OD AUTORA
ROZDZIAŁ I Cztery pierwsze rozdziały książki „Nauczyciel Sztuki” są dostępne w internecie dla każdego. Można je bezpłatnie pobierać, czytać, zapisywać, gdzie się chce, przekazywać innym, drukować, cytować bez umiaru i w ogóle robić z nimi różne rzeczy, których na ogół wydawnictwa zabraniają robić z fragmentami swoich książek...
OD AUTORA
Jest rok 2012. Upalne lato rozgrzewa do białości zabytkowe uliczki Salamanki. Miguel De Los Reyes siedzi przy kawiarnianym stoliku i lawiruje ekranem swego iPada tak, by złapać cień markizy i odczytać wyniki wczorajszego testu z filozofii. Za chwilę kelnerka przyniesie zmrożoną colę. Trącony nieuważnie stolik przechyla się i pusta szklanka rozpryskuje się o bruk. Jakaś przechodząca obok dziewczyna taksuje Miguela gniewnym spojrzeniem, ale nie zwalnia kroku. Zanim zniknie za rogiem, kelnerka będzie już zmiatać szkło i z uprzejmym uśmiechem odmówi przyjęcia dwóch euro za stratę; to nic, szkło się tłucze, wiadomo. Na tym koniec. Za chwilę nie będzie śladu po całym zajściu. Czy na pewno? Może tamta dziewczyna, odwracając się na moment ku stłuczonej szklance, straciła szansę skrzyżowania spojrzeń z nadchodzącym właśnie z przeciwka trzydziestoletnim programistą z Bayonne, Francisem Le Bourge. Więc on nie rozpozna jej wieczorem w winiarni, nie poprosi do tańca i o drugiej w nocy nie wylądują w jej dusznym pokoiku nad księgarnią przy Calle de San Juan. Stłuczona szklanka sprawiła, że Le Bourge spędzi tę noc samotnie. Następną także i następną. Sieć przypadków, splątanych przyczyn i nieoczywistych następstw bywa subtelniejsza od pajęczyny i trudno w tym momencie zgadnąć, że za piętnaście lat zgorzkniały
5
i zapiekły w złości programista Le Bourge wywoła największą w historii awarię przemysłową, która pozbawi życia blisko trzy miliony ludzi i uczyni Paryż na zawsze bezludną, toksyczną wyspą. Żywa wyobraźnia podpowiada, że świat wokół nas w każdej chwili może wybrać jedną z tysiąca dróg, że mógł też wybrać jakąś inną trajektorię w dowolnym punkcie przeszłości. I że ci, co żyliby w owym alternatywnym świecie, uważaliby go przecież za jedyny możliwy. Dla autora wymyślanie takiej historii alternatywnej to fascynujące zadanie. Tak rzadko przecież możemy być dumni z naszej prawdziwej przeszłości, w której tyle spraw aż prosi się o to, by przeżyć je ponownie, ale tym razem zupełnie inaczej: mądrzej, piękniej... Jakże by to było na przykład, gdyby szesnastowiecznej Hiszpanii nie ścisnęły wcale rozżarzone kleszcze inkwizycji, a zamiast tego kwitłby tam nadal wielobarwny świat Arabów, Żydów i chrześcijan, świat który w prawdziwej historii zaczęto wypalać żelazem dwieście lat wcześniej? Wystarczy zamknąć oczy, by zobaczyć ową dawną Hiszpanię, w której z jakiegoś stołu spadła szklanka, zmieniając już na zawsze wszystko.
6
ROZDZIAŁ I
G
aspar żuł w milczeniu kawałek pieczeni i spokojnie rozważał taktykę. Poważnych przeciwników było na razie trzech. Ale pozostali konkurenci też mogli zapewne sprawić przykrą niespodziankę. Nie należało nikogo lekceważyć. Szermierz wsparty łokciami o stół patrzył w zamyśleniu w ogień kominka. Płomienie pełgały, oświetlając chwiejnym blaskiem wzór na posadzce. Ważne było, aby ani na moment nie zerknąć w stronę któregokolwiek z rywali. Mogliby to wziąć za tremę. Stokroć lepiej było okazywać obojętność. Nie musiał zresztą patrzeć na nich, miał w głowie wystarczająco dużo spostrzeżeń wychwyconych dnia wczorajszego i dziś od rana. Także teraz, choć nie odwracał wzroku od ognia, w istocie cały skupiony był na nasłuchiwaniu rozmowy Navarrczyka z jakimiś dwórkami. To był właśnie jeden z poważnych przeciwników. Na oko nieco starszy od Gaspara, być może dobiegający już trzydziestki, odgrywający beztroskiego dworskiego bawidamka, ale z całą pewnością doświadczony i niezwykle biegły w Sztuce. Gaspar wyczuwał takie rzeczy przez skórę. Wystarczyło, że widział wczoraj, jak ów szermierz z Navarry (któż by spamiętał dziwaczne imiona tych Basków?), wchodząc do sali audiencyjnej wśród tłumu gości, zrobił nagle prawie niezauważalnie dłuższy krok po skosie i oszczędnym ruchem ręki
zagarnął kibić towarzyszącej mu dziewczyny, usuwając ją z miejsca, gdzie w tym właśnie momencie wyrżnął jak długi pachołek z dzbanem wina. Czerwona kałuża pełna skorup ściągnęła natychmiast uwagę wszystkich, ale Gaspar zapamiętał to, co ważne: potykającego się pachołka Navarrczyk zauważył niemal za swymi plecami i zareagował w ułamku sekundy, z idealną koordynacją ruchów, ani na moment nie usztywniając ciała. Poważny przeciwnik, bez dwóch zdań. Ten człowiek nie był przyuczonym szermierczym rzemieślnikiem. Bask znał Sztukę. Drugim poważnym przeciwnikiem był mestre Pablo Arreola de Salamanca, mężczyzna zażywnej postury, wieloletni fechmistrz na dworze księżnej Eleonory. Zanim odszedł z jej służby, wyuczył był znakomicie obu książęcych synów, a ich obecne umiejętności szermiercze stanowiły najlepszą rekomendację dla mistrza. Jako były książęcy nauczyciel fechtunku Arreola miał prawo używać dożywotnio tytułu Biegłego w Sztuce. Był jednym z dwóch Biegłych wśród stających obecnie w turnieju. Trzecim przeciwnikiem, którego należało traktować z wielką powagą, był – rzecz jasna – dotychczasowy fechmistrz na tutejszym dworze, ciemnoskóry Ibrahim Ibn Zafir. On także należał do Biegłych w Sztuce. Umiejętności szermiercze Maura były legendarne, a teraz wspierała je jeszcze urażona duma. Dwa miesiące wcześniej Ibrahim niepojętym przypadkiem stracił oko w pojedynku i choć przeciwnik przypłacił to życiem, książę Ferdynand i tak przestał bezwarunkowo ufać swemu dotychczasowemu fechmistrzowi. „Nie chcę – rzekł – by mój Filip umiał pokonywać przeciwników, tracąc za każdym razem jedno oko. Książę ma więcej niż dwóch wrogów”. Maur musiał podać się do dymisji i stanąć wraz z innymi do turnieju o stanowisko dworskiego fechmistrza. Na dworze książęcym zagościli nagle liczni pretendenci do zaszczytu, a jednooki Maur przyglądał się
10
każdemu z nich z kamienną twarzą. Zamierzał odzyskać stanowisko i nikt nie wątpił, że ma szansę. Z tłumu innych kandydatów przybyłych na dwór na razie oficjalnie do turnieju zgłosiło się jeszcze czterech. W tej grupie uwagę zwracał potężny rudobrody Amalryk z Courçon, chyba najstarszy wśród pretendentów – zapewne przekroczył już czterdziestkę. Amalryk przybył z północy, nie mówił ani słowa po kastylijsku, ale od biedy dało się zrozumieć jego łacinę wymawianą z dziwnym, twardym akcentem. Bez wątpienia był doświadczonym szermierzem, respekt budziła też jego niedźwiedzia postura. O pozostałych trzech konkurentach, znacznie młodszych, było wiadomo niewiele. Dwaj z nich byli świeżo upieczonymi absolwentami bardzo solidnej Akademii Fechtunku w Burgos, której patronował kalif Salamanki. Gaspar miał już okazję widzieć ich z bronią i nie mógł nic zarzucić ich Sztuce. Trzeci, bodaj najmłodszy z całej stawki, był podobno Tancerzem Miecza, co wśród dworzan wywoływało lekkie drwiny, ale też i ciekawość – od dziesięcioleci nie widziano w tych stronach zapomnianej Sztuki z górskiego klasztoru San Benedicto. Pozostali potencjalni rywale rozglądali się na razie i rozważali, czy w ogóle stawać do turnieju w tak znakomitej obsadzie. Ale nie oni stanowili problem. Gaspar spokojnie analizował sytuację. Z powodu zaskakującej reguły turnieju głównym dylematem taktycznym stała się nagle kolejność wyzwań. Od tego, kto kogo i w jakiej kolejności zaprosi do próby, zależało bardzo wiele. A w myśl reguły każdy mógł wyzwać każdego, ale bynajmniej nie w dowolnej chwili. Robiła się z tego niezła szarada i było się nad czym zastanawiać. Gaspar jeszcze raz powrócił myślami do wczorajszej audiencji. Książę Ferdynand, pan na zamku w Nájera, skinął łaskawie zebranym i uprzejmie pozdrawiał pierwszych pretendentów, gdy wyczytywano ich imiona, lecz w międzyczasie dolewał wina księżniczce Izabeli, wymie-
11
niał jakieś uwagi ze sztywnym jak tyczka posłem angielskim i było widać, że emocje turnieju na razie nie skupiają na sobie całej książęcej uwagi. W istocie turniej dopiero się rozpoczynał. Marszałek odczytywał ustalenia reguły turniejowej: „… potykać się do pierwszej krwi…, pokonany ustąpi z turnieju, a zwycięzca niechaj wyzywa następnego”. Objaśniono, że książę nie życzy sobie pojedynków prawdziwie krwawych. Dla zwycięstwa wystarczy niewielkie draśnięcie, zaznaczające przewagę. Kto by zadał ciężką ranę, o tym będzie wiadomo, iż nie panuje nad bronią lub własną popędliwością, więc nie może uczyć Sztuki. Dalej marszałek objaśniał zawiłą zasadę wyzwań: zrazu każdy może wyzwać każdego, jednak gdy odbędą się już pierwsze pojedynki, dalej wyzywać się wzajemnie mogą tylko ci, co stoczyli równą liczbę walk. Jeśli chce kto wyzwać przeciwnika, który już ma za sobą jedno zwycięstwo, sam najpierw musi też raz zwyciężyć, a to – wyzywając takiego, co podobnie jak on jeszcze nie walczył. Gdy zaś kto wygra dwie walki, musi czekać cierpliwie, aż znajdzie się drugi, co też dwakroć zwyciężył, i ten go dopiero może zaprosić do próby. Ten zaś, kto choć jedną walkę przegra, nieważne ile wcześniej odniósł zwycięstw, odpada ostatecznie z turnieju i nie może ani wyzywać, ani przyjmować wyzwań. Gaspar nie całkiem umiał wyobrazić sobie, w jaki sposób reguła ta ma na końcu sprawiedliwie wyłonić zwycięzcę. Ale nad tym czuwał marszałek, natomiast dla niego ważne było przede wszystkim to, że jedna przegrana walka odbiera dalsze szanse. Trzeba było za każdym razem wygrywać. W tej sytuacji najprzytomniej zachował się mestre Arreola, który natychmiast wyzwał jednego z młodzieńców z Burgos, co obaj potwierdzili objęciem się za ramiona. Młodzieniec aż pokraśniał z dumy, a Arreola zachował nieprzenikniony uśmiech dyplomaty. Gdy chwilę potem Navarrczyk chciał z całym bogactwem protokołu złożyć mu wyzwanie, Arreola odrzekł spokojnie:
12
– Dobrze, panie, ale ów zacny młodzieniec próbuje się ze mną pierwszy. Gdybym go pokonał, z najwyższym szacunkiem dam pole zwycięzcy waszego pierwszego pojedynku. Ale uchybiłbym tu obecnym rycerzom, gdybym śmiał mieć z góry pewność, że to będziecie wy. Więc zaczekajmy. – I skłonił się nisko przed bladym jak ściana rozmówcą. Nagle stało się jasne, że kolejność wyzwań to też pełna przebiegłości gra. Gaspar był niemal pewien, że teraz obrażony publicznie Navarrczyk podejdzie z wyzwaniem do niego lub do Ibrahima. Wyzwanie łatwiejszego przeciwnika oznaczałoby wszak przyznanie, że on sam podziela niepewność Arreoli co do swego zwycięstwa. Ale Navarrczyk zaskoczył wszystkich zgoła inną reakcją. Skłonił się i po prostu odszedł ucztować i podszczypywać dziewczęta. Nie wyzwał nikogo. Wcale nie zamierzał zbyt wcześnie odsłaniać kart. Dalsze wyzwania na razie nie padały. Pozostali kandydaci za przykładem Navarrczyka zajęli się ucztą. Było jednak jasne, że wszyscy w napięciu kalkulują, kogo i kiedy zaprosić do próby. Rzecz wymagała namysłu, tym bardziej że dołączali kolejni konkurenci. Późnym popołudniem do turnieju zgłosił się jeden z najlepszych uczniów Ibrahima Ibn Zafira, wysoki, szczupły i – jak szeptano – niezwykle utalentowany Muntasir al-Mansur. Marszałek miał podobno jeszcze dwa inne zgłoszenia, ale na razie nie było wiadomo czyje. Kolejność wyzwań robiła się tym samym karkołomnie skomplikowana. Zaproszenie trudniejszego przeciwnika i wyraziste pokonanie go mogło zachwiać odwagą innych szermierzy, a wyzywać słabeusza byłoby Gasparowi wstyd. Co innego, gdyby to jemu rzucił wyzwanie któryś z młokosów – cóż, nie miałby wówczas prawa odmówić. To byłby wymarzony początek turnieju – łatwa potyczka bez ujawniania wyższego kunsztu. Lecz by móc zostać wyzwanym przez któregoś z młodzieńców, Gaspar nie mógł zaczynać od innego pojedynku. Przecież jeśli najpierw rozprawi się z któ-
13
rymś z lepszych szermierzy, straci prawo przyjmowania wyzwań od początkujących i będzie mógł mierzyć się tylko ze zwycięzcami innych walk. A więc prawdopodobnie przyjdzie mu toczyć kolejno ciężkie pojedynki z trzema najlepszymi, podczas gdy oni – to możliwe – będą mieli za sobą jedynie lekkie walki z nowicjuszami. To było zupełnie nieopłacalne. Gaspar postanowił więc czekać. Nie mógł się jednak opędzić od myśli o wczorajszej audiencji. Piętnastoletni książę Filip w widoczny sposób nie lubił swego poprzedniego nauczyciela i z wielkim zainteresowaniem przyglądał się jego potencjalnym konkurentom. Kiedy po odczytaniu reguły poproszono gości na biesiadę, książęcy syn nie omieszkał zaprosić niektórych szermierzy do wysokiego stołu, gdzie wypytywał ich ciekawie o Sztukę. Rozmówców dobrał sobie bodajże według wystawności strojów, bo przy stole książęcym zasiedli tylko Arreola i obaj szermierze z Akademii w Burgos. Gaspar odetchnął więc z ulgą. Nie znosił dworskiej etykiety. Zajął się spokojnie pieczenią i winem. Zgodnie z zacnym obyczajem odkrawał też plastry pieczeni dla swej sąsiadki po prawej, dolewał jej wina i bez przekonania chwalił jej urodę, po trosze słuchając toastu, jaki na prośbę księcia wygłaszał właśnie nadworny philosophos. Można było spodziewać się jakichś kwiecistych, przemądrzałych bredni, ale na szczęście uczony poprzestał na toaście bardzo krótkim: mówił o uważności, która jest istotą Sztuki. „Za Sztukę!” – powtórzono ochoczo jego słowa, puchary powędrowały w górę, a potem ku ustom. Tymczasem marszałek zadzwonił w kielich i ogłosił oficjalnie wyzwanie: – Jego Książęca Wysokość Ferdinando Esteban Francisco Manrique de Lara y Cardona, książę Nájera, hrabia Treviño, markiz Aguilar de Campoo – recytował bez zająknienia tytuły swego chlebodawcy – w swej łaskawości zezwala, by w pojedynku w dniu jutrzejszym zmierzyli się…
14
Rozwinął rulon oficjalnego zestawienia turniejowego i odczytywał: – Mestre Pablo Andrea Pedro Arreola de Salamanca i kawaler Isaac Rodriguez Tomasso de Silva y Álvarez. Ogłoszenie pojedynku Arreoli z młodym Izaakiem, prymusem Akademii w Burgos, nie było dla nikogo zaskoczeniem, wyzwanie padło wszak publicznie, więc rzecz została skwitowana tylko zdawkowymi oklaskami. Uczta trwała w najlepsze. Gaspar nalał znów wina sąsiadce. Wino było wyborne i chcąc się nim delektować, musiał napełniać też puchar damie, tak wypadało. „W tym tempie – pomyślał – biedaczka upije się za chwilę”. Faktycznie, dziewczyna opróżniała swój puchar wcale nie wolniej niż on. Damy na dworach potrafiły pijać ostro i zdarzało się wcale nierzadko, iż rozluźnione trunkiem bez ceregieli ciągnęły szermierzy do łoża. Dla niektórych to był chyba rodzaj współzawodnictwa: wytypować trafnie dwóch przyszłych przeciwników w finale i zawczasu przespać się z oboma, by móc potem, chichocząc z przyjaciółkami, porównywać ich techniki szermiercze. Inne znów chętnie nagradzały zwycięzców tuż po pojedynkach, sycąc się zapachem niedawnej walki. Dla jeszcze innych rozrywką bywało pocieszanie pokonanych. Młodzi szermierze na ogół zachłystywali się tym szczególnym powodzeniem. Gaspar miał już ten okres dawno za sobą. Zdążył się nasycić, rozczarować, spróbować znów, rozczarować jeszcze boleśniej. Nie lubił tych zalotów i na szczęście umiał skutecznie bronić się przed nimi. Ale jego sąsiadka wcale nie próbowała go uwieść. Nazywała się Ruth i rozmawiała z nim głównie o turnieju. Opowiadał jej o poszczególnych przeciwnikach, a ona słuchała uważnie, czasem dopytywała o coś lub wtrącała własną zaskakującą ocenę. Kiedy w pewnej chwili wspomniał, że obaj akademicy z Burgos są podobni i mylą mu się ciągle, odpowiedziała spokojnie:
15
– Z kolei ja widzę między nimi same różnice. Izaak, ten co się tak głośno śmieje, to urodzony zwycięzca, promieniuje z niego ambicja i pewność. A ten ładniejszy, Diego… o, to bardziej złożona sprawa. Stara się dorównywać swemu towarzyszowi pewnością siebie, bądź co bądź to Andaluzyjczyk, ale ma głowę zaprzątniętą czymś innym, wydaje mi się, że się czymś martwi. Myślę, że szermierka nie jest jego drogą, może zabrnął do Akademii trochę przez przypadek. Spodziewam się, że akurat on z ulgą przyjmie pierwszą przegraną. Gaspar wzruszył ramionami. On sam dalej nie rozróżniał akademików i nie miał pojęcia, który z nich miałby być niby „ładniejszy”. Lecz uświadomił sobie też, że przecież nawet nie znał ich imion, które ona wymieniła bez kłopotu. Więc nie sposób było zaprzeczać: nie przyjrzał im się dokładnie. A skoro tak, to być może faktycznie przegapił coś ważnego? Postanowił zwrócić baczniejszą uwagę na akademików. Opinia Ruth – choć w pierwszym odruchu nie chciał się do tego przyznać – zaciekawiła go. W ogóle Ruth okazała się bardzo interesującą rozmówczynią. Patrzyła śmiało w oczy, słuchała uważnie, odpowiadała z jakąś ciepłą mądrością, gestykulując przy tym delikatnie. Była w jego wieku, a może nieco starsza. Nie błyszczała urodą, jaką ceni się na dworach, jej piegowatej twarzy nie pokrywała warstwa bielidła, ale kiedy się uśmiechała, robiło się ciepło. Przyłapał się na tym, że od pewnego czasu mówi do niej „przyjaciółko”, jakby znali się od lat, i odruchowo przygląda się ciągle jej ruchliwym dłoniom – było w nich coś magicznego. Westchnął, napełnił oba puchary i podzielił się z Ruth swymi wątpliwościami. Nie sposób przewidzieć, jak ogłoszona dziś rano zawiła reguła wyzwań miałaby wyłonić sprawiedliwie jednego zwycięzcę. Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała: – To da się przewidzieć dość dokładnie. Patrz… – I rozsypawszy na stole garść orzeszków ułożyła z nich prosty
16
schemat wyzwań. Dobrane w pary orzeszki oznaczały szermierzy, zwycięzcy przechodzili wyżej, łączyli się znów w pary wyłaniające kolejnych zwycięzców. To było rzeczywiście nieźle pomyślane – na trójkątnym schemacie Ruth było widać dobrze całą złożoność zasady. Gaspar postanowił sobie w duchu, że później przeanalizuje tą metodą własne plany co do kolejności wyzwań. Ucałował jej dłoń ze szczerym podziwem, a ona odwdzięczyła mu się tak pięknym piegowatym uśmiechem, że nagle zapomniał, co chciał dodać. Przytrzymał jej dłoń o ułamek chwili dłużej, niż tego wymagał sam tylko dworny gest. Jedli orzeszki, przekomarzali się i śmiali, chrupiąc kolejnych „szermierzy”. Gaspar sięgnął po dzban z winem, ale pomiarkował się w porę. Na jej pytające spojrzenie mruknął zakłopotany: – Nie powinienem ci już dolewać, przyjaciółko. Piję dziś bez umiaru. Jeszcze chwila i przeze mnie spadniesz pod stół. – A gdy przyzwalająco wskazała jego własny puchar, dodał: – Nie, nie. Nie nalewam tobie, więc sam też nie wypiję. To mądry obyczaj, żeby z obfitości stołu korzystać równo. – Z równością rzecz nie jest aż tak prosta, przyjacielu… – Ruth zamyślona patrzyła gdzieś w przestrzeń, ale zaraz odwróciła się ku niemu i dotykając palcami wierzchu jego dłoni, rzekła wesoło: – Ja ważę niespełna sto trzydzieści funtów, a ty pewnie ze dwieście, może troszeczkę mniej. Niech będzie – przyjrzała mu się bacznie – sto dziewięćdziesiąt pięć. Więc dla mnie te trzy wypite szklanice to sporo więcej niż dla ciebie. Dla sprawiedliwej równości możesz wypić jeszcze śmiało… – obliczyła szybko w pamięci – dobre półtorej szklanicy, taka jest sprawiedliwa proporcja. Nalewajże więc śmiało! I ze śmiechem skłoniła go, by nalał sobie wina, a on już nie protestował. Kręciło mu się miło w głowie i pomyślał, że właściwie nie musi czekać na jakiś szczególny pretekst, żeby znów pocałować tę magiczną, szczupłą dłoń. Ruth jadła właśnie owoc granatu i jej palce miały cierpki smak.
17
Przytrzymał jej dłoń, ale wymknęła mu się delikatnie i pogładziła go po policzku, a potem sięgnęła znów po niedokończoną ćwiartkę owocu. Tymczasem zagrała muzyka i od stołu zaczęły wstawać najpierw pojedyncze, a potem coraz liczniejsze pary, pośrodku sali zaś powoli formował się korowód do pierwszej pawany. Ruth nachyliła ku niemu twarz, na której wino wymalowało już żywe rumieńce, i rzekła, tłumiąc śmiech: – Przyjacielu, widzę po twojej przerażonej minie, że taki sam z ciebie tancerz jak ze mnie tancerka. Uciekajmy więc, wyślizgnijmy się na dziedziniec ogrodowy, nikt nie zauważy, tutaj są boczne drzwi. Wzięła go za rękę. Znała dobrze zamek, wymknęli się, chichocząc jak dzieci umykające z nudnej lekcji greki, pobiegli długim korytarzem i przez boczne drzwi wyszli na wirydarz z fontanną. Usiedli na kamiennej ławie we wnęce ukrytej za krzewem migdałowca. Wieczorne powietrze pachniało mirtem. Gaspar nie puszczał dłoni Ruth, pocałował ją znów i próbował sięgnąć jej ust. Nie uciekła przed nim, ale nie odwzajemniła pocałunku. Objęła jego głowę czułym, niemal matczynym gestem i gładząc go po włosach, skłoniła ku sobie, tak że położył głowę na jej kolanach. W zamyśleniu czesała palcami jego włosy, a Gasparowi wcale nie chciało się przerywać tej dziwnej pieszczoty. – Wiesz – rzekła nagle – muszę ci coś powiedzieć. Ale nie przestraszysz się, dobrze? – Gaspar przytaknął bez słowa i zamknął oczy. – Rozmawia się nam dobrze, naprawdę dobrze – powiedziała cicho – więc wolę, żebyś wiedział od razu. No więc… nie chcę, żebyś był potem rozczarowany… Bo ja… – przełknęła ślinę i zamilkła. Gaspar też nie przerywał ciszy. – To wszystko jest cholernie skomplikowane. Właściwie powinnam chyba zacząć od tego… nie musisz planować sobie tego całego porządku wyzwań. Jutro stanie się coś i wszystko,
18
19
co sobie teraz układasz, będzie już nieważne… – A widząc jego coraz bardziej zdumioną minę, dodała zrezygnowana: – Jestem Widząca. Myślę, że słyszałeś coś o nas i wiesz, w czym rzecz. Widzę przyszłość. Zapadła cisza. Gaspar wciągał w nozdrza wilgotne powietrze pełne zmieszanych zapachów wieczoru. Widząca. No tak… Pewnie, że słyszał. – Tu u nas – mruknął cicho – to chyba nie problem, prawda? Na północy czy we Włoszech pewnie nie mogłabyś mi tego powiedzieć tak po prostu. Ale tutaj nikt nie robi z tego problemu… – Problem jednak jest – rzekła spokojnie – i myślę, że to rozumiesz. Pewnie, że u nas nie płoną stosy. Ale sto pięćdziesiąt mil stąd już płoną. A ludzie wszędzie jednakowo boją się tego, co niezrozumiałe. Nie trzeba jechać do Akwitanii, żeby nasłuchać się bajek o czarach. – E, zazdroszczą i tyle. Każdy by tak chciał. – To nic miłego, wierz mi. To nie tak, że patrzysz na przykład na tę fontannę, a jak ci się znudzi, odwracasz oczy i już. Z przyszłością jest inaczej, pokazuje się, jak chce i kiedy chce. Nie możesz sam skierować wzroku na nic, pokazuje ci się coś, czego sam nie wybierasz. I nie możesz zamknąć oczu ani się odwrócić. Ja – głos jej stwardniał – często widzę coś, czego wolałabym nigdy nie zobaczyć. Nie ma czego zazdrościć, bądź pewien. To potrafi zaboleć bardziej niż wasze zabawy z mieczami. Gaspar milczał przez dłuższą chwilę. – Wiesz, jak mi pójdzie jutro? – spytał wreszcie cicho. – Widzisz to? Przytaknęła bezgłośnie. Czochrała jego włosy jak sierść na karku ulubionego psa z roztargnieniem, przez które przebijała jakaś pierwotna czułość. – Właśnie dlatego rozmawiam z tobą – rzekła. – Jutro zaplącze ci się wokół losu czarny węzeł. Zły dzień. Będziesz
20
wściekły. Tak wściekły, że nie chcę na to patrzeć. Będziesz jak wściekły pies, gotów zagryźć każdego. Gaspar poczuł nagle, że jest mu niewygodnie. Beztroski nastrój gdzieś się ulotnił. – No, nie wiem – burknął. – Co ma być, to będzie. Przez chwilę chciał się podnieść. Nie musi wcale wysłuchiwać dziwacznych obaw Ruth, która nie ma przecież pojęcia o szermierce. A potem pomyślał nagle, że to nie tak. Że ta dziewczyna, która przecież wcale go nie zna, po prostu martwi się o niego. Przejmuje się jego sprawami, którymi od tylu lat nie przejmował się nikt. I że siedzi tu i głaszcze go tak… I już nie chciał się podnosić. Czuł przez suknię ciepło jej uda na swoim policzku. – Ruth… Chłodna dłoń odgarnęła włosy z jego twarzy. – Wiesz, tak mi przyszło do głowy… Bo powiedziałaś sama: rozmawia nam się naprawdę dobrze… Język mi się plącze, przepraszam… A teraz przecież nie będziemy już wracać na ucztę… I pomyślałem, że może bym… Może byśmy… – otarł się policzkiem o jej kolana i dotknął ciepłej sukni wargami. Udo dziewczyny drgnęło niespokojnie, a wplątana w jego włosy ręka znieruchomiała. Przytrzymywała go teraz ostrożnie jak leżącą na kolanach paczkę. – Nie, nie. To bez sensu, wybacz. Nic nie mówiłem… – poczuł się nagle speszony własnym prostactwem. Cóż za pomysł, żeby po kilku chwilach znajomości… – Widzisz sama, że… że nie powinienem tyle pić – próbował obrócić niezręczność w żart, ale ona położyła mu dłoń na ustach i nie dała dokończyć. Siedzieli przez chwilę w ciszy, a Gaspara ogarniał coraz głębszy, obezwładniający żal do samego siebie. Znów coś zepsuł. Tak nienawidził tej swojej niezdarności. Ale wtedy Ruth powiedziała bardzo cicho:
21
– Cholera. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś głupio… Dobrze. Słuchaj, chodźmy do mnie… I zaczekała, aż do niego dotrze, co usłyszał. A potem nie cofnęła wcale dłoni, kiedy składał w jej wnętrzu długi, ciepły pocałunek.
Y Książę Manrique de Lara przez zmrużone powieki patrzył w ogień kominka. Płomienie obserwowane poprzez rzęsy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Było to wielce ciekawe zjawisko, warte rozważenia. – Cóż więc radzicie, don Rodrigo? – spytał spokojnie. Ochmistrz nerwowo poruszył się na ławie. Właśnie przed chwilą zrelacjonował księciu niepokojący incydent, o jakim mu doniesiono jeszcze wczoraj wieczorem. Nie lubił przynosić złych nowin, ale tym razem musiał lojalnie poinformować księcia o tym całym zamieszaniu. Tyle że książę był zajęty przez cały dzień i raczył wysłuchać jego relacji dopiero teraz. – Wasza Wysokość! Sądzę, że w rzeczy samej była to młodzieńcza nieodpowiedzialność. A przecie od fechmistrzów wymagamy, że tak powiem, dyscypliny i odpowiedzialności za postępki. Właśnie odpowiedzialności! Jakże taki ma potem układać do szabli młodego księcia, kiedy sam jest, że tak powiem, nieokrzesany? Książę uniósł rękę na znak, że teraz namyśla się nad całą sprawą, więc ochmistrz zamilkł. Był wielkim zwolennikiem porządku i dyscypliny, dbał o nie, może czasami nawet i przesadnie. Zresztą, czy można w ogóle przesadzić z dbałością o porządek? Książę rozważał usłyszaną przed chwilą relację, a don Rodrigo w oczekiwaniu na dyspozycje władcy przypominał sobie jeszcze raz popołudnie, analizując, czy niczego nie zaniedbał i czy zarządził wszystko w sposób należyty. O wczorajszej awanturze z udziałem Gaspara De Los Reyes
22
dowiedział się niemal zaraz po niej i przez cały ranek rozważał, jak ma dopilnować, by ów skory do awantur młodzieniec przynajmniej na uczcie nie wywołał jakiegoś skandalu. Po pierwsze postanowił więc zadbać o to, by Reyes nie został poproszony do wysokiego stołu, i miał nadzieję, że tamten zrozumie dyplomatycznie wyrażoną przyganę. Następnie długo dumał, przy kim należy go posadzić, aby ów nie rozbawił się zanadto i nie wszczął na samej uczcie jakiegoś nieprzystojnego incydentu. Wreszcie błysnęła mu w głowie myśl znakomita. Posadzi Reyesa w parze z ową brzydką, piegowatą matematyczką, nauczycielką książęcych dzieci, która miała w pogardzie elegancję dworską i nawet nie raczyła się godziwie umalować, jak nakazywał obyczaj, a z każdej uczty wychodziła pierwsza, gdyż nie umiała w ogóle tańczyć. Biesiada w takim towarzystwie, upływająca na konwersacjach o matematyce, powinna skutecznie ostudzić Reyesa. Jak postanowił, tak zrobił i okazało się to decyzją nader mądrą. Reyes, jak zauważył ochmistrz, pił niewiele i gdy tylko zaczęły się tańce, a matematyczka jak zwykle poszła sobie, zaraz i on wyszedł ze spuszczoną głową. Ochmistrz uśmiechnął się z satysfakcją – dobrze mu tak! Niech na drugi raz uszanuje porządek. Książę przerwał milczenie. – Dobrze, mój Rodrigo. Sam nic już nie rób w tej sprawie. Wysłucham jeszcze drugiej relacji, zanim wyrobię sobie zdanie. Poproś tu Alejandra. Ochmistrz skłonił się i wyszedł, zapraszając gestem do komnaty siwego kapitana straży, który od dobrej chwili czekał przed drzwiami. Książę skinął głową i wskazał mu miejsce na ławie. Alejandro usiadł wyprostowany. – No, więc jak to było wczoraj z tymi obwiesiami w gospodzie, don Alejandro? – Pytanie było zadane tonem lekkim, jakby nieco roztargnionym, ale kapitan straży zbyt długo znał księcia, by dać się zwieść. Książę będzie słuchał uważnie i zapamięta każde słowo.
23
– Za pozwoleniem Waszej Wysokości, to była ta banda, o której od miesiąca donoszono nam, że łupi na zachodnim gościńcu. Tym razem wezwano nas już po wszystkim, nawet nie było na kogo dobywać broni. Przyszło nam tylko sprzątnąć dwa trupy i opatrzyć rannych. Największy ambaras mieliśmy z uspokojeniem szanownego dostawcy tkanin dla dworu Waszej Książęcej Mości. Akurat przypadkowo stał w owej gospodzie z rodziną i o mało nie przypłacił tego życiem. Ale chwalić Boga, nic mu się nie stało. – Słyszałem już jedną relację – rzekł spokojnie książę – ale relacji nigdy nie za wiele. Chcę wiedzieć, czy któryś z mistrzów fechtunku nie rozpętał tej burdy, by się popisać. Mówcie więc, drogi Alejandro, wszystko, co wiecie. Cóż tam się wczoraj działo? Od początku, po kolei, jeśli łaska. I kapitan straży odmalował księciu najwierniej, jak umiał, obraz wczorajszych wydarzeń w gospodzie. Słowa starannie przepytanych świadków – jak rzadko – układały się w spójną całość.
S Gospoda rozbrzmiewała wesołym gwarem. Pod koniec dnia zazwyczaj było tu pełno gości. Ci, co kończyli dzienny etap swej podróży, przed udaniem się na nocleg spożywali wieczerzę i przy tej okazji w biesiadnej izbie zbierał się wielobarwny i wielojęzyczny tłum. Rozmawiano głośno, opowiadano sobie wzajemnie nowiny z podróży, nadstawiano ciekawie ucha na to, co opowiadali inni, przekazywano sobie wieści o tym, co się dzieje na gościńcach, która rzeka wylała i bród jest nieprzejezdny, gdzie most niedawno naprawiono czy też co się wydarzyło na jarmarku w Valladolid. Gaspar siedział zmęczony przy stole w kącie i winem zmieszanym pół na pół z wodą popijał gorący podpłomyk, który odłamywał po kawałku, by umoczyć każdy kęs w oliwie z czosnkiem
24
i bazylią. Jednym uchem słuchał nieprzerwanego monologu siedzącego obok kupca i bardzo uważał, aby nic nie odpowiadać i nie dać się wciągnąć w rozmowę. Tamten przemawiał, nie zwracając uwagi na to, czy jest w ogóle słuchany. – …a wszystko to, uważacie panie, przez upadek obyczaju. Któż widział, żeby tak wyglądały suknie niewieście? Zgorszenie, tfu! Najlepiej by taka cycki na wierzch wywaliła, jako mamka karmiąca, z przeproszeniem waszmości. Saraceński obyczaj… Gaspar już chciał sprostować, ale ugryzł się w język. Patrzył obojętnie po izbie. Nieopodal, przy obficie zastawionym stole siedział tęgi żydowski kupiec z dwiema córkami i żoną z maleńkim dzieckiem przy piersi. Rozprawiali o czymś w śpiewnym ladino, ale większość tej mowy dało się bez kłopotu zrozumieć. Dziecko spało grzecznie i kobieta zerkała na nie z matczynym rozczuleniem, a zauważywszy, że i Gaspar akurat przygląda się maleństwu i doń uśmiecha, odwzajemniła mu się spojrzeniem pełnym nieukrywanej rodzicielskiej dumy. – …bo młodzi, powiadam, jeno za modą gonią, kiecki jakoby diabeł wykroił! – Kupiec wziął głęboki oddech, ugryzł wielki kęs pieczeni, popił winem, lecz cisza nie trwała długo. – Tak więc, o czymże to ja? Ach prawda, o obyczajach. Dziwi się potem jedna z drugą, iż się w niejednym mężczyźnie krew zagotuje i rzeczy nieprzystojne czyni. Tfu, pokuśnice diabelskie! Otóż trza wam wiedzieć, że za mej młodości… Myśli Gaspara odpłynęły gdzieś w bok. W przeciwnym kącie, ukryte w cieniu za słupem siedziały trzy siostrzyczki, klaryski pielgrzymujące zapewne do świętego Jakuba w Composteli. Dwie starsze rozmawiały cicho, natomiast nowicjuszka, może piętnastoletnia dziewczyna o ciemnoczekoladowej skórze i migdałowych oczach, nie odzywała się ani słowem, związana być może ślubami milczenia. Kiwała tylko głową lub kręciła nią w odpowiedzi na pytania starszych
25
mniszek. Siedziała wyprostowana ze skromnie spuszczonymi oczyma, jednak gdy na moment podnosiła wzrok, miało się wrażenie, że rozmowy cichną, a izba rozświetla się blaskiem jej niepospolitej urody. – …i Saracena wzięła za męża, powiadam jegomości, i przeszła na jego wiarę. Taki wstyd! Za Saracenem jest i ledwie pół roku przeszło, a już z brzuchem chodzi, bo trzeba wiedzieć jegomości, iż Saracenowie wielce lubieżni są i nie popuści taki niewieście… Dalej kilku drobnych przekupniów, przybyłych zapewne na jutrzejszy targ, spożywało posiłek w otoczeniu swych podróżnych tobołów. Ci nie tracili zazwyczaj miedziaków na wynajem izby i zapewne mieli zamiar iść za chwilę do stajni, gdzie można było całkiem zacnie wyspać się na słomie przy mułach i koniach. Tymczasem skrupulatnie wyjadali do dna polewkę, wycierali miski skórkami chleba i starali się nie pozostawić ani kropli wina w glinianych kubkach. Obok nich siedziały dwie przekupki z koszami owoców. Rozprawiały o czymś żywo i wydawały się nie zwracać uwagi na nikogo. – …przez owych Żydów to wszystko, powiadam – perorował kupiec. – Nabierze taki towaru nie wiedzieć skąd i ceny tak niskie da, że człek przy nim zgoła na swoje nie wyjdzie, bo też spuścić musi… Gaspar błądził wzrokiem po izbie. Żyd z krótką siwą brodą, pewnie uczony w podróży, otulony wełnianym płaszczem przysypiał nad półmiskiem i co chwila zabawnie podrywał głowę, która natychmiast znów zaczynała powoli opadać na jego pierś. Obok młodzik, wyglądający na ucznia zmierzającego do terminu w jakimś warsztacie rzemieślniczym, trzymał na kolanach niewielkie zawiniątko, zawierające zapewne cały jego dobytek. Jadł tyle co nic i spode łba zerkał markotnie w odległy kąt, gdzie siedziały mniszki. Nie mógł zgoła pojąć, czemu świat jest urządzony
26
tak przewrotnie, że właśnie te najpiękniejsze dziewczęta chcą się zamykać w klasztorach, brzydkie zaś jak na złość zostają poza murami i próbują namówić człeka do żeniaczki tak zachłannie, że w końcu trzeba przed nimi uciekać z rodzinnej wsi, nie żegnając się z nikim. – …i jakem już pierwej mówił jegomości, spór z nim wszcząłem przed sędzią grodzkim. Jeno sędzia przekupny i póki co Maurowi plugawemu dał rację. Ale niedoczekanie! Do księcia z odwołaniem jadę, bo przecie… Dwaj młodzi szlachcice, studenci słynnej Akademii Fechtunku z Burgos, w swych widocznych z daleka granatowo-złotych barwach, zajmowali oddzielny stół, zastawiony wyłącznie wielkim dzbanem tęgiego wina i dwoma pucharami. Nie mieli przypasanej broni. Dla uniknięcia burd panował tu twardo przestrzegany zwyczaj, iż broń zostawiało się w przedsionku, pod opieką wykidajły. Niedaleko od nich młody Saracen w bogatych szatach podawał troskliwie napar z ziół starszej kobiecie, podtrzymywanej pod łokieć przez służącą. Strzępki rozmowy, jakie doleciały Gaspara, dotyczyły choroby, medyków i zdzierskich stawek, jakich ci niedouczeni partacze żądają. – Ech, wszystko to jedna wielka niesprawiedliwość – rzekł kupiec i westchnął ciężko. – Tyle trudu człek co dnia wkłada, a za to żadnej nagrody na tym świecie. Chyba w niebie za swoje odbierzem… Pośrodku, przy długim stole siedziała grupa murarzy udających się pewnie na pobliską budowę. Zamawiali niewiele. Wyraźny posłuch w tej grupie miało dwóch starszych majstrów: grubas z wielkimi czarnymi wąsami i siwowłosy kościsty cieśla o zasępionej twarzy. Do murarzy przysiadły się dwie dziewki karczemne z kusząco rozsznurowanymi dekoltami, ale rozmowa nie kleiła się zbytnio, bo murarze dopiero jechali na budowę, więc nie mieli srebra i nie dało się na razie umówić kontraktu satysfakcjonującego obie strony.
27
Młodsza z nich, na którą wołali Dolores, już zaczęła zbierać się do odejścia, ale okrągła i roześmiana Teresa, zapewne lepiej znająca życie, pociągnęła ją za rękaw, by znów usiadła. W karczmie i tak nie było nic ciekawszego do roboty, więc nie zawadziło tymczasem poprzekomarzać się z rzemieślnikami, zapisać się ciepło w ich pamięci, pozwolić im łapczywie poobwąchiwać wychylające się ze stanika piersi, by potem na budowie mieli do czego tęsknić i by przypomnieli sobie tę tęsknotę za parę tygodni, gdy będą wracali z wypłatą. – …owe dziewki wszeteczne, tfu, zgorszenie. I obraza boża. No, jakże też… Patrzajcie, ta jedna ładniutka, ani słowa. Ech, po prawdzie i owej drugiej też by człek kijem nie odpędził, kąseczek doprawdy smakowity. Ale też prostaków sobie upodobały, aż dziw! O czymże więc to ja? A, prawda, upadają obyczaje, a to przez brak pobożności. Bo też… Teresa szepnęła coś na ucho Dolores i ta podniósłszy się z miejsca, obeszła ławę naokoło, muskając przy okazji dłonią karki pochylonych nad kuflami murarzy, po czym przecisnęła się ponad kolanami dwóch młodzików i usiadła obok grubego wąsatego majstra, opierając się o niego ciepłym biodrem. Majster nie był zapewne najprzystojniejszy przy tym stole, może i wręcz przeciwnie, możliwe że był przy tym stole najmniej apetyczny. Ale nie było wątpliwości, że za miesiąc jego trzos będzie po trzykroć zasobniejszy niż sakiewki prostych murarzy. Zgoła inaczej postąpiła jednak bardziej doświadczona Teresa. Ta, zamiast wdzięczyć się do drugiego z majstrów, rozmawiała zalotnie z kilkoma rzemieślnikami, nie wyróżniając żadnego z nich. Zagadywała ich o pracę, śmiała się, słuchała niby to nieuważnie, a po kilku chwilach wzięła za rękę młodego czarnowłosego cieślę, do którego kompani mówili Sancho. Jej niezawodny instynkt wybrał owego Sancho z całej grupy z podobnie bezlitosną trafnością, z jaką myszołów rozpoznaje z wysoka nieświadomą niczego mysz wśród łudząco podobnych do niej szarych
28
grudek zaoranej ziemi. Wiedziała dokładnie, że choć młody cieśla Sancho miał zarobić bynajmniej nie więcej niż jego kompani, to właśnie jego serce było najbardziej wygłodniałe, a ciało najbardziej stęsknione ciepła, i była pewna, że to on spośród całej gromady zapamięta ją najwierniej i odnajdzie, gdy będą wracać tędy za cztery tygodnie. Wiedziała też dokładnie, gdzie i na jak długo należy wpuścić za chwilę jego szorstkie dłonie, by przez moment zasmakowały słodyczy, lecz aby żadną miarą nie zdążyły się nią nasycić. Pulchna Teresa znała się na swym rzemiośle nie gorzej niż ów młody chłopak na ciesiołce, a jej sprawne palce wykonywały swój zacny zawód tak samo biegle, jak szorstkie ręce owego cieśli, gdy ów dłutował precyzyjnie wpusty w zamkach spinających dębowy oczep. Trzymała go teraz za obie dłonie i oplatała cierpliwie siecią swego ciepłego głosu i słonecznego zapachu. Przestała się też interesować pozostałymi rzemieślnikami. Wystarczyło, że Sancho będzie im teraz co wieczór przypominał o pewnej gospodzie, do której warto wrócić, by dobrze wydać zarobione miedziaki. Gadatliwy kupiec zamilkł na dobre, zasępił się i zadumał nad niełaskawym losem i niesprawiedliwością świata tego. Czemuż to takie wesołe dziewczęta zawsze wolą towarzystwo prostaków, nie zaś ludzi zacnego stanu, jak choćby on sam? A zresztą może i dobrze. Zaraz też by jedna z drugą chciała od niego jakiego grosza. I za co to? Za to, co przecie ludzie winni czynić z samej miłości bliźniego. Ech, niegodziwy ten świat… Przy samych drzwiach siedziało jeszcze trzech mężczyzn jedzących z całkowitą obojętnością i niezwracających uwagi na nikogo. Można w nich było rozpoznać kurierów wiozących pocztę. Podróże nie miały dla nich nic z romantycznej przygody, była to po prostu ich praca. Gospody bywały zawsze podobne jedna do drugiej, trakty nie różniły się od siebie i należało pilnować, żeby tak pozostało. Tęgi
29
karczmarz krzątał się głównie wokół żydowskiego kupca z rodziną i młodego zamożnego Saracena z chorą matką. Dość często pojawiał się też koło siedzących w kącie klarysek i wydawało się, że szczególnie serdecznie próbuje ugościć śliczną ciemnoskórą nowicjuszkę. Pozostałych leniwie obsługiwała jego żona. Gaspara ledwie zaszczyciła sennym spojrzeniem. Zamawiał niewiele i nie był specjalnie interesującym gościem. Jeden z młodych murarzy nachylił się ku klaryskom i zagadywał nowicjuszkę, gestykulując żywo, lecz za moment zebrał kułakiem po karku od chudego majstra i czerwony po uszy odsunął się, spuściwszy głowę, a starszy majster posłał siostrom przepraszające spojrzenie, przeżegnał się pobożnie i dla pewności klasnął jeszcze raz po karku pomocnika. Kilka głów zwróciło się ku drzwiom: na dworze zrobił się hałas, słychać było przekleństwa, nawoływania, coś twardo wyrżnęło w ścianę. Ktoś wyjrzał przez okno i zaklął przerażony. Jeden z kurierów przesiadł się w pośpiechu w ciemniejszy kąt koło Gaspara. – To te psiekrwie, co rabują na zachodnim gościńcu – mruknął. – Ludzie owego hycla Beniteza. Wybuchła szarpanina przy drzwiach, zapewne wykidajło próbował kogoś nie wpuścić. W gospodzie rozmowy przycichły. Drzwi otworzyły się, waląc z hukiem o ścianę, mało nie wyrwały się z zawiasów. Wykidajło ni to siedział na ziemi, ni to zwisał bezwładnie wsparty o ościeżnicę drzwi. Z jego piersi płynęła krew, tworząc w wejściu kałużę. Ponad jego ciałem wchodzili do środka ludzie Beniteza. Gaspar zaczął liczyć: trzech, pięciu, sześciu, ośmiu… Do izby wciąż wchodzili następni. Prowodyr miał twarz tępego okrutnika. Był rosły, masywny, podniecony trunkiem. To, jak rozprawił się z wykidajłą, nie pozostawiało wątpliwości – on i jego kompani szukali krwi. Gdyby weszli tu dla rabunku, można byłoby oddać złoto i ocalić życie. Ale ci szukali krwi dla zabawy, dla dzikiej przyjemności sycenia się przerażeniem innych.
30
Gaspar siedział w swoim kącie. Prowodyr już zganiał precz z ławy murarzy i długim kordem zgarnął zamaszyście na podłogę ich posiłek i kufle. Zbierali z klepiska chleb i swoje rzeczy i ze spuszczonymi głowami usuwali się co prędzej z oczu bandytów. Ci rozsiedli się przy ich stole i darli się na karczmarza, który jakby zapadł się pod ziemię. Jeden z awanturników, rosły Maur z brzydką szramą od kącika ust przez policzek, stanął nad stołem żydowskiego kupca i zaglądał w oczy przerażonemu Izraelicie wzrokiem drapieżnika, który już nie zamierza wypuścić ze szponów ofiary. Końcem miecza zaczepił szatę Żyda pod jego szyją i ni to przecinał, ni rozdzierał z wolna materiał. Jedna z córek kupca rozpłakała się z przerażenia, bo drugi z bandytów podszedł cicho od tyłu i oparł się bezceremonialnie o jej ramiona. Stary Żyd próbował się ruszyć w obronie córki, ale miecz oparł się sztychem o jego krtań. Tymczasem prowodyr awanturników zauważył mniszki. – Cóż tam, siostrzyczki – wydarł się na całe gardło. – Cóż to za czarną małpę ubrałyście w habit?! Widzieliście, c o mpañ e ro s? – Odw róc i ł się do k a m ratów, a on i natychmiast posłusznie zarechotali. – Od kiedy to małpy chodzą w szatach? Trza by przywrócić ład boży i zwlec szaty z tego szatańskiego pomiotu – zarechotał, wskazując kordem milczącą i nieruchomą jak posąg dziewczynę. Starsza klaryska wstała i zasłoniła ją własnym ciałem. Była blada jak ściana. Benitez nie spieszył się, wysunął powoli okrwawiony kord ponad ramieniem starszej zakonnicy, zaczepił sztychem habit nowicjuszki tuż przy szyi i z sykiem rozciął tkaninę, odsłaniając szczupłe ramię. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Patrzyła przez niego jak przez brudną szybę gdzieś w nieodgadnioną dal. Starsza klaryska zbierała się na desperacką odwagę, by odtrącić gołą dłonią ostrą jak brzytwa klingę. Kątem oka zobaczyła wysokiego młodzieńca, który szedł ku niej.
31
Herszt zerknął też. Dokładnie w tym samym momencie Gaspar z krótkiego półobrotu wyrżnął go kamionkowym kuflem w twarz. Naczynie rozprysło się wraz z odłamkami kości i zębów i w tym ułamku sekundy Gaspar wyrywał już bandycie kord, łamiąc mu palce z obrzydliwym trzaskiem. Schwycił półprzytomnego z bólu Beniteza za kark i stanął za nim. Prześladowcy ocknęli się natychmiast, wkoło błysnęła broń. Odtrącali na boki zawadzające stołki i ławy, osaczając Gaspara kołem. Było ich kilkunastu – nie dworskich paniczyków, tylko zabijaków, których ręce nieraz ociekały krwią. Nie miał żadnych szans. Podchodzili pewni swego. Jednak jakiś pierwotny instynkt drapieżników powstrzymał ich przed żywiołowym atakiem. Dwóch pierwszych zatrzymało się czujnie, reszta także stanęła w gotowości. Coś mogło być nie tak. Ten młody nie bał się. Wszedł między uzbrojoną gromadę, kuflem zmiażdżył gębę samemu Benitezowi i zabrał mu broń jak dziecku. Twarz Gaspara była pozbawiona wyrazu, wyglądała jak nieruchoma maska. – Rzućcie broń i kładźcie się na ziemi – powiedział do piętnastu zbrojnych morderców. Cisza trwała tylko ułamek sekundy, potem rechot z piętnastu gardeł zachwiał izbą i zagłuszył dalsze słowa Gaspara. – Liczę do trzech. Maur, który dobrą chwilę temu odwrócił się od stołu żydowskiego kupca i obserwował bacznie sytuację, wystrzelił nagle błyskawicznym pchnięciem wytrawnego szermierza prościutko w skroń Gaspara, a w tej samej chwili dwóch innych też rzuciło się do przodu. – Raz – powiedział Gaspar, nie podnosząc głosu. Maur osuwał się bezwładnie na kolana, kord miał wbity w twarz niemal po rękojeść. Jego miecz trzymał Gaspar. Jeden z dwóch pierwszych napastników ściskał oburącz głęboko rozrąbane usta i podbródek. Krztusił się, znad jego zaciśniętych dłoni wyzierały oczy oszalałe z bólu i wypływała falami jasnoczerwona krew. Jego szabla z wolna przewracała się na klepisko.
32
Przez otwarte drzwi do izby wbiegło dalszych pięciu, którzy dotąd stali przy koniach. – Dwa – powiedział Gaspar i odepchnął bezwładne ciało omdlałego Beniteza. Nie potrzebował tarczy. Ciało zwaliło się na środek podłogi, przygniatając stopy wyjącego z bólu opryszka z rozpłataną twarzą. Gaspar przełożył miecz do lewej i schylił się spokojnie po jego szablę. – Trzy. Bardzo trudno opisać, co stało się w następnych ośmiu sekundach. Trzech pierwszych bandytów zaatakowało Gaspara niemal równocześnie. Przeszedł przez nich jak przez krzaki, zostawiając za sobą chrupnięcia pękających kości, rzężenie i jęki. Kolejnemu odrąbał w powietrzu dłoń na skos cięciem tak potężnym, jakby trzebił młodnik. Schylił się, unikając dwóch pchnięć, i rozrąbał kolejnemu kolano, a w półobrocie zdążył jeszcze chlasnąć następnego szablą od dołu w pachwinę, mieczem zaś trzymanym w lewej przebić na wylot bark kolejnego. Miecz pozostał już w ciele tamtego, dwaj inni zaś, ruszając ku niemu, potknęli się w zamęcie o ławę. Gaspar chlasnął jednego z nich w prawy obojczyk i ręka zbójcy zwisła bezwładnie. Kątem oka dostrzegł, jak tymczasem obaj studenci z Burgos zbrojni w oręż zebrany z podłogi, trzymają w szachu czterech następnych napastników, a młody Saracen, przewróciwszy ciężki stół, stał za nim niby za pawężą i osłaniał krótkim kindżałem swą matkę i mniszki. Bandyta, który próbował znaleźć tam żywą tarczę, musiał się cofnąć, klnąc wściekle. Któryś z rannych, ciągnąc za sobą krwawy ślad, pełzł w stronę nieskończenie odległych drzwi, za którymi mogło czekać ocalenie. – Na podłogę – powiedział Gaspar do trzech pozostałych bandytów, którzy cofali się ku kominkowi. – Szybko! – chlasnął przez policzek najpotężniejszego z nich tak szybko, że tamten nie zdążył drgnąć, a ochłap krwawego ciała zwisł z twarzy odsłaniając białą kość. – Na ziemię! – chlasnął nagle za siebie, odrąbując niemal zupełnie palce
33
bandycie, który przed chwilą wycofał się przed kindżałem Saracena i teraz chciał zdradliwie pchnąć Gaspara w plecy. Pozostali dwaj rzucili broń i kładli się na podłodze. Także ci, których przytrzymali pod sztychem młodzieńcy z Burgos, poddawali się i kładli twarzami do klepiska. Gaspar opuścił szablę. Izba zaroiła się nagle od straży książęcej. Blady jak wapno karczmarz, który wbiegł za strażnikami, trzęsąc się, próbował dziękować młodzieńcom z Burgos i Saracenowi za usieczenie zbójów. Dowodzący strażą siwy kapitan wydawał sprawnie rozkazy. Sześciu napastników, którzy się poddali, skuto w łańcuchy i pognano gdzieś w ciemność ku zamkowi. Rannych strażnicy książęcy pilnowali, zanim sprowadzony naprędce cyrulik nie podwiąże ich ran, by mogli być zabrani do lochów. Zabitych było o dziwo tylko dwóch: Maur z kordem wbitym w twarz aż po rękojeść i odźwierny zaszlachtowany przez zbójców. Karczmarz i kapitan uspokajali roztrzęsionego Izraelitę. Jego rodzina na szczęście nie ucierpiała, tylko najadła się strachu i teraz córki próbowały dzielnie pomóc w uspokajaniu ojca, zaś małżonka kupca, widząc, że inni zajmują się dobrze jej mężem, usunęła się nieco na bok i karmiła dziecko, które spokojnie przespało całą awanturę, nieświadome zagrożenia. Młody cieśla Sancho szlochał i – by nie osunąć się na podłogę – musiał wesprzeć się na ramieniu Teresy. Ta szeptała mu coś do ucha i usiłowała odegnać od niego śmierć, która przed chwilą zajrzała mu w oczy. Żona karczmarza zakrzątnęła się tymczasem za igłą i nićmi i pomagała starszej zakonnicy zszyć rozcięty na ramieniu habit nowicjuszki. Ciemnoskóra dziewczyna dopiero teraz skuliła się i rozpłakała spazmatycznie. Złożywszy głowę na ramieniu drugiej z sióstr, drżała cała jak w febrze. Dolores westchnęła i wzięła się do ścierania krwawych plam z podłogi, póki całkiem nie zaschną. Kapitan straży zaczął dziękować obu młodym akademikom, lecz ci zaprzeczyli stanowczo: to nie oni pokonali
34
zbójców. I zaczęli opowiadać kapitanowi, co się stało. Spod stołu wyszedł też ostrożnie kupiec, który uprzednio zagadywał Gaspara. Teraz opanował już panikę i z dziarską miną opowiadał wkoło, iż to za jego namową ów dzielny rycerz… Rozglądano się więc za wysokim młodzieńcem, który tego dokonał, lecz Gaspara dawno już nie było. Układał się do snu w izdebce na górze. Jutro czekała go pierwsza oficjalna audiencja na zamku i uroczyste rozpoczęcie turnieju, a wieczorem uczta, na której zamierzał upić się solennie.
V Gaspar obudził się o pierwszym brzasku i nie mógł już zasnąć. Wydarzenia sprzed dwóch dni były tak odległe, jakby działy się przed laty. Ruth leżała tuż obok. Czuł jej ciepłe udo i słyszał głęboki oddech spokojnego snu. Zanurzył jeszcze raz twarz w rudych włosach dziewczyny – pachniały nieznanymi ziołami, mocno, korzennie. Naprawdę nie chciało się wstawać. Oparł się na łokciu i patrzył z bliska na piegowaty, zaróżowiony policzek, białą skórę na szyi i delikatnie pulsujące pod nią tętno. Spała ufnie jak dziecko. „Jakie to dziwne – pomyślał – potrafię rozpłatać człowieka, choćby tych obwiesiów w karczmie, i nawet palec mi nie drgnie. A tutaj drżę cały jak pajęczyna na wietrze”. Wstał i niespiesznie rozpoczął swój codzienny rytuał poranny. Rozciągał kolejno ramiona, łydki, biodra, grzbiet, tors. Poruszał głową na wszystkie strony powolnymi, płynnymi ruchami. Rozluźniał i rozciągał nadgarstki i palce. Opadał w niski przysiad i z tej pozycji wyfruwał do wysokiego skoku, płynął w przód nieprawdopodobnie długim wypadem i natychmiast odpływał wstecz niską retiradą tuż nad posadzką. Chodził wyuczonymi sekwencjami kroków we wszystkich kierunkach, potem wplatał w nie półwolty, pełne wolty, a każde z tych ćwiczeń powtarzał po wielekroć. Kiedy
35
wreszcie skończył i zatrzymał się dla uspokojenia oddechu, zorientował się, że Ruth już od pewnego czasu nie śpi i przygląda mu się. Posłał jej uśmiech. – Nie śpisz już, kochana? – Ej, przecież umawialiśmy się – mruknęła sennie – żadnego „kochana”, żadnego zakochiwania się. My tu tylko spędzamy razem miłe chwile. – Oj tak, tak! Miłe, cudowne, najcudowniejsze. – Zanurkował ze śmiechem w jej kierunku i próbował wślizgnąć się znów pod ciepłe okrycie. – Szermierz, cholera – mruknęła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu – broń znów w gotowości. – Pocałowała go mocno, a potem dość stanowczo odsunęła. – Idź już. Musisz być dziś skupiony i mieć dużo sił.
u „Skupiony i pełen sił”… Przypominał sobie to wszystko teraz, kiedy przy wczesnej wieczerzy rozpamiętywał przebieg dnia. Rano okazało się, że nadal nie padło żadne wyzwanie. Wszyscy szermierze postanowili przyczaić się i czekać na inicjatywę innych. Pojedynek mestre Arreoli de Salamanca z kawalerem Izaakiem Rodriguezem Tomassem de Silva y Álvarez, prymusem Akademii w Burgos, odbył się na dziedzińc u wczesnym przedpołudniem. Obaj walczący wybrali lekkie damasceńskie miecze. Chłód poranka ustąpił już przed promieniami jesiennego słońca. To był zapewne jeden z ostatnich słonecznych dni tej jesieni, wkrótce powinny przyjść deszcze. Tłum dworzan wypełnił nie tylko podcienia dziedzińca, ale i krużganek galerii ponad nimi. Wbrew temu, czego spodziewał się Gaspar, pojedynek okazał się bardzo wyrównany. Arreola musiał niemal od początku sięgnąć do wysokich kunsztów,
36
bo przeciwnik był znakomity. Braki w doświadczen iu nadrabiał n ieprawdopodobną spraw nośc ią f izyczną, a przebiegłość starszego mistrza równoważył bł yskotliwym talentem. Zobaczył bodaj swoją szansę w różnicy wieku i tuszy; ruszył od razu na Arreolę ciągłym atakiem, którego nie zwalniał ani na moment. Arreola przyjął pierwsze złożenie z niejaką nonszalancją, czego o mało nie przypłacił natychmiastową przegraną. Dalej walczył już w pełnym skupieniu. Oprócz mistrzów szermierczych nikt z publiczności nie był w stanie docenić całej finezji pojedynku, a to przez jego nieprawdopodobne tempo. Dwukrotnie przerywano walkę, aby sprawdzić, czy nie nastąpiło zwycięskie draśnięcie. Za pierwszym razem chodziło o pchnięcie w dłoń, którym młodzieniec sparował atak Arreoli, rozcinając sztychem mankiet jego rękawicy u nasady nadgarstka. Po zdjęciu rękawicy okazało się, że ostrze nie sięgnęło jednak ciała, wobec czego walczono dalej. Za drugim razem chodziło o groźne pchnięcie Arreoli, który ominąwszy zastawę młodzieńca, trafił go w pierś. Jednak młody szermierz kierowany bezbłędnym odruchem, skręcił w to samo tempo mitja volta i ostrze atakującego, które zdążyło już przebić kaftan, ześlizgnęło się pod pachę, wychodząc na plecach przy łopatce. Zatrzymano walkę i kawaler Izaak Álvarez rozpiął koszulę, aby okazać, że tym razem unik był skuteczny i nie ma draśnięcia. Dyszący ciężko Arreola skrzywił się, a wśród tłumu dały się słyszeć niezadowolone pomruki. Pchnięcie nie było bynajmniej miarkowane i gdyby nie znakomity unik młodzieńca, skończyłoby się bardzo ciężką raną. Wymiany trwał y jeszcze dłuższą chwilę, zanim Arreola, cofając się przed wyśmienitym atakiem przeciwnika, wyprzedził go przeciwtempem o ułamek sekundy i drasnął atakującego w przedramię, samemu unikając jednocześnie o włos przecięcia policzka. Publiczność
37
sądziła w pierwszej chwili, że to Arreola został trafiony i wybuchły nawet brawa, ale młody Izaak Álvarez od razu rozwiał wątpliwości. Odpłynął w tył wydłużoną retiradą, wyprostował się opuszczając broń i znieruchomiał, a potem skłonił się lekko, wskazał zwycięzcę i na dowód odsunął rękaw swej koszuli, okazując draśnięcie. Rany nie trzeba było nawet opatrywać, była jak drapnięcie kota. Arreola tym razem uważał po trzykroć. Walkę komentowano z wielkim uznaniem, dało się też słyszeć żal, że tak znakomity szermierz musiał odpaść już na początku. Arreola oddychał ciężko i szczerze gratulował przeciwnikowi. Gaspar wiedział jednak, że ciężki oddech Biegłego może być tylko przedstawieniem odgrywanym przemyślnie, dla zmylenia innych przeciwników.
Y Przy wieczerzy wyjaśniła się częściowo jedna z dotychczasowych niewiadomych. Marszałek zadzwonił w puchar i kiedy ucichł gwar, ogłosił imiona wszystkich szermierzy zgłoszonych dotychczas do turnieju. Ci zaś kolejno wstawali, okazywali się zebranym i kłaniali księciu, który łaskawie uśmiechał się do każdego z nich. Owymi dwoma nieznanymi dotychczas uczestnikami turnieju okazali się: Nadżib Abd al-Malika oraz Natanael Urijah Levi. O pierwszym nie było wiadomo nic prócz tego, że nosi nazwisko prześwietnego rodu. Natomiast Levi był sławą szermierczą. Przez długi czas był fechmistrzem na dworze kalifa w Kordobie, skąd – jak głosiła plotka – musiał uciekać, gdy uwikłał się w romans z córką ministra skarbu. Inna wersja plotki mówiła zresztą o równoczesnym romansie z córką ministra i jedną z młodych żon Jego Dostojności. Tak czy owak Natanael Levi był postacią barwną. Gaspar oceniał go z wyglądu na swego rówieśnika. Blizna przecinająca
38
jego twarz od czoła po policzek raczej dodawała mu swoistego uroku, niż szpeciła. Należało spodziewać się, że ten szermierz także będzie się liczył w turnieju. Marszałek zakończył prezentacje i teraz z kolei spytał oficjalnie, czy padły jakieś nowe wyzwania. Odpowiedziała mu głucha cisza. Wzniesiona brew marszałka mogła wyrażać lekkie zdziwienie. Ponowił pytanie i znów nikt nie zgłosił żadnej umówionej próby. W sali rozległy się szmery i chichoty, tylko szermierze siedzieli bez ruchu z nieprzeniknionymi twarzami. I wtedy właśnie Gaspar postanowił nagle zrobić to, nad czym przemyśliwał już od wczesnego ranka. Pomysł był nieco szalony, ale przez to właśnie genialny. Wstał, odchrząknął i zadzwonił tylcem noża w swój ciężki puchar, a kiedy szmery ucichły, rzekł donośnie: – Dzielni panowie i światłe panie! Pozwólcie, że zakłopotany tym milczeniem, w waszej obecności złożę pełne szacunku zaproszenie do próby… – zawiesił głos, odstawił puchar i podniósł ze stołu swoją zawczasu przygotowaną rękawicę zdobioną herbem. Uniósł ją wysoko, by okazać zebranym, a następnie ruszył od stołu na środek komnaty. Czuł na sobie oczy całej sali, gdy zatrzymał się dokładnie pośrodku kamiennej rozety i dokończył: – …zaproszenie do próby skierowane ku… wszystkim mym szlachetnym konkurentom. – Rzucona skórzana rękawica klasnęła ciężko o posadzkę. – Czekam od tej chwili w gotowości, a kto podniesie rękawicę, uczyni mi jako pierwszy zaszczyt zmierzenia się w pojedynku. – I skłonił się głęboko ku stołowi po lewej stronie sali, gdzie siedziała większość fechmistrzów. Odezwały się oklaski i marszałek potwierdził donośnie: – Padło wyzwanie. Mistrz Gaspar De Los Reyes wyzywa… – zawahał się przez mgnienie oka – tego, kto jako pierwszy podejmie rękawicę. Posunięcie było genial ne. Gaspar stał się teraz w oczach dworu najodważniejszym z całej stawki. Rzucił
39
wyzwanie wszystkim i każdemu z osobna. A jednocześnie inicjatywa należała nadal do innych. To któryś z nich musiał teraz wyjść na środek i podnieść rękawicę. Jeśli będzie to młokos, nikt nie może mieć Gasparowi za złe łatwego pojedynku. Jeśli to będzie któryś z najpoważniejszych przeciwników, trudno, i tak trzeba będzie ich kiedyś pokonać. Gaspar dotarł do swojego krzesła wśród pomruków aprobaty. Dwórka siedząca obok niemal pożerała go łakomym wzrokiem. Nachyliła się ku niemu poufale i szeptała mu tuż przy uchu coś o natychmiastowej gotowości oddania hołdu jego męstwu. Gaspar wywijał się jak umiał, błądząc wzrokiem po sali w poszukiwaniu rudych włosów, ale Ruth nigdzie nie było. W sali trwało poruszenie. Przed chwilą młodziutki Tancerz Miecza podszedł do Ibrahima Ibn Zafira, wymienili krótkie słowa i braterski uścisk, po czym ruszyli w stronę marszałka. Wstawali też kolejni szermierze, by umawiać pojedynki. I wtedy właśnie plan Gaspara zaczął odsłaniać przed zebranymi kolejną warstwę swej genialności. Marszałek odchrząknął i ogłosił donośnie: – Dotarło do mnie wyzwanie złożone i przyjęte, jednak nie ogłoszę imion walczących, gdyż wyzwanie takie byłoby sprzeczne z regułą turnieju, przeto uchylam je. Przypominam szlachetnym konkurentom, że od kilku chwil wszyscy, z wyjątkiem mestre Arreoli de Salamanca, który ma już za sobą jedną walkę, jesteście zaszczyceni wyzwaniem pana Gaspara De Los Reyes. Reguła surowo zakazuje uciekać spod jednego wyzwania, przyjmując inne. Wyzwanie pana Gaspara De Los Reyes dotyczy wszystkich, więc dopóki któryś z panów go nie przyjmie, pozostali nie mogą umawiać innych pojedynków. Udając, że poprawia coś przy cholewie buta, Gaspar pochylił głowę, by inni nie widzieli triumfalnego uśmiechu na jego twarzy. Zagrywka okazała się mistrzowska.
40
Ruth nie miała racji – żadnego czarnego węzła, to był dzień jego triumfu. Wiedział, że teraz Maur, posądzony publicznie o próbę uniknięcia walki z Gasparem, znalazł się w sytuacji bez wyjścia – musi podnieść rękawicę. To był dobry rozwój wypadków. Gaspar nadal udawał skromną obojętność i nie patrzył w stronę głównego stołu, ale widział kątem oka, jak Ibrahim powoli wstaje i rusza po jego rękawicę. W sali podniósł się szmer: „idzie, idzie podnieść…”, potem jakieś okrzyki zmieszały się ze śmiechami. Gaspar spojrzał na środek i… zirytowany zagryzł wargi. Tak kunsztownie budowana dramaturgia runęła jak domek z kart. Ibrahim Ibn Zafir stał bezradnie. Nie miał czego podnieść z posadzki, bo rękawicę trzymał w ręku lekko zdezorientowany nadworny philosophos. Uczony, przechodząc przez salę, zapewne wziął rękawicę za czyjąś zgubę i teraz rozglądał się wkoło z pytającym wyrazem twarzy. Odezwały się chichoty, ktoś ze śmiechem podpowiedział imię właściciela rękawicy i uczony, pozdrawiając Gaspara z daleka zakłopotanym uśmiechem, ruszył w jego stronę. Na środku sali zupełnie zdezorientowany Ibrahim patrzył pytająco na marszałka. Ten sam był przez chwilę kompletnie zbity z tropu, ale zaraz odzyskał panowanie nad sytuacją i przemówił donośnie: – Professore, zatrzymajcie się, zaszła pomyłka. – Filozof stanął. – Rękawica, którąście podnieśli, to znak wyzwania. Kawaler De Los Reyes zaprosił do próby tu obecnych i właśnie mistrz Ibrahim zamierzał zaproszenie przyjąć, gdy zabraliście rękawicę. Bądźcie łaskawi… – I wskazał Maura. Filozof skłonił się z daleka Maurowi, spojrzał na rękawicę, potem na marszałka, westchnął i rzekł spokojnie: – Panie, obawiam się, że nie mogę oddać mistrzowi Ibrahimowi rękawicy pana De Los Reyes. – W sali zrobiło się nagle cicho. – Wybaczcie mi, że niechcący
41
wprowadziłem zamieszanie, ale logika jest sztuką równie bezlitosną jak szermierka. Powiedzieliście, że ta rękawica jest wyzwaniem. Słuchałem z uwagą reguły turnieju, którąście wczoraj odczytali, i przesądza ona jasno, że skoro podniosłem rękawicę, to tym samym przyjąłem wyzwanie mistrza De Los Reyes. – Cisza w sali aż dzwoniła w uszach, a filozof kontynuował: – Trudna rada. Uchybiłbym teraz honorowi mistrza Gaspara, gdybym tłumaczył się nieuważnością. Uważność wszak to fundament Sztuki, czyż nie tak? Po sali przetoczył się szmer uznania, a filozof pochylił głowę, jakby nad czymś się namyślał, po czym podniósł wzrok na marszałaka i dokończył spokojnie: – Przyjmijcie wobec tego moje zgłoszenie do turnieju. – I ruszył z zakłopotanym uśmiechem ku Gasparowi. Dały się słyszeć głosy zdumienia, nerwowe śmiechy, ale wreszcie zerwały się rzęsiste oklaski. Marszałek z całym kunsztem doświadczonego dyplomaty opanował już zaskoczenie i ogłosił donośnie: – Wyzwanie mistrza Gaspara De Los Reyes przyjął wielce szanowny doctor philosophiae et iuris Romanorum, Abraham ben Aaron Leot al Jadecha. Obaj rycerze zechcą umówić porę i miejsce pojedynku, a te oznajmić marszałkowi. Gaspar nie musiał patrzeć na innych szermierzy, czuł całym sobą ich mściwą satysfakcję. Zrozumiał w ułamku sekundy, że swój pierwszy pojedynek stoczy z tym bakałarzem. „Obaj rycerze”… Co za koszmarny wstyd! W dodatku filozof swoją bystrą reakcją zebrał całą sympatię sali. Trzeba będzie teraz pokonać go w jakiś niezwykle delikatny sposób, ściągając na siebie możliwie najmniej niechęci tłumu, ale w istocie sytuacja była beznadziejna. Gaspar stanie się w oczach dworskiej publiki prostackim łobuzem bijącym szanowanego mędrca. Na jego szyi z wolna zaciskał się oślizgły czarny węzeł. Ruth miała rację.
42
Uczony podszedł i uśmiech nął się zakłopotany. Siedząca obok dwórka z entuzjazmem rzuciła się mu na szyję i atakując dekoltem siwą szczecinę jego brody, piszczała coś o starych cedrach mających korzeń zdrowszy niż niejeden młody… Filozof wywinął się z jej objęć z przepraszającym uśmiechem. Gaspar odebrał swoją rękawicę i machinalnie wziął tamtego w ramiona na znak przyjętego zaproszenia do próby i braku urazy niezależnie od jej wyniku. Gardło miał ściśnięte, nie słyszał słów mówionych do niego, dzwoniło mu w uszach, jakby nurkował w głębinie. Filozof i tak był już moralnym zwycięzcą pojedynku. Im bardziej Gaspar go pokona, tym bardziej będzie przegrany. Z boku podeszli właśnie Ibrahim i młodziutki Tancerz Miecza. Nawet nie ukrywali złośliwej satysfakcji. – Pozwólcie panowie – rzekł przymilnie Maur, zwracając się do filozofa i ignorując Gaspara – aby zwycięzca z naszej pary miał zaszczyt walczyć jutro przed południem ze zwycięzcą z waszej pary – i uśmiechnął się szeroko. Gaspar ze wszystkich sił pragnął zapaść się pod ziemię. Czarny węzeł zacisnął się. Ruth miała rację po tysiąckroć. Filozof odrzekł spokojnie: – Ponieważ wasza propozycja zaszczyca nas obu, pozwólcie panowie, że teraz namyślimy się obaj nad odpowiedzią. – Skłonił się lekko i nie czekając na ich odejście, odwrócił się plecami, a do Gaspara rzekł: – Czy nie zechcecie, panie, wyjść ze mną na chwilę do ogrodu? To wszystko zaszło tak nagle, że teraz warto bez pośpiechu namyślić się nad dobrym końcem naszej przygody. Gaspar przytaknął milcząco, jego gardło nadal wypełniał czarny supeł. Filozof mówił coś jeszcze, ale Gaspar słyszał tylko dzwonienie w uszach, jakby ktoś zdzielił go obuchem. Uwagę sali przykuły tymczasem głośno oklaskiwane kolejne wyzwania, które teraz już posypały się
43
jak z rękawa. Sprytny Navarrczyk o imieniu Otso wyzwał nieznanego szerzej Nadżiba al-Malika, natomiast potężny Amalryk z Courçon zaprosił do próby młodego al-Mansura i gdy objęli się dla przypieczętowania próby, okazało się, że są niemal równi wzrostem. Marszałek właśnie ogłaszał oba te wyzwania, więc filozof i Gaspar mogli ruszyć ku drzwiom nieobserwowani przez nikogo.
t Filozof usiadł na obramowaniu fontanny. – Wypadałoby, abyśmy walczyli jutro o świcie, prawda? – zagadnął bez wstępów. – O świcie będzie najmniej gapiów. Gaspar skinął z wdzięcznością głową. Nadal nie mógł nic powiedzieć. Mędrzec też milczał i kiwał w zamyśleniu głową, jakby powtarzał: „No tak, no tak…”. – Professore – wykrztusił wreszcie Gaspar – dziękuję z serca za to, jak odprawiliście tego bezczelnego Maura. Wiedzcie, że wielce to doceniam… – A potem nagle wybuchł dziką wściekłością: – Co za dureń ze mnie, co za idiota. Śmiejecie się ze mnie w duchu, co?! I powiem wam, macie po stokroć rację. Co za dureń! Co mi przyszło do tej pustej głowy?! Rękawica na środku posadzki? Wyzwanie dla wszystkich? A gdyby podniósł ją pies?! Z przeproszeniem waszej dostojności, proszę o wybaczenie… Większego idioty nade mnie świat nie widział. – I kopnął wściekle w obramowanie fontanny, aż kamienie zadrżały. Filozof milczał. Potem rzekł cicho: – Cóż mam rzec? Prawda, to było głupie. Ale stało się, trudno. Teraz pomyślcie o tym tak: ileż cennej nauki zebraliście tego jednego wieczoru? – Gaspar chciał gwałtownie zaprzeczyć i dalej biczować własną głupotę, ale filozof przerwał mu: – Skoro mamy walczyć o świcie, muszę już iść na spoczynek, wiek ma swoje prawa. Dziedziniec, pół godziny po wschodzie.
44
Walczycie szablą, prawda? Postaram się i ja odszukać i doczyścić moją. – I nie czekając odpowiedzi, zniknął w ciemnej alei.
S Sekretarz marszałka dworu notował skrupulatnie miejsce i godzinę pojedynku, zachowując cały czas grzeczną, nawet uniżoną postawę, ale dało się zauważyć, że i on bawi się świetnie wynikłą sytuacją. Zwinął rulon i kłaniając się nisko, wycofał się tyłem. Bezczelny dworak! Nie podnosił głowy, ale pewnie chichotał przy tym jawnie. Gdzieś w oddali marszałek ogłaszał, że Natanael Levi, awanturnik z Kordoby, wyzwał Diega Cuencę, drugiego akademika z Burgos, a Gasparowi chciało się wyć z potwornego poczucia klęski. Jedna chwila sprawiła, że nagle z pana sytuacji stał się przedmiotem powszechnych drwin, z mistrza gry – fajtłapą, który nie umie ustawić figur na szachownicy. A wszystko to los rozegrał z nim na środku sali w obecności całego dworu. Ci plotkarze będą mieć teraz używanie przez najbliższe miesiące. Zajmą się jego porażką nie gorzej niż sępy padliną. Gaspar czuł narastającą falę chłodnej wściekłości. Szarpnął głową jak koń targający wodze przed szarżą, jego płuca łapczywie zaczerpnęły powietrza, unosząc pierś, barki rozciągnęły się, a ramiona bezwiednie naprężyły. Strzepnął dłońmi i omiótł dzikim spojrzeniem salę. Zatrzymał wzrok na grupie przyglądających mu się dworzan. Ich przyciszone chichoty umilkły, spojrzenia utkwiły w ziemi, a jeden z młodzieńców przypomniał sobie coś nagle i odszedł spiesznie ku sali, pozostawiając bez obstawy wystraszoną dwórkę. Gaspar nienawidził ich w tym momencie jak karaluchów. Ale najbardziej wściekły był na siebie. Mógł to przewidzieć, do tego nie trzeba być Widzącym jak Ruth. Właśnie, ostrzegła go przecież, a on zlekceważył to. Czemu jej tu nie ma? Dotarło do niego, że być może Ruth nie przyszła na ucztę, bo nie chciała oglądać jego upadku. Nie ze strachu przed jego
45
wściekłością ujrzaną we wczorajszym przeczuciu, tylko z delikatności. Chciała może być tą jedyną, która nie ogląda jego wstydu. I Gaspar pomyślał nagle, że musi stąd jak najprędzej uciec, że chce leżeć z głową na kolanach Ruth, kląć na własną głupotę i dać się czochrać po włosach jak pies, który wraca pokąsany z jakiejś bezmyślnej psiej przygody. Wstał, zaciskając szczęki, i ruszył do bocznych schodów, a dworzanie milkli i rozstępowali się przed nim. Przemierzanie długich galerii i korytarzy nocą, kiedy słychać każde dotknięcie podeszwą posadzki, miało w sobie coś uspokajającego. Gaspar starał się poruszać bezgłośnie, ale jego urywany, spazmatyczny oddech rozlegał się w całym korytarzu, a dygocące z gniewu ciało odmawiało posłuszeństwa i kroki, w zamierzeniu ciche i miękkie, mimo woli kończyły się głuchym uderzeniem pięty o posadzkę, jakby nogi nie do końca umiały zaniechać wściekłych tupnięć. Gaspar spróbował uspokoić oddech. Nabrał głęboko powietrza i zatrzymał je w płucach, zanim pozwolił sobie na stopniowy wydech. Nie całkiem się to udało, płuca najpierw wypuszczały powietrze powoli, ale jego resztkę wyrzuciły gwałtownie i natychmiast łapczywie znów zaczerpnęły oddechu jak płuca tonącego. Starał się brać wdech wolniej, zatrzymywać go chwilę, potem jeszcze wolniej wydychać powietrze i wreszcie pozostawać przez moment w bezdechu. Zwolnił, było już lepiej, drżenie w mięśniach nieco zelżało, krok zmiękł i stał się cichszy. Gdzieś od strony środkowego skrzydła dało się słyszeć miarowe uderzenia zegara, z dziedzińca dolatywało przez chwilę ujadanie psa, a w odległych zabudowaniach odpowiedziały mu inne psy. Chłodne światło księżyca oświetlało korytarz wystarczająco jasno, by można było iść nim, już nie zwalniając kroku. I Gaspar ani się spostrzegł, gdy oto stał przed znajomymi drzwiami w końcu korytarza bocznego skrzydła. Teraz nagle opanowała go niepewność. Skąd taka myśl, że Ruth w ogóle zechce go oglądać? Rano odprawiła go dość
46
stanowczo, nie przyszła w ciągu dnia ani na chwilę, a teraz zapewne musiała spać. Zamiast pukać zaskrobał delikatnie w drzwi. Przez chwilę nasłuchiwał, lecz nic nie zakłóciło kompletnej ciszy. Ruth spała. Odwrócił się, by odejść. Ale w tej chwili drzwi uchyliły się, oświetlając korytarz, i Ruth bez słowa wciągnęła go do środka. Czekała na niego. I wszystko było tak, jak trzeba. Niewiele pytań, dużo czułego trzymania za ręce i cierpliwego milczenia, zanim węzeł w gardle Gaspara stopniowo rozluźnił się. Z półsłówek zaczęła składać się opowieść o tym, co się stało, a Ruth wcale nie przynaglała go, czekała, aż sam doda kolejny i kolejny szczegół, a rozsypane fragmenty opowieści skleją się powoli w całość. Westchnęła i ścisnęła jego dłonie uściskiem niespodziewanie mocnym i męskim. A potem wstała i dorzuciła polano do wygasającego już kominka. Wlała do przygotowanej balii parującą wodę z kociołka. Po izbie rozszedł się zapach ziół. – Chodź tu – powiedziała – już dobrze… Zmyj z siebie ten dzień i niech ci ulży. Polewała go wodą z dzbana i osuszała szorstkim lnianym ręcznikiem. A potem wilgotnymi palcami zgasiła świecę i czułym ruchem ramienia zagarnęła go do łoża, by leczyć go tam z bólu i wstydu. Nie było łatwo. Pocałunki zrazu natrafiały na zaciśnięte usta, ciepła dłoń obejmowała kark napięty, jakby spodziewający się ciosu. Mruczała mu do ucha jakieś kojące słowa, ale w odpowiedzi słyszała tylko westchnienia, jakby Gaspar zbierał się, by coś powiedzieć, i żadną miarą nie mógł. Aż stopniowo gniew i wstyd zaczęły rozpuszczać się i ustępować bezsilnemu żalowi, a Gaspar, próbując powiedzieć, że już wszystko w porządku, nagle zaszlochał jak mężczyzna, łzami wściekłości i bezradności. Głaskała go długo, cierpliwie i pozwalała mu łkać i kląć, kląć i łkać, aż się uspokoił. A wówczas jakimś nieprawdopodobnym kocim ruchem splotła się z nim i w jednej chwili byli znów parą kochanków.
47
– Już dobrze – szepnęła – już dobrze… Zostaw. Ich nie ma. Teraz jesteś tu. Walcz ze mną, dzielny psie, pokonaj mnie… I nie czekając na jego atak, uczyniła piękny śmiały wypad do pierwszego złożenia.
X Bladym świtem na placu nie było rzeczywiście wielu gapiów, dworacy jeszcze spali. Pojawiła się młodzież, która dopiero skończyła ucztować i właśnie szła na spoczynek. Było też trochę czeladzi dworskiej, która krzątała się od brzasku. Na szczęście nie pojawił się żaden z konkurentów. To nie był dla nich ważny pojedynek i bardziej opłacało się wykorzystać dodatkowe dwie godziny na sen. Wszystkich czekały dziś pojedynki, wielu miało stoczyć dwa. Kiedy Gaspar wszedł na plac, filozof już czekał. Duża część nocy zeszła Gasparowi na rozpamiętywaniu wydarzeń dnia i nad ranem miał przemyślane kilka wariantów bardzo eleganckiego pokonania uczonego z pełnym szacunkiem dla jego wieku i autorytetu. Spojrzał po raz pierwszy na przeciwnika. Filozof stał bez płaszcza i Gaspar w ułamku sekundy zrewidował swoje nocne plany. Nie trzeba będzie udawać i walczyć ze sztuczną delikatnością. Ten siwobrody mężczyzna był szermierzem. Kiedyś mógł być znakomitym fechmistrzem. Zapewne nie walczył już od lat i trudno było zgadnąć, ile z jego Sztuki ocalało, ale to jednak z pewnością był stary szermierz. Broń przy jego nodze była pozbawiona zdobień, cała jej szlachetna doskonałość wyrażała się w prostocie wykonania i znakomitej krzywiźnie klingi zakończonej poszerzonym piórem z ostrzonym tylcem. Stara znakomita robota, nie dworska zabawka. Broń zawsze mówiła bardzo wiele o człowieku. Ta mówiła: „szermierz”. Gaspar stanął naprzeciwko filozofa. Lustrował uważnie jego postawę i strój. Nauczyciel stał swobodnie, z ciężarem
48
rozłożonym na obie stopy. Wydawał się teraz nieco młodszy. Szablę trzymał w prawej dłoni, opuszczoną do nogi, kciuk lewej dłoni zaś miał zatknięty za pas spinający kaftan. Cały strój, niegdyś zapewne czarny, był teraz poszarzały i zrudziały, ze śladami licznych przygód i napraw. Ale spod zniszczeń nadal wyzierało znakomite rzemiosło. Szewc, który szył te buty, sam musiał wiedzieć niejedno o Sztuce, a kaftan… dziś już się takich nie widywało. Gaspar czuł już w ciele znane miłe napięcie. Wziął oddech, spojrzał w oczy staremu szermierzowi, wyprostował się z szacunkiem i wykonał salut swoją Błyskawicą. Filozof odpowiedział pozdrowieniem tak oszczędnym i szlachetnym, że Gaspar po raz pierwszy poczuł na plecach dreszcz. Miał przed sobą bardzo ciekawego przeciwnika. Ruszyli z wolna ku sobie, skracając stopniowo początkowy dystans dwudziestu kroków. To był rodzaj gry nerwów, kto pierwszy uzna dystans za zbyt krótki i zastygnie w pozycji szermierczej. Gaspar postanowił nie próbować sztuczek. Przyjął postawę w bezpiecznym dystansie sześciu kroków i w tym samym momencie filozof także zastygł w postawie, a następnie obaj, jak gdyby ćwiczyli to latami, w identycznym tempie skrócili dystans, wykonując po dwa kroczki ku sobie. Stali teraz naprzeciw siebie w dystansie cięcia z krótkiego półwypadu. Zaczęło się. Pierwsze złożenie zazwyczaj mówiło bardzo wiele o przeciwniku: jak daleko od ciała składał zastawę, na ile pozwalał ramieniu ugiąć się pod ciosem, by wyczuć jego siłę, na ile kroków naprzód przewidywał przebieg walki. Nowicjusze skupiali się na jednym ciosie, początkujący szermierz kontrolował zazwyczaj jedno, czasem dwa tempa do przodu. Mistrzowie rozgrywali wymianę na wiele ruchów naprzód i cierpliwie, jak w szachach, rozprowadzali przeciwników, wiedząc dokładnie, w jakiej sytuacji znajdą się oni za trzy lub cztery ciosy.
49
Gaspar wypuścił najprostszy, próbny atak prymą, żeby poczuć broń i rękę przeciwnika. Filozof zastawił się spokojnie piątą, przechylił ją oszczędnym ruchem w pierwszą, płynnie spuszczając po niej cięcie i… nie zrobił nic więcej. Stanął ponownie w postawie i czekał. Postawa była nieskazitelna, tyle że lewą dłoń stary szermierz układał nie za plecami, ale opierał ją na biodrze. Stara szkoła, teraz już nikt tak nie walczył. Gaspar zastanowił się. Po reakcji filozofa nie dało się wywnioskować nic ponad to, co i tak było wiadomo. Szkółka, najprostsza reakcja, jaką ćwiczył na początku każdy nowicjusz. Uczony przyjął cięcie idealnie w tempo, ani asekuracyjnie, ani ryzykancko. Nie dało się wyczuć siły jego ramienia, bo zastawa była spuszczająca. Nie było jak ocenić dynamiki i refleksu, bo filozof w ogóle zaniechał odpowiedzi. Słowem – żadnego błędu. Ale też – jakiż błąd można byłoby popełnić w tak prostym złożeniu. Jaki? Ano – można było odsłonić swoje umiejętności. Filozof nie zrobił tego. Bardzo poważny przeciwnik. Pełna koncentracja! Gaspar postanowił zaatakować ponownie pierwszą, tym razem dużo mocniej, z cięciem na czoło. Teraz filozof musi przyjąć wymianę, bronić się i od razu odpowiedzieć, żeby zająć prawą rękę Gaspara obroną. Zastawi cięcie kwintą czy sekstą? Spróbuje wślizgnąć się pod cięcie septymą i ripostować błyskawiczną sekundą? Odpłynie w tył, wychodząc z dystansu? Zejdzie z linii ciosu na jeden z tak wielu sposobów? Zobaczymy. Gaspar cofnął się o dwa kroczki, a potem nagle zaatakował prymą z bardzo wyciągniętego wypadu. Stopa pofrunęła do przodu tuż nad ziemią, a nad nią wystrzeliło do przodu błyskawiczne cięcie z góry, precyzyjne i bezlitosne. Filozof zrobił coś kompletnie niezrozumiałego, jakby się zagubił. Zastawiając się kwintą wykonał cień ruchu rozpoczynającego ucieczkę z dystansu, ale zanim cios dotknął zastawy, w przeciwtempie zrobił krótki krok do przodu,
50
zostawiając jednak uniesioną zastawę za sobą i przyjmując cięcie ponad własnym karkiem. Gaspar już w połowie cięcia zrozumiał, co się dzieje i przechylał się na lewo, gotów uciekać w lewy skos przed zabójczą kwintą, gdy tylko stopa dotknie posadzki. Ale stopa, zamiast na posadzkę, natrafiła na ustawioną przemyślnie stopę przeciwnika i nie znajdując oparcia, ześlizgnęła się ku wewnętrznej, a Gaspar wyrżnął biodrem w kamienną płytę dokładnie w chwili, kiedy szabla filozofa liznęła go po policzku. Było po walce. Szermierz leżał w dziwnym szpagacie. Policzek nawet go nie piekł, było to zacięcie niewielkie, jak podczas golenia. Filozof podał mu rękę i Gaspar powoli wstał. Był jeszcze zupełnie oszołomiony. Walka zakończyła się właściwie w pierwszym złożeniu. Czegoś takiego nie zaznał od lat. Jednak pomimo to Gaspar odczuwał jakąś dziwną lekkość. Tamten nie trafił go przypadkiem, o nie. To była Sztuka, przed jaką nie wstyd było upaść. Gaspar skłonił się nisko, a potem uściskał filozofa. – Dziękuję wam stokroć za naukę – rzekł głośno, tak by go słyszano, po czym dodał ciszej: – Zróbcie to dla mnie, proszę: zlejcie teraz bez litości tego jednookiego Maura. Należy mu się. – I ja ci dziękuję, młodzieńcze – rzekł filozof. – To był dla mnie zaszczyt. A co do Maura, rad bym spełnić twoją prośbę – uśmiechnął się smutno – ale nie będzie okazji. Wygra Tancerz.