J a r o s ł a w S t a w i r e j
MASAKRA PROFANA
113
Podniosłem wzrok i zobaczyłem pochylonego nade mną satanistę. W wyciągniętej dłoni trzymał jakiś świstek papieru. – Co to jest? – stęknąłem, biorąc od niego kartkę. – Zaproszenie. – Na co? Na premierę Fausta? – zażartowałem gorzko. – Nie. Na czarną mszę. Będziemy składać w ofierze dziewicę. Popatrzyłem nieufnie, najpierw na niego, potem na zaproszenie. Nie było może arcydziełem grafiki komputerowej, ale robiło wrażenie. Wszystkie czcionki miały dorobione rogi i kopytka, a zdjęcia przedstawiały, nie jestem pewien, albo odważne akty kobiece, albo ewakuację płonącej ubojni. – Ale po co ja miałbym tam iść? – spytałem. – Nic nie mam do dziewic. Uważam nawet, że drzemie w nich wielki potencjał… – Posłuchaj – odrzekł zniecierpliwiony satanista. – Do niczego cię nie zmuszam. Ale jeśli naprawdę chcesz się wyzwolić spod jarzma Matki Boskiej, to istnieje na świecie tylko jedna siła, która może ci w tym pomóc. Rozumiesz? To mówiąc, odwrócił się i bez pożegnania opuścił most.
Następnych kilka dni spędziłem, ukrywając się przed ludźmi w przydrożnych krzakach. Jak już wcześniej wspominałem, nie musiałem martwić się
114
o jedzenie i picie – mój obdarzony niezwykłymi właściwościami organizm nie odczuwał głodu ani pragnienia. Oczekując na nie wiem co, nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Aby zabić czas, próbowałem odgadywać numery rejestracyjne przejeżdżających drogą samochodów, ale kiedy osiągnąłem sto procent trafności, to przestało być zabawne. Wyciągnąłem z kieszeni pomiętą ulotkę i zacząłem ją oglądać. – A co mi tam! – stwierdziłem i ruszyłem w drogę. Dotarcie na czarną mszę nie było wcale takie łatwe. Ulotka zawierała coś w rodzaju tajnego planu, by na miejsce nie trafił nikt niepowołany. Trzeba było postępować ściśle według zamieszczonych instrukcji, w przeciwnym wypadku można się było pogubić. Najpierw należało upuścić sobie trochę krwi, mniej więcej pół reklamówki. Potem trzeba było wyjść na najbliższy rozstaj dróg (czyt. skrzyżowanie), by reklamówkę mocno rozbujać i rzucić w dowolnym kierunku. W tym kierunku należało się później udać, a napotkana po drodze plama krwi powinna wskazać palcem dalszy kurs. Mnie w czasie bujania worek niefortunnie wyślizgnął się z rąk i poszybował w niewiadomą stronę, a kiedy gorączkowo się za nim rozglądałem, spadł mi na głowę. Spojrzałem skonsternowany na ulotkę w nadziei, że znajdę w niej jakieś wyjście z tej sytuacji. I nie zawiodłem się. Okazało się, że w takim przypadku pokonuję kilka etapów za jednym zamachem: ze skrzyżowania zgarnia mnie policja i odwozi do izby wytrzeźwień. Tam powinna czekać na mnie osoba kontaktowa.
115
Namierzenie łącznika w izbie okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczałem. Na początku obstawiałem, że to będzie pewien kibol, którego przywieźli tu prosto z meczu hokeja na trawie kobiet. Kompletny zajob, kwintesencja zła. Ale on na wypowiedziane przeze mnie hasło, zamiast podać dalsze instrukcje, wymamrotał na wdechu: „kiiiiiiichuuuu?!!” i zapadł w śpiączkę. Co się zaś tyczy hasła, to brzmiało ono „Wół utył i ma miły tułów”, ale mówione wspak – informowała ulotka. Chodziłem więc od pijaczka do pijaczka, ostrożnie powtarzając hasło, aż wreszcie dyżurny lekarz uznał, że mam delirium. Zadzwonił po pogotowie, które na sygnale wywiozło mnie z izby. Łącznikami okazali się wszyscy członkowie personelu karetki, doświadczeni sataniści. Chłodni i mroczni, traktowali mnie jak pozbawione duszy ciało. Kiedy podałem im hasło, spytali z głupia frant, czy mam ubezpieczenie. Zgodnie z prawdą (i instrukcją na ulotce) powiedziałem, że nie mam, a wtedy wywieźli mnie do lasu i wysadzili na poboczu drogi, ani na moment przy tym nie zwalniając. Tam natychmiast przejęła mnie skąpo odziana łączniczka, która niczym zjawa wyłoniła się spośród drzew. Złapała mnie za rękę i pośpiesznie zaprowadziła w knieje. Oprócz obcisłego różowego futerka miała na sobie jedynie kusą spódniczkę, która ledwie zakrywała jej krągłą pupę, siateczkowe podkolanówki i białe czółenka. Z boków głowy sterczały jej fikuśne kucyki,
116
a usta miała takie lśniące i czerwone, jakby jeszcze przed chwilą łapczywie zajadała się zrywanymi wprost z krzaka dzikimi malinami. Zapytałem ją, czy to ona ma być tą dziewicą, a ona odpowiedziała, że może być nawet prezesem NBP, jeśli mnie to kręci. Rewanżując się żartem za żart, powiedziałem, że chyba nie mam wystarczającego kapitału, na co ona warknęła: „A ile masz?” i zaczęła obmacywać mi kieszenie. Znalazła tam jedynie ulotkę czarnej mszy i zepsutego iPoda, co z jakiegoś powodu kompletnie wytrąciło ją z równowagi. Drąc na strzępy ulotkę i depcząc iPoda, syknęła: „Ty ćwoku!”, po czym wydała z siebie odgłos puchacza. Na ten sygnał wśród drzew jak spod ziemi wyrosło dwóch karków w sportowych bluzach, z pitbulami na smyczy i bejsbolami w dłoniach. Z niebezpieczną prędkością zaczęli się do mnie zbliżać, a ja, pozbawiony instrukcji, nie mogłem sprawdzić, jak się mam w tej sytuacji zachować. Postanowiłem więc zdać się na odruch bezwarunkowy, który nakazywał mi salwować się paniczną ucieczką w las. Biegliśmy tak parę godzin bez przerw na odpoczynek i siku. Musiałem mieć niezły wynik, aż żałowałem, że nie mam na sobie moich ników z sensorem prędkości. Wreszcie dotarliśmy na skraj lasu. Zapadał zmierzch. Na plecach czułem oddech ścigających mnie napastników, a przede mną w oddali zamajaczyły mroczne zabudowania jakiegoś opuszczonego PGR-u. Postanowiłem pobiec w tym właśnie kierunku. Może uda mi się gdzieś tam ukryć? – spekulowałem. – A jak
117
nie, to najwyżej zatłuką mnie w jakimś chlewie jak świnię – podsumowałem szybko pozostałe opcje. Ruszyłem pędem przez ugór i resztkami sił dotarłem do pierwszej z brzegu obory. Wpadłem do środka, gdzie panowała kompletna ciemność i cisza. Ciężko dysząc, przywarłem do zimnej ściany i sparaliżowany strachem nasłuchiwałem. Serce waliło mi w piersi jak obłąkane, a nogi łopotały niczym sparciałe chorągiewki na wietrze. – Nareszcie – usłyszałem czyjś głos tuż przy uchu i włosy na całym ciele stanęły mi dęba.
Nagle obora rozświetliła się blaskiem kilkudziesięciu pochodni. Zapłonęły równocześnie, jakby na czyjeś niewidzialne skinienie. Osłupiały, ujrzałem wokół mnie gromadę zakapturzonych ludzi w poszarpanych habitach. Stali w kręgu i kiwali się dziwnie, jak gdyby wykonywali jakieś makabryczne obroty tułowia. Jednocześnie intonowali niepokojącą, monotonną pieśń. Obok mnie stał Syfilius, który wciskał mi coś do rąk. – Myślałem, że już nie przyjdziesz – szepnął nerwowo. – Zakładaj to szybko, a później rób to, co wszyscy! Wkładając pośpiesznie habit, wyjrzałem przez małe okienko wychodzące na pole. Na tle zachodzącego za horyzontem słońca zobaczyłem dwóch karków. W panice pierzchali w stronę lasu, przeżegnując się po drodze bejsbolami. Podziękowałem im w duchu za odprowadzenie.
118
Uczucie ulgi, które na mnie spłynęło, spowodowało, że z niekłamanym entuzjazmem dołączyłem do reszty satanistów i ochoczo zabrałem się do wykonywania obrotów tułowia. Nawet nieźle mi szło. W krótkim czasie ta niezwykła choreografia, w połączeniu z jednostajnym zawodzeniem i niesamowitym blaskiem pochodni, wprowadziła mnie w trans, w którym zatraciłem się bez reszty. Wszystkie bodźce zewnętrzne docierały do mnie w formie geometrycznych wzorów, rytmicznie przenikających umysł i ciągnących za sobą w stronę jakiejś niezbadanej czeluści. Czułem, jak wnikam do opadającego, ciemnego tunelu, na którego końcu migotało małe, ale zaskakująco ciepłe światełko. Zrozumiałem, że tam znajduje się kres wszystkich moich problemów, a także odpowiedź na kilka zagadek od wieków dręczących ludzkość. Z błogim uśmiechem na twarzy poddałem się przyciągającej sile tego światła, które z każdą sekundą stawało się coraz większe i coraz cieplejsze… Wtedy poczułem pod żebrami cios z łokcia Syfiliusa i stanąłem na baczność z szeroko otwartymi oczyma. – Nie tak szybko! – warknął zażenowany satanista i zawstydzonym wzrokiem powiódł po współwyznawcach. Kiwnąłem przepraszająco głową i pospiesznie otarłem pianę, która zgromadziła mi się w kącikach ust. Nieco skołowany obserwowałem dalszy ciąg wypadków. Towarzystwo nagle ucichło. Po chwili na środek kręgu wystąpiła postać w trochę lepszym od innych, błyszczącym habicie, a właściwie pelerynie. Jednym
119
ruchem zrzuciła ją z siebie i moim oczom ukazało się najbardziej zagadkowe indywiduum od czasów człowieka-słonia. Był to prawie całkowicie nagi pan w dość zaawansowanym wieku, o obwisłym brzuszku i sflaczałej skórze. Z wyglądu mógł być rzemieślnikiem albo biegłym rewidentem, gdyby nie apokaliptyczne tatuaże pokrywające go od stóp do głów. Za jedyną część garderoby służyły mu metalowe stringi z pokaźną komorą na jądra. Rozglądał się dokoła, a jego wzrok zionął ogniem jak spawarka. Zamrugałem kilkakrotnie oczami, myśląc, że to może jakiś fleszbek po niedawnym transie, jednak obraz nie uległ zmianie. – Co to jest? – zapytałem wstrząśnięty Syfiliusa. – Wielki Mistrz – syknął i natychmiast zamilkł. Sataniści wokół mnie wbili wzrok w ziemię, jakby za wszelką cenę unikali spojrzenia Wielkiego Mistrza. Ja jednak nie mogłem oderwać oczu od fantastycznych malowideł na jego przywiędłym ciele. Na pierwszy rzut oka wybujały fresk pokrywający jego skórę był pozbawioną ładu i składu gmatwaniną scen z życia warana z Komodo. Dopiero po uważnym przestudiowaniu odsłaniał swój głębszy, jakże niepokojący sens. Tatuaże starca wydawały się żyć własnym życiem, poruszać się, ba! – wydawać dźwięki: Na brzuchu: Ciężarna kobieta w mundurze Wehrmachtu wtranżala podpłomyk. Kibicuje jej w ciszy plemię Masajów.
120
Na szyi: Kataryniarz, cały pokryty kleszczami, niesie pod pachą rocznik statystyczny. Zdaje się, że posykuje. Na wysokości śledziony: Stojący na scenie magik wyciąga włos z kapelusza. Pełna sala dzieci wybucha kaszlem. Między sutkami: Przerażający stwór, z głową Centaura i ciałem Minotaura, leży na rowie. Cud dziewczyna przystawia ucho do jego burczącego brzucha i mówi, że to dla niej najfajniejsze radyjko. Na ramionach: Chusta rezerwisty z elementami całunu turyńskiego. Pod lewą pachą: Zakrwawiona parówka. Pod prawą pachą: Niewypełniony PIT. Gdyby z podziwu nie wyrwały mnie nagle wiercące dziurę w mózgu dźwięki drumli, pewnie resztę życia spędziłbym na lunatycznej wędrówce po ciele ekscentrycznego starca. Zaprawdę, Kaplica Sykstyńska przy nim to mysie bobki. Gdyby to ode mnie zależało, natychmiast zostałby wpisany na listę UNESCO. Jak się okazało, odgłosy drumli oznaczały, że przechodzimy do kolejnego aktu ceremonii. Wielki Mistrz zamknął oczy i namiętnie wycharczał: – Wprowadzić ofiarę!
121
Na te słowa Syfilius pospiesznie wybiegł do przyległego pomieszczenia i wrócił po chwili, niosąc niedużą klatkę. Triumfalnie uniósł ją na wysokość oczu Mistrza. We wnętrzu szamotało się jakieś niewielkie stworzenie. – Co to jest? – zapytał zaskoczony starzec. – Szynszyla – odrzekł Syfilius. – Co? – Szynszyla. Chinchilla brevicaudata. Wielki Mistrz popatrzył najpierw na zwierzę, a później na mojego znajomego. – Przecież miała być dziewica. Virgo indeflorata! Syfilius uśmiechnął się kwaśno. – A tak, nawet udało mi się jedną znaleźć. Zgodziła się przyjść, ale pod warunkiem, że ją najpierw przelecę. No to co miałem robić? Poszedłem do sklepu zoologicznego i załatwiłem to – potrząsnął klatką. Nawet kilka warstw tatuaży na twarzy Wielkiego Mistrza nie zdołało ukryć targających nim uczuć. Miał minę dziecka, które pod choinkę dostało kawałek gorgonzoli. Ponownie spojrzał na szynszylę, która wystawiła w jego kierunku swój uroczy pyszczek, i odwrócił się ze wstrętem. – Idioto! – warknął. – Ile razy ci mówiłem, że mam już dość mordowania drobiu, gryzoni i innych drobnych kręgowców?! Chcę, byśmy w końcu złożyli w ofierze człowieka! – Badania dowodzą, że DNA szynszyli w 97 procentach pokrywa się z ludzkim…
Spis rzeczy I. Księga Wejścia II. Księga Zejścia III. Księga Lasu
5 69 169
Epilog
245
Jarosław Stawirej, Masakra profana Warszawa 2011 © Copyright by Jarosław Stawirej, 2011 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011 Wydanie I Printed in Poland ISBN 978-83-61006-16-9 Redakcja: Marta Konarzewska Korekta: Anna Sidorek Projekt okładki: rzeczyobrazkowe.pl Układ typograficzny i łamanie: rzeczyobrazkowe.pl Poglądy wygłaszane przez postać satanisty na stronach 87–93 inspirowane były artykułami Historia przemocy Stevena Pinkera i Nie takie dobre, dawne czasy Dana Gardnera pochodzącymi ze strony www.racjonalista.pl (oba artykuły w tłumaczeniu Małgorzaty Koraszewskiej) oraz pracy Sezonowość i okresowe fluktuacje prób samobójczych Andrzeja Polewki i Mariana Kopciucha opublikowanej na www.suicydologia.viamedica.pl. Druk i oprawa: ZG Colonel SA, ul. Dąbrowskiego 16, 30-532 Kraków Wydawnictwo Krytyki Politycznej ul. Nowy Świat 63 00-042 Warszawa www.krytykapolityczna.pl redakcja@krytykapolityczna.pl Seria Literacka, t. XI