale wszyscy wiedzą, że nie ma już tej władzy, co kiedyś, stał się jednym z wielu biurokratów. Doszło w pewnym momencie do wewnętrznego przewrotu, ale on nawet nie utracił posady, o żadnych represjach nie wspominając. Stracił jednak bezpośrednią łączność z mechanizmami podejmowania kluczowych decyzji. Jak interpretujesz tę tendencję w rosyjskiej historii, która prowadzi do rozpadu państwa? Mówiłeś o pozorach stabilności, które przesłaniają rychłe załamanie… Dobrze ilustruje to anegdota, którą opowiedział mi pewien francuski dyplomata. Otóż rosyjscy koledzy w Moskwie zapytali ''+
go, w jakim sposób francuskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych uzyskuje gwarancję, że ambasady wykonają jego polecenia. Francuz nie wiedział, co odpowiedzieć, odrzekł tylko, że urzędnicy „po prostu” je wykonują. A oni dalej dopytywali: ale jaki to mechanizm, jak to zrobić? To było jak rozmowa ludzi z dwóch różnych planet. W Rosji państwo jest bardzo rozbudowane i stwarza pozory potężnej, sterowanej odgórnie machiny. Działa tak długo, jak długo nie wystąpi sytuacja nadzwyczajna – choćby klęska żywiołowa, atak terrorystyczny czy kryzys komunikacyjny. Wówczas każdy urzędnik staje się autonomiczny, tzn. zachowuje się jak pan na włościach. Istnieje jednak stereotyp Rosjan, którzy właśnie w obliczu kryzysu jednoczą się wokół swojego państwa, są gotowi mu służyć. Jest on w dużym stopniu nieprawdziwy. Rzecz w tym, że w odróżnieniu od Europejczyków Rosjanie mają swego rodzaju „usprawiedliwienie” dla lekceważenia państwa – chodzi o zdolność poradzenia sobie poza jego strukturami. Przypomnijmy dla kontrastu, jak wyglądała sytuacja po upadku III Rzeszy w 1945 – w obliczu rozpadu dotychczasowych reguł i struktur Niemcy okazali się całkowicie sparaliżowani. To pokazuje, notabene, że nazistom nie udało się stworzyć prawdziwego ruchu politycznego obok państwa. Inny przypadek to współczesna Japonia. Okazało się, że Japończycy mają doskonałe scenariusze działań na wypadek tsunami, na wypadek wielkiego trzęsienia ziemi, a nawet katastrofy nuklearnej. Ale nie mają planu na wypadek wystąpienia tych trzech wydarzeń naraz! I wobec faktycznego paraliżu państwa tysiące ludzi nieomal zmarły z głodu. W podobnym wypadku w Rosji państwo byłoby, rzecz jasna, sparaliżowane nieporównanie bardziej. Ale Rosjanie uznaliby po prostu, że należy samemu zadbać o siebie i zorganizować sobie środki przetrwania. Żeby nie było wątpliwości – ich formy „organizacji” wcale '',
nie musiałyby być pozytywne. Mogliby na przykład zacząć plądrować ruiny, ale byliby w stanie jakoś sobie poradzić z katastrofą dotychczasowych reguł i struktur. Powróćmy do bieżącej polityki: jak oceniasz szanse jakiegoś nowego otwarcia w Rosji? Sądzę, że przyszły rok może być bardzo ważny, sprzyjający powstaniu czegoś nowego. Bynajmniej nie z racji wyborów prezydenckich, bo one raczej tylko pogarszają sprawę. To znaczy? W roku wyborczym właściwie nie ma szans na wprowadzenie nowych tematów, nowej agendy do debaty publicznej. Choćby minimalne napełnienie polityki jakąś treścią jest możliwe w pierwszym, najpóźniej drugim roku kadencji – później traktuje się to jako potencjalne zagrożenie dla porządku i stabilności. Nowe tematy stają się po prostu zbyt ryzykowne. Rok 2012 może być istotny z innych powodów. W moim przekonaniu rosyjski system polityczno-gospodarczy może wówczas dojść do granic swoich możliwości. Dotychczas bowiem wszelkie autentyczne problemy rozwiązywano za pomocą transferu pieniędzy – a jeśli to nie wystarczało, wydawano jeszcze więcej. To jedyna metoda, jaką władze zdołały naprawdę dobrze opanować. Dość droga… Faktycznie, i nie bardzo efektywna. Ale i ona się wyczerpie, jeśli na dłużej spadną ceny ropy. Na tę sytuację nie ma przygotowanego scenariusza. Biurokracja nie myśli jednak o tym, by zmienić zasadniczo metody działania. Wykonuje tylko działania pozorne, jak choćby w ramach Izby Obywatelskiej, w której różni „zasłużeni obywatele”, działacze organizacji pozarządowych i regionalnych mają odpowiadać za komunikację między obywatelami
a władzą, artykulację interesów różnych grup i angażować je w realizację polityki państwa. Tylko niewiele z tego wynika – podobnie jak ze współpracy z różnymi niezależnymi ekspertami. Oni czasem zgłaszają bardzo sensowne propozycje reform, jak choćby niedawny pomysł zwiększenia partycypacji pracowniczej poprzez współrządzenie w sektorze publicznym i rady pracownicze w sektorze prywatnym – trochę jak w modelu niemieckim. W warunkach rosyjskich byłoby to bardzo postępowe. Młody autor tego pomysłu już nie współpracuje z rządem. Podziękowano mu za współpracę? Gorzej, sam odszedł z powodu frustracji. Że to, co pisze, nie ma żadnego znaczenia, żadnego przełożenia na realną politykę. Kilkakrotnie usłyszeliśmy w Rosji o „syndromie pieriestrojki”. Czy to prawda, że biurokracja postrzega wszelkie poważniejsze reformy jako potencjalne źródło rozpadu państwa? Tak, i jest to coś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni. Bo reformy są odkładane tak długo, aż sytuacja stanie się dramatyczna. I wówczas niewielki ruch faktycznie może prowadzić do katastrofy – podobnie zresztą jak jego brak. Wróćmy do kwestii opozycyjnego ruchu lewicowego. Twoim zdaniem ma on szansę powstać jedynie w formie populistycznej? Tak, choć nie jestem entuzjastą populizmu, to w obecnej sytuacji trudno wyobrazić sobie inną formę silnej lewicy w Rosji. Taki populistyczny ruch lewicowy będzie oczywiście eklektyczny. Wiele grup się do niego nie przyłączy, twierdząc, że nie jest on „wystarczająco” socjalistyczny albo nie dość „czysto” lewicowy – ale na taką różnorodność jesteśmy w dzisiejszej sytuacji skazani. Przede wszystkim dlatego, że lewica jest bardzo słaba, nie tylko w sensie
politycznym, ale także moralnym. Nie mówię o poszczególnych jednostkach, ale o formacji jako całości – nie ma wystarczającego kapitału moralnego do przewodzenia komukolwiek. A poza tym, tak jak całe społeczeństwo, jest podzielona, a jedyną formą organizacji pokawałkowanego społeczeństwa jest populizm, w którym podstawowy podział nie organizuje się wokół konfliktów klasowych, ale w ramach opozycji lud – elity. Chodzi o wykraczające poza granice klas koalicje zorganizowane wokół konkretnych problemów, niekoniecznie podparte jakąś trwałą świadomością klasową. Dobry przykład to sojusz wszystkich zainteresowanych dobrą jakością edukacji publicznej, których nie można przypisać do jednej tylko warstwy. O jakie problemy mogłoby chodzić? Obecnie – o całe mnóstwo. Choćby właśnie planowana reforma edukacji, która uderza w interesy rodziców, uczniów, studentów, reprezentujących przecież różne klasy społeczne – od najniższych po średnie. Na wrzesień zapowiadane są strajki nauczycieli. Kwestią do rozstrzygnięcia pozostaje, czy spotkają się one z szerszym poparciem. Ewentualna porażka byłaby bardzo złą wiadomością… Czeka nas reforma systemu emerytalnego, która też wywoła napięcia. Poza tym mamy problemy poszczególnych regionów, rozległe obszary biedy. Tu, w Moskwie, tak bardzo jej nie widać, ale wystarczy pojechać na prowincję – do Uljanowska, Iżewska, Togliatti – żeby zobaczyć mniej sympatyczną twarz rosyjskiego kapitalizmu. Tam są tylko wyspy względnego dobrobytu w morzu biedy. To skądinąd interesujące, że sam rząd ogłosił niedawno, iż w odniesieniu do niższych warstw społecznych udało nam się przejść od nędzy do biedy, od niszczety do biednosti… To było nie tyle nawet cyniczne, ile naiwne po prostu – ale żadne media tego nie podchwyciły. Kto niby miałby to zrobić? Telewizja jest w rękach władzy. ''-
A co z internetem? Czy tam nie ma potencjału krytyki społecznej? Problem polega na tym, że większość jego użytkowników to wciąż ludzie młodzi, w całości ukształtowani przez społeczeństwo indywidualistyczne i zatomizowane. Ironia losu polega na tym, że w Rosji to starsze pokolenie miewa częściej poczucie społecznej odpowiedzialności, solidarności z innymi, a co najciekawsze, w wielu przypadkach bardziej sprzyja modernizacji! Starsi są na przykład mniej religijni – nie spotkasz tatarskiej kobiety po czterdziestce, która nosiłaby burkę. A młodsze tak. Podobnie jeśli chodzi o deklarowane wartości – młodzi preferują tradycyjny model rodziny, większe znaczenie przypisują religii w swoim życiu itd. Oczywiście to nie znaczy, że w życiowej praktyce to realizują i nie uprawiają seksu przed ślubem, ale na poziomie wyznawanych wartości, wzorców dobrego życia są mocno tradycjonalistyczni. Są przekonani, że w otaczającym ich świecie nie ma już dobrych wzorców, hierarchii i systemów wartości. W związku z czym szukają ich np. w Cerkwi. A starsi, wychowani kilka dekad wcześniej, preferują często etykę świecką. To paradoks, ale jeśliby użyć terminologii Marcusego, to wartości, które on przypisywał studentom, w Rosji są bliższe emerytom [śmiech]. Mówiłeś o populistycznym podziale na lud i elity. Ale kim są właściwie te elity? W ten sposób postrzega się przede wszystkim wysokich urzędników państwowych, oficjeli regionalnych i najzamożniejsze warstwy wyższe. Czasem zalicza się do nich drobnomieszczaństwo, ale to nie jest bardzo istotna warstwa. Mamy w Rosji całkiem sporo drobnych przedsiębiorców, ale oni są naprawdę drobni, a w efekcie słabi. Co ciekawe również, u nas w niewielkim stopniu działa Schumpeteriański schemat, zgodnie z którym w liberalnym kapitalizmie proletariat pragnie się stać drobno''.
mieszczański. Wielu robotników wolałoby pozostać proletariatem, byle tylko uzyskać względny poziom zabezpieczenia socjalnego i nie być zmuszonym do dzikiej konkurencji, permanentnego ryzyka i niepewności, które są udziałem drobnych przedsiębiorców. Obok konkretnych problemów politycznych i szerokich koalicji projekt lewicy potrzebuje również liderów. Czy istnieją potencjalni kandydaci? Jeśli istnieje ruch, tacy liderzy mogą się pojawić samoistnie albo zostać PR-owo wykreowani. Nie zawsze musi to być jedna charyzmatyczna postać – niektóre ruchy społeczne, jak np. sandiniści w Nikaragui, opierały się na pewnej symbolicznej reprezentacji, odwołaniu do przekonującej tradycji. Ona w pewnym sensie spełnia podobną rolę jak charyzma przywódcy. Inna sprawa, że w Rosji charyzma lidera ma dwuznaczny wymiar. Z jednej strony potencjalni członkowie ruchu od razu spytają: kto tu rządzi, kto jest liderem? I jeśli go nie będzie, stwierdzą, że ruch się nie utrzyma. Z drugiej, jeśli im wskazać przywódcę, powiedzą: no tak, zaraz zapanuje tu caryzm albo wręcz kult jednostki. Nie będziemy się podporządkowywać czyimś nadmiernym ambicjom. A czy stosunek takiego ruchu lewicowego do władzy musi być jednoznacznie negatywny? Nie chodzi o grę na zwycięstwo jakiejś frakcji biurokratycznej – wspominaliśmy już o tym. Ale może uda się wykorzystać jakieś tendencje czy grupy wewnątrz władzy? Faktycznie, wiele z obecnych pomysłów władz jest nie na rękę części samej biurokracji. Na przykład departamenty zajmujące się świadczeniami społecznymi doskonale zdają sobie sprawę z ogromu ciężarów, jakie nałożyłaby na nich liberalna reforma prawa pracy. Jednak wielu urzędników myśli w kategoriach „im gorzej, tym lepiej”. To znaczy że porażka jakie-
goś innego resortu (np. na polu polityki społecznej) może być dla nich korzystna – byleby nie obarczono ich za to odpowiedzialnością. Mogą się wówczas domagać większych środków na naprawę szkód wyrządzonych przez tamtych, zbudować swoją pozycję na powtarzaniu: a nie mówiliśmy? Ale taką możliwość – rozegrania jednych przeciw drugim – trzeba mieć zawsze na uwadze. Także oni sami mogą próbować wspierać jakiś niezależny ruch polityczny, jeśli uznają go za wystarczająco silny i zgodny z własnymi interesami. To oczywiście nie musi być wcale ruch lewicowy – ideologia nie stanowi tu problemu, bo przecież chodzi o interesy. Cokolwiek, poważniejsze zamieszki lub stan chaosu, może skłonić władze do przekazania większych środków do danego resortu. Dlaczego więc nie mieliby skorzystać z usług nacjonalistów, zdolnych przecież wywołać takie zamieszanie? Nie należy zatem traktować biurokracji jako monolitu? W żadnym razie. Problem aparatu państwa to nie tylko brak realnego „pionu władzy”, co sprzyja sytuacjom rodem z anegdoty o francuskim dyplomacie. To także brak tradycji biurokracji jako monolitu, zmierzającej do wypełnienia spójnych interesów państwa, jak to ma miejsce w Niemczech czy we Francji. Urzędnicy mają dość mgliste pojęcie o interesie jakkolwiek rozumianej „całości”. Inna sprawa to korupcja – średnie szczeble biurokracji nie są tak bardzo skorumpowane jak najwyższe, ale są świadome skali zjawiska. W pewnym sensie miliony dolarów przelatują im nad głowami – a oni tylko czasem są w stanie coś uszczknąć. To musi być szalenie frustrujące. Mówisz o prawicy jako jednym z możliwych punktów odniesienia dla władzy. A czy ekstrema z tamtej strony ma szansę stworzyć samodzielny ruch polityczny? Czy ma własny potencjał?
Owszem. Pokazała to niedawno wielka manifestacja nacjonalistyczna na placu Maneżowym. Odnoszę jednak wrażenie, że oni nie do końca wiedzą, co dalej robić, nie mają koncepcji. Brakuje im nie tylko intelektualistów, ale wręcz kogokolwiek zdolnego opracować jakąś wizję kierunku, w którym mieliby dalej podążać. Na rosyjskiej prawicy ścierały się zazwyczaj dwa nurty – imperialny i nacjonalistyczny. Który z nich dominuje obecnie? Silniejsi liczebnie są etnonacjonaliści, ale, co ważniejsze, przede wszystkim powiększa się ideologiczna przepaść między tymi dwoma nurtami. Nacjonaliści są gotowi pogodzić się z rozpadem Rosji, z odłączeniem np. Kaukazu Północnego. Rosja może być mała, byleby była „czysta” – dlatego niepodległość Kaukazu pociągnęłaby za sobą czystki etniczne w Moskwie. Oczywiście nie może się to podobać zwolennikom koncepcji wieloetnicznego imperium. Doświadczenie historyczne pokazuje zresztą, że etnonacjonalizm czy faszyzm są właściwie niemożliwe w imperiach, w których ludność jest tak bardzo wymieszana jak u nas. Faszyzm węgierski zyskał moc dopiero po utracie większości terytorium po traktacie z Trianon z 1920 roku, w granicach habsburskich byłby w zasadzie nie do pomyślenia. Faszyści rumuńscy popadali w sprzeczność, gdy zaczynali rojenia o Wielkiej Rumunii, która musiałaby przecież obejmować ziemie zamieszkane przez narody słowiańskie... A czy – poza ruchami skrajnymi – w Rosji dominuje poczucie siły i podmiotowości na arenie międzynarodowej, czy może raczej poczucie osaczenia, słabości, otoczenia przez wrogów zewnętrznych? Podstawowy problem polega na tym, że dzięki dochodom z gospodarki surowcowej bardzo wzrosły nasze ambicje i poczucie wartości. Jednocześnie jednak uzależnienie od eksportu gazu i ropy oraz coraz więk''/
sza dominacja tych sektorów sprawiają, że struktura naszej wymiany handlowej ze światem przybiera coraz bardziej kolonialny charakter. Można być gospodarką peryferyjną i radzić sobie nie najgorzej, pod warunkiem że się coś produkuje – ale my niemal nie produkujemy dóbr wysoko przetworzonych, może poza bronią. Nasze pozorne bogactwo zderza się z coraz mniej, wbrew pozorom, podmiotową pozycją w gospodarce. I ten rozdźwięk jest coraz silniejszy. Część elit to rozumie. Opowiadają bajki o modernizacji, o nowych technologiach, ale niewiele w tym kierunku robią. Przestawienie kraju na zupełnie nowe tory nie leży w ich interesie. Czy to znaczy, że ze strony głównych ośrodków dyspozycyjnych nie szykują się poważne zmiany? W kręgach administracji prezydenckiej słyszałem ostatnio ciekawą plotkę. Powstał ponoć nowy pomysł władz na „reorganizację” sceny partyjnej: powstałyby dwa ugrupowania, jedno ultraneoliberalne i drugie, też neoliberalne [śmiech], ale w wersji soft. I to drugie miałoby bronić społeczeństwa przed szaleństwami tych pierwszych? Nie, miałby nastąpić podział zadań. Ultraneoliberałowie mieliby pracować nad
'(&
agendą reform, przygotowywać zaplecze eksperckie i program, a także intelektualne uzasadnienia dla cięć, na przykład wydatków na szkolnictwo czy służbę zdrowia. A ci drudzy – technokratyczna biurokracja – zajęliby się praktycznym ich wdrażaniem, oczywiście z pewnymi korektami i ograniczeniami względem „doktrynerstwa” pierwszych. Doskonała symulacja konfliktu… Tak. Partia „intelektualna”, ideologicznie w duchu dawnego Sojuszu Sił Prawicowych, mogłaby wywierać na rząd presję: że reformy za wolne, że niedostatecznie głębokie, że za mało rynku, że cięcia niewystarczająco odważne... I jeszcze można pokazać, choćby na użytek wewnętrzny, że przecież w Rosji toczy się autentyczna, ostra debata o sprawach fundamentalnych. To trochę tak, jakbyście w Polsce mieli braci bliźniaków, ale w dwóch różnych partiach [śmiech]. W pewnym momencie próbowano tym grać – że Lech, prezydent, jest bardziej zorientowany społecznie, wrażliwy i uczciwy. A Jarosław to taki zimny, twardy gracz. Nawiasem mówiąc, zabiliście nam tego „dobrego”…
Koniec krytyki pan´stwa. Co dalej? Przemysław Sadura
P
olska debata publiczna na temat roli państwa przez długi czas była jednostronna. Dominował dyskurs prosty jak cep: państwo jest nieefektywne i trzeba je odchudzać, podatki są za wysokie i należy je obniżać, dobra publiczne są niepotrzebne i należy je prywatyzować. Niezależnie, czy wypowiadał się ekspert z Centrum im. Adama Smitha czy premier SLD-owskiego rządu – dogmat pozostawał niezmienny. Dziś dyskusja jest na szczęście bardziej otwarta, niestety grozi jej typowa w Polsce rytualizacja. Lewicy zaś grozi prosty powrót do dogmatu przeciwnego: im więcej państwa, tym lepiej! Państwo w Polsce wcale nie jest i nie było małe, a rządy PO niekoniecznie zmierzają do jego osłabienia. W czasie dwudziestu lat odgórnej budowy i utrwalania porządku kapitalistycznego w Polsce państwo cechowała wręcz hiperaktywność. Zarazem poszczególne jego agendy były i są przedmiotem nieustannej krytyki jako relikt dawnego ustroju, a ich rola w kreowaniu polityki ekonomicznej i społecznej jest podawana w wątpliwość. Dominujący dyskurs ukrywa rolę państwa we wprowadzeniu i podtrzymywaniu nowego ładu, przedstawiając je jako instytucję podejrzaną, nieefektywną i sprzyjającą interesom roszczeniowego ludu. W ten sposób fałszuje się świadomość wielu grup społecznych, utrudniając ich członkom rozpoznanie swoich interesów i dostrzeżenie rzeczywistych beneficjentów działań insty-
tucji państwa. Różnicę między potocznymi wyobrażeniami a rzeczywistością dobrze ilustrują przykłady z badań administracji publicznej prowadzonych przez Transparency International.
Państwo w działaniu Tuż przed poprzednimi wyborami samorządowymi grupa socjologów na zlecenie tej organizacji przeprowadziła badanie dotyczące realizacji Ustawy o dostępie do informacji publicznej1. Polska ustawa z 2001 roku daje to prawo nie tylko mediom i naukowcom, ale „wszystkim”. Przepisy miały uczynić dostęp do informacji jednym z praw obywatela i filarem demokracji. Postanowiliśmy sprawdzić reakcję urzędników, kiedy o dostęp do informacji publicznej starać się będą nie przedstawiciele elity, ale właśnie „zainteresowani sprawami publicznymi obywatele”, z myślą o których tworzono ustawę. W tym celu udaliśmy się osobiście do rozsianych po całej Polsce urzędów, za każdym razem wcielając się w rolę „tajemniczych obywateli”. Pojawiliśmy się tam tuż przed pierwszą turą wyborów wyposażeni w typową historię: „Przed oddaniem głosu chciałbym dowiedzieć się kilku rzeczy o funkcjonowaniu swojego urzędu i wyrobić sobie zdanie”. 1 Badanie realizowali Tomasz Kasprzak i Przemysław Sadura. Wyniki w: Maciej Chyż (red.), Dostęp do informacji publicznej w Polsce. Raport z programu, Transparency International Polska, Warszawa 2008.
'('
Zgodnie z prawem powinno to wystarczyć, aby „tajemniczy obywatel” uzyskał odpowiedź na pytania dotyczące np. umorzeń podatkowych dla radnych czy wysokości wynagrodzenia wójta lub prezydenta. Dodatkowym zadaniem socjologów incognito były wizyty w wydziałach obywatelskich i próba załatwienia typowych spraw. Okazało się, że ustawa działa słabo. Urzędnicy jej nie znają lub nie stosują, obywatele zaś z przepisów korzystają rzadko lub wcale. Nic nie mogło wprawić funkcjonariuszy publicznych w większą konsternację niż pojawienie się obywatela zainteresowanego sprawami publicznymi. Zwykle próbowano dać mu szansę, pytając: „Jest pan może dziennikarzem, socjologiem, przedsiębiorcą albo chociaż studentem?”. Jeśli jednak nieszczęśnik upierał się, że jest „tylko obywatelem” i chce „po prostu wiedzieć”, zwykle go ignorowano. Ciekawsze jednak niż główny cel badań było podważenie kilku mitów dotyczących administracji publicznej. Zwykle uważa się, że państwo zatrudnia zbyt wiele osób i wydaje za dużo środków, a najbardziej efektywne i otwarte jest tam, gdzie administracja jest oszczędna i skromna (programy mające służyć „odchudzaniu” państwa zgłaszały w kolejnych kampaniach w latach 2001– 2011 m.in. SLD, PiS, a ostatnio także PO). „Tajemniczy obywatele” przekonywali się jednak, że w urzędach doinwestowanych, lepiej wyposażonych i zatrudniających kompetentną kadrę łatwiej było o szybką i kompleksową obsługę oraz uzyskanie pożądanych informacji. Gdyby wierzyć w to, co można usłyszeć od wielu polityków i dziennikarzy, z najgorszą sytuacją powinniśmy mieć do czynienia w przypadku administracji centralnej. To tu ujawniać się mają najgorsze cechy Lewiatana: wyobcowanie, brak przejrzystości, wrogość w stosunku do przedsiębiorców. Im niżej, tym powinno być lepiej. Przy okazji naszych badań okazało się jednak, że to właśnie na najniższym szczeblu samo'((
rządu i w najmniejszych gminach sytuacja jest najgorsza. Powszechnie pokutuje przekonanie, że administracja jest nieprzychylna przedsiębiorcom. Co rusz można usłyszeć, że są traktowani jak obywatele drugiej kategorii. W trakcie badania okazało się jednak, że informacje łatwiej było uzyskać w działach, z którymi kontaktują się przedsiębiorcy (np. podatkowych). Tam „tajemniczy obywatel” trafiał na młodych, kompetentnych, eleganckich (zresztą znakomicie komponujących się z nowoczesnym wystrojem i wyposażeniem wnętrz) pracowników, bez wahania powołujących się na ustawę i udzielających odpowiedzi na wszystkie pytania. Problem jednak w tym, że ten sam urząd miejski, którego dział podatkowy zdał sprawdzian na piątkę (przykład miasta wojewódzkiego z Polski centralnej), potrafił komórkę zajmującą się sprawami obywatelskimi umieścić w sypiącym się budynku, przed którym zamiast parkingu było błotniste podwórko i tłumek klientów opieki społecznej (znajdującej się piętro niżej). Funkcję „poczekalni” dla interesantów pełniło kilka zdezelowanych krzeseł ustawionych w kiszkowatym korytarzu. Być może polski przedsiębiorca ma gorzej niż przedsiębiorca brytyjski, ale z całą pewnością lepiej niż polski obywatel.
Klasowe wizje państwa Co wynika z powyższych przykładów? Co najmniej to, że kiedy zostawi się na boku zgrane klisze i pogrzebie w rzeczywistości, może się ona okazać bardzo ciekawa – i odmienna od oczekiwań. Państwo okazuje się działać zupełnie inaczej, niż jest to przedstawiane w dominujących narracjach. Nie wiemy jednak nic o postrzeganiu państwa przez poszczególne klasy i grupy społeczne. Czy wszystkie one w równym stopniu ulegają poglądom mainstreamowym? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, opierając się na ilościowych i jakościowych badaniach
przeprowadzonych niedawno w Instytucie Socjologii UW2. Badano wpływ przynależności klasowej i sektora zatrudnienia na opinie dotyczące sprawności państwa oraz pożądanego zakresu interwencji państwa w tworzenie dobrobytu społecznego. Analizowane były opinie: – klasy wyższej, czyli właścicieli firm i kadry kierowniczej instytucji publicznych oraz firm państwowych i prywatnych; – pracowników firm prywatnych i państwowych z klasy średniej; – klasy niższej sektora publicznego i prywatnego, czyli robotników, nisko wykwalifikowanych pracowników sektora usług i rolników. Warto zauważyć, że sektor prywatny i publiczny okazują się zupełnie inaczej skomponowane klasowo, na co zwracano już uwagę w analizach przemian struktury klasowej w okresie transformacji – sektor prywatny w porównaniu z publicznym obejmuje relatywnie szczupłą klasę średnią i relatywnie szeroką klasę ludową. Rozwój sektora publicznego dostarcza stabilnej i przeciętnie wynagradzanej pracy dla dobrze wykształconych specjalistów, a rozwój sektora prywatnego dostarcza głównie słabo płatnej i niewymagającej kwalifikacji pracy w produkcji i usługach oraz w niewielkim stopniu bardzo dobrze płatnej pracy dla specjalistów i menadżerów3. Badanych pytano, na ile administracja państwowa jest sprawna, sprawiedliwa i służy ludziom oraz o obowiązki państwa w różnych obszarach dostarczania dobrobytu. O tym, że państwo jest sprawne i pomocne, dużo bardziej przekonani są pracownicy sektora publicznego na każdym poziomie hierarchii oraz przedstawiciele klas średniej i niższej. Najbardziej krytyczni 2 Badanie Obywatelstwo w perspektywie socjologicznej kierowane przez prof. Jacka Raciborskiego i zakończone publikacją pod jego redakcją: Praktyki obywatelskie Polaków, IFiS PAN, Warszawa 2010. 3 Maciej Gdula, Transformacja i system klasowy, w: Polska po 20 latach wolności, Instytut Socjologii UW, artykuł w tomie pokonferencyjnym IS UW, w przygotowaniu do druku.
wobec państwa byli menadżerowie prywatnych firm (średni wynik 1,9 w skali 1–4), najbardziej zaś wierzą w jego skuteczność i przydatność przedstawiciele klasy średniej sektora publicznego (2,5). Co ciekawe, kiedy przechodzimy do pytań dotyczących roli państwa w dostarczaniu dobrobytu społecznego, sektor zatrudnienia traci znaczenie na rzecz sytuacji klasowej respondenta. Jest to szczególnie widoczne w przypadku stwierdzeń wiążących demokrację z zapewnieniem odpowiedniego standardu życia, nakładających na państwo obowiązek kontroli cen, zapewnienia każdemu dostępu do opieki zdrowotnej oraz zapewnienia pomocy w rozwoju przemysłu. Przedstawiciele klasy wyższej (w tym dyrektorzy urzędów) są niechętni ingerencji państwa w gospodarkę i przypisywaniu mu odpowiedzialności za realizację praw socjalnych obywateli. Podczas gdy na przykład robotnicy sektora publicznego w pełni zgadzają się z tezą, że demokracja powinna wiązać się z zapewnieniem wszystkim odpowiedniego poziomu życia (średni wynik 6,5 na skali 1–7), dyrektorzy urzędów i firm państwowych wykazują daleko posunięty sceptycyzm (średni wynik 4,3). Antysocjalne i antyetatystyczne nastawienie klasy wyższej jest spójne, a wyłomu nie tworzy nawet pytanie o politykę prorozwojową państwa i wspieranie przemysłu. Opinie przedstawicieli klasy średniej w większości kwestii przyjmują wartości pośrednie. Anomalie pojawiają się w rozkładzie opinii na temat tego, czy obowiązkiem państwa jest zapewnienie minimum niezbędnego do życia bezrobotnym, możliwości mieszkania tym, których na to nie stać, i polityki prorodzinnej. W tych przypadkach nastawienie klasy średniej było najbardziej antysocjalne, dużo bardziej niż klasy wyższej. Przyjrzyjmy się, jakie ideologie kryją się za wynikami uzyskiwanymi przez przedstawicieli różnych klas społecznych. „Polska nie jest bardzo bogatym państwem, które może sobie pozwolić na wywalanie pieniędzy na służbę zdrowia, na transport publiczny”, '()
mówiła właścicielka, z którą prowadziliśmy wywiad. Prezeska prywatnej firmy dodawała zaś, że wszystko powinno zostać sprywatyzowane, a państwo powinno zostać ograniczone do minimum: „Po prostu: ile sobie sama wypracuję tego dobrobytu, to tyle mam”. Funkcją tej ideologii jest ukrycie rzeczywistej roli państwa w zatrudnianiu członków klasy panującej na kluczowych stanowiskach, prowadzeniu polityki wspierającej prywatny kapitał itd. Przedstawiciele klasy wyższej w rzeczywistości bardzo korzystają z polityki prorozwojowej państwa, pomocy w czasie kryzysu, środków strukturalnych z UE itd., a jednocześnie wyrażają spójną neoliberalną ideologię antyetatystyczną. Przedstawiciele klas niższych – zgodnie ze swoim interesem – odnoszą się pozytywnie do postulatu zaangażowania państwa w dostarczenie dobrobytu społecznego, jednak – wbrew temu interesowi – aprobują pomysł, by państwo gwarantowało zysk kapitalistów. Ich pozytywną opinię na temat administracji publicznej można odczytać jako wyraz myślenia postulatywnego (tzn. mówią nie o państwie realnym, lecz o takim, jakim chcieliby je widzieć). Logikę klasową komplikują interesy i ideologie sektorowe. Pracownicy sektora publicznego ulegają tendencji do przeceniania skuteczności państwa, a jego rozrost jest w różny sposób związany z ich interesami. Jest to szczególnie wyraźne w przypadku klasy średniej sektora publicznego. Jej członkowie najbardziej korzystają z możliwości zatrudnienia, jakie daje sektor publiczny, i oczekują od państwa uniwersalnych świadczeń społecznych: zapewnienia odpowiedniego standardu życia, powszechnej opieki zdrowotnej itd. Swoje poparcie dla uniwersalistycznego welfare state wyrażają poprzez krytykę rozwiązań selektywnych (pomoc dla bezrobotnych, bezdomnych, becikowe itd.). W ten sposób stają się jednak wyrazicielami poglądów antysocjalnych i antyetatystycznych, pozostających w sprzeczności z ich interesem i logiką sektorową nakazującą wspierać sektor publiczny i państwo. '(*
„[Państwo] zdecydowanie zanadto ingeruje w sferę podatkową, za dużo pieniędzy od nas ściąga, […] za dużo majstruje przy gospodarce. Powinno się jak najszybciej wycofać z tego typu działań”, mówi jeden z urzędników. Inny, pytany o najbardziej widoczne przejawy działania państwa, mówi: „Widzę pazerność państwa […], zawłaszczanie wszystkiego. Państwo wie najlepiej, co jest najlepsze dla obywatela”. W świadomości klasy średniej sektora publicznego ujawnia się więc napięcie między ideologią (mniej państwa) a interesem (więcej państwa). Efektem tego napięcia jest ukrywanie roli państwa w podtrzymywaniu kapitalizmu i jego beneficjentów.
Państwo i kapitał W Polsce nie następuje polaryzacja systemu klasowego. Widoczny jest rozrost klasy specjalistów, czyli zwiększenie roli pozycji pośrednich w strukturze klasowej. Dodatkowo można zaobserwować proces segmentacji interesów i położenia klasowego, tzn. zróżnicowanie sytuacji i interesów pracowników sektora prywatnego i publicznego. Państwo i sektor publiczny odegrały dużą rolę w kreowaniu dynamiki systemu klasowego i kształtowaniu kapitalizmu po 1989 roku. Zdaniem Gduli tworzenie miejsc pracy przez państwo było strategią tworzenia klasowej bazy poparcia dla systemu, w którym stabilność życiowa i udział w społecznym dobrobycie klas „na dole” maleje, a świat możliwości otwiera się dla właścicieli i specjalistów tworzących społeczeństwo wiedzy. „Segmentacja interesów ogranicza możliwości politycznej artykulacji interesów klasowych i zmniejsza skłonność aktorów społecznych do budowania tożsamości przez odniesienie do klasy”. Przeprowadzona przeze mnie analiza empiryczna ujawniła w rozszczepionej świadomości klasy średniej sektora publicznego obecność napięcia typowego dla późnego kapitalizmu. Napięcie
to ujawnia rolę, jaką w późnym kapitalizmie odgrywa silne państwo, które obsługuje interes kapitału, a zarazem stanowi wypadkową konfliktowych relacji między różnymi frakcjami klasy panującej. Napięcie to może być rozładowywane lub zarządzane na różne sposoby. Trajektorie rozwoju postfordowskiego kapitalizmu mieszczą się w kontinuum, które wyznaczają dwie strategie wzrostu: zorientowana na kapitał i negocjowana. Według Maksa Kocha, autora tej koncepcji, orientacja na kapitał wiąże się z dawaniem pierwszeństwa krótkookresowej akumulacji, brakiem zainteresowania praktycznym wzrostem płac i partycypacją ekonomiczną, obniżaniem wkładu kapitału w system zabezpieczeń społecznych, prywatyzacją i deregulacją rynku pracy, słabym państwem, brakiem koordynacji w wyznaczaniu płac. Negocjowana strategia wzrostu zakłada z kolei aktywną rolę państwa w osiąganiu porozumień płacowych na poziomie narodowym (np. w komisjach trójstronnych), regulowanie relacji pracodawca – pracobiorca w dłuższym horyzoncie czasowym, aktywną politykę rynku pracy, m.in. nadawanie kluczowego znaczenia innowacjom4. Odwołanie się do negocjowanego reżimu wzrostu mogłoby być pierwszym sposobem redukcji napięcia ujawniającego się w świadomości klasy średniej sektora publicznego. Mogłoby łączyć się z przesunięciem części tej klasy na pozycje związane z postulatami klas niższych, tzn. z utrzymaniem propaństwowych postaw wynikających z interesów sektorowych przy zwiększeniu nastawienia prosocjalnego, wyrażającego się w postulacie uniwersalistycznego państwa dobrobytu w wersji bliższej skandynawskiej. Z wielu przeprowadzonych przez nas wywiadów wynikało, że klasa średnia sektora publicznego jest gotowa wesprzeć tego typu postulaty, a skuteczność państwa mierzy m.in. siłą gospodarki i usług publicznych.
Alternatywną strategią wzrostu jest orientacja na kapitał, związana z przesunięciem części klasy średniej sektora publicznego na pozycje związane z postulatami klas wyższych (utrzymanie nastawienia antysocjalnego i zwiększenie antybiurokratyzmu), co w konsekwencji musi prowadzić do specyficznego resentymentu klasy średniej, zatrudnionej najczęściej na niższych stanowiskach sektora publicznego. Taki bunt zirytowanych wytwórców PKB przeciw rzeszy zasiłkobiorców i welfare state wieszczy Peter Sloterdijk 5. Obie strategie wiążą się z różnymi wizjami welfare state. Dla klasy wyższej pożądany model to selektywne welfare state typu anglosaskiego. Dlatego przedsiębiorca będzie się zastrzegał, że „kiedy mówię o ludziach żerujących na społeczeństwie, ja nie mówię o tych ludziach, którzy muszą korzystać z pomocy społecznej, bo to są dwie odrębne sprawy”. Dla klasy średniej możliwy do zaakceptowania jest tylko welfare state typu skandynawskiego. Przyjęcie wizji wspieranej przez klasę wyższą oznacza ciągłe niezadowolenie ze wspierania „nierobów”. Stąd opór klasy średniej i głosy w stylu: „Są ludzie z takich małych ośrodków, głównie popegeerowskich, którzy czasami na własne życzenie, no… są pod kreską. […] Obserwuję taką wyuczoną bezradność po prostu”; „Państwo może pomagać, ale raczej stwarzać możliwości wzięcia się w garść i zadbania o siebie. A nie przytulać wszystkich złamanych i strapionych, wpychać im pieniądze za to, że nic nie robią”. Dla badanych z klasy średniej kluczowe znaczenia ma np. wysoka jakość opieki medycznej i edukacji. Polityka prorodzinna powinna opierać się na rozwoju infrastruktury wspomagającej opiekę nad dziećmi, a nie na „becikowym”. W kwestiach socjalnych i gospodarczych należy szukać rozwiązań zadowalających klasę średnią oraz „ludzi ciężko pracujących”,
4 Max Koch, Roads to Post-Fordism: Labour Markets and Social Structures in Europe, Ashgate 2006.
5 Peter Sloterdijk, Die Revolution der gebenden Hand,
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 13 czerwca 2099.
'(+
tymczasem „opieka społeczna nie zajmuje się tymi, którzy mało zarabiają, ale marginesem! Lepiej zadbać o godziwe zarobki (np. podnosząc płacę minimalną), niż wypłacać zasiłki bezrobotnym”. Napięcie między ideologią neoliberalną i świadomością pracowników sektora publicznego można też zniwelować dzięki pozyskaniu przez państwo przychylności biznesu i trzeciego sektora. Posłużyć mogą temu ogromne środki publiczne wtłaczane do biznesu w ramach programów unijnych, liczne interwencje publiczne, dostosowywanie administracji do potrzeb pracodawców i korzystanie z nowego języka, typowego dla inkluzywnego neoliberalizmu6. Filarem nowej mutacji neoliberalnego modelu jest rozbudowywana polityka rozwojowa subsydiująca producentów i konsumentów kluczowych usług publicznych. Intensywny rozwój programów partnerstwa publiczno-prywatnego i publiczno-społecznego oraz włączanie w proces podejmowania decyzji i realizacji usług publicznych pracodawców i organizacji społecznych nie oznacza końca neoliberalnej polityki (przykładem program Big Society Davida Camerona). Celem jest raczej taka rekonstrukcja neoliberalizmu, która korzystając z nowych zasobów legitymizacyjnych, zmniejsza społeczny opór wobec niego i lepiej zakorzenia jego instytucje.
Przyszłość W Polsce skończył się proces transformacji zasilanej neoliberalną ideologią krytyki państwa, która fałszowała skalę rzeczywistego zaangażowania sektora publicznego w instytucjonalizację kapitalizmu. Wraz z ujawnianiem zaangażowania państwa w procesy gospodarcze pojawiają się działania obliczone na budowanie sojuszu 6 Arne Ruckert, Towards an Inclusive-Neoliberal Regime of Development: From the Washington to the Post-Washington Consensus, „Labour, Capital and Society”, 2006, vol. 39, no. 1.
'(,
między autonomicznym państwem a klasą wyższą. Dla dynamiki dalszego rozwoju systemu społecznego w Polsce kluczowe będzie zachowanie klasy średniej sektora publicznego. Dzięki uświadomieniu sobie swojego specyficznego interesu, która wynika z nakładania się logiki klasowej i sektorowej, może ona stać się zalążkiem ruchu na rzecz przebudowy polskiego modelu welfare state w kierunku uniwersalistycznym. Rewersem tej możliwości jest przywrócenie symbolicznej dominacji klas wyższych i kontynuacja rozwoju opierającego się na selektywnym welfare state. Z obecnych strategii rządu (np. projektu Polska 2030 autorstwa Michała Boniego) wyłania się program państwa inwestującego. Porzucono myślenie wyłącznie kategoriami wzrostu gospodarczego i zainteresowano się zagadnieniami takimi jak edukacja, rozwój społeczny, aktywność zawodowa, kapitał ludzki, kreatywny i społeczny. Krytycy strategii Boniego wskazywali często, że jej autorzy wyraźnie inspirowali się modelem workfare state. Ta zaproponowana jeszcze przez Nixona, a wdrażana w USA w latach 90. reforma polityki społecznej i polityki rynku pracy okazała się bardziej skuteczna w obniżaniu płac niż bezrobocia, a jej największym osiągnięciem było uelastycznienie rynku pracy z zyskiem dla pracodawców, ale szkodą dla pracowników. Gdyby długofalowy program formacji obecnie rządzącej w Polsce opierał się tylko na tej przestarzałej koncepcji, można by mu słusznie zarzucić przywracanie „starych treści w nowej formie”. Jeśli jednak otwarcie Platformy Obywatelskiej na lewo nie ograniczy się do sfery personalnej, wówczas stanie ona przed koniecznością rozstrzygnięcia dylematu dotyczącego kształtu państwa dobrobytu (selektywne bądź uniwersalistyczne) i strategii wzrostu (zorientowanej na kapitał lub negocjowanej). Wynik nie jest dzisiaj oczywisty. Pewne jest tylko, że stawką wcale nie jest to, czy państwa będzie więcej czy mniej – ale komu i jak będzie ono służyło.
Infrastruktura wykluczenia Karol Templewicz
O
d dekady wyraźnie rośnie w Polsce liczba dużych inwestycji infrastrukturalnych. Obowiązujące wśród polityków przekonanie, że twarda infrastruktura stanowi najistotniejszy czynnik modernizacji kraju, znajduje wyraz przede wszystkim w ogromnych nakładach ponoszonych przez państwo na budowę sieci autostrad. Jako priorytet traktują te wydatki również media. Ich przekaz zdominował pogląd, że bez względu na wszystko, im więcej wielopasmowych dróg, tym lepiej. Troska czy wątpliwości dotyczą w zasadzie wyłącznie terminowości prac. Trwa także sporządzanie studium wykonalności dla kosztownej linii kolei dużych prędkości. Tymczasem o pieniądze na lokalne drogi samorządy muszą walczyć same, a zapaść polskiej kolei nikogo już nie dziwi. Warto więc spytać, dla kogo buduje się autostrady i szybką kolei oraz czyim kosztem to się odbywa.
I Skąd wziął się znak równości między modernizacją a autostradami? Jako jedno ze źródeł można tu wskazać przyjęty model transformacji. W latach 90. prywatnemu przyznawano pierwszeństwo przed publicznym (por. Dunn 2008, Kowalik 2009, Ost 2007). Prywatyzacja bardzo często oznaczała pozbywanie się państwowych czy komunalnych przedsiębiorstw za równowartość
kilkuletniej dywidendy, jaką zapewniały publicznemu właścicielowi. Wprowadzaniu radykalnych rozwiązań w gospodarce towarzyszyła kampania promująca odpowiednie postawy i nowy, „kapitalistyczny” typ osobowości. Nowy człowiek – elastyczny, przedsiębiorczy, młody, a więc nieskażony socjalistycznym myśleniem – został skrojony na miarę amerykańskiego snu, jaki śnili polscy reformatorzy. Wszystko, co wiązało się z Ameryką, nabierało magicznej mocy. W filmach z lat 90. doskonale widać, jak ludzie sukcesu starają się odtworzyć wokół siebie to, co znają z amerykańskich produkcji. A jednym z atrybutów „amerykańskości” są właśnie samochody, które mkną po niekończących się autostradach. Bez nich nad Wisłą nigdy nie będzie Ameryki. Ani w latach 90., ani w pierwszych latach XXI wieku nie odbyła się żadna dyskusja na temat autostrad i tego, czy powinno się je budować w takiej skali. Jak się wydaje, „opcja amerykańska” była oczywista dla wszystkich. I tak decyzjami kolejnych rządów trzy czwarte środków przeznaczonych na infrastrukturę wydaje się na budowę bezkolizyjnych dróg. Dzieląc pieniądze w taki, a nie inny sposób, politycy wskazali, jaka jest ich wizja przyszłości. Berman (2006: 376 i nast.) opisuje jedno z wcieleń nowoczesności, które nazywa światem autostrad. W latach 50. za sprawą potężnego planisty Roberta Mosesa przez środek nowojorskiego Bronxu prze'(-
prowadzono wielką autostradę, która na zawsze zmieniła tę dzielnicę. Według Bermana Cross Bronx Expressway symbolizuje destrukcyjną moc modernizmu nierównoważoną przez humanizm. O ile wcześniejsze budowle Mosesa z lat 30. powstawały z myślą o ludziach, drogę przez Bronx zbudowano z myślą o zbudowaniu drogi. Nowoczesność „spod znaku wielkomiejskiego bulwaru została uznana za przestarzałą i starta w proch” (Berman 2006: 383). Trasa przelotowa „wyrąbana rzeźnickim toporem” (określenie samego Mosesa), ogromnym kosztem, przez tętniące życiem kwartały, została wybudowana „dla społeczeństwa, ale nie dla ludzi (por. Berman 2006: 394). Autostrady symbolizują rodzaj postępu, którego nie sposób doświadczyć bezpośrednio. To świat, w którym wznosi się kolejne nowoczesne budowle, ponieważ są nowoczesne. W tym świecie modernizacja nie jest przygodą – twórczym procesem, w którym człowiek może doświadczać siebie, ale rutyną (por. Berman 2006: 316). Modernizacja jako rutyna oznacza mechaniczne powtarzanie pewnych wzorców, przykręcanie po raz setny tej samej śrubki. Jest to tworzenie i niszczenie w imię bezosobowych sił postępu, w odróżnieniu od postępu, którego podmiotem są ludzie (por. Berman 2006: 381). Istnieje kilka przesłanek, by sądzić, że także w przypadku Polski mamy do czynienia z modernizacją jako rutyną. Przyjęto, że wielopasmowe drogi od granicy do granicy są krajowi niezbędne. Orędownicy autostrad przekonywali (tak samo zresztą jak Moses), że reprezentują powszechne dziejowe siły, spiritus movens modernizacji. Jak się wydaje, uwierzono i zaakceptowano, że przyszłość należy do samochodów. Ten pogląd, jak się wydaje, zakorzenił się na tyle głęboko, że zbiorowe protesty w sprawie korytarzy drogowych prawie się nie zdarzają. Gminy postrzegają autostradę przebiegającą przez ich teren jako szansę, choć regionaliści coraz częściej wskazują na „efekt tunelu”: małe ośrodki położone wzdłuż trasy szybkiego ruchu nie korzystają z jej istnienia, '(.
gdyż mknący nią kierowcy nawet ich nie zauważają. Stacje benzynowe, restauracje i parkingi wzdłuż trasy nie należą do lokalnych przedsiębiorców, ale są własnością wybranych w przetargu wielkich firm. Każdemu, kto kwestionuje sensowność obowiązującej hierarchii wydatków infrastrukturalnych, grozi łatka „oszołoma” albo „romantyka”, a nieliczne głosy sprzeciwu są szybko zagłuszane. Aby się o tym przekonać, wystarczy przejrzeć główne dzienniki z kilku ostatnich lat czy prześledzić archiwa forów internetowych. Pogrążeni w amerykańskim śnie decydenci najpierw zaakceptowali wysokie koszty budowy autostrad, potem pozwolili pobierać opłaty prywatnym podmiotom, a wreszcie udzielili im publicznej pomocy (por. Kublik 2009). Na budowę przeznacza się rocznie ponad 20 mld złotych. Skoncentrowano się na korytarzach, które pozwalają szybko przemknąć od granicy do granicy, zaniedbując lokalne drogi.
II W tym amerykańskim śnie kolej to co najwyżej koszmar przeszłości. Chronicznie niedoinwestowany transport szynowy pozostawiono samemu sobie. W latach 1991 – 2002 zamknięto dla ruchu pasażerskiego 6224 km linii kolejowych (normalnotorowych) i zlikwidowano tysiące połączeń (Taylor 2007). PKP od lat zaniedbuje prace konserwacyjne, co wydłuża czas przejazdu. Na prawie połowie ogólnej długości torów prędkości podawane przez PKP w rozkładach są mniejsze niż 80 km/h. Źle ustawione rozkłady, które nie odpowiadają potrzebom pasażerów, sprawiają, że nawet potencjalnie dochodowe linie przynoszą straty. Zawiesza się też takie, z których korzysta wielu ludzi. Prasa branżowa opisała setki takich przypadków. Tymczasem dobre połączenie ze sobą małych miejscowości i możliwość przesiadki na główne linie stanowią ważny czynnik cywilizacyjny i przyczyniają się do
wyrównywania różnic, np. w dostępie do edukacji, pracy, kultury oraz w możliwościach konsumpcji. Zbigniew Taylor przeprowadził badania w małych, peryferyjnych miejscowościach, z których zniknęły pociągi. Wyniki wskazują na znaczne pogorszenie się jakości życia ich mieszkańców. Likwidacja pociągów może oznaczać ograniczenie dostępu do lepszych szkół średnich. Trudności związane z dojazdem powodują, że mieszkańcy mniejszych miejscowości często wybierają gorsze szkoły z lepszym dojazdem, zamiast lepszych szkół z gorszym dojazdem (Taylor 2003). Ograniczanie sieci kolejowej ma więc wymierne negatywne skutki. Kiedy ogłoszono plan pierwszej w Polsce nitki kolei dużych prędkości (KDP), wydawało się, że jest się z czego cieszyć. Wreszcie zamierzano nie zamykać, ograniczać i zawieszać, ale budować. Decyzja o stworzeniu linii, zwanej z racji swego kształtu „Igrekiem”, po której z Warszawy – przez Kalisz – do Wrocławia i Poznania mają jeździć pociągi osiągające prędkość ponad 250 km/h, została uznana za przełomową. Czy nastąpiło więc przebudzenie z amerykańskiego snu? Bliższe przyjrzenie się projektowi KDP każe w to wątpić. Zwolennicy budowy szybkiej kolei w Polsce przytaczają argumenty z kilku porządków. Najważniejsze odwołują się do ekonomicznego zysku. Budowa kolei highspeed ma się stać dźwignią rozwoju gospodarczego kraju. Wcześniej taką dźwignią miały być autostrady. Chociaż nie można lekceważyć wpływu tych inwestycji, ich znaczenie dla gospodarki nie jest tak znaczące, jak to się przedstawia. Rola szybkich kolei jako czynnika wzrostu gospodarczego miałaby polegać na zbliżaniu „ludzi i aglomeracji, które oni zamieszkują, […] a wraz z inwestycjami – [tworzyć – przyp. K.T.] ogromny rynek pracy, wielkie możliwości przemieszczania się, nowe szanse rozwojowe”1. Argumenty te wskazują przede 1 www.szybkakolejtak.pl.
wszystkim na krótkotrwały zysk, jaki generować miałyby koleje dużych prędkości. Z tego punktu widzenia są one przede wszystkim wielką budową – mówi się o korzyściach, jakie realizacja projektu może przynieść polskim stalowniom, żwirowniom i przedsiębiorstwom budowlanym. Tymczasem ożywienie w tych branżach wywołane przez budowę dróg nie przekłada się już na wzrost zatrudnienia i produkcji w kraju. Wiele surowców jest importowanych, prace zaś wykonują często zagraniczne konsorcja korzystające jedynie z usług polskich podwykonawców. Popierający projekt KDP przekonują, że koszty tej inwestycji w rzeczywistości są niewielkie: „[…] wyasygnowanie ok. 5 – 6 mld złotych rocznie przy znacznym udziale środków unijnych to nie są jakieś nieosiągalne sumy […], [zwłaszcza jeśli w inwestycje drogowe – przyp. K.T.] mamy wpompować do 2013 ok. 160 mld zł” (Wyszyński 2008). Problem w tym, że wszystkie środki przeznaczane rocznie na infrastrukturę kolejową (z budżetu państwa, Funduszu Kolejowego, środków unijnych i kredytów) dają w sumie nieco ponad miliard złotych. Trudno przeniknąć logikę, która każe pięciokrotnie większą kwotę nazywać niedużą. Poza tym koszt budowy jednej linii kolejowej zostaje tu porównany z nakładami na rozbudowę i eksploatację całej krajowej sieci dróg, których jest znacznie więcej niż torów. W ciągu jednego roku mamy zatem przeznaczyć 33 mld złotych na wszystkie drogi, na wszystkie tory – 1 mld, a na jedną nową linię 5 mld złotych, i to przy optymistycznych założeniach. Budowę superszybkiej linii kolejowej popiera Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Komunikacji. SITK powołało specjalny zespół – Komitet Rozwoju Kolei Dużych Prędkości. W swoich publikacjach Komitet wskazuje na możliwości rozwoju w długiej perspektywie, jakie stwarza budowa „Igreka”: „Budowa kolei dużych prędkości jest dużym wyzwaniem dla przemysłu i nauki. Nowe technologie, metody projektowania i organizacji prac budowla'(/
nych, a później eksploatacji linii korzystnie wpływają na rozwój gospodarki. Doświadczyły tego wszystkie kraje, które zdecydowały się na budowę kolei dużych prędkości, a dobrym przykładem dla Polski jest Hiszpania, która rozbudowuje swoją sieć kolejową w tempie najszybszym w całej Europie. W ciągu 10 lat Hiszpania przeszła drogę od importera nowych technologii do czołowego producenta najbardziej zaawansowanego technologicznie taboru kolejowego. Hiszpańskie firmy projektowe i budowlane świadczą obecnie swoje usługi w całej Europie. Podobna szansa stoi także przed polskim przemysłem i nauką”2. Rozwój przemysłu jest tu rozumiany nie tylko jako wzrost gospodarczy. O wiele istotniejsze z punktu widzenia SITK jest zapewnienie warunków rozwoju wiedzy i technologii. Budowa kolei dużych prędkości stanowi wyzwanie dla polskiej myśli inżynieryjnej. Udział w realizacji prestiżowego i efektownego projektu linii „Y” to szansa wykazania się wiedzą i umiejętnościami, których zaprezentowanie nie zawsze jest możliwe. Jak podaje Krajowa Izba Gospodarcza, na utrzymanie jednego kilometra drogi wydaje się 688,9% tego, co przeznacza się na utrzymanie kilometra torów3. Inżynierowie kolejowi wyrażają nadzieję, że dzięki „nowoczesnemu wizerunkowi KDP” uda się zmienić te proporcje. Na przypadek Hiszpanii inaczej niż Komitet Rozwoju KDP patrzy Witold Orłowski. Wskazuje on, że przeznaczenie znacznych środków na budowę linii high-speed może mieć fatalne konsekwencje. Budowa linii szybkiej kolei AVE z Madrytu do Sewilli pochłonęła 5 mld euro. Do tej pory nie przynosi ona zysków, ponieważ koszty utrzymania linii przystosowanej do prędkości ponad 250 km/h są ogromne. Ponadto „już na początku lat 90. zwrócono uwagę na fakt, że za cenę konstrukcji lśniącej zabawki można było zmodernizować całą, liczącą 13 tys. km 2 www.szybkiekoleje.org.pl/news.php?typ=4&id=4. 3 www.kig.pl.
')&
hiszpańską sieć kolejową, tak by normalne pociągi mogły po niej jeździć z prędkością 200 km na godzinę. Pieniędzy wydanych w jednym miejscu oczywiście zabrakło w innym. TGV mknęły więc z Madrytu do Sewilli o dwie godziny krócej niż poprzednio, za to na niezliczonych kilometrach hiszpańskich linii kolejowych inne pociągi nadal wlokły się z prędkością 40 km na godzinę” (Orłowski 2006). Obecnie w Hiszpanii szybką koleją jedzie się z jednego dużego miasta do drugiego. Na bocznych liniach ruch pociągów jest bardzo mały, dlatego chcąc dotrzeć do mniejszych ośrodków, Hiszpanie wybierają samochód lub autobus. Wydaje się, że większe szanse rozwoju wiedzy i technologii dawałby program rewitalizacji i modernizacji istniejących linii. Przemyślany projekt zrównoważonego rozwoju sieci kolejowej rozłożony na lata, utrzymanie jej w dobrym stanie i wdrażanie rozwiązań, które zwiększyłyby jej trwałość, stanowiłyby dla inżynierów nie mniejsze wyzwanie niż spektakularna linia high-speed. Co więcej, realizacja takiego projektu oznacza szansę na wykorzystanie i poszerzanie zdobytej wiedzy bez ryzyka, że stanie się ona bezużyteczna. W przypadku KDP jest bardzo prawdopodobne, że następne linie nie powstaną.
III Według rządowych dokumentów budowa kolei dużych prędkości, podobnie jak wcześniej autostrad, jest koniecznością, czymś niezbędnym w nowoczesnym państwie. W jednym z opracowań można przeczytać, że doświadczenia „krajów posiadających już linie dużych prędkości wskazują, że podjęcie ich budowy wynika z trzech grup przesłanek: – niewystarczająca zdolność przewozowa istniejących linii kolejowych; – niewystarczający poziom jakości oferty przewozowej, zwłaszcza w zakresie czasu przejazdu;
– potrzeba zbudowania brakującego elementu w istniejącej sieci kolejowej”. Ponieważ obecny stan infrastruktury kolejowej nie jest najlepszy, „w Polsce występują wszystkie przesłanki budowy systemu Kolei Dużych Prędkości” (Wyszyński 2009). Jest wątpliwe, czy wniosek rzeczywiście wynika z przesłanek. Za przeraźliwie długie czasy przejazdów odpowiada w dużej mierze spółka, która ma budować nową linię, czyli PKP Polskie Linie Kolejowe. Według szacunków nadwiślańskie TGV pokonałoby przykładowo trasę z Wrocławia do Gdańska w 4 godziny 15 minut, podczas gdy dziś zajmuje to ponad 7 godzin. Różnica nie wygląda już tak imponująco, gdy się przypomni, że jeszcze w 1996 roku zwykły pociąg, jadący po tradycyjnych, niezmodernizowanych torach, pokonywał ją w 5 godzin 17 minut. Twierdzenie, że ów „brakujący element sieci kolejowej”, to koniecznie KDP, ma zatem charakter ideologiczny, a nie ekonomiczny czy społeczny. Z kolei oferta kolei kurczy się w dużej mierze dlatego, że regulator odpowiedzialny za rynek kolejowy nie potrafi lub nie chce interweniować nawet w przypadku rażących naruszeń. To, że państwo nad koleją nie panuje, pokazuje chociażby afera z zakupem włoskich pociągów Pendolino. Za ogromne sumy przystosowano tory do składów z wychylnym pudłem, które mogą jeździć o wiele szybciej niż tradycyjne. Warunkiem zakupu specjalnych składów miały być gwarancje dla PKP Intercity, zabraniające innym przewoźnikom wożenia pasażerów na najbardziej dochodowych liniach. Zagwarantowawszy sobie monopol, spółka ogłosiła, że kupi zespolone składy4 Pendolino, ale bez mechanizmu wychylnego. Zwykłe składy zespolone oferuje wiele firm, a oferta Włochów wcale nie jest najtańsza. Na razie wobec nikogo 4 W składzie zespolonym lokomotywa i wagony są połączone przegubami na stałe, co pozwala uzyskać lepsze właściwości aerodynamiczne. Składami zespolonymi są np. pociągi TGV, AVE czy obsługujące połączenia między Warszawą a Łodzią pociągi PESA ED 74.
nie wyciągnięto konsekwencji. Afera ma jeszcze jedną konsekwencję – uzależnia Przewozy Regionalne, które próbowały poprawić swoją sytuację finansową, oferując tanie połączenia na głównych trasach, od dotacji i skazuje je na wieczne przynoszenie strat. Autorzy rządowego Programu budowy i uruchomienia przewozów kolejami dużych prędkości w Polsce przekonują, że przyczynią się one do „podniesienia spójności społecznej” i pomogą w integracji poszczególnych regionów kraju. Realizacja inwestycji ma pomóc w wyrównaniu poziomu życia między różnymi regionami, wspierać lokalne wspólnoty i więzi łączące mieszkańców. Z uwagi na skromne nakłady na kolej, zaniedbania w nadzorowaniu rynku oraz kurczenie się oferty usług publicznych w mniejszych ośrodkach wydaje się to mocno wątpliwe. Hubert Pollak pisze, że projektowany przebieg linii oznacza marginalizację powiatów „zamieszkałych łącznie przez ponad milion osób, czyli liczbę osób zbliżoną do liczby mieszkańców Warszawy – ośrodka, który ma być głównie obsługiwany przez pociągi szybkich prędkości”. Zauważa też, że „zaplanowanie linii wielkiej prędkości, która ma omijać tak dużą ilość potencjalnych klientów, znacząco uszczupli przyszłe przychody z eksploatacji linii” (Pollak 2008). Twierdzenie zwolenników kolei dużych prędkości, że przyczynią się one do zrównoważonego rozwoju Polski, podważa także zajmujący się koleją dziennikarz Karol Trammer. Poza miastami na krańcach linii szybki pociąg ma się zatrzymywać jedynie w Łodzi i Kaliszu, co spowoduje „efekt tunelu”: „Tereny położone wzdłuż autostrad oraz kolejowych linii dużych prędkości nie osiągają korzyści z ich istnienia. Dobre połączenia komunikacyjne służą największym aglomeracjom, a tranzytowe regiony bez dostępu do stacji kolejowych czy zjazdów autostradowych nie osiągają wzrostu gospodarczego czy chociażby lepszego skomunikowania z największymi miastami”. ')'
W ten sposób szybkie koleje, „zamiast zmniejszać, pogłębiają dysproporcje regionalne”, natomiast „mijane po drodze bez zatrzymania wsie i miasta stają się obszarami wykluczenia” (Trammer 2008: 7) Linia „wielokrotnie będzie wkraczać na istniejące drogi, miejscowości czy osiedla, przecinając lokalne tkanki, które ukształtowały się przez setki lat” (Trammer 2008: 6). „Efekt tunelu” to tylko jedno z podobieństw między autostradami i koleją dużych prędkości. Ostateczny argument używany w dyskusjach przez zwolenników jednych i drugich można sprowadzić do znanej mantry – „jak na Zachodzie”. Ponad dwie dekady przekonuje się, że to brak autostrad utrudnia nam dogonienie Niemiec czy Francji. Niejednokrotnie przedstawiano ten fakt jako powód do wstydu dla Polski. Działacze promującej ideę powstania KDP w Polsce z inicjatywy „Szybka Kolej – Tak” piszą: „Nie ma żadnych powodów, by Polacy sami siebie uznawali za nację gorszą, mniej kreatywną i przedsiębiorczą od innych narodów Europy. W Niemczech szybka kolej istnieje od dwudziestu lat. Czy oni są lepsi, mądrzejsi od nas?”5. Ten rodzaj argumentacji, odwołujący się do narodowej dumy, wysuwany jest zawsze w odpowiedzi na zastrzeżenia dotyczące opłacalności i sensowności inwestycji. Autostrady i szybka kolej funkcjonują jako symbole dobrobytu i nowoczesności. Stanowią prostą reprezentację dążeń do tego, żeby było „jak na Zachodzie”. O wiele trudniej jest przekonywać, że rzeczywista droga na Zachód wiedzie przez doinwestowanie nauki, podniesienie poziomu szkolnictwa, zmniejszanie poziomu ubóstwa, zapewnienie mieszkańcom różnych regionów kraju równych szans. Poprawę warunków życia osiąga się nie dzięki sześciopasmowej drodze, ale wyasfaltowaniu lokalnej szosy, budowie oczyszczalni ścieków na wsi czy zakupowi komputerów dla miejscowej szkoły. 5 www.szybkakolejtak.pl.
')(
IV Sieć autostrad i szybka kolej bez wątpienia pozwalają szybko się przemieszczać i łączą ze sobą odległe miejsca. Ich wartość wynika jednak z ich funkcjonalności dla społeczeństwa. W przypadku autostrad nigdy nie podjęto na poważnie tematu, czy rzeczywiście potrzeba ich od razu aż tyle. Być może wystarczyło zmodernizować więcej istniejących dróg czy wybudować więcej tańszych dróg ekspresowych? Możliwe też, że gdyby istniała spójna strategia dla transportu i gdyby nie popełniono tylu zaniedbań, presja na budowę autostrad byłaby o wiele mniejsza, gdyż transport towarów w o wiele większym stopniu opierałby się na kolei. Dziś każdy oddany do użytku odcinek autostrady od razu zapełnia się tirami. Tysiące ogromnych samochodów to tony spalin, co nie pozostaje bez wpływu na środowisko. Jako jedną z korzyści płynących z budowy kolei dużych prędkości autorzy Programu budowy i uruchomienia przewozów kolejami dużych prędkości w Polsce podają redukcję emisji dwutlenku węgla. Jednak wiele wskazuje na to, że w Polsce powtórzy się wariant hiszpański. Linia high-speed łącząca ze sobą metropolie dobije zwykłą kolej, która pozwala ludziom codziennie dotrzeć do pracy i szkoły. Z oferty transportu publicznego pozostaną pasażerom PKS-y. Te zaś są komunalizowane bądź prywatyzowane, likwiduje się połączenia, a stan wiekowych pojazdów pozostawia wiele do życzenia. Pozostają więc samochody. W Polsce liczba aut na jednego mieszkańca ciągle rośnie, przede wszystkim na obszarach peryferyjnych, skąd transport publiczny prawie całkowicie się wycofał. Spora liczba tych samochodów to używane pojazdy sprowadzone z zagranicy. Budowa KDP może więc paradoksalnie przyczynić się do zwiększenia emisji dwutlenku węgla, gdyż wyprodukuje kierowców mimo woli. Pozbawieni transportu publicznego będą musieli korzystać z czterech kółek. Natomiast ci, którzy
samochodu nie mają, zostaną pozbawieni dostępu do podstawowych dóbr i usług. Proces ten jest doskonale widoczny już teraz. Problem dostępności dotyczy zwłaszcza ludzi starszych, uczniów, nastolatków, matek wychowujących dzieci i ludzi ubogich (Taylor 1999). Z jednej strony kolejne rządy deklarują walkę z wykluczeniem społecznym, z drugiej wydają pieniądze na autostrady. A ułamek tych pieniędzy przeznaczony na utrzymanie gęstej sieci połączeń mógłby zapobiec pogłębianiu się społecznych nierówności. Tymczasem następuje coraz wyraźniejszy podział na „kierowców samochodów” i resztę. Kolej dużych prędkości w niczym tego nie zmieni. Szybki pociąg może stanowić miłą odmianę dla kierowców, a wysokie ceny biletów zagwarantują, podobnie jak w przypadku samochodu, że nie nastąpi spotkanie z niepożądanym „innym”. I tak jak w samochodzie kontakt ze światem zewnętrznym ograniczy się do migających za oknem widoków.
Zakończenie Budowę autostrad, a potem kolei high-speed uzasadniano podobnymi argumentami. Przedstawiano je jako dźwignię rozwoju, trampolinę do cywilizacyjnego skoku. Ciągle mówi się także o „szansach” i „możliwościach”, jakie oferują. Po autostradach jeżdżą jednak ci, którzy mogą sobie pozwolić na – wcale niemałe – opłaty pobierana na bramkach przez prywatne firmy. Koleją dużych prędkości pojadą biznesmeni i przedstawiciele klasy średniej, zadowoleni, że jest „jak na Zachodzie”. Z tej cywilizacyjnej trampoliny spadli zaś ci, których dotknie „efekt tunelu” i mieszkańcy obszarów, gdzie nie funkcjonuje transport publiczny.
Bibliografia Berman Marshall (2006) „Wszystko, co stałe rozpływa się w powietrzu”, Universitas, Kraków. Dunn Elizabeth (2008), Prywatyzując Polskę, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa. Kowalik Tadeusz (2009), www.polskatransformacja.pl, MUZA SA, Warszawa. Kublik Andrzej, (2009), Prywatne autostrady w Polsce dostaną publiczną pomoc, http://wyborcza.biz/ biznes/1,101562,7353898,Prywatne_autostrady_w_Polsce_dostana_publiczna_pomoc.html (dostęp 10 czerwca 2011). Orłowski Witold (2006), Pociąg do nieszczęścia, „Wprost”, nr 30. Ost David (2007). Klęska „Solidarności”, MUZA SA, Warszawa. Pollak Hubert, (2008), Wnioski do Polskiego Programu Kolei Wielkich Prędkości, http://www. zm.org.pl/?a=kdp-08b (dostęp 10 czerwca 2011). Taylor Zbigniew (1999), Przestrzenna dostępność miejsc zatrudnienia, kształcenia i usług a codzienna ruchliwość ludności wiejskiej, „Prace Geograficzne”, nr 171. Taylor Zbigniew (2003), Zamknięcia dla ruchu pasażerskiego linii kolejowych w Polsce i ich społeczne konsekwencje, „Przegląd Geograficzny”, nr 3. Taylor Zbigniew (2007), Rozwój i regres sieci kolejowej w Polsce, Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN, Warszawa. Trammer Karol (2008), TGV po polsku, „Z Biegiem Szyn”, nr 2 (35). Uchwała nr 276/2008 Rady Ministrów z 19 grudnia 2008 r. w sprawie przyjęcia strategii ponadregionalnej – Programu budowy i uruchomienia przewozów kolejami dużych prędkości w Polsce, http://www.infrastruktura.elamed. pl/pliki/uchwala-rm-ws-przyjecia-strategiikdp.pdf (dostęp 10 czerwca 2011). Wyszyński Robert (2008), Koleje dużego potencjału, „Angora”, 17 sierpnia. Wyszyński Robert (2009) Pierwsze KDP w Europie – cz. 1, „Transport Szynowy – Statystyki i Analizy”, nr 2.
'))
Czechy po upadku komunizmu Stanislaw Holoubec
T
uż po przełomie 1989 roku niemal wszyscy Czesi żywili nadzieję, że ich kraj – w końcu wyzwolony spod „jarzma komunizmu” – będzie wkrótce w stanie „dogonić”, a nawet „przegonić” Zachód. Mówiło się o dwóch, maksymalnie pięciu latach. Nawet najwięksi pesymiści zakładali, że nie potrwa to dłużej niż dekadę. By uzasadnić takie nadzieje, odwoływano się do coraz popularniejszego (mimo braku jakichkolwiek podstaw empirycznych) mitu o międzywojennej Czechosłowacji jako dziesiątej gospodarce świata. Wierzono, że samo zrzucenie „wędzidła” nieracjonalnej komunistycznej gospodarki wystarczy, by Czechy mogły odzyskać tę pozycję, a może nawet ją poprawić. Rzeczywistość szybko zweryfikowała te oczekiwania. Postkomunistyczny optymizm, nadzieja na szybkie dogonienie przez czeskie społeczeństwo zachodnich standardów nie znalazły jednak potwierdzenia w rzeczywistości i z czasem zaczęły coraz bardziej kruszeć. Ostateczny cios zadały im problemy gospodarcze ostatnich lat, związane z globalnym kryzysem finansowym. W badaniach opinii społecznej z 2008 roku 31% ankietowanych nie wierzyło już w to, że Czechy kiedykolwiek dorównają pod względem rozwoju społeczno-ekonomicznego krajom Europy Zachodniej. 43% uważało, że zajmie to jeszcze co najmniej dekadę, tylko 7% uważało za prawdopodobne, że stanie się to w ciągu najbliższych siedmiu lat. ')*
Blok wschodni i kapitalizm Ta sytuacja stwarza jednak szansę, by raz jeszcze krytycznie przyjrzeć się postkomunistycznym koncepcjom transformacji jako „doganiania Zachodu” i stojącym za nimi założeniom. Teoretycznej ramy do takiej refleksji dostarcza teoria systemów-światów, rozwijana przez szereg badaczy (Immanuel Wallerstein, André Gunder Frank, Terence K. Hopkins) od lat 70. ubiegłego wieku. Pozwala ona spojrzeć na proces budowy i upadku komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej (oraz transformację społeczno-ekonomiczną po 1989 roku) w kontekście rozwoju kapitalistycznej gospodarki światowej, umieścić wydarzenia z Europy Środkowej i Wschodniej w szerszym, globalnym kontekście. Jak pokazują przywoływani tu badacze, integracja bloku wschodniego ze światową gospodarką zaczyna się już w latach 60. Wzrost popytu na surowce w krajach Zachodu w latach 70. przyczynił się do pogłębienia związków ekonomicznych między Europą Zachodnią i Ameryką a krajami bloku wschodniego. Państwa Europy Wschodniej zaczynają się wtedy zadłużać w zachodnich instytucjach finansowych. Spadek cen surowców w latach 80. nie tylko zakończył okres względnych sukcesów ekonomicznych bloku wschodniego, ale także wepchnął te kraje w spiralę zadłużenia. Polityczna dezintegracja radzieckiego imperium była tylko konsekwencją długo-
trwałej stagnacji gospodarczej. Sytuacja ekonomiczna państw socjalistycznych tak naprawdę od samego początku wyglądała bardzo niekorzystnie. Już na starcie były one opóźnione względem państw Europy Zachodniej, a socjalizm nie okazał się wystarczająco efektywny, by pomóc w nadrobieniu tego zapóźnienia.
Zapaść po komunizmie Załamanie gospodarcze po upadku radzieckiego imperium było zjawiskiem bez precedensu, zwłaszcza w odniesieniu do krajów dawnego ZSRR. W Europie Środkowo-Wschodniej – w Polsce, Czechach, na Węgrzech – nie miało ono aż tak gwałtownego charakteru ani tak dotkliwych skutków. Państwa te zawdzięczały to względnie rozwiniętej infrastrukturze przemysłowej, nieszczególnie wysokiemu poziomowi zadłużenia oraz bliskości Niemiec. Z największym załamaniem mieliśmy do czynienia w nierosyjskich republikach radzieckich (z wyjątkiem państw bałtyckich). Wskaźnik produkcji przemysłowej Rosji spadł z bazowych 100 w 1990 roku do 49 w roku 2000. Także Bułgaria i Rumunia przeżyły poważne załamanie gospodarcze, częściowo spowodowane przez wojnę w byłej Jugosławii, zniechęcającą inwestorów do lokowania kapitału w rejonie Bałkanów. Wskaźniki produkcji przemysłowej Bułgarii i Rumunii wynosiły w 2000 roku odpowiednio 49 i 48. Gospodarki Czech, Polski, Słowacji i Węgier w okresie 1990–2000 odnotowywały znacznie lepsze rezultaty. Ich wskaźniki produkcji przemysłowej wynosiły odpowiednio 80, 119, 85 oraz 105. Wszystkie te gospodarki od 1993 roku zaczęły odnotowywać wzrost gospodarczy, a po 2000 roku odzyskały poziom PKB sprzed 1989 roku. Tym niemniej przepaść dzieląca kraje byłego bloku wschodniego od Europy Zachodniej uległa w tym czasie pogłębieniu. Tylko dwóm państwom udało się
zmniejszyć ten dystans. Pierwszym jest dawna Niemiecka Republika Demokratyczna, po zjednoczeniu z RFN korzystająca z potężnych subwencji, drugim – Słowenia, na korzyść której działał fakt, że jest to niewielki kraj, z wysoko rozwiniętą już przed 1989 roku gospodarką, położony między Austrią a Włochami. Położenie odgrywa też istotną rolę w przypadku gospodarki czeskiej. Bliskość Niemiec daje szereg korzyści, ale ma też sporo wad. Czechy szybko stały się dla niemieckiej gospodarki czymś w rodzaju „hali montażowej”. Na początku lat 90. władze zdewaluowały koronę, co uczyniło Czechy bardzo atrakcyjnym obszarem dla niemieckich inwestycji, przedsiębiorców i turystyki. Napływ niemieckiego kapitału pozwolił zapobiec masowemu bezrobociu i umożliwił finansowanie względnie hojnego systemu świadczeń społecznych. Pensje ciągle jednak pozostawały blisko 4–5 razy niższe niż w Niemczech. Czeska gospodarka jest silnie zależna od koniunktury niemieckiej – do Niemiec kierowane jest 45% czeskiego eksportu. Po kilkuletnim okresie recesji czeska gospodarka od 1994 roku zaczęła ponownie rosnąć. Z wyjątkiem krótkiego załamania w latach 1997–1998 czeski PKB nieprzerwanie odnotowywał wzrost, aż do 2008 roku (początek kryzysu). Wzrost gospodarczy był szczególnie wysoki w latach 2003–2006 (3,6–6,1%). Jeśli ta tendencja utrzymałaby się dłużej, to czeska gospodarka rzeczywiście powinna osiągnąć poziom rozwoju właściwy Europie Zachodniej w ciągu najbliższych dwóch dekad. Dziś jednak ciągle pozostaje w tyle. Czeski PKB per capita w 2007 roku wynosił 24 tysiące dolarów, podczas gdy w Niemczech sięgał wówczas 34,1 tysiąca dolarów. Czechy i tak mają jednak wyższe PKB per capita niż Słowacja (20 tysięcy dolarów) czy Polska (16,2 tysiąca dolarów). Niskie pensje skutkują niewielką siłą nabywczą populacji, która wynosi 5,625 tysiąca dolarów, czyli trzy razy mniej niż w Niemczech (18,055 tysiąca dolarów). ')+
Czechy odstają od Zachodu także w wielu innych dziedzinach. Szczególnie niepokojące są dane na temat szkolnictwa i nauki.
Rozwój zależności Po 1990 roku Czechy zostały ponownie w pełni włączone do kapitalistycznej gospodarki światowej, w charakterze jej półperyferii. Przyjęty przez elity polityczne pospieszny i radykalny model transformacji ekonomicznej znacząco przyczynił się do wzmocnienia półperyferyjnego statusu czeskiej gospodarki. W 1989 handel z krajami rozwiniętymi stanowił 37% obrotów Czechosłowacji w handlu zagranicznym. Dziesięć lat później wskaźnik ten dla Czech wynosił już 74%. W tym samym okresie udział wymiany handlowej z krajami byłego Związku Radzieckiego w całości handlu zagranicznego spadł z 55% do 20,5%, a z krajami Trzeciego Świata z 8 do 3,9%. Integracja Czech z Unią Europejską tylko wzmocniła ten trend (zwłaszcza w przypadku handlu produktami rolnymi). Czeski rynek otworzył się w momencie, gdy rynki państw rozwiniętych raczej zamykały się na dobra z gospodarek krajów rozwijających się. W ciągu ostatnich dwudziestu lat udział surowców i towarów nieprzetworzonych w czeskim eksporcie systematycznie rósł, podczas gdy udział towarów wysoko przetworzonych (zwłaszcza produktów przemysłu maszynowego) systematycznie spadał. Na przykład tylko w latach 1989– 1995 eksport wapienia wzrósł 25 razy, piasku 11 razy, a kamieni używanych do prac budowlanych 133 razy! Zdaniem ekonomistów Czechy sprzedają swoje towary o 50% poniżej ich rzeczywistej wartości dodatkowej. W wyniku tego czeska gospodarka transferuje za granicę co roku 15% własnego PKB! Nic dziwnego, że dystans między Czechami a Europą Zachodnią zmniejsza się tak wolno, w ledwie zauważalnym tempie. W 1989 roku PKB Czechosłowacji wynosił 72% średniego PKB '),
Europy Zachodniej. Dziś PKB Czech wynosi 73% średniego PKB Unii Europejskiej. Nadziei na pokonanie dystansu dzielącego Europę Środkowo-Wschodnią od Europy Zachodniej upatrywano w akcesji państw regionu do struktur Unii Europejskiej. Wielu badaczy zaleca jednak w tym przypadku co najmniej daleko idący sceptycyzm. Zdaniem czołowego przedstawiciela teorii systemów-światów, André Gunder Franka, prawdopodobieństwo, że nowo przyjęte kraje UE dorównają w rozwoju starym, jest bardzo niewielkie. Jego zdaniem w ramach integracji europejskiej należy raczej oczekiwać dalszego spychania byłych krajów komunistycznych ku peryferiom (od Drugiego Świata do Trzeciego).
Europejska nadzieja? Dane statystyczne z przeszłości dowodzą, że poziom rozwoju krajów Unii Europejskiej wolno, lecz stale się wyrównuje. Spójność ekonomiczna jest przecież jednym z priorytetów wspólnoty europejskiej. Fundusze unijne i aktywność czeskich przedsiębiorstw w mniej rozwiniętych gospodarkach UE (Bułgaria, Rumunia) stwarzają możliwości wzrostu. Jeśli wziąć pod uwagę losy biedniejszych krajów Unii, które dołączyły do niej w ostatnich latach, widać wyraźnie, że – choć tylko Irlandii udało się uzyskać wskaźniki rozwoju właściwe krajom rozwiniętym – także Grecja, Portugalia czy Hiszpania zmniejszyły dystans dzielący je od państw pierwotnie tworzących wspólnotę europejską. Gdyby Czechy rozwijały się w podobnym do nich tempie, osiągnęłyby obecny poziom krajów Europy Zachodniej w roku 2040. Jednak subwencje przyznawane przez instytucje unijne nie są już dziś tak wysokie jak w przeszłości, a rozwój rynku wewnętrznego (zarówno w wymiarze wspólnego rynku europejskiego, jak i poszczególnych gospodarek narodowych) nie jest już tak zdecydowanie wspierany. W efekcie „doga-
nianie” Zachodu przez kraje „nowej Unii” może potrwać o wiele dłużej, o ile w ogóle się kiedykolwiek powiedzie. Politykę Unii Europejskiej kształtują oczywiście głównie najbogatsze i politycznie najsilniejsze państwa członkowskie. UE jest także częścią kapitalistycznej gospodarki światowej i przede wszystkim ma być narzędziem umożliwiającym skuteczną i efektywną akumulację kapitału. Jednak kultura i instytucje UE wywodzą się także
z długiej tradycji europejskiej demokracji parlamentarnej i państwa dobrobytu. Jest kwestią otwartą, czy w rozwoju UE dominować będą interesy najsilniejszych jej członków czy też wzajemna solidarność wszystkich tworzących ją państw. Jeśli zwycięży to pierwsze, to wszystko wskazuje na to, że Czechy (i inne kraje o podobnej pozycji) pozostaną społecznie zapóźnione, ekonomicznie niedorozwinięte i politycznie zależne od swoich sąsiadów z Zachodu.
')-
REFEREN
').
DUM
')/
Nowe rytuały Tekst i zdje¸cia: Marcin Kalin´ski
B
ardzo wielu ludzi, w szczególności na prowincji, nie wiedziało, jak głosować i o co w tym wszystkim chodzi. Mieli stuprocentową świadomość, że symbol pojedynczej ręki oznacza koniec władzy Arabów, że trzeba go wybrać, bo to oznacza lepszą przyszłość. Wiedzieli, że mają wybrać Separation hand. Ale jak to się robi? Widziałem więc zupełnie skołowanych ludzi, którzy byli prowadzeni przez pracowników referendalnych od stolika do stolika, od zasłoniętego kartonowego narożnika, w którym oddawali głos, do urny. Przypominało to uczenie dzieci do pierwszej komunii – nic nie kumają, ale wiedzą, że tak trzeba, że uczestniczą w ważnym rytuale – przypominało uczenie starszego człowieka obsługi komputera lub to, jak się uczymy nowej gry w karty i z początku boimy się wykonać jakikolwiek ruch, by po chwili popełnić jakąś spektakularną i zabawną pomyłkę wynikającą z niezrozumienia zasad. Podobnie tam. Głosowali pierwszy raz w życiu. Byli sztywni, bali się podejść dalej, nieoswojeni ze specyficznym demokratycznym rytuałem. Pracownik referendalny brał głosującego i prowadził za rączkę. Do pierwszego stolika: – Paper! – mówi sprawdzacz dokumentów. – Paper – szturcha pracownik referendum. Głosujący nieśmiało wyciąga dowód zarejestrowania się do głosowania. Jest nim połówka „biletu”. Drugą, identyczną połówkę ma urzędnik. OK, połówki się zgadzają. Urzędnik nożyczkami obcina róg dokumentu i oddaje wyborcy. Ten najczęściej jest przerażony, że zniszczono mu dokument i teraz nie będzie mógł zagłosować. Pracownik referendalny uspokaja, że wszystko jest w porządku. Urzędnik prosi o umoczenie palca w tuszu, który nie schodzi przez '*&
tydzień. Po co brudzić palce?! Część ludzi wkładała palec do kałamarza, ale nie moczyła go w tuszu – wyjmowała nieubrudzony. Dość już mocno zagubiony wyborca idzie do stolika numer dwa po kartę do głosowania. To znaczy jest popychany – nie wie, co dalej, trzeba go prowadzić. Na karcie znajdują się dwa symbole. – Masz zamoczyć palec, odcisnąć tu albo tu i wrzucić tam – urzędnik pokazuje plastikową urnę stojącą kilka metrów dalej. Wyborca bierze w palce kartę i stoi przed stolikiem. Czeka, nie wie, co dalej robić. Pracownik zaciąga go do kartonowego składanego stolika ze ściankami i zasłonką. Wręcz go tam wpycha, zakłada mu na głowę zasłonkową pelerynkę i jeszcze raz powtarza: – Tu jest tusz, moczysz palec, odciskasz tu albo tu i wrzucasz. Mija chwila. Widzę, jak pracownik rzuca się za zasłonkę na głosującego, krzycząc: – Źle! Nie tu! – i wydłubuje kartę ze szpary w kartonowej konstrukcji. Znów bierze wyborcę za rękę, prowadzi do urny i pokazuje: – Tu, tu”. Wyborca stoi nieruchomo. Szparę w urnie zasłania plastikowa pokrywka na zawiasach, którą trzeba podnieść. Wyborca nie wie, jak ma wrzucić głos do szpary, która jest zasłonięta, więc stoi i nic nie robi. Pracownik ponagla go: – To tu!. Wyborca nieśmiało kładzie kartkę na pokrywce, nie wrzucając jej do środka. Pracownik się irytuje. – Nie! Nie! Nie! Podnieś i wrzuć. Wyborca bardzo delikatnie i strachliwie podnosi wieczko i wrzuca. Potem pracownik chwyta go za lewą rękę i moczy wskazujący palec w tuszu. Po czym odprowadza za taśmy. Nasz wyborca, zagubiony, skołowany, zdziwiony swoimi trzema brudnymi palcami, ale szczęśliwy, że wziął udział w referendum, wraca do wioski…
'*'
'*(
'**
'*,
'*.
'+&
'+'
'+(
'+*
LITERATU
'+,
RA
'+-
Spam Ignacy Karpowicz
Alef Bogowie odpłynęli. Nie znam smutniejszego zdania. Gdyby odeszli, mógłbym ich dogonić. Gdyby utracili moce, mógłbym ich opłakiwać. Gdyby nie istnieli, mógłbym w nich wierzyć. Gdyby wrócili, nie czekałbym. Bogowie odpłynęli. Nie znam smutniejszego zdania. Z wachlarza zdarzeń wypadają śmierci bliskich, jak pył sypią się plany, tleją miłości i przyjaźnie, nadzieja obraca się w kpinę. Przychodzi bezsenność, piórko łaskocze kość potylicy, powodując nieznośny, lekki jak suflet ból. Suflet zawsze opada. Ból niekoniecznie. I tak dalej. Bogowie odpłynęli daleko, za górę i rzekę. Na całe szczęście, nie zawrócą, nie powrócą. Zawsze bawiło narratora, że można czuć to, czego nie ma, znacznie wyraźniej i dosadniej niż to, co jest, w którymkolwiek z gramatycznych czasów jakiegokolwiek języka. Narrator z pewnym trudem powstrzymuje się przed konstatacją, iż to, co naznaczono nieobecnością, rysuje się wyraźniej od tego, co poddało się trwaniu. Bogowie odpłynęli. Niekiedy wydaje mi się, że to elegancko z ich strony: nie-będąc, dobrze jest się usunąć, poluzować cumy, zwolnić miejsce przy portowym nadbrzeżu, nie potrzeba już bogów, przyda się tankowiec z ropą naftową. Jest w moim krajobrazie błąd barw i zapachu. Tego błędu nie sposób usunąć, gwarancja nie obejmuje prowincjonalnego krajobrazu niczyjego oka ani białkowych równin kory wzrokowej, toczonej od lat czerwiem pamięci, przypominającej – teraz – rzeszoto. Co za okropne zdanie. Bogowie odpłynęli, zanim się urodziłem. Widać zwlekałem ponad miarę. Narodziwszy '+.
się, dojrzewałem, podobnie jak owoc. Nie zostałem przeznaczony do zerwania. Przeznaczono mi gnicie. Miałem szczęście. Pępowina przymocowała mnie do zdrowej, zwyczajnej gałęzi. Gałąź ominęły historyczne zawieruchy. Kiedy zawiązałem się w owoc, z miąższu matki i pestki ojca, nazizm i komunizm gniły pod koroną, stając się pożywką dla bakterii. Kiedy zawiązałem się w owoc, ze spermy ojca zachęconej korzystną temperaturą łona matki, wartość świata stawała się wymierna. Wartość świata stawała się wymierna; nie dobro i nie zło, lecz waluta, dolary, euro, juany i jeny. Demony wcześniejszych stuleci wsiąkły w glebę, zaczęły krążyć w sokach drzewa, dobro – by się obronić – musiało być efektywne i l e ps ze od zła, to znaczy skuteczniejsze, prostsze, jak cep. Tak gałąź, jak zawieszony na ogonku pępowiny zawiązek ominęły dziejowe burze. Zanim dojrzałem, było po wszystkim: nikt mnie do niczego nie kusił, nie mamił mirażami, nie musiałem bardzo grzeszyć, nie podpisałem żadnego zobowiązania Służbie Bezpieczeństwa, nie dano mi szansy, by obciążając innych, obciążyć siebie. Dlatego nie urwałem się z gałęzi. Rachunek sumienia prowadziłem sumiennie, kolumny winien/ma przypominały te z faktorii handlowej na krańcu horyzontu. Mimo że meteo- jest po mojej stronie (żadnych gradobić, ulew, kwietniowych przymrozków), meta- odeszło ode mnie: po prostu zwisam z gałęzi jak nietoperz, zamiast metafizyki banalna fizyka, Newton na przykład, ten z guzem. Bogowie odpłynęli. Nie znam smutniejszego zdania. Tak mógł powiedzieć tylko ktoś,
kto wisi głową w dół. Ktoś, komu oszczędzono doświadczenia totalitaryzmu. Ktoś, dla kogo czyste dno garnka jest dowodem na to, że odpowiednio wybrano program zmywarki do naczyń. Naczynia z resztkami jedzenia. Wstydzę się tego, że zawiązałem się w sadzie sytej Europy. Że mojego drzewa doglądają nielegalni imigranci z Ukrainy-Białorusi-Wietnamu-Somalii. Wstydzę się tego, że pamięć o Zagładzie i pomniejszych (w wartościach bezwzględnych) (także w znaczeniu: okrutnych) katastrofach XX wieku i początku następnego mnie nudzi. Zwisam z gałęzi i nudzę się, gdy liście szumią o Hitlerze, Stalinie czy Miloszeviciu. Dym z krematoriów się rozwiał, wniknął w chmury, spadł z deszczem, śladowe ilości popiołu krążą w moim ciele: nadaję się, chyba, na spalenie. Zwisam i obserwuję, jak mrówki oczyszczają podłoże z trucheł, jak hodują białe grzybnie: białe plamy niepamięci, wszystko można zacząć raz jeszcze. To, co dobre i złe. Zwisam w spokoju, zwisam w powietrzu. Nie mam oczu, nie mogę się zobaczyć, patrzę skórą, oddycham skórą. Skóra jest dla mnie nieomal wszystkim: granicą siebie, ostatnim szańcem, domem zmysłów. Nawet mój język obciągnięto skórą: śliską i wilgotną. Tam, gdzie kończy się skóra, zaczyna się świat. Nie mam rąk. Mam czteroliterowe słowo: r ę k a. Takich słów mogę mieć do woli, jak hinduska bogini. Słowem można dotknąć tak, jak cielesną ręką. Ręka gnije, słowo zostaje. Rękę można odciąć i spalić, kartkę ze słowem można wyrwać i spalić. Mianownik jest ten sam – popiół. Zwisam, a zwisając, mógłbym zdobyć się na tani żart, gdybym miał poczucie humoru, którego nie mam, na przykład taki: że mi zwisa. Jestem oszczędny, dlatego wolę tanie żarty. Wystarczają na dłużej, jest ich więcej. Zwisa mi prawie wszystko. Od idei, przez jej realizację (obozy zagłady, socrealizm w sztuce, brak pomarańczy w sklepach za Peerelu), po konsekwencje (pamiętajmy!; nigdy więcej!; każdy człowiek ma prawo do szczęścia!).
Dzięki temu, że mi zwisa, pozwoliłem sobie na uogólnienie, że zwisa również innym. Zwisanie jest formą obrony przed okrucieństwem. Nie wiem, czy człowiek to tabula rasa, raczej – trzymając się języków złożonych w trumnie – ultima thule. Zatem pusta kartka i ostatni świat, lecz ja czuję się jak jabłko. Okazało się, przynajmniej na końcu ogonka, z którego zwisam, że to, z czym człowiek się rodzi, dokładniej od filozofii opisuje anatomia. Mamy serce, płuca, nerki, wątrobę, mózg. Mamy stos pacierzowy, ścięgna, żółć i komórki nowotworowe. Nie mamy wrodzonej świadomości dobra i zła. Nie ma prawa naturalnego. Nie ma boskiego. Są granice. Jest samoświadomość. Jestem jabłkiem. Nie znam swego koloru: zielony, żółty, czerwony? Najprawdopodobniej w paski, żółto-czarne, jak osa, żeby ktoś nie został, ugryzłszy mnie, repatriantem (z Ogrodu) czy apatrydą (do końca). Jestem dość okrągły. Zwisam na ogonku, pępowinie. Etykę i filozofię miałbym w dupie, gdybym miał dupę. Brak dupy jest równie dotkliwy jak brak autorytetów. Jan Paweł II na przykład, żeby daleko nie szukać. Zwisam z gałęzi, nierobaczywy, jadalny, ukryty w letnim listowiu, oprawiony w koronę drzewa, w mandorli przydawek. Zwisam nienachalnie, nie bardziej niż ciężar ciąży, niż – żart z Heideggera (z wyprzedaży) – grawitacja grawituje. Zwisam i mi zwisa, z ładnych zwisających rzeczy powinienem wspomnieć poranną rosę i pszczoły, które przysiadają na mojej skórze, by pić z kropli wodę. Zawiązałem się w owoc. Nie wierzę, że mój ojciec i moja matka mnie poczęli. Począłem sam siebie, wykorzystawszy wilgotną jaskinię matki i chuja ojca, niczym speleolog zanurzającego się w stalaktyty i -gmity macicy. Wczoraj na gałęzi przysiadł gawron. Czarne paciorki oczu wpatrywały się we mnie. Oczy mnie nie przerażały, bardziej dziób. Napiąłem się, by stać się owocem niedojrzałym, kwaśnym i zielonym. Gawron odleciał. Wtedy zrozumiałem, że jestem jabłkiem-aktorem. Ale też, pochlebiam sobie, jestem jabłkiem-kronikarzem. Pień, z którego wyrosły '+/
gałęzie, starodawny i mocny, ukorzeniony i rozkoroniony, dał początek zdrowym gałęziom. Zwisam z gałęzi. Pień toczą dostatek i sytość. Jestem jabłkiem-kronikarzem. Mam wątpliwy zaszczyt i bynajmniej przyjemność obserwować upadek cywilizacji Zachodu. Antyk i chrześcijaństwo, zwłaszcza rzymskie, mijają jak pierdnięcie. Niezbyt dużo hałasu, niedużo smrodu. Zwisam. Czasem coś czytam. Konary łączą się w trójkąty bez podstawy, w konarach mieszczą się biblioteki. Korzystam z bibliotek. Cały księgozbiór jest na moje zawołanie, bo już nikt nie czyta, mniejszość, NOC, Niezidentyfikowany Obiekt Czytający. Jak UFO. Czytam i zwisam. Zwisa mi to, co czytam, bo zwisam. W ten sposób życie naśladuje papier. Mam swój punkt widzenia. Mój punkt widzenia nie jest stały i niezmienny, ma w sobie coś z paralaksy: wieje wiatr, gałęzie poruszają się, odwiedzają mnie jabłka z sąsiednich konarów, a nawet z innych drzew w sadzie. Na drzewach wisi bezlik wiadomości, dobrych i złych, wystarczy wgryźć się w owoc, posmakować, wypluć, jeśli gorzkie i cierpkie. Zwisam, bo wątpię, chociaż nie wątpię, że zwisam. Nocą sad pogrąża się w śnieniu. Nie potrzebujemy snu. Potrzebujemy snów. Śnimy to samo, śnimy jednakowo, pamięć snów ubywa jak twarz miesiąca. Śnimy Drwala i śnimy Siekierę. Śnimy Sprawcę i śnimy Narzędzie. Śnimy osobno, osobno Narzędzie i osobno Sprawcę, na wszelki wypadek. Niektórzy spośród nas próbują wyśnić coś nowego. Kategoria nowości jest jedyną, jaka nam pozostała, po odejściu dobra i zła za góry i bory. Bogowie odpłynęli, nie widziałem nigdy wielkiej wody, chociaż czasem wyczuwam wody gruntowe, niekiedy deszcz, drobny, niemogący przebić się przez zasłonę z liści. Słyszę skórą, jak krople uderzają o liście, jak liście otrzepują się niby mokry pies, cicho powarkując i obnażając linie nerwacji. Gospodarz ma psa. Pies przybiega do sadu. Podnosi nogę i sika na pień. Znaczy swoje ',&
terytorium. Pies szczeka. Jest krótkołapy, w czarne plamy na białym tle, przypomina niewydarzoną krowę. Ma obrożę, z obroży zwisa kółko z nierdzewnej stali. Psa można nanizać na to kółko, żeby pasł się dookoła budy, na piasku znaczonym odchodami. Gospodarza nikt z nas nie widział. Widzieliśmy psa z obrożą, dlatego sądzimy, że istnieje ręka, która obrożę założyła, a skoro ręka – że tułów również, a skoro tułów, to i głowa. Nogi nie są konieczne, nasz Gospodarz nigdy się nie pokazał, może siedzi na wózku. Inwalida. Pobiera rentę, ma grupę w zusie, a wszystko w nosie. A skoro tak, to znaczy, że są potężniejsi i bardziej niewidzialni od naszego Gospodarza włodarze. Im kto bardziej wszechmogący, tym lepiej ukryty. Nauczyłem się mówić. Żeby mieć pożytek z mowy, muszę nauczyć kogoś rozumienia. Jabłka są leniwe. Tylko pierdzenie przychodzi im z łatwością. Ręka przewraca strony z narastającą irytacją. Nie mogę umknąć przed pytaniem: kim jestem? Owocem na drzewie? Człowiekiem w świecie? Pytanie drugie: kto jest bohaterem tych zapisków? Sad, a może świat? A jeśli świat, kim jest narrator? Pytanie trzecie: czy narrator zwariował? Odpowiem nie po kolei. Jeszcze nie wiem, kim jestem, dowiem się w miarę upływania stron, teraz jestem w poczekalni bytów, w p o m i ę d z y, między owocem a człowiekiem, człowiekiem w sadzie a sadem w świecie, dla uspokojenia umysłu można rzec, że jestem w trakcie reinkarnacji, nie wcieliłem się w nowy kształt, nie wycieliłem ze starego. To minie. Łożysko zje matka, jeżeli będzie ssakiem. Bohaterem tej narracji ma być Tymoteusz Karpowicz, poeta. Narrator nie zwariował, płaci podatki w Rzeczpospolitej Polskiej, co – paradoksalnie – może stać się dowodem jego ułomności psychicznej. Narrator płaci podatki, w zamian dostając czterdzieści procent mniej pieniędzy, ponadto – jako bonusy – dziurawe drogi, samoośmieszające się państwo, upokarzająco niski poziom debaty publicznej, niesprawną służbę
zdrowia. I tak dalej. Mimo że dalej, narrator nie zamierza biadolić. Obniżenie kryteriów objęło całą Europę, Europa próchnieje, Polska leży w Europie. Europa się rozszerza, jak próchnica. Ponownie wpełza do śródziemnomorskiej Afryki, na Bliski Wschód, dotyka Uralu. Bohaterem tej narracji ma być Tymoteusz Karpowicz, poeta. Bohater zmarł w roku 2005. Rok wcześniej zmarła Maria Karpowicz, Jego żona. Bohatera załamała ta-tamta śmierć. Przestał odbierać telefony. Potem umarł. Bohater-poeta zamierzył objąć całość poznania w poetyckim tomie. Odwrócone światło z roku 1972 liczyło sobie ponad czterysta stron. Świat się nie zmieścił. Bohater zdawał sobie z tego sprawę. Bohater wiedział, że poniesie poznawczą klęskę. Co nieczęste – bohaterowie zwykle się mylą, po to, by życie zyskało fabularny kręgosłup – nie pomylił się w ocenie. Poniósł klęskę. Tymoteusz Karpowicz jest uznawany za wielkiego i wybitnego poetę, przynajmniej przez tych, którzy znają to nazwisko. Pozostali – a jest ich legion – nie uznają Go ani za poetę, ani za kogoś wielkiego czy wybitnego. Tymoteusz po prostu nie istnieje, nigdy nie istniał, prawdopodobnie nie zaistnieje. Bohater, nim poniósł klęskę i umarł, albo w innej kolejności: nim umarł i poniósł klęskę, musiał się narodzić. Nie ja to wymyśliłem, jeśli idzie o mnie, nie potrzebuję narodzin, by mówić o śmierci, ale nikt nie uwierzy w bohatera, który umarł i w ogóle się nie narodził wcześniej. Takie są reguły gatunku, tak literackiego, jak biologicznego, nienarodzony bohater jest niekompletny, nawet gdy jego śmierć jest bardzo wzruszająca, a braku kompletności nie sposób jej zarzucić, nie – zbadawszy puls. Zatem żeby bohatera uprawdziwić, chociaż prawdziwości Tymoteusza nikt nie podważał, przystaję na to, że się urodził, niech będzie. Na czwartej stronie okładki Słojów zadrzewnych napisano: „urodził się 15 grudnia 1921 roku we wsi zielona koło wilna”. Wydawcy nie skorzystali z wielkich liter, z oszczędności, jak sądzę. Wielkie litery to więcej farby dru-
karskiej, a więcej farby drukarskiej to wyższy koszt. A tom i tak się źle sprzedawał. Oczywiście żartuję, to znaczy: żartuję w kwestii oszczędności, bo tom źle się sprzedawał. Postanowiłem napisać o Tymoteuszu, ponieważ nie rozumiem Jego poezji. W zasadzie z twórczości Tymoteusza rozumiem najlepiej jego nazwisko. Mam podobne. Karpowicz nie jest jedynym poetą, którego nie rozumiem. Gdybym miał pisać o poetach, których nie rozumiem, miałbym zajęcie do końca świata. Ponieważ obok pisania chciałbym również trochę pożyć – a najwyższą formą życia jest życie towarzyskie (to żart) – ograniczyłem się do jednego poety, którego nie rozumiem. Ten poeta różni się od innych poetów, których nie rozumiem, nie tylko nazwiskiem. O poetach, których nie rozumiem, inni piszą eseje, to znaczy: ci, którzy zrozumieli to, czego ja nie. Kiedy czytam eseje tych, którzy zrozumieli, sam zaczynam rozumieć. W istocie twórczości nadal nie rozumiem, ale eseje owszem. W przypadku esejów o twórczości Karpowicza jest inaczej. Nie rozumiem nawet esejów. Mimo że trudne słowa sprawdzam w słownikach, a kiedy pojawiają się cytaty z Lacana lub Heideggera, łykam apap, na wszelki wypadek, stojak przy kasie, obok gum do żucia. Prócz zdublowanego niezrozumienia twórczości i tekstów o niej, postanowiłem pisać o Karpowiczu, ponieważ poniósł poznawczą klęskę, o czym otwarcie mówi w książce. Tytuł tej książki nie pozostawia wątpliwości, brzmi Mówi Karpowicz. W książce mówią również dziennikarze oraz Pani Maria, ale mniej mówią. Gdybym był edytorem tej książki, dałbym podtytuł Przede wszystkim do tytułu Mówi Karpowicz. Książka ta ma monochromatyczną okładkę, jest bardzo cienka, ładnie wydana i na pewno źle się sprzedaje. Lubię tę książkę nie tylko dlatego, że jest cienka, ale również dlatego, że prawie wszystko rozumiem, nawet zdjęcia. Postanowiłem pisać o Karpowiczu, ponieważ nie rozumiem Jego wierszy (ani esejów o Jego twórczości), lecz – przypuszczam – mogę pojąć Jego klęskę. Ostatecznie mamy podobne nazwisko, ludzie o podobnym nazwi','
sku powinni doświadczać podobnych klęsk, w przeciwnym razie magia sympatyczna nie ma sensu. Karpowicz wypowiadał się pochlebnie o Frazerze, James George, sir, urodzony w Glasgow, Szkocja. Poczyniłem już pewne przygotowania do tego, by ponieść klęskę. Bowiem takie właśnie rozwiązanie przyszło mi do głowy. Nie spodziewam się sukcesu, będę pisać o wierszach, których nie rozumiem, o świecie, którego nie ma, o osobie, która odeszła, o języku, który wielokrotnie zmienił gramatykę. Przy tak ustawionych warunkach wyjściowych, wierząc w sukces, musiałbym być wariatem. Jestem jabłkiem. Postanowiłem przyłożyć się do klęski, przygotować ją bardzo profesjonalnie. Po pierwsze, żeby w zarodku zdusić cień sukcesu, postanowiłem zostać jabłkiem. Jestem jabłkiem, które śni, że jest człowiekiem. Człowiek to oczywiście metafora. Po drugie, postanowiłem pisać szczerze, bo szczere pisanie przynosi niejadalne owoce, a do tego w ogóle się nie sprzedaje. Już teraz powinienem przeprosić wszystkich, którzy czują się urażeni. Być może grupa urażonych będzie się zwiększała w miarę upływu stron, dlatego przeprosiny odkładam na koniec. Z oszczędności połączę je z podziękowaniami. Bohaterem tej narracji ma być Tymoteusz Karpowicz, poeta. Alef to tytuł zbioru opowiadań Jorge Luisa Borgesa. Jorge Luis Borges jest pisarzem, urodził się w Buenos Aires, Argentyna. Żył bardzo długo, ale nie dość długo, by otrzymać literackiego Nobla. Doris Lessing żyła dłużej i literackiego Nobla dostała. Była wtedy na zakupach. Z moich obliczeń wynika, że Tymoteusz Karpowicz również miał szanse na Nobla. Musiałby żyć jakieś sto trzydzieści cztery lata, plus minus. Dostałby nagrodę za wybitność, nieprzekładalność na języki obce, długowieczność oraz dlatego, że Mu na nagrodach nie zależało. Jeśli komuś na Noblu zależy, jak Kunderze czy Zagajewskiemu, musi prowadzić bardzo zdrowy tryb życia, mało ',(
cukru i tłuszczu, sporo zdrowego powietrza (Buenos Aires). Po osiemdziesiątce szanse rosną, zarówno na Nobla, jak na śmierć. Pasjonujący wyścig. Alef to tytuł zbioru opowiadań Jorge Luisa Borgesa. Jorge Luis Borges jest pisarzem, urodził się w Buenos Aires (z hiszpańskiego: Zdrowe Powietrze), Argentyna. Narrator lubi JLB, ponieważ rozumie jego utwory albo też narratorowi wydaje się, że rozumie, co pozwala (narratorowi) postawić znak równości między rozumieniem absolutyzującym a jego złudzeniem. Jeśli narrator czegoś nie rozumie w twórczości JLB, to czyta powieści Umberta Eco. Umberto Eco jest pisarzem, urodził się w Alessandrii, Włochy. Umberto Eco jest takim prostszym Borgesem. Jest znacznie łatwiejszy w odbiorze, mimo to, a może właśnie dlatego, pisze bardzo grube powieści. Żeby mieć szanse na Nobla, będąc mniej skomplikowanym od Borgesa (i młodszym, co nie przemawia na korzyść Włocha), musi być bardziej zajmujący. Najłatwiej być zajmującym, zajmując dużo miejsca. Baudolino, powieść UE, liczy sobie jakieś pięćset stron formatu aspirującego do A4, na przykład. Są pisarze, którzy piszą książki jeszcze grubsze, wszakże nie licząc na Nobla, na przykład Thomas Pynchon. Thomas Pynchon jest pisarzem, urodził się w Glen Cove, Stany Zjednoczone AP. TP pisze książki bardzo grube, zupełnie jak TK. Wydaje książki rzadko, co kilkanaście lat. Książki te sprzedają się lepiej, niżby wnosić z objętości. Ładnie wyglądają na półce, prawie się nie kurzą. Żeby zostać intelektualistą, nie trzeba pisać habilitacji. Wystarczy kupić Pynchona. To znacznie szybszy i tańszy sposób. Książki Pynchona ukazują się rzadko i sprzedają nie najgorzej, chociaż w sumie słabo. Nikt ich nie czyta. Czytają recenzenci, ponieważ za to płacą im redakcje wpływowych dzienników i tygodników. Książki Pynchona czyta narrator. Bo lubi, lecz czasem narzeka na jakość przekładu. Woli narzekać na jakość przekładu, niż zabrać się za tekst w oryginalnym języku. Jabłka są leniwe. Tylko pierdzenie przychodzi im z łatwością.
Pynchon, choć prozaik, jest najbliższy Karpowiczowi, poecie. Po pierwsze, wydają rzadko i grubo. Po drugie, źle się sprzedają (choć Pynchon w sumie nieźle). Po trzecie, są trudni, hermetyczni: z Karpowicza narrator rozumie pojedyncze wersy, z Pynchona pojedyncze akapity. Po czwarte, świadomie skazali się na poznawczą klęskę, albowiem zamierzyli dać skończony obraz nieskończonego (sic!) świata, zamkniętego okładkami. To nie może się udać. Obaj o tym wiedzieli. Świadomie zadali sobie samomata. Szkoda, że się nie poznali. Mogliby nie-rozmawiać ze sobą całymi godzinami. Alef to pierwsza litera alfabetu hebrajskiego i fenickiego. Wartość numeryczna – 1. Symbolizuje nieskończoność Boga i jego jedność. Hebrajczycy to nazwa grupy ludzi prowadzących koczowniczy tryb życia i nieposiadających własnego państwa, tak twierdzą niektórzy naukowcy oraz Palestyńczycy. Niektórzy oraz Izraelczycy twierdzą przeciwnie. Fenicjanie utworzyli jedno z najpotężniejszych państw starożytności. Wynaleźli pierwszy alfabet oraz wykorzystali ślimaka purpurowego (Murex trunculatus). Ślimak purpurowy barwił szaty purpuratów i konstantynopolitańskich cesarzy. Purpuraci i cesarze reagowali raczej niespiesznie na zdarzenia w świecie. Konstantynopol upadł, Watykan to ładna dzielnica Rzymu. Rzym to miasto, Włochy, ojczyzna Umberta Eco, pisarza. Alef to również zbiór przeliczalny, czyli taki zbiór, którego elementy można ponumerować liczbami naturalnymi. Liczby naturalne to liczby używane do podania liczności lub kolejności. Liczby naturalne występują na rachunkach. Zwykle liczb naturalnych jest więcej, niż bylibyśmy skłonni zapłacić. Alef to również miejsce. Niezwykły i jednostkowy punkt wszechświatów. Miejsce, w którym jednostka realizuje się najpełniej. Takich punktów jest tyle, ilu jest ludzi. Niekiedy ludziom się wydaje, że jest mniej alefów niż ludzi. Wtedy wybuchają wojny. Wojna jest zjawiskiem społeczno-politycznym. Rodzina jest podstawową komórką społeczną. Wojna jest podstawową komórką historyczną. Rodzina składa się z ojca, matki
oraz potomstwa. Wojna składa się z dwóch, przynajmniej, państw lub grup etnicznych oraz tysięcy, a bywa że milionów, głupców. Wojna polega na systematycznym mordowaniu głupców przez głupców. Celem wojny jest zdobycie ropy naftowej, dorsza albo miejsca w Raju. Religie twierdzą, że śmierć na wojnie w słusznej sprawie zapewnia miejsce w Raju. To taka droga na skróty, dla grzeszników i głupców. Wojny wybuchają, gdy jednym ludziom wydaje się, że ich alefy leżą na terytorium drugich ludzi. Głupcy nie wiedzą, że ze śmiercią każdego człowieka znika alef. Alef przypomina wieżę. Pionowa rozciągłość nie ma znaczenia, liczy się pozioma podstawa wieży. Karpowicz mówi o alefie w książce Mówi Karpowicz. Książka ta jest cienka, ładnie wydana i źle się sprzedawała. Narrator bardzo ją lubi, nawet ją nabył za własne pieniądze, dokładnie za 19 PLN plus koszty przesyłki i jazgot matki, odbierającej tę-że. Narrator, czytając książkę wielokrotnie, nie znalazł błędów ni literówek. Interpunkcja tej książki bywa bardzo odważna, gubi przecinki, brawo. Alef w midraszu chwalony jest za skromność. Chociaż jest pierwszą literą alfabetu, nie nalega, by rozpocząć Tanach, czyli Stary Testament, rozpoczynający się drugą literą, bet. Stary Testament literacko jest niezły i bardzo stary. Stary Testament nie dostał Nobla, ponieważ wynikły trudności z ustaleniem autorstwa. Podobno Bóg. Niektórzy oraz Nietzsche twierdzą, że Bóg umarł. Niektórzy oraz kreacjoniści twierdzą przeciwnie. Stary Testament ciągle ma szanse. Kibicuję autorowi. Autor się nie ujawnił. Sądzę, że to Thomas Pynchon. Podobny styl i ambicje. Albo Tymoteusz Karpowicz, jak obok, I bet.
Bet Bet, wartość numeryczna – 2. Stary Testament rozpoczyna się literą bet (patrz alef). Krój tej litery przypomina kosę. Albo uliczną latarnię, z której utrącono klosz. ',)
Zwisam już od trzydziestu kilku lat. To niezły wynik, ale są lepsi, wytrwalsi. Kiedy się zwisa, można odnieść wrażenie, że świat stanął na głowie. Stanął, ale ciągle stoi. Wartość numeryczna – 2. Dwa to liczna atomowa helu. Liczba atomowa określa, ile protonów znajduje się w jądrze danego atomu. Hel to pierwiastek oraz półwysep. Hel dostarczony do płuc (jako pierwiastek) zmienia wysokość głosu, ponieważ prędkość rozchodzenia się dźwięku w helu jest blisko trzy razy większa niż w powietrzu. Hel dostarczony do płuc (jako półwysep) określa stan właściciela płuc: prawdopodobnie jesteś trupem, ponieważ piasek w płucach uniemożliwia oddychanie. Oddychanie jest potrzebne do życia. Piasek w płucach uniemożliwia oddychanie. Wnioski wyciągnij sam. Poznałem Tymoteusza Karpowicza w ten sposób, że mnie pytano, czy to mój dziadek, albo pytano mnie, czy mój dziadek jeszcze żyje. Pytano mnie z trzech powodów. Po pierwsze, napisałem kilka książek, może nie najlepszych, ale – w odróżnieniu od innych nie najlepszych książek – wydanych. Po drugie, mamy prawie identyczne nazwisko, chrześcijanom kojarzymy się z wigilijną rybą. Ryby to zwierzęta, strunowce. Chrystus był przedstawiany jako ryba, graficznie. Po trzecie, pytano mnie, ponieważ o coś pytać musiano. Ten przymus wynikał z faktu, że wydawnictwa, które wydały moje książki (może nie najlepsze), przymusiły mnie do spotkań z czytelnikami w ramach kampanii promocyjnych. Spotkanie z czytelnikami można ująć następująco. Najpierw jedzie się pociągiem tam, gdzie pociąg na pewno się spóźni. Następnie pozostawia się plecak w hotelu. Potem wchodzi się do pomieszczenia. W pomieszczeniu przebywa, mniej lub bardziej liczna, grupa osób. Te osoby to czytelnicy, według wydawnictwa. Na stole stoi butelka wody mineralnej oraz mikrofon. Mikrofon zwykle jest zepsuty. Próba uruchomienia mikrofonu rozpoczyna spotkanie z czytelnikami. Z osób zebranych w pomieszczeniu jestem jedyną, która przeczytała moją książkę. Nie chciałem jej przeczytać, ale nie dało się jej napisać, nie czytając. ',*
Przez godzinę mówimy o niczym. Staram się chrząkać i wzdychać, żeby wypowiedzieć mniej podrobionych słów. Na zakończenie dostaję kwiaty i kilka sekund braw. Kwiaty więdną, brawa gasną w uchu. Jest mi bardzo miło. Potem muszę podpisywać książki, które napisałem, a których nikt nie czyta. Moje książki sprzedają się źle. W czasie kilku lat spotkań z czytelnikami poznałem wszystkich, którzy moje książki kupili. Jest ich tylu, że możemy mejlować do siebie i moglibyśmy być na ty. Ale nie jesteśmy. Niekiedy, raczej nieczęsto, do podpisu podsuwa mi książkę osoba młoda i ładna. Ponieważ wypisałem się z podstawowej komórki społeczeństwa, chociaż utrzymuję kontakt z rodzicami, mam ochotę pouprawiać seks, w obcym hotelowym pokoju i bez skojarzeń z prokreacją czy prohibicją. Seksu nigdy nie uprawiałem w mieście, do którego wysłało mnie wydawnictwo. Wydawnictwo opłaca osobę, która prowadzi spotkanie. Osoba prowadząca spotkanie odstrasza wszystkich, którzy nie mają grupy inwalidzkiej i którzy mogliby uprawiać ze mną seks. Osoba prowadząca spotkanie nie ma płci, ma za to rodzaj. Osoba prowadząca spotkanie występuje w trzech rodzajach, najrzadsze to żeński i męski, najczęstsze to nijaki, jak krzesło na przykład. Bohaterem tej narracji ma być Tymoteusz Karpowicz, poeta, według niektórych mój dziadek. Alfabet hebrajski składa się z 22 liter. Nie rozróżnia się liter małych i wielkich. Każdej literze przyporządkowano wartość liczbową. Liczba jest pojęciem abstrakcyjnym i podstawowym obiektem matematycznym. Liczba ściga i opisuje każdego człowieka, a także każde jabłko. Liczbę można oswoić, na przykład taką: 1-9-4-0 (alef-tet- -dalet-zero; zero nie jest liczbą naturalną) (według niektórych jest) (rozstrzygnięcie nie ma praktycznego znaczenia). Bohaterem tej narracji ma być Tymoteusz Karpowicz, poeta. Czas na debiut: okupowane przez Sowietów Wilno, kolaborująca
z Sowietami „Prawda Wileńska”, rok 1940. Do redakcji, wspomina Aleksander Maliszewski, również poeta, a także prozaik i krytyk, przyszło „pyzate chłopię ze wsi, oczy niebieskie, perkaty nos”. Tym chłopcem, 19-letnim, jest Tymoteusz Karpowicz. Przeszedł dwadzieścia kilka kilometrów, żeby przynieść swoje wiersze. Wiersze ukazały się pod pseudonimem Tadeusz Lirmian. Informacje powyższe zaczerpnąłem z książki Mówi Karpowicz, z rozdziału pierwszego pod tytułem Off the Record. Ten tytuł jest po angielsku (lub po chińsku). Angielski to taki język obcy. Całkiem podobny do chińskiego. Na przykład słowo Hongkong brzmi prawie tak samo po angielsku i po chińsku. Chiński różni się od angielskiego tym, że po każdym słowie trzeba splunąć. Gdyby przełożyć tytuł rozdziału z angielskiego, brzmiałby on Poza nagraniem, a więc zawierałby to, co nie zostało zapisane na jakimś nośniku. Gdyby przełożyć tytuł rozdziału z chińskiego, który od angielskiego różni się tym, że się spluwa, brzmiałby on Czegoś Nie Ma-Ten OkreślonySamochód Osobowy Firmy Opel. Jak widać, chiński jest dużo trudniejszy od angielskiego, chociaż w zasadzie podobny. Tadeusz Lirmian, pseudonim Tymoteusza Karpowicza, był również Jego konspiracyjnym pseudonimem w AK. AK to akronim albo Armia Krajowa. Akronim (skrót: ak.) to słowo powstałe ze skrócenia dwóch lub więcej wyrazów. Akronimy wymyślili wydawcy, żeby oszczędzić na kosztach. Dzięki akronimom wydawcy zużywają mniej farby drukarskiej. Dzięki temu książki są mało zrozumiałe i źle się sprzedają. Dzięki temu wydawcy wykazują przed fiskusem straty. Z powodu strat wydawcy należą do dziedzictwa narodowego. Dziedzictwo narodowe to coś, co przynosi straty i dlatego należy do narodu. Coś, co przynosi zyski, nie należy do narodu. Naród służy do toczenia wojen. Po wojnie Tymoteusz Karpowicz został przesiedlony wraz z całą wsią na Pomorze Zachodnie. Pomorze Zachodnie leży na północy, w Polsce w obecnej chwili. Polska to taki kraj, którego nie było najpierw, potem poja-
wił się Mieszko I. Mieszko I najprawdopodobniej przyleciał z innej galaktyki. Jego statek kosmiczny rozbił się w okolicach Biskupina lub Gniezna, a może tu i tu. Statki kosmiczne, rozbijając się, potrafią upaść w kilku miejscowościach naraz. Mieszko I to książę. Książę to osoba rodzaju męskiego z brodą, która służy do założenia państwa oraz spłodzenia potomka, który państwo umocni. Państwo jest przymusową formą organizacji społeczeństwa. Państwo ma wiele zastosowań. Między innymi służy do toczenia wojen. Tymoteusz Karpowicz starał się dotrzeć do praźródła, dającego wszystkiemu początek. Początek (initium, origo) to okoliczność wyłączająca odpowiedzialność karną sprawcy w dawnym prawie polskim. Początek definiowano jako zaczepkę słowną lub czynną. Jeżeli w wyniku początku zaczepiający został zraniony lub zabity, zaczepiony nie ponosił odpowiedzialności karnej. Początek przypomina obronę konieczną, nie obowiązuje zasada adekwatności zagrożenia do podjętych działań. Innymi słowy, początek słowny mógł spotkać się z reakcją gwałtowną, na przykład zabiciem zaczepiającego. Przesłanką bezkarności była niezwłoczna reakcja na początek, czyli natychmiastowe działanie po zaczepce. Tyle dawne prawo polskie. Początek to również tytuł powieści Andrzeja Szczypiorskiego, urodzony w Warszawie, Polska. Powieść ukazuje trudności w dokonywaniu wyborów moralnych. Nie jest wybitna. Jest taka sobie. Świetnie się sprzedawała w Niemczech. W Polsce została lekturą. Lektury to książki, które kochają wydawcy, ponieważ się dobrze sprzedają. Listę lektur zatwierdza Minister Edukacji Narodowej. Ministra zatwierdza premier. Premiera powołuje prezydent. Prezydenta wybiera naród. Naród służy do prowadzenia wojny. Początek to również punkt na skrzyżowaniu osi czasu i przestrzeni, z którego wybiega linia lub inny, niekoniecznie liniowy, graficzny zapis. Początek to punkt, którego nie ma. Początek to alef, który nie istnieje. „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, w wydaniu czwartym Biblii Tysiąc',+
lecia, Stary Testament, Księga Rodzaju, autor: Thomas Pynchon (?), Tymoteusz Karpowicz (?), (?). Ziemia powstała jakieś 4,6 miliarda lat temu. Niebo istniało wcześniej, jako czas i przestrzeń. Czas i przestrzeń narodziły się jakieś 13,7 miliarda lat temu. Nazywamy je wszechświatem. Albo niebem, z ziemskiego punktu widzenia. Niebo narodziło się jakieś 4,6 miliarda lat temu razem z ziemią. Ziemia była potrzebna do patrzenia w niebo. W ten sposób coś, co istniało (niebo bez ziemi), narodziło się miliardy lat po własnych narodzinach, kiedy zaistniał punkt odniesienia (ziemia). To nie jest śmieszne. Na początku, wspomina Tymoteusz, była Jego rodzina, straszliwie biedna i sponiewierana, żyjąca w okropnej, niewyobrażalnej nędzy. Publikacja wierszy w wileńskiej gazecie to był kosmos i zaszczyt, coś niebywałego. Urzeka mnie wiara młodego Tymoteusza. Jako nastolatek przeszedł dwadzieścia kilka kilometrów, by przedstawić swoje wiersze. Cieszę się, że nie gnało go grafomaństwo. Jego początek urzeka mnie i wzrusza. Alfabet polski składa się z 32 liter, obecnie. Rozróżnia się litery małe i wielkie. Żadnej z liter nie przyporządkowano wartości liczbowej. Występują za to dwuznaki. Najczęściej występującą literą jest „a” (8,91%). Najrzadziej występującą literą jest „x” (0,02%). „X” to litera z kilku alfabetów, symbol promieniowania rentgenowskiego, w matematyce typowe oznaczenie niewiadomej. Niewiadoma to rzeczownik lub przymiotnik. Niewiadoma to wieś w województwie mazowieckim, Polska. Polska to kraj. Na terenie kraju zamieszkuje naród. Naród służy do prowadzenia wojny. Wojna służy wymordowaniu jak największej liczby ludzi. Skutkiem ubocznym wojny jest pokój. Pokój to czas, w którym narody przygotowują się do wojny. Skutkiem ubocznym wojny jest także literatura patriotyczna. Literatura patriotyczna zwykle się rymuje. Rymy służą zamordowaniu głębszego sensu. Sens jest kontrapunktem nonsensu. Nonsens przypomina grypę. Przeciwko grypie można się zaszczepić, ',,
szczepionka dostępna w aptece. Skonsultuj się z farmaceutą. Dlaczego zostałem jabłkiem, skoro mogłem być człowiekiem? Po pierwsze, zamierzyłem klęski i sukcesy Tymoteusza Karpowicza na niwie poetyckiej przenieść w prozę, korzystając z podobnych rozwiązań formalnych. Proza różni się od poezji tym, że składa się z większej liczby słów oraz lepiej się sprzedaje, chociaż w sumie słabo. Po drugie, jabłko jest owocem wielce znaczącym, jabłko wyprzedza człowieka, człowiek, żeby się s t ać , musiał skosztować jabłka. Po trzecie, jestem zmęczony. Jabłka nie prowadzą wojen. Jabłka zwisają. Zwisanie jest najdoskonalszą formą bycia. Bycie to rzeczownik odczasownikowy. Jabłko jest owocem jabłoni. Jabłoń jest rośliną wieloletnią. Jest drzewem. Drzewo dostarcza cienia, pożywienia oraz materiału. Materiał dostarcza ciepła, jeśli go spalić, lub desek, jeśli nie. Deski służą do budowania domów. Domy to zamknięte przestrzenie, w których mieszkają ludzie. Domy występują w dwóch odmianach. Odmiana większa to budynek mieszkalny. Za budynek mieszkalny państwo pobiera podatki. Odmiana mniejsza to trumna. Za trumnę państwo płaci rodzinie człowieka, który w niej zamieszkał. Jabłko jest jednym z trzech symboli władzy królewskiej. Władza królewska służy do budowania i umacniania państwa. Państwo to ograniczony przestrzennie twór, który ma granice. Państwo służy ograniczaniu bezrobocia, między innymi. Bezrobocie to zjawisko społeczne, które polega na tym, że część zdolnych do pracy, deklarujących chęć podjęcia pracy i pełnoletnich ludzi nie znajduje zatrudnienia. Państwo ogranicza bezrobocie za pomocą posiadania granic, między innymi. Granice służą do obsadzania ludźmi. Obsadzeni ludzie utrudniają przekroczenie granicy ludziom z innych państw. Pobierają za to pensje. Pensja służy do wykarmienia rodziny. Rodzina jest podstawową komórką społeczeństwa. Komórka to najmniejsza jednostka budulcowa lub funkcjonalna. Komórka służy do tego, by mieć raka. Rak służy do tego, żeby znaleźć się w trumnie. Trumna to mniej-
sza odmiana domu, za którą państwo nie pobiera podatków, ponieważ państwo służy ograniczeniu bezrobocia. Trumna jest najskuteczniejszym znanym rozwiązaniem kwestii bezrobocia. Jabłko zwisa z drzewa. Jabłko nie należy do nikogo. Jeżeli jabłko należy do mężczyzny, to nazywa się pomum Adami. Mężczyzna to człowiek. Mężczyzna składa się przede wszystkim z wody oraz niewielkiej domieszki mózgu. Mózg to instalacja zainstalowana w głowie. Głowa to najwyżej wyniesiony punkt człowieka. Głowa służy do tego, żeby wyrosły na niej włosy. Włosy służą do zaplecenia warkocza. Warkocz służy do powieszenia się na gałęzi, co umożliwia niewielka domieszka mózgu. Gałąź służy do zwisania. Jeżeli z gałęzi zwisa jabłko, jest w porządku, jeżeli człowiek – należy go niezwłocznie przenieść do mniejszej odmiany domu. Jabłko to zakończenie topu masztu starych żaglowców. Jabłko stanowiło element dekoracyjny albo platformę dla chłopca okrętowego. Chłopiec okrętowy stanowił wyposażenie żaglowca. Chłopiec okrętowy służył do wypatrywania lądu oraz innych statków, kiedy znajdował się w jabłku. Kiedy chłopiec okrętowy znajdował się pod pokładem żaglowca, służył do gwałcenia. Gwałcenie to jeden ze sposobów, w jaki komunikują się ludzie oraz marynarze. Komunikacja odbywa się za pomocą wprowadzenia chuja marynarza w odbyt chłopca okrętowego. W trakcie komunikacji przekazywana jest sperma oraz koszmary. Sperma zostaje wydalona za burtę. Koszmary pozostają w chłopcu okrętowym. Ponieważ chłopiec okrętowy nie lubił tej formy komunikacji, wypatrywał z jabłka lądu z całych sił, odkrył Amerykę, wiele razy. Na lądzie marynarze komunikowali się z innymi ludźmi. Następnie odpływali. Chłopiec okrętowy mógł śnić. Śnił spermę lub koszmary. Jabłko stało się owocem niezgody. Rozpoczęło wojnę trojańską. Wojna trojańska to film pod tytułem Troja. Do tego filmu odwołuje się mitologia grecka. Wojna trojańska służyła dwóm celom: wymordowaniu jak największej liczby głupców, przy ograniczonych możliwo-
ściach technicznych, oraz zarobieniu jak największej ilości pieniędzy przez Hollywood, gdzie nakręcono wojnę trojańską. Hollywood to słowo w języku angielskim oraz chińskim. Tłumacząc z angielskiego, oznacza Święty las. Tłumacząc z chińskiego, oznacza OstrokrzewWolny Od Trosk. Angielski i chiński są bardzo podobne. Odróżnia się je po splunięciu (lub jego braku) oraz po tym, że chiński jest trudniejszy. Anglicy nie plują. Anglicy mają królową, Chińczycy mają tanią siłę roboczą oraz Mao. Mao to ludzkożerna odmiana pandy. Mao był biało-czarny i zamordował miliony, miliony, miliony ludzi. Zwisam od trzydziestu kilku lat, są wytrwalsi. Przeraża mnie sad, w którym się zawiązałem. Nie umiem sobie poradzić z mulitiplikowaną śmiercią na przykład. Śmierć to pojęcie, które kończy się zabiciem wieka trumiennego. Trumna to najtańsza odmiana domu. Zwisam i przeraża mnie powietrze, w którym zwisam. Powietrze służy do oddychania. Powietrze jest jednorodną mieszaniną gazów, stanowiącą ziemską atmosferę. Skład powietrza jest określony: azot, tlen, gazy szlachetne. W śladowych ilościach pojawiają się składniki organiczne, jak zarodniki roślin czy drobnoustroje. Składniki organiczne należą do porządku biologicznego. W śladowych ilościach pojawiają się składniki mineralne: pył i sadza. Składniki mineralne należą do porządku historycznego. Porządek historyczny to coś, o czym można napisać mądrą pracę. Mądra praca zapewnia etat na uniwersytecie, pod warunkiem, że ma długą bibliografię. Praca bez bibliografii nie zapewnia etatu. Etat służy wykarmieniu rodziny. Rodzina służy do niesienia ulgi i wytchnienia po całym dniu na etacie. Cały dzień to doba. Doba składa się z 24 godzin. Niekiedy te godziny trwają latami. Państwo nie płaci za nadgodziny. Państwo służy do produkowania historii. Historia służy do łamania ludzi. Złamani ludzie niczemu nie służą. Kluczowe dla zrozumienia ludzi są pojęcia. Pojęcia pojawiły się wraz z nadwyżkami żywności. Kiedy ludzie zajmowali się zbieractwem ',-
i łowiectwem, pojęcia były bardzo krótkie, ponieważ ludzie nie mieli czasu i żyli krótko. Kiedy ludzie się osiedlili, zaczęli uprawiać ziemię i hodować zwierzęta, zaczęli mieć więcej wolnego czasu i lat do przeżycia. Wtedy pojęcia się wydłużyły i rozmnożyły, zupełnie jak drożdże. Drożdże to rodzaj grzybów, są nieśmiertelne. Kluczowe dla zrozumienia ludzi są pojęcia. Pojęcie to abstrakcyjny odpowiednik przedmiotu. Przedmioty się niszczą, pojęcia są jak drożdże, nieśmiertelne. Przykładem pojęcia jest e m o cj a . Emocje są procesami psychicznymi, zachodzą wewnątrz ludzi. Jedną z emocji jest smutek. Smutek pojawił się wraz z nadwyżkami żywności, jest nieśmiertelny. Smutek jest jednym z objawów depresji. Depresja jest zaburzeniem psychicznym, zachodzi wewnątrz człowieka. Depresja służy do leczenia. Smutek nie może zaistnieć bez czasu i człowieka. Czas może istnieć bez smutku. Człowiek nie może istnieć bez czasu. Czas jest na wagę złota. Złoto jest miarą czasu, jak sekunda, i pierwiastkiem chemicznym, jak ołów. Służy do produkcji biżuterii. Biżuteria służy do leczenia depresji. Depresja służy do kolorowania świata na czarno, zachodzi wewnątrz człowieka i na zewnątrz świata. Kolor czarny wymyślili rasiści. Rasiści są podobni do ludzi, trudno ich odróżnić. Smutek nie ma sensu. Sens jest synonimem słowa ce l . Cel to miejsce, w które celuje się z broni. Cel niekiedy umie biegać. Broń służy trafieniu w cel. Cel po trafieniu powinien umrzeć, niekiedy pełza. Jeżeli pełza, należy oddać strzał powtórnie. Kiedy cel skona, snajper jest szczęśliwy. Snajper to człowiek. Człowiek składa się z wody oraz niewielkiej domieszki mózgu, zupełnie jak mężczyzna. Mózg jest instalacją, która zarządza człowiekiem i odpowiada za precyzyjne wycelowanie broni. Broń służy do prowadzenia wojny. Wojna służy do zabijania ludzi. Ludzie służą idei. Idea jest myślą przewodnią. Wyznacza cel oraz kierunek działania. Cel to punkt, w który należy trafić, żeby zabić. Kierunek to zbiór wszystkich prostych (lub wektorów) równoległych do pewnej zadanej prostej. ',.
Idea służy ograniczaniu bezrobocia. Idea przypomina drożdże, jest nieśmiertelna. Idea służy mordowaniu ludzi, przypomina wojnę, chociaż różni się od wojny tym, że nie musi zostać wypowiedziana. Wojnę należy wypowiedzieć, idei nie trzeba. Idea niekiedy przybiera materialny kształt. Im idea strzela wyżej, tym większej przestrzeni potrzebuje, by trafić. Przykładem idei jest III Rzesza Niemiecka. Rzesza to zbiór złożony z ludzi. Ludzie tworzą alef. Alef to zbiór przeliczalny. Można przeliczyć ludzi. Nie można przeliczyć zła. III Rzesza składała się z Niemców. Niemcy to ludzie. Niemcy mieszkają w Europie. Europa to kontynent oraz córka Agenora, fenickiego władcy. Niemcy przypominają Polaków lub Rosjan. Składają się z tułowia, do którego przymocowano dwie nogi, dwie ręce, szyję. Do szyi przymocowano głowę. W głowie zainstalowano mózg. Mózg bywa pomysłowy. Niemcy to państwo w Europie. Europa to kochanka Zeusa. Zeus to bóg. Bóg jest najwyższą instancją. W greckiej mitologii, która opiera się na hollywoodzkim filmie Troja, bóg zajmuje się przede wszystkim uprawianiem seksu. To dowodzi, że bóg nie ma wydawców, nie umie pisać. Wydawcy stanowią część dziedzictwa narodowego. Dziedzictwo narodowe nie rozmnaża się płciowo. Dziedzictwo narodowe rozmnaża się przez gruzy i zgliszcza. Niemcy to państwo w Europie. Europa to kontynent. Kontynent składa się z metrów kwadratowych, metry kwadratowe są miejscem. Miejsce służy do prowadzenia wojen. Niemcy to państwo w Europie, największe do czasu wejścia Turcji i Rosji do Europy. Rosja nigdy nie wejdzie do Europy, jest za duża. Turcja wejdzie, ponieważ turecki pisarz, Orhan Pamuk, dostał literackiego Nobla. Orhan Pamuk to, obok chałwy, najwybitniejszy przedstawiciel Turcji. Chałwa jest słodka i smaczna, Pamuk pisze powieści. Pamuk przypomina Umberta Eco, obaj pochodzą z basenu Morza Śródziemnego. Pamuk różni się od Eco tym, że jest młodszy i ma literackiego Nobla. Pamuk jest pisarzem wybitnym, ponieważ pisze powieści. Jego powieści przypominają
podręczniki do historii. Powieści Pamuka różnią się od podręczników tym, że nie posiadają ilustracji oraz przypisów. W niektórych powieściach Pamuka pada śnieg. Śnieg moczy kartki i rozmazuje litery. Litery służą do rozmazania świata. Świat niczemu nie służy. Niemcy to państwo, które wywołało II wojnę światową. II wojna światowa polegała na mordowaniu. Różniła się od innych wojen tym, że mordowano na nieporównanie większą skalę, zarówno na frontach, jak tyłach, co było możliwe dzięki rozwojowi techniki i nauki. Nauka i technika służą ułatwianiu człowiekowi życia. Niemcy to państwo, które wywołało II wojnę światową. W roku 1933 do władzy doszedł Hitler. Hitler był malarzem, potem został wizjonerem. Hitler jest karą, która spotkała Austrię za Mozarta. Hitler to krajan Elfriede Jelinek. EJ otrzymała literacką nagrodę Nobla, jest pisarką wybitną, nie pisze grubych powieści. EJ sprawia, że język niemiecki żyje. EJ należy do najwybitniejszych pisarek w historii literatury. Elfriede Jelinek jest karą, która spotkała Austrię za Hitlera. EJ dopełnić może Wirginia Woolf oraz Herta Müller. Wirginia Woolf jest wybitna, ponieważ znalazła siłę, by pisać przeciwko czasowi, w którym żyła, oraz przeciwko sobie. Herta Müller jest wybitna, ponieważ potrafi połączyć doświadczenie totalitaryzmu Ceaușescu z dźwiękiem spadającego liścia. HM pisze na przykład: żołnierze strzelali w powietrze, powietrze było w płucach. Niemcy nie lubią Herty Müller. Dlatego dają jej prestiżowe nagrody. Są politycznie poprawni. Mają nadzieję, że udławi się tysiącami euro ze stypendiów. Mają nadzieję, że umrze. Dlatego dają jej nagrody. Wywołali II wojnę światową. Wina to pojęcie, które wiąże się z zagadnieniem wolności człowieka. Wolność to również pojęcie. Pojęcie to słowo. Słowo zwodzi. Niewiele wiadomo o winie. Nie wiadomo, czy jest dziedziczna, czy przechodzi z pokolenia na pokolenie. Wina może zostać wypita, jak cykuta. Wina istnieje w człowieku i w czasie. Kiedy ludzie przestają być ludźmi, wina zanika.
Ludzie, którzy przeżyli wojnę, czują się winni albo pokrzywdzeni. Wojna nigdy się nie kończy. Z pól bitewnych przenosi się do mózgu. Nie można jej wydłubać z mózgu. Wojna kończy się dopiero w mniejszej odmianie domu. Ludzie, którzy przeżyli wojnę i czują się winni, starają się zmilczeć swoją winę. Ludzie, którzy przeżyli wojnę i czują się pokrzywdzeni, starają się o swojej krzywdzie mówić, chyba że się boją. Strach to jedna z emocji, jest pojęciem. Strach pojawia się w sytuacji zagrożenia, jest wrodzony, organizm reaguje na strach w ten sposób, że rzuca się do ucieczki. Ucieczka wymaga miejsca i czasu. Niekiedy nie ma miejsca i nie ma czasu. Wtedy ludzie nie mogą uciekać. Kiedy nie mogą uciekać, zwykle giną.
Gimel Gimel, trzecia litera alfabetu hebrajskiego, wartość liczbowa – 3. Krój tej litery przypomina szubienicę. Albo uliczną latarnię, z której utrącono klosz (patrz bet). Trzy to jeden. Bóg jest jeden w trzech osobach, jest trójjedyny, jednotrójcy, twierdzą chrześcijanie oraz papież. Papież jest nieomylny od roku 1870. Drzewo oraz las to kluczowe pojęcia w poetyckim bestiarium Tymoteusza Karpowicza. Przykładem drzewa jest jabłoń, przykładem lasu jest puszcza. Przykładem puszczy jest Białowieska. Przykładem Białowieży jest żubr. „Za górami, za lasami”, ewentualnie siedmioma – tak rozpoczynają się bajki. Bajka zawiera słowa oraz morał. Morał to synonim pouczenia. Pouczenie to forma mandatu, którego nie trzeba płacić, ponieważ policjant był w dobrym humorze. Mandat to stan, w którym państwo ma obowiązek wykonywania wszystkich poleceń organizacji międzynarodowej. Organizacje międzynarodowe służą ograniczaniu przemocy, charakteryzują się niemocą oraz wysokimi kosztami własnymi. Gdy coś jest w lesie, to znaczy, że nieprędko będzie zrobione. Gdy ktoś chował się w lesie, to znaczy, że jest nieokrzesany lub uciekał, ponie',/
waż ktoś chciał go zabić, co – z kolei – prowadzi do wniosku, że był nieokrzesany, nie potrafił się zachować. Ludzie dobrze wychowani giną, kiedy wymaga tego sytuacja, najczęściej ojczyzna. Nie popełniają faux pas. Faux pas to rodzaj towarzyskiego samobójstwa. Faux pas najczęściej popełnia się we foyer. Foyer występuje w teatrze. W lesie rzadko. Gdy ktoś przychodzi z lasu, to znaczy, że służył w AK lub akronimie. Akronim służy skróceniu wyrazów, AK służyła skróceniu życia wrogów Polski. Polska to kraj. Kraj zajmuje miejsce. Miejsce służy do prowadzenia wojny. Przepuścić kogoś przez suchy las znaczyło tyle, co obić kogoś kijami, oćwiczyć rózgami. Rózgi to przedmiot wykonany z witki, będącej częścią drzewa, będącego częścią lasu, służący do ukarania osoby. Osoba nie jest przedmiotem, chociaż się zużywa i niszczy. Osoba bywa traktowana jak przedmiot. Służy temu personifikacja osoby. „Chce w lesie ryby łowić, drwa do lasu wozić”, przysłowie. Przysłowie to utrwalone w tradycji ustnej zdanie. Zdanie to opinia. Opinię ma osoba. Osoba nie jest przedmiotem, ponieważ potrafi cierpieć. Może cierpieć na depresję na przykład. „Cudze widzi pod lasem, a swego nie widzi pod nosem”, przysłowie. Przysłowie to zdanie, którego znaczenie znajduje się przy-słowach, obok nich, to znaczy: którego znaczenie nie wynika wprost ze znaczenia słów. Słowa składają się w litery. Litery składają się na alfabet. Alfabet służy do budowania kultury. Kultura służy do budowania cywilizacji. Cywilizacja upada. „Jeden do Sasa, drugi do lasa”, przysłowie. W nawiasie hasła w słowniku frazeologicznym znajdziemy wytłumaczenie: „każdy mówi, myśli o czym innym”. Myślenie o czym innym jest odruchem obronnym. Pozwala przeżyć zabijanie z dwóch stron: ze strony kata i ofiary. Ofiara otrzymuje zadośćuczynienie pod postacią trumny lub renty. Renta to odmiana trumny, nie ma ścian, płaci za nią państwo. „Natura ciągnie wilka do lasu”, przysłowie. Natura to pojęcie występujące w układzie spolaryzowanym. Przeciwieństwem natury '-&
jest kultura. Niesłusznie. Obie realizują się w zbliżonej formie: lepiej dostosowany morduje gorzej dostosowanego. Wilk dostosował się do lasu. Las do wilka. Ontologiczny pat. „Nie wywołuj wilka z lasu”, przysłowie. Zdanie to sugeruje, że nie należy mówić o złych rzeczach, żeby ich nie spowodować. Przejaw magii sympatycznej, Frazer, James George, sir, Glasgow, Szkocja, antropolog. Magia sympatyczna polega na przekonaniu, że podobne wywołuje podobne. W sumie jest mało sympatyczna. „Nauka nie poszła w las”, przysłowie. Przysłowie to suponuje, że kiedy coś/ktoś idzie w las, to nie odnosi pożądanego skutku. Wystarczającą odpowiedzią na tę supozycję są proste, drewniane krzyże żołnierzy AK. Krzyże skrócone, bez nazwisk i dat, między krzaczkami jagód i bobkami zajęcy. „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, przysłowie. Niektóre przysłowia mają to do siebie, że mówią to, co da się powiedzieć, testując rozciągliwość języka. Nienawidzę tego przysłowia. Zakłada ono, że utrata czegoś, co jest użyteczne i niezbędne (las), nie może równać się z utratą czegoś (róże), co jest piękne, czyli niekonieczne. Pozwolę sobie na wulgaryzm, wkurwia mnie to przysłowie, a więc mądrość ludowa, szerzej mówiąc. Jestem produktem nadwyżek żywności, mądrość ludowa wiąże się ściśle z niedoborem żywności. Płaszczyzna porozumienia nie istnieje. Miasto wchłania wieś. Wieś żywi miasto. Pat ontologiczny. Ja-jabłko (chyba się jąkam niedokładnie) muszę zrobić przerwę. Chcę być szczęśliwe, wolne od pestycydów. Chcę zwisać bez robaków w nieistotnym kolorze w przyjaznym powietrzu. Zaprzyjaźniam się z psem przypominającym krowę. Pies obsikuje pień. Pień ma korę. Kora jest także znaną piosenkarką. Śpiewa: „Gdybym była drzewem to jakim/ Brzozą co cicho szeleści/ Zwierzęciem co lubi się pieścić/ Słowem nadzieją a kwiatem czereśni”. Drzewo, przypominam, jest jednym z kluczowych pojęć w bestiarium poetyckim Tymoteusza Karpowicza. Jednym z kluczowych pojęć w Tęczy grawitacji Thomasa Pynchona jest V2. V2 to
pierwszy w miarę udany pocisk balistyczny skonstruowany w czasie II wojny światowej w III Rzeszy Niemieckiej. Pocisk ten służył mordowaniu ludzi. Był nieco bardziej wyrafinowany technicznie niż poezja grafomanki Konopnickiej czy pisma Indianina Lenina. Teksty te również służyły mordowaniu ludzi. Miały słabsze strony. Zamiast odłamków raziły przecinkami. Jednym z głównych bohaterów Tęczy grawitacji jest Slothrop. Slothrop jest żołnierzem. Żołnierz służy do prowadzenia wojny oraz obsadzania granic, przede wszystkim granic innych państw. Żołnierz przypomina człowieka. Na pierwszy rzut oka (w cywilu) obaj są nie do odróżnienia. Slothrop przebywa w Londynie. Londyn jest miastem, na które spadają rakiety V2. Rakiety V2 spadają w czasie II wojny światowej, pod jej koniec. Slothrop jest połączony z rakietami V2. Krąży po Londynie i ma kochanki. W tym celu Slothropowi zdarza się mieć wzwód. Slothrop ma wzwód, a później uderza w to miejsce rakieta V2. Oczywiście wzwód Slothropa i późniejsze uderzenie rakiety V2 mają tyle wspólnego ze sobą, co natura i kultura. Czyli sporo. Slothropem zajmuje się specjalna komórka wywiadu Brytyjskiej Armii. Komórka niczego nie odkrywa. Jest pojedyncza i ciemna, jak cela. Slothrop jest pierwszym bohaterem literackim, z którym mogłem się utożsamić w pełni. Po pierwsze, zdarzało mi się mieć wzwód (bez związku z rakietami V2) (nim zacząłem zwisać). Po drugie, główny bohater zawieruszył się w fabule, stając się bohaterem pobocznym. Właśnie to przytrafiło się narratorowi w jego narracji: zgubił się, nim powstało pierwsze zdanie. Niektóre elementy rakiet wykonywano z drewna, dla oszczędności. Drewno było łatwo dostępne, łatwiej niż stal czy stopy aluminium. Drewno było cięższe i mniej wytrzymałe, lecz – przycięte właściwie – potrafiło zadawać śmierć, współuczestniczyć w śmierci. Na przykład Chrystus i drewniany krzyż. Na przykład pal. Na przykład ołówek.
sen ołówka: gdy ołówek rozbiera się do snu twardo postanawia spać sztywno i czarno pomaga mu w tym wrodzona nieugiętość wszystkich rdzeni świata rdzeń pacierzowy ołówka pęknie a nie da się zgiąć Mój dziadek zawsze pisał ołówkiem. Pióra i długopisy były za drogie. Gdy coś jest za drogie, to jest tak, jakby tego nie było (chociaż jest). Mój dziadek wyglądał jak człowiek. Mógłby być snajperem albo rasistą. Wierzył w komunizm, ponieważ – gdy był młody, komunizmu nie było – żył w biedzie, która gotowała kisiel z owsa. Gdy przyszedł czerwony komunizm, mógł posłać swoje dzieci do indiańskiej szkoły. Mój dziadek kochał swoje dzieci. Miłość do dzieci rykoszetem uderzyła w komunizm. Dziadek uwierzył w komunizm. Wiara okazuje się rykoszetem miłości. Mój dziadek wierzył w komunizm, był Indianinem, jak Lenin, potem posłał swoje dzieci na studia, potem zachorował i ucięli mu nogę, najpierw pierwszą, lewą, potem drugą, też lewą, bo nieużyteczną. Potem umarł. Gdyby miał tyle nóg co stonoga, jeszcze żyłby. Ale stonoga w nic nie wierzy, bo ma tyle nóg, że musi pędzić. Żeby wierzyć, trzeba przystanąć. Żeby przystanąć, trzeba kontrolować swoje odnóża. Żeby kontrolować swoje odnóża, trzeba mieć ich niewiele albo mieć ogromny mózg. Tymoteusz Karpowicz nie miał lewej ręki, prawie do łokcia. Gdy wybuchła II wojna światowa, jeszcze bez nazwy i liczebnika, co zabrzmi złośliwie, porządkowego, Tymoteusz miał prawie 18 lat i nie miał lewej ręki, prawie do łokcia. Kiedy był chłopcem, kiedy miał kompletne ciało i kompletne marzenia, marzył, że zostanie pilotem. Został poetą i profesorem. Marzenia i rzeczywistość zgodziły się tylko w pierwszej literze, w „p”, a właściwie w siedemnastej literze (także „p”). '-'
Tymoteusz Karpowicz spotykał się z ludźmi, nosił protezę, obciągniętą skórzaną rękawicą, później. Tymoteusz włożył za daleko lewą rękę w tryby sieczkarni, szatkując słomę. Maszyna ucięła palce. „Patrzyłem na moje palce, które spadły na klepisko, i pozbierałem je”, mówi Tymoteusz Karpowicz. Wdała się gangrena, chirurg, prawdopodobnie w Wilnie, jechali furą, amputował kończynę. Nie mam wątpliwości, że utrata ręki pozostawia trwały ślad. Tymoteusz, jednoręki, wyciągnął niecodzienny wniosek. Wpychał swój język w tryby mowy. Tryby wyrwały język. Nawet tryb przypuszczający nie potrafił zwrócić kompletnego świata. Coś pchało Go od jednej do drugiej i trzeciej, i dalej utraty. Przez nieuwagę i niefrasobliwość (być może) stracił rękę. Później postanowił tracić, znaczenie po znaczeniu, aż do końca, a nawet poza koniec, wszystko, co można utracić. Tymoteusz nie przeżył jednej tylko straty: Jego żona, pani Maria, zmarła po długiej i ciężkiej chorobie. Jak pisze Jacek Trznadel, z patosem i emfazą, które jabłka nie rażą: „Do ostatniej chwili na kredensie domu w Oak Park [gdzie mieszkał i zmarł TK] stała urna z prochami Maryli. Nie wykluczam, że stało się tak, jakby w tej samotności stanęły przed Tymoteuszem na nowo wszystkie antynomie jego życia. Znów należało im stawić czoło. Nie schodził więc pogodnie w dolinę, lecz musiał się ścierać, jak zawsze w życiu. Stanął przed stromą skałą. Nie mógł jej obejść ani przeskoczyć, a na drążenie przejścia nie miał już siły. I ta ściana go w końcu zabiła”. Jestem owocem nadwyżek żywności oraz śmierci autorytetów. Tymoteusz Karpowicz wystawia moją wyobraźnię na próbę. Trudno mi wyobrazić sobie życie bez iPoda, bez ręki nie potrafię: nie umiałbym korzystać z licznych funkcji iPoda. Trudno mi zrezygnować z języka, mimo że zdaję sobie sprawę z jego umowności oraz pewnej dżentelmeńskiej umowy, zawartej pomiędzy użytkownikami języka a światem, reprezentowanym przez użytkowników języka. Tymoteusz Karpowicz posiadł jeszcze jedną umiejętność, niedoścignioną: spieszył '-(
się powoli. W roku 1999 ukazały się Słoje zadrzewne nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego, ostatnia, jak się okazało, książka, opublikowana za życia poety. Wydawnictwo Dolnośląskie zwróciło się do TK z propozycją wydania antologii tekstów. Tymoteusz się zgodził od razu. Po siedmiu latach Tymoteusz ustalił ostatecznie układ tekstów w antologii. Poezja TK jest przetykana milczeniem. Milczenie jest złotem. Złoto jest miarą czasu, jak sekunda, i pierwiastkiem chemicznym, jak ołów. Służy leczeniu depresji. Depresja ma wiele rąk i wiele nóg. Wiele głów. Głowy śnią. Ręce bębnią palcami o stół, nie odrastają. sen Co przyśniło się strasznego poecie że wyskoczył ze snu niby jeleń z płonącego lasu? Oto motyl z jego metafory przykrył go swoim skrzydłem i klamka opisana poruszyła się w drzwiach Sen to stan czynnościowy ośrodkowego układu nerwowego. Podczas snu następuje całkowite zniesienie świadomości. Antonimem stanu snu jest stan czuwania. Granica pomiędzy stanami jest płynna u zwierząt niższych, żółwi na przykład. Świadomość jest stanem psychicznym, w którym jednostka zdaje sobie sprawę ze zjawisk wewnętrznych (procesy myślowe) oraz zewnętrznych, na które – przynajmniej w teorii – potrafi zareagować. Niekiedy jedyną reakcją jest śmierć. Świadoma śmierć nazywana jest samobójstwem lub samomatem. Termin „samomat” wywodzi się z szachów. Szachy są grą rozgrywającą się na 64-polowej szachownicy, składającej się z biało-czarnych pól. Mat jest sytuacją, w której król jednej ze stron jest szachowany i nie ma żadnego dozwolonego ruchu, by umknąć przed śmiercią. Zamatowany król ginie. Partia jest przegrana.
Samomat polega na celowym doprowadzeniu do sytuacji, w której przeciwnik zadaje mata. Samomat polega na odwróceniu zasad życia i szachów. Polega na prowadzeniu gry w ten sposób, by zostać wyeliminowanym. Nie jest łatwo zadać sobie mata, ponieważ przeciwnik często nie wykorzystuje szans, które otwarły się przed nim na szachownicy. Kiedy chrześcijanin popełnia samobójstwo, idzie do piekła. Kiedy chrześcijanin popełnia samobójstwo, idąc na świętą wojnę, idzie do nieba. Kiedy chrześcijanin zadaje sobie samomata, powtarza klasę, to jest: życie, a potem idzie do piekła, na przykład. Piekło to miejsce lub pojęcie. Niekiedy występuje w duecie z niebem, a niekiedy w trylogii z niebem i czyśćcem. Czyściec jest bardzo ciekawy, oznacza raczej stan niż miejsce. Czyściec to szansa na oczyszczenie duszy z grzechów. W Piśmie Świętym czyściec nie występuje. Czyściec dynamicznie rozwija się od IX wieku, aby w wieku XV i XVI narodzić się w pełni dogmatów. Czyściec niesie nadzieję na doskonałość. Doskonałość (perfectio) oznacza, w swym dosłownym znaczeniu, wykonanie, zrobienie czegoś do końca. Każde skończone życie jest doskonałe. Życie przerwane nie jest doskonałe. Doskonałość jest kresem, końcem, gdyż to, co doskonałe, zgodnie ze swym literalnym znaczeniem nie może być poprawiane czy ulepszane. Tyle język, martwy język. Rozpacz popycha narratora do działania. Rozpacz to wieś w województwie łódzkim. Wieś jest, według definicji Turowskiego, jednej z wielu obowiązujących definicji,
społecznością lokalną, której funkcję produkcyjną uzupełnia funkcja rodziny. Jedną z odmian wsi jest wioska olimpijska, na której terenie mieszkają sportowcy biorący udział w Igrzyskach Olimpijskich. Sportowcy produkują rekordy i – pośrednio – odzież sportową (made in China), trzymają się zasady fair play oraz pokątnie ćpają środki dopingujące, w obiedzie na przykład. Środki dopingujące służą do tego, żeby sportowcom chciało się biegać, miotać kulą i, pośrednio, produkować odzież sportową, a także ustanawiać rekordy świata (zwyczajni ludzie ćpają pensje) (pensja nigdy nie jest rekordem, zbliża się do średniej krajowej). Ustanowienie rekordu świata niczemu, tak naprawdę, nie służy. Ludzie nie stają się szczęśliwsi, wojny nadal wybuchają. Nie zmienia się nic poza sprzedażą produktu reklamowanego przez sportowca. Rekord świata zwykle zwiększa sprzedaż. Sport wyczynowy nie ma celu. Ma metę. Sport wyczynowy różni się od wojny tym, że do sportowców nikt nie strzela, nie zawsze, patrz (nieobecny) przypis. Tekst poniższy (i powyższy) potrzebuje bohaterów, stwierdził wydawca w nieoficjalnej, serdecznej i przyjacielskiej nocie do narratora, a właściwie w ultimatum, właściwie do autora. Do wiadomości wydawcy: bohaterem jest Tymoteusz Karpowicz. To dostojny bohater, w futerale spiżowego pomnika, nie kiepskiej fabuły. (początek nieskończonej powieści) (oraz koniec)
'-)
400 KOBIET
400 kobiet Tekst i pomysł: Tamsyn Challenger
U
jmując rzecz krótko, 400 kobiet to wielkie wspólne przedsięwzięcie niemal dwustu artystów malujących portrety kobiet lub dziewczyn uznanych za zamordowane bądź zaginione w Ciudad Juárez od 1993 roku. Uznałam, że potrzebuję całej masy głosów, by urzeczywistnić ten pomysł w ramach jednej instalacji. Bardzo ważne dla mnie i dla projektu było to, żeby te kobiety nie stały się tylko liczbami (jednymi z wielu X), ale raczej funkcjonowały w pracy jako osobne jednostki. Potrzebowałam zatem, żeby każdy artysta za pomocą wszystkich swoich wyjątkowych umiejętności i metod pracy wyraził indywidualność kobiety lub dziewczyny, którą dla niego wybrałam. Pięć lat zabrało mi połączenie wybranych artystów i kobiet. Czasem to było proste, jak powiązanie ich inicjałów lub dopasowanie ich wiekiem. Czasem chodziło o to, jak pracują – łączyłam zdjęcia, które mogłam wykorzystać, z ich praktyką artystyczną. Czasem, niestety, musiałam wysłać im dość przerażające informacje wraz ze zdjęciem. Chodziło o cokolwiek, co w moim mniemaniu mogło przybliżyć artystom te kobiety, sprawić, by w pewien sposób poczuli się związani ze swoim zaginionym tematem. By mogli je przywołać. Sprowadzić je z powrotem. W 2006 roku byłam w Mexico City, gdzie spotkałam kilku członków rodzin osób zamordowanych i zaginionych. Zwłaszcza
'-,
jedna matka wywarła na mnie wielkie wrażenie. Nazywa się Consuelo Valenzuela. Jej córka Julieta Marleng González Valenzuela zaginęła w marcu 2001 roku, kiedy miała 17 lat. Po raz pierwszy spotkałam Consuelo w pokoju hotelowym, dopiero jednak kiedy wyszłyśmy do foyer, miejsca dużo bardziej publicznego, zdecydowała się wcisnąć mi w ręce pocztówki od swojej córki. Byłam w Meksyku na własną rękę i nie chciałam raczej się wychylać. Muszę wyznać, że nie jestem zbyt odważna, więc moja reakcja na tę scenę była taka (wstyd mi to powiedzieć), że się wystraszyłam. Jej upór i desperacja bardzo mnie wyprowadziły z równowagi i w tamtej chwili po prostu chciałam uciec od tej biednej kobiety. Niemal natychmiast wszystko stało się tak intensywne i fizyczne; mój wstyd, jej bliskość, jej zapach, jej uścisk, tłumacz krzyczący niemal, jak sobie teraz przypominam: „Ona chce, żebyś je wzięła, dała komukolwiek, wszystkim, których znasz”. Najbardziej nawiedzającym mnie wspomnieniem jest jednak twarz Juliety wyłaniająca się z kiepsko wydrukowanych trzykolorowych pocztówek. Nie ma oczu, wszystko zaciemnione, ledwie widać nos. Myślę, że chciałam po prostu przywrócić jej twarz. Podczas długiego lotu do domu narodził się pomysł, który potem przeistoczył się w 400 kobiet.
Laurie Lipton, Laura Berenice
Tamsyn Challenger, Karen '-.
Matthew Cowan, Merced
Gee Vaucher, Veronica
Louisa Durose, Lisabeth
Shani Rhys James, Ruby
Humphrey Ocean, Silvia Guadalupe
Ian Parker, Margarita
Craig Barber, Maria Guadalupe
PORNOTR MACJA
ANSFOR-
Pornodrogi „wolnos´ci” Jakub Majmurek
Transformacja przez uwiedzenie Historia przemian społeczno-ekonomicznych, które zbiorczo określa się za pomocą słowawytrychu „transformacja”, jest jednocześnie historią pewnego uwiedzenia. Przejście od „realnego socjalizmu” do kapitalizmu było przejściem od modelu społeczeństwa koszarowego do społeczeństwa zerotyzowanych indywiduów, pogrążonych w narcystycznej rywalizacji o rozkosz i szczęście (traktowanych od teraz jako najwyższy obowiązek). W Polsce przejście to, zanim dokonało się w rzeczywistości prawnej i ustrojowej, zostało wcześniej przeżyte w wyobraźni, doświadczone w konsumpcji skapujących przez żelazną kurtynę zachodnich towarów, filmowych reprezentacji zachodniego świata „normalności” i „obfitości” – telewizyjnego Schlaraffenland dla obywateli (po)gierkowskiej Polski Ludowej. Wśród skapujących dóbr większość stanowiły śmieci, często w najbardziej dosłownym sensie tego słowa – dość wspomnieć aluminiowe puszki po napojach, obiekt pożądania z lat 80., ustawiane w swoiste relikwiarze-ołtarzyki na meblościankach, jakby w jakiejś dziwnej, naszej, lokalnej odmianie kultu cargo. Produkowane przez kapitalizm towary, nawet te najbardziej śmieciowe, po przeniesieniu na drugą stronę żelaznej kurtyny zyskiwały niezwykłą aurę. Różnice w kursie wymiany walut i niedostępność warunkowana przez czynniki polityczne nadawały towarom „z Zachodu” specjalną, wysublimowaną jakość, niemalże taką, jaka przysługuje dziełom sztuki czy relikwiom. Przedmioty „stamtąd” były rodzajami epi'..
fanii lepszego świata, raju, z którego dzieci komunizmu zostały wygnane w Jałcie, do którego, wbrew obietnicom, nie wprowadził ich ponownie ani technokratyczny socjalizm Gierka, ani ten gulaszowy Kádára. Ostatecznie przemiany przełomu lat 80. i 90. można opisać jako uwiedzenie przez śmieci. W efekcie większość obywateli obudziła się (nie tyle z „komuny”, ile ze snu o mającym być jej przeciwieństwem „Zachodzie”) ze śmieciami w ręku. W śmieci zmieniły się waluty ich gospodarek narodowych, ich pensje (w Polsce 639% inflacji w pierwszym „roku wolności”, 249% w drugim) i ich zakłady pracy sprywatyzowane za śmieciowe stawki. Śmieciami stały się też tak pożądane przez nich towary: wyrwane z aury niedostępności, przeniesione z ekonomii braku w realia ekonomii obfitości, nagle dostępne na wyciągnięcie ręki, okazały się na koniec tym, czym tak naprawdę były od samego początku. Kuszące okładki kolorowych magazynów – makulaturą, pieczołowicie ustawiane w kolekcjach puszki – złomem. W Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna-Szczakowej, powieści traktującej właśnie o transformacji jako o uwiedzeniu przez śmieci (jej bohaterem jest skupujący rozpadające się przedmioty właściciel lombardu, Hubert Z.), znajomy głównego bohatera, dawny cinkciarz, dziś szanowany przedsiębiorca, Szejk Amal, wspomina lata 80.: „Boże, jakim wtedy materialistą był człowiek. Za te papierosy, za wódkę Absolut, no… zabiłby”1. 1 Michał Witkowski, Barbara Radziwiłłówna z JaworznaSzczakowej, W.A.B., Warszawa 2007, s. 214.
Papierosy, wódka Absolut… Listę wymienianych tu przez Szejka Amala towarów można rozszerzać w nieskończoność: piwo w aluminiowej puszce, magnetowid, prawdziwe dżinsy, szynka w puszce, katalog niemieckiego domu handlowego. Czy nie powinny się na niej znaleźć również wielokrotnie przegrywane kasety z filmami pornograficznymi czy wymięte, przywożone gdzieś z Niemiec, Austrii i Szwecji magazyny erotyczne? Czy pornografia, obok popkultury i skapujących z Zachodu pożądanych towarów, nie współtworzyła marzeń o zachodnim konsumpcyjnym raju? Być może droga dzieci realnego socjalizmu „do wolności” biegła właśnie przez niemieckie magazyny porno. Czyż bowiem wizerunki (nieruchome i filmowe) nagich ciał, nawet niekoniecznie oddanych „czynnościom seksualnym”, nie były ambasadorami kapitalizmu, nowego ładu wolności do konsumpcji, bardziej znaczącymi niż kazania Jana Pawła II, o pismach klasyków szkoły austriackiej nie wspominając? Czy znosząc lata 80. i wszystkie wyrzeczenia następnej dekady, kupując obietnice kapitalistycznego raju, Polacy (i inne dzieci postkomunizmu) nie mieli cały czas na myśli tego kapitalizmu, którego obraz oferowała różnego rodzaju pornografia: od tej ujmowanej metaforycznie (pornografia konsumpcji w reklamie, bogactwa i wielkiego świata w serialach pokroju Dynastii) do tej rozumianej jak najbardziej dosłownie? W pornografii bowiem, wyraźniej niż w jakimkolwiek innym przemyśle kulturowym późnego kapitalizmu, już na poziomie samej formy widać mechanizmy budzenia pożądliwości. Widać wezwanie do pożądania, rozkoszy i szczęścia.
Upadek komunizmu w świetle pornografii W krajach „realnego socjalizmu” pornografia traktowana była jako jeden z symboli dekadencji i moralnego upadku Zachodu. Stanowiła więc owoc zakazany. Jej eks-
pansja w byłym bloku wschodnim po roku ‘89 stanowi doskonały przypadek badawczy, na przykładzie którego widać, w jaki sposób kraje te integrowały się z globalnym późnym kapitalizmem. Ekspansja ta przebiegała dwojako: z jednej strony kraje regionu zostały zalane produkowanymi na Zachodzie pornograficznymi przedstawieniami; z drugiej – przeniosła się tu pornograficzna produkcja. Włączenie tych państw w obieg produkcji i konsumpcji pornograficznych przedstawień doskonale obrazuje, jak zmienił się charakter ich obecności w globalnym podziale pracy. W pornografii, tak jak we wszelkich innych gałęziach produkcji, kraje dawnego bloku wschodniego miały dwa główne atuty: tanią, względnie wykwalifikowaną siłę roboczą (co w przypadku pornografii oznacza relatywnie atrakcyjną seksualnie, białą i wyglądającą „nieetnicznie”), spauperyzowaną przez szalejącą inflację i dezindustrializację, oraz pozostawioną przez poprzedni system infrastrukturę, którą zachodnie podmioty gospodarcze mogły nabyć praktycznie za darmo. Po upadku żelaznej kurtyny do dawnego bloku wschodniego podążali nie tylko wysłani przez Bank Światowy doradcy i przedstawiciele wielkich koncernów reprezentujących społecznie zalegitymizowane sektory produkcji, ale także producenci porno. Wszystkie te eskapady miały wybitnie kolonialny charakter. Na przykładzie pornografii doskonale widać to w filmie Williama E. Jonesa The Fall of Communism as Seen in Gay Pornography. Jest to zrealizowany w technice found footage montaż z gejowskich filmów pornograficznych kręconych przez zachodnioeuropejskich producentów na terenie przede wszystkim byłego ZSRR. Po jednej stronie kamery autorzy filmów i ich pieniądze, po drugiej młodzi, przestraszeni lub maskujący strach butą i agresją chłopcy. Większość filmów utrzymana jest w popularnej w kinie porno konwencji filmu castingowego („fabułą” jest casting młodego aktora lub aktorki – muszą pokazać, './
czy nadają się do pracy w branży). Przez to wyznaczane przez globalny podział pracy (globalny podział klasowy) nierówności oparte na wyzysku oraz nierówności między reżyserem-producentem z kraju kapitalistycznego rdzenia a jego aktorem z posowieckich półperyferii, na których opiera się „baza” pornograficznej produkcji, zostają bezpośrednie przedstawione w filmowym obrazie (przezierają w samych pornograficznych produkcjach, a w pełni zostają wyeksponowane w montażu Jonesa). W dodatku wszyscy ci rosyjscy chłopcy są silnie egzotyzowani w swojej wschodnioeuropejskiej tożsamości: scenerią castingów są pomieszczenia udekorowane portretami Breżniewa, sowieckimi flagami itd. Ta egzotyzacja Europy Wschodniej nie skończyła się wraz z latami 90., ciągle można ją zaobserwować w pornografii produkowanej w obszarze posowieckim na zachodni rynek. Jak pokazuje Maryna Romanets, na Ukrainie działa wiele płatnych stron porno zawierających materiały filmowe w języku angielskim, przeznaczone dla zachodniego widza, w których silnie egzotyzuje się posowiecką „ukraińskość” (np. strona Ukrainian Schoolgirls, przedstawiająca młode ukraińskie dziewczyny ubrane w stroje pionierek)2. Bardzo pouczającym przypadkiem jest kolonizacja Węgier przez przemysł pornograficzny. Ujawnia się w nim zarówno postkomunistyczne załamanie, jak i ogólne trendy rozwoju współczesnego kapitalizmu, zbiorczo określane mianem globalizacji. Węgry w 1989 roku wyszły z Kadarowskiego eksperymentu z zadłużeniem sięgającym 22 miliardów dolarów – największym z krajów dawnego bloku wschodniego (jeśli policzymy je proporcjonalnie do liczby ludności). Rząd potrzebował dopływu twardej waluty, dlatego z otwartymi rękami przyjął
wkraczający na węgierski rynek przemysł pornograficzny, płacący hojnie dewizami za wynajem zbudowanej w czasach komunizmu filmowej infrastruktury3. W 1993 roku nakazał państwowej wytwórni filmowej MAFILM wynajmowanie sprzętu (studia, dekoracje, kamery, oświetlenie) producentom pornografii. Tych z kolei przyciągało na Węgry „połączenie dobrze wyglądających kobiet, liberalnego podejścia rządu, gotowych dekoracji rodem z fin de siècle’u i niskich kosztów produkcji”4. W miarę szybko przeniosła się tu duża część produkcji zachodnioeuropejskiej, także węgierskim producentom i aktorom pracującym w branży udało się wejść z relatywnie silną pozycją na rynek światowy. Podobnie wygląda sytuacja czeskiego przemysłu porno, także rosyjska (poradziecka) pornografia, produkowana głównie w celu sprzedaży przez strony internetowe, jest coraz mocniej obecna w globalnym obiegu pornograficznych przedstawień. Po 1989 roku mieszkańcy krajów Europy Wschodniej byli spychani z półperyferii na peryferie także w przemysłach kultury. Zachód Europy znacznie stracił zainteresowanie tym, co się dzieje po drugiej stronie dawnej żelaznej kurtyny. Zdaniem Rastko Močnika to spychanie ku peryferiom bloku wschodniego łączyło się z wpychaniem jego mieszkańców w egzotykę. Mieszkaniec peryferii nie może bowiem przemawiać z pozycji „uniwersalnego”. Dla mieszkańców centrum, rezerwujących sobie przywilej reprezentowania tego, co uniwersalne, zawsze będzie on reprezentował tylko swoją lokalną „specyfikę”5. Jednocześnie ze wszystkich przemysłów kultury funkcjonujących w byłym bloku wschodnim to pornografia – przynajmniej z niektórych krajów – wydaje się najbardziej widoczna
2 Por. Maryna Romanets, Ideologies of the Second Coming in the Ukrainian Colonial Playground, w: International Exposure: Perspective on Modern European Pornography 1800–2000, red. Lisa Z. Sigel, Rutgers University Press, Piscataway 2005, s. 209.
3 Por. Katalin Szoverfy Milter, Joseph W. Slade, Global Traf-
'/&
fic in Pornography. The Hungarian Example, w: tamże, s. 179.
4 Tamże, s. 178. 5 Žižek ma rację, gdy wskazuje, że to przede wszystkim
gładkie wejście w rolę dostarczającego egzotyki Innego było przyczyną sukcesów filmów Kusturicy.
w światowym obiegu. Jest zdecydowanie więcej węgierskich czy czeskich gwiazd porno niż pochodzących z tego regionu gwiazd pop bądź zdobywających rynki światowe produkcji telewizyjnych. Tak jakby mieszkańcom posowieckich półperyferii pozostawały do wyboru tylko specyfika ich egzotycznej tożsamości (jak w filmach Kusturicy, w których Inny występuje dla kulturalnej zachodniej publiczności jako nośnik egzotyki) albo pornograficzna nagość wyzutego ze wszelkich tożsamości i wszelkich odniesień ciała.
Pornografia i tożsamość Sprawa nie jest jednak tak prosta. W krajach dawnego bloku wschodniego, które weszły do obiegu pornograficznego, zanim nastąpił w nich wyraźny podział na „pornografię” i „niepornografię” i w momencie, gdy w krajach rdzenia zaczęły się procesy, które Brian McNair określa mianem pornografizacji kultury masowej, pornografia przybrała otwarcie polityczną funkcję, zapomnianą w Europie Zachodniej od czasów markiza de Sade. Szczególnie wyraźnie uwidoczniło się to w Rosji i Serbii. W Rosji pornografia, masowo pojawiająca się po 1989 roku, postrzegana była – przynajmniej we wczesnych latach 90. – w ramach „charakterystycznej dla rosyjskiej kultury ery posowieckiej «paranoicznej epistemologii»”6, w której nic nie oznacza tego, co bezpośrednio oznacza, każda treść ma głębszy sens niż ten, do którego się bezpośrednio odnosi. Czytana w ten sposób pornografia przestaje dotyczyć wyłącznie, czy przede wszystkim, pożądania, zyskując szereg politycznych znaczeń. Jak twierdzi Eliot Borenstein, rosyjska pornografia może być traktowana jako alegoria rosyjskiej kultury rozdartej między wczesnokapitalistycznym libertynizmem i nacjonalizmem, która 6 Eliot Borenstein, Nation Bare. Russian Pornography
and Insistance of Meaning, w: tamże, s. 235.
wyraża zranioną narodową dumę i obsesję na punkcie wykastrowanej, a przy tym nieumiejącej zrezygnować z patriarchalnych ideałów męskości oraz kłopotliwe relacje Rosji z Zachodem7. Od samego początku pornografia czy, ściślej mówiąc, generowana przez nią „panika moralna” była częścią transformacyjnego dyskursu malującego w czarnych barwach posowiecką rzeczywistość. Na początku rosyjskiej transformacji pornografia traktowana była jako część agendy liberalnej modernizacji kraju, w którym wszystko miało się stać „normalne”, „takie jak na Zachodzie”. Dlatego też pornografia w początkach lat 90. atakowana była przede wszystkim przez siły kontestujące imitacyjną transformację posowieckiej Rosji na wzór zachodni: skrajnych nacjonalistów i postkomunistów8. Jednak ten sojusz pornografii i liberalizmu nie przetrwał długo. Być może nie mógł, ponieważ obrazy w rodzaju tych, jakie w swoim filmie zmontował William E. Jones, zbyt bezpośrednio ukazywały rzeczywistość pauperyzacji, wyzysku, nierówności, jakie zapanowały w Rosji poddawanej transformacji według wskazań neoliberałów. Pornografia nie stała się jednak narzędziem politycznej krytyki liberalnej transformacji, formułowanej z równościowych pozycji, za to sprzymierzyła się z siłami skrajnie nacjonalistycznymi. Rosyjską pornografię można więc rozpatrywać jako jeden z gatunków rosyjskiego kina narodowego, w którym rosyjska kultura negocjowała – w ramach gatunku obecnego globalnie, którego produkcyjne, estetyczne i ideologiczne standardy wyznaczają producenci z krajów centralnych – swoją własną tożsamość. Jak zauważa Borenstein, w rosyjskiej pornografii, zwłaszcza ostatniej dekady, silnie odbija się konserwatyzm rosyjskiej kultury tego okresu, przede wszystkim hegemoniczna 7 Tamże. 8 Tamże, s. 236.
'/'
pozycja kultury inteligenckiej, traktowana jako dowód wyższości Rosji nad Zachodem (stąd silna pozycja obrazów odwołujących się do arcydzieł klasycznej literatury rosyjskiej, z pornoadaptacjami Eugeniusza Oniegina czy Anny Kareniny). W Serbii sojusz pornografii z nacjonalizmem przybrał jeszcze bardziej groteskowy wymiar. W 1990 roku parlament zniósł obowiązujący w Jugosławii zakaz pornografii – erotyka (mniej lub bardziej zbliżona do pornografii) trafiła do telewizji, czasopism, na wszechobecne kasety wideo. W parlamencie toczyły się debaty, pornografii bronili przede wszystkim nacjonaliści, jako instytucji wspomagającej prokreację i wzrost biologicznej substancji narodu9. W latach 90. w późnych nocnych porach do serbskiej telewizji trafiała nawet twarda pornografia. Szczególnie silnie obecna była ona w okresie nalotów NATO na Belgrad – pełniła funkcję igrzysk mobilizujących poparcie społeczne w momencie kryzysu. Pojawiło się nawet kręcone w Serbii porno polityczne, realizujące propagandowe cele rządu Miloševicia – np. satyryczne filmy o seksualnych przygodach Billa Clintona z Moniki Lewinsky10. Zdaniem Feony Attwood pornografia jest zawsze ostatecznie alegorią kultury, w jakiej powstaje11. Ukazuje obecne w danej kulturze relacje płci, władzy, dominujące inwestycje pragnienia, rodzaje układów dominacji i podporządkowania. Na przykładzie Europy Wschodniej widać jeszcze jeden poziom – pornografia jest alegorią najnowszej historii regionu nie tylko na poziomie „nadbudowy” (treści pornograficznych przedstawień), ale i swojej „bazy”, tzn. koniecznych do wytworzenia tych 9Por. T. Nikolić, Serbian Sexual Response: Gender and
Sexuality in Serbia during 1990s, w: Aleksandr Štulhofer, Theo Sandfort (red.), Sexuality and Gender in Postcommunist Eastern Europe and Russia, Haworth Press, Binghampton 2005, s. 136. 10 Tamże. 11 Por. Feona Attwood, Reading Porn: The Paradigm Shift in Pornographic Research, „Sexualities”, vol. 5, nr 1, luty 2002, s. 91–105.
'/(
przedstawień procesów ekonomicznych. Na poziomie przedstawień pornografia tworzy obraz utopii natychmiastowej, spełnionej konsumpcji (ciał, rozkoszy) – w tym sensie cała transformacyjna obietnica składana przez instalujący się w Europie Wschodniej kapitalizm miała charakter pornograficzny. Jednak za tą obietnicą, za tym mirażem, kryła się rzeczywistość ponownego włączenia mieszkańców tych krajów do globalnego podziału pracy, głównie jako taniej siły roboczej. Dotyczyło to także przemysłu pornograficznego.
Pornografia, kapitalizm, utopia Związek tych trzech zjawisk: restauracji kapitalizmu po 1989 roku, ponownego włączenia bloku wschodniego w globalny kapitalistyczny podział pracy w roli peryferii oraz ekspansji pornografii w tym regionie, stanowi bardzo ciekawy przypadek badawczy. Dzieje pornografii w Europie Wschodniej dobrze obrazują ograniczenia liberalnej narracji o najnowszej historii regionu. Pornograficzne obrazy niemalże bezpośrednio, choć oczywiście w przesadzonej i karykaturalnej formie, pokazują, co kryje się za liberalnymi sloganami o wolności i „powrocie do Europy” (gdzie – w przemyśle pornograficznym, ale i wielu innych – tubylcy strefy pokomunistycznej egzystują jako tanie ciała na sprzedaż). Jak dowodzi przypadek serbskiej czy rosyjskiej pornografii, „wyzwolenie”, rozumiane jako uwidocznienie pragnień, wcale nie musi służyć emancypacyjnym celom. Pragnienie zawsze obsadza się w jakichś konfiguracjach, nieraz autorytarnych – także w pornografii masy pragną tego, co ich gnębi. Związek pornografii i kapitalizmu nie ma charakteru incydentalnego, ale strukturalny. Pornografia nie tylko jest częścią kapitalistycznej produkcji, ale jest także zorganizowana w charakterystyczny dla niej sposób. I to nie tylko na poziomie „bazy”, czyli przedsiębiorstw zajmujących się pro-
dukcją towarów o charakterze pornograficznym. Linda Williams ma wiele racji, gdy zauważa, że model reprezentacji stosunku seksualnego dominujący w heteroseksualnej pornografii jest modelem produkcji: stosunek seksualny – penetracja przez mężczyznę kobiecej waginy – jako praca, której efektem jest kobiecy genitalny orgazm lub męski wytrysk; jego ujęcie – na ogół na tle wykrzywionej w rozkoszy twarzy kobiety – to podstawowy punkt pornograficznej narracji (produkt), który zostaje następnie zmieniony w obraz-fetysz (towar) i jako taki włączony w obieg towarów do konsumpcji12. Obrazy pozornie natychmiastowo dostępnej, a jednocześnie niedostępnej rozkoszy, jakie wyłaniają się z przestrzeni pornograficznej, tworzą pewną formę utopii. Utopii odbijającej neoliberalny kapitalizm, z jego z zasady paradoksalną i logicznie sprzeczną obietnicą „głównej wygranej”
czy też „premii” dla wszystkich13, która jednak zastosowana w praktyce (szczególnie na postkomunistycznych półperyferiach) skazuje większość na postępującą pauperyzację. Podobnie działa pornografia: sprzedając pewną obietnicę „wartości dodatkowej rozkoszy”, pozostawia swoich klientów jedynie z idiotyczną masturbacyjną przyjemnością. Współczesny kapitalizm i pornografia w równej mierze dostarczają uwikłanym w nie podmiotem (a uwikłani jesteśmy wszyscy) tego, co Jacques Lacan niezwykle celnie nazwał „wolnością pragnienia na próżno”14. Wolność do pragnienia na próżno (której nie zabrania żadne ojcowskie prawo, żaden odwołujący się do metafizycznych kategorii język, żaden zakorzeniony w transcendencji zakaz) jest istotą liberalnej wolności. W krajach Europy Wschodniej pornografia była jedną z prowadzących do niej królewskich dróg.
12 Por. Linda Williams, Hard core, przeł. Justyna
13 Por. Peter Sloterdijk, Gniew i czas, przeł. Arkadiusz Żychliński, Scholar, Warszawa 2010, s. 220. 14 Por. Jacques Lacan, Kanta Sadem, przeł. Tadeusz Komendant, „Twórczość” 1989, nr 8, s. 50. Przekład zmodyfikowany – u Komendanta jest „pożądać”, co – bliżej Lacana – zmieniam na „pragnąć”.
Burzyńska, Irena Hansz i Miłosz Wojtyna, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010, s. 121–122.
'/)
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 47
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 12
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 14
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 8
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 32
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 38
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 44
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 68
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 35
Pornografia i gejowski socjalizm Z Williamem E. Jonesem rozmawia Jakub Majmurek Jakub Majmurek: Funkcjonuje pan w festiwalowo-galeryjnym obiegu jako filmowiec i artysta wizualny. W przeszłości pracował pan natomiast dla przemysłu pornograficznego jako montażysta. W swoich pracach, na ogół wykonanych w technice found footage, często korzysta pan z obrazów wywodzących się z gejowskiej pornografii. Jaki jest dziś status pornografii – czy w ogóle przedstawień seksualności – w sferze publicznej i przemyśle filmowym? Czy granica między pornografią a nie-pornografią zanika? William E. Jones: Dzięki rozwojowi internetu obrazy przedstawiające seks stały się powszechnie dostępne, w tym dla dzieci, w wielu miejscach na świecie. Starsze pokolenie, które dorastało przed epoką internetu, ciągle przywiązane jest do rozróżnienia na „pornografię” i „nie-pornografię”, czyli zalegitymizowane przekazy mieszczące się w głównym nurcie. Wspierają je w tym różnego rodzaju siły polityczne, zwłaszcza te odwołujące się do „rodzinnych wartości”. Bardzo jestem ciekawy, co się stanie, gdy dzisiejsze dzieci dorosną i obejmą kontrolę nad instytucjami tradycyjnie decydującymi o tym, jakie treści społeczeństwo uznaje za „obsceniczne”. Zmiana w naszym stosunku do pornografii nie nastąpi więc w wyniku procesów politycznych, ale przemian technologicznych i ekonomicznych, których właściwego znaczenia ciągle nie jesteśmy w stanie ocenić i zrozumieć. Czy pana prace zostały kiedykolwiek odrzucone albo napotkały opór ze względu na (&,
obecność w nich obrazów wywodzących się z pornografii? Nie potrafię powiedzieć, czy moje prace zostały kiedykolwiek odrzucone właśnie z uwagi na pornograficzne przedstawienia. Nie da się jednak ukryć, że gdy przestałem sięgać do gejowskiej pornografii, pojawiło się wiele instytucji gotowych mnie wesprzeć, a moje prace zaczęły się lepiej sprzedawać. Co sprawia, że obraz zawierający przedstawienia seksualne staje się pornografią? Mam opory przed formułowaniem jakiejś ogólnej definicji pornografii, gdyż ona stale się zmienia, obejmuje coraz to nowsze dziedziny. Mogę powiedzieć, jak to wygląda w systemie prawnym Stanów Zjednoczonych. Mimo dziesiątków (a nawet setek) lat debat i zmian w legislacji różnica między pornografią jako specyficznym gatunkiem słów i obrazów a treściami obscenicznymi – tą częścią pornograficznych przedstawień, których nie chroni pierwsza poprawka do konstytucji – pozostaje ciągle niejednoznaczna. Decyzja Sądu Najwyższego w sprawie Miller kontra Kalifornia (1973) zawiera trzypunktową definicję, która pozostaje w użyciu do dziś. Materiał ma obsceniczny charakter, gdy: 1) dla przeciętnej osoby, stosującej aktualne standardy oceny panujące w danej społeczności, materiał – wzięty jako całość – odwołuje się do „lubieżnych zainteresowań” (prurient interest) 2) przedstawia w ewidentnie obraźliwy, nieobyczajny (patently offen-
sive) sposób czynność seksualną, której definicje formułuje prawo stanowe 3) materiałowi – rozważanemu jako całość – brak poważnej wartości literackiej, politycznej lub naukowej1. Ta definicja nastręcza rzecz jasna wielu kłopotów. Na przykład: kto właściwie jest „przeciętną osobą”? Co ciekawe, różne definicje „treści obscenicznych” na ogół opierają się na figurach w rodzaju „przeciętnego obywatela”, których nigdy nie da się precyzyjnie zdefiniować. To otwiera pole dla niezliczonych nadużyć.
pach osób, w tym młodych mężczyznach, którzy byli biali, wykształceni, w miarę dobrze odżywieni i nagle pozbawieni jakichkolwiek perspektyw. Nie należy zapominać o przyjemności, jaką widz czerpie z samego spektaklu eksploatacji i wyzysku drugiej osoby. W świecie sztuki nieraz byłem świadkiem tego zjawiska, zwłaszcza w okresach boomu. Cierpienie innych często wyzwala w nas – przekonanych, że cierpienie wywłaszczonych nigdy nas samych nie dotknie – poczucie komfortu, a nawet radości.
W filmie The Fall of Communism as Seen in Gay Pornography wykorzystuje pan montaż obrazów pochodzących z gejowskiej pornografii produkowanej w Europie Wschodniej w latach 90., tzn. zaraz po upadku realnego socjalizmu. Dla wielu mieszkańców tego obszaru, zwłaszcza tych wywodzących się z klas pracujących, lata 90. były okresem radykalnej pauperyzacji. W pana pracy widać, jak bardzo eksploatacyjny charakter mają te filmy, jak niesymetryczne są relacje między aktorami a producentami czy reżyserami.
Jaki jest, pana zdaniem, związek między kapitalizmem i pornografią, eksploatacją ludzkiego ciała charakterystyczną dla pornografii i dla innych kapitalistycznych form produkcji?
Nie potrafię dokładnie określić, kiedy pornografia z byłego bloku wschodniego zaczęła pojawiać się w Stanach. Najstarsze produkcje, do których udało mi się dotrzeć, pochodzą z 1993 roku. Na początku odrzucała mnie brutalność tych filmów, ale później zacząłem zdawać sobie sprawę, że właśnie w obecnej w nich przemocy i atmosferze przymusu tkwi cały ich erotyczny, uwodzicielski urok. Fantazja, w której zmuszamy drugą osobę, by robiła wszystko to, czego pragniemy, jest bardzo rozpowszechniona. Wiele osób realizuje ją na przykład w formie turystyki seksualnej w krajach Trzeciego Świata. Wraz z upadkiem realnego socjalizmu w Europie Wschodniej pojawiła się możliwość odgrywania tej fantazji na zupełnie nowych gru1 Tłumaczenie wyroku Miller kontra Kalifornia za: Ireneusz C. Kamiński, Pornografia dziecięca przed amerykańskim Sądem Najwyższym, „Problemy Europejskiego Prawa Międzynarodowego, Europejskiego i Porównawczego“, vol. III, 2005.
Przemysł pornograficzny oferuje aktorom jednorazowe honorarium za udział w filmie, który może pozostawać w obiegu do końca życia danej osoby. W dodatku naraża ich na znane zagrożenia, takie jak zwiększone ryzyko zarażenia chorobami przenoszonymi drogą płciową i potępienie ze strony purytańskiego społeczeństwa. Pornografia ma od początku do końca eksploatacyjny charakter, a współcześnie sytuacja tylko się pogarsza. Wraz z rozwojem darmowych stron internetowych spadają budżety produkcji, redukuje się personel w większych przedsiębiorstwach, a sama praca – w i tak już związanej z licznymi niebezpieczeństwami branży – staje się coraz mniej bezpieczna. Przy czym obwinianie za ten stan rzeczy wyłącznie pornografii byłoby nieporozumieniem. Wiele gałęzi produkcji znajduje się obecnie w stanie kryzysu, a pracownicy z rozwiniętych krajów kapitalistycznych doświadczają pauperyzacji. Dla osób zainteresowanych tymi wszystkimi zjawiskami pornografia może być szczególnie ciekawym obszarem badań – branża ta doświadczyła pewnych procesów społecznoekonomicznych dużo wcześniej niż wszystkie inne (na przykład mainstreamowy przemysł filmowy), a w jej praktykach biznesowych nie ma nawet troski o zachowanie pozorów uczciwości i empatii. (&-
Geje zajmują wobec tych wszystkich zjawisk bardzo szczególną i ciekawą pozycję. Współczesna kultura gejowska po prostu nie mogłaby istnieć bez kapitalizmu. Historycznie rzecz ujmując, w przeszłości istniały inne sposoby wyrażania miłości między osobami tej samej płci, ale nie przetrwały one do naszych czasów. Czy możliwe jest coś na kształt „gejowskiego socjalizmu”? To bardzo prowokująca i utopijna idea. Czy jest możliwe stworzenie przez kino takich obrazów seksualności i pożądania, które nie miałyby eksploatacyjnego charakteru? Przyznam szczerze, że nie jestem w stanie odpowiedzieć na takie pytanie. Może powinni tym zająć się psychoanalitycy, choć nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, jaki rodzaj pornografii mogliby wymyślić, nie mówiąc już o jej nakręceniu! Pewien ciągle powtarzany komunał na temat gejowskiej pornografii mówi, że nie jest ona taka zła, gdyż przynajmniej nie wykorzystuje kobiet. Ale to w małym stopniu odpowiada na twoje pytanie. W jakim stopniu pornografia stała się dla współczesnych mężczyzn i kobiet z krajów rozwiniętych podstawową narracją na temat ich seksualności? Jak zauważył Larry Clark, prowadząc badania do swojego dokumentu Impaled (to jego wkład do nowelowego filmu Destricted, który bada granice między kinem a pornografią), nastoletni chłopcy dorastający w południowej Kalifornii wyraźnie imitują wzorce z filmów pornograficznych: wygolone włosy łonowe, tatuaże, preferowanie ejakulacji na seksualne partnerki (zamiast wewnątrz nich). To fascynujące, pojawia się jednak pytanie, co naprawdę myślą ci chłopcy? Jaki mają naprawdę stosunek do kobiet (czy mężczyzn traktowanych jako partnerzy seksualni)? Czy pornografia może być w jakikolwiek sposób emancypacyjna dla historycznie pod(&.
porządkowanych czy wykluczonych grup, na przykład mniejszości seksualnych? W przeszłości wiele homoseksualnych mężczyzn (przynajmniej z pewnych klas) przed jakimikolwiek seksualnymi relacjami z osobami tej samej płci miało kontakt z literackimi i wizualnymi przedstawieniami gejowskiego seksu. Pornografia wspierała ich tożsamość, umacniała w przekonaniu, że nie są sami. Dziś, gdy rozmawiam ze swoimi studentami, często mam wrażenie, że większość z nich, zanim rozpocznie jakiekolwiek życie seksualne, wcześniej konsumuje niewiarygodne ilości obrazów o seksualnej treści. W tym sensie wszyscy stają się dziś podobni do gejowskiej mniejszości. Ale nie wiem, na ile jest to emancypujące. Czy dystans między obrazami homoseksualnej aktywności zebranymi w pana projekcie Tearoom2 a tymi z The Fall of Communism… można odczytywać jako symbol wyzwolenia homoseksualnego pragnienia? To rzeczywiście kuszące, by w tym historycznym następstwie obrazów doszukiwać się wzrostu wolności. Ale nie możemy tracić z oczu wymiaru ideologicznego. Coraz więcej osób homoseksualnych może swobodnie wyznać dziś miłość ukochanej osobie, ale w jaki sposób dziś żyjemy? Zastanawiam się, czy wyzwolenie nie wiąże się z pewnym rodzajem społecznego przystosowania. Uważam na przykład, że małżeństwa jednopłciowe powinny być legalne, ale jednocześnie nie przestaję żywić nadziei, że relacje małżeńskie – opierające się przede wszystkim na kwestiach własności – nie wykluczą rozwoju bardziej otwartych relacji międzyludzkich. Mimo całego swojego sceptycyzmu opowiadam się za gejowskim socjalizmem! 2 Jest to montaż pochodzących z początku lat 60. obrazów z kamery, którą zamontowała inwigilująca środowisko homoseksualne policja w publicznej toalecie znanej jako miejsce schadzek.
William E. Jones, The Fall of Communism as Seen in Gay Pornography (kadr z filmu)
Polskie problemy ze wzwodem Jas´ Kapela
J
eden z najsmutniejszych filmów, jakie w życiu widziałem, nosi tytuł Akwarysta i został wyprodukowany na potrzeby serwisu Podrywaczki.pl. Podrywaczki.pl i wcześniejsi Podrywacze.pl to polskie strony pornograficzne reprezentujące gatunek gonzo. Określenie „gonzo” pochodzi od stylu dziennikarskiego Huntera Thompsona, który charakteryzował się aktywnym uczestnictwem reportera w opisywanym świecie, a także bardzo osobistym i stronniczym na ten świat spojrzeniem. Kto widział film Las Vegas Parano, w którym nieustannie naćpani główni bohaterowie sieją zamęt i rozpierduchę, zapewne domyśla się, jak to aktywne uczestnictwo może wyglądać. W porno styl gonzo polega na tym, że trzymający kamerę sam uczestniczy w akcie seksualnym lub ewentualnie jest jego sprawcą, obserwatorem i komentatorem, stosunek pozostawiając przeważnie niezbyt aktywnemu modelowi. Jeśli uświadomimy sobie, że polskim przedstawicielem dziennikarstwa gonzo jest Wojciech Cejrowski, możemy sobie pewnie wyobrazić, jak biedne jest polskie gonzo porno. A i tak Wojciech Cejrowski okazuje się przy Rafale, założycielu strony Podrywacze.pl, wybitnym intelektualistą (Rafał nie ujawnia nazwiska, występuje po prostu jako Rafał). Trzeba jednak oddać Rafałowi sprawiedliwość, że ma pewien rodzaj zdrowego rozsądku i świadomość stosunków społecznych, o czym Cejrowski nie może nawet marzyć. Nie tylko dlatego, że marzyć o tym nie zamierza. ('&
Film Akwarysta opowiada historię dziewczyny, która postanowiła urządzić sobie w domu akwarium, lecz niestety brak jej gotówki, żeby ten cel zrealizować. Na szczęście sprzedawca w sklepie akwarystycznym jest wyrozumiały i zgadza się obniżyć cenę w zamian za usługę seksualną. Dziewczyna przystaje na taką umowę i próbuje akwarystę zadowolić. Niestety, sprawa okazuje się bardziej skomplikowana, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Mimo długotrwałej stymulacji oralnej przyrodzenia akwarysta nie ma erekcji. Dziewczyna jednak najwyraźniej bardzo chce mieć to akwarium, gdyż nie ustaje w staraniach, by pobudzić członek partnera. Film trwa blisko pół godziny, lecz przez cały ten czas akwaryście nie udaje się osiągnąć wzwodu. Obserwując zmagania tej pary, można zapewne odczuwać całe spektrum różnych emocji, ale nie sądzę, żeby podniecenie było jednym z nich. Czy pornografia, która nie podnieca, jest jeszcze pornografią? A jeśli nie, to czym jest? W sporze o definicję pornografii argument wywoływania pobudzenia fizycznego jest jednym z kluczowych. Dodać trzeba, że Akwarysta nie jest wypadkiem przy pracy, który wyciekł do sieci, lecz pełnoprawnym filmem funkcjonującym w oficjalnym obiegu. Nie jest też jedynym filmem tego rodzaju. W serwisie Podrywaczki.pl możemy zobaczyć kilka innych, które również raczej nie są w stanie wzbudzić niczyjego podniecania. Zaliczyłbym do nich na
przykład Zboczeńca, w którym dziewczyna „podrywa” chłopaka z wyraźnym upośledzeniem umysłowym.
Porno nasze codzienne Ludzi oczywiście podniecają bardzo różne rzeczy. Być może najbardziej podniecająca jest sama możliwość zaspokojenia podniecenia. Stąd bierze się popularność gatunku gonzo, amatorskich filmików czy konwencji girls next door. Widz pragnie mieć wrażenie, że seks jest na wyciągnięcie ręki. Jeśli seksualna obietnica jest istotą pornografii, to okazuje się, że o porno możemy mówić nie tylko w przypadku czasopism dla dorosłych czy „różowych” stron internetowych, ale również prasy wysokonakładowej czy reklamy. Dobrym przykładem może być „list tygodnia” w „Wysokich Obcasach”, którego autorka twierdzi, że jej koleżanki z pracy zamiast lunchu wybierają seks w toalecie albo w parku1. Wydaje się, że to zwykła miejska legenda. Takie rzeczy zawsze przydarzają się koleżankom w sąsiednim biurze, a nie nam. Nam nie mogą się przydarzyć, bo inni mają lepiej albo po prostu pracujemy za dużo, żeby mieć czas na seks. Oczywiście nie twierdzę, że nie zdarzają się biurowe romanse, ale nie wyolbrzymiałbym tego zjawiska. Szczególnie w przerwach na lunch. W kraju, gdzie 68 proc. badanych nie ma czasu na spożycie głównego posiłku w pracy, niemal co druga osoba (39,7 proc.) żywi się jedynie kanapkami, a co dziesiąta w pracy nie je nic, nie bardzo można zamienić lunch na seks. Najpierw trzeba mieć przerwę na lunch, żeby móc nią w ten sposób dysponować. Czy trzeba dodawać, że Polacy pracują prawie najwięcej spośród mieszkańców krajów OECD? Wyprzedzają nas tylko Korea Północna i Rosja. A przecież w innych rankingach OECD nie jesteśmy równie wysoko. Nie mamy na przykład największych pensji. A wręcz przeciwnie. Najdłuższy czas 1 Zamiast lunchu sex, „Wysokie Obcasy”, 12 lutego 2011.
pracy nie przekłada się na wysokość wynagrodzenia. Dlatego pewnie lubimy sobie wyobrażać, że przynajmniej mamy dużo seksu. Co z tego, że nie my, tylko koleżanki z pracy. W badaniach przeprowadzonych przez jedną z firm farmaceutycznych Polacy zadeklarowali, że uprawiają seks częściej niż pytani mieszkańcy innych krajów europejskich, ale komentujący te wyniki eksperci są bardzo sceptyczni. Polacy chcieliby uprawiać seks, ale nie robią tego tak często, jak twierdzą. Jak mieliby robić, skoro pracują rocznie blisko czterysta godzin więcej, niż wynosi średnia w krajach OECD?
Seks w szafie Rozpowszechnianie przez wysokonakładową prasę miejskich legend o wszechobecnym seksie wydaje się przykrywać inne, realne problemy społeczne. Dlatego nie ma racji Czesław Mozil, gdy twierdzi: Nie mamy wyluzowanego podejścia do seksualności, ten temat traktujemy jak najgorsze tabu. Dlatego polskie porno jest podobnie żałosne, jak polska polityka – rządzi w nim przaśność oraz nieautentyczność. Brzydkie dziewczyny uprawiają seks z brzydkimi zdesperowanymi kolesiami na brudnych wersalkach. Są spięci, często smutni. I, co najgorsze, widać, że nie sprawia im to żadnej przyjemności. A ja w porno chcę widzieć radość i autentyzm, dobre aktorstwo seksualne. Muszę wierzyć aktorom, że jest im razem dobrze, że jest chemia2. Nie ma racji – i jednocześnie ją ma. Polskie porno rzeczywiście jest żałosne jak polska polityka, ale bynajmniej nie dlatego, że brak nam luzu. Brakuje nam raczej warunków do luzu. Zaściankowy katolicyzm czy papież piętnujący prezerwatywy jako instrument cywilizacji śmierci dołożyli do tego stanu rzeczy swoje trzy grosze, ale 2 http://www.ckm.pl/lifestyle/akcja-klaps,72,1,a.html.
(''
ważniejsze wydają mi się czynniki ekonomiczne. Jak wskazuje założyciel portalu Podrywacze.pl, „wszystkie, które chcą, potrafią i lubią to robić przed kamerą, po wejściu do Unii wyjechały na Zachód, zostały tylko sfrustrowane amatorki. A mężczyźni mają problem ze wzwodem”. Brzydkie dziewczyny w polskim porno nie biorą się stąd, że wszystkie ładne chodzą do kościoła i uważają seks za tabu. Biorą się stąd, że ładnym dziewczynom nie opłaca się uprawiać seksu przed kamerą. Więcej mogą dostać za noc niż za występ w filmie. A wtedy przynajmniej nie trafiają pod pręgierz opinii publicznej, która działa sprawnie i obłudnie. Jak ocenia prof. Jacek Kurzępa, nawet jedna piąta polskich studentek zarabia w seksbiznesie. Oczywiście nie wszystkie z nich trudnią się prostytucją. Część pracuje na przykład w sekstelefonach. Co nie zmienia faktu, że takie wyniki trudno pogodzić z rzekomym konserwatyzmem polskiego społeczeństwa. Najwyraźniej młode Polki umieją czerpać z seksu nie tylko przyjemność, ale również pieniądze. W sytuacji, gdy na planie filmu porno można w Polsce zarobić około 700 złotych, nikomu nie opłaca się ryzykować, że zobaczą nas w nim rodzice, wujkowie czy szefowie. Nawet nie dlatego, że jest to tabu, ale dlatego, że może nieść ze sobą przykre konsekwencje, które deklarowany i obłudny (nie byłoby takiej podaży, gdyby nie popyt) konserwatyzm każe wyciągać.
Polska jest za granicą Dziewczynom, którym gra w porno sprawia autentyczną przyjemność, pozostaje emigracja zarobkowa. Już w Niemczech mogą zarobić wielokrotność polskich stawek. Jeszcze więcej w Stanach, które są największym potentatem na tym rynku. W zglobalizowanym świecie emigracja zarobkowa nie musi się nawet łączyć z wyjazdem z kraju. Teoretycznie można pracować, nie wychodząc z domu, wystarczy kamera ('(
internetowa i odpowiednie kompetencje (kulturowe i fizyczne). Zdarza się również odwrotny proceder. Zagraniczni reżyserzy przyjeżdżają do Polski i innych krajów peryferyjnych, aby korzystać z wdzięków miejscowej ludności, a powstałą w ten sposób produkcję sprzedawać na globalnym rynku. Przykładem może być seria Rocco Siffrediego, której jeden z odcinków zatytułowany Rocco Invades Poland dzieje się w Warszawie. Opinie internautów są bezlitosne: „Ten film to rzeczywiście tragedia. Jedna z najgorszych produkcji tego pana. Przy takim Rocco Ravishes the Czech Republic to coś wygląda naprawdę biednie”. Być może to bieda polskiego przemysłu porno, a właściwie jego brak, sprawia, że nie doczekaliśmy się regularnej turystyki pornograficznej, jak stało się to na przykład w Czechach za sprawą serii Rychly prachy. Właściwie jest to rodzaj pornograficznej kolonizacji. Mimo że wszystkie te filmy rozgrywają się w Czechach i są z czeskimi aktorkami, narracja prowadzona jest w języku angielskim przez amerykańskiego przyjezdnego. Losy polskiego przemysłu pornograficznego to wzorowy przykład pokazujący naszą prowincjonalność w zglobalizowanym świecie. Ale czy w innych dziedzinach nie wygląda to podobnie? Czy porno nie jest jedynie najbardziej jaskrawym przykładem wyzysku polskich pracowników na zglobalizowanym rynku? Sparafrazujmy słowa Mozila: „Nie mamy wyluzowanego podejścia do pracy, ten temat traktujemy jak najgorsze tabu. Dlatego pracowanie w Polsce jest podobnie żałosne, jak polska polityka – rządzi w nim przaśność oraz nieautentyczność. Brzydkie dziewczyny pracują z brzydkimi zdesperowanymi kolesiami w brudnych biurach. Są spięci, często smutni. I, co najgorsze, widać, że nie sprawia im to żadnej przyjemności. A ja w pracy chcę widzieć radość i autentyzm. Muszę wierzyć pracownikom i szefom, że jest im razem dobrze, że jest chemia”. Czy teraz słowa te stają się mniej prawdziwe? Nie sądzę. Choć
Mozil cały czas błędnie upatruje przyczyn tego stanu rzeczy wyłącznie w kwestiach kulturowych, a nie ekonomicznych.
Polskie porno reprezentuje biedę Co oczywiście nie znaczy, że przyczyny kulturowe nie istnieją ani że nie zachodzi pewien postęp w polskim porno. Jeśli porównamy kolejną stronę prowadzoną przez Rafała, czyli Polskie-uczennice.pl, z tym, co działo się w początkach działalności Podrywaczy.pl, to zobaczymy już inną Polskę. Inną, choć nie do końca. Jakość nagrań jest o wiele lepsza, dziewczyny są ładniejsze, a zamiast mieszkań z meblościanką zdarzają się eleganckie apartamenty, wciąż jednak wygrywa przaśność i nieautentyczność. Czy jednak pytanie „lubisz finał na twarz?” może w ogóle po polsku brzmieć autentycznie? Nie od dziś wiadomo, że mamy problem z językiem erotycznym, który w polszczyźnie jest wyjątkowo ubogi. Ale pojawiają się też inne problemy. Na pierwszy rzut oka nie znajduję żadnego logicznego uzasadnienia, dlaczego aktor, któremu całkiem ładna dziewczyna robi loda, spożywa drożdżówkę z budyniem. A jeśli musi ją jeść, to czemu reżyser to fil-
muje? A może to właśnie jest dowód na autentyzm sytuacji? Aktorzy rozmawiają ze sobą tak, jakby dialogi pisała im Ilona Łepkowska, ale prawda filmowanego wydarzenia objawia się właśnie w spożywaniu drożdżówki z budyniem podczas stosunku. Gdybyśmy chcieli się posłużyć kategoriami wyłożonymi w Realnym spojrzeniu Todda McGowana, moglibyśmy zauważyć, że polskie porno nie pozwala na zanurzenie się w fantazji, bo zawsze znajdzie się coś, co tę fantazję rozbije. Na przykład w filmie na stronie Polskie-uczennice.pl pojawia się nałożony na obraz napis komentujący, w zamierzeniu dowcipnie, seksualną aktywność jednego z aktorów – według reżysera mógłby on występować w reklamach Duracell. Tego rodzaju nabijanie się z seksualnej sprawności, w sytuacji, gdy tej sprawności polskiemu kinu erotycznemu tak brakuje, każe widzieć cel tych produkcji w niezgodzie na rozkoszowanie się fantazją. Polskie porno, inaczej niż większość pornografii powstającej na świecie, będącej wyrazem panującej ideologii kapitalizmu, dobitnie i celowo zaświadcza o polskiej biedzie. A przez to jest kinem sprzeciwu (czy używając kategorii McGowana: kinem przecięcia), które rozbija ideologiczną fantazję o lepszym świecie doskonałego posiadania. Reprezentuje biedę.
(')
Pornografia i kapitalizm Z Lechem M. Nijakowskim rozmawia Jakub Majmurek
Jakub Majmurek: Czym właściwie jest pornografia? Lech M. Nijakowski: Ze zdefiniowaniem pornografii zawsze jest pewien problem, co zresztą pokazują porażki różnych prób stworzenia definicji prawnych. Pornografię trudno zdefiniować, bo ma silnie kontekstowy charakter, związek z zakazem. Bez zakazu publicznej prezentacji nagości nie możemy mówić o pornografii. Malowidła w Pompejach pokazują, w jaki sposób wizerunki nagości i seksualności były integralną częścią przestrzeni publicznej w starożytnym społeczeństwie rzymskim – w tym sensie w ogóle nie było w nim pornografii, bo nie było zakazu prezentacji tego typu treści. Pornografia jako taka pojawia się na początku epoki nowożytnej. Wtedy wprowadzony przez chrześcijaństwo zakaz łączy się z bardzo masową, jak na ówczesne warunki, produkcją pornograficznych przedstawień, ściśle związaną z wynalazkiem druku. Oczywiście wcześniej istniały ręcznie pisane i rysowane księgi, które z naszej perspektywy określilibyśmy jako pornograficzne. Jednak aż do XVI wieku nie istniał obieg pornograficzny; wszystkie te dzieła były bardzo drogie, spontanicznie działała tu cenzura ekonomiczna. Wraz z masowymi nakładami pojawia się problem nowej cenzury. Pornografia rodzi się tak naprawdę w renesansowych Włoszech, tam, gdzie rodzi się kultura popularna, tam, gdzie powstają nowe techniki druku i gdzie po raz pierwszy pojawiają się ludzie żyjący z pióra, piszący dla masowej publiczności, a nie dla mecenasów. Pietro Aretino, jeden ('*
z pierwszych pornografów, utrzymywał się z pisania. Był jednym z pierwszych w historii – obok Lutra – autorem bestsellerów. Rozwój literatur w językach narodowych również motywowany był przede wszystkim żądzą zysku drukarzy, zecerów, autorów. W tym sensie można mówić o pewnej analogii między rozwojem literatur narodowych, pornografii, ale także reformacji. Reformacja, która rozprzestrzeniała się m.in. dzięki technice druku, była w swoich początkach zwalczana na równi z pornografią, za pomocą podobnych metod. W indeksie ksiąg zakazanych znajdowały się zarówno dzieła pornograficzne, jak i prace uznane za religijne herezje. Indeks był instytucjonalną reakcją na to, że w związku z masowym charakterem druku nie można już było dłużej kontrolować obiegu pewnych treści starymi metodami. Z tego wynika, że pornografia jest trzecim dzieckiem wynalazku druku, obok języków narodowych i reformacji. Literatura narodowa tworzy wyobrażone wspólnoty nowoczesnych narodów, pisma reformacyjne nową wspólnotę religijną. A jaką wspólnotę tworzy pornografia? W samych swoich początkach pornografia była formą krytyki politycznej i społecznej. Pisma pornograficzne do końca XVIII wieku wyrażały światopogląd materialistyczny, atakowały pozycję Kościoła katolickiego i podstawy feudalnego społeczeństwa. Ich sprośność często opierała się na pragnieniu transgresji. Najlepiej widać to wszystko w twórczości markiza de Sade, pisarza,
który zamyka ten okres historii pornografii. W tym sensie pornografia tworzyła wspólnotę ludzi pragnących wyłamać się z religijnych, stanowych i filozoficznych ograniczeń ówczesnej Europy. Tworząc i konsumując pisma pornograficzne, ludzie ci przekraczali porządek społeczny. Pornografia traci swój polityczny wymiar dopiero na przełomie wieku XVIII i XIX, gdy zaczyna być traktowana wyłącznie jako rozrywka, sposób spędzania wolnego czasu, narzędzie zaspokojenia. Jednocześnie w tym samym czasie doskonalą się techniki ścigania pornografii – w porewolucyjnej Francji powstaje w tym celu nawet specjalny departament policji. Przełom XVIII i XIX wieku to także okres, gdy zaczyna się kształtować nowoczesny kapitalizm przemysłowy. Jaki wpływ na przemysł pornograficzny miały właściwe mu formy produkcji, cyrkulacji i konsumpcji towarów? Na wstępie trzeba zaznaczyć, że pornografia nie jest zjawiskiem marginalnym, ale głównonurtowym. Badając ją, możemy jednocześnie badać ogólne przemiany społeczne. Ta zależność jest więc bardzo skomplikowana. Zacznijmy od rynku. Od samego początku rynek pornograficzny był bardzo specyficzny. Państwo starało się nie tyle go zmonopolizować czy regulować, tworząc koncesje (jak w przypadku wielu innych rynków, dziś na przykład rynku broni), ile całkowicie zakazać produkcji. Ten zakaz obniżał podaż, ale zwiększał popyt. To sprawiało, że był to rynek bardzo dochodowy, ale związany ze sporym ryzykiem gospodarczym. Nakłady finansowe konieczne do produkcji na tym rynku w niektórych epokach były znaczące. Pojawienie się w XIX wieku burżuazji, która miała wolny czas i nadwyżki finansowe, które mogła przeznaczyć na rozrywkę, sprawiło, że było coraz więcej podmiotów skłonnych do podjęcia ryzyka na tym rynku. Zatem na rozwój i przemiany pornografii wpływało wiele czynników (w tym tak silny aktor jak państwo), nie tylko rozwój środków produkcji i technologii, choć on
bez wątpienia miał i ciągle ma znaczenie, co możemy obserwować przy okazji rewolucji nowych mediów. Kiedy pornografia staje się naprawdę masowa? Wraz z wynalezieniem fotografii, kina? Pojęcie masowości trzeba zrelatywizować. Już kultura druku była jak na ówczesne standardy kulturą masową. Druk tworzył wczesną kulturę popularną, włączającą, także w czytelnictwo tekstów pornograficznych, niewyobrażalne jak na tamte czasy rzesze ludzi. Obok niej istniała kultura ludowa, sama w sobie często sprośna, swobodnie prezentująca treści seksualne. Była ona stopniowo włączana do silnie podporządkowanej regułom kapitalizmu kultury popularnej. Bez wątpienia jednak pojawienie się mediów opartych na realistycznym obrazie (fotografia, kino) stanowiło przełom, rewolucję. Ta rewolucja przyspieszała wraz z kolejnymi zmianami technologicznymi. Pojawiły się projektory domowe, wideo i w końcu dwie nakładające się rewolucje, które zmieniły wszystko: cyfrowa i internetowa. Jaki rodzaj kapitału stał za produkcją pornografii? Skąd się brał i na ile mógł być później zalegitymizowany? Jak historycznie wyglądał rynek pornograficzny? Często opierał się na działalności przestępczej. Na początku, w dobie kapitalizmu drukarskiego, to był ten sam kapitał, który zajmował się produkcją literatury w językach narodowych, co wiązało się z poszukiwaniem nowych form akumulacji przez kapitał kupiecki. Przejście od pornografii wykorzystującej formę książkową do wykorzystującej fotografię znacznie obniżyło koszty produkcji. Z kolei film znacznie podwyższył konieczne nakłady, stąd też często w produkcję pornograficzną inwestowały organizacje przestępcze. Choćby Głębokie gardło, jeden z najsłynniejszych ('+
filmów pornograficznych w historii, był współfinansowany przez zorganizowaną przestępczość. Prawdziwą rewolucją jest rewolucja internetowa i cyfrowa. Charakter internetu sprawia, że radykalnie spada siła interwencyjna państwa. Nigdy w historii państwo nie było tak słabe wobec produkcji pornograficznej. Drastycznie obniżyło się przez to ryzyko gospodarcze związane z produkcją pornograficzną oraz jej koszty, a zwiększyła się liczba producentów. To zresztą zaczęło się już przy rewolucji wideo, gdy za pomocą tanich kamer zaczęto produkować domowe porno. Obecnie koszty produkcji na rynku pornograficznym są niezwykle niskie, a stopa zwrotu wysoka. Pornografia jest dziś istotną gałęzią gospodarki? Istnieją wyłącznie szacunki, które są niezwykle zawodne. Rozbieżności sięgają dziesiątek, a nawet setek procent. Przed erą kaset wideo pornografia było mało znaczącą częścią amerykańskiej gospodarki, jej dochody sięgały 10 milionów dolarów na rok (wczesne lata 70.). Później jej udział znacząco wzrósł. Jak się ocenia, w 1998 roku branża pornograficzna w internecie przyniosła miliard dolarów dochodu, czyli między 5 a 10 procent wszystkich zarobionych online pieniędzy. Jedno jest pewne: jest to niezwykle ważna gałąź globalnej rozrywki. Dochody całej branży mierzy się w dziesiątkach, setkach miliardów dolarów. Według niektórych szacunków w 2006 roku pornografia przynosiła amerykańskim podmiotom 13 miliardów dolarów. Co jest źródłem takich rozbieżności w tych szacunkach? Przede wszystkim to, że wiele osób czerpiących zyski z pornografii nie płaci podatków. Skalę rozbieżności w szacunkowych ocenach dochodów branży pornograficznej pokazuje Głębokie gardło – spotkałem się z liczbami od 25 do 600 mln dolarów. Wiele (',
osób działających na tym rynku znajduje się w szarej strefie, zwłaszcza amatorscy producenci, którzy w warunkach domowych produkują różnego rodzaju przedstawienia pornograficzne i wrzucają je do internetu, czerpiąc z tego jakieś zyski, sprzedając je na przykład na różnych portalach. Wiele produktów jest po prostu kradzionych, wrzucanych do wtórnego obiegu w sieci. Producenci ciągle nie mają dość dużej siły przetargowej, by skutecznie domagać się od państwa ścigania tego typu praktyk. Organizacje przestępcze też ciągle są silnie obecne na rynku, zwłaszcza w produkcji pornografii najmocniej obłożonej zakazem – na przykład pornografii dziecięcej, gdzie ze względu na powszechny zakaz zyski są niebywałe. Tego typu materiały dystrybuowane są jednak nie w ogólnie dostępnym internecie, ale przede wszystkim w specjalnych anonimowych sieciach, takich jak Tor czy Freenet. Oczywiście jest także dużo oficjalnie zarejestrowanych, płacących podatki firm, ale wiele wskazuje, że to tylko nieznaczna część rynku. Ocenia się, że globalne dochody branży mogą być kilkakrotnie wyższe niż szacowane dochody legalnych podmiotów. A przemiany ostatnich trzech dekad, przede wszystkim rewolucja neoliberalna i globalizacja, zmieniły rynek pornograficzny? Najważniejszą zmianą jest upadek realnego socjalizmu w Europie Wschodniej. Wprawdzie zaraz po zwycięstwie rewolucji październikowej w Rosji mieliśmy do czynienia z eksplozją różnego rodzaju przedstawień artystycznych, w tym tych o erotycznym charakterze, ale demoludy bardzo pilnowały zakazu produkcji i obiegu pornografii. Wynikało to w znacznej mierze z tego, że elity komunistyczne pochodziły z warstw ludowych i pewien charakteryzujący je purytanizm został przeniesiony do sfery publicznej. Było to widać w Polsce, gdzie istniał silny popyt na pornograficzne przedstawienia, a państwo robiło wszystko,
by egzekwować zakaz produkcji. Walczono także z przemytem, już nawet nie pornografii, ale erotyki. Popyt na pornografię zaspokajały inne dzieła, na przykład prace seksuologiczne, które mogły swobodnie się ukazywać, gdyż w krajach realnego socjalizmu dużą wagę przywiązywano do edukacji seksualnej. W tych czasach książki takie jak Życie seksualne dzikich Bronisława Malinowskiego cieszyły się niebywałym powodzeniem. Rok 1989 wyrównał sytuację między blokiem wschodnim i zachodnim. Głównym środkiem akumulacji na rynku pornograficznym są niskie koszty, tania siła robocza. Wyraźnie widać, skąd się biorą aktorzy pornograficzni – są to głównie osoby z biednych krajów, gdzie cena pracy w ogóle jest niska. Mając pracownika, któremu nie musimy wiele płacić, oraz niskie koszty produkcji i dystrybucji (dzięki kamerom cyfrowym i internetowi), mamy szansę na wysokie zyski. Mechanizm wyzysku siły roboczej polega na tym, że aktorom z obszarów bardziej peryferyjnych (na przykład z Polski, Rumunii czy Rosji) płaci się znacznie mniej niż aktorom z krajów lepiej rozwiniętych. W Stanach przemysł pornograficzny korzysta też z liberalizacji prawa emigracyjnego, jaka się obecnie dokonuje, duża część aktorów i aktorek to Hispanoamerykanie. Nie można także zapominać, że w przypadku internetu działa prawo skali – nawet kilka dolarów miesięcznego abonamentu za te chałupnicze produkcje daje właścicielowi strony gigantyczne zyski. A jak wyglądało przenikanie pornografii do krajów bloku wschodniego, w tym do Polski w ostatnich latach PRL? Nie ma wielu danych. Wynika to w znacznej mierze z tego, że pornografia ciągle w Polsce traktowana jest jako temat niepoważny, nienaukowy, niewarty prowadzenia badań. Ale przenikanie pornografii widać w archiwach SB, milicji, aktach sądowych. Powszechnie rekwirowano na granicy pisma, z naszego
punktu widzenia – o charakterze erotycznym (takie jak „Playboy”), ale z punktu widzenia obowiązującego w PRL zakazu o charakterze pornograficznym. Po 1989 roku sytuacja w Polsce także była specyficzna. O ile na przykład w Stanach mamy trzy nurty refleksji o pornografii: liberalny, feministyczny (bardzo podzielony, najczęściej krytykujący pornografię jako źródło opresji kobiet) i konserwatywny, o tyle w Polsce nurt liberalny w zasadzie nie istnieje, a nurt feministyczny jest bardzo słaby i skupia się przede wszystkim na krytyce i odrzuceniu pornografii. Dominuje nurt konserwatywny, mówiący o konieczności zakazu pornografii w imię dobra wspólnoty. Jak wygląda dziś polski przemysł pornograficzny? Ma jakieś znaczenie międzynarodowe? Po 1989 roku nastąpił masowy napływ tego typu produkcji, społeczeństwo zachłysnęło się wolnością konsumpcji. Ale sam przemysł pornograficzny jest i był słaby. W skali światowej (w odróżnieniu na przykład od Czech) nie ma w zasadzie o czym mówić. Polska produkcja się nie przebiła, nie ma wielkich gwiazd porno kojarzonych z Polską. Jak się szacuje, obroty polskiego biznesu pornograficznego sięgają jedynie 150–200 milionów rocznie, połowę rynku kontroluje przy tym firma Pink Press. Polacy są głównie źródłem taniej siły roboczej dla produkcji pornograficznych na Zachodzie, podobnie jak Rosjanie czy Rumuni. Produkcja pornografii ciągle powiązana jest przede wszystkim z krajami z rdzenia globalnego systemu kapitalistycznego. Wiąże się to zarówno z infrastrukturą, jak i zdolnością do narzucania własnych standardów produkcyjnych, gatunkowych, estetycznych. Literacka pornografia narodowa zaczęła się rozwijać dopiero w XIX wieku, wcześniej niemal całkowicie dominowała produkcja z Francji i Anglii. W ostatnich latach mamy zaś do czynienia z amerykanizacją pornografii audiowizualnej. Kiedyś narodowa estetyka w filmie pornograficznym była ('-
o wiele lepiej widoczna, na przykład niemieckie filmy sado-masochistyczne miały rozpoznawalną markę. W okresie Republiki Weimarskiej, gdy amerykański purytanizm jeszcze ograniczał rozwój amerykańskiej pornografii, filmy pornograficzne z Niemiec miały szczególnie silną pozycję na rynku. Dziś, by pornografia była traktowana jako produkt wysokiej jakości, musi być skrojona na amerykańską miarę, nie tylko pod względem estetyki, ale także standardów produkcyjnych. Wyjątkiem jest Azja, która ma swój trochę odrębny obieg pornograficzny. Wielu badaczy wskazuje na zacieranie się granicy między pornografią a nie-pornografią, na „pornografizację” głównego nurtu kultury. Jak te procesy wpływają na rynek pornograficzny? Sądzę, że należałoby mówić nie tyle o „pornografizacji sfery publicznej”, ile o tym, że coraz mniej produktów traktowanych jest jako pornografia. Przesuwa się sfera erotyki, z coraz większej liczby przedstawień zdejmowany jest stygmat „pornografii”. Ciało i seks
('.
się sprzedają, „roznegliżowane reklamy” mają większą skuteczność. Postęp seksualizacji jest dziś niezbędny – „purytańskie” przekazy nie docierały do odbiorców przyzwyczajonych do podniety. Rozwija się popyt na odpowiednio przedstawioną seksualność. Dostępne w sferze publicznej reprezentacje erotyczne nie zaspokajają go. Ale sama kategoria pornografii nie znika. Są ciągle przedstawienia objęte całkowitym zakazem, dziś jest to przede wszystkim pornografia dziecięca. Z punktu widzenia logiki współczesnej biowładzy (używając kategorii Michela Foucualt) stygmatyzowanie pornografii na podstawie kategorii „przyzwoitości”, „obyczajności publicznej” czy też moralnego zdrowia ciała narodowego mija się z celem. Wyjątkiem jest pornografia dziecięca, gdzie wszystkie mechanizmy stygmatyzacji ciągle funkcjonują i która jest podstawowym ośrodkiem współczesnej „paniki moralnej”, jaka zawsze towarzyszyła pornografii. Tak radykalny zakaz zwiększa jednak znacząco zyski producentów, gotowych podjąć ryzyko tworzenia i sprzedaży tego typu treści.
Wojtek Ziemilski, Okoliczności # 9
TERAPIA I WSPÓLN
OTA
Szes´c´ tygodni w „domu wariatów” Richard W. Adams
W
idziane z ulicy, wyglądały jak dwa przyległe, niczym niewyróżniające się domy w typowo angielskiej zabudowie szeregowej, jakich wiele w dzielnicach robotniczych. Były tak wąskie, że na fasadzie każdego z nich z trudem mieściło się po jednej parze frontowych drzwi i po jednym oknie wykuszowym. Na pierwszy rzut oka niczym nie różniły się od mieszkań w typowym angielskim szeregowcu zamieszkałym przez klasę średnią, były może tylko trochę bardziej szare. Ulica Duncombe numer 43/44, dzielnica Archway, Londyn północny. Jest późny kwietniowy poranek 1971 roku, słońce napełnia okolicę ciepłem niecodziennym o tej porze roku. Kawałek dalej, w dole ulicy, zaczęła się rozbiórka jednego z domów. Właściwie cała ulica przeznaczona jest do rozbiórki i pewnie dlatego czynsz jest tu tak niski. Pewnie też z tego powodu jeden z mieszkańców (a może kilku z nich) domu pod numerem 43/44 nie miał żadnych oporów przed wymalowaniem kilkoma szerokimi pociągnięciami pędzla na ścianie przedpokoju słów „Twoje sny rozpływają się wraz ze wschodem słońca” i „Leon to mózg”. Tak naprawdę niewiele miałem wtedy wspólnego z tym miejscem. Znalazłem się w nim jako kamerzysta próbujący nakręcić film dokumentalny. Dziś jest nas w domu tylko dwoje. Pozostali mieszkańcy poszli albo na zakupy, albo Przedruk za: Richard Adams, Asylum Lainga, w: L. Grzesiuk, H. Suszek (red.) Psychoterapia. Problemy pacjentów, ENETEIA, Warszawa 2011, s. 321–335, tłum. H. Grzegołowska-Klarkowska. Tytuł zmieniony za zgodą autora. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na publikację.
(((
na spotkanie z terapeutą. Nie bardzo więc jest co filmować, nie licząc bazgrołów na ścianie. Zresztą mój dźwiękowiec bierze kąpiel, a ja nie wyjąłem jeszcze kamery z futerału. Na tle huku pracującego w pobliżu młota pneumatycznego słyszę znajome wrzaski. Wychodzę, patrzę na ulicę i kieruję się ku odległemu o parę przecznic placowi rozbiórkowemu. Krzyczy David: krępy, łysawy, błękitnooki, najbardziej uroczy, denerwujący, zaburzony i genialny mieszkaniec wspólnoty terapeutycznej Archway. Buzia nie zamyka mu się przez 23 godziny na dobę 28 dni w miesiącu, ciągle wyrzuca z siebie potoki słów, które dla nieznających go bliżej osób brzmią jak czysty bełkot. W tej chwili, owinięty ręcznikiem, David wrzeszczy na robotników. Posługując się przy tym niekoniecznie powszechnie zrozumiałym poetyckim językiem, żąda, by natychmiast przerwali pracę, jeśli nie chcą trafić w rurę gazową i wysadzić całej dzielnicy w powietrze. My dopiero od jakiegoś czasu zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, jak poetyckie i celne mogą być pomruki i wrzaski Davida. Jego rysunki markerem na ścianach przedstawiające grzyby atomowe są świadectwem trapiących go lęków przed atomową zagładą, a swoje wybuchy gniewu nazywa on „eksplozjami nuklearnymi”. David jest przekonany, że dom, w którym mieszka, zaraz wyleci w powietrze, sam też znajduje się na granicy wybuchu. Dla dzieci z sąsiedztwa przyglądających się pracom rozbiórkowym David to wioskowy głupek. Zbijają się w gromadkę, przechodzą ostrożnie przez ulicę, by lepiej
się przyjrzeć temu budzącemu rozbawienie, owiniętemu w ręcznik protestującemu mężczyźnie. Gdy odwraca się nerwowo w ich stronę, czmychają na powrót na bezpieczniejszą stronę ulicy, nerwowo przy tym chichocząc. Choć jako filmowiec pluję sobie w brodę, że nie mam w ręku kamery, a u boku operatora dźwięku, to zdaję sobie też sprawę, że w tej chwili najważniejsze to „zrobić coś” z ekipą budowlaną, a przynajmniej zadzwonić po kogoś, kto „coś zrobi”. Ale David oszczędza mi fatygi. Wraca zamaszystym krokiem pod numer 43 i dzwoni na straż pożarną. Nie mam przy sobie kamery, a jego rozmowa telefoniczna to jedna z najpiękniejszych scen, jakich nie udało mi się uwiecznić na taśmie filmowej. David wzywa pomoc, całkiem rozsądnie opowiadając o pracach rozbiórkowych i ryzyku uszkodzenia rury gazowej. Nagle, jakby stracił kontrolę nad potokiem słów, przechodzi od zdań oznajmujących do znajomego bełkotu przypominającego mniej zrozumiałe ustępy Finnegans Wake Joyce’a. Ale David nie poddaje się, zgarbiony nad aparatem telefonicznym wielokrotnie mamrocze: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam!”. W końcu, po ciężkich bojach, prawidłowo podaje nazwę naszej ulicy Duncombe. Po czym jego mowa znów wpada w strumień świadomości à la James Joyce. Po kilku minutach przyjeżdżają strażacy. Jeden podchodzi do drzwi, zapraszamy go do środka. Mówi: „Ten pan już dwa razy do nas kiedyś dzwonił i choć przykro mi to mówić, to jeśli zrobi to po raz czwarty, naprawdę nie będziemy mieli wyboru i będziemy musieli wezwać policję”. Nie wiem, na ile jest to trafna intuicja, ale ciągle jestem pod wrażeniem tego znakomitego przykładu czegoś, co nazwałbym pewną brytyjską tolerancją dla ekscentryczności lub przynajmniej społeczną skłonnością do tolerancji i współczucia, widocznych mimo zachowania tych dzieciaków i jakiegoś sąsiada składającego ciągle skargi na Archway. Być może taka postawa społeczna jest niezbędna, by takie wspólnoty jak ta,
którą przyjechaliśmy filmować w Archway, mogły w ogóle powstać. Do Archway przyjechałem z moim przyjacielem, nieżyjącym już Peterem Robinsonem (1915–1991). Urodził się w Kanadzie, w swojej karierze zdążył być pilotem wojskowym (uczestniczył w bitwie pod Dunkierką), aktorem, niezłym malarzem, a w końcu działającym w Nowym Jorku filmowcem-dokumentalistą. Głęboko poruszyła go lektura prac Ronalda Davida Lainga, kontrowersyjnego szkockiego psychiatry i pisarza znanego na świecie jako R. D. Laing (1927–1989). Operatorem dźwięku Petera był Bill Steele, znakomity fotograf amator, który wolałby sam filmować, ale czasem musiał zadowolić się rolą „drugiej kamery”. Ja sam zacząłem kręcić filmiki w wieku 11 lat. Później, jako stypendysta Fulbrighta, odbywałem staż w Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie, gdzie nakręciłem krótkometrażówkę Exchange of Words [Wymiana słów] o „konwersacjach” między studentami polskimi i młodymi Amerykanami w ramach pierwszej dorocznej anglojęzycznej szkoły letniej zorganizowanej w 1965 roku przez Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu. Na Robinsonie największe wrażenie zrobiło to, w jaki sposób Laing kwestionował konwencjonalny podział na zdrowie psychiczne i obłęd, oraz to, jak krytykował medyczne podejście do choroby psychicznej. Laing, gdy podejmował studia na wydziale medycyny Uniwersytetu w Glasgow, miał już za sobą lekturę większości klasycznych tekstów filozofii europejskiej. Odnoszę wrażenie, że żarliwe zainteresowanie ostatecznymi pytaniami dotyczącymi ludzkiej egzystencji, świadomości i doświadczenia nie tylko umożliwiło mu spojrzenie na kwestię choroby psychicznej z perspektywy egzystencjalizmu i fenomenologii, ale także zaprowadziło go daleko poza pole klasycznie rozumianej „psychiatrii”. Kończąc studia medyczne, Laing z jednej strony interesował się neuropsychiatrią, dostrzegając w niej potencjalny klucz do tajemnic świadomości, z drugiej był scep(()
tyczny wobec dominujących w latach 50. XX wieku postaw wobec choroby psychicznej. Sceptycyzm ten szybko zamienił się w przerażenie wobec okrucieństwa takich praktyk jak lobotomie, śpiączki insulinowe czy elektrowstrząsy. Kiedy Laing, już jako młody lekarz, odbywał obowiązkową służbę wojskową w jednej z jednostek psychiatrycznych brytyjskiej armii, pewnego wieczoru wykonał gest zapowiadający jego zerwanie z tradycją zabraniającą lekarzowi rozmawiać z pacjentem. Wszedł do wyłożonej gąbką celi, w której znajdował się oszalały pacjent chory na schizofrenię, i zamiast rutynowo sięgnąć po zastrzyk ze środkiem uspokajającym, odważył się po prostu usiąść koło pacjenta, ofiarowując mu – jak człowiek człowiekowi – swoje towarzystwo. Pacjent po krótkim czasie uspokoił się. Okazało się, że kolejne wizyty mają równie kojący wpływ, lekarz i jego pacjent zaczęli rozmawiać ze sobą, ten ostatni w końcu mógł zostać wypisany ze szpitala. Pod wpływem tych doświadczeń Laing zaczął poważnie kwestionować tradycyjne narzędzia psychiatrii. Później w szpitalu psychiatrycznym Laing urządził nieformalną świetlicę, gdzie wybrani pacjenci mogli po prostu „być sobą” i, wbrew istniejącym zwyczajom, wchodzić w bezpośrednie kontakty z pielęgniarkami i pielęgniarzami. Efekty eksperymentu były na tyle obiecujące, że Laing zaczął myśleć o założeniu wspólnoty, gdzie pacjenci i terapeuci mogliby razem zamieszkać na równościowych zasadach. Pomysł zaczęto wcielać w życie 10 lat później, w 1965 roku, gdy Laing i jego podobnie myślący koledzy, tacy jak Aaron Esterson i David Cooper, założyli Stowarzyszenie Filadelfijskie (Philadelphia Association), któremu udało się praktycznie za darmo wydzierżawić na pięć lat budynek byłego ośrodka pomocy społecznej Kingsley Hall we wschodnim Londynie. Krytycy psychiatrycznego establishmentu zyskali w końcu okazję, by przetestować idee głoszące, że pacjenci i psychiatrzy lub terapeuci powinni móc po prostu spotkać ((*
się jak dwoje ludzi; że ludzie obarczeni etykietką „chorych psychicznie” potrzebują bezpiecznego schronienia, zarówno przed szpitalem psychiatrycznym, jak i dysfunkcjonalną rodziną; że schizofrenia jest być może po prostu mechanizmem obronnym; że w niektórych przypadkach na dłuższą metę lepiej z terapeutycznego punktu widzenia pozwolić atakom psychotycznym biec swoim torem, niż tłumić je za pomocą leków, jak to się zwykle robi dla wygody instytucji psychiatrycznych. Ośrodek zorganizowany był na wzór komuny, gdzie pacjenci i psychiatrzy mieszkali wspólnie bez konieczności „wchodzenia w swoje role”, bez białych kitli, hierarchii szpitalnej, porządków zaprowadzanych za pomocą strzykawek i środków uspokajających. Najsłynniejszą rezydentką była Mary Barnes. W Kingsley Hall stworzono jej „przestrzeń” umożliwiającą całkowitą regresję do wieku niemowlęcego. Barnes przez pewien czas smarowała ściany swojego pokoju odchodami, ale w końcu wyszła zupełnie zdrowa z terapii, została współautorką pamiętnika i bohaterką kasowej sztuki teatralnej oraz częstym gościem przed kamerami telewizyjnymi. Ośrodek stał się słynnym centrum kontrkultury. Podczas „dni otwartych” składały w nim wizyty gwiazdy filmu, teatru i przemysłu muzycznego – wśród nich pacjenci Lainga – a także osoby będące najbardziej prominentnymi w Europie zwolennikami psychiatrii humanistycznej. Petera Robinsona pociągały jednak nie gwiazdy, ale idee. Za wszelką cenę pragnął uwiecznić Lainga i jego idee na taśmie filmowej. Już rok wcześniej ten słynny, kontrowersyjny psychiatra pozwolił nam nakręcić kilka wywiadów z nim. Peter zapytał wtedy Lainga, czy nie pozwoliłby nam spróbować wejść z kamerą do jego „społeczności terapeutycznej”, mieszczącej się teraz w dzielnicy Archway. Laing, wyczuwając, że Peter nie będzie się kierować ani swoimi uprzedzeniami, ani żadnymi egoistycznymi pobudkami, w zasadzie się zgodził.
R. D. Laing, którego dwie wczesne książki, Podzielone ja i Polityka doświadczenia, wystawały z tylnych kieszeni spodni studentów na całym świecie, był już wtedy powszechnie postrzegany jako jeden z guru kontrkultury. Ja sam czułem się wtedy co najwyżej jej nieśmiałym obserwatorem. Kiedy więc Peter poprosił mnie, żebym razem z nim wprowadził się do wspólnoty w Archway, by nakręcić tam film, z początku obawiałem się, że nie jestem dość „fajny”, by pracować jako kamerzysta przy takim projekcie. Na szczęście już wcześniej musiałem trochę popracować nad moimi własnymi problemami emocjonalnymi. Dzięki jungowskiej analizie snów zaczynałem coraz bardziej komfortowo czuć się we własnej skórze i, jak się okazało, potrafiłem lepiej, niż mi się to wydawało, wczuwać się w sytuację ludzi mających o wiele głębsze problemy niż ja. Laing uprzedził nas, że zanim się wprowadzimy, będziemy musieli uzyskać zgodę mieszkańców. A ponieważ on sam wyruszał właśnie na roczne medytacje do Indii, uzgodniliśmy, że najpierw złożymy wspólnocie krótką, jednodniową wizytę, przywieziemy sprzęt i damy mieszkańcom szansę sprawdzić, jak by się czuli, gdybyśmy tam zamieszkali i ich filmowali. Poza tym chcieliśmy jeszcze skręcić kilka ujęć samego Lainga, gdyby przypadkiem zjawił się w Archway – zjawiał się rzadko – przed podróżą. Przed nami co najmniej dwóm ekipom telewizyjnym odmówiono (po prostu je wyrzucono), nam udało się zrobić na mieszkańcach dobre wrażenie, co przyjęliśmy z ulgą, pochlebiając sobie. I tak wczesną wiosną 1971 roku wprowadziliśmy się na sześć tygodni do Archway. Na miejscu było chłodno i bardzo cicho, przez większość dnia prawie pusto. Było tak cicho, że z początku zastanawiałem się, czy w ogóle znajdziemy tu cokolwiek, co moglibyśmy sfilmować. Dwa przeznaczone do rozbiórki szeregowce – numer 43 i 44 – połączono szerokim przejściem, wybijając dziurę w ścianie działowej. Nie było centralnego ogrzewania. Każdy z mieszkańców,
a było ich z dziesięcioro, miał własny pokój ogrzewany grzejnikiem elektrycznym. Pięć czy sześć kolejnych osób mieszkało oddzielnie, kilka przecznic dalej, ale przychodziło pod numer 43/44 na kolację i odbywające się od czasu do czasu zebrania. W pokojach prywatnych było dość przytulnie, ale nie było w nich wiele mebli, wszystkie pochodziły z odzysku. Podczas spotkań ludzie siedzieli na poduszkach, a puste ściany zapewniały Davidowi dużo miejsca na bazgroły. Naszej ekipie, czyli Peterowi, Billowi – dźwiękowcowi – i mnie, dano trzy materace i zaproponowano, byśmy się rozłożyli w jednym z największych pokoi na parterze pod numerem 44. Jak już zdążyliśmy się wcześniej zorientować, mieszkańcy byli łagodni i gościnni. Nim przystąpiliśmy do filmowania, przez jakiś tydzień pozwoliliśmy im się z nami oswoić, sami mieliśmy przy tym okazję lepiej ich poznać. Najbardziej chyba przypadło im do gustu dodatkowe oświetlenie, jakie zamontowaliśmy na ścianach w kuchni, jadalni i salonie. Było dla nich dodatkowym źródłem ciepła, przynajmniej wtedy, gdy włączaliśmy je z nadzieją, że uda się coś nakręcić. Dodatkowo mieszkańców uspokoiły nasze zapewnienia, że nie będziemy filmować nikogo, kto sobie tego nie będzie życzył. Peter zachował się niezwykle: dwukrotnie dał mieszkańcom Archway prawo weta, po raz pierwszy przed tym, gdy zaczęliśmy filmować, po raz drugi, gdy pół roku później pokazaliśmy im ostateczny montaż filmu. Okazało się jednak, że nikt nie chce być pominięty i nikt nie odczuwa potrzeby skorzystania z prawa weta. Zanim tu przyjechałem, słyszałem, że osobą mniej lub bardziej „kierującą ośrodkiem” jest dr Leon Redler, amerykański psychiatra i współpracownik Lainga. Jego nazwisko skojarzyło mi się z obrazem jakiegoś germańskiego „doktora Kildare’a1”, ubranego 1 Jeden z najsłynniejszych lekarzy w amerykańskiej popkulturze pierwszej połowy XX wieku, bohater serii filmów telewizyjnych lat z lat 30. i 40., serialu radiowego z lat 50. i telewizyjnego z lat 60. [przyp. red.].
((+
we wzbudzający poczucie bezpieczeństwa, długi, biały kitel. Jednak gdy my gościliśmy na miejscu, dr Redler był akurat na urlopie i, prawdę mówiąc, we wspólnocie Archway nie mieszkał wówczas żaden psychiatra ani terapeuta z wyjątkiem Michaela Yocuma, młodego terapeuty-stażysty, do którego obowiązków należało pobieranie od mieszkańców raz na miesiąc bardzo skromnego czynszu i przekazywanie go gospodarzowi obiektu oraz pośredniczenie między mieszkańcami a psychiatrami i terapeutami z kręgu Lainga, którzy czasami wpadali na posiłek lub zebranie. Szczególnie polubiłem niejakiego Paula Zeala, angielskiego terapeutę, który przybył tu z dr. Redlerem z Kingsley Hall. Prawdę mówiąc, podczas mojego pobytu mieszkał tu jeden psychiatra. Prowadził bardzo lukratywną praktykę w okolicach Nowego Jorku, ale przyjechał do Archway, ponieważ nie chciał już dłużej tłumić własnych, obezwładniających go niekiedy lęków przed kontaktami międzyludzkimi, gdyż – jak później wyjaśnił w filmie – zaprzeczając im, tracił kontakt z własnymi zmysłami i uczuciami. Innymi słowy, przyjechał tu po to, by odważyć się czuć… W każdym razie nie było łatwo się zorientować, kto właściwie w Archway był terapeutą, a kto „pacjentem”. Zresztą szybko zauważyliśmy, że podział ten nie ma większego sensu, zważywszy na to, jak mieszkańcy wzajemnie troszczą się o siebie. Wprawiało to w zakłopotanie zwłaszcza niektórych gości uczestniczących w cotygodniowym „dniu otwartym”. Lekko histeryczny chichot lub dochodzący z sypialni na pierwszym piętrze zapach kadzidła mógł wzbudzić w nieprzygotowanym gościu obawy co do charakteru odwiedzanego przybytku. Zaprzyjaźnione ze mną szczęśliwe młode małżeństwo o mało się nie rozwiodło (oczywiście przesadzam), opuszczając pewnego wieczoru ten dom – ponieważ mąż nabrał podejrzeń, że trafił do nielegalnej palarni opium, żona natomiast była głęboko poruszona zaobserwowaną u mieszkańców wzajemną troską. ((,
Wspólnota Archway była nie tyle nawet ośrodkiem terapeutycznym, ile miejscem do życia. Jeśli o terapię chodzi, każdy z mieszkańców, w razie potrzeby, na własną rękę załatwiał sobie kontakt z terapeutą lub psychiatrą w Londynie. Większość z nich należała do Stowarzyszenia Filadelfijskiego, założonej przez Kingsley Hall organizacji sprawującej nadzór nad takimi ośrodkami jak Archway. Stowarzyszenie prowadziło także szkolenia dla młodych terapeutów, organizując seminaria na tak różne tematy, jak hermeneutyka i Bhagawadgita. Część mieszkańców Archway brała w nich udział. Większość mieszkańców korzystała z psychoanalitycznie zorientowanej terapii podtrzymującej. Jedni przyjmowali leki, inni nie. Nikogo nie leczono farmakologicznie na siłę. Rzadko zdarzało się, żeby ktoś decydował się na krótkotrwały pobyt w szpitalu psychiatrycznym – lub jeszcze rzadziej, by był do tego namawiany. Jeśli ktoś trafiał do ośrodka zamkniętego, to zawsze wracał. Oprócz nigdzie niezapisanych zasad współpracy we wspólnocie obowiązywała tylko jedna reguła: maleńki czynsz należy uiścić na czas. Przyjęto także radykalne jak na konwencjonalne zasady założenie – nawet jeśli uwzględnimy, że nikt z mieszkańców ośrodka nie był w pełni niesprawny mentalnie – że każdy rezydent Archway odpowiada za własne czyny. Zasada ta, jak się później mieliśmy przekonać, prowadziła do wielu bolesnych dylematów. Poza cotygodniowymi zebraniami, na których omawiano bieżące problemy związane z prowadzeniem domu, oraz zebraniami nadzwyczajnymi zwoływanymi w celu omówienia zdarzających się czasem kryzysów lub nieporozumień mieszkańcy spotykali się w miarę regularnie raz dziennie, wieczorem, by spożyć wspólnie główny posiłek składający się zwykle z wielkiej miski pożywnej i smacznej sałatki fasolowej lub warzywnej, przygotowywanej na zmianę przez każdego z mieszkańców. W ciągu dnia podstawowym napojem była herbata.
Mieszkańcy na zmianę zmywali też naczynia, „nawet David”, i zamiatali od czasu do czasu podłogę. Kiedy dr Redler po raz pierwszy pojawił się na zebraniu i kolacji, z zaskoczeniem stwierdziłem, że w niczym nie przypomina dr. Kildare’a. Byłem już jednak na tyle zaaklimatyzowany, że jego bujny, rudy zarost i wygląd rodem z bohemy nie były w stanie mnie już dłużej zaszokować. Nic dziwnego, że David nazywał dr. Redlera, będącego jego psychiatrą, Rudym Lwem. Z kolei Lainga – którego obecność, choć przebywał w Indiach, ciągle była odczuwalna – powszechnie nazywano Ronnie. Niektórzy z pacjentów mogli mieć w swoich pokojach radia lub jakieś odtwarzacze muzyki, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał dźwięki radia lub muzykę. Gdy wieczorami zanurzeni w lekturze mieszkańcy pili herbatę, David siedział na dywanie i budował wieżę z pustych puszek po coli, a jego niezrozumiały bełkot – spokojny (choć nie zawsze), a nawet melodyczny – brzmiał jak cichy podkład muzyczny. Wiele osób z zewnątrz pewnie mogłoby mieć wątpliwości co do braku narzuconej terapii zajęciowej czy rozkładu dnia. Wspólnota Archway miała jednak co innego do zaoferowania – nieoparty na żadnych formach przymusu duch bezwarunkowej akceptacji, szacunek dla cudzej prywatności i – jak to ujął jeden z mieszkańców, który przybył tu z Kanady – atmosferę sprawiającą, że ludzie „stawali się szczerzy wobec siebie samych i wobec innych”. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, jak silnie w relacjach międzyludzkich posługuję się oklepanymi zwrotami, z których nawykowo korzysta się, by radzić sobie „w rzeczywistości”. Mówimy np. „jak leci?”. Ale „jak CO leci”? W przeciwieństwie do kultywowanego w tradycyjnych klubach i stowarzyszeniach (przynajmniej w Stanach Zjednoczonych) „ducha koleżeństwa” (esprit de corps), tutaj powstawało autentyczne poczucie wspólnoty, którego nikt romantycznie nie uwznioślał.
Mieszkańców można było podzielić na dwie podstawowe kategorie, choć nikt wówczas nie myślał o tym w ten sposób. Mniej więcej jedna trzecia z nich przyjechała ze Stanów i Kanady. Byli to młodzi ludzie, na tyle oczytani, by móc zachwycić się książkami Lainga i jego pomysłami, ludzie, których stać było na przyjazd do Wielkiej Brytanii, by pracować tam nad swoimi wewnętrznymi konfliktami i „szukać dla siebie miejsca” w Laingowskim otoczeniu. Reszta to Brytyjczycy – bardziej zaburzeni od tych poprzednich, ale objęci opieką Narodowej Służby Zdrowia i innych programów socjalnych. Trzon tego stadła tworzyli byli mieszkańcy pierwszej wspólnoty w Kingsley Hall. Jednym z nich był David, który – zanim załamał się psychicznie – pracował jako programista komputerowy w ramach naukowego programu badawczego dotyczącego analizy lingwistycznej. Drugim był Francis, młodszy od Davida – wysoki, długowłosy, o pociągłej, kanciastej twarzy, roztaczający wokół siebie atmosferę onieśmielającej powściągliwości. Zanim skończył osiemnaście lat, zdążył już spróbować LSD, przedawkować aspirynę, uciec z domu i „zamieszkać” najpierw na Trafalgar Square, a potem pod wrotkarnią w nadmorskim kurorcie. Gdy młody syn marnotrawny wrócił wreszcie do domu, matka musiała zadzwonić po speca od dezynsekcji. Oboje jego rodzice opuścili Wyspy, ponieważ ojciec przyjął posadę wykładowcy na Cyprze. Samookaleczenia zaprowadziły chłopca do szpitala psychiatrycznego. Myślał, że spędzi tam resztę swoich dni, ale starszy brat skontaktował się z byłym kolegą ze studiów, terapeutą Paulem Zealem, a ten umieścił Francisa w Kingsley Hall. Jedyny mieszkaniec Archway, który kiedykolwiek nosił garnitur, był przy tym jedynym, jak się zdaje, przedstawicielem „klasy robotniczej”. Był nim pogodny młody człowiek imieniem Richard, który długo zmagał się z własnymi problemami z agresją i przemocą. Na oddział zamknięty trafił po tym, jak rzucił się z pięściami na swoją matkę. ((-
Z kolei młoda kobieta z Toronto miała poczucie, że pomiędzy jej radosnym, pogodnym wizerunkiem publicznym a bezwartościowym wnętrzem zieje przepaść. Uważała, że w jej żyłach w ogóle nie płynie krew. Dzięki lekturze pism Lainga zrozumiała, że nie może określać jej ani jej zewnętrzny wizerunek, ani negatywny obraz samej siebie. Poczuła się na tyle wyzwolona, że przyleciała do Londynu i zamieszkała w Archway, gdzie podjęła pracę jako sekretarka dr. Redlera. Mary była zakonnicą w średnim wieku. Siedziała na progu domu Lainga, dopóki ten nie wrócił z podróży, po czym wprowadziła się ze swym pięknym owczarkiem alzackim do komuny, gdzie często wchodziła w rolę kochanej przez wszystkich gospodyni. Malując na ścianach swojego pokoju wielkie malowidła, przeżywała niewątpliwie coś w rodzaju katharsis. Habit, o ile dobrze pamiętam, zakładała jedynie w niedziele. Była to z konieczności grupa wybranych osób, wolna od najbardziej ekstremalnych przypadków chorobowych. Może byli tu i schizofrenicy, a może po prostu tylko ludzie z zaburzeniami dwubiegunowymi; osoby ze skłonnościami samobójczymi, a może tylko trochę paranoidalne; nieco neurotyczne lub po prostu chcące zgłębić tajemnicę ludzkiej egzystencji. Etykietki diagnostyczne nie miały większego znaczenia. Nikt z mieszkańców nie był kompletnie obłąkany, ale też – z czego nasza ekipa filmowa aż nadto boleśnie czasem sobie zdawała sprawę – nikt nie był też tak całkiem normalny. Wszyscy jednak mieliśmy podobne poczucie tajemnicy, które w rozmowach pozwalało na ton wzajemnej, bezpretensjonalnej szczerości. Potrzebowaliśmy około dwóch tygodni, by oswoić się z tym środowiskiem. W porównaniu z nim zachowania wielu gości czy znajomych i przyjaciół „z zewnątrz” wydawały się zaskakująco napuszone. W o wiele łagodniejszej formie niż Mary Barnes Julia, śliczna, 23-letnia blondynka, cofnęła się do okresu niemowlęcego i dziecięcego, a potem sama wróciła do normal((.
nego stanu bez sięgania po drastyczną farmakoterapię. Dopiero później, jak się dowiedzieliśmy, zdecydowała się dobrowolnie powrócić na pewien czas do szpitala psychiatrycznego. Stanowisko Lainga w takich sprawach było jasne. Nie należy ludzi zmuszać do brania leków, nie należy ich też zmuszać do pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Ta utopia przechodziła czasami przez niełatwe próby, byliśmy świadkami jednej z nich. O ile dr Redler był w stanie znosić kuksańce, jakie od czasu do czasu wymierzał mu David, o tyle o wiele większe problemy miał z tym dobroduszny skądinąd Richard, zwłaszcza gdy David stłukł mu przy okazji okulary. Problemy z Davidem miał też amerykański psychiatra w Archway próbujący uporać się z własnymi demonami. Na nieszczęście zamieszkał w pokoju sąsiadującym bezpośrednio z pokojem Davida, który gadał na okrągło. Napięcie między dwoma panami urosło do takich rozmiarów, że o mało nie doszło do rękoczynów. Dla mnie osobiście jedną z oznak autentycznej uczciwości tego utopijnego eksperymentu była gotowość do odstępstwa w miarę potrzeby od Laingowskiego ideału nieinterwencji. W tym przypadku zdecydowano się zwołać nadzwyczajne zebranie i zmusić Davida do „przyhamowania”, pod groźbą wyrzucenia go z domu (czego nikt tak naprawdę nie chciał). Niechętnie, bo niechętnie, David zgodził się spróbować bardziej kontrolować swoje zachowania. Dopiero niedawno przeczytałem, że gdy w 1970 roku wygasł pięcioletni okres najmu Kingsley Hall, Laing sam doszedł do wniosku, że ten zakrojony na o wiele szerszą skalę, utopijny eksperyment był nieudany i niczego nie udowodnił. Może i lepiej, że tego nie wiedziałem, gdy Peter Robinson poprosił mnie o współpracę przy swoim filmie. Laing chyba przesadzał, ale rzeczywiście sądzę, iż mieliśmy szczęście, że Peterowi nie udało się tego filmu nakręcić w Kingsley Hall. Sam film byłby o wiele bardziej sensacyjny, zważywszy na ówczesne
prawnie usankcjonowane eksperymenty z LSD, obecność celebrytów podczas dni otwartych oraz widoczną w ośrodku tendencję do celebrowania obłędu (bardziej widoczną u zwolenników Lainga niż u niego samego). Ale gdy główna grupa terapeutów i pacjentów (takich ważnych grup było tak naprawdę kilka, a więc podziały były nieuniknione) przeprowadziła się do Archway, Laing wyciągnął – jak się zdaje – pewne wnioski z wcześniejszych doświadczeń. Dlatego, choć codzienne życie wspólnoty było spokojniejsze i mniej fotogeniczne, mieliśmy większe szanse niż w Kingsley Hall na uchwycenie atmosfery prawdziwego „azylu”, „bezpiecznego miejsca”, jak to określił Laing i jakiego od początku pragnął. Nie dla wszystkich pacjentów Archway było najlepszym rozwiązaniem, tak jak i szpital psychiatryczny nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem dla każdego. Jestem jednak przekonany, że w Archway udało się osiągnąć (co uwidoczniliśmy na filmie) to, o co chodziło w samych podstawach Laingowskiej koncepcji terapii. W jej myśl każdej terapii, obojętnie, czy opartej na lekach, czy nie, musi towarzyszyć obecność drugiej osoby, potrafiącej nawiązać kontakt z „pacjentem” jak człowiek z człowiekiem, a jeszcze lepiej – cała sieć ludzi w pełni akceptujących pacjenta takim, jakim on jest. Niektórzy z mieszkańców wyprowadzali się stamtąd po roku albo nawet wcześniej. Inni, z braku lepszej alternatywy, zostawali na wiele lat. Mieliśmy okazję spotkać dziewiętnastolatka, ciągle zastanawiającego się, podobnie jak jego ojciec, czy życie w takiej wspólnocie w ogóle mu służy. Akurat filmowaliśmy, gdy ojciec przyjechał, by go stąd zabrać na dwa tygodnie. Już po naszym wyjeździe przywiózł go z powrotem, by później jeszcze raz go zabrać do domu, tym razem na dobre. Gdy wróciliśmy, by wyświetlić roboczą wersję filmu, Peter musiał poprosić mieszkającego w Szkocji ojca chłopca o zgodę na jego obejrzenie przez byłego pacjenta. On uznał jednak, że wystarczy, jeśli obejrzy go starsza siostra
chłopca, pracująca w Londynie. Po obejrzeniu filmu powiedziała Peterowi, że gdyby tylko miała okazję zobaczyć ten film wcześniej, namówiłaby ojca, by pozwolił synowi nadal mieszkać we wspólnocie – nigdy jeszcze nie widziała go tak ożywionym. Przez jakiś czas utrzymywaliśmy jeszcze kontakty z naszymi przyjaciółmi z Archway, ale nie mogę niestety nic powiedzieć na temat długotrwałych efektów ich pobytu w ośrodku. Nie wiem, jak w końcu Richard, pogodny chłopak z klasy robotniczej, był w stanie zapanować nad swoimi wybuchami agresji. Podobno jasnowłosą Julię ktoś widział, jak spędzała miesiąc miodowy w Walii. A sam David, raz co prawda hospitalizowany za bieganie nago po ulicy, miał zostać przydzielony do nadzoru nad zdradzającym skłonności samobójcze młodym chłopakiem. David już nie żyje, podobnie jak Michael Yocum, terapeuta na stażu, którego zadaniem było zbieranie pieniędzy na czynsz. Dziewczyna z Toronto, ta przekonana, że w jej żyłach nie płynie ani kropla krwi, wyszła szczęśliwie za mąż i mieszka w komunie sufickiej w Nowym Meksyku. Wysoki, groźny Francis, który wydawał się z nich wszystkich najbardziej szalony, żyje spokojnie w jednym z miast uniwersyteckich w Anglii. Towarzyszył mi podczas dyskusji po pokazie filmu w Glasgow z okazji osiemdziesiątych urodzin Lainga. Francis zwierzył mi się, że dzięki lepszym lekom, kiedyś niedostępnym, od dziesięciu lat nie miał epizodu psychotycznego. Napisał też jednak: Nie wiem tak naprawdę, co to znaczy być, dobrze się czuć i tęsknię za tamtymi głodnymi latami. Tęsknię za Ronniem. [...] Nigdy już później nie udało mi się nikogo pokochać bardziej niż przyjaciół, z którymi udałem się w tę dziwaczną podróż. Wypijmy za kapitana okrętu i jego dzielną załogę!!!!! Dźwiękowiec Petera, Bill Steele, dziś wzięty fotograf w Nowym Jorku, w swoim ostatnim liście wyznał mi, jakie znaczenie miało dla niego te sześć tygodni w komunie: ((/
Mój pobyt we wspólnocie Archway pozwolił mi zetknąć się z ludźmi próbującymi poradzić sobie z własnymi życiowymi problemami, mówiącymi o nich tak otwarcie, jak ja sam nigdy nie potrafiłem. Przyglądając się temu, jak ich rodzinne uwarunkowania doprowadziły ich do Archway, zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, jakim wpływom swojej rodziny ja sam ciągle podlegam. Wszystko to umożliwiło mi zmierzenie się z prawdą na temat mojej seksualności i wyjście z szafy. Od dawna wiedziałem, że jestem gejem, ale (ze wszystkich tych powodów) nie radziłem sobie z tym w uczciwy sposób. Za każdym razem, gdy ja sam próbuję ułożyć sobie różnego rodzaju problemy, zawsze w końcu wracam we wspomnieniach do niezwykłej otwartości i uczciwości, jakich było mi dane doświadczyć w Archway w 1971 roku.
*** Wspólnota Archway, stworzona w 1965 roku pod nazwą Kingsley Hall, musiała w końcu przenieść się w inne miejsce, opuszczając skazaną na rozbiórkę dzielnicę. Przetrwała do 1979 roku – nieźle jak na komunę. Jeden z pracujących w niej terapeutów, Paul Zeal, powiedział mi później, że prowadzenie terapii bez pomocy leków okazało się praktycznie niemożliwe. To kwestia równowagi. Koncepcje Lainga ciągle są jednak żywe w dziesiątkach instytucji na całym świecie, dostarczających schronienia (domy, hostele, ośrodki dzienne) osobom zmagającym się z problemami psychicznymi. Miejsca te świadczą o tym, że leki, choćby najbardziej finezyjne, nie wystarczą. Nie jestem znawcą ani prac samego Lainga, ani literatury na jego temat. Poza sztandarowymi dziełami, takimi jak Podzielone ja, Ja i inni czy Zdrowie, szaleństwo i rodzina (napisane wspólnie z Aaronem Estersonem), Polityka doświadczenia oraz praca poetycka Knots [Supły], trudno powie()&
dzieć, które z książek Lainga (jego własnych i tych napisanych o nim) należałoby polecić, ponieważ nawet w „kręgu” współpracowników Lainga i jego wielbicieli istnieją różnice zdań co do tego, kto najpełniej odczytuje jego myśli. By wspomnieć zaledwie kilku: Daniel Burston (który, jak wytyka jeden z jego krytyków, nigdy się osobiście z Laingiem nie spotkał) przeprowadził bardzo szczegółową analizę dzieła i myśli Lainga w książkach pt. The Wing of Madness [Skrzydło szaleństwa] i The Crucible of Experience [Brzemię doświadczenia]. Warto wspomnieć tu także o serii rozmów z Laingiem autorstwa Boba Mullana, pełnych wspomnień i refleksji na temat szkockiego psychiatry. Z kolei książka Gavina Millara omawia dzieło Lainga w kontekście szkockiej filozofii i psychiatrii humanistycznej. Nie było mi dane jak dotąd zapoznać się z książką Zbigniewa Kotowicza pt. R. D. Laing and the Paths of Anti-Psychiatry [R. D. Laing i ścieżki antypsychiatrii]. Osobiście chciałbym polecić biografię autorstwa najsurowszego krytyka Lainga, jego syna Adriana. Nie jest to akademicka analiza pism Lainga, ale szczera aż do bólu relacja o wzlotach, osiągnięciach, dziwactwach i upadkach niezwykłego człowieka – jednej z niezwykle wpływowych, kontrowersyjnych, autodestrukcyjnych ikon w historii psychiatrii. Adrian Laing, najmłodsze z pięciorga dzieci Lainga z pierwszego, porzuconego później małżeństwa, ma większe niż inni prawo mówić o wadach swego genialnego i odważnego ojca. Ale w R. D. Laing – A Life [R. D. Laing – biografia] Adrian składa także hołd ojcowskim dokonaniom, przedstawiając doskonale udokumentowany obraz jego dzieł, osiągnięć i wpływu, jaki wywarł na nowoczesną psychiatrię. We wstępie do pierwszego wydania Adrian pisze: „Jeśli istnieje jakieś jedno, trwałe dziedzictwo, które Ronnie Laing zostawił światu, to jest nim niezmierny humanizm, jaki wniósł do uprawianej przez siebie profesji”. W drugim zaś wydaniu dodaje, odnosząc się być może do tych, za których Francis wznosił toast, mówiąc o „dzielnej załodze”:
„Patrząc z dystansu łatwo zapomnieć, jak wiele osoby związane z Laingiem bezinteresownie dawały innym, często kosztem życia osobistego. [...] Etos wytworzony przez pionierów charytatywnych alternatyw wobec instytucji prywatnych i państwowych rozszerza się na cały świat”2. Dociera on także do Warszawy. Przykładem może być Warszawski Dom pod Fontanną, ośrodek nierezydencyjny, co prawda bardzo różny, jeśli chodzi o praktykę działania, od wspólnoty Archway, ale przepełniony tym samym duchem akceptacji i otwartości. Nic nie wiedziałem o tym, że Polska ma własną tradycję psychiatrii i psychoterapii humanistycznej i że wpływy Lainga docierały do Polski już w latach 70. Zmieniło się to, gdy w Nowym Jorku ponownie pokazano Asylum, co zaowocowało wydaniem filmu na DVD (KINO International) i zaproszeniem mnie w 2005 roku na Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty. O istnieniu równoległego nurtu psychiatrii humanistycznej w Polsce i działalności Kazimierza Jankowskiego dowiedziałem się wówczas od Bogdana Białka, redaktora naczelnego miesięcznika „Charaktery”, dla którego napisałem krótki artykuł o Laingu i Asylum (wrzesień 2005) (drugi artykuł na temat wpływu Lainga w Polsce ukazał się w kwietniowym numerze „Psychologii Dziś”, zeszyt 1/20083). Tak się złożyło, że miałem również zaszczyt uczestniczyć w pokazie Asylum podczas
konferencji Psychoterapia i szkolenie w psychoterapii – różne perspektywy na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego w maju 2008 roku. Tydzień później film wyświetlono przy pełnej sali w kinie Muranów w ramach studenckiego cyklu Psychowibracje w kinie. Po filmie odbyła się dyskusja panelowa z udziałem „weteranów” ruchu na rzecz psychiatrii humanistycznej z lat 70.: profesor Lidii Grzesiuk (psycholożka), profesora Ireneusza Krzemińskiego (socjolog), profesor Ireny Namysłowskiej (psychiatra) oraz dziennikarza, publicysty i tłumacza, redaktora naczelnego miesięcznika „Midrasz”, Konstantego Geberta, który studiował psychologię pod kierunkiem Kazimierza Jankowskiego. Niezwykły przypadek sprawił, że Warszawski Dom pod Fontanną, jeden z trzech „klubo-domów” w Polsce i z 300 rozsianych po całym świecie, mieści się o rzut kamieniem od kina Muranów, przy ulicy Nowolipki w Warszawie. Dyrektor i dwoje członków było na pokazie filmu i gdy zaprosiłem ich do mikrofonu, ich osobiste uwagi stały się katalizatorem niezwykłej publicznej rozmowy między panelistami a licznymi widzami. Niektórzy z nich, którzy – jak się okazało – borykali się z różnymi formami zaburzeń psychiatrycznych, poczuli się na tyle silnie i bezpiecznie, by głośno o tym powiedzieć. Taka rozmowa na pewno do głębi poruszyłaby Ronniego Lainga.
2 Adrian Laing, R. D. Laing – A Life, wydanie drugie, Sut-
muzeum” – pacjenci mogli tu tworzyć własną sztukę w całkowicie swobodnej atmosferze. Greczyński powiedział kiedyś – a słowa te mogłyby równie dobrze paść z ust samego Lainga – że swoje stosunki z pacjentem zawsze buduje od zera, ignorując wcześniejsze diagnozy. Jego warsztat był niewielką oazą wśród establishmentu zajmującego się zdrowiem psychicznym, który, jako preferowaną metodę kontrolowania chorych, stopniowo zaczynał zastępować leczenie w zakładach zamkniętych terapią za pomocą leków antypsychotycznych. Greczyński pełnił funkcję dyrektora muzeum od 1984 roku do swojej śmierci w roku 1995. Zarówno samo muzeum, jak i doktor Marton ciągle mają się dobrze. [Przypis dodany przez autora, przeł. Jakub Majmurek].
ton Publishing Limited, 2006, s. xxxi i xxvi. 3 Innym przykładem „laingowskiego” podejścia do chorób psychicznych może być działalność młodego polskiego artysty i aktora Bolka Greczyńskiego, weterana Teatru STU i Ruchu Wprost. Gdy w 1983 roku odwiedził Nowy Jork, został poproszony przez psychiatrę i artystę węgierskiego pochodzenia, doktora Janosa Martona, o pomoc w pracach nad kreatywnym przekształceniem przestrzeni porzuconej, olbrzymiej jadalni znanego szpitala stanowego dla psychicznie chorych Creedmore. Greczyński zainicjował eksperyment przypominający Laingowskie „pokoje zgiełku” w zakładach zamkniętych, z tym że koncentrujący się przede wszystkim na twórczości artystycznej pacjentów. Nazwał go „Żywym
Przełożyła Helena Grzegołowska-Klarkowska
()'
Terapia i wspólnota Z Andrzejem Lederem rozmawia Jakub Majmurek
Jakub Majmurek: Jak wyglądała psychiatria w PRL? Na ile była częścią powszechnego wówczas dyscyplinarnego systemu traktowania pacjentów?
jako zjawisko związane z pewną strukturą rodzinną czy społeczną, i tworzył konkretne programy, gdzie takie założenia stanowiły podstawę praktyki.
Andrzej Leder: Była całkowicie częścią tego modelu, zmodyfikowanego oczywiście za pomocą pełniących czysto deklaratywną funkcję odwołań do tradycji wywodzącej się gdzieś tam od Pawłowa. Te odwołania zniknęły zresztą zupełnie na przełomie lat 60. i 70., gdy Polska zaczynała aspirować do zachodnich modeli. Wtedy też pojawiły się pewne osobliwości. Z jednej strony polska psychiatria była całkowicie podporządkowana temu tradycyjnemu, XIX-wiecznemu, wywodzącemu się z niemieckiej psychiatrii modelowi biologicznemu oraz związanej z nim praktyce izolowania pacjentów. Były oczywiście takie postaci jak Antoni Kępiński, ale to raczej wyjątek, a nie reguła. Zresztą wynikało to z czysto z materialnych warunków funkcjonowania. Na ziemiach zachodnich polska psychiatria przejęła niemieckie szpitale, takie wielkie koszary dla chorych, położone gdzieś poza małymi miastami. Z drugiej strony na początku lat 70. pojawiła się grupa psychologów i psychiatrów, którzy próbowali wprowadzać alternatywne modele pracy z pacjentem, przede wszystkim wywodzące się z nurtu antypsychiatrii. W Polsce było to środowisko skupione wokół Kazimierza Jankowskiego, autora znanej wówczas książki relacjonującej jego własną ewolucję Od psychiatrii biologicznej do humanistycznej. Próbował on wprowadzać myślenie o chorobie psychicznej w kategoriach społecznych, postrzegające np. psychozy
Jaki był stosunek władz PRL do wszystkich tych ruchów? Jak przekładały się one na praktykę terapeutyczną?
()(
To też się zmieniało. Polityka względnego otwarcia na Zachód, prowadzona w latach 70. przez Edwarda Gierka, a także fakt, że próby reformowania psychiatrii wychodziły z zachodnich środowisk lewicowych, powodowały, że część biurokracji była względnie zainteresowana takimi eksperymentami. Bardziej niż tradycyjny lekarski establishment, który traktował je jak fanaberie. Osobną kwestią jest tu funkcjonowanie psychoanalizy w Polsce. Obecna w II Rzeczypospolitej, w ogromnej mierze wymordowana i rozproszona podczas wojny, w ortodoksyjnym marksizmie była traktowana jako nauka wroga, drobnomieszczańska, co sprawiało, że po wojnie długo właściwie nie była praktykowana. Tych kilku psychoanalityków, którzy wykształcili się w latach 60., wyjechało prawie w komplecie pod koniec tego dziesięciolecia i na początku następnego. Miało to bardzo konkretną konsekwencję: gdy nastąpił zwrot psychologiczny w psychiatrii, psychoanaliza praktycznie nie istniała w Polsce i jej miejsce zajęła psychologia zorientowana poznawczo, a przede wszystkim psychologia humanistyczna, która miała wówczas szczególnie silną pozycję w Stanach.
Tak więc choć cały system psychiatryczny działał zgodnie z praktyką dyscyplinarną, to na początku lat 70. zaczęły się w nim pojawiać różnego rodzaju wysepki funkcjonujące według innych reguł. Ówczesna władza była stosunkowo na to otwarta, interesowało ją bowiem, by energia społeczna była kanalizowana i kierowana poza sferę polityczną. Wszystko działo się w sposób charakterystyczny dla ówczesnego systemu urzędniczego. Jeśli jakiś przedstawiciel środowiska był w stanie przekonać odpowiedniego urzędnika, że pewien pomysł jest zgodny z polityką partii, pozwoli urzędnikowi się wykazać i jeszcze na dodatek jest sensowny, to nagle uzyskiwał zielone światło na realizację projektu i – dodajmy – nieprawdopodobne środki. Jakie przykłady takich działań mógłby pan podać? Wspomniany już Kazimierz Jankowski założył w Warszawie, na Czerniakowskiej, pilotażowy hostel, gdzie po raz pierwszy próbowano prowadzić pacjentów (ludzi znajdujących się w poważnym stanie – psychozy czy głęboka depresja) bez leków, opierając się wyłącznie na psychologicznym oddziaływaniu. Niespodziewanie, na skutek jakiegoś splotu biurokratycznych decyzji (znam tę historię tylko z drugiej ręki), ludzie z tego projektu weszli do zespołów urbanistycznych planujących powstające wtedy osiedla na Ursynowie. Projekt ten realizowała pracownia prowadzona m.in. przez architekta Jerzego Szczepanika Dzikowskiego, on miał osobiste kontakty z tym środowiskiem psychologów. Myśl, która pracy tych zespołów przyświecała, była taka: nowo powstająca społeczność – ludzie przesiedleni do bloków, z zerwanymi więziami z dawnego życia – będzie przechodzić przez bardzo intensywne i trudne procesy psychiczne, a to znaczy, że zacznie zachowywać się trochę tak jak osoba w kryzysie psychicznym. Planowali więc, już na etapie projektowania tego osiedla, stworzyć takie środowisko, które mogłoby jakoś monitoro-
wać stan tej społeczności i oddziaływać na nią. Wiąże się to z podstawową ideą antypsychiatrii: rzeczywisty problem ma zawsze nie „chora” jednostka, ale cała społeczność. Dlatego też działanie psychologiczne musi odbyć się w ramach tej wspólnoty i to nie przez separację osób będących nośnikami problemów, ale raczej przez próbę zmiany systemu, tak by umożliwić integrację „problematycznych” osób. Myślano o tworzeniu jakichś centrów, w których ogniskowałyby się takie działania. W trakcie projektowania zastanawiano się nad tym, gdzie umiejscowić takie centra, jak mogłyby one funkcjonować w ramach struktury osiedli. Na ile udało się wprowadzić te plany w życie? Do pewnego stopnia udało się, oczywiście nie w takiej skali, w jakiej było to planowane. W trakcie realizacji tego typu rozwiązania były wypierane przez bardziej „praktyczne” konieczności. Udało się jednak na przykład powołać sieć klubów środowiskowych, mających stanowić oparcie dla tej społeczności. Marek Liciński, psycholog, uczeń Jankowskiego, był jednym z realizatorów tego projektu. Pilotuje tego rodzaju programy do dzisiaj, a także szkoli pracowników pomocy społecznej z całej Polski w takim podejściu. Do Polski przyjeżdżali wówczas ludzie realizujący podobne inicjatywy w krajach Europy Zachodniej czy Stanach. Paradoksalnie, choć sami realizowali u siebie podobne projekty, byli zdumieni ilością środków, jakimi dysponowano w Polsce. To wynikało ze specyfiki systemu biurokratycznego: jeśli odpowiedni urzędnik miał do czegoś przekonanie, pieniądze nie grały roli. A jak ten projekt odebrała społeczność ursynowska? Udało się ją zintegrować wokół takich ośrodków? Z tego, co wiem, to rzeczywiście przez jakiś czas przynosiło pozytywne skutki. Idea działań środowiskowych jest taka, ())
że w pewnym sensie społeczność nie ma wyboru. Jej niechęć, niezrozumienie bądź brak gotowości do współpracy terapeuci środowiskowi diagnozują jako opór, nad którym będą pracować. Z teoretycznego punktu widzenia ciekawe jest tutaj to, jak psychoanalityczna koncepcja oporu przenosi się do psychologii społecznej. Według znanych mi opisów powstająca społeczność ursynowska, ludzie wyrwani nagle ze swoich środowisk i wrzuceni w olbrzymie, anonimowe blokowiska w ogóle zachowywali się na początku bardzo lękowo i reagowali na wszystko nieco paranoicznie. Również na tego rodzaju interwencje. Ale ten sposób działania psychologicznego dość szybko pozwala zintegrować się ze społecznością. Dla przykładu: pojawiło się tam wielu rodziców mających problemy z dziećmi, którzy nie mieli żadnego oparcia. Z jednej strony byli odcięci od tradycyjnych sposobów wspierania się, wywodzących się jeszcze z kultury agrarnej, a więc wszelkich ciotek, dziadków, babć itp., z drugiej zaś nie było tam jeszcze infrastruktury, ani przedszkoli, ani niczego innego, tylko i wyłącznie ogromne blokowiska. Dla ludzi w tym położeniu terapia środowiskowa, „krasnale” – to określenie Licińskiego – którzy zjawiali się w drzwiach mieszkań i mówili: „to my wam pomożemy”, była jakimś rozwiązaniem.
się skończyła, to prawem bezwładu część instytucji dalej istniała i działała, często w nowych miejscach. Logika systemu nadal była taka, że te instytucje w zasadzie nigdy nie miały problemów ze środkami finansowymi. Projekt ursynowski rozpadł się na kilka gałęzi, jedna z nich połączyła się z ośrodkiem o nazwie Rasztów, w którym skądinąd przez lata praktykowano psychoanalizę grupową i który został po dziś dzień na Ursynowie. Działał wtedy także Ośrodek Terapii Środowiskowej na Saskiej Kępie, znany mi osobiście, który początkowo bardzo konsekwentnie próbował realizować antypsychiatryczne idee. Musiał je stopniowo naginać pod wpływem realiów, sięgając po leki psychotropowe, ale do końca opierał się na przekonaniu, że pomagać trzeba człowiekowi poprzez jego środowisko, rodzinne i społeczne, a nie poprzez izolację w szpitalu. Te programy były bardzo efektywne ekonomicznie, zmniejszając np. obłożenie szpitali. Cały czas jednak można by je porównać do lakieru, pokrywającego coś, co było bardzo tradycyjne. Dla większości ludzi poza Warszawą czy Krakowem, a nawet w tych miastach, taka pomoc nie była w ogóle dostępna.
Do kiedy trwał ten projekt?
Oczywiście ich działalność skończyła się wraz z transformacją. Nie były rozliczane z globalnej, długofalowej efektywności (np. z tego, jak zmniejszają obłożenie szpitali), ale z efektywności każdej poszczególnej jednostki, na przykład liczby pracowników na liczbę ludności dzielnicy. Nie można jednak powiedzieć, że nic nie zostało z tych projektów. Na przykład zespół z Saskiej Kępy, gdzie zaczynałem praktykować, założył ośrodek opierający się na fundacji, a więc w nurcie NGO, który działa na Powiślu i realizuje podobne projekty psychiatryczne, korzystając z pieniędzy samorządowych czy też działając przez szkoły, ze środków kierowanych na edukację. Ale to jest dziś
Już w drugiej połowie lat 70. trend zaczął się odwracać i tego typu rozwiązania były coraz mniej chętnie widziane. To wiązało się z polaryzacją w obrębie inteligencji, związaną z pojawieniem się opozycji demokratycznej. Gdy powstała pierwsza „Solidarność”, duża część środowisk psychologicznych z nią się związała. W ten sposób ta swoista symbioza między częścią środowiska psychologicznego a aparatem urzędniczym została przerwana. Niemniej tego typu projekty w jakiś wyspowy sposób w różnych miejscach istniały jeszcze w latach 80. Nawet gdy ta otwartość władz ()*
A co stało się z nimi po transformacji ekonomicznej?
minimalna część tradycyjnie rozumianej psychiatrii. Natomiast wiele idei wywodzących się z myślenia antypsychiatrycznego – co najmniej środowiskowość oddziaływania – weszło do ustawy psychiatrycznej. Stały się więc przynajmniej deklarowanymi celami działania systemu. Pewnie ma to też związek z tym, jak dziś wyglądają warszawskie osiedla: ludzie często mieszkają tam bardzo krótko, po rok, dwa, i zmieniają miejsce zamieszkania, średnio identyfikują się z lokalną społecznością. W PRL takie osiedla projektowane były raczej z założeniem, że ludzie przyjeżdżają tam na całe życie. Bez wątpienia mobilne społeczeństwo, jakie produkuje współczesny kapitalizm, nie bardzo przystaje do takich pomysłów jak terapia środowiskowa. Takie projekty zakładały istnienie czegoś takiego jak stabilna społeczność, która ma określone i zdefiniowane własne potrzeby i zagrożenia. Im bardziej mamy do czynienia z mobilnością typową dla późnej nowoczesności, tym bardziej to zanika. Projekt antypsychiatryczny jawi się więc jako swego rodzaju późne dziecko fordowskiego społeczeństwa przemysłowego, buntujące się przeciw jego dyscyplinie, ale myślące ciągle w jego kategoriach. W dużym stopniu tak. Na pewno antypsychiatria była tym sposobem myślenia, który przeciwstawiał się tendencjom do upłynniania różnych sfer. Być może była to nawet przedfordowska reakcja na fordowskie społeczeństwo. W końcu te projekty chciały odtwarzać naprawdę zwarte, silnie ze sobą powiązane społeczności lokalne. Takie, w których sąsiedzi mogliby działać jak „wielka rodzina” wiejska. Wspólnota nie miała być budowana na bazie wspólnej pracy, jak w projekcie klasowym, tylko wspólnoty zamieszkiwania, codziennego życia. Ale to ma charakter utopii, tak antyprzemysłowej, jak antypostprzemysłowej.
Jak w ogóle transformacja zmieniła kształt infrastruktury psychiatrycznej, jaki model radzenia sobie z chorymi stał się dominujący? Mimo deklaracji zawartych w aktach prawnych, gwarancji sądowych dla pacjentów, a także zmian, jakie przyniosły nowoczesne leki psychotropowe, większa część psychiatrii ciągle funkcjonuje w XIX-wiecznym modelu. Mam na myśli duży, izolowany szpital psychiatryczny, w którym osadza się osoby w kryzysach psychicznych, do momentu, gdy można oddać je rodzinie. Można się zastanawiać, dlaczego tak jest – moim zdaniem jest to prostu efektywny ekonomicznie sposób rozwiązania problemu. To w systemie ekonomicznym, w którym żyjemy, jest decydujące. Oczywiście wprowadzono szereg rozwiązań prawnych, które mają chronić pacjentów. Biorąc jednak pod uwagę stan, w jakim znajdują się na ogół pacjenci psychiatryczni, trzeba przyznać, że możliwość korzystania przez nich z ich praw jest znacznie ograniczona. Teoretycznie poradnie zdrowia psychicznego miały pełnić funkcję środowiskową. Te lepsze ją pełnią, te gorsze – czyli większość – nie. Wszystkie te PRL-owskie projekty, o których pan mówił, miały, przynajmniej w zamierzeniach, silnie egalitarny charakter, kierowane były do całych wspólnot. Jak dziś wygląda sytuacja z dostępem do pomocy psychologicznej w świetle społecznych nierówności? A może dokonała się prywatyzacja strategii radzenia sobie z tymi problemami? Efektywna pomoc psychologiczna to przede wszystkim psychoterapia. Tu dokonał się proces znany z większości społeczeństw rynkowych: dostęp do psychoterapii jest warunkowany przede wszystkim względami finansowymi, a także kapitałem kulturowym. Jest klasowy. Można tak powiedzieć. Najwięcej klientów psychoterapii wywodzi się z klasy średniej. ()+
W ogóle psychoterapia jest ściśle związana z istnieniem miejskiej klasy średniej. Przede wszystkim sam pomysł tego, by szukać pomocy psychologicznej, jest już klasowy, w tym sensie, że wymaga szczególnego sposobu myślenia o sobie jako o silnej indywidualnej podmiotowości, a więc szczególnego kapitału kulturowego. Projekty środowiskowe były o tyle efektywne, że docierały do ludzi, którym nigdy nie przyszłoby do głowy szukać pomocy psychologicznej. Jak już mówiłem, a sądzę, że jest to ważne, założenie antypsychiatrii było takie, żeby nie udzielać pomocy tylko tym, którzy o to proszą. Chodziło o to, żeby diagnozować rzeczywiste problemy, z którymi ludzie radzą sobie bez pomocy, poprzez alkohol, narkotyki albo przemoc. Już samo zdiagnozowanie problemu miało wymuszać podjęcie pomocy w jego rozwiązaniu. Nie wymuszać w sensie przemocy instytucjonalnej, choć takie ryzyko zawsze istnieje, ale raczej pracy z oporem wspólnoty, w której się działa. Jeszcze jeden przykład: gdy nastolatek z jakiejś rodziny z objawami psychozy lądował w szpitalu, w jego środowisku zaraz pojawiał się terapeuta, który pracował z tą rodziną, pomagając często rozwiązywać bardzo konkretne problemy, np. natury prawnej. Trzeba pamiętać, że kryzys psychotyczny jest dla takiej rodziny ogromnym szokiem, więc pomoc była naprawdę potrzebna. To budowało długotrwałe relacje między
(),
terapeutą a pacjentem i jego rodziną, bardzo zresztą niezgodne z tymi klasycznymi ustawieniami, które obowiązują w psychoterapii czy psychoanalizie. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że to miało sens; efektów psychoterapii doświadczali ludzie, którym nigdy nie przyszłoby do głowy jej szukać. Tylko że jest to działanie nieporównanie bardziej kosztowne, przede wszystkim w ludzkim i społecznym sensie, niż aplikowanie leków samym zaburzonym. I żadne społeczeństwo działające na podstawie kryterium „minimum kosztów tu i teraz” nie zdecyduje się na nie. Ważnym aspektem jest tu także silnie indywidualistyczny i antywspólnotowy model tego społeczeństwa, jakie powstaje w Polsce. Idea, by na grodzonym osiedlu, gdzie mieszka jakaś „klasa średnia”, stworzyć wspólnotę, która publicznie omawia swoje problemy, jest tak wbrew duchowi tego nowego, mieszczańskiego społeczeństwa, jak to tylko możliwe. Przede wszystkim nikt w tej nowej „klasie średniej” nie ujawni problemów sąsiadom, z którymi przecież stale się ściga. Wyprowadza się je na zewnątrz, do terapeuty, który jest figurą mentalną, a nie rzeczywistą osobą funkcjonującą we wspólnocie, w której żyje pacjent. Upłynnienie wszystkich stosunków, dawna figura Marksowska, unicestwia wszystkie wspólnotowe projekty, a więc również projekt antypsychiatryczny.
$ '( # ) %
*
"! ( +' % & ' ) $ - & # "!#% ,
-5+ïĒ-+ do nabycia w Centrum Kultury 0QY[ 9URCPKCã[ ĆYKCV ĆYKGVNKECEJ -2 Y 6T�LOKGćEKG K Y âQF\K QTC\ MUKþICTPK KPVGTPGVQYGL -2 C VCMēG Y UCNQPCEJ 'ORKM PC VGTGPKG ECãGL 2QNUMK w w w.krytykapolityczna.pl
NA WSCH WOJNA T
ODZIE RWA
Białorus´ dzis´ Marina Napruszkina
Tak, prawda jest przy nas Z Lonia¸ Jebnie¸tym1 z grupy Wojna rozmawia Artur Z˙mijewski
Artur Żmijewski: Opowiedz, jak dołączyłeś do grupy Wojna. Lonia: Dla mnie wszystko zaczęło się w zeszły Nowy Rok, kiedy poznałem Olega i Kozę. Był 31 grudnia, a 31 dnia każdego miesiąca (jeśli ma akurat tyle dni) odbywają się w Rosji akcje w obronie 31 artykułu konstytucji, traktującego o swobodzie zgromadzeń i demonstracji. Ludzie demonstrowali wtedy w obronie tego artykułu na placu Triumfalnym w Moskwie. Wielu z nich aresztowała milicja. Przyszedłem na demonstrację z choinką i z tą choinką zostałem aresztowany. Próbowali mi ją zabrać, ale krzyczałem, że nie puszczę. Wszedłem do autobusu dla aresztantów, trzasnąłem nią o podłogę i wrzasnąłem: „Szczęśliwego Nowego Roku!”. Mieliśmy tam wszystko, co zatrzymani przynieśli na demonstrację: alkohol, mandarynki, no i choinkę. Trzy godziny później nas zwolniono, więc poszedłem świętować Nowy Rok. I wtedy poznałem Olega i Kozę. Opowiedzieli mi, co robią. A ja natychmiast powiedziałem: „Świetnie, teraz będę działał razem z wami”. Od razu się zgodzili. Przez trzy miesiące łączyłem działalność polityczną członka Wojny 1 Lonia Jebnięty [Леня Ёбнутый], prezydent grupy Wojna. „Napisz «Lonia Jebnięty», bo to jego pseudonim bojowy jako aktywisty Wojny. On się nazywa Nikołajew. […] Na wojnie on jest Lonią Jebniętym (po angielsku piszemy «Leo the Fucknut»”) – fragment korespondencji mejlowej z Olegiem z Wojny.
(+.
z pracą zarobkową. Pracowałem wtedy jako menadżer. W Rosji prawie wszystkie stanowiska biurowe określa się słowem „menadżer”. Gdzie pracowałeś? Sprzedawałem piece do saun. A chwilę później była już akcja z wiaderkiem. Wojna wysłała list, że mają bardzo zabawny pomysł, który mi się spodoba. Zaczęliśmy trenować. Z niebieskim wiaderkiem na głowie biegałem po ulicy2. Miałem udawać uprzywilejowany samochód, który zderza się z innym uprzywilejowanym samochodem. Niebieski migacz to symbol uprzywilejowania. W Rosji samochody z kogutami jeżdżą, jak chcą. Akurat wtedy wydarzyło się kilka głośnych wypadków z udziałem uprzywilejowanych aut. Akcję wykonaliśmy koło Kremla. Miałem się nie tylko zderzyć, ale i wygrać tę potyczkę. Przebiegłem z niebieskim wiadrem na głowie po samochodzie ochroniarzy prezydenta i udało mi się uciec. W ten sposób Wojna wyraziła swój stosunek do przywilejów. To było w sobotę. Prawie tydzień później, gdy w piątek wychodziłem z pracy, aresztowali mnie tajniacy w cywilnych ubraniach. Skuli mnie kajdan2 Kryptonim akcji: „Lonia Jebnięty naszym prezydentem”.
kami i założyli worek na głowę, a potem wrzucili na tylne siedzenie drogiego jeepa. To byli ochroniarze prezydenta. Znaleźli mnie i odstawili na milicję. Milicja mnie wypuściła, ale wręczono mi wezwanie do sądu na rozprawę. Wtedy postanowiliśmy się ukryć i wyjechaliśmy do Petersburga.
jakiś kącik, gdzie ledwo można się pomieścić. Bywa, że nie mamy noclegu, że śpimy na jakimś poddaszu. Czasem nocujemy u ludzi, którzy mają duże mieszkania. Ale bywa też, że warunki są naprawdę okropne.
Czy to właśnie wtedy zostałeś prezydentem Wojny?
Tydzień, może dwa. Potem ci ludzie mówią, że mają już dość, i wtedy szukam czegoś nowego. Jeśli poszukuje nas milicja, to o naszym lokum nikt nie może wiedzieć. Czasem trzeba mieszkać za miastem, na działkach, w opuszczonych domach. Kiedy przez dwa zimowe miesiące szukała nas milicja, żyło się nam bardzo ciężko. Tak czy inaczej, nie płaciliśmy wtedy za nic. Później, latem, pojechałem do Petersburga i znów był 31 dzień miesiąca. W Petersburgu ludzie demonstrują wtedy w obronie konstytucji na placu przed stacją metra Gostinnyj dwor. Demonstracja była o szóstej, a o ósmej mówiliśmy na falach radia anarchistycznego. Wtedy poznaliśmy petersburskich działaczy politycznych: Ruch Sprzeciwu Imienia Piotra Aleksiejewa, Antifę, Inną Rosję. Bardzo nam się spodobali. Zrozumieliśmy, że w Petersburgu można zdziałać razem z nimi coś ciekawego. Wtedy właśnie postanowiliśmy namalować wielkiego chuja na moście zwodzonym w Petersburgu. Ten most, który się nazywa Litiejny, jest dokładnie naprzeciw budynku FSB, czyli dawnej KGB. Akcję, która była wyjątkowo trudna, przygotowaliśmy w bardzo krótkim czasie. Trening zaczęliśmy 31 maja, a 14 czerwca chuj już sterczał. Trenowaliśmy z kanistrami z wodą na wielkim parkingu obok hipermarketu. Każdy miał za zadanie namalować fragment obrazu, wylewając w biegu farbę z kanistra. Te fragmenty miały się złożyć w ogromnego chuja. Teren opisywały markery, sytuacja przestrzenna była taka, jak na moście. Tu filary, tu latarnie, tu krawężniki jezdni. Wszystkie potrzebne współrzędne. Ćwiczyliśmy tak długo, aż każdy z nas mógł z zamkniętymi oczami przebiec swoją drogę, rozlewając przy tym farbę. Most jest codziennie podnoszony. I wtedy jest ten
Olegowi, Kozie i innym działaczom Wojny bardzo się spodobało to, co zrobiłem. Do mojej starej ksywki „Jebnięty” dodali „Prezydent” – i w ten sposób wybrali mnie swoim prezydentem. Chodzi o to, że oni nie uznają prezydenta kraju. Mówią, że ten prezydent to gówno, a ich prezydentem jestem ja. Właśnie po tej akcji z niebieskimi kogutami rzuciłem pracę i tak jak Oleg, Koza i Kacper cały swój czas poświęciłem działalności grupy, walce. Zacząłem też żyć bez pieniędzy. W ogóle nie masz pieniędzy? Jedzenia nie kupujemy, za mieszkanie nie płacimy. Z zasady nie używamy pieniędzy. Choć czasem się zdarza. Raz musieliśmy zapłacić kaucję, żeby nas wypuszczono z aresztu. Ale nasza pierwsza reguła brzmi: nie używać pieniędzy. Widziałeś, że nie zapłaciłem za metro. To codzienna praktyka. Oleg z Wojny mówi, że pieniądze to zło. Tak, ale są też inne powody. Ludzie uważają, że polityka to brud, że każdy, kto zajmuje się polityką, robi to dla pieniędzy. A my przecież zajmujemy się polityką. Tylko że nie sposób nas złapać na tym, że robimy to dla pieniędzy, bo ich nie mamy. Wszystko mamy za darmo. To bardzo ważne. Jak się żyje bez pieniędzy? Gdzie się mieszka? Mamy przyjaciół, którzy nam pomagają. Znajdują nam miejsce w swoich domach, czasem normalne miejsce do spania, czasem
Jak długo mieszkasz u jednej osoby?
(+/
krótki czas między zamknięciem ruchu na moście a jego podniesieniem, kiedy mogliśmy działać. Farbę zmieszaliśmy z wodą, żeby się szybciej wylewała. Rysunek był gotowy w dwadzieścia sekund. W dniu akcji na moście było sporo strażników i nie udało mi się uciec3. Aresztowano mnie na trzydzieści sześć godzin. Jak tylko mnie wypuszczono, ogłosiliśmy, że to nasza akcja. Kiedy zaczęła was śledzić milicja? Ona zawsze śledzi, pytanie, na ile starannie. W centrach walki z ekstremizmem zakłada się ludziom teczki. Jeśli jesteś związany z protestami politycznymi, to zbierają twoje dane i mają cię pod kontrolą. Mogą dzwonić do twoich rodziców, do pracy, na uczelnię. Jeśli jesteś liderem organizacji politycznej albo jej aktywnym uczestnikiem, to mogą cię śledzić, podsłuchiwać rozmowy, czytać twoją pocztę. Teraz naprawdę się na nas uwzięli, więc cały czas się ukrywamy. Jeśli jednak organizujemy konferencję prasową, to milicja wie, że na nią przyjdziemy, i wtedy znowu zaczynają nas śledzić. Staramy się chronić też tych, którzy nam pomagają. Były przypadki, że coś im się stało? Jedną osobę tak nastraszono, że uciekła z kraju. Być może rozmawiali też z innymi, ale tego nie wiemy. Milicja stara się tak zastraszyć ludzi, żeby się od nas odwrócili. Teraz, kiedy media poświęcają nam dużo uwagi, musi działać starannie. Podejrzewamy, że zwolniono nas z aresztu, żeby nas śledzić i zbierać dowody. Mówisz o aresztowaniu po akcji z wywróceniem na dach samochodu milicyjnego? Chyba 3 „Lonia jest zbyt skromny. Mógł uciec z miejsca akcji,
ale jedna z naszych aktywistek – malutka, krucha dziewczyna – nie dała rady uciec ochroniarzom. Złapali ją i rzucili na jezdnię. Lonia chciał ją uratować. I uratował, ale sam dał się złapać. Sześciu ochroniarzy, sześć mend chwyciło go i zaczęło bić. Tak to wyglądało” – fragment korespondencji mejlowej z Olegiem z Wojny.
(,&
od tego momentu zaczęły się dla was poważne kłopoty, z groźbą więzienia włącznie. W Rosji mamy duży problem z milicją. Powinna chronić ludzi, bronić słabych. Ale jest dokładnie odwrotnie. Milicja ludzi gnębi, wyłudza pieniądze, okrada, zastrasza. Aresztuje na podstawie sfałszowanych dowodów. U nas ludzi wsadza się do więzień dla polepszenia milicyjnych statystyk wykrywalności przestępstw. Dlatego zeznania wymusza się torturami, biciem, prądem. Wielu niewinnych ludzi siedzi w więzieniach. Mamy restrykcyjne prawo, karzące niewspółmiernie surowo do wagi czynu. Z pomocą milicji państwo dławi też protesty polityczne. Chodzi o to, żeby ludzie cały czas się bali. Nasze społeczeństwo jest kastowe. Milicjant ma większe prawa niż zwykły obywatel. Akcja z samochodem milicyjnym miała pokazać, że nawet niewielka grupa ludzi może stawiać opór. Że aby bronić słabych, niepotrzebna jest milicja, czasem trzeba jej nawet przywalić. Jakie były następstwa akcji wywracania samochodu? Wzmogły się represje wobec Wojny? Zarzucono nam działanie motywowane nienawiścią do pracowników milicji. A za to odpowiada się karnie. Po tej akcji spodziewaliśmy się, że będą nas szukać, i wyjechaliśmy do Moskwy. Jednak nie ukrywaliśmy się jak zwykle, tylko dalej prowadziliśmy aktywną działalność. I dlatego wywęszyli, gdzie jesteśmy. Aresztowali nas i wywieźli do Petersburga. Skuli nam ręce na plecach i położyli nas na podłodze autobusu z workami na głowach. Trzymali nas tak siedemnaście godzin, od ósmej rano 15 listopada do pierwszej w nocy 16 listopada. Czy to znaczy, że zostaliście ukarani nie za straty materialne, ale za krytykę władzy? Formalnie chodzi o zachowanie chuligańskie motywowane nienawiścią do grupy społecznej, czyli do milicjantów. To bardzo ciekawe sformułowanie, bo milicja nazywa siebie
grupą społeczną. Milicja nie może być grupą społeczną. Milicja egzekwuje reguły współżycia społecznego opisane w prawie. Ale jeśli jest grupą społeczną, to ma swoje grupowe interesy, odmienne od interesów innych grup. I broni tych interesów, zamiast działać w interesie społeczeństwa. Nazywając siebie grupą społeczną, milicja pluje na przepisy i przyznaje, że ma własne, niepisane prawa. Milicja w Rosji jest faktycznie kastą nietykalnych. Opowiedz o akcji w Muzeum Historii Naturalnej. To była akcja tuż przed wyborami prezydenckimi, 28 lutego 2008 roku. Wtedy jeszcze nie było mnie w Wojnie. Ta akcja symbolizowała położenie ludzi w naszym kraju, czyli prosty fakt, że są jebani. Że władza ich poniża i wysługuje się nimi. A prezydent w istocie rzeczy nie został wybrany, ale wyznaczony na prezydenta. Widać, że to polityczny figurant, kukła. W haśle akcji „Jeb się zamiast niedźwiedzia” zawiera się konstatacja Wojny, że prezydent Miedwiediew jest bezsilny. Wszystko musimy robić za niego my, stanowczy i silni ludzie. To my musimy się jebać z rzeczywistością. Co sądzisz o rosyjskiej władzy? Nienawidzę jej. Mam nadzieję, że Rosjanie się przebudzą i ją przegnają. Wystarczy się nie bać. Oleg deklaruje, że wasza działalność to wynajdowanie nowego języka politycznego. Dlaczego nazywacie siebie grupą artystyczną, a nie polityczną? Źródłem złej władzy jest bierne społeczeństwo, niepotrafiące definiować własnych problemów, nieumiejące ich zobaczyć. W dodatku państwo jest cenzorem, który blokuje powstanie niezależnych masowych mediów. Deklaracja polityczna w formie artystycznego gestu błyskawicznie rozwiązuje wszystkie te problemy.
Kiedy mówi polityk, nikt go nie słucha. A to, co mówimy my, artyści, natychmiast daje ludziom po głowie. Ludzie cenią nasze akcje, nasze działanie ich emocjonuje. I tak przeciągamy ich na naszą stronę. Działamy na tyle brutalnie i ostro, że media nie mogą nas ignorować. Próbują więc fałszować informacje i wymazywać z nich politykę. Ale to daremne, bo polityka wraca. Jeśli media zwracają się bezpośrednio do nas, zawsze oświadczamy, że nasze działanie jest polityczne i że nie chodzi nam o skandal. Naszą rozpoznawalność w mediach wykorzystujemy, by pomagać działaczom politycznym, którzy mają problemy z państwem, a sami nie są znani. Niedawno odbyła się w Smoleńsku rozprawa żony jednego z przywódców opozycyjnej partii Inna Rosja. To jedna z najsilniejszych rosyjskich partii opozycyjnych, a także ludzie, którzy używali języka happeningu w akcjach stricte politycznych. Przeprowadzili kiedyś symboliczne zajęcie budynków rządowych. Wybijali szyby, wdzierali się do środka i wywieszali swoje flagi. Zostali za to ukarani tak surowo, jakby faktycznie okupowali te budynki. Żonie jednego z przywódców, Taisii Osipowej, podrzucono narkotyki i teraz grozi jej dziesięć lat obozu. Wszystko po to, żeby zastraszyć jej męża. Nie udało się go zmiękczyć, więc atakują jego rodzinę. To nieprawdopodobna podłość. Sprawę prowadzi policja polityczna, a nie wydział do walki z narkotykami. Świadkami w procesie są członkowie prokremlowskich młodzieżówek: Nasi i Młoda Gwardia. Te organizacje zostały powołane do walki z opozycją. Nie boicie się państwowych represji, więzienia? Obecnie grozi nam kilka lat za „atak na milicjantów jako grupę społeczną”. Jednocześnie dostaliśmy najważniejszą nagrodę państwową dla rosyjskich artystów. Ale my wiemy, że w państwie policyjnym, takim jak nasze, prawdziwą nagrodą są represje. W ten (,'
sposób państwo uznaje, że jest w nas siła i moc polityczna, i że naprawdę znamy się na swojej robocie. Jeśli jednak się nie wybronimy, możemy pójść siedzieć. Sądzą nas z paragrafu mówiącego o siedmiu latach więzienia za nasz czyn. Oczywiście wiemy, gdzie żyjemy, i odnosimy się do tego ze spokojem. Byliśmy już w więzieniu, to nic strasznego. Te trzy miesiące odsiadki to były ciekawe spotkania z ludźmi. Jeśli zostaniesz skazany, będziesz się uważał za więźnia politycznego? Oczywiście. W więzieniu każdego można złamać. Nie boisz się? Zobaczymy. To też jest ciekawe dowiedzieć się, czy jest się dość silnym. W areszcie MSW dzieliłem celę z człowiekiem, który siedział od dwunastu lat. Ten człowiek był zabójcą, trochę takim jak w kinie: dobrze wychowanym, wykształconym, inteligentnym. Swoje ofiary zabijał pistoletem. On patrzył na więzienie, na życie z filozoficznym dystansem. Mówił, że potrzebna jest nam wewnętrzna siła. Trzeba umieć się nie cofać. W czasie akcji nie mogą się nam trząść ręce, musimy być pewni i szybko myśleć. „Wy macie taką siłę” – mówił. – A w więzieniu staniecie się jeszcze silniejsi”. Czym dzisiaj można nas przestraszyć – ponownym więzieniem? Biciem? Nie zatrzymają nas. Z więzień wyjdziemy silniejsi i jeszcze bardziej wściekli. Oleg mówił, że się nie boi, bo milicja i władza należą do przeszłości, a wy jesteście przyszłością. Tak. Nasze zwycięstwo jest nieuniknione. Siła jest w prawdzie. I macie tę prawdę? Tak. Mamy tę prawdę. (,(
A więc jak wygląda przyszłość, o którą zabiegacie? Najważniejsze, żeby każdy zwykły człowiek poczuł się odpowiedzialny za to, co się dzieje wokół niego. Zmiana obecnej władzy nie zmieni niczego, jeśli ludzie wciąż nie będą widzieć dalej niż czubek własnego nosa. Jeśli będą tylko, jak to się mówi, rżeć, żreć i srać. Nasze społeczeństwo jest dzisiaj rozdrobnione. Ludzie muszą zacząć rozglądać się dookoła i zrozumieć, że problemy trzeba rozwiązywać kolektywnie. Wtedy wszystko się zmieni. Mamy kryzys państwa jako organizacyjnej bazy dla wspólnoty. Mamy kryzys kapitalizmu jako systemu, na którym opiera się wymiana ekonomiczna. A jednocześnie ludzie pomalutku dochodzą do tego, że można to wszystko zorganizować inaczej, zgodzić się na inne zasady i inne idee. Ludzie z całego świata porozumiewają się ponad granicami, przez internet. Tam wymieniają się informacjami i wiedzą. To może się stać podstawą jakiejś przyszłości. Za pomocą sieci ludzie mogą działać ponad granicami państw, ponad nakazami religii. Mogą zmieniać świat. Czy w Rosji może dojść do takiego wolnościowego wrzenia jak w krajach arabskich? Do rewolucji? Czy to właśnie wy ją przygotowujecie? Tak. Wpływamy bezpośrednio na ludzi, szturchamy ich, zwracamy ich uwagę na problemy, które zazwyczaj ignorują. Pracujemy z powietrzem, tak bym to nazwał. Bawimy się z atmosferą, odczuciami, zmieniamy klimat polityczny. Wpływamy na to, żeby zmiany stały się możliwe. Bierzecie pod uwagę możliwość, że wasza walka okaże się chybiona? Albo że wasz ruch się zradykalizuje? Może zanadto igracie z ogniem. Nie rzucamy granatów, ponieważ ich nie mamy. Powiem tak: jeśli chodzi o ostrość działań, to opozycja jest zawsze o krok za
władzą. Dziś wszystkie legalne sposoby działania zostały zdławione, wszystkich protestujących bije się po głowie, opozycja nie ma wolnego dostępu do mediów. W takiej sytuacji stoi na granicy użycia przemocy, ale tej granicy nie przekracza. Natomiast przekracza ją państwo. Tym, którzy próbują zarejestrować partię albo stanowią miękką opozycję, przeszkadza się nadmiarem biurokracji, prawnymi manipulacjami, a często bezprawiem. Jak ktoś ostrzej krytykuje państwo, stosuje się wobec niego otwartą siłę. Bez żadnego krygowania się używacie języków, które są wprost polityczne. Formułujecie swoje poglądy i żądania wprost. To niespotykane wśród artystów. Działamy wprost, bo to kwestia emocji. Nasze działania to jednocześnie polityka i sztuka, nierozerwalnie ze sobą splecione. Tworzenie podziałów na sztukę czystą
i sztukę będącą czynną polityką jest błędne. Nasza sztuka bez wątpienia jest nieustanną polityczną deklaracją. Moje działania sięgają korzeniami protestów obywatelskich. Dla aktywisty polityka i społeczeństwo są najważniejsze. Jednak w momencie przystąpienia do Wojny sztuka, jako forma działania, zawojowała moje myślenie. Niektórzy próbują nas chronić, twierdząc, że jesteśmy artystami i dlatego nie należy nas szykanować. To nieprawidłowe podejście. Jesteśmy niewinni nie dlatego, że jesteśmy artystami, a wobec artystów nie wolno stosować represji, ale dlatego, że postępujemy słusznie. Zajmujemy polityczne i społeczne stanowisko i jesteśmy za to odpowiedzialni. Nie chcemy taryfy ulgowej dlatego, że jesteśmy artystami. Wypowiadamy się ostro. Jak tylko wyszliśmy z więzienia, od razu ogłosiliśmy, że wciąż jesteśmy aktywni. Oczekujcie więc od nas rzeczy nieoczekiwanych. Nigdzie nie uciekamy. Będziemy działać i będzie to sztuka.
Akcja Członek więźniem KGB, 1 czerwca 2010 (Fot. archiwum grupy Wojna) (,)
Akcja Lonia Jebnięty naszym prezydentem, 22 maja 2010 (Fot. archiwum grupy Wojna)
Aresztowanie przyw贸dcy grupy Wojna Olega Wora, 31 marca 2011 (Fot. Igor Simkin)
DEMOCR REAL YA!
ACIA
Dlaczego solidaryzujemy sie¸ z protestuja¸cymi Hiszpanami? Redakcja KP
M
asowe demonstracje w Hiszpanii, które zaczęły się 15 maja, to nie tylko protest przeciwko rządom tej czy innej partii. To coś więcej niż, słuszne skądinąd, wystąpienia studentów Austrii i Wielkiej Brytanii, licealistów we Francji, związkowców w Grecji czy ekologów w Niemczech. Inspirowani dotychczasową falą sprzeciwu w krajach Unii, a także demokratyczną zimą ludów, Hiszpanie głośno wyrażają to, co wielu Europejczyków przeczuwa od dawna: że dotychczasowe elity polityczne straciły zdolność artykulacji społecznych interesów i rozwiązywania problemów dotyczących większości obywateli. Nie wiemy, co przyniesie hiszpański protest: wyniesie nowe ruchy społeczne do władzy, skłoni obecne elity do demokratycznej korekty, a może rozpłynie się w ludycznym happeningu? Solidaryzujemy się jednak z pokojowym protestem na Puerta del Sol i placach innych hiszpańskich miast. Piszemy o nim, rozmawiamy z jego uczestnikami, zastanawiamy się nad polskim potencjałem społecznego buntu.
(-&
Wyła¸cz telewizor, przyjdz´ na Puerta del Sol! Maria Bysiec
T
en tekst powstał w wyniku serii rozmów z hiszpańskimi studentami, którzy sympatyzują z ruchem 15-M i biorą udział w protestach. Byłam ciekawa, w jaki sposób opisują to doświadczenie i własne zaangażowanie, a także jak postrzegają dążenia ruchu i perspektywy jego rozwoju. Moja relacja nie jest wyczerpująca ani w pełni obiektywna. Jej celem jest raczej pokazanie, jak taki protest funkcjonuje „od kuchni”, z perspektywy przeciętnego uczestnika. Bruno, student uniwersytetu Autónoma w Madrycie, opowiada o pierwszej manifestacji z 15 maja, od której ruch wziął swoją nazwę. W momencie, gdy powinna się zakończyć, ktoś z uczestników zaproponował, żeby pozostać na Puerta del Sol, w centralnym punkcie hiszpańskiej stolicy. Fátima, 22-letnia uczestniczka protestów, wspomina, że spontaniczność, z jaką powstała acampada („obozowisko”), zrobiła na niej duże wrażenie. Do początkowo niedużej grupy osób, które zdecydowały się na taką formę protestu, zaczęły przyłączać się następne. Ich liczba szybko rosła: z kilku osób zrobiło się kilkanaście, a następnie kilkadziesiąt. Z pomocą SMS-ów, Twittera, Facebooka i jego rodzimego odpowiednika, Tuenti, uczestnicy zachęcali swoich znajomych, żeby przyłączyli się do akcji. Nocą z 16 na 17 maja doszło do nieudanej próby zlikwidowania acampady przez policję. Warto przypomnieć, że obozowisko na Sol nigdy nie zostało uznane przez władze za legalne, choć też nigdy nie podjęto decyzji o jego ewakuacji. Wkrótce po nieudanej inter-
wencji na Facebooku pojawiła się wiadomość zachęcająca użytkowników serwisu do dołączenia do obozujących na Sol, tak żeby o każdej porze dnia liczba zgromadzonych była wystarczająco duża i odwiodła władze od dalszych prób likwidacji acampady. Fátima opowiada, że od tego momentu życie codzienne dużej części uczestników demonstracji zaczęło upływać właśnie na placu: rano idą do pracy, potem wracają na krótko do domu, żeby na przykład wziąć prysznic, po czym wracają na Sol i tam spędzają wieczór i noc – w wielu namiotach znajdują się materace. Zapytani o najbardziej zaskakujące doświadczenie z acampady, moi rozmówcy zgodnie przyznają, że jest to świetna organizacja uczestników. Znajdujące się na Puerta del Sol namioty spełniają rozmaite funkcje, także te najbardziej podstawowe. Są m.in. grupy zajmujące się rozprowadzaniem wody i posiłków, „przedszkole”, czyli namiot przeznaczony dla dzieci, a także biblioteka. Podstawowym elementem struktury organizacyjnej są komisje. Zaczęły się formować już w pierwszych dniach protestu. Jest komisja zajmująca się utrzymaniem „miasteczka” (dystrybucją posiłków, pomocą medyczną, utrzymaniem czystości), komisja kultury (organizująca na przykład warsztaty teatralne) czy komisja ds. przestrzegania zasad obowiązujących uczestników acampady. Chodzi między innymi o unikanie wszelkich incydentów, które mogłyby usprawiedliwić jej likwidację. Na terenie miasteczka obowiązuje zakaz picia alkoholu – nie tylko ze względu na przepisy zabraniające jego (-'
spożywania w niewyznaczonych do tego miejscach publicznych. Wśród haseł najczęściej pojawiających się na plakatach jest Esto no es un botellón („To nie jest botellón” – czyli częste w Hiszpanii grupowe picie alkoholu w parkach, na placach itp.), które nawołuje wszystkich do zachowania powagi protestu. Sprawami merytorycznymi zajmują się m.in. komisje ds. polityki: jedna odpowiada za działania bieżące, druga – za długofalowe. Tymi ostatnimi zajmuje się też komisja „rozszerzenia” (extensión) działań ruchu, mająca opracować jego dalsze posunięcia. Swoje miejsce w „miasteczku” znalazły też m.in. grupy (colectivos) feministyczna, wegetariańska i wegańska czy poświęcona osobom pochodzącym z Sahary Zachodniej i sytuacji na tym terenie. Jaki jest stosunek protestujących Hiszpanów do postulatów sformułowanych przez ruch Democracia Real YA!? Które z nich uznają za najistotniejsze, a z którymi – być może – nie zgadzają się do końca? Zasadniczo żądania ruchu nie wzbudzają zastrzeżeń. Bruno zauważa jedynie, że dotyczą one spraw najważniejszych, takich, co do których wśród uczestników ruchu panuje zgodność, przez co mogą się wydawać zbyt ograniczone. Patricia, 22-letnia studentka uniwersytetu Autónoma, twierdzi, że postulaty są wyrazem tego, co myśli ogromna większość Hiszpanów, oburzonych trudną sytuacją ekonomiczną kraju, korupcją, bezrobociem. Dodaje jednak, że wybór momentu na protest – tuż przed wyborami do władz wspólnot autonomicznych – był nietrafiony. Niemal wszyscy moi rozmówcy są zgodni, że manifestacje zaczęły się za późno. Patricia ma zwyczaj uczestniczyć w manifestacjach i protestach dotyczących spraw, które uważa za ważne, wątpi jednak w efektywność tego typu działań. Według niej nie powinno się mówić o Spanish Revolution, lecz o Temporary Youth Spanish Revolution. Nie wierzy też, aby po zakończeniu zgromadzeń 15-M odegrał ważna rolę w przemianach hiszpańskiej demokracji. Spytałam moich rozmówców o definicję 15-M – czy mamy do czynienia z ruchem (-(
apolitycznym? Na ile „polityczna” jest ta apolityczność? Jak twierdzi Bruno, pierwszym impulsem do powstania ruchu była wola protestu, tak często powtarzane „oburzenie” (indignación). Nie chodzi o stworzenie nowej partii politycznej, sformułowane postulaty mają charakter diagnozy istniejących problemów. Za ogromnie ważny postulat Bruno uważa stworzenie nowego modelu kultury politycznej, zazwyczaj określanej mianem „demokracji uczestniczącej”, czyli takiej, w której społeczeństwo obywatelskie nie ogranicza się do uczestnictwa w powszechnych wyborach. Uważa, że 15-M proponuje nowy model demokracji, w którym ludzie bez skrępowania przedstawiają swoje pomysły, a jeśli zachodzi taka potrzeba – wyrażają swój sprzeciw wobec działań władz. Rolą 15-M ma być stworzenie platformy służącej debacie społecznej, a także zapewnienie usług poza strukturami publicznymi, czego zaczątkiem jest na przykład funkcjonujące na Sol przedszkole czy różnego rodzaju warsztaty i działania kulturalne. Acampada ma upowszechniać tego typu oddolne inicjatywy – o skromnym zasięgu, ale mające na celu rozwiązywanie konkretnych problemów. Taki jest też cel zwołanych na 28 maja zgrupowań w poszczególnych dzielnicach Madrytu. Są one między innymi próbą przeniesienia promowanego modelu uczestnictwa w życiu społecznym na grunt sąsiedzkiej wspólnoty. Mają także jeszcze bardziej „zdecentralizować” acampadę, tak aby nie kojarzyła się tylko Sol. Ruch umożliwił stworzenie nowej sieci kontaktów, o charakterze nieformalnym, oddolnym, horyzontalnym. Chce wywierać wpływ na rządzących, tworząc platformę, dzięki której społeczeństwo będzie mogło komunikować im swoje żądania, a także wykorzystując przestrzeń miejską, jak to ma obecnie miejsce na centralnych placach w Madrycie i wielu innych miastach Hiszpanii. Pozostaje jednak pytanie, jaki może być wpływ takich działań, w sytuacji, gdy postulat zmiany prawa wyborczego jest wyraźnie sprzeczny z interesem obu największych hiszpańskich partii.
Trzeba przyznać, że stosunek do wyborów autonomicznych był jedną z najbardziej kontrowersyjnych kwestii poruszanych (lecz także niejednokrotnie przemilczanych) przez 15-M. Jego uczestnicy nie nawoływali do głosowania na żadną konkretną partię polityczną, choć, jak zauważa Fátima, niektóre z ugrupowań, na przykład lewicowa koalicja Izquierda Unida, wyraźnie zabiegały o pozyskanie głosów indignados. Moi rozmówcy zgodnie przyznają, że postulat zmiany prawa wyborczego faworyzującego duże ugrupowania, czyli PP i PSOE, jest jednym z najważniejszych, jakie zostały tu sformułowane. Wielu z nich ma zwyczaj oddawać głos na „małe kandydatury”, ugrupowania, które – w dużej mierze ze względu na obowiązujący system liczenia głosów – pozostają na marginesie sceny politycznej, zarówno na poziomie wspólnot autonomicznych, jak i centralnym. Uczestnicy acampady niejednokrotnie prostowali medialne doniesienia, jakoby nawoływali do bojkotu wyborów lub oddawania nieważnych głosów. Wydaje się jednak, że pod tym względem zdania wśród nich są podzielone: nie brakuje osób decydujących się na taką formę protestu, inne jednak wyraźnie podkreślają, jak ważny jest dla nich udział w wyborach. Wyjaśniają często, że chcą promować odpowiedzialne uczestnictwo w głosowaniu, a zgromadzenia takie jak acampada na Puerta del Sol stanowią okazję do przedwyborczego namysłu. Na sobotę 21 maja, czyli tuż przed samymi wyborami, została zwołana manifestacja, którą zarówno Junta Electoral (można ją porównać do polskiej Państwowej Komisji Wyborczej), jak i Sąd Najwyższy uznały za nielegalną. Odbyła się jednak bez zakłóceń. Wśród haseł na transparentach wiele nawiązywało do faktu, że dzień przed wyborami to tzw. jornada de reflexión, dosłownie „dzień namysłu”, odpowiednik ciszy wyborczej w Polsce. Idea „dnia namysłu” została potraktowana z ironią – na transparentach czasownik reflexionar był odmieniany na wszystkie sposoby: Gano 600 euros. No te hace reflexionar? („Zarabiam 600 euro. Czy to nie daje ci do myślenia?”) czy Reflexiono, reflexiono… y luego
me manifiesto (w wolnym tłumaczeniu: „Myślę, myślę… a następnie to demonstruję”). Osobną kwestią jest medialny wizerunek ruchu. Wśród haseł skandowanych podczas demonstracji 21 maja pojawiło się Apaga la tele, vente a Sol! („Wyłącz telewizor, przyjdź na Sol!”). Patricia zauważa, że w relacjach medialnych nie obyło się bez pewnego chaosu informacyjnego, obrazków „młodych krzyczących na rzecz demokracji”, nie do końca zrozumiałych dla starszego pokolenia. Bruno dodaje, że w prawicowej prasie nie zabrakło komentarzy utożsamiających indignados z młodymi ludźmi zmanipulowanymi przez lewicę lub ze sławetnymi ni-nis (hiszp. ni estudia ni trabaja – „nie studiuje ani nie pracuje”), uznawanymi za pasywnych, nieskłonnych do wysiłku, za to o wygórowanych oczekiwaniach – a zatem przedstawiano ruch jako działania osób nieco oderwanych od rzeczywistości. Podkreśla jednak, że relacje medialne nie do końca oddawały złożoność protestu, gdyż taka jest specyfika środków masowego przekazu, posługujących się często utartymi schematami, w których starają się umieścić większość podawanych informacji. Concentración, acampada, sentada… – nie zawsze łatwo znaleźć polskie odpowiedniki tych hiszpańskich słów oznaczających formy publicznego protestu. Czy coś o nas, Polakach, mówi ten językowy szczegół? Hiszpańscy indignados za jeden ze swoich pierwszych sukcesów uznają fakt, że zainspirowali do podobnych działań młodych ludzi w innych częściach Europy, osoby borykające się z podobnymi problemami wynikającymi z kryzysu gospodarczego, bezrobocia wśród absolwentów czy, jak ma to miejsce w Hiszpanii, niekorzystnych dla pracowników zmian w prawie pracy. Sami chętnie przyznają się – przy zachowaniu wszelkich proporcji – do czerpania wzorców z „arabskiej wiosny”. Wydaje się, że we wszystkich tych przypadkach chodzi o redefinicję demokracji – żądanie reform obowiązującego systemu, tak aby stał się bardziej otwarty na potrzeby ludzi. Utopia? A może działanie, którego wszyscy teraz potrzebujemy? Madryt, 26 maja 2011
(-)
Manifest Ruchu 15 Maja J
esteśmy zwykłymi ludźmi. Jesteśmy tacy jak ty: wstajemy rano, żeby studiować, pracować, mamy rodziny i przyjaciół. Jesteśmy ludźmi pracy, którzy codziennie zarabiają na życie i lepszą przyszłość dla wszystkich wokół nas. Niektórzy z nas są bardziej progresywni, inni bardziej konserwatywni. Jedni są religijni, inni nie. Jedni są określeni politycznie, inni – apolityczni. Ale wszyscy jesteśmy zmartwieni i oburzeni tym, jak wygląda obecnie scena polityczna, system ekonomiczny i życie społeczne. Korupcją świata polityki, biznesu, bankowości. Bezradnością zwykłego obywatela. Sytuacja ta czyni nas pokrzywdzonymi każdego dnia. Ale jeżeli wszyscy się zjednoczymy, możemy ją zmienić. Wybiła godzina mobilizacji – godzina budowy lepszego społeczeństwa. Z tego powodu zgłaszamy następujące postulaty: 1. Priorytetem każdego rozwiniętego społeczeństwa są równość, solidarność, wolny dostęp do kultury, zrównoważony rozwój, dobrobyt i szczęście. 2. Istnieją prawa podstawowe, które powinny być zapewnione przez system społeczny: prawo do mieszkania, zatrudnienia, dostępu do kultury, opieki zdrowotnej, edukacji, udziału w polityce, nieskrępowanego rozwoju indywidualnego, zdrowego i szczęśliwego życia. 3. Obecny system polityczny i ekonomiczny nie zapewnia tych praw i stanowi przeszkodę w rozwoju społecznym. 4. Demokracja to władza ludzi (demos – lud, krateo – rządzę). A zatem rząd powinien reprezentować lud – reprezentować nas. Jednak w tym kraju większość klasy politycznej nawet nas nie słucha. Politycy powinni reprezentować nasze zdanie, ułatwiać uczestnictwo obywatelskie i zabezpieczać dobrobyt społeczeństwa, a nie bogacić się jego kosztem, odpowiadając jedynie na potrzeby wielkich jednostek gospodarczych i trzymając kurczowo władzę w systemie „dyktatury partyjnokratycznej”, kierowanej niezmiennie przez te same partie [PPSOE – PP + PSOE]. 5. Żądza władzy i koncentrowanie jej w rękach mniejszości powoduje nierówności, napięcia i niesprawiedliwość społeczną. To prowadzi do przemocy, którą odrzucamy. Obecny przestarzały i nienaturalny model ekonomiczny blokuje rozwój społeczny i zamyka go w samonapędzają(-*
cej się spirali, która pozwala na bogacenie się tylko garstki ludzi, a resztę wpędza w biedę. Aż do swego upadku. 6. Celem i jedyną możliwością obecnego systemu jest akumulacja kapitału, kosztem efektywności i dobrobytu społeczeństwa, zasobów naturalnych i środowiska, generując bezrobocie i nieszczęśliwych konsumentów. 7. Większość obywateli to tryby w maszynce do bogacenia się mniejszości, która nie zna nawet naszych potrzeb. Jesteśmy anonimowymi jednostkami, ale bez nas ten system nie mógłby istnieć, bo to my pchamy świat do przodu. 8. Jeśli jako społeczeństwo nauczymy się nie powierzać naszej przyszłości abstrakcyjnej rentowności ekonomicznej, która nigdy nie przynosi korzyści większości, będziemy mogli wyeliminować nadużycia i braki, z którymi spotykamy się na co dzień. 9. Potrzebna jest Rewolucja Etyczna. Uznaliśmy kapitał za wartość nadrzędną, ważniejszą niż ludzkie życie. Czas wreszcie, aby to kapitał służył ludziom. Jesteśmy ludźmi, nie towarami. Nasze życie to nie tylko to, co kupujemy, dlaczego kupujemy i od kogo kupujemy. W związku z wszystkim powyżej, jestem oburzony. Jestem przekonany, że mogę to zmienić. Jestem przekonany, że mogę pomóc. Wiem, że razem możemy. Chodź z nami. To twoje prawo. przełożyła Dorota Głażewska
(-+
Postulaty inicjatywy Democracia Real Ya! P
rzedstawiamy środki, które jako obywatele uważamy za niezbędne, by uzdrowić nasz system polityczny i ekonomiczny. 1. Likwidacja przywilejów klasy politycznej – Ścisła kontrola obecności w pracy funkcjonariuszy publicznych pochodzących z wyboru. Specjalne sankcje za niespełnianie obowiązków. – Zniesienie przywilejów podatkowych i emerytalnych (naliczanie składek, wysokość emerytur). Zrównanie zarobków reprezentantów pochodzących z wyborów ze średnią płacą hiszpańską (plus diety konieczne do wykonywania ich funkcji). – Zniesienie immunitetów związanych z urzędami. Nieprzedawnialność przestępstwa korupcji. – Obowiązkowe publikowanie oświadczeń majątkowych wszystkich urzędników publicznych. – Redukcja liczby urzędów obsadzanych z wolnego nadania. 2. Przeciw bezrobociu – Podział pracy wspierający redukcję czasu pracy oraz programy arbitrażu pracy1 aż do momentu rozwiązania problemu bezrobocia strukturalnego (to znaczy do momentu, gdy stopa bezrobocia nie będzie przekraczać 5 proc.). – Wiek emerytalny na poziomie 65 lat. Utrzymanie wieku emerytalnego na tym 1 Nadzorowane przez państwo negocjacje między pracodawcami i pracownikami.
(-,
poziomie do rozwiązania problemu bezrobocia młodych. – Bonusy dla przedsiębiorstw zatrudniających na kontrakty terminowe mniej niż 10 proc. pracowników. – Bezpieczeństwo w pracy: uniemożliwienie zwolnień grupowych lub z powodów obiektywnych w dużych przedsiębiorstwach wykazujących zyski. Opodatkowanie dużych przedsiębiorstw zniechęcające je do korzystania z umów tymczasowych, w sytuacji gdy powinny być one bezterminowe. – Powtórne wprowadzenie zasiłku w wysokości 426 euro dla wszystkich pozostających długo bez zatrudnienia. 3. Prawo do mieszkania – Przejęcie przez państwo mieszkań zbudowanych na zapas, których nie udało się sprzedać. Mieszkania te powinny stać się częścią rynku wynajmu chronionego. – Pomoc w wynajmie mieszkań dla osób młodych i osób o niskich dochodach. – Zmiana prawa umożliwiająca spłatę długu hipotecznego poprzez przekazanie obciążonego długiem mieszkania bankowi2. 4. Jakość usług publicznych – Zmniejszenie niepotrzebnych wydatków w administracji publicznej i ustanowienie niezależnych instancji kontroli budżetu i wydatków. 2 W marcu do hiszpańskiego parlamentu wpłynął projekt ustawy (wprowadzony w ramach ludowej inicjatywy ustawodawczej) umożliwiający taką formę regulacji długów hipotecznych.
– Zatrudnienie dodatkowego personelu medycznego, który będzie w stanie obsłużyć wszystkich oczekujących na zabiegi. – Zatrudnienie odpowiedniej liczby profesorów zapewniającej właściwe proporcje między studentami a wykładowcami, podział grup wykładowych na mniejsze, utworzenie grup wsparcia. – Zmniejszenie opłat za studia, zrównanie cen studiów podyplomowych i doktoranckich z dyplomowymi. – Publiczne finansowanie nauki w celu zapewnienia jej większej niezależności. – Tani, dobry i ekologiczny transport publiczny: powtórne wprowadzenie pociągów, które zostały zastąpione przez AVE3 z pierwotnymi cenami, obniżenie opłat za przejazdy komunikacją publiczną, ograniczenie ruchu prywatnymi samochodami w centrach miast, budowa nowych ścieżek rowerowych. – Lokalne zasoby społeczne: efektywne egzekwowanie la Ley de Dependencia4, miejskie sieci lokali opieki, lokalne usługi mediacji i opieki. 5. Kontrola instytucji bankowych – Zakaz ratowania [bailout] banków lub udzielania im pomocy finansowej ze środków publicznych: instytucje zmagające się z trudnościami finansowymi powinny zbankrutować lub zostać znacjonalizowane w celu utworzenia znajdującego się pod kontrolą społeczną banku publicznego. – Podniesienie podatków dla banków, proporcjonalnie do wydatków socjalnych spowodowanych przez kryzysy, które wywołało ich (banków) niewłaściwe zarządzanie. – Zwrot przez banki wszelkich publicznych środków, które otrzymały. – Zakaz inwestowania przez banki hiszpańskie w rajach podatkowych 3 Hiszpańska szybka kolej. 4 Prawo regulujące sytuację prawną i pomoc socjalną
dla osób znajdujących się w sytuacji zależności spowodowanej np. chorobą.
– Regulacja sankcji za spekulacje i zaniedbania bankowe. 6. System podatkowy – Podniesienie podatków od dużych fortun i dla banków. – Likwidacja SICAV5. – Przywrócenie podatku spadkowego. – Realna i efektywna kontrola unikania podatków i ucieczki kapitału do rajów podatkowych. – Promocja na poziomie międzynarodowym podatków od transakcji kapitałowych (podatek Tobina). 7. Wolności obywatelskie i demokracja partycypacyjna – Nie dla kontroli internetu. Zniesienie la Ley Sinde6. – Ochrona wolności informacji i dziennikarstwa śledczego. – Obowiązkowe i zobowiązujące referenda w szeroko rozumianych sprawach dotyczących życia obywateli. – Obowiązkowe referenda przy wprowadzaniu rozwiązań unijnych. – Zmiana prawa wyborczego zapewniająca prawdziwie reprezentatywny system, który nie dyskryminuje żadnej siły politycznej ani społecznej, gdzie głos in blanco i głos nieważny również się liczą. – Niezależność władzy sądowniczej; reforma Ministerstwa Finansów gwarantująca jego niezależność, nie dla nominowania członków Trybunału Konstytucyjnego i Rady Generalnej Władzy Sądowniczej przez część władzy wykonawczej. 8. Redukcja wydatków na wojsko
przełożyli Jan Smoleński, Jakub Majmurek
5 Fundusze inwestycyjne mające wyjątkowe przywileje podatkowe, płacą jedynie jednoprocentowy CIT. 6 Prawo związane z własnością intelektualną w Hiszpanii, reguluje treści pojawiające się w internecie i prawo autorskie.
(--
Co zostanie z „hiszpan´skiej rewolucji”? José Antonio Gómez Yánez
Początki i sceneria Nagle spojrzenia całego świata kierują się na Madryt, na madrycką „Bramę Słońca” – Puerta del Sol, na acampadę – obozowisko, od którego zaczęła się „hiszpańska rewolucja”. Tysiące obywateli zwołanych przez serwisy społecznościowe wyszło na ulice hiszpańskich miast, aby manifestować przeciwko bardzo wielu kwestiom, ale przede wszystkim przeciwko systemowi ekonomicznemu, który nie podlega kontroli i generuje miliony bezrobotnych, przeciwko nieprzyzwoitym wynagrodzeniom finansistów odpowiedzialnych za kryzys, przeciwko obojętności polityków i bezsilności polityki. Wszystko zaczęło się 15 maja, w dzień św. Izydora, patrona Madrytu – niezwykły zbieg okoliczności, który zwrócił uwagę na stolicę Hiszpanii. Manifestacja zawiązała się spontanicznie w obozowisku (acampada) na centralnym placu miasta, przywołując na myśl plac Tahir w Kairze. Wyjaśnijmy: Madryt to nie Kair, a Hiszpania to nie Egipt. Heroiczny ruch walczący o demokrację w Egipcie to nie to samo, co dzieje się w Hiszpanii. Hiszpania jest państwem demokratycznym, gdzie tego typu protesty są możliwe bez narażania nikogo na specjalne ryzyko. Estetyka obozowiska na centralnym placu pomaga przyciągnąć uwagę mediów oraz krążących wokół ciekawskich i sympatyków ruchu. Aby umiejscowić czytelnika w przestrzeni, powiedzmy, że zaraz obok Puerta del Sol znajdują się jedne z najdroższych i najbardziej zatłoczonych ulic handlowych w Europie, flagowe centra (-.
handlowe i reprezentacyjny bulwar Gran Vía. Położenie placu pomogło w zgromadzeniu tak wielkiej liczby manifestujących. Tak wyglądają początki protestu i jego sceneria.
Nieformalna organizacja Na placu toczą się dyskusje na rozmaite tematy, otwarte dla wszystkich, którzy chcą w nich uczestniczyć. Jest także wiele punktów usługowych: bary z jedzeniem i bardzo niewielką ilością alkoholu, punkt informacyjny, „przedszkole”, gdzie rodzice mogą zostawić dzieci, aby uczestniczyć w zgromadzeniach, debatach itd. Zdolność samoorganizacji zgromadzonych jest naprawdę zdumiewająca. Ten model przeniknął do innych miast hiszpańskich: Barcelony, Walencji, Saragossy. Co ciekawe, w Walencji manifestanci wyruszyli z „obozowiska” pod siedziby banków, co stanowi dowód doskonałego zrozumienia istoty protestu. Policja zakazała wstępu na plac grupom, które, niechętne zebranym, mogłyby wszczynać zamieszki. Ten ruch zaczął się krystalizować dość nieoczekiwanie. Określa się go mianem indignados („oburzeni”).
Przyczyny powstania ruchu 15-M i jego cele Ważne: co stoi za protestami? Wyjaśnieniem jest to, co dzieje się w Hiszpanii. Pań-
stwo zostało dotkliwie doświadczone przez kryzys: w ciągu niespełna trzech lat zniknęły ponad dwa miliony miejsc pracy, młodzi nie mogą liczyć na zatrudnienie. Rośnie inflacja, a płace realne zmniejszają się. Rodziny, które do niedawna pełniły funkcję amortyzatora kryzysu, dziś boleśnie odczuwają jego skutki. Rynek pracy od dekad podlega segmentacji. Z jednej strony mamy starszych pracowników, przeważnie powyżej 40 roku życia, zatrudnionych na podstawie umów na czas nieokreślony. W razie wymówienia mają prawo do odszkodowania równego wynagrodzeniu za czterdzieści pięć dni pracy pomnożonego przez liczbę przepracowanych lat. Wśród osób poniżej 40 roku życia powszechny jest brak stałego zatrudnienia – umowy na bardzo krótki czas (dwa miesiące, miesiąc, a nawet kilka dni) bez prawa do odszkodowania. Od dekady poza zasięgiem młodych jest kupno mieszkania. Jego cena to mniej więcej równowartość wynagrodzenia za 20 lat pracy urzędnika średniego szczebla. Osoby niebędące w związku mają więc bardzo niewielkie szanse na zakup mieszkania. To są czynniki „obiektywne”. A jak ta sytuacja wpłynęła na samopoczucie Hiszpanów? Otóż społeczeństwo hiszpańskie pogrążyło się w zbiorowej depresji. Początek problemów gospodarczych został przyjęty z niedowierzaniem, wzmacnianym przez rząd, który myślał, że kryzys będzie krótkotrwały i niezbyt głęboki. Z czasem Hiszpanie zdali sobie sprawę, że ich model rozwoju ekonomicznego oparty na budownictwie, turystyce i produkcji samochodów się wyczerpał. Powoli stawało się jasne, że żaden sektor nie jest w stanie ciągnąć całej gospodarki. W ostatnim roku okazało się, że Hiszpania nie nadąża za tempem wzrostu Europy Środkowej. Częścią tej hiszpańskiej depresji jest także utrata zaufania do polityki. Zarówno centrolewicowa partia rządząca (PSOE), jak i centroprawicowa opozycja (PP) są postrzegane jako mierne. Sondaże pokazują, że poparcie dla ich liderów jest bardzo małe. Liczne skandale dyskredytujące partie powodują, że wzrasta
niechęć obywateli wobec polityki. Ponadto panuje powszechne przekonanie, że administracja publiczna źle funkcjonuje i marnotrawione są pieniądze na zbędne inwestycje. Ruch 15-M został zainicjowany przez młodych, którzy nie mają dostępu do pracy i mieszkań. Te same niepokoje towarzyszą jednak członkom innych warstw społecznych, którzy również cierpią z powodu skutków kryzysu i czują się zagrożeni. Ruch ma zmusić polityków, aby zajęli się problemami ludzi i otworzyli się na obywatelską partycypację. To ruch sprzeciwu wobec zawłaszczania polityki przez aparaty partyjne.
Jak to się skończy? Trudno przewidzieć, co pozostawi po sobie ruch 15-M. Ale już widać dwie istotne zmiany w hiszpańskiej polityce. Byłoby świetnie, gdyby udało się zmienić także politykę europejską. Wytworzył się nowy porządek dyskutowanych kwestii. Nagle w centrum politycznej debaty, skupiającej się do tej pory na „problemach polityków”, pojawiły się problemy ludzi. Nowe tematy nie znikną z politycznej agendy do wyborów parlamentarnych, które odbędą się na przełomie 2011 i 2012 roku. I najważniejsze – ten spontaniczny ruch nie identyfikuje się z żadną partią, chociaż oczywiście czuje się, że jego serce bije po lewej stronie. Ale ten ruch jest polityczny. Do tej pory protesty w Hiszpanii były antypolityczne. Większość ludzi, przede wszystkim młodych, myślała, że można żyć bez polityki. Kryzys uwydatnił wartość polityki jako działania, które chroni obywateli przed agresją rynku, działania, które dzięki swym regułom uniemożliwia traktowanie ludzi jak rzeczy. To nieocenione osiągnięcie. Traktowanie polityki jako narzędzia obrony obywateli przed przemocą systemu ekonomicznego będzie spuścizną 15-M, dzięki której zapisze się w historii. I choć nie ma wątpliwości, że w końcu ruch się rozproszy, dla tych zmian warto było zaczynać „hiszpańską rewolucję”. przełożyła Dorota Olko
(-/
Fot. Katarzyna G贸rna
To tanie kredyty i dumping podatkowy wywołały kryzys w Hiszpanii Z Piotrem Kuczyn´skim rozmawia Jan Smolen´ski
Jan Smoleński: Z komentarzy w Polsce można wyciągnąć wniosek, że za kryzys w Hiszpanii odpowiada José Zapatero. Czy to prawda? Piotr Kuczyński: Nie do końca. Hiszpański kryzys związany jest z załamaniem się rynku budowlanego. Boom na nim rozpoczął się w 1998 roku, czyli wtedy, gdy Hiszpania weszła do strefy euro. Zapatero wtedy nie rządził. Od tego momentu stało się możliwe bardzo łatwe uzyskiwanie tanich kredytów. To oczywiście rozkręciło boom na rynku nieruchomości, podobnie jak w USA, z tą różnicą, że w Hiszpanii wynik był i jest dużo gorszy. Zapatero za to nie odpowiada. To za co odpowiada? Za to, że nie narzucił odpowiednich regulacji na kasy pożyczkowe, tzw. cajas, które udzielały mnóstwa kredytów hipotecznych bez – jak się wydaje – pomyślunku. Sektor budowlany zwiększył bardzo procentowy udział w PKB. W szczytowym momencie w 2006 roku było to 20 proc. PKB. To ogromna część gospodarki. Ceny nieruchomości od 1998 roku do 2006 wzrosły trzykrotnie. Problem polegał na tym, że
budowano – podobnie jak w Stanach – dużo, szybko i niepotrzebnie. To nie był zdrowy rynek. Hiszpański kryzys rozpoczął się w 2006 roku, gdy Zapatero rządził około dwóch lat. Przyczyną kryzysu w Hiszpanii były tanie kredyty – czyli pośrednio wejście do strefy euro. Ale podobnie było w przypadku Grecji i Irlandii, gdzie niezwykle tanie kredyty nakręciły boom na różnych rynkach. Załamanie na rynku nieruchomości uderzyło w cajas i sektor bankowy. Rząd musiał te instytucje ratować, a to, rzecz jasna, kosztowało. Kiedy załamał się rynek nieruchomości, bezrobocie skoczyło z 8 do ponad 21 proc. Gdy skoczyło bezrobocie, to wzrosła kwota zasiłków wypłacanych bezrobotnym – prawie o 50 proc., z około 15 mld euro do 30. Mówi się, że błędem Zapatero było usztywnienie rynku pracy, że to z tego powodu Hiszpania ma tak wysokie bezrobocie. To oczywiste bzdury. Błędem było to, że w 2007 roku obniżył podatki od osób fizycznych i osób prawnych. Ten dumping podatkowy rozpoczął się w Stanach, potem za tym przykładem poszła Europa, my również. Na marginesie dodam, że gdyby nie obniżka podatków i składki rentowej, to nie mielibyśmy problemów budżetowych, (.'
bo w publicznej kasie byłoby o 45 mld złotych więcej. Razem ze zmianą w OFE deficyt budżetowy wynosiłby mniej niż 3 proc. PKB, czyli spełnialibyśmy kryteria z Maastricht. Deficyt hiszpański również byłby niższy niż obecne 9 proc. PKB, gdyby podatki były wyższe. Bo to właśnie deficyt budżetowy, nie zadłużenie, jest problemem Hiszpanii. Zadłużenie Hiszpanii jest poniżej 55 proc. PKB. USA mają 100 proc. Belgia prawie 100, Włochy 120. Na obecne warunki zadłużenie jest niewielkie. Deficyt jest duży. Skoro nie ma dramatu, to dlaczego mówi się tak dużo o kryzysie w Hiszpanii? Z powodu bezrobocia i tego, że gospodarka nie może wyjść z dołka. Kryzysu w Hiszpanii by nie było, gdyby nie rynki finansowe. Każdy kraj można zniszczyć poprzez wpływ credit default swaps (CDS) na dług i robienie sprzężenia zwrotnego. Małe problemy kraju stają się wtedy bardzo poważne. Tak załatwiono Grecję, tak załatwiono Portugalię i Irlandię, więc tak też można załatwić Hiszpanię. Na czym to polega? To banalnie proste: wystarczy mieć kilkanaście miliardów dolarów, a w przypadku wielkich graczy (szczególnie jeśli jest ich kilku) to nie jest dużo. Kupujemy CDS, czyli coś w rodzaju ubezpieczenia od bankructwa państwa. Popyt powoduje wzrost cen CDS, co z kolei jest sygnałem dla innych graczy, że ryzyko bankructwa rośnie – skoro „ubezpieczenie” dla niego jest droższe, to „musi” mieć problem. To z kolei powoduje, że gracze niechętnie kupują obligacje państwa lub nawet zaczynają je wyprzedawać. Wtedy obligacje stają się bardziej rentowne – ich oprocentowanie jest wyższe, co generuje sprzężenie zwrotne w postaci wzrostu wartości CDS. Kółko się zamyka i samo napędza, doprowadzając do tego, że płaci się 17 proc. za dziesięcioletnie obligacje, jak w przypadku (.(
Grecji. Podsumowując, sytuacja Hiszpanii jest pokłosiem boomu budowlanego, dumpingu podatkowego i braku nadzoru nad udzielaniem kredytów. Ludzie na Puerta del Sol w Madrycie mają rację, mówiąc, że to oni płacą za kryzys wywołany przez instytucje finansowe? Tak to wygląda z perspektywy zwykłego Kowalskiego, w tym wypadku, powiedzmy, Sancheza. W rzeczywiście jednak to wina całego systemu finansowego, który prowadzi do takich skutków. Mam wrażenie, że protestujący myślą, że zmienią coś lokalnie. Ja uważam, że trzeba by zmienić cały system. A to, jak pan wie, jest trudne. Banki przejęły wiele nieruchomości niewypłacalnych kredytobiorców. Problem polega na tym, że na te nieruchomości nie ma popytu. Same banki też nie chcą udzielać kredytów. Jak w takim razie ruszyć hiszpańską gospodarkę? To pytanie dla wizjonera, ja jestem na etacie analityka (śmiech). A poważnie: banki przejęły nieruchomości w dość oczywistej sytuacji i mogą trzymać w nadziei na wzrost cen lub wyprzedawać za bezcen i w ten sposób podnosić kapitał. Nie ma cudów, ta ziemia nie zdrożeje szybko, a do cen z czasów końca boomu trzeba będzie czekać kilkadziesiąt lat. A jak ruszyć gospodarkę? Wydaje się, że jedynym rozsądnym kierunkiem jest to, co wszyscy wszystkim doradzają, czyli inwestycje w badania i rozwój, innowacje, nowe technologie (Research and Development, R+D). Niestety w Polsce tego nie robimy… Kiedy kraj ma poważne problemy, to ogranicza wszystkie wydatki, w tym na R+D i kółko się zamyka. Nie bardzo wiadomo, jak z tego wyjść i czasami jedynym wyjściem jest bankructwo, jak w przypadku Grecji. Ale to nie jest jeszcze problem Hiszpanii, ich zadłużenie jest dużo niższe niż wielu krajów europejskich.
Grecji zaleca się dramatyczną prywatyzację. To jedna z możliwości. Ale gdyby Polska wyprzedawała port w Gdańsku lub Szczecinie, to wyszedłbym na ulicę, tak jak Grecy wychodzą przeciwko prywatyzacji portów w Pireusie czy Salonikach. Czy kryzysy grecki i hiszpański są ze sobą powiązane? Oczywiście. Kryzysy w Irlandii, Islandii, Grecji i Hiszpanii miały nieco inne przyczyny. Grecy byli liderami w oszukiwaniu samych siebie – szara strefa i oszustwa podatkowe były tam przeogromne, a podatków nie płacił prawie nikt – i Unii, przy wejściu do strefy euro. Wydawano pieniądze na trzynaste, czternaste pensje przy niewielkich dochodach budżetu. Po wejściu do strefy euro i tanich kredytach oszaleli kompletnie. To się musiało zawalić. W Irlandii i Islandii mieliśmy kryzys sektorów bankowych, które rozdawały kredyty na prawo i lewo. W Hiszpanii posypała się budowlanka. Jednak dwie rzeczy łączą te kryzysy: strefa euro, czyli tanie kredyty, oraz dumping podatkowy, który najlepiej było widać w Irlandii. Wszyscy się zachwycali, jak kraj przyciągał kapitał, ale gdy zaczęły się problemy na rynku finansowym, to stabilne dochody, czyli dochody z podatków, okazały się niewystarczające, by pokryć wydatki. Żeby była pełna jasność: my też wykonaliśmy ten ruch, ale w nieco innej skali, co oczywiście nie znaczy, że nie mamy problemów. Musieliśmy, tak jak Hiszpania, podnieść VAT, co uderzyło w najbiedniejszych, a nie w najlepiej zarabiających, którzy najwięcej zyskali na obniżce podatków i składki rentowej. W dalszym ciągu na cięciach podatkowych zyskują najzamożniejsi. Z czasem ludzie zaczną wychodzić na ulicę. Różnica między Polską a Hiszpanią jest taka, że w Polsce nadzór finansowy działa prawidłowo, a banki nie angażują się w toksyczne operacje. Menedżerowie polskich baków są mądrzejsi. Albo po prostu mniej chciwi. No i nasz boom budowlany
trwał 3–4 lata, a nie 8–9, nie zdążyliśmy się rozpędzić. Nasze zadłużenie wynika przede wszystkim z bezsensownej „reformy” emerytalnej za rządów Buzka. Może nie dało się uniknąć przejścia od zdefiniowanego świadczenia do zdefiniowanej składki, ale OFE nie były do tego potrzebne. Tak samo jak obniżki podatków. Niedawno euro, w wyniku m.in. złych wieści z Hiszpanii, straciło na wartości. Czytałem rozbieżne opinie: że to nie wpłynie na realną gospodarkę i że to początek nowego kryzysu, bo cykl koniunkturalny się skrócił i teraz czekają nas cięższe czasy. Jeśli chodzi o ostatnie osłabienie euro, to nie wiązałbym tego z cyklami koniunkturalnymi. Problem polega na tym, że wcześniej euro szybko zyskiwało na wartości, choć zagrożenia były poważne – w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech. Dług Grecji trzeba będzie zrestrukturyzować, na czym banki francuskie i niemieckie stracą około 40–50 miliardów euro. Stracą dlatego, że Grecy będą spłacali faktycznie tylko część swojego zadłużenia. Trudno sobie wyobrazić, by po takim ruchu Irlandia czy Portugalia nie domagały się restrukturyzacji swojego długu. Dlaczego Grecy mają spłacać tylko część, a oni cały? Rynki zaczynają to widzieć, dlatego euro słabnie. Na razie nie ma to nic wspólnego z realną gospodarką, ale w przyszłości może mieć. Choć dla gospodarki Niemiec słabe euro to dar z niebios, bo podnosi konkurencyjność ich eksportu. Jakiś czas temu agencje ratingowe obniżały rating Hiszpanii, ale chyba największe problemy miały budżety regionalne, nie rząd centralny. Czy daleko idąca decentralizacja po rządach generała Franco – około 45 proc. wydatków kontrolują władze regionalne – utrudnia ratowanie budżetu? Mówi się, że zadłużenie regionów jest bardzo duże i że jest ukrywane. Dlatego powstał niepokój na rynkach po ostatnich (.)
wyborach lokalnych w Hiszpanii. Pewnie więc taki podział kompetencji jakiś wpływ ma, ale nie jestem tu ekspertem. Czy pańskim zdaniem postulaty osób protestujących w Hiszpanii – większa kontrola nad bankami czy zmniejszenie liczby godzin pracy, tak by ludzie się nią „dzielili” – mają szansę realizacji? Nie wszystkie oczywiście, tych postulatów jest bardzo dużo. Jednym z nich jest ograniczenie najwyższych pensji. To raczej nierealne, choć kiedy się patrzy na najwyższe zarobki, to wydaje się, że ten nasz kapitalizm przesadza. Hiszpański ruch nie jest jednolity, nie ma wypracowanego programu, nie ma 21 punktów ze Stoczni Gdańskiej. Wydaje mi się, że protestujący pragną
(.*
przede wszystkim dwóch rzeczy. Po pierwsze systemu wielopartyjnego, z większym wyborem, a nie dwupartyjnego. Notabene w Polsce jest duży nacisk na wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych, co na pewno doprowadzi do systemu dwupartyjnego, co moim zdaniem jest złym pomysłem. Po drugie, ważniejsze, chcą zmienić cały system, ale sami nie wiedzą jak. Pomysły na zwiększenie regulacji w sektorze finansowym to pół- albo nawet ćwierćśrodki. W USA wprowadzono reformę systemu finansowego, ale wejdzie ona w życie dopiero za pięć lat, czyli w trakcie albo nawet już po kolejnym dużym kryzysie. Ten ruch może doprowadzić do – nie uniknę tego słowa – europejskiej rewolucji, ale nie widzę na razie jego zdefiniowanych, realnych celów.
Nadchodzi przyszłos´c´ Maciej Gdula
K
apitalizm uwodzi na młodość i zapewnia, że młodzi, odważni i kreatywni są władcami tego świata. Tak naprawdę młodzi nawet obok władców nie stali i, co ważniejsze, wcale się na to nie zapowiada. Jeśli jesteś młodym Europejczykiem poniżej 25 roku życia, to z dużym prawdopodobieństwem jesteś bezrobotny. W Polsce, która nie odbiega w tym względzie od średniej UE, bezrobotnych jest 20% młodych ludzi, ale już na przykład w Hiszpanii bez pracy pozostaje prawie 40% młodych. Wejście na rynek pracy często wymaga dostosowania się do uelastycznionego systemu zatrudnienia, co oznacza pracę bez stałej umowy, bez ubezpieczenia i bez urlopu. Wymarzone stałe zatrudnienie daje z kolei szanse na usamodzielnienie, które polega na wzięciu kredytu na mieszkanie i drżeniu o utrzymanie etatu. Z pewnością to nie jest świat dla młodych ludzi. Wśród cudownych recept, które mają pomóc zmienić sytuację młodych, do znudzenia powtarzają się trzy pomysły: dostosowywać edukację do potrzeb rynku pracy, obniżać koszty pracy i uelastyczniać zatrudnienie. Świetnie, dostosujmy edukację do potrzeb rynku pracy! Wchodzę na stronę Urzędu Pracy, żeby przyjrzeć się ofercie. Na pierwszych miejscach oferty dla blacharza samochodowego, masarza kutrowego i sprzedawcy na stacji paliw. Taka oferta nie może dziwić, skoro polskie przedsiębiorstwa to przede wszystkim firmy małe i średnie zajmujące się prostą produkcją i usługami. Edukacja dostosowana do tego rynku pracy to przede wszystkim edukacja zawodowa i średnia techniczna. A młodzi idą przecież
na studia, bo mówi się, że tylko dobra, czyli wyższa edukacja zapewni im dobrą pozycję na rynku. Dostosowanie edukacji do potrzeb rynku pracy oznacza np. konieczność przekwalifikowania się z magistra marketingu na masarza kutrowego. Ilu chętnych magistrów? Do niedawna wykształceni zachęcali górników, żeby przekwalifikowywali się na sprzedawców bananów, bo taka jest dziejowa konieczność. Dziś sami wykształceni są jak niegdysiejsi górnicy, i to jest smutna prawda zawarta w postulacie dostosowywania edukacji do rynku pracy. Może obniżyć koszty pracy? W końcu gdyby praca była tańsza, to byłoby jej więcej i młodzi nie musieliby siedzieć na bezrobociu. Szkopuł w tym, że tania praca wcale nie przekłada się automatycznie na sukces ekonomiczny i dobrobyt. Praca nigdy nie była tak tania, jak w czasach, gdy chłopi zobowiązani byli do pańszczyzny (praca za darmo, toż to raj!) – i właśnie to decydowało o zacofaniu. Dobrej pracy w Europie jest dużo tam, gdzie jej koszty są bardzo wysokie (np. w Danii, Szwecji), a podatki znacząco wyższe niż w Polsce. Gdy ktoś mówi o obniżeniu kosztów pracy, domaga się tak naprawdę wzrostu opartego na niedostatku pracowników i przestarzałej gospodarce. W uelastycznienie i jego zbawienny wpływ wierzą już chyba tylko dziennikarze ekonomiczni i eksperci organizacji reprezentujących przedsiębiorców. Poza Polską najbardziej elastyczny kodeks pracy w Europie ma Hiszpania i wiemy, jak wygląda tam sytuacja. Z badań wynika też, że elastyczne zatrudnienie wcale nie pomaga w uzyskaniu stałej pracy. Wejście w system pracy (.+
śmieciowej staje się dla pracowników ślepą uliczką. Z jednej śmieciowej pracy przeskakuje się do drugiej. Czy zatem najważniejszy konflikt nie przebiega dziś między młodymi a starymi? Starzy wydają się mieć wszystko: płace, etaty, mieszkania i emerytury. Młodzi mogą liczyć na bezrobocie, niskie płace, niepewność i biedowanie na starość. Nie raz słyszałem zawistne narzekania na starych nierobów, którzy siedzą bezpiecznie na etatach, kiedy młodzi z wywieszonym ozorem biegają między jedną pracą a drugą, zarabiając ledwo na utrzymanie. Gdyby odebrać przywileje starym, młodym też by ulżyło. Takie zdefiniowanie konfliktu jest na rękę systemowi, bo oznacza wykorzystywanie napięć do obniżania standardów. Zamiast postulatów zwiększających bezpieczeństwo wszystkich, posłuch znajdują te, które zdetronizować mają „arystokrację rynku pracy”. Problemem nie jest pazerność starych, ale model wzrostu gospodarczego polegający na przerzucaniu kosztów na przyszłość. System utrzymuje się dzięki odkładaniu koniecznych inwestycji, zwiększaniu deficytu i przymykaniu oczu na zagrożenia, które dadzą o sobie znać dopiero za kilka albo kilkanaście lat. W Polsce ostatniego dwudziestolecia logikę tego systemu widać jak na dłoni. Czy zdarzyło wam się być ostatnio w nowym szpitalu? Pewnie nie, bo ostatnie budowano w kryzysowych latach 80. Do momentu nadejścia środków unijnych nie mogliśmy też liczyć na nowe autostrady i modernizację linii kolejowych, a konieczne inwestycje odkładano na przyszłość. Podobnie jest z całym sektorem energetycznym, który został odziedziczony po latach 70. i 80. i obsługiwał przez 20 lat polską transformację. Zwiększania długu publicznego nie należy odczytywać jako bezmyślnej rozrzutności. Rosnące deficyty są tak naprawdę świadectwem tego, że system nie może z bieżących środków zapewnić obsługi potrzeb życiowych ludności. Gdyby nie (.,
zaciągano długu na koszt przyszłych pokoleń, trzeba by się było przyznać, że nie ma środków na emerytury, szpitale i szkoły. Poza tym pożyczanie państwu jest w miarę pewnym i intratnym interesem, a ludzie kupowani pożyczonymi pieniędzmi nie zadają pytań o nierówności i redystrybucję. Ten kapitalistyczny sen o dobrobycie właśnie się kończy, a przebudzenie z niego już jest bolesne dla Brytyjczyków, Hiszpanów czy Greków. Kryzys demograficzny, szczególnie wyraźny w Polsce, też jest efektem przerzucania kosztów wzrostu na przyszłość. Decyzja o braku dzieci i ograniczaniu ich liczby nie bierze się z lenistwa i wygodnictwa młodych. Brak dzieci wynika z niedorozwiniętej infrastruktury opieki i niepewności na rynku pracy. Nieposiadanie dzieci jest bardzo rozsądną i odpowiedzialną decyzją w sytuacji, gdy ludzie muszą być całkowicie dyspozycyjni, żeby dać się maksymalnie wycisnąć, pracując na umowy zlecenia i umowy o dzieło. Elastyczny rynek pracy pasożytuje na rodzinach, ale zapłacić za to przyjdzie dopiero po latach. Coraz wyraźniej doświadczamy tego, że przyszłość już zaczęła wystawiać rachunki. Inwestycji nie da się odkładać na wieczne nigdy, zadłużać nie można się w nieskończoność, a kosztów utrzymania systemu przerzucać bezkarnie na gospodarstwa domowe. Konfrontacja z przyszłością wymaga właściwego zdefiniowania konfliktu i porzucenia części marzeń, którymi mami nas system. Zasadniczy konflikt znów zaczyna dotyczyć dzielenia. I nie chodzi o podział na starych i młodych, ale po prostu na bogatych i biednych. Czas zatroszczyć się o skapywanie bogactwa, a tego nie da się zrobić bez wyciskania bogatych. Po drugie – pozbyć się trzeba części marzeń. Nie każdy zostanie gwiazdą rocka i nie każdy będzie miał willę w Konstancinie. Ale pytanie brzmi: czy lepiej jest żyć w trzech pokojach i nie bać się o jutro, czy może lepiej mieszkać z rodzicami, pracować w call center i śnić o potędze?
Partie uprawiaja¸ polityczny teatr Z Agnieszka¸ Rothert rozmawia Michał Sutowski
Michał Sutowski: Na ulicach hiszpańskich miast demonstrują tysiące ludzi w proteście przeciwko obecnej klasie politycznej. Wśród ich haseł i postulatów pojawia się problem „partiokracji”. Czy w Hiszpanii partie rzeczywiście zawłaszczyły państwo? Agnieszka Rothert: System partyjny w tym kraju jest dość zamknięty, ale to jeszcze nie oznacza „partiokracji” w takim sensie, jaki znamy z dawnej Austrii, Belgii czy Włoch sprzed epoki Berlusconiego. Tam partie polityczne zawłaszczały niemal całość życia, nie tylko politycznego, ale też społecznego i gospodarczego. Obowiązywały reguły klientelizmu – na przykład prawie każdy sektor przemysłu był podporządkowany jakiemuś ugrupowaniu. W Hiszpanii nie ma o tym mowy? Nie, przede wszystkim z przyczyn historycznych. Jeśli chodzi o lewicę, to wprawdzie socjaliści i komuniści przed wojną domową zdołali wytworzyć rozbudowane struktury – organizacje społeczne, instytucje edukacyjne, własną prasę. Zakorzenili się mocno w społeczeństwie, ale potem przez cztery dekady byli odsunięci od władzy. Anarchiści i anarchosyndykaliści niejako z założenia nie tworzyli trwałych struktur, nie zdołali nigdy samodzielnie zdefiniować konfliktu w skali całego społeczeństwa.
A prawica? Autorytarny reżim Franco nie był klasyczną dyktaturą partyjną, ale raczej koalicją różnych grup interesu – armii, konserwatystów, monarchistów, Opus Dei – skupionych wokół charyzmatycznego wodza. Stąd też nie było jednego podmiotu, partii, która mogłaby od góry przeniknąć i opanować całe życie społeczne. Skoro tak, to na czym polega zamknięcie systemu, o którym mówią protestujący z Puerta del Sol? System wyborczy jest tak skonstruowany, że mocno utrudnia wejście na scenę nowym aktorom politycznym. To przecież system proporcjonalny, traktowany potocznie jako bardziej demokratyczny i reprezentatywny – z założenia korzystniejszy dla mniejszych grup niż system jednomandatowy. Proporcjonalność to tylko jeden czynnik. Dużo ważniejsza jest na przykład metoda liczenia głosów – w Hiszpanii obowiązuje system d’Hondta, który faworyzuje duże ugrupowania, do tego dochodzi pięcioprocentowy próg wyborczy i, co najważniejsze, system finansowania partii. Środki z budżetu otrzymują wyłącznie ugrupowania parlamentarne, co w oczywisty sposób sprzyja insiderom. (.-
I to właśnie takie rozwiązanie wytwarza obecny duopol Partii Ludowej i Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej? Nie wytwarza, choć podtrzymuje. Bipolarny podział na konserwatystów i liberałów czy socjaldemokratów ma głębokie podłoże historyczne. Nie jestem zwolenniczką historycznego determinizmu, ale w Hiszpanii można dostrzec wyraźną ścieżkę zależności rozwoju podziałów socjopolitycznych. Pomimo wielkich wstrząsów, z wojną domową na czele, konflikt oparty na podłożu religijno-kulturowym, albo szerzej, cywilizacyjnym, ma tu tendencję do ciągłego odtwarzania się. Po jednej stronie jest konserwatywna, dość tradycjonalistyczna religijna prawica, a po drugiej – różne warianty mniej lub bardziej liberalnej lewicy. I podkreślę, że podział „cywilizacyjny” jest wciąż podstawowy; spór klasowy wydaje się mniej istotny, zwłaszcza w sytuacji, gdy programy gospodarcze obu stron się zbliżają. W trakcie pierwszych lat rządów premiera Zapatero podwyższono płacę minimalną i wsparcie dla osób wykluczonych. Tak, ale już praktyczna recepta PSOE na kryzys niewiele odbiega od propozycji Ludowców Mariano Rajoya. Ujednolicenie programów to zresztą nic nadzwyczajnego – od wielu lat europejskie partie zmierzają w stronę centrum, podążając przy tym za wyborcą. Dominująca w UE klasa średnia w naturalny sposób preferuje umiarkowane poglądy – a skoro nie ma już dawnych wielkich grup społecznych, jak robotnicy wielkoprzemysłowi, partie zmuszone są zwracać się właśnie do warstw średnich, licznych, a zarazem różnorodnych. W kryzysie sprawy się komplikują – podstawy bytu tej „powszechnej” klasy średniej są zagrożone. Coraz więcej grup czuje, że ich interesy nie są reprezentowane. Ale partie polityczne w Europie już od dawna nie pełnią funkcji reprezentacyjnej! Uprawiają niemal wyłącznie polityczny teatr. (..
Czy wobec tego masowe protesty mogą radykalnie zmienić sytuację? Sytuacja Hiszpanii nie jest szczególnie wyjątkowa – to raczej symptom zjawisk ogólnoeuropejskich, i nie tylko. Brak perspektyw, obniżenie poczucia bezpieczeństwa i przede wszystkim trudności z artykulacją problemów w ramach polityki partyjnej. Z kolei doświadczenie roku 1968 uczy, że protesty są zazwyczaj zaraźliwe, stąd cała ich fala – od Afryki Północnej po Wielką Brytanię. Mam jednak wątpliwości, czy jest jeszcze możliwość – przynajmniej w ramach partii – zwrotu polityki na lewo, w sensie klasowym. Obecny kryzys w Europie to raczej pożywka dla populistycznej prawicy. Czy zatem kryzys zaufania do PSOE i PP mogą wykorzystać ruchy skrajnej prawicy? Czy jest taka partia na horyzoncie – ktoś w rodzaju Marine Le Pen? Zwrot populistyczny nie wymaga silnej partii tego typu. W przypadku Hiszpanii spodziewałabym się raczej wariantu holenderskiego, kiedy to w zawoalowanej formie retorykę antyimigrancką przyjmują partie głównego nurtu. Zresztą we Francji również to nie Le Pen jest głównym problemem, lecz populistyczne zagrywki prezydenta Sarkozy’ego. To znaczy, że partie polityczne wyczerpały swoje możliwości artykulacji społecznych interesów? Za wcześnie dziś przesądzać o ich zmierzchu, ale trudno też o przekonującą wizję transformacji. Kluczowy spór, jaki się toczy o ich kształt, zwłaszcza na lewicy, dotyczy ewentualnego otwarcia na oddolne ruchy społeczne, grupy eksperckie, organizacje pozarządowe. To mogłaby być droga do umasowienia partii w nowym stylu i jednocześnie otwarcia na interesy różnych grup. Ale temu przeczy inna dominująca dziś
tendencja – do centralizacji. Wynika ona, po pierwsze, z personalizacji polityki, co sprzyja silnym i medialnym przywódcom; po drugie, z uwarunkowań polityki unijnej. Kluczowe decyzje na poziomie europejskim podejmują szefowie rządów, ergo liderzy zwycięskich partii. Nie ma miejsca na szeroką partycypację. Jak bardzo nasza sytuacja jest podobna do hiszpańskiej? Też mamy wysokie bezrobocie wśród absolwentów. I też mamy polityczny duopol. Nasz system jest dużo mniej skonsolidowany, choćby z racji długości trwania. Przewidywalność ruchów na mapie politycznej jest mimo wszystko trochę mniejsza, bo i instytucjonalizacja nie zaszła jeszcze tak daleko. Zupełnie inne jest miejsce lewicy i socjalizmu w naszej historii. Pamiętajmy, że w okresie międzywojennym klasa robotnicza była mniej istotną warstwą, politycznie dominowało chłopstwo, konserwatywni ziemianie, a także miejskie warstwy zamożne. A okres PRL charakteryzowała nie tyle dominacja socjalistycznego projektu politycznego, ile raczej akomodacja władzy do narodowej specyfiki. Ten system najpierw ewoluował w stronę jakiejś „polskiej drogi” do socjalizmu, a potem się długo rozpadał. PZPR była silna instytucjonalnie, ale mentalnie nie zdołała zaszczepić socjalistycznego projektu – tu też można szukać źródeł siły postkomunistycznej lewicy, mocnej organizacyjnie przy słabej wyrazistości ideowej. Zapytam analogicznie jak w przypadku hiszpańskim: czy to system wyborczy wytwarza nasz partyjny duopol? Nie tylko – podział na liberalnych zwolenników modernizacji i plebejskich konserwatystów ma swoje odzwierciedlenie w polskim społeczeństwie, choć go oczywiście nie wyczerpuje. Nasz system wyborczy, choć proporcjonalny, bardzo utrudnia wejście do gry nowym zawodnikom i niewątpliwie
podtrzymuje status quo. Inna rzecz, że stanowi on w części odpowiedź na sytuację katastrofalnego rozdrobnienia z początku lat 90., kiedy niezwykle trudno było o stabilną większość; progi nie są zatem zupełnie nieuzasadnione. Czy to oznacza alternatywę: duopol albo chaos? PiS i PO albo anarchia? Niekoniecznie. Przy czym progi wyborcze i system liczenia głosów nie stanowią największego problemu. Dobrym przykładem wejścia nowych ruchów społecznych i tym samym nowych problemów do agendy politycznej są niemieccy Zieloni. Im udało się wedrzeć do niezwykle zamkniętego systemu partyjnego, z którego znamy przecież praktykę „wielkich koalicji”. Obecnie Zieloni to partia głównego nurtu, zmierzająca ku przywództwu na lewicy, a w niektórych przypadkach wręcz zwycięska. Możemy wyobrazić sobie podobny scenariusz w Polsce? Ruch oddolny, który zmienia scenę polityczną? Konieczne byłoby spełnienie dwóch warunków. Po pierwsze – silny ruch społeczny, w miejsce sfragmentaryzowanych, pojedynczych grup interesu. A po drugie – zmiana prawa wyborczego. Ale nie tyle progów czy systemu liczenia głosów, ile metody finansowania partii. Nie chodzi oczywiście o likwidację dotacji z budżetu – to skazałoby ostatecznie politykę w Polsce na dominację wielkiego biznesu. Nie zaszkodziłaby za to obniżka progów wymaganych do otrzymania dotacji, na przykład z 3 do 1 procentu uzyskanych w wyborach głosów. Można też rozważyć vouchery o równej wartości, które obywatele mogliby przekazywać wskazanemu przez siebie ugrupowaniu. Zniwelowalibyśmy wówczas przewagę tych, którzy już są „w środku” systemu, to jest w parlamencie. Choć gdy obserwuję niektóre formacje nacjonalistyczne w Polsce, waham się, czy to aby dobre rozwiązanie. (./
Kryzysy i przesilenie na Puerta del Sol Jakub Majmurek
T
rudno w tej chwili wyrokować, jakie będą polityczne konsekwencje hiszpańskich protestów. Na razie rządząca Hiszpanią drugą kadencję socjaldemokracja (PSOE) przegrała wybory lokalne w większości regionów, w których się odbyły (Andaluzja, Katalonia, Galicja i Kraj Basków mają inny cykl wyborczy i ich mieszkańcy nie głosowali w tym roku). Zapowiada to co najmniej poważne kłopoty tej partii w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Premier Hiszpanii José Zapatero zapowiedział już, że nie wystartuje jako kandydat na premiera. W porównaniu z poprzednimi wyborami PSOE straciła prawie 7% głosów, poparcie dla zwycięskich chadeków z Partii Ludowej wzrosło o 2%, mniej zyskała Zjednoczona Lewica, łącząca ugrupowania na lewo od socjaldemokratów. Część głosów odpłynęła do mniejszych, regionalnych, nacjonalistycznych ugrupowań, oddano także rekordową liczbę głosów nieważnych. Nie wiadomo, czy wciąż trwające demonstracje doprowadzą do głębszych zmian na hiszpańskiej scenie politycznej, zmiany układu sił, wyłonienia się nowych czy choćby pokoleniowej zmiany w partiach lewicy i centrolewicy, przeciwko którym kieruje się gniew młodego pokolenia. Gniew ten organizuje wokół takich haseł jak pierwszeństwo pracy zaspokajającej podstawowe ludzkie potrzeby przed kapitałem i jego interesami oraz pierwszeństwo demokracji przed rynkiem (na madryckich transparentach można przeczytać pytanie (/&
„Dlaczego rządzi rynek, skoro na niego nie głosowaliśmy”?) – demokracji rozumianej jako rzeczywista możliwość kształtowania przez zbiorowość własnego losu, a nie zespół wyborczych procedur i wyłonionych w ich wyniku instytucji. Demonstranci samą swoją obecnością, samym pozostaniem na placach po zakończonych wyborach odmawiają uznania prawomocności demokracji, w której akt oddania głosu jest jedynym i ostatecznym wyrazem suwerenności ludu, poza wyborami pytanego o zdanie co najwyżej przez przedstawicieli firm badających opinię publiczną. Tłum na Puerta del Sol wskazuje na kryzys w Hiszpanii. A właściwie na trzy, nakładające się na siebie i wzajemnie się warunkujące kryzysy. Młodzi ludzie nie wyszliby na ulice, gdyby nie sytuacja ekonomiczna. Ponad 40% absolwentów wyższych uczelni nie ma pracy, ci, którzy ją mają, pracują na podstawie umów czasowych, bez pewności zatrudnienia, a dochody, które uzyskują, ledwo pozwalają się utrzymać, zwłaszcza w samodzielnym gospodarstwie domowym (dlatego okres zależności ekonomicznej młodych ludzi od rodziców się wydłuża). Wszystkie te zjawiska pogłębił i wzmocnił ostatni kryzys finansowy, ale mają one głębsze źródło i świadczą o czymś poważniejszym: o klęsce modelu wzrostu przyjętego w Hiszpanii w ostatnich dekadach. Model ten opiera się na taniej pracy, długu i spekulacji (m.in. na rynku nieruchomości). Najsilniej uderza on właśnie w inte-
resy młodych ludzi, gdyż nie tylko nie jest w stanie zapewnić większości z nich ekonomicznego awansu, ale nie zapewnia nawet utrzymania pozycji społecznej, jaką wypracowało pokolenie ich rodziców. Nie jest to problem wyłącznie hiszpański, dotyka on w większym lub mniejszym stopniu wielu krajów rozwiniętych (zwłaszcza Europy Południowej i Stanów Zjednoczonych). Wybuch w Hiszpanii może być początkiem serii tego typu protestów. Drugi kryzys, na który wskazują wydarzenia w Hiszpanii, to kryzys socjaldemokratycznej lewicy. W ostatnich latach straciła ona władzę w większości Europy, w tym w swoich bastionach – krajach skandynawskich. Zapaterystowska Hiszpania wydawała się jej ostatnim przyczółkiem. Tak naprawdę jednak Zapatero mobilizował swój elektorat nie wokół kwestii społeczno-gospodarczych, tylko kulturowych. Działania jego rządu skupiały się na podstawowych liberalnych rozwiązaniach (rozdział Kościoła od państwa, prawa dla związków jednopłciowych), nie na wyrównywaniu społecznych nierówności, wspieraniu pracy przeciw kapitałowi czy ochronie pracowników zatrudnionych na umowy czasowe. W obliczu kryzysu, podobnie jak większość jego europejskich kolegów, Zapatero nie był w stanie zaproponować żadnej innej odpowiedzi niż ta, która powstała w globalnych instytucjach kapitałowych. Uosabiany przez Zapatero model lewicowości, którego radykalizm kończył się zawsze tam, gdzie w grę wchodziły „zasady rynku”, ponosi dziś w Hiszpanii ostateczną klęskę. Pod względem gospodarczym lewica Zapatero w zasadzie niewiele różniła się od chadeckiej prawicy. Nie potrafiła reprezentować interesów nowych wykluczonych, ludzi, dla których umowa o pracę jest czymś w rodzaju feudalnego przywileju, a nie powszechnym doświadczeniem. PSOE znów jest tu typowym przypadkiem dla europejskich socjaldemokracji, a nie wyjątkiem. Cała europejska centrolewica nie wykorzystała pozytywnie kryzysu
ekonomicznego, nie przedstawiła postulatów zmian i projektu modelu ekonomicznego opierającego się na zrównoważonym rozwoju i solidarności, a nie dążeniu do nieskończonej akumulacji. Gdy w najbardziej palących, dotykających każdego kwestiach ekonomicznych i społecznych obie główne partie w zasadzie niczym się nie różnią, cały proces demokratyczny staje pod znakiem zapytania. Ludzie czują się coraz bardziej sfrustrowani, gdy niezależnie, na kogo głosują, i tak wygrywa „rynek” i jego rzekomo „obiektywne i niezmienne prawa”, gdy ich władza demokratycznego suwerena kończy się tam, gdzie zaczyna się fachowa wiedza „ekonomicznych ekspertów”. Brzmi znajomo? Bez wątpienia jest to także doświadczenie znane nam z Polski. Z tym że w Polsce w jego wyniku większość wyborców odwróciła się od polityki. Od pierwszych demokratycznych wyborów frekwencja w zasadzie stale spada, nie przekracza 50%. Coraz więcej Polaków jest przekonanych, że polityka nie jest w stanie rozwiązać naszych problemów bytowych, że każdy sam musi się troszczyć o siebie i swoich bliskich. Nastąpiła daleko posunięta prywatyzacja problemów społecznych. W Hiszpanii sytuacja wyglądała nieco inaczej: od końca dyktatury Franco w żadnych wyborach powszechnych frekwencja nie była mniejsza niż 68%, a na ogół przekraczała 75%. Mimo rosnącego rozczarowania klasą polityczną i przekonania, że nie reprezentuje ona wielkich grup społecznych, Hiszpanie zachowywali wiarę w demokrację i politykę jako kolektywne narzędzie rozwiązywania indywidualnie dotykających ich problemów. Wydarzenia ostatnich dni wskazują jeszcze na trzeci, być może najpoważniejszy problem: kryzys samej zasady demokratycznej reprezentacji. W Hiszpanii, jak w wielu państwach Unii Europejskiej, od lat mamy do czynienia z profesjonalizacją polityki, zrastaniem się różnych, nieraz bardzo ostro spierających się publicznie politycz(/'
nych elit (w Hiszpanii PSOE i PP, w Polsce PiS, PO, SLD), brakiem rzeczywistej programowej alternatywy i zablokowaniem sceny politycznej, którą dzieli kilka – działających jak kartel – ugrupowań. Realne społeczne konflikty i podziały przestają być w takiej sytuacji faktycznie reprezentowane, a tym bardziej rozwiązywane w ramach systemu parlamentarno-demokratycznego. To najpoważniejszy kryzys, którego znakiem są demonstracje z Puerta del Sol. Ale być może na tym madryckim placu znalazł wyraz nie tylko zespół kryzysów trapiących współczesne demokracje liberalne. Może to również oznaka przesilenia, które prowadzi do ich rozwiązania. Być może w Hiszpanii obserwujemy właśnie wyłanianie się nowego rodzaju ruchów społecznych, które wobec stopniowego wyczerpywania się legitymacji tradycyjnych partii politycznych będę zyskiwać znaczenie. Ruch stojący za protestami jest oddolny, nie ma hierarchicznej struktury ani jasnego programu i nie aspiruje – przynajmniej na razie – do przejęcia instytucji władzy w ramach parlamentarnej demokracji. Jednak gromadząc ludzi na ulicach, sam jest demokratyczną władzą. W XX wieku większość ruchów społecznych przyjęła dwustopniową taktykę: najpierw zdobycie władzy w państwie (stąd też konieczna do tego instytucjonalizacja ruchu i poddanie go określonej dyscyplinie), potem przeprowadzenie za pomocą państwowych instytucji zmian odpowiadających aspiracjom i dążeniom grup reprezentowanych przez te ruchy. Ruchy społeczne, jakie wyłaniają się od końca lat 90., odrzucają tę taktykę. Starają się przeskoczyć ten pierwszy etap, próbują oddziaływać bezpośrednio na
(/(
władze i unikają instytucjonalizacji w takich tworach jak „partie”, choć z partiami – gdy to konieczne – nawiązują okazjonalne taktyczne sojusze. Dotąd taktyka ta okazywała się skuteczna przede wszystkim w przypadku ruchów protestu: przeciw konstytucji europejskiej we Francji i Hiszpanii czy kontraktom na pierwsze zatrudnienie we Francji (umożliwiającym łatwe zwalnianie młodych ludzi). Sytuacja w Hiszpanii jest o tyle wyjątkowa, że – podobnie jak niedawno w krajach arabskich – demonstrujący nie gromadzą się przeciw jakimś konkretnym rozwiązaniom prawno-politycznym czy administracyjnym, ale odmawiają uznania reguł gry całego systemu w jego obecnym kształcie. Ich żądanie ma nieskończony charakter i nie wiadomo, jak właściwie może zostać zaspokojone przez obecny system. Puerta del Sol wskazuje na głęboki kryzys tego systemu, o którym wiedzieliśmy już od dawna, ale być może daje też nadzieję, że zbliżamy się do przesilenia: stare ciągle umiera i nie może umrzeć, ale należy się zastanowić, czy nie rodzi nowe. Na razie, rzecz jasna, ruchy takie jak te z Egiptu, Maroka czy Madrytu nie są w stanie stworzyć żadnej alternatywy. Być może demonstranci rozejdą się do domów i „porządek zapanuje” w Madrycie, skutki obecnych protestów dla długiego trwania polityki będą nikłe, a taniec między chadecją i socjaldemokracją, coraz bardziej oddalonymi od potrzeb zwykłych ludzi, będzie ciągle trwał. Ale być może obserwujemy właśnie zapowiedź tego, jak będzie wyglądała polityka w przyszłości – a przynajmniej ruch oczyszczający pole dla jakiegoś nowego otwarcia.
(/)
(/*
(/,
(/.
KRYTYCZN
)&&
IE
)&'
Czas na „Wielka¸ transformacje¸”! Dorota Szelewa, Michał Polakowski
P
o 66 latach od oryginalnego wydania doczekaliśmy się polskiego przekładu Wielkiej transformacji Karla Polanyiego1. Polanyi dopiero po śmierci stał się jednym z najbardziej wpływowych teoretyków myśli ekonomicznej i społecznej. Uznanie jego dorobku wiązało się zarówno z kryzysem marksizmu i jego nowych odmian, jak i poszukiwaniem nowych interpretacji dla hegemonii ideologii neoliberalizmu i ekonomicznej ortodoksji. Instytucjonalizm Polanyiego i jego antropologiczna analiza rynku miały duży wpływ na rozwój ekonomii instytucjonalnej, socjologii ekonomicznej czy teorii welfare state. Za „polanyistów” uważają się twórcy szkoły regulacji, sporo odniesień do Polanyiego znaleźć można również w pracach autorów teorii systemu światowego, w tym Immanuela Wallersteina. W swojej książce Polanyi podejmuje kilka wątków, które pomimo upływu lat nie straciły aktualności i są nadal przydatne w analizie funkcjonowania systemu gospodarki wolnorynkowej. Polanyi kwestionuje „naturalne” pochodzenie gospodarki rynkowej i wymiany dóbr opartej na zysku. Odnosząc się do antropologicznych badań społeczności plemiennych i opierając się na badaniach historycznych, wykazuje błędność tezy leseferystów o naturalnym pochodzeniu wolnego rynku. Przeciwnie, Polanyi argumentuje, że w wielu społeczno1 Karl Polanyi, Wielka transformacja. Polityczne i ekonomiczne źródła naszych czasów, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010.
)&(
ściach wymiana dóbr nie służyła osiągnięciu zysku, lecz realizacji istotnych społecznie celów (np. prestiżu) – w ten sposób zasady i instytucje wymiany były z ako r ze ni o n e (embedded) w społeczeństwie. Skoro wolne rynki nie istnieją naturalnie, musiały zostać us t an ow i o n e, i to przy wydatnej roli państwa, jako jedynego podmiotu, który może regulować życie społeczne w sposób kompletny i wiążący. Tak więc w powstaniu rynków niewiele jest spontaniczności. Aby wolny rynek mógł skutecznie funkcjonować, konieczne jest u tow aro w i e ni e (commodification) dóbr takich jak praca, kapitał i natura. Jak przekonuje Polanyi, dobra te z natury nie były na sprzedaż, a ich rola polegała na służeniu celom społecznym. Poprzez u tow arow i e ni e te naturalne relacje uległy odwróceniu, zmieniła się też ich funkcja: zostały oderwane od roli społecznej i podporządkowano je logice zysku. Z tych powodów autor nazywa te trzy „skomodyfikowane” dobra towarami „fikcyjnymi” (ficticious commodities). Uto warow ienie zmusza zatem członków społeczności do zachowań, które nie są w niej z ako r ze ni o n e – niszczy naturalne więzi i „moralny” wymiar życia społecznego. Ale narzucanie społeczeństwu nienaturalnej, „rynkowej” logiki funkcjonowania (Polanyi używa tutaj pojęć „gospodarka rynkowa”, „społeczeństwo rynkowe”) prowadzi do sprzeciwu i wytwarza „kontrruch” społeczny, ukierunkowany na ponowne „zakorzenienie” (podporządkowanie) rynku
społeczeństwu. Polanyi analizuje więc rozwój kapitalistycznej gospodarki w kategoriach p o d wójn e g o r u chu (double movement): intencjonalnemu wprowadzaniu rynków towarzyszy ów kontrruch spontanicznej obrony społeczeństwa przed niszczącym działaniem rynku. Polanyi ukończył swoją książkę w ostatnich latach II wojny światowej, której odległych źródeł upatrywał w funkcjonowaniu wolnego rynku. Mówiąc o „wielkiej transformacji”, miał na myśli po pierwsze ustanowienie gospodarki wolnorynkowej w XIX wieku, a po drugie powstanie totalitarnych reżimów, zwłaszcza nazistowskiego, będącego jedną z reakcji na kryzys nieskrępowanego kapitalizmu (wielki kryzys).
„Gospodarka rynkowa może istnieć tylko w społeczeństwie rynkowym” Zacznijmy od tego, co przede wszystkim stało się obiektem krytyki Polanyiego: rozpoznanie „naturalnych” motywów kierujących postępowaniem ludzkim. Podstawowym założeniem ekonomistów ortodoksyjnych (zwolenników „wolnego rynku”, w przeciwieństwie do „heterodoksyjnej” szkoły instytucjonalnej odrzucającej prymat rynku) jest przekonanie, że każdy człowiek, podejmując wybór, kieruje się racjonalnością ekonomiczną. A zatem homo ekonomikus kalkuluje koszty konieczne do osiągnięcia danego celu i na tej podstawie podejmuje decyzję, której wynik ma mu przynieść najkorzystniejsze rozwiązanie najmniejszym kosztem. Motywem homo ekonomikusa jest zysk. Przy wymianie dóbr i usług w większej skali pojawia się konieczność stworzenia mechanizmu, który ułatwiałby ekonomikusowi podjęcie decyzji. Sprawę rozwiązują pieniądze, które zaczynają odzwierciedlać wartości przypisane poszczególnym towarom, a mechanizmem ułatwiającym podjęcie decyzji jest cena. Ponieważ każdy podejmuje wybór na podstawie racjonalności ekonomicznej, cena jest wyznacznikiem popytu
na dany produkt i jego podaży. Ci, którzy nie posiadają nic, mogą zawsze sprzedać swoją pracę, która również podlega tym samym mechanizmom. I w ten sposób, jak sądzono, „naturalnie” rozwinął się wolny rynek oraz społeczeństwo kapitalistyczne. Nic bardziej błędnego. Jak przekonuje Polanyi, żaden z tych etapów rozwoju gospodarki rynkowej nie pojawił się naturalnie czy też spontanicznie. Przeciwnie, wolny rynek został ustanowiony i zalegitymizowany przez państwo. Aby zilustrować swoją tezę, Polanyi zaczyna od początku, czyli od „mikrofundamentów” ludzkiego postępowania – czy każdy człowiek w każdej sytuacji to homo ekonomikus? Opierając się na badaniach antropologicznych dotyczących obyczajów plemion „pierwotnych”, Polanyi pokazuje, że racjonalność ekonomikusa nie jest dla ludzi naturalna. Przeciwnie, członkowie badanych plemion, czasami o bardzo skomplikowanej strukturze, maksymalizowali sp o ł e c zną użyteczność wymiany dla wspólnych celów. Różne społeczeństwa mogą zatem koordynować wymianę dóbr między swoimi członkami według odmiennych zasad, takich jak wzajemność czy redystrybucja, wzmacnianych odpowiednimi instytucjami społecznymi2. Polanyi argumentuje, że wymiana dla zysku (handel) jest instytucją nieprzystającą do tradycyjnych społeczności i jeśli się pojawia, jest silnie kontrolowana przez władzę, tak by owej społeczności nie zdezintegrować. Można powiedzieć: no tak, ale przecież już w starożytności rozwinięty był handel między odległymi geograficznie krajami, istniał system wymiany towarowo-pieniężnej, coś na kształt rynku. Jak przekonuje Polanyi, samo istnienie systemów wymiany towar-pieniądze i funkcjonowanie ceny nie oznacza jeszcze, że była to gospodarka rynkowa w takiej postaci, jaką znamy obecnie. Na przykład kupcy plemienni nie byli uczestnikami rynku w dzisiejszym rozumieniu. Nie 2 Por. Luc Boltanski i Laurent Thévenot, De la justification: les économies de la grandeur, Gallimard, Paris 1991.
)&)
kierowali się jedynie chęcią zysku, osiąganego na skutek różnicy w cenach towarów w dwóch różnych miejscach, ale towarzyszyło im często dążenie do utrzymania odpowiedniego statusu społecznego i prestiżu. Dalekie podróże traktowali bardziej jako przygodę niż przedsięwzięcie czysto handlowe. Czytając Wielką transformację, warto zdawać sobie sprawę z podstawowego sposobu myślenia autora i jego interpretacji polityki ekonomicznej. Prowadząc swój wywód, Polanyi odnosi się do historii ekonomicznej i badań antropologicznych, dzięki czemu buduje swoją argumentację na dwóch poziomach: mikromotywacji jednostek oraz makroprzemian gospodarczych i społecznych. Na pierwszym, „konkretnym” planie książka opowiada o tym, w jaki sposób doszło do utowarowienia ziemi i pracy w XVII w Anglii. Odbyło się to w procesie „grodzenia” (enclosure) pastwisk potrzebnych do hodowli owiec w związku z gwałtownym rozwojem przemysłu włókienniczego, który z kolei wiązał się z ogólnym wzrostem popytu na dobra konsumpcyjne wywołanym przez przypływ pieniędzy z handlu kolonialnego. Polanyi przeplata tutaj narrację historyczną opisującą rozwój gospodarczy Anglii z przykładami rozwiązań dotyczących wymiany towarów i usług pochodzących z różnych regionów świata, w różnych okresach historycznych. Jednym z podstawowych pytań, na które chce odpowiedzieć Polanyi, jest pochodzenie gospodarki rynkowej. Skoro według liberałów ekonomicznych jest ona emanacją naturalnych cech człowieka, to dlaczego nie powstała we wcześniejszych okresach historycznych i nie rozwinęła się samoistnie w innych zakątkach naszego globu? Interpretacja wielkiej transformacji, wydarzeń w świecie materialnym, powinna być rozumiana dialektycznie, co wynika z jednej z podstawowych tez Polanyiego, a mianowicie teorii „podwójnego ruchu”. Ale jest to też historia ekonomicznych i d e i. Poprzez wydobycie tej historyczności i „ideowości” ekonomii Polanyi chciał podkreślić charakter myśli ekonomicznej: jest to )&*
ciągła walka dwóch „sił” – wolnorynkowej, leseferystycznej, i społecznej, lewicowej, sprzeciwiającej się prymatowi wymiany na zasadzie wolnego rynku. Podwójny ruch ma charakter konfliktu klasowego, ale interes nie opiera się wyłącznie na przesłankach ekonomicznych – znacznie istotniejszy jest interes społeczny. Jak twierdzi Polanyi, struktura klasowa i jej materialne interesy są w dużej mierze odzwierciedleniem przemian systemu gospodarczego (w tym sam podwójny ruch), dlatego skłania się ku trwalszej historycznie i geograficznie kategorii interesu sp o ł e c zne go. Takie ujęcie tłumaczy, dlaczego działania przeciw samoregulującemu się rynkowi były podejmowane przez wielu aktorów, nie tylko przez klasę robotniczą, lecz również przez Kościoły czy ugrupowania konserwatywne. Przekroczenie takiego partykularyzmu, mówi Polanyi, jest kluczem do udanego przeciwdziałania i przypomina postulaty Gramsciego dotyczące scalenia interesów klasy pracującej z interesami innych grup społecznych pokrzywdzonych przez gospodarkę rynkową3. Postęp w kategoriach ekonomicznych nie musi się zatem równać postępowi w kategoriach społecznych. Zamiast tego może być narzędziem porażki, gdy upadają instytucje uosabiające życie przegranych – giną spontanicznie wypracowane moralne wzorce zachowań oraz źródła wzajemnego ludzkiego szacunku. Destrukcji ulega więc dotychczasowy „system instytucjonalny”, a następuje to właśnie poprzez narzucenie społeczeństwu gospodarki rynkowej.
„Powierzmy rynkowi opiekę nad ubogimi, a wszystko ułoży się samo!” W Anglii w końcu XVIII wieku, kiedy rewolucja przemysłowa nabierała tempa i wymagała taniej siły roboczej, reakcją społeczną 3 Fred Block, Karl Polanyi and the Writing of „The Great Transformation”, „Theory and Society”, tom 32, nr 3, czerwiec 2003, 275–306.
na wprowadzenie rynku pracy było ustanowienie tzw. systemu speenhamlandzkiego. Jego założeniem była gwarancja minimalnego dochodu niezależnie od wysokości zarobków. Wkrótce system zaczął produkować przeciwne rezultaty: pracodawcy obniżali „dotowane” wynagrodzenia, a społeczny status wiejskiej ludności zamiast rosnąć – spadał. Wzbogacona klasa średnia uzyskała prawa wyborcze i wprowadziła nowy, upokarzający system zasiłków i domów pracy dla ubogich. Ideą domów pracy było zapewnienie „dachu nad głową” osobom bez środków do życia w zamian za bardzo ciężką pracę w warunkach z założenia gorszych niż dla „normalnie” zarabiających. Dla zwolenników wolnego rynku wniosek z doświadczenia speenhamlandzkiego był prosty: ingerencja państwa w rynek musi się skończyć porażką. Dla Polanyiego wniosek jest inny: państwo poprzez tego typu regulacje (prawo oparte na funkcjonowaniu domów pracy) stwarzało system potępiający i stygmatyzujący ubogich, system, który umacniał ideologiczne podstawy wolnego rynku pracy. Ponownie Polanyi źródło wprowadzenia wolnego rynku widzi w ideologii: w pracach filozofów i myślicieli ekonomicznych, zwłaszcza tych odnoszących się do „stanu natury” i uznających ubóstwo mas („zbędnych jednostek”) za konieczny warunek wzrostu dobrobytu w ramach konkurencyjnego rynku.
„Leseferyzm został zaplanowany, ale planowanie – nie” Koncepcja „podwójnego ruchu” pomaga w reinterpretacji programów politycznych i gospodarczych oraz postulatów odnoszących się do państwa opiekuńczego. I tak, kojarzone z lewicowymi programami polityki ekonomicznej regulowanie rynku oskarżane było często o „sztuczność” i oderwanie od naturalnych potrzeb człowieka. Zwolennicy wolnego rynku tej „sztuczności” regulacji przeciwstawiali „spontanicz-
ność” mechanizmów rynkowych, które mają być jedynie emanacją, czy też raczej wynikiem, niezliczonej liczby racjonalnych wyborów dokonywanych na poziomie mikro przez homo ekonomikusa. „Laissez-faire” – „pozwólcie działać” – zasada ta stała się sztandarowym hasłem przeciwników „interwencji państwa”, które niepotrzebnie „ingeruje w rynek”. Ale to właśnie tych ostatnich Polanyi postrzega jako socjotechników, twórców nowego ekonomicznego porządku, który zostaje narzucony, natomiast fazę planowania, regulacji rynków i powstania welfare state jako produkt „spontanicznej” reakcji społeczeństwa na narzucenie mu nienaturalnego schematu homo ekonomikusa. W dychotomii utopijne – realne to nie socjalizm stoi po stronie utopii, ale wizja samoregulującego się rynku. Polanyi ustanowienie gospodarki rynkowej traktuje zatem jako proces odgórny, natomiast dążenie do „zakorzenienia” czy też podporządkowania na nowo gospodarki rynkowej potrzebom społeczeństwa – jako inicjatywę oddolną.
Instytucjonalizm Polanyiego „Prawa” ekonomii (ortodoksyjnej) nie zostały „odkryte”, one zostały stworzone, powołane do życia i zalegitymizowane instytucjami nowoczesnego państwa (ang. institute – ustanawiać). Mark Blyth, swego rodzaju kontynuator Polanyiego, analizując ekonomiczne kryzysy po II wojnie światowej, wskazuje na idee ekonomiczne jako pierwotne źródło zmian w systemie funkcjonowania polityki ekonomicznej demokracji zachodnich po kryzysie lat 70.4. To instytucje – a nie naturalne motywy i racjonalny wybór – są odpowiedzialne za stworzenie, legitymizację i podtrzymywanie gospodarki rynkowej. Poszerzenie sfery „wolnego rynku” wiąże się według Polany4 Mark Blyth, Great Transformations: Economic Ideas and Institutional Change in the Twentieth Century. Cambridge University Press, Cambridge 2002.
)&+
iego z rozbudową instytucji. Jak wskazują współcześni badacze międzynarodowej polityki gospodarczej, w tym świetle interpretować można rozwój międzynarodowych instytucji finansowych po II wojnie światowej. Co ciekawe, rok 1944, w którym ukazało się pierwsze wydanie Wielkiej transformacji, to także rok podpisania porozumienia z Bretton Woods, w wyniku którego powołano do życia np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Powojenna historia rozwoju tych instytucji, polityka włączania kolejnych obszarów geograficznych do strefy „wolnego handlu” wiązały się z całym szeregiem nowych regulacji, stawianiem warunków (conditionality) i narzucaniem wzorców polityki gospodarczej i społecznej (tzw. konsensus waszyngtoński, nie wspominając o niezliczonych przepisach regulujących handel zagraniczny w wymiarze technicznym). Jak już wspomnieliśmy, ustanawianie stosunków gospodarczych i handlu międzynarodowego nie byłoby możliwe bez jednoczesnego ideologicznego wsparcia instytucji rynkowych: trzeba było „przekonać” społeczeństwa w różnych częściach świata o racjonalnych podstawach decyzji ekonomicznych. W świetle analizy Polanyiego ta ofensywa ideologiczna neoliberalizmu wydaje się więc podejrzana: skoro funkcjonowanie rynku jest czymś naturalnym i spontanicznym, to dlaczego oferowanie rozwiązań rynkowych społeczeństwom, które ich jeszcze nie „odkryły”, budzi często taki sprzeciw? Instytucje są obiektem działań i postulatów polityki, i to w nich tkwi potencjał „rewolucyjny”. Dlatego instytucjonalizm stał się jednym z bastionów rozwoju naukowej myśli lewicowej w polityce społecznej i gospodarczej. Ale ruch sprzeciwiający się narzucaniu ortodoksji ekonomicznej to nie tylko abstrakcyjnie pojmowana całość polityki sprzyjającej podporządkowaniu zasad rynkowych społeczeństwu. Jak wspomnieliśmy, autorzy zajmujący się dziedzictwem Polanyiego w naukach społecznych wskazują na całą grupę takich kontrruchów: )&,
ruch alterglobalistyczny, ruchy ekologiczne, feminizm, ruch związkowy, konsumencki, ale też partie lewicowe i chadeckie, które w swoich programach postulują poprawę warunków pracy, dostęp do świadczeń społecznych i czystego środowiska itd. Te ruchy i ugrupowania polityczne walcząc o zmianę, walczą o zmianę instytucjonalną. Jeśli to instytucje utworzyły i utrzymują rynek, to one są obiektem postulatów politycznych.
Komodyfikacja – dekomodyfikacja – rekomodyfikacja Polanyi zasłużył się również dla nauki o rozwoju współczesnego państwa opiekuńczego. W drugiej części książki, w której prezentuje swoją wizję społeczeństwa, postuluje ponowne podporządkowanie gospodarki rynkowej potrzebom społecznym poprzez oderwanie „fikcyjnych towarów” (ziemia, praca, pieniądze) od zasad rynkowych. Innymi słowy, proponuje ich odtowarowienie. W 1990 roku Gøsta Esping-Andersen opublikował jedną z najsłynniejszych książek o welfare state: Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu. Jej podstawowym celem jest pokazanie najważniejszych różnic w reżimach polityki społecznej w zachodnich państwach kapitalistycznych. Aby uchwycić tę różnicę analitycznie, duński socjolog posłużył się między innymi wprowadzoną przez Clausa Offe koncepcją dekomodyfikacji (albo w bardziej spolszczonej wersji – odtowarowienia). W tym sensie Esping-Andersen pokazał proces odwrotny do tego, który opisuje Polanyi, czyli utowarowienia „fikcyjnych towarów”. Esping-Andersen opracował specjalny wskaźnik dekomodyfikacji, który mierzy łączny wpływ świadczeń socjalnych na stopień uniezależnienia finansowego osoby pracującej od zasad rynku. Wysoki wskaźnik dekomodyfikacji mają np. Niemcy czy kraje skandynawskie, gdzie wystąpienie ryzyka socjalnego (choroba, starość, bezrobocie), prowadzącego do niemożności
świadczenia pracy zarobkowej, nie powoduje automatycznego i znacznego pogorszenia stopy życiowej osoby pracującej5. Na tej samej zasadzie niski wskaźnik dekomodyfikacji w krajach anglosaskich skazuje osoby bez zatrudnienia lub niemogące pracować na zależność od procesów rynkowych (brak pracy oznacza natychmiastową obniżkę stopy życiowej). Ten typ klasyfikowania procesów w ewolucji polityki społecznej został wykorzystany również do analizy (częściowej) dekompozycji welfare state. Fala reform państwa opiekuńczego w ciągu ostatnich dekad została zatem określona jako rekomodyfikacja pracy, a więc zwiększenie wrażliwości sytuacji jednostki na sytuację na rynku przez wprowadzenie krótszych okresów pobierania świadczeń, zmniejszenie ich wymiaru, ustalenie większych wymagań wstępnych dla uzyskania praw do zasiłków itd. Wpływ Polanyiego widać tu więc nie tylko w samym wykorzystaniu terminu commodity, ale również w dialektyce zmagań „podwójnego ruchu”.
Trochę krytyki Krytycy zarzucali Polanyiemu wybiórczość w przedstawieniu innych niż rynkowy modeli gospodarki i dowodzili istnienia systemu wymiany dóbr regulowanego przez ceny. Dodawali przy tym, że jeśli nawet wymiana handlowa odbywała się bez mechanizmu cenowego, często (choćby w przypadku barteru) istniał jego ekwiwalent funkcjonalny, który wyznaczał wartość poszczególnych dóbr i usług na podstawie popytu i podaży. Innym problemem jest traktowanie przez Polanyiego stosunków rynkowych w oderwaniu od stosunków społecznych i brak włączenia do analizy stosunków własności (pod tym zarzutem z pewnością podpisałaby się część mark5 Wysokiemu wskaźnikami dekomodyfikacji w Niemczech towarzyszy silniejsze rozwarstwienie społeczne, co odróżnia je od innego kraju o wysokim wskaźniku dekomodyfikacji – Szwecji.
sistów). Sami instytucjonaliści (Douglas North, Thorstein Veblen) zarzuciliby Polanyiemu brak teorii zmiany instytucjonalnej. Częściową odpowiedzią na tego typu zarzuty jest jednak zwrócenie uwagi na historyczne osadzenie narracji Polanyiego i ponowne odwrócenie pytania o „naturalną” skłonność do samoistnego powstawania mechanizmów rynkowych. Czyli: jeśli nawet istniały te elementy gospodarki rynkowej, to tym bardziej zastanawiające jest, dlaczego nie rozwinęły się one w całościowy system rynkowy. Ani istnienie samej własności prywatnej, ani fragmentaryczne funkcjonowanie systemów rynkowych nie jest dowodem na spontaniczność tego procesu, a poszukiwanie teorii zmiany instytucjonalnej właściwie do dzisiaj jest jednym z największych problemów badaczy nauk społecznych. Paradoksalnie jednak dla „nowych” instytucjonalistów (James Mahoney, Sven Steinmo, Wolfgang Streeck czy Kathleen Thelen) perspektywa „podwójnego ruchu” jako ciągłego konfliktu, braku równowagi i niedopasowania zasad do systemu instytucjonalnego stanowi istotną inspirację do poszukiwania mechanizmu ins t y tu cjo naln ej ewo lu cji. Feministyczna krytyka Polanyiego wskazuje na idealizowanie przez niego pozarynkowych form wymiany dóbr i towarów. Nieodpłatną domową pracę kobiet w społeczeństwach przedkapitalistycznych Polanyi uznawał za „naturalną” skłonność człowieka (czytaj: kobiet) do świadczenia usług opiekuńczych nie na zasadzie rynkowej i bez motywu zysku, w ten sposób niejako legitymizując porządek patriarchalny. A jednak feministki zgadzają się z Polanyim co do analizy liberalizmu ekonomicznego, podstawowych motywów kierujących zachowaniem ludzkim (innych niż czysta racjonalność ekonomiczna) czy z jego historią ustanowienia rynków. Zamiast krytykować, „poprawiają” Polanyiego, wprowadzając do jego analizy kategorię gender. W dyskusjach o dychotomiach stawiających kobiety po stronie emocjonalności (w prze)&-
ciwieństwie do „racjonalności”), rodziny i dzieci (a nie pracy zarobkowej) feministki wskazują na konieczność dostrzeżenia tych podziałów i wykorzystania ich do postulowania zmian w sferze politycznej. Jak przekonują, liberalizm ekonomiczny, który teoretycznie „wyzwala” kobiety, dając im dostęp do rynku pracy, w rzeczywistości oszukuje je, ponieważ jeszcze bardziej kamufluje problem darmowej pracy domowej. W gospodarce rynkowej (w różnych krajach w różnym stopniu) to mężczyźni mają uprzywilejowany dostęp do komodyfikacji, umożliwiony przez darmową pracę kobiet, co dodatkowo powiększa różnice między ekonomiczną sytuacją kobiet i mężczyzn.
Socjalizm, kapitalizm, wielka transformacja Claus Offe na początku transformacji w Europie Środkowej mówił o potrójnym wyzwaniu, przed jakim stoją te kraje. Chodziło o równoczesne odejście od gospodarki planowej, ustanowienie systemu demokratycznego i stworzenie państwa narodowego. Wyzwanie było o tyle duże, że zmiany nie odbywały się etapami, jak na Zachodzie, lecz musiały nastąpić jednocześnie. Skupmy się tylko na jednym elemencie – wolnym rynku. Bez wątpienia istniejące socjalistyczne rynki zostały przekształcone w wolny rynek za pomocą państwowej regulacji, a mechanizm biurokratycznej kontroli zastąpiono mechanizmem opartym na cenach. W przeprowadzonej przez Polanyiego analizie destrukcyjnych efektów wprowadzenia gospodarki rynkowej pojawiają się trzy elementy: rola ideologii, tempo zmian i skala interwencji. W przypadku transformacji, zwłaszcza w Polsce, te trzy elementy były ze sobą silnie powiązane. Ideologia wolnorynkowa negowała (po części zasadnie) sposób funkcjonowania zbiurokratyzowanej gospodarki socjalistycznej i wyznaczała cel: wolny rynek. )&.
Jednocześnie, zupełnie jak w przypadku prawa ubogich w okresie angielskiej industrializacji, ideologia ta legitymizowała pojawienie się ofiar transformacji, którym w długim okresie rynek miał wynagrodzić cierpienia. Tempo zmiany miało również zasadnicze znaczenie – chodziło nie tylko o to, by jak najszybciej wprowadzać gospodarkę rynkową, ale także o to, aby uprzedzić ewentualną opozycję, zorganizowany opór. Instytucjonalizm i historyczność analizy Polanyiego uwydatniają przecież nieodwracalność pewnych zmian. W literaturze na temat ekonomii politycznej transformacji dla większości autorów (Łaski, Poznański, Przeworski, Kowalik czy Balcerowicz) to właśnie tempo zmian było podstawową osią konfliktu. Wreszcie „pierwotnej” interwencji w gospodarkę (która dopiero miała się stać gospodarką rynkową) dokonali ci, którzy ją wprowadzali. Interwencja ta była krótkotrwała, lecz totalna. Niektórzy z ojców transformacji (np. Janusz Lewandowski) uświadamiali sobie ten paradoks, aczkolwiek potrzebę odgórnego, „konstruktywistycznego” ustanowienia „wolnego” rynku traktowali jako przygodny problem, charakterystyczny wyłącznie dla przejścia od „sztucznego” socjalizmu do „naturalnego” kapitalizmu, a nie sytuację typową dla rozwoju gospodarki wolnorynkowej w ogóle. Przykład sytuacji kobiet podczas transformacji stanowi interesującą ilustrację tego argumentu. W warunkach transformacji ustrojowej w Europie Środkowo-Wschodniej genderowy wymiar analizy Polanyiego nabiera jeszcze innego znaczenia ze względu na ułudę „wolności”, jaką miała dać gospodarka rynkowa również kobietom, uwolnionym z „przymusowej komodyfikacji” z czasów socjalizmu. „Uwolnienie” rynku odbywało się równocześnie z maskulinizacją sfery publicznej, co oznaczało rezygnację wielu kobiet z pracy zarobkowej. Tym ostatnim faktem pewnie nie za bardzo przejąłby się Polanyi, jeszcze nieświadomy perspektywy gender, ale z pewnością nie byłby mu obojętny fakt, że doprowadziło to do pojawie-
nia się zjawiska masowego ubóstwa właśnie wśród rodzin z dziećmi, często wynikającego z braku zatrudnienia lub niemożności jego podjęcia przez kobiety, ale też z wycofania się państwa z wielu usług społecznych (żłobki, przedszkola, usługi oferowane przez zakład pracy, usługi zdrowotne w szkołach itd.). Mimo ogromnego popytu magia laissez-faire nie zadziałała i placówki oferujące usługi opiekuńcze nie pojawiły się jak grzyby po deszczu. Innymi słowy, okres transformacji ustrojowej w krajach Europy Środkowo-Wschodniej byłby dla Polanyiego kolejną ilustracją tego, jak zawiodła iluzja samoistnie powstającego rynku. W miejsce państwa nie pojawiły się nowe podmioty, nie było odpowiedzi na popyt na usługi społeczne, w tym opiekuńcze, a istniejące placówki funkcjonujące na zasadzie rynkowej (zysku) pozostały niedostępne finansowo dla większości rodzin. Czy obecnie w Polsce i sąsiednich krajach mamy do czynienia z nieskrępowanym neoliberalizmem? Niektórzy analitycy twierdzą, że tak, choć najsilniej nurt ten jest zakorzeniony wśród medialnych ekspertów ekonomicznych. Rzeczywistość reform gospodarki i polityki społecznej jest nieco bardziej złożona, acz wiele ich aspektów niewątpliwie wpisuje się w neoliberalne
schematy – to samo dotyczy obecnych w debacie publicznej propozycji dalszych reform. W kontrze do tych tendencji coraz częściej pojawiają się projekty polityczne i obywatelskie, które postulują „zakorzenienie” neoliberalizmu (podporządkowanie rynku celom społecznym). Czy nam i naszym sąsiadom grozi autorytarna (populistyczna?) reakcja na globalny kryzys kapitalizmu, jak w przypadku międzywojennego kryzysu gospodarczego i powstania faszyzmu, co wielu komentatorów sugeruje np. w przypadku Węgier? Wiele wskazuje na to, że nie – prawdopodobnie mamy raczej do czynienia ze spóźnionym społecznym, oddolnym kontrruchem. Zwolennicy wolnego rynku ruch taki określać będą mianem „populizmu”, a wady i niepowodzenia rynku (patrz chociażby reforma emerytalna w Polsce) uznają za konsekwencje… zbyt „słabej” roli rynku. Ale jeśli mamy wierzyć Polanyiemu, narzucenie gospodarki rynkowej w krajach postkomunistycznych w naturalny sposób prowokuje spontaniczną reakcję społeczną, scalającą interesy najróżniejszych grup, której towarzyszyć będzie walka ideologiczna prowadząca do zmiany instytucjonalnej na rzecz ograniczenia rynkowej utopii.
)&/
Sprawa robotnicza i Polska to było dla mnie jedno Anna Bikont, Joanna Szcze¸ sna
P
unktualnie o jedenastej przed południem 1 lutego 1905 roku zawyły syreny fabryki kotłów parowych i konstrukcji mechanicznych „W. Fitzner i K. Gamper” w Sosnowcu. Tak w Zagłębiu rozpoczęła się rewolucja. Robotnicy zatrzymali maszyny i ruszyli do okolicznych zakładów pracy nawoływać do strajku powszechnego. „Po chwili zaczęły pruć powietrze gwizdki i syreny huty «Katarzyna», «Deichsla» i inne – pisał w książce Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim Stanisław Andrzej Radek, działacz PPS-u i jego Organizacji Bojowej. – Robotnicy, wychodząc z fabryk, składali zarządom swoje żądania. Po wręczeniu tych żądań gwarnie i wesoło wychodzono na ulicę, formowano pochód i ze sztandarem lub bez wstępowano do najbliższej fabryki, ogłaszając strajk”. W fabrykach włókienniczych Dietla i Schoena, gdzie majstrowie próbowali odwieść załogę od strajku, zdetonowano przygotowane wcześniej ładunki wybuchowe. Coraz więcej robotników opuszczało zakłady i wychodziło na ulice, tłum gęstniał, na wezwanie demonstrantów dołączyli się uczniowie sosnowieckiej Szkoły Realnej. „Olbrzymi pochód liczący ponad 10 000 osób z rozwianemi sztandarami i ze śpiewem Czerwonego [sztandaru] – kontynuował Radek – ruszył do Dąbrowy, aby zatrzymać tamtejsze kopalnie i fabryki”. )'&
W tym rozśpiewanym pochodzie, w którym intonowano na przemian pieśni rewolucyjne i religijne, szedł też Franciszek Kuroń, lat 35, który do Zagłębia przeniósł się ze wsi Błeszno pod Częstochową (dziś to jedna z jej dzielnic) i dostał pracę u „Fitznera i Gampera” jako ślusarz (wedle dokumentów rozpoczął ją w 1903, a zakończył w 1934 roku, z przerwami na czas I wojny i bezrobocia początku lat trzydziestych). „Zawyły syreny i zamarł Sosnowiec” – tak lata później będzie opowiadał swemu wnukowi Jackowi dziadek Franciszek o początku strajku powszechnego 1905 roku. „I ja to widziałem, czułem ten zamierający Sosnowiec – wspominał potem Jacek Kuroń w autobiograficznej Wierze i winie. – Stoją patrole kozackie, a oni idą i śpiewają Krew naszą długo leją katy. Dla mnie to jest sacrum. Kiedy wyły syreny na strajkach «Solidarności», dostawałem dreszczy”. Franciszek Kuroń był świetnym gawędziarzem, jego opowieści trzymały w napięciu, lubił przeplatać je śpiewaniem robotniczych i patriotycznych pieśni. Na zbudowanej przez niego legendzie wychowały się trzy pokolenia, które poczuwały się do służby dla Polski. Po II wojnie zamieszkał w Warszawie z synem i jego rodziną. Felek Kuroń, brat Jacka, tak go wspomina: – Był wesołym facetem. Ciotka mówiła, że Jacek wdał się w niego. Dziadek, jak miał pieniądze, to roz-
dawał je, lubił się napić, palił cygara. Do tramwaju nie wsiadał i nie wysiadał, ale wskakiwał i wyskakiwał. Raz złamał nogę i wzięli go do szpitala, uważał, że chcą go tam zamordować, więc uciekł. Przyjechał do nas na Żoliborz, nikogo nie było w mieszkaniu, wszedł przez okno i jak wróciła rodzina, to akurat laubzegą rozpiłowywał sobie gips. Kiedy zmarł w 1951 roku, w wieku 81 lat, jego wnuk Jacek miał lat 17. „Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które ostrzyło się stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane. Więc sprawa robotnicza i polska to było dla mnie w gruncie rzeczy to samo” – oddawał im hołd Jacek.
Gwiezdny czas Franciszka Kuronia Zatrudniając się w dobrze prosperującej fabryce, która chlubiła się eksportem nie tylko do Rosji, ale i do Niemiec, a też grand prix dla jednego ze swych wyrobów na Światowej Wystawie w Paryżu w 1900 roku, trafił Franciszek Kuroń do jednego z silniejszych ośrodków Polskiej Partii Socjalistycznej w Zagłębiu. Licząca pod koniec XIX wieku ponad 2000 robotników załoga „Fitzner i Gamper” była kuźnią kadr dla ruchu socjalistycznego w Zagłębiu, a choć masowe aresztowania w latach 1900–1901 ruch ten poważnie osłabiły, to w czasie, kiedy zaczął tam pracować Franciszek Kuroń, komórki PPS już się w fabryce odbudowały. Nieprzypadkowo to właśnie jego fabryka wyznaczona została przez partię, by dać sygnał do strajku powszechnego. Franciszek Kuroń większej roli w wydarzeniach tych nie odegrał, jego nazwiska nie udało nam się znaleźć ani w archiwach, ani w publikacjach historycznych czy wspomnieniowych. A jednak czas rewolucji
musiał być dla niego „gwiezdnym czasem”, takim samym, jak siedemdziesiąt lat później dla jego wnuka Jacka okres działalności w Komitecie Obrony Robotników i NSZZ „Solidarność”. O doświadczeniu tym opowiadał latami w sposób, który przejęli od niego syn i wnuk: wielka sprawa, barwne postaci, żywa akcja. Gdy zaczęła się rewolucja, Henryk Kuroń, przyszły ojciec Jacka, miał dwa tygodnie. Był czwartym dzieckiem Franciszka i Karoliny z domu Krzemińskiej, którzy z trzema małymi córkami, Stanisławą, Leokadią i Jadwigą, przybyli do Sosnowca za pracą. Zamieszkali na robotniczym osiedlu Środula, najpierw w jednym z parterowych drewnianych biedadomków, z którego z czasem przeprowadzili się do familoka, ceglanego domu wielorodzinnego z bieżącą wodą w kuchni, ale wspólną wygódką, mieszczącego się obok fabryki, na ulicy Konstantynowskiej 15, pod którym to adresem dziś już tego domu nie ma. Masowe migracje z otaczających Zagłębie wsi Kongresówki, Galicji i Śląska – Sosnowiec leżał u styku trzech zaborów, w „trójkącie trzech cesarzy” – zaczęły się w końcu lat siedemdziesiątych XIX wieku. Wtedy to do Zagłębia ściągać zaczął zagraniczny kapitał, inwestując w kopalnie, huty i fabryki. Zwabiła go carska polityka celna (wysokie cła na import), która ułatwiała życie lokalnemu przemysłowi, oraz chłonny rynek zbytu w postaci olbrzymich terenów carskiego imperium. Dzięki dogodnie położonej stacji kolejowej największym miastem Zagłębia stał się Sosnowiec, którego brzydotę i nędzę przejmująco opisał Stefan Żeromski w Ludziach bezdomnych. W opowieściach trzech pokoleń Kuroniów nie znajdziemy jednak prawie nic o codziennym życiu, zarobkach, warunkach pracy czy jakichkolwiek kwestiach materialnych, choć przecież i dziadek, i ojciec, i Jacek długo wyznawali światopogląd marksistowski, więc powinni interesować się bytem, który kształtuje świadomość. Dlatego też życie rodziny Kuroniów można )''
sobie wyobrazić, tylko sięgając do książek i prasy z epoki. Wznoszony chaotycznie, bez żadnego planu Sosnowiec w początkach wieku sprawiał równie przygnębiające wrażenie jak w czasach, gdy gościł tam Żeromski. Jedna główna ulica, trochę miejskiej zabudowy wokół dworca, a cała reszta to zakłady przemysłowe i rozrzucone wokół zabudowań fabrycznych robotnicze osiedla. Znaczną część miasta stanowiły tereny należące do właścicieli zakładów przemysłowych i od ich dobrej woli zależał standard robotniczych mieszkań. Nie było kanalizacji (nie czyszczono nawet rynsztoków), brakowało oświetlenia ulicznego, kręte uliczki były niewybrukowane, a po każdym deszczu tonęło się w błocie. Robotnicy większą część doby spędzali w fabryce – ograniczony ustawą z 1897 roku do 11,5 godziny dzień pracy często przedłużano im do 13–14 godzin. Każdego roku co trzeci robotnik ulegał wypadkowi. Wielodzietne rodziny tłoczyły się w jednej, dwóch izbach bez urządzeń sanitarnych, często z klepiskiem zamiast podłogi. Płaca z trudem starczała na utrzymanie rodziny, bowiem stały dopływ siły roboczej z przeludnionych wsi pozwalał fabrykantom utrzymywać zarobki na niskim poziomie. O poprawę warunków socjalnych – m.in. skrócenie dnia pracy, podniesienie płacy, ubezpieczenie od choroby i wypadków, zabezpieczenie na starość, coroczny urlop – robotnicy fabryki „Fitzner i Gamper” walczyli od lat dziewięćdziesiątych XIX stulecia. W rewolucji 1905 roku poczesne miejsce zajęły postulaty polityczne: żądania wolności słowa, zgromadzeń i stowarzyszeń, a także wprowadzenia polskiego w urzędach, sądach i szkołach. „Franciszek Kuroń, oczytany i inteligentny robotnik, nie zdradzał się dla własnego bezpieczeństwa oraz ze względów taktycznych, że jest członkiem PPS. W 1906 roku udostępniał swoje mieszkanie (mieszkał na Szroduli) na organizowanie konspiracyjnych szkoleń bojowców, pro)'(
wadzonych przez instruktorów Organizacji Bojowej PPS. Były to szkolenia we władaniu bronią krótką. Na czas zbiórek i szkoleń żona i dzieci F. Kuronia przenosiły się do rodziny lub znajomych” – czytamy w krótkim i rzeczowym oświadczeniu Władysława Wichrowskiego, robotnika w fabryce „Fitzner i Gamper”, weterana rewolucji 1905 roku1. Żonaty z siostrą Franciszka, musiał Wichrowski znać stosunki w rodzinie Kuroniów. W swoim oświadczeniu wspomina też brata Franciszka, Konstantego: „Jak wynikało z wypowiedzi rodziny Kuroniów, starszy ich brat Konstanty (tego osobiście nie znałem) został powołany do wojska w latach dziewięćdziesiątych i wywieziony do Władywostoku, i wszelki ślad po nim zaginął. Należy przypuszczać, że powodem zaginięcia była przynależność do nielegalnej organizacji”. I tylko tyle o Konstantym. Tymczasem pracujący w leżącej nieopodal zakładów „Fitzner i Gamper” hucie „Katarzyna” Konstanty w legendzie rodzinnej wyrósł na bojowego działacza rewolucyjnego, ściganego przez żandarmów, aresztowanego i zesłanego na Syberię, gdzie ślad po nim zaginął dopiero w czasie rewolucji 1917 roku (tak przynajmniej pisał i opowiadał Henryk Kuroń). Wiadomo, że to on przetarł szlak rodzinie, przenosząc się do Zagłębia jako pierwszy z siódemki rodzeństwa2. Chociaż lepiej wykształcony niż większość wiejskich migrantów, najczęściej analfabetów, Franciszek nie zrobił takiej kariery jak jego najmłodszy brat. Julian z czasem dochrapał się w „Fitzner i Gamper” stanowiska, jego rodzinie przydzielono cały 1 Napisane najprawdopodobniej na prośbę Henryka Kuronia, nosi datę 14 lutego 1964 roku. Podpis autora poświadczył łódzki oddział peerelowskiej organizacji kombatantów ZBOWiD, której Wichrowski był członkiem. 2 W ślad za nim rodzinną wioskę opuścili bracia: Franciszek, Władysław oraz Julian (cała trójka zatrudni się w „Fitzner i Gamper”). Również siostry, Anna, Lucyna i Kazimiera, zostały – poprzez małżeństwa – mieszkankami Zagłębia. W rodzinnych stronach pozostał jedynie najstarszy Wincenty (urodzony w 1865 roku).
parter w solidnym, trzykondygnacyjnym domu dla fabrycznej kadry. Podobno chodził nawet w cylindrze. Co ciekawe, rodzina, kultywując legendę braci zaangażowanych w walkę o prawa robotnicze, z tym, któremu się powiodło, raczej nie utrzymywała kontaktów (Jacek Kuroń nie wspominał o nim). Dzieje rodziny Kuroniów od lat bada członek Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, Kazimierz Żmija. Odnalazł on w archiwach kościelnych metrykę Szymona Kuronia, prapradziadka Jacka, urodzonego w 1794 roku we Wrzosowej, gmina Poczesna, powiat częstochowski. To właśnie z okolic Częstochowy wywodzi się rodzina Kuroniów i po dziś dzień można tam spotkać osoby o tym nazwisku. O pochodzenie nazwiska Żmija spytał prof. Jana Miodka z Uniwersytetu Wrocławskiego, który wyjaśnił, że „kuroń” pochodzi od „kury” i dziś powiedzielibyśmy nie „kuroń”, a „kogut”, co oznacza babiarza. Żmija ustalił też, że w XIX wieku Kuroniowie zajmowali się hodowlą owiec (w dokumentach figurują jako „owczarze”), a dziadek Jacka i jego rodzeństwo byli pierwszym pokoleniem Kuroniów, które potrafiło czytać i pisać. Te ambicje, by kształcić dzieci, Kazimierz Żmija przypisuje wejściu do rodziny Ślązaczki, Marianny Kałuży3, córki cieśli, która jesienią 1864 roku poślubiła 22-letniego Jana Kuronia, pradziadka Jacka. Kilka miesięcy przed ich ślubem carskim ukazem zniesiono w zaborze rosyjskim poddaństwo i Jan stał się człowiekiem wolnym; na Śląsku stało się to pół wieku wcześniej, tak że wolnymi ludźmi musieli już być dziad3 Jacek w Wierze i winie tak napomyka o swoich śląskich korzeniach: „Ojciec trochę czuł się Ślązakiem – dziadkowie pochodzili z Nysy Kłodzkiej”. Tymczasem Marianna urodziła się i wychowała w leżącej nieopodal góry św. Anny Kłodnicy, dziś to dzielnica Kędzierzyna-Koźla; alegata zaś, to jest pozwolenie na ślub z Janem Kuroniem, wystawiona została przez parafię św. Zygmunta w Koźlu, dziś też należącym do Kędzierzyna-Koźla. Wygląda więc na to, że Jackowi Kuroniowi pomyliły się nazwy miejscowości, co nie dziwi, zważywszy że w rodzinie kultywowało się głównie zagłębiowskie PPS-owskie tradycje.
kowie Marianny. Jan Kuroń wędrował po okolicy za pracą, stąd dzieci rodziły się w różnych wsiach. Mariannie zamarzył się dla nich inny los.
Legenda bojowca Julka Zaraz po pierwszych strajkach w lutym 1905 roku do Zagłębia ściągnięto kilkanaście tysięcy wojska, a gubernator piotrkowski, któremu podlegało Zagłębie, zwrócił się do hierarchii kościelnej z prośbą o pomoc w opanowaniu rewolucyjnych nastrojów ludności. Arcybiskup warszawski Wincenty Teofil Popiel już wcześniej wydał księżom instrukcje, aby apelowali z ambon do wiernych o spokój i odmowę udziału w strajkach oraz demonstracjach. Niektórzy duchowni w Zagłębiu poszli nawet dalej, nawołując, by „przywódców buntu oddawać w ręce policji i żandarmów”. Mimo to strajk rozszerzał się na kolejne kopalnie i huty Zagłębia, pochody i wiece gromadziły tysiące robotników, a samoorganizacja robotnicza wzbudza podziw: strajkujący przestrzegali zakazu picia alkoholu, zapowiadali, że rabunek będzie karany śmiercią, sami pilnowali porządku na ulicach i organizowali pomoc dla najbiedniejszych. 9 lutego 1905 roku po zebraniu delegatów w kopalni „Renard”, gdzie uchwalono kontynuowanie strajku, tłum robotników ruszył pod hutę „Katarzyna”, by zmusić wynajętych spoza załogi łamistrajków do porzucenia pracy. Pod bramą wojsko otworzyło ogień do tłumu, zginęło 38 osób, w tym robotnik z „Fitznera i Gampera”. „Potworny jakiś strach opanował ludzi do tego stopnia, że nie reagowano wcale, kiedy na drugi dzień żołdactwo w bestjalski sposób biło i znęcało się nad kobietami, które zeszły się do trupiarni, aby odszukać i rozpoznać wśród zabitych swoich mężów i ojców. Nie dopuszczało też żołdactwo nikogo do udziału w pogrzebie zabitych. Na ulicach, na polach, koło cmentarza kozacy gonili i bili robotników” – opisywał )')
Radek. Mimo to pogrzeb jednego z zabitych, ucznia Szkoły Realnej w Sosnowcu, syna zawiadowcy stacji, przekształcił się w olbrzymią w manifestację. Strajkujący robotnicy wytrwali ponad miesiąc. W marcu Franciszek Kuroń razem z innymi musiał wrócić do pracy, bo, jak pisał historyk Zagłębia, „panowała wszędzie taka okropna nędza, że dłużej niepodobna było już walczyć”. Wtedy nastąpiły aresztowania, wyrzucanie z pracy, zmuszanie do przepraszania zwierzchności. Ale tego roku Franciszek Kuroń będzie strajkował jeszcze kilka razy: dwukrotnie w maju, w czerwcu (solidarnościowo z robotnikami Łodzi i Warszawy), na przełomie października i wreszcie w listopadzie, kiedy to w strajku powszechnym stanęło całe Zagłębie. Robotnikom udało się wtedy opanować Sosnowiec, swoje gazetki i ulotki drukowali w legalnych drukarniach, a dla utrzymania porządku powołali Komitety Bezpieczeństwa Publicznego. „Dni wolnościowe”, zwane też okresem Republiki Zagłębiowskiej, zakończyły się wprowadzeniem 10 listopada 1905 roku stanu wyjątkowego i aresztowaniami uczestników wydarzeń. Chociaż ruch strajkowy wyraźnie osłabł, w Zagłębiu pełną parą działała Organizacja Bojowa PPS. Powstała niedługo po lutowej masakrze pod hutą „Katarzyna”, kiedy to do Zagłębia zjechało kierownictwo PPS z Józefem Piłsudskim. Wezwało robotników do zaopatrywania się w broń, tworzenia bojówek i szykowania się do walki zbrojnej z caratem. Przyfabryczne osiedla, wśród nich Środula, gdzie mieszkali Kuroniowie, stały się matecznikiem bojowców. Ich brawurowe akcje odbijały się szerokim echem na robotniczych osiedlach Sosnowca. Jedną z bardziej oryginalnych było zbrojne zajmowanie na kilkanaście godzin oficjalnych drukarni, żeby drukować nielegalną prasę i ulotki. Bojowcy dokonywali ekspropriacji, czyli napadów na urzędy pocztowe, kasy, transporty gotówki. Chronili demonstracje )'*
robotnicze. Zabijali zdrajców, szpicli i prowokatorów, a także znanych z okrucieństwa policjantów, żandarmów, zarządców fabryk. Jeden z takich właśnie bohaterów zawładnął dziecięcą wyobraźnią najpierw Henryka, a później Jacka Kuronia – drugi brat Franciszka, Władysław, „superbojowiec, pseudonim partyjny Julek” (na Henryka zresztą powszechnie mówiono „Julek” i też taki pseudonim przybrał sobie później w AK-owskiej konspiracji), o którym nasłuchali się „prawdziwie kowbojskich historii”. Jak choćby o akcji ekspropriacyjnej w Zawierciu, gdzie bojowcy napadli na karetkę pocztową. „Otoczyli ich żandarmi, kolegę Julka zastrzelili – opowiadał Jacek w Wierze i winie – on sam wyprzągł konia, siadł na nim tyłem, koń ruszył kłusem, a Julek strzelał z dwóch rewolwerów. Były wyznaczone nagrody za jego głowę, bo kiedy kozacy okupowali kopalnię «Reden», to on wjechał na wózku, zastrzelił stojącego na dziedzińcu dyrektora i uciekł. Rozpisano za nim listy gończe. Ukrywał się u sąsiadów dziadka, w takiej dzielnicy biedadomków. Żandarmi obstawili teren, wiedzieli, że tam jest, zaczęli przeszukiwać domek po domku. Julek wskoczył do studni, całą noc tam sterczał – zapierając się o ściany, żeby nie zlecieć – schowany w zimnej wodzie, tylko usta wystawił”. W żadnych publikacjach historycznych na takie zabójstwo nie natrafiłyśmy, choć są w nich odnotowywane zamachy na przemysłowców i kadrę dyrektorską w Zagłębiu. Najgłośniejszy był ten na dyrektora huty „Katarzyna”, Ludwika Brandenburga, może dlatego, że sprawował swoje stanowisko krótko i tak naprawdę skupiła się na nim nienawiść do jego poprzednika, dyrektora Skawińskiego, odpowiedzialnego za masakrę 9 lutego 1905, po której zbiegł za granicę. Poza tym PPS-owskie bojówki zabiły fabrykanta Oskara Schoena, a także dyrektora Modla z przędzalni Schoena i inżyniera Broendela z huty „Huldczyński”. Znienawidzony przez robotników dyrek-
tor Sosnowieckiego Towarzystwa inż. Stanisław Stratilatto był szczęściarzem – wyszedł cało z kilku zamachów. W każdym razie w materiałach dotyczących kopalni „Reden” też nie ma informacji, aby zamordowano jej dyrektora. Sto lat później rodzinna legenda Kuroniów wylądowała w książce Z nadzieją w przyszłość! Macieja Giertycha, wydanej w 2005 roku, kiedy z ramienia skrajnej prawicy kandydował na prezydenta RP. Dziadek Macieja, zresztą też Franciszek, był na przełomie wieków przemysłowcem w Zagłębiu. W anegdocie rodziny Giertychów widzimy „drugą stronę medalu”: w 1907 roku bojowcy PPS dokonują ekspropriacji kasy z fabryki „Poręba” pod Zawierciem, której dyrektorem jest Franciszek Giertych, a jego syn, kilkuletni Jędrzej – później prominentny polityk endecki – obserwuje, jak ojciec „z pistoletem w ręku ostrzeliwał rabusi zza płotu”. „Mój ojciec zapamiętał to wydarzenie na całe życie, wraz z odpowiednią opinią co do działań PPS i wszelkiej maści socjalistów” – pisze Maciej Giertych, syn Jędrzeja, i nie wyklucza, że napadu mogła dokonać bojówka Władysława Kuronia, o którego działalności wyczytał w książce Jacka Kuronia. A przy okazji wytyka Kuroniowi, że „pospolity bandytyzm” przodków uznaje za „dowód patriotycznego bohaterstwa”. Ten obrazek, jak to endek Franciszek Giertych i PPS-owiec Władysław Kuroń stają naprzeciwko siebie i ostrzeliwują się nawzajem, ma w sobie coś symbolicznego. Aż chciałoby się, żeby to była prawda. Dziś jednak nie sposób zweryfikować, czy napad w Zawierciu na kasę fabryczną i napad na karetkę pocztową, o którym wspomina Jacek Kuroń, to ta sama akcja. Prawdziwa konfrontacja rodziny Kuroniów i Giertychów miała natomiast miejsce sto lat później, kiedy prawnuk Franciszka Kuronia, Maciek, wytoczył sprawę prawnukowi Franciszka Giertycha, Romanowi. Występując w obronie czci zmarłego ojca, Maciej Kuroń zażądał od Romana Giertycha przeprosin za to, że ten zarzucił jego ojcu „negocjowanie z SB”
i przyrównał go do zdrajców narodu, Janusza Radziwiłła i Szczęsnego Potockiego. Przy okazji tego procesu (który zresztą wygrał) Maciek tłumaczył dziennikarzowi „Wprost”, że oskarżanie jego dziadka o bandytyzm to absurd, bo przecież w tamtych czasach Józef Piłsudski też napadał z bronią w ręku na pociągi. – A Władek Kuroń to prawdziwa legenda rodzinna – mówił. – Podobno rzucił kiedyś rozgrzanym żeliwnym piecem w carskich żandarmów. Brat Jacka Andrzej, zwany Felkiem, też podobnie zapamiętał rodzinny przekaz, tyle że w jego opowieści chodzi o Konstantego, jest też więcej detali: chałupę okrążają carscy żołnierze, gdy odbywa się tam szkolenie bojowców, Konstanty Kuroń zaś – nim rzuci w nich piecykiem – nakłada na ręce hutnicze rękawice. Historia tego piecyka dobrze obrazuje funkcjonowanie rodzinnej pamięci i przekuwanie rzeczywistości w legendę. Jacek Kuroń tak opisał ją trzydzieści lat wcześniej w Wierze i winie: „Najmocniej utkwiła mi w pamięci historia, która nie miała nic wspólnego z rewolucyjnością Julka. Dziadek mieszkał w drewnianym domku. Na środku kuchni stała w zimie koza, metalowy piecyk z rurką. Była nagrzana do czerwoności, a mój ojciec ze swoją siostrą Igą siedzieli na ziemi i walili w tę rurę pogrzebaczem, patrzyli, jak lecą iskry. Aż szarpnęli mocniej i koza upadła na podłogę. Cała rozpalona, nie da się podnieść, za chwilę będzie pożar chałupy. I Julek podszedł, plunął w ręce, złapał ten rozżarzony piecyk i postawił”. Legendy mają to do siebie, że z biegiem lat olbrzymieją. Maciek Kuroń w tej samej rozmowie opowiadał dziennikarzowi, jak to w rodzinie mówiło się, że Władysław Kuroń, pseudonim „Julek”, był na tyle znaczącą postacią, że kilkakrotnie wspominał o nim sam Piłsudski. Przyjrzyjmy się zatem kolejnej akcji Julka, tak jak ją opisał w Wierze i winie Jacek Kuroń: „Wykonał wyrok na księdzu, który pluł na bojowców z ambony, a potem poszedł do knajpy, spił się i śpiewał: )'+
A widzieli cztery orły, jak w górze leciały Pruski, ruski, austryjacki i nasz polski biały Nie minęły trzy minuty i cztery pacierze Jak nasz polski tamtym trzem powyrywał pierze. Sprzedano go, pokazano, gdzie jest. Weszli kozacy. Julek zerwał obrus, na którym stała lampa, rzucił w nich tą lampą, skoczył do okna i zaczął strzelać. Wzięli rannego i w 1907 albo 1908 roku powiesili. Więc jak dziadek trzymał mnie na kolanach, huśtał i śpiewał: Pojedziemy etapem, etapem, etapem Na Kamczatkę z kacapem, z kacapem, hej. Zawiśniemy wysoko, wysoko, wysoko I spoczniemy głęboko, głęboko, hej. – to wiedziałem, co to znaczy: zawiśniemy. Wiedziałem, że powiesili Julka i potem zakopali, nikt nie wie gdzie, bo zwłok nie wydano”. I znów to samo: w publikacjach historycznych o rewolucji w Zagłębiu nie znalazłyśmy informacji o zabójstwie księdza, choć zachowanie kleru jest w nich komentowane. Radek przytacza na przykład historię bojowców, którzy odmówili składania zeznań i obciążania kolegów, bowiem „składali przysięgę milczenia na krzyż”. Otóż policja znalazła księdza, który udał się do więzienia, by zwolnić ich z tej przysięgi. Zdarzało się, że robotniczy gniew kierował się przeciwko księżom, ale od tego do zabójstwa droga daleka. Znalazłyśmy jedynie opis, jak tłum rozwścieczonych robotników wtargnął do kościoła w Będzinie, aby wymusić na proboszczu odwołanie obelg miotanych z ambony na bojowców z PPS-u. Cytowany tu już wcześniej Wichrowski tak pisał o szwagrze: „W roku 1904 Władysław Kuroń uczestniczył ze mną i innymi robotnikami od Gampera w manifestacji zorganizowanej z polecenia PPS przeciwko mobilizacji rezerwistów na wojnę rosyjsko-japońską. W tym czasie został aresztowany i jako rezerwista wywieziony został w głąb Rosji. Od tego czasu rodzina )',
już nie otrzymywała od niego żadnych wiadomości”. A więc tak naprawdę to Julka raczej nie powieszono, tylko zaginął gdzieś w Rosji, dokąd wywieziono go albo zesłano w 1904 roku. Ale jest też wersja, że w 1906 roku zdążył się jeszcze Julkowi urodzić syn, Tadeusz, którego zresztą nigdy nie zobaczył4. Tak czy owak, Władysław Kuroń miałby niewiele czasu, by dokonać wszystkich przypisywanych mu przez rodzinną legendę brawurowych wyczynów. Czy w ogóle zdążył być bojowcem?5 Wielokrotnie cytowany tu Stanisław Radek na zagłębiowskich bojowcach znał się jak pewnie nikt inny: w 1907 roku został wydelegowany przez PPS jako instruktor do Zagłębia i działał w tamtejszej Organizacji Bojowej aż do aresztowania. Wielu bojowców znał osobiście, w wielu akcjach brał udział lub słyszał o nich od uczestników wydarzeń z pierwszej ręki. Kiedy w latach dwudziestych zaczął pisać opracowania historyczne, sięgnął również do materiałów źródłowych, archiwów partyjnych, akt sądowych, prasy. Wymienił z imienia i nazwiska 123 bojowców, ale zastrzegł, że nie wszystkie udało mu się odtworzyć. Nazwiska Kuronia wśród nich nie ma. „O pełnej i szczegółowej działalności Organizacji Bojowej na terenie Zagłębia niepodobna dać sprawozdania – pisał. – Po pierwsze dlatego, że o wielu akcjach nie ma żadnych wzmianek w pismach partyjnych. Nie było może sposobu przesłać korespondencji do redakcji; wiele korespondencyj ginęło niejednokrotnie razem z gońcami, którzy je wieźli, bo po drodze 4 Kazimierz Żmija odnalazł w parafii w Sosnowcu dokument, z którego wynika, że w 1923 roku zgłosił się do tamtejszego proboszcza Julian Kuroń ze swoim bratankiem Tadeuszem, lat 17, aby go „zarejestrować”. Podał, że ojciec chłopca to jego brat, Władysław, który „zaginął na Syberii”. Ale czy na pewno tak było? 5 Organizacja Bojowa powołana została dopiero w marcu 1905 roku, choć jej zalążki w postaci bojówek samoobrony zaczęły działać już latem roku poprzedniego. Ich pierwsze akcje to właśnie ochrona manifestacji przeciw poborowi do carskiego wojska, jakie w listopadzie i grudniu przetoczyły się przez Królestwo Polskie.
byli aresztowani, potem różne przeszkody techniczne i redakcyjne wpływały na to, że w pismach partyjnych brak pełnej kroniki bojowej”. Jego Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim to fantastyczny reportaż. Równie barwny jak opowiadania Franciszka o bracie Władysławie – Julku. I równie krwawy. Życie było tanie, jednego dnia ktoś pomógł policji w pościgu za bojowcem, a następnego dnia rodzina znajdowała jego zwłoki. Wedle szacunków Radka zagłębiowskie bojówki przez cztery lata działalności dokonały co najmniej 250 zamachów na funkcjonariuszy policji i wojska oraz 90 napadów na monopole rządowe i instytucje państwowe (środki zdobyte w ekspropriacjach szły na działalność rewolucyjną; napadając na sklepy monopolowe, nie tylko rekwirowano kasę, ale też tłuczono butelki z wódką). Do tworzenia legendy Organizacji Bojowej PPS przyczyniła się również literatura piękna, głównie twórczość Andrzeja Struga, autora popularnych opowiadań z cyklu Ludzie podziemni; sam Radek zresztą też napisał kilka nowelek, których bohaterami uczynił bojowców. Dzięki opowieściom rodzinnym Jacek Kuroń czuł się niemal uczestnikiem rewolucji 1905 roku. Ale miał świadomość, że ojciec i dziadek, a też on sam, przeszłość mitologizują. „Nie wiem, co wziąłem z Andrzeja Struga, którego przeczytałem z wypiekami na twarzy w czasie okupacji, co z innych lektur – wyznawał w Wierze i winie. – Ale myślę, że podstawowy zrąb mojej wiedzy o tej rewolucji pochodzi jednak z opowiadań dziadka i ojca. Drukarnia, pedałówki, wylatujące gazety, kozacy, rewizja”. Franciszek umiał też oddać atmosferę lat po klęsce. „A potem – rewolucja przegrywa, wszyscy mają już dość, nie mają siły, a chłopcy-bojowcy biegają i strzelają; są zupełnie osamotnieni, zaszczuci, ze śmiertelną nienawiścią do wszystkiego wokoło, przede wszystkim do ludzi, że ich zdradzili. Dziadek mówi: – Taki jest motłoch. Pójdzie
krzyczeć, jak jest dobrze, a jak zaczyna być źle, to go nie ma” – przypominał Jacek. Po wielkiej wpadce działaczy PPS i bojowców w 1910 roku – aresztowano wtedy blisko trzysta osób – znowu zamarła działalność i trzeba ją było mozolnie odbudowywać. Wśród tych, którzy przejęli pałeczkę, był przyszły prezydent Sosnowca, Aleksy Bień, najpierw goniec, a później robotnik w „Fitzner i Gamper”.
Mój brat konspirator Choć w dziejach zagłębiowskiej PPS o Kuroniach nie udało nam się znaleźć żadnej wzmianki, pojawia się tam nazwisko członka dalszej rodziny – Tomasza Trąmbskiego, robotnika w „Fitzner i Gamper”, działacza fabrycznego koła PPS, kolportera bibuły, mieszkającego na osiedlu Środula. Wymienia go w swej książce Aleksy Bień, który jako szef tzw. techniki partyjnej w Sosnowcu od 1912 roku był odpowiedzialny za przerzut przez pobliską granicę bibuły drukowanej w Krakowie – „Robotnika”, „Strzelca”, regulaminów wojskowych – i dalszy jej kolportaż w Kongresówce. Henryk Kuroń pisze o Trąmbskim jak o kimś bliskim i nazywa go swoim bratem, choć faktycznie mogli być co najwyżej braćmi ciotecznymi6. W latach przed I wojną Trąmbski był jedną z kluczowych postaci w zagłębiowskiej siatce kolportażowej PPS-owskiej bibuły, a w jego mieszkaniu na Środuli przez jakiś czas mieścił się nawet magazyn nielegalnych wydawnictw (Henryk lubił opowiadać, że on sam po raz pierwszy zetknął się z bibułą jeszcze w pieluchach, bo rodzice w czasie rewizji 6 Z zachowanego w rodzinnych papierach Kuroniów amatorskiego drzewka genealogicznego wynika, że dwie kobiety z rodziny wyszły za Trąmbskich – pisanych zresztą czasem Trombski lub Trąbski – Maria Krzemińska, siostra Karoliny, matki Henryka Kuronia, i Anna Kuroń, siostra jego ojca Franciszka. Najprawdopodobniej chodzi tu o Pawła Trąmbskiego, męża Marii Krzemińskiej, choć nie mamy stuprocentowej pewności.
)'-
schowali mu ją do kołyski). Łatwo można sobie wyobrazić, że chłopcu w wieku Henryka – miał wtedy 7–9 lat – taki konspirujący krewniak musiał szalenie imponować. O tym, że rodzina zajmuje się przemytem i rozpowszechnianiem bibuły, wiedział z podsłuchanych rozmów, dorośli zresztą – jak opowiada – nie kryli się z tym przed dziećmi. Zachował się fragment wspomnień Henryka, gdzie fachowo opisuje detale kolportażu: „Jednym z pierwszych punktów zaopatrywania w «bibułę» dawnej Kongresówki, a także i Litwy były przedmieścia Sosnowca, Środula i Konstantynów, do których transportowano bibułę różnymi drogami, po przeniesieniu jej w plecakach przez rzekę Białą Przemszę. Składami bibuły były kamieniołomy. Stamtąd wędrowała kolejką linową chyba ze 2 km do wapienników w Gzichowie, pomiędzy budynkami huty «Katarzyna» i fabryką «Fitzner i Gamper». Po zlikwidowaniu kamieniołomów przeniesiono składy bibuły do starych wapienników na Środuli”. I dodaje, że będąc dzieckiem, szybko skojarzył, iż kiedy mowa o „bibule”, powtarza się słowo „wapienniki”. W okolicach Sosnowca sporo było pokładów wapiennych, w których działały piece do wypalania wapna zwane wapiennikami. Takie nieużywane szyby wapienne z siatką korytarzy i pieczar świetnie nadawały się na składy bibuły, chociaż pewnym ich mankamentem był fakt, że korzystali z nich też przemytnicy i złodzieje. Od Bienia dowiadujemy się, że bibuła lądowała najczęściej u Trąmbskiego, więc to on wymyślił, żeby stały magazyn urządzić w nieczynnym wapienniku. On też był w pierwszej grupie przyszłych inspektorów wojskowych wysłanych z Zagłębia do Krakowa w 1913 roku na kurs strzelecki. Później walczył w Legionach, ale – jeden z niewielu z listy zagłębiowskich PPS-owców wymienionych przez Bienia – w niepodległej Polsce nie robił ani politycznej, ani wojskowej kariery. Pracował jako robotnik w fabryce w Lublinie. )'.
Ostatni hołd dla cara W swych wspomnieniach Aleksy Bień opisuje wstydliwy epizod z historii Zagłębia – obchody 300. rocznicy panowania dynastii Romanowów, „krwawych bandytów i zbrodniarzy świata”: „Żadne Boże Ciało, żaden Kongres Eucharystyczny nie widział tak odświętnie ubranych ulic, domów, sklepów i balkonów, jak to miało miejsce 6 marca 1913 r. w Zagłębiu. Olbrzymie węże plecionych łańcuchów i koron ze świerku i jodły, przybrane trójkolorowemi carskiemi barwami, przecinały ulice od domu do domu, balkony i okna frontowe wyłożone były dywanami i kobiercami, na których tle jaśniały portrety cara, rodziny carskiej i inicjały Domu Romanowych”. Stanisław Radek, który książkę Bienia opatrzył przedmową, tak to komentował: „Najmężniejsze serce zda się musiało zwątpić w możność ponownej walki o Wolność i Niepodległość”. Współpraca Helena Łuczywo Druga część tekstu w następnym numerze
Bibliografia Aleksy Bień, W podziemiach Zagłębia, Płocka i Włocławka 1912–1914–1919, OKR PPS, Dąbrowa Górnicza 1930. Ewa Chmielewska, Historyczne kolonie i osiedla robotnicze w Sosnowcu, Sosnowiec 2009. Jakub Dąbski, Pół wieku wspomnień, Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1960. Dzieje robotnicze Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, praca zbiorowa pod red. Jana Walczaka, Śląski Instytut Naukowy, Katowice 1986. Fabryka Kotłów Przemysłowych FAKOP w Sosnowcu, red. Aleksander Szymanek, KAW, Kraków 1980. Maciej Giertych, Z nadzieją w przyszłość!, Inicjatywa Wydawnicza, „Ars Politica”, 2005. Adam Kałuża, Przeciw carowi. Rok 1905 w Zagłębiu, Muzeum w Sosnowcu, Sosnowiec 2005. Michał Krzymowski, Bitwa na dziadków, „Wprost” nr 27/2007. Jacek Kuroń, Autobiografia, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009.
Stanisław Nowosiński, Z czasów rewolucji 1905 roku i późniejszych walk o niepodległość Polski. W Zagłębiu Dąbrowskiem, „Niepodległość”, tom. V, 23 (11), listopad 1931–kwiecień 1932. Ignacy Pawłowski, Geneza i działalność organizacji spiskowo-bojowej PPS 1904–1905, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1976. Jan Przemsza-Zieliński, Historia Zagłębia Dąbrowskiego, Sowa-Press, Sosnowiec 1992–1994. Stanisław Andrzej Radek, Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim 1894–1905–1914, Sosnowiec 1929. Sosnowiec, 100 lat dziejów miasta, praca zbiorowa pod red. Jana Walczaka, Muzeum w Sosnowcu, Sosnowiec 2002.
Andrzej Strug, Ludzie podziemni, Ze wspomnień sympatyka, W twardej służbie, Jutro, Czytelnik, Warszawa 1957. Kazimierz Żmija, Wanda Lacrampe, Elżbieta i Piotr Matuszkowie z Archiwum Państwowego w Katowicach oraz Anna Makarska z Muzeum w Sosnowcu wspomogli nas w naszych archiwalnych poszukiwaniach. Dziękujemy też najserdeczniej Andrzejowi Felkowi Kuroniowi za udostępnienie nam zbiorów rodzinnych, za wielką życzliwość i pomoc.
)'/
Szlachecka nicos´c´ kontra Kajetan Jutro Z Andrzejem Mencwelem rozmawia Krzysztof Lubczyn´ ski Krzysztof Lubczyński: 30 kwietnia minęło sto lat od śmierci Stanisława Brzozowskiego, myśliciela wybitnego, ale trudnego, na którego powołuje się – nie mam pewności, że zawsze z autentycznym zrozumieniem – wiele osób i środowisk. Nie sposób uwolnić się przy tym od poczucia, że nadal brak nam takiego wizerunku Brzozowskiego, który pozwoliłby szerszym odbiorcom dostrzec jego znaczenie w polskiej myśli i kulturze. Kim był Stanisław Brzozowski z Pana perspektywy, jednego z najważniejszych znawców jego biografii i dzieła? Andrzej Mencwel: Stanisław Brzozowski był pierwszym polskim pisarzem i myślicielem, który w całej głębi i w pełnym zakresie doświadczył tego, czego my wszyscy doświadczamy po stu latach od jego śmierci – i doświadczeniu temu intelektualnie sprostał, dlatego jest pisarzem współczesnym. Brzozowski doświadczył mianowicie dramatycznego kryzysu polskości i uświadomił sobie i innym, że nie jest to polskość jako taka, lecz jej konkretny, szlachecki wzór historyczny. Nie jest ona jedyną możliwą polskością, lecz historycznie wytworzonym kostiumem, czy raczej czymś więcej niż kostiumem – bo kształtem ciała i duszy Polaka. Na skutek złożonych osobistych i historycznych doświadczeń Brzozowski uświadomił sobie, że ten kostium się na nim i innych rozsypuje, jak w teatralnym muzeum. Skoro zatem nie ma polskości jako takiej, tylko polskość, która się rozsypuje, )(&
a która na przestrzeni wieków przeżyła swój wzrost, świetność, apogeum i upadek, to trzeba pytać, jaka polskość ma być. A był przekonany, że musi być inna. Tamta miała swoją wielkość, swoje wzloty i sublimacje, choćby w romantyzmie, ale nie nadaje się na taką nowoczesną przyszłość, jaka nas czeka. Pod tym względem był proroczy – co nie znaczy, że przedstawił gotowy projekt, który tylko przejąć. Przez cały wiek XX jego następcy, ale nie bezpośredni kontynuatorzy, tacy pisarze jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Maria Dąbrowska, Witold Gombrowicz, Czesław Miłosz czy Tadeusz Różewicz, zmagali się z tym samym problemem i każdy z nich na własny sposób go rozwiązywał. Byli też tacy, którzy boleśnie doświadczali związania z odchodzącym wzorem, jak Stefan Żeromski, który cały czas miał „rozdartą duszę”. Widział ograniczenia dawnego wzoru, ale nie mógł się z nim rozstać, co zresztą Brzozowski dostrzegał i o czym pisał. Dziś doświadczamy powszechnie, a nie tylko na intelektualnych szczytach, kryzysu wzorów polskości – czy Brzozowski, niewątpliwy prekursor, przemawia do współczesnych czytelników, to oni sami muszą rozstrzygnąć. Z uwagi na pewne cechy stylistyczne jego pism, które dzielił ze swymi współczesnymi, kontakt z nim jest trudniejszy. Za to, czego doświadczył i co przemyślał, za to uświadomienie nam radykalnego kryzysu tradycyjnego wzorca
polskości i konieczności tworzenia nowego Brzozowski zapłacił straszliwą cenę, także osobistą, bo kara, jaką mu wymierzono, była zabójcza. Oskarżenie o współpracę z carską policją polityczną, podsunięte przez podejrzanego, „przekręconego” agenta, a usankcjonowane i rozpowszechnione przez cały ówczesny system partyjno-polityczny, drastycznie skróciło jego twórcze życie. Zapłacił najwyższą cenę za bycie, jak to napisał Miłosz, jednoosobową armią prowadzącą wojnę na wszystkich frontach naraz. I gdy nadarzyła się okazja, aby go moralnie unicestwić, wykorzystano ją skwapliwie – od endecji po esdecję. Broniła go tylko grupa prawdziwie niezależnych intelektualistów. Teraz dopiero zaczynamy rozumieć, co się naprawdę stało – po stu latach, podczas których nie przedstawiono żadnych dowodów na rzecz tego oskarżenia: wyrok zapadł przed procesem. A oskarżenie było potrzebne po to, aby zdusić ten krytyczny radykalizm i oddalić zadania, jakie Brzozowski wskazywał. Jakie to były zadania? Proste, ale historycznie wówczas za trudne – że polskości mogą być różne, że stary wzór jest wyczerpany i że trzeba tworzyć nowy. Brzozowski dostrzegał też nowe złudzenia, jak na przykład inteligenckie „sny o potędze”, i sam innym ulegał, na przykład wierze we wszechmoc historyczną klasy robotniczej. Miał świadomość, że wiarę tę umacnia szczególna psychologia historyczna – skoro „nasza drużyna”, która grała tysiąc lat, to są już tylko blaknące cienie, to pierwsza siła, która staje na własnych, mocnych nogach, zdaje się dawać nadzieję, że nas wyprowadzi z tańca widm i upiorów. Był prekursorem, pisał i myślał w warunkach przyspieszonych przesileń historycznych (rewolucja 1905–1907 dokonywała się realnie) i trochę po omacku, a trochę „na jaśnię”, stawiał problematykę przekształceń społecznych substancji narodowej. Jeśli dziś publicyści piszą, że mamy „dwie Polski”
(moim zdaniem jest ich więcej), to pierwszym, który takie podziały dramatycznie i sugestywnie przedstawiał, był Brzozowski. Gombrowicz, choć tego nie przyznawał, był jego następcą. Uprawiał walkę z dawnym wzorem polskości o wiele bardziej nowoczesnymi środkami artystycznymi – stąd jego widoczny sukces. Do którego momentu dziejowego istniało poczucie, że Polska jest jedna? Chyba jeszcze dla pokolenia pozytywistów jest ona jedna, ta zastana. Oczywiście uważali, że trzeba ją zmieniać, pozbyć się tych irredentystyczno-romantycznych iluzji, pewne elementy trzeba odrzucić, inne przetworzyć, ale czym jest Polska, oni wiedzieli. Pokolenie Młodej Polski, moim zdaniem, to właśnie zmienia, ale pokolenie rozumiane szerzej niż tylko literacko – należą do niego także Marian Bohusz, Edward Abramowski, Roman Dmowski, Józef Piłsudski, Wincenty Witos, a nie tylko pisarze i artyści, tacy jak Wyspiański, Reymont, Żeromski, Malczewski, Mehoffer i inni. Dodajmy jeszcze Ludwika Krzywickiego, Kazimierza Twardowskiego i Marię Skłodowską – żeby wskazać zakresy nauki. Jak dokonamy takiego przekroju przez całe ówczesne życie ideowo-polityczne oraz intelektualno-artystyczne, to dopiero zobaczymy, jak potężna i owocna była to epoka. Brzozowski był jej wyrazicielem najpełniejszym i najbardziej przenikliwym – uważał, że Młoda Polska została powołana do tego, żeby stworzyć Nową Polskę. Interpretacja tego zadania określa podstawowy sens jego głównego dzieła – czyli Legendy Młodej Polski. Ponadto był filozofem par excellence, co pisarzom polskim nie przydarza się często. Błyskawicznie przeszedł metamorfozy ówczesnej świadomości kulturalnej – w gimnazjum uwierzył w ówczesny, automatyczny progresizm, ten stop naturalistycznego ewolucjonizmu i postępowego historyzmu, według którego wszystko rozwija się samoczynnie, gatunki i ludzkość nieustannie się doskonalą i każdy następny dzień jest lepszy )('
od poprzedniego. Zauroczył go krótko doktrynalny historyzm marksistowski, zgodnie z którym historia jest procesem koniecznościowym, w którym formacje następują same z siebie, kolejno, jak lata w kalendarzu. Ten progresizm, „światopogląd naukowy”, szybko mu się jednak rozsypuje, a kiedy debiutuje jako publicysta, w latach 1902– 1903, jest już na własnej drodze myślowej. Jego zdaniem po kryzysie „światopoglądu religijnego”, czyli kryzysie zaufania w gwarancje nadprzyrodzone, zwanego często „kryzysem darwinowskim”, nastąpił kryzys i rozpad światopoglądu naukowego, który dawał nam gwarancje przyrodzone. Jego własne myślenie zaczyna się naprawdę od doświadczenia zerwanej ciągłości między przyrodą a tym, co jest historią, czyli kulturą ludzką. Musimy więc myśleć i działać na własną odpowiedzialność, a tzw. prawa nauki to są nasze wiązadła intelektualne i praktyczne nakładane na żywioł przyrody. Nawiasem dodam, że moim zdaniem współcześnie znajdujemy się w sytuacji analogicznego podwójnego kryzysu, tylko z uświadomieniem go sobie jest gorzej. Brzozowski w swoim radykalizmie myślowym, w pracach takich jak Kultura i życie, Przyroda i poznanie, Prolegomena filozofii pracy, Materializm dziejowy jako filozofia kultury, wyprowadził rozwiniętą i przekonującą koncepcję „filozofii dojrzałości dziejowej”. Rzeczywistość nasza to jest działalność ludzka, czyli kultura, w antropologicznym znaczeniu tego słowa, i to ona jest jedyną ostoją naszego istnienia w „nieskończonych przestrzeniach”. Czy tu właśnie widać jego powrót do filozoficznego przewrotu dokonanego przez Kanta? Przemyślenie Kanta jest jedną z podstawowych przesłanek filozofii Brzozowskiego. Pojmuje on Kanta jasnowidząco, można powiedzieć. Jego zdaniem Kant dowiódł nieodparcie, że znamy naprawdę tylko ten świat, który sami wytwarzamy.
)((
Zatrzymajmy się na chwilę przy fenomenie oczytania Brzozowskiego. Jego mózg mielił niezwykłe ilości cudzych tekstów, które przemyśliwał na swój sposób. Czy to jednak nie uzasadnia zarzutu pewnej wtórności? Pan z kolei napisał, że liczba jego lektur, która wtedy budziła podziw, nie zaimponowałaby dziś ambitnemu doktorantowi… Moja uwaga była ironiczna w stosunku do dzisiejszej maniery, w której liczba odnośników i cytatów jest legitymacją tego, że coś jest naukowe. Brzozowski rzeczywiście był czytaczem niebywałym i wielojęzycznym, ale też miał własny sposób czytania. Powiedziałbym, że on szybko „widział” czy też uobecniał sens tego, co czyta, i w sobie to odtwarzał. Nie wyobrażam sobie, że siedzi nad Krytyką czystego rozumu i analizuje tekst zdanie po zdaniu, jak się to robi na rutynowych seminariach filozoficznych. Brzozowski miał poczucie dogłębnego intelektualnego osamotnienia i przyciągał go każdy myśliciel, u którego dostrzegł choć cień powinowactwa. To z nich budował swoją genealogię filozoficzną, zaczynającą się od Pascala, od doświadczenia milczących przestrzeni, w których jesteśmy zawieszeni, z poczuciem tragicznego osamotnienia – choć bez wiary Pascala. Brzozowski nie był fideistą, ale nie był też ateistą – i to może również czyni go bardziej współczesnym, niż się przyjęło. Dalej jest Vico, pierwszy historycysta w myśleniu europejskim, który widział ludzkość jako dzieło stwarzające się poprzez fazy historyczne, ułożone w spirale, sławne corsi e ricorsi. Historyzm Vico tak pociągał Brzozowskiego, dlatego że przekraczał ograniczenia linearyzmu, zarówno progresywnego (nieunikniona lepsza przyszłość), jak i konserwatywnego (utracona lepsza przeszłość). Dalej Kant umacniający go w wizji pascalowskiej, dający mu racjonalną argumentację, z tragicznym poczuciem niedostępności świata noumenalnego i jedynej dostępności fenomenalnego, czyli tego, który tworzymy w swoim poznaniu, doświadczeniu i działaniu. O ile Hegel jest
dla Brzozowskiego marginesowy, o tyle ważny jest Marks, jego zdaniem konkretyzujący Kanta, bo mówiący, czym ten świat jest robiony, a robiony jest mianowicie poprzez konkretną organizację społeczną pracy, przez produkcyjne wytwarzanie ludzkiej rzeczywistości. Na tym bym zakończył katalog nazwisk tworzących genealogię Brzozowskiego, bo dalej są już myśliciele paralelni, jak Bergson, James, Sorel, którzy mają podobną wizję świata. Z nimi Brzozowski się kojarzy, ale jego myśl jest jednym z wariantów ówczesnego odnowienia europejskiego myślenia i doświadczenia rzeczywistości. Poza tym pojawia się w jego pracach wiele nazwisk przypadkowych, wydobywanych ni stąd, ni zowąd, mylnych tropów. Są też teksty krystaliczne, bez żadnych cudzych oparć. Nietzschego nie wymienił Pan przypadkowo czy intencjonalnie? Intencjonalnie. Doświadczenie Nietzschego jest dla niego oczywiście bardzo ważne, jak dla całego pokolenia, ale Brzozowski dokonuje jego radykalnej krytyki. Lektury Nietzschego niewątpliwie go inspirowały, ale rozprawa Filozofia Fryderyka Nietzschego jest bardzo krytyczną analizą, skierowaną przeciwko całemu naturalistyczno-wolicjonalnemu zapleczu myśli niemieckiego filozofa, całej tej „woli mocy” i wszystkiemu, co się z tym wiąże. Lektura prac o Brzozowskim może czasem wywołać zamęt w niedostatecznie wprawnym czytelniku. W jednej czytam, że był modernistą par excellence, w innej – że radykalnym krytykiem modernizmu… Jest w tym względzie bałagan pojęciowy, który starałem się uporządkować w mojej książce Wyobraźnia antropologiczna. Brzozowski jest z początku krytycznym zwolennikiem wczesnego modernizmu, takiego, jaki uosabiał Przybyszewski, ale stopniowo coraz mocniej krytykuje modernistyczny estetyzm
z jego wiarą w absolut sztuki. Jeśli jednak ten wczesny modernizm przełomu wieków XIX i XX pojmować jako premodernizm, właściwy zaś modernizm rozumieć jako nowoczesność, to Brzozowski jest pierwszym modernistą. Był bowiem pierwszym twórcą, który konsekwentnie próbował wypracować nowoczesne projekty myśli, literatury i kultury polskiej. W odróżnieniu od dotychczasowej, która opierała się na „klasie próżniaczej”, ta miała się opierać na klasie pracującej, czyli robotniczej. Brzozowski głęboko i przyszłościowo pojmował nowoczesność, inspirując tak różnych swoich następców, jak Zdziechowski, Znaniecki, Strzelecki, Kołakowski. Miał mocne wyczucie rzeczywistości społeczno-wytwórczej, wyczucie, że rzeczywistość jest robiona przez wielkie zespoły ludzi – narody, klasy – które wytwarzają niezbędne do tego agregacje w postaci systemów społeczno-gospodarczych i politycznych, ale też kulturalnych i wychowawczych. Fascynowała go ta „dziejów praca”, którą Europa wykonywała już od kilku wieków, podczas gdy my siedzieliśmy na uboczu, ze swoją złamaną szlachecką szablą, czcząc ofiary powstańczych klęsk. W potocznym rozumieniu nie był idealistą, nie wydawało mu się, że ten rów między nami a Europą da się przekroczyć ideami, zasypać książkami, że wystarczy dokonać dobrych przekładów i sprawa będzie załatwiona. Tak to sobie na przykład wyobrażał Boy – że klarowną literaturę francuską wpisze się w otumanione polskie głowy i one od tego pojaśnieją. Otóż Brzozowski nie żywił takiego złudzenia; oceniał głębokie przemiany rzeczywistości społeczno-historycznej, nie uwodziła go „warstewka czytająca książki”. Stąd jego nieokazjonalna fascynacja klasą robotniczą – jej masowe pojawienie się utwierdzało go w przekonaniu, że Polska realnie wkroczyła w nowoczesność, tylko polska myśl za nią nie nadąża. Kultura nasza jest ciągle sarmacko-sienkiewiczowska, trzeba ją przestroić i dostroić. Do ciała dodać głowę… )()
W pewnym sensie, chociaż sama głowa ciała nie zastąpi. Ciało się tworzyło, „żywe jego członki”, jak pisał, a głowa nurzała się we mgle. Trzeba więc było mocno pracować, by się wyjaśniła i by ją wypełnić nową treścią. Widząc w pojawieniu się klasy robotniczej oznakę procesu modernizacji, który będzie się toczył, miał w pewnym sensie rację. Bezpośrednio jej nie miał – ulegał typowemu złudzeniu intelektualistów, którzy widząc masową demonstrację, lewitują, wierząc, że cała historia się wywraca. A potem się okazuje, że ten proces trwa sto lat. W dwóchsetlecie Rewolucji Francuskiej przekonano nas, że nie była ona aktem, tylko procesem, który trwał sto lat, bo wtedy dopiero wcielono w praktykę społeczną Republikę Francuską. Można przypomnieć, że pierwszy rząd niepodległej Rzeczpospolitej w 1918 roku nazywał się rządem ludowym, a pierwsza konstytucja przyznawała wszystkim równe prawa wyborcze. Było to coś niebywałego w kraju o panującej przez wieki tradycji stanowo-feudalnej, ale nie zostałoby dokonane bez tego zaplecza myśli nowoczesnej, które stworzył Brzozowski i cała formacja działaczy i uczonych nazwana „warszawiakami” w Przedwiośniu. Dopiero teraz też widzimy, po stu latach od tamtych przepowiedni z Legendy Młodej Polski, że naród polski został gruntownie przeistoczony i nie jest już szlachecki ani nawet chłopski. Choć nie wiemy nadal, na kim społecznie się opiera. Kim są więc Polacy dzisiaj? Nie wiemy. Brzozowski stawiał takie pytania i nadal je ożywia. Narody nie są idealnymi jednorodnymi bytami – składają się z członów, które rywalizują albo walczą o dominację. A kto dziś dominuje? Nie wiadomo. Kto nami włada? Nie wiadomo. Mówi się, że rządzą partie polityczne, ale czym one władają? Jakie siły społeczne reprezentują? Kto wyznacza na przykład normy stosunków międzygrupowych, międzyetnicznych, międzypłciowych, międzypokoleniowych? Brzozowski był krytykiem kultury, który jak nikt )(*
inny widział, że przemianie podlega całość kultury, a więc właśnie te wszystkie relacje. Liczył na zastąpienie wzorców „Polski zdziecinniałej” wzorcami Polski dojrzałej? Znamienny jest podtytuł jego Idei: Wstęp do filozofii dojrzałości dziejowej. W jego rozumieniu dojrzałość dziejowa polegała na uświadomionej odpowiedzialności za rzeczywistość. Niedojrzały jest ten, kto nie jest w stanie uznać się za sprawcę swoich skutków. Dojrzały wie, co robi i za co odpowiada. Jego filozofia miała być filozofią samo-sprawstwa i pełnej odpowiedzialności. Dlatego mógł być, jako twórca myśli aktywistycznej, „natchnieniem czynu niepodległościowego”, choć to, że legioniści nosili w plecakach Legendę…, wydaje mi się legendą. W tej myśli jednak, co w Polsce wyjątkowe, nie ma żadnych „onych”. Jak wiadomo, „oni” to tradycyjny motyw polskiej niedojrzałości: my byliśmy tacy szlachetni, a oni nas znowu skrzywdzili… To brzmi do bólu aktualnie… Czy Brzozowski odnosił się do dawnej historii Polski? Zetknąłem się z uwagą, że on nawet wzorzec tej najlepszej polskości, jakim było Odrodzenie, określał ironicznie jako „weneckie zapusty”. Zasadniczą materią jego myśli był wiek XIX, nowoczesność. To była jego macierzysta problematyka. Uświadamiał sobie jednak, że współczesne zjawiska mają odległą genealogię historyczną. Widać to zwłaszcza w jego listach. Ubolewał nad tym, że ma za małą wiedzę historyczną, na przykład o Piastach czy Jagiellonach. Miał obsesję szlachty, szlachetczyzny i jej rozkładu. Dlatego nawet Złoty Wiek wydawał mu się karnawałem szlacheckim, co w jakimś sensie było prawdą, bo w połowie XVI wieku, który był poniekąd apogeum historii Polski (choć Samsonowicz, Kłoczowski i Tazbir widzą go raczej w wieku XV), szlachta zapanowała nad wszystkim i zablokowała możliwości rozwojowe innym stanom. Ten karnawał odbywał się więc na podłodze opartej na cudzych plecach. W antyszlacheckiej obsesji był jednak jednostronny.
Pan by dyskutował z jego antyszlacheckim radykalizmem? Tak, choć od strony społecznej krytyka ta jest słuszna, bo szlachta obezwładniła władzę królewską, zawłaszczyła państwo, i to był początek ześlizgu Polski z pozycji, jakie osiągnęła. Szlachta była w oczach Brzozowskiego rakiem narodowym? Tak nie można powiedzieć, bo ona jednak trzymała państwo, choć w jakimś momencie rzeczywiście zaczęła je zjadać. Dała też jednak ekspresję kulturalną takiej miary, jaka już się później nie powtórzyła, w dziełach Włodkowica, Frycza Modrzewskiego, Kopernika, Kochanowskiego i innych. Brzozowski napisał o Mochnackim, że szlachta była wtedy jedynym oddychalnym powietrzem Polski, ale nie było ono oddychalne dla Mochnackiego. Otóż w czasach Brzozowskiego już nie była tym jedynym powietrzem i tym mniej była oddychalna. Szlachta, jak wiadomo, nie pracowała, była jałowa wytwórczo. Czy stąd u Brzozowskiego „filozofia pracy”, jako jeden z najważniejszych elementów jego myśli? Poniekąd tak. On do filozofii pracy doszedł od filozofii czynu. Czyn polegał na tym, że był „twórczą autodefinicją człowieka”, ale jego akty były jakiekolwiek, więc poniekąd puste. Przychodzi jednak doświadczenie rewolucji, nowe czytanie Marksa – i z tego powstaje filozofia pracy. Co prawda w swej frazeologii jest ona dość anachroniczna, przedindustrialna, gloryfikująca prostą pracę fizyczną, ale mówi dobitnie, że rzeczywistość ludzka stwarzana jest przez wielkie agregacje konkretnej ludzkiej aktywności, fizycznej, produkcyjnej, technicznej, poznawczej. I ta świadomość, że rzeczywistość jest przez nas, ludzkość jako taką, produkowana, jest niewątpliwie nowoczesna.
Chciałbym namówić Pana na rodzaj ekstrapolacji: jak Brzozowski widziałby Polskę dzisiejszą, tę, w której jednak nadal przegrywa z Sienkiewiczem walkę o rząd dusz i obecność w wyobraźni narodowej, i to o kilka długości? Czy Brzozowski zobaczyłby dzisiejszą Polskę jako klęskę swojej myśli? To bardzo hipotetyczna kwestia i mogę spróbować odpowiedzieć na nią tylko warunkowo i relatywnie. Po pierwsze, Brzozowski musiałby widzieć całą przemianę, jaka przez te sto lat dokonała się w Polsce, tę niedocenianą, głęboką przemianę substancji narodowej – jako naród przeprowadziliśmy się ze wsi do miast, z zaborów do niepodległości, z kraju agrarnego do industrialnego (a może już post?), z narodu etnicznego do politycznego, ze społeczeństwa patriarchalnego do partnerskiego itp. Do tego jeszcze wyrosła, dominowała, a dziś chyba ulega rozproszeniu olbrzymia, masowa klasa robotnicza. Kto zatem włada nami i co jest dziś dominantą narodową? W Widmach moich współczesnych poszlachecki inteligent, w którym można dopatrywać się samego Brzozowskiego, rozważa, czy zamiast iść za wytartą nicością szlachecką, nie powinien iść za łykiem, nuworyszem, dorobkiewiczem Kajetanem Jutro. Myślę, że mamy dziś rzeczywistość, w której dominuje pan Kajetan Jutro. Jest tylko pytanie, kim będzie pan Kajetan Jutro, bo on się dopiero staje. Brzozowski by napisał, że Polska kultura ma stworzyć Kajetana Jutro, wyposażyć go, dać mu mądrą głowę do trochę zapasionego już ciała. Od tego zależy, kim będziemy jako społeczeństwo, naród, państwo – podmiot historyczny. Jednak na razie praca nad tym jest słaba i rozproszona, a zamknięty prawie układ „sceny politycznej” ją przesłania. Brzozowski to nie tylko jego spuścizna intelektualna, ale także „sprawa Brzozowskiego”. Zwykło się uważać, że oskarżenia, które padły pod jego adresem, w tym szczególnie o współpracę z ochraną, wpłynęły na ograniczenie recepcji jego dzieła, zepchnęły go na margines. )(+
Czy jednak nawet bez „sprawy” Brzozowski nie pozostałby myślicielem osamotnionym? Jego recepcja wyglądałaby mniej więcej tak samo – był za wczesny i zbyt radykalny. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę ważnych myślicieli polskich XX wieku, to trudno znaleźć takich, którzy się do niego jakoś nie odnoszą. W sposób skryty Gombrowicz, jawnie Miłosz, całkiem jawnie Kołakowski, jest on też u Jerzego Giedroycia, Jana Strzeleckiego i innych. Jest jednak co pewien czas odrzucany, a to od strony religijnej, bo nie był katolikiem rytualnym, a to od marksistowskiej – jako antydogmatyk, a to od narodowej – jako porażony marksizmem. W optymalnym kształcie swojej myśli chciał współtworzyć wzór polskości, w którym całe społeczeństwo przetwarza się w naród, a jego religijność staje się kwestią osobistego wyznania – nie chciał więc ani „Polski zdziecinniałej”, ani „Kościoła Milusińskich”. Dlatego jest na przemian przyciągany i odpychany. Był pierwszym, który konsekwentnie próbował wypracować uniwersalne projekty myśli i kultury nowoczesnej. Miał autentyczne doświadczenie nowoczesności, zadziwiające jak na jego młody wiek, chorobę oraz izolację. To jak w takim razie umiejscowić w jego myśleniu romantyzm? W Filozofii romantyzmu polskiego uznał ten okres za szczytowy w dziejach polskich XIX wieku. Uznał ten okres za czas filozofii czynu – duchowego, idealnego. Nie znaczy to, że stał się idealistą. Uważał tylko, że skoro Polska nie miała wówczas (w czasach międzypowstaniowych) właściwych środków materialnych, owej „oczywistości fizycznej”, jak pisał, to naród musiał istnieć w „duchu” i został ocalony w twórczości romantyków. To pokazuje, że wydając się spirytualnym idealistą, był historycznym materialistą – ujmującym twórczo relacje kultury duchowej i materialnej. Dla ówczesnych dogmatycznych marksistów myśl była po prostu „odbiciem rzeczywistości”, toteż rozumieli oni tylko to, czego nie wyklinali. )(,
Jednak w prozie Sienkiewicza nie widział tego samego instrumentu zachowania polskości, przeciwnie, zwalczał go zaciekle. Widział w nim herolda „Polski zdziecinniałej”, sarmackiej szlachetczyzny, czego ja do końca nie podzielam. Ale ze swego punktu widzenia uważał słusznie, bo siła oddziaływania Sienkiewicza była potężna. Ani przed nim, ani po nim nie było i nie ma pisarza o takiej sile oddziaływania. Pozostając krytyczny wobec przesłania Sienkiewicza, widzę jednak jego zasługi dla – by użyć języka ówczesnego obozu postępowego – uobywatelnienia mas ludowych. Sienkiewicz był naprawdę czytany pod strzechami i budził ducha narodowego u tych, którzy do narodu wcześniej nie należeli. W biograficznym filmie Konrada Nałęckiego Mansarda (1963) o Aleksandrze Gierymskim jest scena, gdy nad ranem w knajpie obsługujący biesiadującą bohemę z pisma „Wędrowiec” kelner, prosty chłopak, zebrawszy kufle, przysiada przy stoliku i ziewając z niedospania, czyta w gazecie odcinek Ogniem i mieczem Otóż właśnie. Tego krytycy Sienkiewicza chyba nie doceniali. Czy po stu latach badania myśli Brzozowskiego można już wydestylować z niego esencję, która nadawałaby się do podręcznika historii kultury polskiej? Takich czystych destylatów chyba nie ma i nigdy nie będzie. Ale do esencji się zbliżamy i nie mylą nam się idee główne z pomysłami przypadkowymi. Moment, w którym Brzozowski zostanie uznany za jednego z głównych założycieli polskiej kultury nowoczesnej, jest bliski. Zajmie wtedy należyte miejsca w podręcznikach i opracowaniach, w wiedzy powszechnej. Czyli Odyseusz Brzozowski dopływa wreszcie do polskiej Itaki? Tak można by to ująć.
-5+ïĒ-+ FQ PCD[EKC Y %GPVTWO -WNVWT[ 0QY[ 9URCPKCã[ ĆYKCV ĆYKGVNKECEJ -2 Y 6TÐLOKGćEKG K Y âQF\K QTC\ MUKõICTPK KPVGTPGVQYGL -2 C VCMēG Y UCNQPCEJ 'ORKM PC VGTGPKG ECãGL 2QNUMK w w w.krytykapolityczna.pl
PIA¸TEK TŁUMACZ
)(.
Y
)(/
Tomasz Pia¸tek tłumaczy na polski Gowina i Arłukowicza Proszę państwa, oto miś Miś jest bardzo grzeczny dziś Chętnie państwu łapkę poda Nie chce podać? A to szkoda
P
roszę państwa, oto miś. A nawet dwa misie. I jeden, i drugi miś jest bardzo grzeczny dziś. Wprawdzie państwu łapki nie podadzą, ale chętnie podają ją sobie nawzajem. Proszę państwa, oto Bartosz Arłukowicz, z zawodu lekarz, z powołania lewicowy poseł, albo odwrotnie. Jak wiadomo, z całą swoją lewicowością przeszedł do Platformy Obywatelskiej. Czyli do partii, która jeszcze niedawno obiecywała podatek liniowy, a ostatnio skierowała do dalszych prac w Sejmie projekt ustawy zakazującej aborcji nawet w przypadku zagrożenia życia kobiety. Arłukowicz zasiada teraz w jednej poselskiej ławie z Jarosławem Gowinem, czcicielem embrionów. Zasiada w sposób jak najbardziej dosłowny – ostentacyjnie siada przy Gowinie, żeby pokazać, jak bardzo się kochają. Obaj panowie spotkali się w Krakowie i pozwolili się publicznie wypytać na temat swojej przyjaźni. Co smakowitsze fragmenty tej rozmowy tłumaczę na język polski. Pytanie do Arłukowicza: Czy przyjedzie pan do Krakowa na rekolekcje Platformy? Jeśli nie do końca wie pan, o co chodzi, to poseł Gowin na pewno podpowie. Arłukowicz: Wiem dokładnie, o co chodzi. To pytanie uznaję za niezasadne. Bo wyznanie, wiara są prywatną sprawą. ))&
To znaczy: „Patrzcie, jaki jestem odważny! I nadal lewicowy”. Pytanie do Gowina: Będzie pan namawiał do przyjazdu swojego kolegę? Gowin: Absolutnie w tej sprawie zgadzam się z posłem Arłukowiczem. Mnie bardzo razi, gdy politycy chowają się za sutanną. To znaczy: „Bo ja się za nią nie chowam. Ja nią wywijam. Jestem torreadorem sutanny”. Pytanie do Gowina: To po co politycy PO organizują te rekolekcje? Gowin: Jeżeli koledzy chcą się modlić w towarzystwie kolegów partyjnych, to ja to szanuję. Jeżeli za tym kryje się jakaś kalkulacja polityczna i chęć demonstracji, to jest to niewłaściwe. To znaczy: „Jeżeli kupcy w świątyni handlują sobie prywatnie, to ja to szanuję. Niewłaściwe jest, gdy handlują demonstracyjnie”. Pytanie do obu misiów: Wiemy, że się lubicie – media pisały o waszej wymianie książkami i osobistej sympatii. Ale z naszej sondy wynika, że mają panowie rozbieżne poglądy. Jak wyobrażacie sobie współpracę? Weźmy podatek liniowy. Arłukowicz: Uważam, że aż takiej rozbieżności nie ma. Poseł Gowin twierdzi, że już teraz, ja, że jeszcze nie teraz. To znaczy: „Moja lewicowość ma datę przydatności do spożycia. Teraz jestem lewicowy, a za jakiś czas już nie”. Gowin: Dla mnie problemem w Polsce jest, czy nas stać na podatek liniowy. Ja uważam, że nas nie stać, by nie mieć podatku linio-
wego. Bo działa najbardziej stymulująco na gospodarkę i jest najbardziej sprawiedliwy – nikt mnie nie przekona, że odbieranie jednym 40 proc., a innym 20 proc. z tego, co zarobili, jest sprawiedliwe. Ale jak pokazują przykłady wielu państw, podatek wpływa na wyrównywanie szans […] Jak chcemy obniżać podatki, obniżajmy sprawiedliwie, dla wszystkich – przez podatek liniowy. To znaczy: „Nikt mnie nie przekona, że solidarność jest sprawiedliwa. Będę się przed tym bronił wszelkimi chwytami, z kłamstwem włącznie. Bo jak pokazują przykłady wielu państw, podatek wpływa na wyrównywanie szans. Ale jakich państw? Nie, tego nie powiem. Bo musiałbym powiedzieć, że w Skandynawii podatek rzeczywiście dobrze wpływa na wyrównywanie szans, ale nie liniowy, tylko wysoki progresywny. Więc powiedzmy, że chodzi mi o Nibylandię. Idąc dalej za tym nibylandzkim rozumowaniem, wytłumaczę teraz na czym polega sprawiedliwość według Gowina. Podatek liniowy oznacza, że wszyscy płacą tę samą stawkę. Obniżamy ją bogatym. Żeby wpływy do budżetu nie zmalały, musimy podnieść ją biednym. Nibylandzka sprawiedliwość według Gowina znaczy: więcej podatków dla biednych, mniej dla bogatych”. Pytanie do obu misiów: A związki partnerskie? Gowin: [...] jeśli związki partnerskie rozumieć jako heteroseksualne konkubinaty, nie mam nic przeciwko ich legalizacji. [...] W praktyce jednak chodzi o legalizację związków partnerskich homoseksualnych. I temu jestem ze względów fundamentalnych przeciwny. To znaczy: „Nie pytajcie, co to za względy. Fundamentalne i koniec. Jak coś jest fundamentalne, to się tego nie uzasadnia. Nie będę nic wyjaśniać, tłumaczyć, bo musiałbym przy tym myśleć, a jakiekolwiek myślenie mogłoby naruszyć te fundamenty. I wtedy świat by mi się skończył”. Arłukowicz: Uspokoję, że większość krajów UE z problemem legalizacji związków partnerskich się zmierzyła. Polska wcześniej
czy później też się z tym zmierzy. 94 proc. związków partnerskich we Francji to umowy zawierane przez osoby heteroseksualne. To znaczy: „Nie martw się, Jarku, ci homoseksualiści nie są tacy szkodliwi, bo jest ich tylko 6 proc.”. Gowin: Państwo powinno wspierać przede wszystkim takie rozwiązania, które w największym stopniu zabezpieczają interes dziecka, […] najlepszym środowiskiem wychowania dziecka jest tradycyjna rodzina. Amerykanie badali poziom wykształcenia dzieci. Dzieci z rodzin białych – brzmi jak rasizm, ale takie są wyniki badań – mają lepsze wyniki niż dzieci z rodzin czarnych. Ale dzieci białych z rodzin rozbitych mają dużo gorsze wyniki w szkole niż dzieci czarne z rodzin pełnych. Czyli okazuje się, że tak naprawdę dzieci czarne mają kłopot w szkole nie ze względu na swoją, w cudzysłowie, rasową niższość, ale przez model relacji międzyludzkich, że dzieci czarne wychowywane są samotnie przez matki, te dzieci mają dużo gorsze warunki od ich białych rówieśników. To znaczy: „Najlepszym środowiskiem wychowania dziecka jest tradycyjna rodzina, w której dziecko tradycyjnie jest bite. A Murzyny to zwykle nie są w stanie założyć trwałej rodziny ani dziecka wychować. I to żaden rasizm jest, badania to udowodniły”. Pytanie do obu misiów: Szukacie panowie cały czas punktów zbieżnych. Ciekawe, co was łączy w sprawie in vitro. Arłukowicz: No oczywiście, możemy tę debatę sprowadzić do związków partnerskich i in vitro, ale […] jeżeli mamy dyskutować z posłem Gowinem tylko i wyłącznie na temat różnic, to jest absolutne spłaszczenie... To znaczy: „Czemu rozumujecie płasko? Pytacie nas o tak płytkie rzeczy jak poglądy, podczas kiedy tu chodzi o sprawy głębsze. O władzę, kasę i występy w telewizji”. Gowin: W sprawie in vitro zgadzamy się w jednym: jesteśmy przeciwni zakazowi in vitro i że procedury, które stosuje się w ramach tej metody, powinny maksymalnie chronić zdrowie kobiety. Natomiast różnice pojawiają ))'
się w ocenie tego czym, a może kim, jest ludzki embrion. Dla mnie jest osobą ludzką i powinien być tak traktowany jak człowiek. To znaczy: „Cieszcie się, że nie uznałem, że krzesło jest człowiekiem. Musielibyście słuchać tej rozmowy na stojąco”. Pytanie do obu misiów: Czy jesteście panowie zwolennikami legalizacji miękkich narkotyków? Gowin: Nie. Arłukowicz: Nie. Gowin: Obaj natomiast głosowaliśmy za ustawą, która ułatwia walkę z dilerami narkotyków. Daje prokuratorowi możliwość zwalniania z odpowiedzialności karnej tych zażywających narkotyki, którzy doprowadzą do dilera. To znaczy: „Zagłosowaliśmy za ustawą, która wprowadza wielką zmianę, polegającą na tym, że będzie tak, jak było”. Arłukowicz: Przyczyną zła są ci, którzy narkotyki dostarczają, a nie ci, co z nich korzystają. To znaczy: „Taki ze mnie lekarz, jak z koziej wątroby piszczałka. Nie wiem, że przyczyną zła nie są ani dilerzy, ani narkotyki, tylko choroba, jaką jest uzależnienie. Wywołana nie przez dilerów, tylko głównie przez czynniki genetyczne”. Pytanie do obu misiów: Mamy też pytania o otwartość PO. Kto jeszcze może dołączyć? Ryszard Kalisz, Izabella Sierakowska, w Krakowie Wojciech Filemonowicz… Arłukowicz: Platforma Obywatelska jest dziś jedyną partią, która przyjmuje ludzi i nie drży z tego powodu. Generalnie uważam, że nie powinniśmy tracić wartościowych ludzi w polskiej polityce, tylko dlatego, że w pewnym momencie nie odnajdują się w swojej partii. To znaczy: „Puci-puci, misiu-misiu, wszystkie misie do misiowni, bo w misiowni jest miodek”. Gowin: Zgadzam się, że wadą polskiej polityki jest wypłukiwanie z niej silnych indywidualności. Cieszę się, że uda się prawdopodobnie ocalić dla Polski kogoś takiego jak ))(
Marek Borowski. Polska polityka byłaby też gorsza bez Ludwika Dorna. Podobnie Dariusz Rosati – duża osobowość, w sprawach gospodarczych bardziej liberalny niż praktyka mojego rządu. To znaczy: „Tak, misie lubią silne indywidualności. Na przykład taki Rosati, specjalista od podlizywania się globalnym władcom tego świata – ma tak silną osobowość, że gdy tylko wystąpi w telewizji, ekran pokrywa się wazeliną. Albo Marek Borowski – indywidualność silnie skomplikowana, prawy człowiek lewicy, czyli łapiący się prawą ręką za lewe ucho. Nie mówiąc już o wyjątkowo silnym Dornie. Ocalenie ich powinno polegać na tym, że u nas, w Platformie, wszystkie te silne indywidualności zlepią się w jedną gombrowiczowską kupę”. Pytanie do Gowina: Z jakich krajów powinniśmy przyciągać imigrantów? Gowin: W pierwszej kolejności powinniśmy stawiać na naszą Polonię za Wschodu, po drugie na kraje, które są do nas kulturowo podobne: Ukraina, Białoruś, może Armenia, Gruzja. W ostatniej kolejności powinniśmy otwierać się na muzułmanów, bo oni – z całym szacunkiem dla nich – nie integrują się. To znaczy: „No dobra, jestem rasistą. Ale z całym szacunkiem”. Pytanie do Arłukowicza: Co na to pełnomocnik rządu ds. wykluczonych? Arłukowicz: Przez miesiąc w moim biurze spotkałem się z wieloma osobami, w tym z przedstawicielami mniejszości narodowych. Jestem człowiekiem ogromnej tolerancji, nie chcę dyskutować, na kogo się otworzymy. To znaczy: „Puci-puci, misiu-misiu”. Arłukowicz: Mam jeszcze prośbę do posła Gowina. Proszę mnie częściej do Krakowa zapraszać. Uwielbiam tu być. To znaczy: „Puci-puci-puci! Misiu-misiumisiu!”. Żegnam państwa tym samym misiowym pozdrowieniem. Puci-puci, misiu-misiu i tak dalej.
"! ( " ! " " $ ! " " ) " ! " ! " & ! "% ! ( " ! & # & " " ( % " $ "! " ( ( # " ! & ! !$ $) ! "! " $ " (
" ' " "! "% ( !$% " % # %& ! %& " # ! " " " " ! $! -5+ïĒ-+ FQ PCD[EKC Y %GPVTWO -WNVWT[ 0QY[ 9URCPKCã[ ĆYKCV ĆYKGVNKECEJ -2 Y 6TÐLOKGćEKG K Y âQF\K QTC\ MUKõICTPK KPVGTPGVQYGL -2 C VCMēG Y UCNQPCEJ 'ORKM PC VGTGPKG ECãGL 2QNUMK ^ w w w.krytykapolityczna.pl
ŽIŽEK PYTA BEATA ´ STASINSK ODPOWIA ))*
A DA
))+
C Z Y TĘSK NIS Z Z A D O BR YMI D OWC IPA MI Z C Z A S ÓW D E M O LUD ÓW ? O P OWIEDZ NA JLEP S Z Y, K TÓ R Y PA MIĘTA S Z . Nie tęsknię. Ale cenię poczucie humoru. Byle nie znowu w roli politycznego wentyla. Dla tych, co tęsknią i za dowcipami, i za demoludami, podaję definicję ekonomii socjalistycznej Wasilija Grossmana: to o tym, jak kołchoźnicy jeżdżą ze wsi do miasta kupować chleb od robotników. Z C Z EG O JES TE Ś DUMNA , BĘDĄC P O LK Ą , A C Z EG O SIĘ WS T Y DZ IS Z ? Nie jestem dumna z tego, że jestem Polką, ani się tego nie wstydzę. Nawet kiedy powtarzam: „Sam sobie szkodzi, kto w Polsce się rodzi”. C Z Y T WO JE SN Y ALBO PR Y WATNE PR Z YJE MN O Ś CI S Ą C Z A S A MI W NIE ZG O DZ IE Z Z AWO D OW YMI Z A S ADA MI ET YC Z N YMI ALBO P O LIT YC Z N YMI? Wyłącznie. Karol Marks nie wyobrażał sobie świata bez dobrego cygara, czerwonego wina i gryzetek. Przed i po rewolucji. Co dopiero my, mniej samoświadomi i mniej poddani racjonalnej samokontroli. C Z Y SEK S UPR AWIAN Y NIE D L A PRO K RE AC JI JES T T Y LKO Z WIER Z ĘC Ą PR Z YJE MN O Ś CIĄ , C Z Y TE Ż M A CHAR AK TER BARDZ IE J DUCH OW Y ? Dziś zwierzęcą przyjemnością jest nieuprawianie seksu, albo choćby niepaplanie o tym. WO L A Ł ABY Ś, Ż EBY T WÓ J PAR TNER BY Ł CI WIERN Y, A JEDY NIE M AR Z Y Ł O MI ŁO Ś CI Z K IM Ś INN YM , C Z Y UPR AWIA Ł SEK S Z K IM Ś INN YM , ALE Z AWS Z E M YŚL A Ł W TEDY O TO BIE? Wolałabym, by zawsze myślał o sobie. Prosta droga do życia bez partnerów, mężów, kochanków, rozmarzonych lub nie, uprawiających seks lub nie. Egotyzm bywa zbawczy. Niekoniecznie dla egotyka. C Z Y G R A S Z W G R Y KO MPUTEROWE , A JEŚLI TAK , C Z Y RO BIS Z TO W UK R YCIU? Namiętnie. W snach. C Z Y MIA Ł A Ś K IEDY KO LWIEK D O Ś WIAD C Z ENIA , K TÓ RE M O G Ł ABYŚ O K REŚLIĆ JAKO MIS T YC Z NE? Od mistyki wolę lirykę, od modlitwy lekturę. C Z Y UWA Ż A S Z , Ż E ŚMIERĆ JES T ABS O LUTN YM KO Ń CE M? Absolutnym.
)),
C Z Y M AR Z Y Ł A Ś O T YM , Ż EBY BYĆ BO G ATĄ? CO BY Ś Z RO BI Ł A , G DY BYŚ NAG LE O DZ IEDZ IC Z Y Ł A MILIARD D O L ARÓW ? Rozwiązałabym kilka problemów Krytyki Politycznej. C Z Y P O PAR Ł ABY Ś P O S TUL AT LEG ALI Z AC JI PRO S T Y TUC JI? Zdelegalizowałabym klientelę. Niech płaci wysokie kary na fundusz emerytalny dla prostytutek. Najwyższe – dla frakcji świętoszkowatych. C Z Y Z DAR Z A CI SIĘ P O S TR Z EG AĆ WIELK IEG O PIS AR Z A T WO JEG O K R A JU JAKO NUD NEG O ALBO NIEIS TO TNEG O? Albo wielki, albo nudny. C Z Y W Y DA Ł ABYŚ PR Z YJACIEL A , K TÓ R Y P O PE ŁNI Ł Z BRO D NIĘ? Popełniłabym zbrodnię. Na przyjacielu, który popełnił zbrodnię. Z przyjaźni. I w afekcie. C Z Y UWA Ż A S Z , Ż E NALE Ż Y SK Ł A M AĆ , G DY PR AWDA JES T Z BY T BO LESNA? Co po prawdzie, która tylko boli i niczego nie zmienia? C Z Y KO T Y S Ą BARDZ IE J LEWI COWE O D P S ÓW ? Koty są największymi anarchistami. I to bez syndykalistycznej domieszki. C Z Y Z ABIER A S Z G ŁO S NA FO R ACH INTERNETOW YCH? Na hasło „fora internetowe” dostaje afazji i staję się dysgraficzką. P O CO C I S A M O CH Ó D? Bo jeszcze bywam matką-taksówką. C Z Y Z ABI Ł ABY Ś Ś WINIĘ , Ż EBY Z JE Ś Ć S CHABOWEG O? Nie wiem, nie głodowałam. NIEK TÓ R Z Y LUDZ IE NIE PI JĄ ALKO H O LU. JAK M YŚLIS Z – D L AC Z EG O? Godne zazdrości uzależnienie. G DY BY Ś BY Ł A PAPIE Ż E M , JAK IE D EC Y Z JE P O D JĘ Ł ABYŚ JAKO PIERWS Z E? Pierwsza: koniec panowania purpuratów. Druga: moja abdykacja.
))-
Z K IM EWENTUALNIE C HC IA Ł ABYŚ SIĘ Z A MIENIĆ NA Ż YCI O R YS Y ? Z muzycznym geniuszem. T WO JA ULUBI O NA K RESKÓWK A . Ludwig. C Z Y MIA Ł A Ś W Ż YCIU TAK I M O MENT, K IEDY P O C Z U Ł A Ś, Ż E CO Ś W Y BIER A S Z , I TA CHWIL A Z AD EC Y D OWA Ł A O T WO IM DAL S Z YM Ż YCIU? JAK W YG L ĄDA Ł A TA O D R Z UCO NA O P C JA? Tak. Gdy mówiłam stanowczo „nie, nie zgadzam się, odmawiam”. Wybór przez negację, wyznaczanie granicy. Tchnie to emancypacyjnym duchem, ale chyba tak było. Dziś myślę, że za rzadko i zbyt późno zdobywałam się na to „nie”. K TÓ R YM BO HATERE M LITER ACK IM CHCIA Ł A Ś BYĆ JAKO DZ IECKO, A K TÓ R YM CHC IA Ł ABY Ś BYĆ TER A Z ? Kopciuszkiem? Chyba w przedszkolu, ale z tego się na szczęście wyrasta. Potem hrabią Monte Christo (ach, te kryzysy ojcowskich autorytetów), przez chwilę Simone de Beauvoir z Pamiętnika statecznej panienki, a teraz Małą Mi na przemian z Paszczakiem z Doliny Muminków. C Z Y SP O TK A Ł A Ś K IEDYŚ S ZC Z ĘŚLIWEG O C Z ŁOWIEK A? K TO TO BY Ł? Idiota. JAK IE J PAR TII BR AK UJE NA P O L SK IE J S CENIE P O LIT YC Z NE J? Prawdziwie świeckiej. C Z Y PALI Ł A Ś K IEDYŚ M ARIHUANĘ? Popalałam i będę popalała. C Z Y CHCIA Ł ABY Ś Z LIK WID OWAĆ TABLO IDY ? Z zapędów dyktatorskich bliski jest mi tylko jeden: wysokie kary za zaśmiecanie środowiska, plucie i sikanie w miejscach publicznych. K TÓ R A O S O BA SP OZ A Ś WIATA P O LIT Y K I NA JBARDZ IE J NADAWA Ł ABY S IĘ NA PRE Z Y D ENTA P O L SK I? Moja świętej pamięci babka. Beznadziejna sprawa.
)).
K TÓ R A S TRO NA JES T BARDZ IE J O D P OWIEDZ IALNA Z A NISK I P OZ I O M D EBAT Y PUBLIC Z NE J: DZ IENNIK AR Z E C Z Y P O LIT YC Y ? Ani jedni, ani drudzy. Odpowiedzialni są ci, którzy ich słuchają, i to, co politycy i dziennikarze mają do powiedzenia, uznają za debatę publiczną. C Z Y N OW Y WSPANIA ŁY Ś WIAT J UŻ IS TNIE JE? Już był.
))/
I x KARO
)*&
L
)*'
DZIENNIK MICHALS )+& &(#
KIEGO
& ()+' $
Dziennik pisany w czasie teleportacji Dzień pięćdziesiąty trzeci (w Nottingham) Co z tego, że dinozaury były inteligentniejsze (wedle swoich własnych testów IQ) i czytały „Zeszyty Literackie”? Załapać się na ssaczość, kraść jaja z gniazd, nie gardzić kanibalizmem w najtrudniejszych momentach, kiedy wiosna nie przychodzi w marcu. Nie, to nie mój program, ale zastanawiam się nad logiką natury wszczepionej w ludzką historię. Jestem kotem (I Am a Cat, bo znalazłem to tutaj), powieść Soseki Natsume z 1905 roku. Modernizacja ery Meiji opowiedziana przez kota należącego do pewnego japońskiego inteligenta, umiarkowanego zwolennika modernizacji i okcydentalizacji, wiedzącego już (oczywiście wie to kot, a nie inteligent), że coś poszło nie do końca tak, jak powinno. Epoka, czy raczej obsesja Meiji. Aby rozpocząć modernizację (inną niż przymusowa, imitacyjna, narzucona z zewnątrz, wynikająca wyłącznie z „agendy zewnętrznej”), trzeba wygenerować pewną nadwyżkę politycznej energii. Nie generujemy dzisiaj takiej nadwyżki (czy kiedykolwiek generowaliśmy?). PO obiecuje: „Zajmiemy się modernizacją, kiedy zniszczymy PiS”. PiS odpowiada: „Zajmiemy się modernizacją, kiedy zniszczymy PO” („kiedy pomszczę brata”). Obie bandy są na to za słabe, więc modernizacji nie będzie nigdy. Na razie nie ma nawet polityki zagranicznej, polityki wewnętrznej… Komisjo Europejska )+(
i Angelo Merkel, módlcie się za nami (modlitwa wstawiennicza, którą powinien odmawiać każdy, kto widzi i rozumie dzisiejszy stan naszej „narodowej” polityki). Świecki odpowiednik Boże, coś Polskę… Oczywiście w obu wypadkach odmawiane/śpiewane przeze mnie w wersji „…racz zachować Panie”.
Dzień pięćdziesiąty czwarty (w Nottingham) Moje niebo w Aninie: oglądając na Cinemax 2 Laleczkę Chucky (jedynkę), słucham z YouTube’a Birthday Sugarcubesów („tam, tam, tam, tam, tam, tam/ tam tam tam tam tam tam/ tam tam tam tam tam tam/ tam tam tam tam tam tam…” – to oczywiście z końcówki). Moje niebo w Nottingham: oglądając na Vintage TV serię klipów Duran Duran, a potem serię klipów Spandau Ballet, trafiam pomiędzy nimi na duet Meat Loafa z Cher z 1982 roku. Niebo? A może limbo? A może mój osobisty krąg Swedenborgowskiego piekła? Czy dusze w piekle Swedenborga mają poczucie winy z powodu przyjemności – niezasłużonej – jaką odczuwają? Prawdopodobnie nie, bo to by znaczyło, że poziom ich zepsucia nie odpowiada kręgowi, w którym się znalazły, a takich zdarzeń teoria zaświatów Swedenborga nie zakłada. Gdyby miały poczucie winy, kiedyś wylazłyby z piekła, a przecież piekło jest potępieniem wiecznym, chyba nawet u Swedenborga (zbyt
ponurego na apokatastasis). Zatem piekło jest wieczną przyjemnością zepsucia bez poczucia winy (w ten sposób Swedenborga może czytać chyba wyłącznie jakiś „zepsuty” katolik, jakiś Oscar Wilde sprzed Ballady o więzieniu w Reading, pieszczoch londyńskich salonów). „Moja rzeka! Moja stacja! Moja kość słoniowa!" („My ivory!”) – krzyk Kurtza podszywającego się pod Stwórcę rzeki Kongo w akcie ostatecznej psychozy. Bóg podszywający się pod Stwórcę tego wszystkiego, mimo że kosmiczna rzeka Kongo płynęła tu zanim ten pyszny duch, zanim to jungowskie rozszczepienie naszej podświadomości zbiorowej stanęło na jej brzegach, żeby w psychotycznym uniesieniu zawołać: „Moja materia! Mój Byt! Mój wszechświat!”… „Moje Sugarcubes!”? Czy ja mogę mieć jakąkolwiek chemię z Bronisławem Wildsteinem? Słuchając znowu wraz z nadejściem wiosny We are the people Empire of the Sun, Der Räuber und der Prinz DAF-u, Die Roboter Kraftwerku, Welcome to the Pleasuredome Frankie Goes to Hollywood? Chyba nie mogę. Gdyby mi Wildstein uwiódł Björk Guðmundsdóttir z tamtego okresu (grube brwi, zadarty nosek, dziewczynkowaty seksualizm wykrzykiwany przez nią z głębi prawdziwie wagnerowskiej przepony – w końcu jesteśmy w Walhalli, czyli na Islandii), tobym go łopatą zatłukł albo zakłuł szpikulcem do islandzkiego lodu. Inne jego podboje głęboko mnie nie interesują. Ale o ile wiem, Björk (z tamtego okresu) nie leciała na takich facetów.
Dzień pięćdziesiąty piąty (w Polsce) imprezka (na górze) tańczą do eminema, to tak jakby tańczyli do trzeciej części dziadów
nie dlatego, że oba są jakąś nadzwyczajnie wielką literaturą, ale oba tak samo nie nadają się do tańczenia wszystko, co lubię, muszę poniżać wraz ze mną, który to lubię szkodzę temu sobą, ale z drugiej strony… tylko ja to zapamiętam w ten sposób?
Dzień pięćdziesiąty szósty (w Nottingham) Susanne Modeski (Z archiwum X): „Pamiętajcie, że paranoi nigdy za wiele. Głoście prawdę…”. Do Jarosława Kaczyńskiego nie miałbym pretensji o paranoję, ale o to, że on na nią wcale nie cierpi, symuluje ją tylko; po prostu kłamie, pyknicznie i hylicznie manipuluje ludźmi, którzy faktycznie są „skrzywdzeni i poniżeni”, ale ponieważ nikt im już sprawiedliwości nie zwróci, uwierzyli w zwyczajnego oszusta. „Inny to ja, tyle że inny”, chciałoby się sparafrazować bolesne kuku, jakie Mrożek zrobił Norwidowi, a nawet więcej, całemu polskiemu romantyzmowi z jego upodobaniem do mętnych metafor zastępujących myślenie (wow, jakby sam Izajasz Berlin zmartwychwstał i naszczał mi do mojego dziennika racjonalnym kwasem). Norwid: „Wczoraj – to jest dziś, tylko trochę dalej”, Mrożek: „Jutro to dziś, tyle że jutro” (zwycięstwo Mrożka przez KO, Norwida wynoszą z ringu). Oczywiście przypomniała mi o tej walce nie ponowna lektura Norwida czy Mrożka, ale reklama jakiegoś funduszu emerytalnego zawieszona parę miesięcy temu, u progu innej morderczej walki (o OFE), przy zjeździe z Traktu Lubelskiego na Anin. Usiłujemy zrozumieć Innego najczęściej przez projekcję. Pułapka, w którą wpadają oświeceniowcy i chrześcijanie. Uważamy kogoś za siebie, tylko postawionego w innej sytuacji, mającego inną biografię. )+)
Žižek nieco perfidnie, aby zamydlić oczy kapitalistom i złamać ich lęk przed ludową rewoltą w Egipcie (co do której on sam wierzy, że poderżnie Zachodowi gardło na Bliskim i Środkowym Wschodzie), zbudował figurę, że lud występujący przeciw Mubarakowi jest odpowiednikiem „Solidarności” występującej przeciwko Gierkowi („a to się wam przecież podobało, wy mieszczańskie gnojki”). Wówczas jednak pojawia się zabawna ambiwalencja (kłopotliwa dla obu stron). Czy wieszanie na kairskiej latarni przekreślonej gwiazdy Dawida odpowiada malowaniu w Polsce na murach przekreślonego sierpa i młota? A jeśli Kaczyński naprawdę jest inny ode mnie? Jeśli tylko manipulował Zarembą, Karnowskimi, mną, sugerując swoje z nami „inteligenckie” pokrewieństwo? Te iskierki w oczach, to składanie dzióbka w ciup, kiedy z rozgoryczeniem opowiadał przy winie, że nie może już być „żoliborskim konserwatystą”, jak tego zawsze w głębi duszy pragnął, bo nie wygrywa się w ten sposób w Polsce wyborów, „niestety”. A może on jest szczery, właśnie przemawiając do tłumu, że „kłamstwo smoleńskie”, że „radio-maryja-tu-jest-polska…”? A jeśli nawet Tusk, a jeśli nawet Sikorski też nie są jednak „mną postawionym w zupełnie innej sytuacji”? Jeśli mylę się praktycznie w każdej mojej analizie ich zachowań, bo po prostu ich nie rozumiem? I zawsze popełniam błąd, uważając, że są mną, „tyle że innym”, postawionym w trudniejszej sytuacji niż ja, mogący sobie pisać swobodnie i bez konsekwencji felietonowe teksty na ich i swój własny temat.
Dzień pięćdziesiąty siódmy (w Polsce) De Maistre w swoim wysiłku pierwszego „udialektyczniania Oświecenia” rzucił prowokacyjnie, że krążąc po Europie, nie widział uniwersalnego Człowieka, a jedynie Niemców, Francuzów, Anglików… Dziś kryzys Oświecenia jest tak głęboki, że za Niem)+*
cami, Francuzami, Anglikami, Żydami itd. ludowi intelektualiści w rodzaju Krzysztofa Kłopotowskiego przestają widzieć zarówno uniwersalnego Człowieka, jak też konkretną jednostkę. Nie są w stanie dostrzec kodów kulturowych bardziej uniwersalnych, ale i bardziej indywidualnych niż „kod kulturowy judaizmu” czy też „kod kulturowy polskości”. Nawet kody kulturowe jednostek są różne w różnych momentach ich biografii. Kod kulturowy Sienkiewicza z okresu pozytywizmu warszawskiego, Listów z podróży do Ameryki… był nieco inny niż kod kulturowy autora Trylogii i Wirów. Nie mówiąc już o kodzie kulturowym Jarosława Marka Rymkiewicza (chyba tylko niezmierzony egotyzm łączy jego okres stalinowski, gomułkowski, solidarnościowy i kaczyński). A mój kod kulturowy? Jak śmiesznie się wije.
Dzień pięćdziesiąty ósmy (w Nottingham) Buffy Summers (na kablówce Sky oglądam jakieś nieistniejące na Cyfrze Plus późne sezony Buffy, postrach wampirów) po latach walki z wampirami i demonami („komuniści”, „Michnik”, „reaktywna i reakcyjna prawica”… imiona demonów się zmieniają, ale vampire slayer ciągle pozostaje zmobilizowany) dzieli pokój w college’u z „normalną” dziewczyną („Nikt mi nie chce uwierzyć, ale ona jest ZŁA – skarży się Buffy swojej ekipie slayerów. – Słucha wyłącznie piosenek miłosnych Celine Dion, zawsze wieczorem obcina sobie paznokcie u stóp obcinarką”). Z Buffy Summers jakoś bym się dogadał, tym bardziej że jej koleżanka z pokoju faktycznie okazuje się na końcu odcinka demonem, choć dość nieszkodliwym, „międzywymiarowym”, któremu życie zwyczajnej dziewczyny w amerykańskim college’u po prostu bardzo się spodobało. Kiedy tata-demon wreszcie ją w akademiku znajduje, zanim uda się z nim do otchłani, krzyczy rozżalona: „Mam już 900 lat, a traktujesz mnie ciągle, jakbym miała 300”.
Próbując domknąć krainę melancholii, ściągnąłem sobie George’a Winstona Longing love z płyty Autumn, najlepszej. Po raz pierwszy i ostatni słuchałem tego trzydzieści lat temu, więc kopa mam, jak od jakichś dragów. Puszczała to na strajku Ola Czerniak ze szpulowego magnetofonu w neogotyckich wnętrzach Wydziału Filologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, odziedziczonych przez tę szlachetną polską uczelnię po jakimś niemieckim gimnazjum. Była szefową budynku, ja jej długowłosym adiutantem z Che Guevarą w klapie. Zawsze lubiłem obserwować z bliska kobiety silniejsze ode mnie. Magnetofon szpulowy zwalniał i przyspieszał, co zapętlonej muzyce Winstona w niczym akurat nie przeszkadzało. Odbijała się od sklepień z czerwonej cegły przez całe noce, kiedy pełniliśmy wartę, popijając Guajazyl z herbatą, żeby jako „władza budynku” zbyt bezpośrednio nie łamać obowiązującej wszystkich prohibicji. Na przepustki ze strajku wychodziłem wtedy do Domu Kolejarza, na próby amatorskiego teatru awangardowego, które prowadziła starsza od nas o magisterski dyplom Uniwersytetu Wrocławskiego Bożena M., wyuczona awangardowego teatru (wtedy to był Mądzik i Teatr Ósmego Dnia). Zwykle jednak bardziej awangardowe wydawało się nam palenie rozmaitego zielska (przy całym szacunku lub braku szacunku, nie da się nazwać „trawą” tych zmutowanych kłączy porastających toruńskie cmentarze i wysypiska śmieci) lub łykanie pigułek. „Twarde” miały zacząć się potem i zdziesiątkować naszą wesołą hipisowsko-punkową gromadkę.
Dzień pięćdziesiąty dziewiąty (w Polsce) Wyjątkowo niska odporność na mity. Czy pion śledczy IPN-u może być wylęgarnią esbeków i postkomunistów? Otóż tak, wystarczy, że dostanie do ręki zamówioną przez siebie – w zupełnie innej oczywiście intencji – eks-
pertyzę medycyny sądowej, stwierdzającą, że Pyjas zginął, spadając ze schodów, a jego ciało nie nosi śladów pobicia. Maleszka nie miał krwi na rękach? Nie w ten sposób? Nie tę? IPN przerażony konsekwencjami własnego odkrycia ekspertyzę utajnił (przed Bronisławem Wildsteinem?). Niestety, wypłynęły plotki. Bronisław Wildstein szaleje, nie on jeden, cała krakowska sekta przyjmie tylko dowody na bestialskie, śmiertelne pobicie, a dowody przeciwko potraktuje jako „postkomunistyczno-esbecki spisek”. W tej sytuacji rzeczywistość – wraz z zasadą falsyfikacji – przestaje istnieć. Bo skoro nie ma żadnego sposobu, żadnej instytucji, żadnej procedury, która mogłaby dostarczyć dowód na wersję inną niż bestialskie morderstwo, to wersja bestialskiego morderstwa z bardzo prawdopodobnej hipotezy, którą należało sprawdzić, staje się wyłącznie mitem. Zasada falsyfikacji – Bronisław Wildstein i państwo Sonikowie uczęszczali kiedyś na UJ, gdzie o zasadzie falsyfikacji, szczególnie w okolicach Instytutu Filozofii, wręcz obsesyjnie uczono, bo wtedy zasada falsyfikacji służyła do „obalania komunizmu jako myślenia mitycznego, bo niepoddanego falsyfikacji” (cytat praktycznie za wszystkimi, których w latach 80. na filozofii UJ spotykałem, chociaż oczywiście źródłowo pochodzi z Poppera). Problem jest jeszcze poważniejszy i jeszcze bardziej podstawowy. Wildsteina tak już wkręciło, że bez męczeństwa nie ma dla niego zabawy. Dla mnie jego dawny kolega Pyjas byłby takim samym bohaterem bez męczeńskiej śmierci na klatce schodowej. Długowłosy, który postawił się władzy, to mnie w nim zachwyciło, nie „męczeńska śmierć”. Wolałbym mu „męczeńskiej śmierci” oszczędzić. Ta ekspertyza jest szansą, że przynajmniej w tym wypadku Pan B., nasz drogi archont, nie był aż takim palantem. Ale tylko szansą, bo męczeństwa Pyjasa niestety nie można wykluczyć. Nie przejmowałbym się „mitem Pyjasa”, sam zostałem na nim wychowany, jednak wokół mnie postępuje identyczna procedura umitycznienia dużo poważniejszej kwestii )++
Smoleńska. Mit Pyjasa nikogo już w Polsce władzy nie pozbawi ani nikomu władzy nie da, nawet Wildsteinowi (chyba że się mylę). Mit Smoleńska może przesądzić o kształcie polityki i cywilizacji w tym kraju. Jeśli dostaniemy dowód na zamach (najlepiej zamach z udziałem, a przynajmniej za wiedzą Donalda Tuska), to go przyjmiemy – jeśli nie, to go wyprodukujemy. Jeśli dostaniemy kolejne dowody na to, że o katastrofie, poza przypadkiem, przesądziły „zaledwie” błędy polskie i rosyjskie, nazwiemy to postkomunistycznym montażem. Nawet gdyby Jan Pospieszalski czy Tomasz Sakiewicz pewnego dnia przyznali, że nie natrafili do tej pory na żadne dowody zamachu, to staliby się dla wyznawców mitu „niezlustrowanymi esbeckimi postkomunistami”. Tak samo jak dla zwolenników mitu absolutnie pewnego zabójstwa z premedytacją stali się nimi ludzie z pionu śledczego IPN. Wspólnota, która nie chce mieć dostępu do rzeczywistości, która się tego dostępu świadomie, proceduralnie pozbawia, nie ma szans przeżycia na jakimkolwiek poziomie suwerenności. Trzeba nią rzeczywiście zarządzać z poziomu ambasad państw, których narody jednak nieco bardziej uszanowały zasadę rzeczywistości. Suwerenność to zdolność wytworzenia procedur poznawczych, krytycznych, refleksyjnych… Jezu, duch zrzędy i żółciowca Brzozowskiego dorwał się do klawiatury mojego laptopa i wybija na niej jakąś chopinowską La note bleue (cytat i odkrycie oczywiście za Andrzejem Żuławskim, który przygotowując się do filmu, przez całe tygodnie przesłuchiwał wszystkie nagrane kiedykolwiek utwory Chopina, aby znaleźć wszystkie miejsca, w których wesoły mazurek czy inne podskakiwanie jednym złamanym dźwiękiem przechodzi w smoleńską obsesję; Francuzki i Francuzi, Włoszki i Włosi, a nawet Rosjanie kręcący się po Nohant dostają szału, słysząc to przejście po raz tysięczny). Skoncentrowanie się na niszczeniu, unieważnieniu, rozchwiewaniu procedur falsyfikujących narodowe mity daje wręcz gwarancję nie)+,
zdolności narodu do suwerennego życia. Smoleńskim mitotwórcom mówimy głośne „Nie!”. Niech ze swoimi mitami, które nadzwyczaj chętnie wymieniają na paróweczki władzy, pasm medialnych i udziałów w mitotwórczym rynku, wyp[beep]dalają. Właśnie dlatego – w przeciwieństwie do rozczarowanych przedstawicieli klasy średniej z „Playboya” – będę chodził na wybory i głosował zawsze na partię choćby o milimetr mniej mitotwórczą. Na zwykłych kłamców, na zwykłych nieudaczników, na zwykłych mafiosów, a nie na kłamców, nieudaczników i mafiosów z pasją mitotwórstwa. Zatem zawsze w decydującej chwili zwlokę się z łoża depresji i zagłosuję raczej na PO niż na PiS, raczej na SLD niż na PiS, raczej na Palikota niż na PiS, raczej na PSL niż na PiS, a w końcu raczej na PJN niż na PiS (choć w tym ostatnim wypadku będę musiał wziąć jakieś niebieskie pigułki, żeby przynajmniej na moment z mojego umysłu zniknął obraz, a szczególnie głos Elżbiety Jakubiak, która swoje powstrzymywanie się od łkania przerobiła już na prawdziwy manieryczny camp). Nawet drewniane bączki jako maskotka polskiej prezydentury w Unii podobają mi się bardziej niż drewniane trumienki, które Marcina Mellera i Krzysztofa Skowrońskiego zapewne bardziej by wzruszyły i bardziej by się poczuli dumni z takiego rządu. W „Playboyu” się zarabia, a drewnianymi trumienkami godność się leczy. Podobnie jak Krasnodębski: niemieckie autostrady, niemiecki uniwersytecki etat, niemieckie ubezpieczenie zdrowotne i emerytura… a trumienki w Polsce. Szanowałbym ich i podziwiał, gdyby zarówno redaktor „Playboya”, jak też profesor uniwersytetu w Bremie wybierali w polskiej polityce nie drewniane trumienki, ale drewniane bączki, tak jak je wybierają w swoim życiu zawodowym, bo kiedy myślą o własnym życiu zawodowym, drewnianych trumienek nigdy nie wybierają. Żeby do drewnianych trumienek położyli się w swoim życiu zawodowym, tak jak się do nich kładą, kiedy bawią się w Polskę.
Dzień sześćdziesiąty (w Nottingham) Piotr Semka, zamiast polemizować ze mną jak porządny gladiator (cyt. za Spartakus. Bogowie areny, serial, którym z zupełnie dla mnie niezrozumiałych powodów zafascynowała się ABR, a który ja mógłbym oglądać wyłącznie, gdyby na wpół obnażeni gladiatorzy wyglądali tam jak Iggy Pop, ale wyglądają inaczej: napakowani i naoliwieni), dzwoni w nocy do ostatniego naszego wspólnego przyjaciela i pyta go łamiącym się głosem: „Dlaczego Michalski mnie tak brutalnie zaatakował w KP?”. Otóż Michalski robił wszystko, żeby Piotra Semkę urazić jak najmniej, Michalski wolałby, zamiast tego pojękiwania w ucho naszego ostatniego wspólnego przyjaciela, polemikę z użyciem argumentów na temat: dlaczego religijny darwinizm jest zdaniem Piotra Semki tożsamy z chrześcijaństwem, a Michalski się myli? Jeśliby Semka (Wildstein, Ziemkiewicz) nie miał argumentów, mogę mu (im) parę dobrych argumentów przeciwko moim tezom podrzucić. Mam głowę przepełnioną doskonałymi argumentami przeciwko moim własnym tezom. Nie mam gdzie ich umieścić, bo przecież nie będę niszczył nimi własnych tekstów, już i bez tego są wystarczająco manieryczne i wewnętrznie sprzeczne (nazywam to dla niepoznaki „dialektycznością”). Mogę też argumentów przeciwko sobie pożyczyć Lisickiemu (jaki banalista z niego wyrósł, jeśli chodzi o sposób pisania, bo jako medialny menedżer prawicy okazał się ostatecznie skuteczniejszy niż wszyscy przed nim – może warto było za to zapłacić całkowitą utratą sztuki pisania ciekawie). Matriarchalna (pozwolę tu sobie być jednak bardziej po stronie ABR niż jej polemistek) kultura polska nad agon prawdziwy przedkłada emocjonalny szantaż. Fraza „maciora zżerająca swoje własne dzieci” (Joyce z Portretu artysty…, cyt. za ABR, o Irlandii w apogeum jej smoleńskiego nastroju, poprzedzającego jednak odzyskanie niepodległości). Beckett twierdził, że w porównaniu
z młodością spędzoną w patriotyczno-katolickiej Irlandii, ukrywając się później przed nazistami w okupowanej Francji, miał wrażenie całkowitej swobody – „największej swobody, jakiej zaznałem w życiu”. Walka z matriarchatem nie jest w sposób konieczny walką z feminizmem, czasami może nawet być całkiem przeciwnie, obie walki można toczyć ramię w ramię – przynajmniej do pewnego momentu, który w Polsce naprawdę jeszcze nie nastąpił. Dopiero wyemancypowani od matek chłopcy mogą się ugiąć pod ciężarem poczucia winy za to, co do tej pory zrobili kobietom i „przejść na stronę feminizmu”. Niewyemancypowani od matek „chłopcy z matriarchatu” opieki kobiet będą potrzebowali już do końca życia, a w związku z tym to kobiety, nie siebie, do końca życia będą o wszystko obwiniać.
Dzień sześćdziesiąty pierwszy (w Polsce) Publicystyka wysokich częstotliwości. Piszę piętnaście do dwudziestu razy więcej, niż publikuję, większość wywalam pod hasłem niekomunikatywności, a i tak nie wiem, czy wywalam właściwie. Może pobiję rekord Guinnessa w nieprzerwanym pisaniu „felietonu” (nieważne, jak to coś nazwiemy) – powiedzmy – przez dwadzieścia lat. Bez oddalania się od klawiatury nawet na chwilę. Oczywiście poproszę przyjaciół z KP o dostarczanie mi jedzenia i picia, najlepiej z KFC, bo od dzieciństwa lubiłem chrupiącą skórkę kurczaków (gierkowskich?). Marzyliśmy wówczas o potrawie składającej się z samej tylko panierowanej skórki, KFC jest blisko spełnienia tego dziecięcego marzenia, nawet jeśli, niestety, skórki nie są takie „jak za Gierka”, tylko jakoś tak po kapitalistycznemu, globalnie, antynaturalistycznie i strasznie rozrośnięte. W ogóle wszystko, co kiedykolwiek lubiłem, muszę przedawkować (wszystkie te ulubione kawałki muzyczne puszczane siedemdziesiąt razy w kółko, po trzydzieści razy oglądane odcinki najbardziej nawet )+-
beznadziejnych seriali SF). Bo inaczej dusza nie mogłaby przecież opuścić Ziemi-TejZiemi, wciąż by tu wracała i kręciła się jako upiór, a to wokół smażalni ryb na Wybrzeżu Gdańskim, a to wokół KFC, a to wokół adresu jakiejś narzeczonej… Oczywiście przy biciu rekordu Guinnessa w nieprzerwanym pisaniu tekstu publicystycznego organizatorzy bicia musieliby mi także zapewnić nieprzerwany dostęp do Cyfry Plus i Internetu, jak tego nie przedawkuję za życia, też będę tu wiecznie powracał, nawiedzając operatorów telewizji cyfrowej i Internetu wi-fi. „Na jeden kilometr biegu rzeki Luangwa przypada około pięćdziesięciu hipopotamów, to jeden z najwyższych wskaźników występowania tych zwierząt na świecie”, mówi poważnym, wręcz monumentalnym głosem lektor francuskiego dokumentu przyrodniczego na Canal Plus.
Dzień sześćdziesiąty drugi (w Polsce) Zespół stresu pourazowego. Twarze neutralne postrzegasz jako wrogie. Na twarze przyjazne w ogóle nie reagujesz. Wiedza z Magii kłamstwa (tym razem znów oglądany w Aninie na Cyfrze Plus). Soapowy behawioryzm, mój ulubiony. Królik Emily Fusselman zamienia się w królika ze Świętego Graala Monty Pythona. Tego, który strzegł skarbu i którego rycerzom udało się załatwić dopiero przy użyciu św. granatu. Ja nie strzegę żadnego skarbu. To tylko zespół stresu pourazowego. Bawiliście się mną, skurwysyny.
Dzień sześćdziesiąty trzeci (w Nottingham) Ze słownika rewolucji: o wzajemnym stosunku pojęć freedom i love. Autysta nie ma problemów z wolnością, nic go przecież nie ogranicza ani nikt. O wiele większym kłopotem z jego punktu widzenia jest miłość.
)+.
Świat tożsamy z ja, dopóki nie wystąpi trauma, nie jest w ogóle polem jakichkolwiek konfliktów. Skoro nawet Inny to ja, tyle że inny? „Autyzm” jako usprawiedliwienie, narcystyczne alibi (odkrycie wynikające z długoletniej analizy mechanizmów obronnych Jadwigi Staniszkis). Pacjenci Freuda zawsze przechodzili kryzys, kiedy im mówił: „Pani/pana przypadek jest typowy, banalny, powszechny” („celem terapii jest zamiana histerii na zwykłe ludzkie nieszczęście” – Freud z listu do Breuera, cyt. za ABR), odzierając ich w ten sposób z narcyzmu. Jadwiga Staniszkis jest monstrualnym narcyzem, a nie żadną autystką. A skąd ja to wiem? Oczywiście wyłącznie dzięki mojej „epistemologicznej” procedurze projekcji.
Dzień sześćdziesiąty czwarty (w Nottingham) Karamazowowie jako Święta Rodzina. Feuerbach (bo jeszcze nie Marks) w wykonaniu Dostojewskiego jest bardziej przekonujący, mniej naiwny, mniej „idealistyczny” niż Feuerbach w oryginale. Dostojewski wie, że owszem, Bogu (pojęciu „Boga”; zresztą obojętnie, „mając do wyboru Jezusa i prawdę, wybiorę Jezusa” – jak mawiał nasz petersburski de maistre’ysta) przekazujemy znacznie powiększone wszystko, co w nas, tyle że nie wyłącznie wszystko to, co w nas najlepsze (jak u Feuerbacha), ale wszystko w ogóle. Oczywiście jako nałogowy dialektyk mam też dobrą nowinę dla terlikowszczan, którzy się zaraz oburzą i powiedzą: jak to Dostojewski – Feuerbach? Przecież Feuerbach od początku błądzi, „bo każdy wie” (ten sposób dowodzenia zaczerpnąłem od Jana Rokity, który rzeczywiście w Krakowie przy kawie powiedział mi kiedyś: „Przecież każdy to wie, że zwierzęta nie mają duszy, a ludzka zygota ma”), że to my zostaliśmy stworzeni „na obraz i podobieństwo”. Dostojewski dialektycznie łączy Terlikowskiego z Feuerbachem – to, czym „Bóg nas
obdarzył”, on odsyła Bogu (oczywiście po feuerbachowsku wzmocnione i powiększone w każdym aspekcie zwracanego „daru”) w postaci świętej rodziny Karamazowów, świętej rodziny Wierchowieńskich czy anioła spod podłogi. Oczywiście tym, którzy uważają, że jedynie Marks skorygował Feuerbacha skutecznie, przypomnę, że biorąc pod uwagę to, co z kolei z Marksem zrobił jednak Max Weber, Dostojewski znowu uzyskuje niewielką przewagę. On przecież nie neguje materialnego determinizmu społecznego, podkreśla jedynie (zarówno spod podłogi, jak i znad podłogi) konieczność poszerzenia palety interesów i determinizmów materialnych o interesy i determinizmy symboliczne, statusowe; dystrybucję dóbr materialnych poszerza o „dystrybucję uznania, społecznego szacunku” (cyt. oczywiście za Dornem cytującym Prezesa). W ten sposób np. starzec Zosima może się puszyć, mimo że żyje w jaskini pustelnika bez generalskich dochodów i porcelany, którą codziennie zastawiają stoły służący i służące rodziny Jepanczynów. I aby wysoką, choć niematerialną rangę starca Zosimy leciutko podważyć, aby naprawdę uwolnić go od generalskiego miejsca w ziemskiej hierarchii, Dostojewski jego trupowi każe się rozśmierdzieć. To ostatecznie rozluźnia lojalność, jaką nawet po śmierci czują wobec niego cerkiewni bracia, urzędnicy, wierni, i nareszcie uwalnia starca Zosimę od jego ziemskiej pozycji (samca alfa?).
Dzień sześćdziesiąty piąty (w Nottingham) Dowód na to, że w naukach humanistycznych i literaturze nie istnieje postęp linearny, biorący się z prostej akumulacji umiejętności i wiedzy (szczęśliwie są też dowody na tezę przeciwną, co obie szczęśliwie czyni niedowiedlnymi, bo inaczej po cóż byśmy tu byli). Louis-Ferdinand Céline blogował w powieści Z zamku do zamku na kilkadzie-
siąt lat przed wynalezieniem Internetu. W dodatku robił to bez porównania lepiej, brutalniej i szczerzej niż wszyscy blogerzy Salonu24 i wPolityce.pl zsumowani razem, a później pomnożeni przez 666, a nawet podniesieni do 666 potęgi (owszem, mam na myśli również Terlikowskiego).
Dzień sześćdziesiąty szósty (spędzony tu i tam na medytacji „o przemocy”, cyt. za Simone Weil) Do komentarzy pod własnymi felietonami nie mogę zaglądać, za bardzo jestem wrażliwy i „żyłka by mi w mózgu pękła” (także pod wpływem czytania opinii pozytywnych, nie tylko polemik). Ale pod felieton Jasia Kapeli o hipsterach odważyłem się zajrzeć. I co tam przeczytałem? panoramix: Prawda jest taka, że Krytyka Polityczna przegrywa z hipsterami walkę o rząd dusz. Co za palant z tego panoramiksa, z jego „rządem dusz”. Kiedy byłem w piątej klasie podstawówki, szkoła muzyczna w Toruniu zakończyła nauczanie przedmiotów ogólnych, a nas wszystkich, łącznie ze mną (uczniem klasy fortepianu), przeniesiono do Szkoły Podstawowej numer 13. Byłem społecznie rozpieszczony, nawet jeśli jedyną moją dystynkcją była głęboko uwewnętrzniona niechęć do przemocy. Z dwóch poważniejszych ran, jakie wcześniej odniosłem, pierwsza pochodziła od karuzeli (szycie pomiędzy brwiami). Spadłem z niej w ostatnim dniu wczasów zorganizowanych w Bierutowicach, kiedy chciałem zeskoczyć, aby udać się na spotkanie z poznaną dwa tygodnie wcześniej dziewczyną, której na świetlicowym pianinie każdego wieczoru demonstrowałem utwór Wróbelki (na poziomie czwartej podstawowej to działało mniej więcej tak jak Dom wschodzącego słońca grany na gitarze w drugiej licealnej). Drugą )+/
poważną ranę odniosłem od tik-taka (dwie masywne kulki na sznurku, którymi moja koleżanka z klasy fortepianu wykonywała na szkolnym podwórku charakterystyczne „tik-tak”). Tym razem obeszło się bez szycia, ale jak się teraz nad tym wszystkim zastanawiam, wychodzi na to, że najgłębsze rany otrzymywałem jako dziecko z rąk dziewczynek, które mimo to najbardziej lubiłem. Przeniesiono nas jednak – całą wypielęgnowaną klasą – do Trzynastki. I natrafiłem tam na całe stado „panoramiksów”, interesujących się wyłącznie tym, kto trzyma na szkolnym podwórku „rząd dusz”, najlepiej za mordę. Rząd dusz w Szkole Podstawowej numer 13 wywalczało się pięściami i butami, i to nawet na duszach, które żadnego rządu dusz sprawować nie chciały, a jedynie starały się bardzo, aby samemu przez nikogo rządzonymi nie być. Więc dochodziło do bójek, nie sposób ich było uniknąć. Zwykle je przegrywałem (kolejna biograficzna prawidłowość), co nie znaczy, że starałem się ich za wszelką cenę unikać. A w szkolnej hierarchii nie staczałem się na sam dół wyłącznie dlatego, że już w podstawówce potrafiłem wymienić nazwy wszystkich chrześcijańskich, palestyńskich, szyickich, a nawet druzyjskich milicji walczących o władzę nad rozpadającym się właśnie Libanem (zawsze byłem świrem i nie potrafiłbym wytłumaczyć, dlaczego akurat TO mnie interesowało, podobnie jak polityczna sytuacja w wyzwalających się właśnie portugalskich koloniach w Afryce, a także sytuacja w Kambodży, Laosie, na pograniczu Chin i Wietnamu, a wreszcie w Afganistanie, kiedy dotarły tam kolejne fale rewolucji i Armii Czerwonej). Przemoc zawsze budziła zarazem moją obsesyjną uwagę i niechęć. Dlatego ten panoramix tak mnie wkurzył z jego „rządem dusz”. Ale od tamtej pory, od obsunięcia się z dystynktywnej, bo pozbawionej przemocy fizycznej, podstawowej szkoły muzycznej w Toruniu, do przesyconej przemocą fizyczną Szkoły Podstawowej numer, nomen omen, 13, przemocy nienawidzę, szczegól),&
nie przemocy w imię „rządu dusz”, krótko mówiąc, przemocy panoramiksa, choćby nawet była retoryczna i dość beznadziejna. Przemoc to zawsze przemoc, jak zabijać, to tylko w imię wyższych celów, a nie samego tylko panowania. Taką mam zasadę. Uwielbiam używać retorycznej przemocy przeciwko ludziom chwalącym się, że kręci ich „rząd dusz”. Im bardziej kogoś ten „rząd dusz” kręci, tym bardziej mam ochotę mu przywalić, udowadniając w ten sposób, że istnieją dusze nierządne (to trochę zabrzmiało jak cytat z monumentalnego klasyka polskiego popu, „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”, wykonywanego w latach 80. jako przebój ze słynnej listy Marka Niedźwiedzkiego – nawet najbardziej antykomunistyczni młodzieńcy o liście Niedźwiedzkiego słyszeli, bo trzeba się było jednak przy czymś całować podczas wakacji w domach wczasowych i kempingowych domkach). Jest rodzaj facetów, którzy realizują przemoc w „podrywaniu babek”. Taki nawet „poderwać mężatkę” albo „wyjąć komuś dziewczynę” zdecyduje się nie dlatego, że się w niej „zakochał” (Boże, ale się odsłoniłem), ale żeby pokazać swój „pałer”. Widziałem takich chłopców przynajmniej kilku, wysłuchałem też co najmniej kilku „chłopięcych” i „męskich” rozmów na temat „podrywania babek” i, szczerze mówiąc, odechciało mi się słuchać na resztę życia. Jeżeli rzeczywiście ten rodzaj dominacyjnego „pałeru” jest warunkiem koniecznym tworzenia instytucji i zarządzania nimi – bo przecież „poza instytucjami nie ma zbawienia, poza instytucjami nie ma istnienia”, a ktoś te instytucje musi tworzyć i nimi zarządzać, np. ktoś napędzany „męskim pałerem” – to „ja to pierdolę” (cyt. za Marcin Świetlicki). A mówiąc bardziej w duchu dzieci idealnych, wychowanych w Legutkańskiej Akademii: „To ja wówczas bezsilnie wikłam się w aporie”. Tysiące rodzajów absurdalnej, do niczego niepotrzebnej przemocy (pseudokonserwatyści i pseudochrześcijanie
dziergają dla jej uzasadnienia jakiś psychospołeczny darwinizm w rodzaju: jak nie zjesz, to będziesz zjedzony, twoje geny, sreny i do tego wszystkiego Eliotowskie treny) – symbolicznej, dominacyjnej… Przez to moje doświadczenie z dzieciństwa żyję w świecie przepełnionym przemocą, której poza mną nikt, jak się wydaje, nie widzi. Może jej tu nie ma? Ta optymistyczna myśl przychodzi mi czasem do głowy, bo naprawdę wolałbym być wariatem indywidualnym, niż żeby wariatem prawdziwym okazał się oszalały świat, w którym – od czasu mego nieszczęśliwego przeniesienia z podstawowej szkoły muzycznej w Toruniu do Szkoły Podstawowej numer 13 – żyję, albo wydaje mi się, że żyję. No powiedzcie, że się mylę, i całą tę wielowymiarową przemoc tutejszego świata tylko sobie wymyśliłem. Powiedzcie mi, że przemocy będącej skandalem tutejszego świata wcale w tutejszym świecie nie ma, a obiecuję, że kompletnie uspokojony pozwolę się odprowadzić potulnie do mojego nowego domu bez klamek.
Dzień sześćdziesiąty siódmy (w Nottingham) „Bo ty nie Bogiem jesteś, ale Cthulhu!”, krzyczy Konrad, zanim jeszcze omdleje, a Matka z Księdzem nie zdążyli mu przerwać, więc i diabłów na scenie dodawać nie trzeba. Ludzie wszystko biorą na siebie w tej alternatywnej trzeciej części Dziadów, które są naszym alternatywnym narodowym dramatem, w bliższej mi nieco niż ta tutaj alternatywnej polskiej rzeczywistości. Ostatnio coraz intensywniej marzę o alternatywnej polskiej rzeczywistości, ale ponieważ alternatywną rzeczywistość mam tylko na Cyfrze Plus albo na kablówce Sky, a tam nie pokazują alternatywnej rzeczywistości polskiej, tylko hollywoodzką, to jeszcze bardziej się przez to wszystko wynaradawiam (ale czy uniwersalizuję?). Estetyka to estetyka, ale gdy w grę wchodzi polityka, mnie to przestaje bawić, cała ta
„oryginalna reakcyjność” boskiego Wawrzyńca i innych. Antimodernes? Owszem, dopóki to Baudelaire, bo gdy antimodernes zaczynają występować w postaci masowej, domagając się władzy, warto wziąć do ręki strzelbę na zombie z krótką spiłowaną lufą. Nie, nie zabijać nikogo, po prostu zacząć walkę polityczną w obronie nowoczesności.
Dzień sześćdziesiąty ósmy (w Polsce) Nie ufam nikomu, najbardziej nie ufam sobie. Szukałem dużej grupy ludzi, żeby się w niej schować (dlatego tak bardzo zafascynował mnie obraz tłumu w telewizyjnej transmisji mszy z placu Zwycięstwa ‘79). Dzięki nim chciałem uzyskać w miarę stabilny obraz świata. I dobrze robiłem, dobry miałem tropizm, bo jakże dziwacznie zachowuję się dzisiaj, kiedy już wobec żadnego obozu lojalności zachowywać nie muszę i poprzez pryzmat żadnego „grupowego solipsyzmu” (złośliwy cyt. za Bronisław Łagowski) świata już oglądać nie mogę. To, co teraz widzę, jest naprawdę dziwaczne. Co za różnica, czy śnię tutaj, czy w Nottingham, skoro oświeceniowy projekt dotarcia do rzeczywistości się nie powiódł. Wystarczy, że mam pieniądze, żeby się utrzymać. Żeby opłacić tutaj Cyfrę Plus, kiedy tam ABR opłaca kablówkę telewizji Sky. Moja porcja somy, sztywne łącze ze światem fabuł. Byłbym może jeszcze bardziej lojalny wobec Wojtyły (wobec tego miejsca mojej własnej biografii), gdyby ktoś „możny” i „groźny” naprawdę go (to miejsce mojej własnej biografii) zaatakował. Tymczasem Wojtyła (i to miejsce mojej własnej biografii, które na zawsze pozostanie „pod jego wezwaniem”) jest wynoszony na ołtarze, a siła konserwatywnego zwrotu szukającego w płynnej nowoczesności resztek „sacrum”, choćby w ślubie Kate i Williama, choćby w beatyfikacji, przesłania nawet ewidentny brak cudów. Do tego psychologiczna ślepota papieża na jawną i ewi),'
dentną potworność „jego przyjaciela”, ojca Degollado, brak intuicji, że po obaleniu „bezbożnego komunizmu” chrześcijaństwo musi przygotować antynaturalistyczne argumenty do polemiki z naturalistycznym „bezbożnym kapitalizmem” – choćby reformistyczne, choćby dialektyczne… Jakiekolwiek, w ogóle zauważające problem, choćby na sposób Leona XIII. W dodatku jeszcze ta „cywilizacja śmierci”, łatwość wyplucia z siebie przez Kościół poczucia współodpowiedzialności za świat, którego jest się jednym z ojców, może jednym z najważniejszych. Może w dalszym ciągu. Zderzenie antynaturalistycznej logiki chrześcijaństwa z logiką natury: czy Janowa
),(
Apokalipsa jest optymalnym środowiskiem społecznym dla wielodzietnej rodziny na swoim? Mój ulubiony (i praktykowany) model rodziny na swoim: nie do końca mężczyzna i nie do końca kobieta wychowujący nie do końca kota. Czasami oczywiście uginający się pod ciężarem poczucia winy, bo przecież „nie do końca kot” daje zupełnie kompromitujący ZUS-owski „wskaźnik zastąpienia” (jak powiedziałby Chrystus – znany obrońca ZUS-u). Californication (nowy sezon na Cyfrze Plus i na kablówce Sky). Serial ceniony przez polskich chłopców. Jedyna różnica polega na tym, że tam się brandzlują przy użyciu kobiet.
),)
NASI AU ),*
TORZY
),+
Richard W. Adams
absolwent Yale University, filmowiec dokumentalista, mieszka i pracuje w Nowym Jorku
Anna Bikont
dziennikarka „Gazety Wyborczej”
Boris Buden
niemiecki filozof chorwackiego pochodzenia
Maria Bysiec
obserwatorka i uczestniczka protestów hiszpańskiego Ruchu 15 Maja. Przez ostatni rok przebywała na stypendium na Universidad Autónoma de Madrid.
Tamsyn Challenger artystka angielska
Anna Cieplak
studentka pedagogiki na Wydziale Etnologii i Nauk o Edukacji Uniwersytetu Śląskiego, członkini Klubu KP w Cieszynie
Jędrzej Czerep
publicysta, ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, współpracował m.in. z Amnesty International i Al Jazeera English
Grzegorz Drozd
artysta, obserwator spektaklu współczesnej rzeczywistości
Tomasz Fudala
historyk i krytyk sztuki, pracuje w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Maciej Gdula
socjolog, członek redakcji Krytyki Politycznej
Katarzyna Górna
artystka wizualna, członkini zespołu Krytyki Politycznej
Jane Hardy
profesor ekonomii politycznej na Uniwersytecie Hertfordshire (Wielka Brytania), specjalizuje się w badaniach nad transformacją postkomunistycznych gospodarek i społeczeństw Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności Polski. Autorka książki Nowy polski kapitalizm
Antonia Herrscher
niezależna dziennikarka i publicystka, pracuje w Berlinie
Stanislaw Holoubec
socjolog i historyk, wykłada na Uniwersytecie w Pilźnie
William E. Jones
amerykański artysta wizualny i filmowiec. Mieszka i pracuje w Los Angeles
Borys Kagarlicki
rosyjski socjolog i lewicowy działacz społeczny
Marcin Kaliński
fotograf, członek zespołu Krytyki Politycznej
Jaś Kapela
pisarz i publicysta, członek zespołu Krytyki Politycznej
Ignacy Karpowicz
pisarz, laureat Paszportu Polityki 2010
Piotr Kuczyński
inwestor giełdowy i analityk firmy Xelion ),,
Andrzej Leder
filozof kultury, psychoterapeuta
Jakub Majmurek
filozof i krytyk filmowy, członek redakcji Krytyki Politycznej
Andrzej Mencwel
kulturoznawca, twórca Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim
Cezary Michalski pisarz i publicysta
Marina Napruszkina artystka białoruska
Lech M. Nijakowski
socjolog, autor książki Pornografia. Historia, znaczenie, gatunki
Lonia Nikołajew
aktywista rosyjskiej grupy artystycznej Wojna
Gleb Pawłowski
były dysydent i była szara eminecja kremlowskiego obozu władzy, prezes Fundacji Polityki Efektywnej
Anna Pluta
rysowniczka, współautorka książki Bieda. Przewodnik dla dzieci
Michał Polakowski
współzałożyciel Fundacji ICRA. Zajmuje się m.in. polityką społeczną i historią państwa opiekuńczego
Oleksij Radynski
kulturoznawca, współzałożyciel Klubu Krytyki Politycznej w Kijowie
Agnieszka Rothert
profesor w Instytucie Nauk Politycznych UW, zajmuje się m.in. badaniem systemów partyjnych
Przemysław Sadura
socjolog z Instytutu Socjologii UW, członek zespołu Krytyki Politycznej
Beata Stasińska wydawca
Joanna Szczęsna
dziennikarka „Gazety Wyborczej”
Dorota Szelewa
politolożka, pracuje w Bremen International School of Social Sciences, współzałożycielka Fundacji ICRA
Karol Templewicz
doktorant w Instytucie Socjologii UW
Michael Walzer
filozof amerykański, komunitarysta, wydaje magazyn „Dissent”
José Antonio Gómez Yánez
profesor socjologii na Uniwersytecie Karola III w Madrycie
Wojtek Ziemilski
reżyser teatralny, artysta wizualny. Tworzy prace na pograniczu teatru, sztuk wizualnych i choreografii
Rafał Żwirek
ekssocjolog, eksbuddysta, eksrobotnik budowlany, eksoperator filmowy, wciąż w grupie wykluczonych ),-
),. &)+