Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
P
roces zakończył sprawy marcowe i została pustka więzienia. Więzienie zaczęło się oczywiście dużo wcześniej. 10 marca 1968 roku po przesłuchaniach, kiedy zawieźli mnie do pawilonu XII, nagle te dziesięć miesięcy wolności – niezwykłej, intensywnej, niesamowitej – przestały istnieć. Czułem się, jakbym stąd nigdy nie wychodził. Była taka historyjka, którą chciałem opowiedzieć Gajce, wśród innych opowieści o więzieniu i zapomniałem. W momencie, kiedy położyłem się na swoim koju w celi, nagle mi się ona przypomniała i znów chciałem ją opowiedzieć Grażynie. Te dwa brzegi jakby zetknęły się ze sobą i między nimi nic już nie było. Wszystko z tamtego brzegu pamiętałem dużo lepiej niż to, co było w środku na wolności. I tak było zawsze: wracałem do więzienia i nagle wszystkie więzienia stykały się ze sobą brzegami aż po ten ostatni raz, tak jakbym miał za sobą nieprzerwane dziewięć lat. To jest przyczynek do refleksji o czasie. Bo cóż jest w więzieniu najważniejsze? Oczywiście czas. Czas mijający. Czas, który jest teraźniejszością, czas, który jest przeszłością, czas, który masz przed sobą. To zabawne, bo o pierwszym wyroku – zamknęli mnie wtedy na dwa lata z kawałeczkiem – mówiłem: nigdy nie siedziałem dłużej niż sześć miesięcy. W każdym momencie miałem taką perspektywę, że wyjdę za jakiś czas, który nie obejmował nigdy więcej niż sześć miesięcy. Jako czas siedzenia przeżywałem więc najwyżej te sześć miesięcy, nigdy nie myślałem o dwóch latach, ani do przodu, ani do tyłu. A czas mijał i pewnego dnia okazywało się, że wychodzę. Zapisano, że tego dnia o tej godzinie masz wyjść i wychodzisz. Jak mówię, w więzieniu tylko zamknąć cię nie muszą, wypuścić muszą. Są więc przynajmniej dwa różne czasy. Jeden – ten z zegarów i kalendarzy, a drugi – przeżyć, to jest czas przeżywany, i niewiele mają one ze sobą wspólnego. Tym razem uwierzyłem, że będę siedział piętnaście lat, i przez te godziny i minuty, noce i dnie, i miesiące – przeżywałem jako czas swego siedzenia – 15 lat. Czytałem wtedy dużo o czasie. Czy może w każdej książce, którą czytałem, odnajdywałem refleksje o czasie. Prousta i Czarodziejską górę Manna czytałem chyba już wcześniej; Husserla na pewno znacznie później. Bardzo trudno powiedzieć, co wymyśliłem sam, a co wyczytałem w tych różnych książkach. Coś tam jednak na pewno wymyśliłem. W więzieniu musi się myśleć o czasie, a miałem go na to myślenie bardzo dużo.
334
Wiara i wina
To jest takie dziwne w więzieniu. Czas, w którym teraz żyję, jakby się zatrzymał. Przez okno po przeciwnej stronie widać ścianę szpitala więziennego, bardzo niedaleko, bo na tej niewielkiej przestrzeni Mokotowa zbudowano mnóstwo więziennych budynków. Na tamtej ścianie słońce wyznacza upływający czas. Śniadanie jest o siódmej, obiad o dwunastej. Te pięć godzin zajmuje trzy czy cztery metry na ścianie. Każde dziesięć centymetrów idzie po moim sercu i mózgu – gniecie go, tłamsi. Myślę, czuję, przeżywam – tak długo – wreszcie patrzę na przeciwległą ścianę, a cień wciąż jest taki sam. Czas zastygł. Szczególnie mocno to przeżywałem, kiedy kończyły się papierosy i trzeba było oszczędzać. Wyznaczyłem sobie cztery papierosy do obiadu, cztery po obiedzie i dwa po kolacji. Każdy papieros miał swoje miejsce na drodze słońca po popękanym tynku szpitala. Wypalam papierosa i czekam – a tam na ścianie nic się nie zmienia. Słońce się zatrzymało. Odwracam się za siebie – myślę o tym, co było rano, wczoraj, tydzień temu, rok. A czas, który wlókł się przez całą wieczność, zniknął. Można sięgnąć ręką do momentu, który przywoływałem pamięcią, jakby to było przed chwilą, choć przecież w czasie zegarów i kalendarzy od tego momentu minął miesiąc czy rok. Natomiast obiad, który będzie po ledwo półmetrowej drodze słońca na ścianie – wydaje się nieskończenie odległy. Jest więc zupełnie inaczej niż na wolności, kiedy jeszcze mam tyle spraw, a wieczór, choć dzieli mnie od niego parę godzin, jest tuż-tuż, a tyle się już wydarzyło, że ranek wydaje się bardzo odległy. Pytam się czasem, czy to było wczoraj czy dziś? Oczywiste było, że najważniejszy jest czas przeżywany. Przede wszystkim to, co jest teraźniejszością, o czym mówię tu i teraz. Przypomniałem sobie paradoks czasu greckich dialektyków. Twierdzili oni, że nie ma teraźniejszości, bo czas składa się z momentów, które w każdej chwili są albo przyszłością, albo przeszłością155. No, ale co zrobić – myślałem – skoro dla mnie jest tylko teraźniejszość. Doszedłem do wniosku, że teraźniejszość w czasie przeżywanym składa się z tego, co jest w tym momencie – z tego, co właśnie minęło, i z tego, co zaraz ma nadejść. Bardzo podobne sformułowania przeczytałem później u Husserla. To, co właśnie minęło, i to, co teraz ma nadejść, oddzielone jest od przeszłości i przyszłości moim przeżywaniem tego jako teraźniejszości. Fizyczny czas nie ma tu nic do rzeczy. Tak to, co właśnie minęło, jak i to, co teraz ma nadejść, zależy tylko od mojego przeżycia. Kiedy tak siedzę w celi i patrzę na drogę słońca na przeciwległej ścianie, przeszłością jest dla mnie to, co było przed więzieniem. To, co właśnie minęło, znika, choć może w naszej kancelarii więziennej minął już rok. Jeśli tak myśleć, to tym, co zaraz ma nadejść, jest dzisiejszy obiad i wszystkie obiady, które zjem w więzieniu – choć do wyjścia mam może 14 lat. Dlatego właśnie czas zastyga. Moja teraźniejszość ma w tym momencie 14 lat. Nieprawdopodobnie długa teraźniejszość. Czy w takiej teraźniejszości można w ogóle wytrzymać, czy można 155
Pogląd w pismach Arystotelesa przypisywany filozofowi Paronowi.
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
335
ją przeżyć? No, ale przecież muszę. Myślę o czasie, to znaczy myślę, jak go przyspieszyć. Muszę w tym celu zrozumieć, dlaczego na wolności ranek jest bardzo odległy, a do wieczora tak blisko. Bo ze mną działo się dużo i tyle mam jeszcze do zrobienia! Tymczasem tutaj czekam na każdy następny kawałeczek cienia na ścianie. Czas mija najwolniej wtedy, kiedy czekam. Jest to bowiem taka sytuacja, kiedy to, co zaraz ma nadejść, zupełnie ode mnie nie zależy. Czekasz na coś – na dziewczynę, na pociąg, na obiad w knajpie, czekasz, a więc przeżywasz przyjście dziewczyny, pociągu, obiadu jako granice teraźniejszości. I ta teraźniejszość trwa i trwa – nic na to nie możesz poradzić. I przez to każde czekanie jest podobne do więzienia. Bo więzienie jest czekaniem – czekaniem na obiad, kolację, apel... Czekam, aż wezwą na przesłuchanie, zakończą śledztwo, dopuszczą adwokata. Czekam na proces. Czekam na wyrok. Czekam na list i widzenie. Mnóstwo mniejszych i większych oczekiwań. Zarazem już na samym początku zaczyna się jeszcze i wielkie czekanie – największe. Kiedy zamyka się za mną brama i wprowadzają mnie do celi, wciąż jeszcze wierzę, że zaraz wypuszczą. Stuk, stuk – otworzą się drzwi i wypuszczą. Czekam więc na ten stuk. Powoli, bardzo powoli tracę nadzieję, że to będzie tak zaraz. Wciąż jednak czekam, z dziką niecierpliwością serca, na wolność, to znaczy na Gaję i życie. Kiedy czas szybko mija? Wtedy, kiedy robię coś, co mnie całego pochłania i na co mam mało czasu. Pamiętam, pisałem wtedy do Gai: „Więzienie to czekanie. Dla mnie czekanie na Ciebie. Kiedy czekałem w domu, a Ty spóźniłaś się pół godziny, to było bardzo długo. A teraz mam czekać całe lata. No ale czy rok to długo? Pamiętasz, jak postanowiłem umeblować dla Ciebie mieszkanie, a Ty miałaś wrócić za miesiąc? Ten miesiąc nagle wydał mi się za krótki. Więc jeśli miałbym zbudować dla Ciebie dom, to te lata, które nas dzielą, też mogłyby okazać się zbyt krótkie. Jak widzisz, czas jest funkcją zadania”. Skoro czas nie zależy od zegarków i kalendarzy, to trzeba stworzyć takie warunki, w których będzie gnał w zwielokrotnionym tempie. Wymyślić maszynę czasu. Myślałem, myślałem i wymyśliłem. Marks powiada: „Istota człowieka to nie abstrakcja tkwiąca w poszczególnej jednostce. Jest ona w swojej rzeczywistości całokształtem stosunków społecznych”. Bardzo się to Gajce i mnie podobało. Gajka w 1966 roku pracowała w poradni zawodowo-wychowawczej, tak to się urzędowo nazywało. Dzień w dzień przychodziły do niej dzieci, które trzeba było ratować nieraz przed prawie śmiertelnym niebezpieczeństwem. I zawsze źródłem tego zagrożenia była sytuacja społeczna: rodzinna, szkolna, sąsiedzka, a wszystko to na ogół uwarunkowane było całokształtem stosunków społecznych. System totalitarny, zmierzający do podporządkowania sobie całego życia każdego człowieka, uspołecznił czy nawet upolitycznił najbardziej egzystencjalne problemy ludzkie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w marksowskim, a jeszcze bardziej marksistowskim ujęciu gubi się człowiek. Kiedyś, troszkę żartem,
336
Wiara i wina
Gajka powiedziała, że myśl zawarta w VI tezie o Feuerbachu była dotąd zawsze używana tylko w jedną stronę, mianowicie objaśniano człowieka, wszystko, co się w nim dzieje, stosunkami społecznymi. – Wyobraź sobie – mówi cała roześmiana, i pamiętam, miała złote cętki w oczach, kiedy się uśmiechała, to oczy miała zupełnie złote – wyobraź sobie, że przy pewnym poziomie psychologii można by z opisu psychiki człowieka wyprowadzić całokształt stosunków społecznych. Zaśmiała się i ja z nią. I pomyślałem sobie, że powinniśmy to razem zrobić. Ale wiedziałem, że zawsze będziemy mieli sprawy, które będą pilniejsze. To mi się przypomniało tam w więzieniu. Zastanawiałem się, jak przyspieszyć ten czas, i pomyślałem: spróbuję odbyć tę drogę – wyprowadzić z wszystkiego, co psychologia potrafi powiedzieć o człowieku, całokształt stosunków społecznych. Była to wspaniała praca i największa w moim życiu przygoda intelektualna. Zarazem była to właśnie moja maszyna czasu, zadanie wykonywane jakby na zamówienie Gajki, które pochłaniało mnie całego i wymagało lat pracy. Chyba w listopadzie 1970 roku doszedłem do takiego modelu i z głębokim żalem zobaczyłem, że nie jest on zgodny z marksizmem. Uznałem więc, że trzeba przestać już być marksistą. Akurat wtedy zaczął się Grudzień ‘70. Wielki bunt robotniczy. Pomyślałem sobie: wszystko na opak, jak przestałem być marksistą, to właśnie ta filozofia zaczyna się sprawdzać. Moje odejście od marksizmu miało charakter czysto intelektualny. Jest w tym zabawny paradoks. Marksizm był dla mnie filozofią mojej własnej praktyki. I oto właśnie nie w praktyce, lecz w czystej refleksji odrzuciłem to, co było dla nas obojga – mnie i Gai – sposobem myślenia o naszym życiu, o naszym działaniu i jego celach. Jeśli widzi się sens swojego życia w działaniu na rzecz Królestwa Wolności, to koniecznie trzeba mieć filozofię, która taką nadzieję uzasadnia, oraz grupę przynależności, która podziela te same cele. Opowiadałem w poprzednich rozdziałach o moich i Gai rewizjach marksizmu i o poszukiwaniach właściwej grupy przynależności. Z tym drugim wiążą się stale występujące w tej książce kłopoty z pierwszą osobą liczby mnogiej. Początkowo „my” oznacza aktyw zetempowski, następnie aparat, później grupę działaczy uniwersyteckich lub lewicę październikową, to znów kadrę walterowców, lobby systemowe w Głównej Kwaterze Harcerstwa, wreszcie komandosów, a wcale jeszcze nie koniec. Już przed Październikiem za grupę przynależności przestałem uważać PZPR jako całość i cały ruch komunistyczny. Listem otwartym zapoczątkowaliśmy z Karolem i Gają odchodzenie od marksizmu i przeciwstawiliśmy się PZPR. Po wyjściu z więzienia w 1967 roku przeżywaliśmy konflikt wewnętrzny. Ci, których uważaliśmy za grupę przynależności, nie byli marksistami; Karol, Gaja i ja wciąż nie umieliśmy się rozstać z tą filozofią. Ostatecznie rozstałem się z marksizmem, zajmując się badaniem problemu wzajemnych relacji między procesami psychicz-
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
337
nymi a społecznymi. Pytanie, które sobie postawiłem, było pytaniem o uwarunkowanie ludzkiej aktywności, o granice wolności człowieka, o to, czy człowiek może być podmiotem swego losu, czy też jedyne, co może zrobić, to przystosować się do warunków. Widzę teraz, że prawdopodobnie poszukiwałem intelektualnych przesłanek nadziei w miejsce marksizmu. Wcześniej, nim go świadomie odrzuciłem. W czasie, o którym opowiadam, w poglądach na problem aktywności ludzkiej dominowała koncepcja wypracowana przez teorię zachowań. W dostępnej mi wówczas literaturze naukowej koncepcja ta panowała niemal niepodzielnie. Gaja wywalczyła mi prawo otrzymywania książek z wolności. Po pierwszym wyroku opanowałem biernie angielski, mogłem więc przystąpić do lektury książek naukowych w tym języku. Studiowałem więc teorię zachowań, poszukując na jej gruncie naukowych, empirycznie uzasadnionych podstaw dla zrozumienia istoty stosunków społecznych. Z teorii psychologicznych, zweryfikowanych poprzez doświadczenia prowadzone na szczurach, wynikało niezbicie, że cała ludzka kultura, a więc i wszelka aktywność człowieka, jest „niczym więcej” jak sposobem zaspokajania elementarnych potrzeb organicznych: jedzenia, spania, kopulacji itp. Wedle teorii behawiorystycznej wzmocnieniu ulegają bowiem te tylko reakcje, które prowadzą do zaspokajania owych elementarnych potrzeb, wszystkie zaś inne zostają stopniowo wygaszone. Innymi słowy, ludzie piszą wiersze, wznoszą katedry, walczą o wolność słowa tylko po to, aby jeść, pić, kopulować i unikać zagrożeń swego biologicznego organizmu. Nie mogłem przyjąć ani takiej negatywnej halucynacji, ani zrezygnować z dorobku psychologii. Borykałem się z tym problemem przez wiele miesięcy. Był skwar lata i uciążliwe śledztwo. Oficerowie zastawiali na mnie rozliczne pułapki. Zdychałem z upału, który gniótł mózg w zablindowanych celach Mokotowa. A później po wyroku była straszna, pierwsza zima we Wronkach. Marzły mi nogi w gumowych butach na zasypanym śniegiem spacerniaku, drętwiały z zimna palce z długopisem w nieogrzanych celach. Pomimo tego wszystkiego owe na pozór abstrakcyjne kwestie stały się dla mnie problemami o wielkim znaczeniu. Powiem więcej, to właśnie dzięki nim dolegliwości więzienia traciły swoją władzę nade mną. Sprawą najważniejszą było odpowiedzieć sobie na następujące pytanie: jak to się dzieje, że ludzie w pewnych szczególnych sytuacjach gotowi są raczej zrezygnować z zaspokojenia swych elementarnych potrzeb organicznych, niż wyrzec się swojej wiary? W pewnym momencie uprzytomniłem sobie, że odpowiedź zależy od przyjętych wstępnie założeń metodologicznych. Jeśli za punkt wyjścia przyjąć społeczeństwo i jego kulturę, to w tej perspektywie człowiek jawi się w pełni uwarunkowany z zewnątrz – jest przedmiotem, a nie podmiotem. Jeśli zaś abstrahować od społeczeństwa i kultury, to jednostka wraz ze swoimi potrzebami jest po prostu organizmem.
338
Wiara i wina
Jak i po co organizm – bez reszty biologicznie uwarunkowany – może tworzyć i uznawać za bezwzględnie ważne wartości kultury? W przyrodzie nie ma podmiotów. Wyjście z tego dylematu znalazłem, rozpatrując całą współpracę społeczną i całokształt jej wytworów – kulturę – jako społeczne siły realizacji ludzkich dążeń. Myślałem sobie o parzeniu herbaty, bo w więzieniu nauczyłem się ją pić. W więzieniu herbata była trudno dostępna. Więc myślałem sobie, jak to w domu parzę herbatę i co w związku z tym czynię. Nalewam wody do imbryka, zapalam gaz, wyparzam porcelanowy czajniczek, sypię do niego herbaciane ziele... Chodzi tylko o szklankę herbaty, a zaprzęgam do tego dzieła pracę przemysłu metalurgicznego, ceramicznego, hut szkła, gazowni, wodociągów, plantacji herbacianych... Mało tego, w moim domowym wodociągu jest zawarta praca twórców rzymskich akweduktów; w szklance – trud fenickich rzemieślników, w kształtach imbryka i czajnika twórczość wielu pokoleń artystów, rzemieślników i plastyków. A herbaciane ziele i sposób jego parzenia to przecież wynik wielu wieków krzyżowania i selekcjonowania roślin przez chińskich i indyjskich rolników, to działalność buddyjskich kapłanów, którzy cztery tysiące lat temu kultywowali parzenie i spożywanie herbaty oraz rozpowszechnili ten obyczaj; to także dzieło kupców holenderskich i żeglarzy wiozących herbatę do Europy w XVII wieku wielkimi żaglowcami. Jak widać, cała współpraca społeczna, w całej jej historii użyta jest do spełnienia tego jednego, przecież drobnego, dążenia – można powiedzieć – zachcianki. To samo, co o herbacie, można powiedzieć o napisaniu i wysłaniu listu, wysłuchaniu Błękitnej rapsodii z płyty gramofonowej, zjedzeniu befsztyka popijanego czerwonym winem... Słowem o wszystkim, co każdy z nas w życiu robi małego i wielkiego. Posługując się współpracą społeczną, zarazem uczestniczymy w niej i tworzymy tym samym kulturę, a więc nasze dążenia i środki ich realizacji. Tworzę więc i swoje pragnienie herbaty i sposób jej parzenia, tworzę chęć porozumienia się z osobą, do której piszę list, a pisząc współtworzę język pisany – sztukę epistolarną. Kultura nie jest więc nikomu dana. Z ogromnego bogactwa wzorów i symboli kultury wytworzonych w toku współpracy społecznej każdy musi dla siebie w różnych aktach życiowych stworzyć jej niepowtarzalną konfigurację, a czyniąc to – w jakimś stopniu współtworzy całość. W ten sposób jednostka ludzka, będąc źródłem własnej aktywności, odkrywając możliwości twórczego wykorzystywania istniejących zasobów kultury, uzyskuje wolność do realizacji swoich zamierzeń, staje się podmiotem. Ujmując to jeszcze inaczej – życiowa aktywność człowieka, traktowana jako proces uczestniczenia jednostki we współpracy społecznej, jest procesem tworzenia świata. Wprawdzie w każdym momencie tego procesu występują elementy i całe ich kompleksy powtarzalne – stereotypowe, ale i one musiały być kiedyś przez tę jednostkę odkryte i stworzone. Pojęcia twórczości nie można więc rezerwować wyłącznie do sfery symbolicznej. Życie jednostki ludzkiej rozpatrywane jako całość jest wypełnione niezliczoną liczbą aktów twórczych.
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
339
Pomysł, że aktywność człowieka należy traktować jako proces twórczy, wydawać się może niezbyt odkrywczy (miałem przecież wielu poprzedników – choćby Bergsona). Istotne jednak jest, że do tej koncepcji doszedłem własną drogą, a nowa droga pozwala spojrzeć z nowego punktu widzenia na odwieczne ludzkie problemy. Za punkt wyjścia przyjąłem to, co oczywiste, a mianowicie praktyczny stosunek każdego człowieka do swojej własnej aktywności. Każdy przecież traktuje swoje działanie jako celowe, zamierzone, to znaczy takie, które jest kierowane i organizowane przez procesy myślowe, a przede wszystkim przez wyobrażenie celu. Oczywiście, w psychologii wiele razy próbowano wychodzić od takiej właśnie koncepcji. Wszystko rozbijało się jednak o pytanie: w jaki sposób biologicznie uwarunkowany organizm może być kierowany – to znaczy zmuszany do wydatkowania energii przez myśl? Na gruncie teorii zachowań konieczne jest organiczne uwarunkowanie myśli traktowanej jako sygnał bodźca. W rezultacie okazywało się, że to tylko pozornie na początku działania była myśl. W rzeczywistości przedtem musiała być reakcja, która została wzmocniona spełnieniem organicznych potrzeb, aby następnie myśl-sygnał wywoływała działanie, to znaczy kompleks reakcji. Błąd powyższego rozumowania wynika ze źle sformułowanego pytania. Nie istnieją przecież czyste myśli-sygnały. Zawsze są one powiązane ściśle z całokształtem przeżyć człowieka. Można powiedzieć, że każda idea, która powstaje w mojej głowie, jest wyobrażeniem myślowym związanych z nią moich przeżyć, a właśnie przeżycia uruchamiają energię organizmu i kierują nią. To ja panuję nad tym procesem wówczas, gdy działam myślowo (rozwiązuję problem). Natomiast kiedy przestaję działać, bywa i tak, że ten proces zdobywa panowanie nade mną. Każdy zna to zjawisko z autopsji. Luźno kojarzące się myśli wywołują czasem gniew albo strach czy zapał i natychmiast organizm mobilizuje energię, gotowy do stosownej akcji. W świetle powyższego – wyobrażeniem myślowym moich przeżyć jest pomysł listu, który mam napisać, obiad, który mam przyrządzić, dom, który będę budował. Swoje różnorodne przeżycia związane na przykład z jedzeniem konkretyzuję w postaci wyobrażenia form myślowych – zupy jarzynowej, pieczeni, szarlotki z kremem. Podobnie postępuję przed budową domu czy urządzeniem mieszkania, pisaniem listu – słowem, tworzę w swojej głowie idee stanowiące cele działania. Następnie przystępuję do wykonania swojego pomysłu. Oddziałuję na różne formy przedmiotowe w sposób celowy, to znaczy taki, aby przetworzyć je w uprzedmiotowienie swojej idei celu. Przeżywam ten proces i w jego toku modyfikuję cel zgodnie z tymi przeżyciami. Wytwór tego działania – obiad, list, dom – jest zatem przedmiotową formą moich przeżyć. Jak widać z powyższego, cały ten proces można opisać jako wyrażanie przeżyć w formach myślowych i przedmiotowych. Cel działania – idea, którą tworzę w swojej głowie (jeśli pominąć działania stereotypowe, powtarzane) – jest wyobrażeniem czegoś, czego w moim świecie nie ma, i przynajmniej w takiej postaci nigdy nie było. Zatem proces działania jest
340
Wiara i wina
w znacznym stopniu w różnych momentach twórczy. Oczywiście, nawet w najbardziej twórczym działaniu zawsze posługuję się formami stereotypowymi działania i formami przedmiotowymi, które przetwarzam. Tak jest jednak z każdą, nawet najbardziej uznaną społecznie twórczością. Rzadko moja twórczość ma znaczenie ponadjednostkowe, a jeszcze rzadziej – ponadlokalne, ogólnospołeczne. Wreszcie, tylko w szczególnych sytuacjach zdarza się, że za taką zostaje uznana. Jak zresztą doskonale wiedzą na przykład historycy idei, każdą myśl uchodzącą za prekursorską można w jakimś stopniu sprowadzić do różnych, już wcześniej znanych koncepcji. Rzecz jasna, wszystko, co tu powiedziałem, dotyczy także pomysłu pojmowania aktywności człowieka jako procesu twórczego. W moim myśleniu pomysł ten wyzwolił we mnie dążenie do skonstruowania opartej na nim teorii działania. Wyobrażałem sobie, że teoria ta powinna odpowiedzieć na pytania, na które odpowiada teoria zachowań, oraz na inne, na które odpowiedzieć nie potrafi. Mówiąc o skonstruowaniu teorii, mam na myśli wypracowanie modelu pozwalającego opisywać i interpretować ludzką aktywność w sposób bardziej zbliżony do rzeczywistości, to znaczy także bardziej spójny i ekonomiczny. Pracowałem nad tym do końca pobytu w więzieniu i jeszcze później z Gają przez rok. Wyniki tej pracy spisaliśmy na 800 stronach maszynopisu i poddaliśmy „gryzącej krytyce myszy”. Niestety nie mogę opowiadać tu całej historii, ograniczę się tylko do tego, co konieczne, aby objaśnić, dlaczego odeszliśmy od marksizmu i na czym opieraliśmy odtąd naszą nadzieję. Otoczenie, jak to uzasadnił Piaget156, dane jest nam tylko jako zbiór bodźców na organizm noworodka. Piaget opisał konstruowanie przez dziecko w pierwszym roku życia przestrzeni, czasu, przedmiotów i siebie jako podmiotu. W toku tego procesu następuje moment, w którym człowiek stawia ideę celu przed swoją aktywnością – zaczyna działać, tworzyć. Świat, w którym żyjemy, jest światem kultury, który każdy z nas tworzy dla siebie w procesie wyrażania przeżyć. Każda forma tego świata, a więc kwiat, stół, wypowiedziane zdanie, przeczytana książka – to uprzedmiotowienie moich przeżyć i jako takie stanowi dla mnie wartość, to znaczy posiada zdolność wywoływania moich przeżyć (tym większą, im więcej w niej uprzedmiotowiłem przeżyć). Wszystkie formy swego świata przeżywam jako wartość. Dzieje się tak dlatego, że działanie jest zarazem procesem wewnętrznym (psychicznym) i zewnętrznym (przedmiotowym). Tworzę formę w świecie przedmiotowym i jednocześnie wraz z nową formą przedmiotową tworzę jej wyobrażenie słowno-obrazowe i nastawienie do niej. Nie tyle więc uczę się, ile tworzę. To zaś, co zostało stworzone, nie może już być wygaszone. Może być tylko przetworzone, tłumione lub zniszczone wraz z uszkodzeniem organizmu. Jean Piaget (1896–1980) – psycholog, twórca teorii rozwoju poznawczego.
156
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
341
Od momentu, kiedy człowiek działa celowo – tworzy – już nie może wygaszać. Dlatego nie potrzebuje wzmocnienia. I dlatego we wszystkich warunkach potrafimy wyznawać swoje nadrzędne wartości: możemy kochać i wierzyć nawet wówczas, kiedy stracimy nadzieję, możemy nawet poświęcić swój organizm – to znaczy życie – dla uznanego przez nas sacrum. Tworzę zawsze tylko we współdziałaniu z drugim człowiekiem – tym konkretnym, z którym współdziałam osobiście, i tymi innymi, z którymi współdziałam tylko za pośrednictwem form przedmiotowych. Współdziałać to w tym ujęciu wyrażać przeżycia we wspólnych z drugim człowiekiem formach przedmiotowych. Tworząc razem z drugim człowiekiem wspólną formę przedmiotową, wyrażam się w przeżyciach tego człowieka i przeżywam jego przeżycia jako własne. W ten sposób tworzymy nasze koleżeństwo, przyjaźń, miłość. W im większym stopniu angażujemy obydwoje w ten proces nasze przeżycia, tym pełniej jest tworzony w nim związek uczuciowy – aż po miłość kobiety i mężczyzny, która zmierza do tworzenia wspólnie całego świata i z tego tworzenia wyrasta. Jak widać miłość, tak jak i wszystkie inne związki uczuciowe między ludźmi, ujmuję jako proces – a nie jak potocznie się sądzi – stan. Naszą miłość albo nieustannie tworzymy większą i większą – albo niszczymy. Niestety, na skutek różnych okoliczności bardzo często oba te procesy współwystępują ze sobą. We współdziałaniu drugi człowiek staje się wartością nadrzędną wobec wszystkich innych – bo tylko on jest rzeczywiście zewnętrznym wobec mnie źródłem przeżyć, podmiotem wszelkich innych wartości. Rozumowanie powyższe można zwięźle ująć w następującej formie: działać – żyć po ludzku – to wyrażać przeżycia w formach przedmiotowych i za ich pośrednictwem w przeżyciach drugiego człowieka, to zarazem przeżywać formy przedmiotowe jako wartości, a wyrażone w nich przeżycia drugiego człowieka jako własne. Uznałem tę formułę za niezwykle ważną. Przy jej pomocy objaśnić można wiele różnorodnych i złożonych aspektów życia, odsłonić niektóre sprzeczności bytu ludzkiego. Przeżycia w każdym momencie są niepowtarzalne, rozwijają się w ciągłym procesie, nie mogę więc ich wyrazić w formach przedmiotowych swego świata. Skoro forma przedmiotowa jest uprzedmiotowieniem przeżyć, te zaś są procesem, to świat swój przeżywam jako zgodny z tymi przeżyciami tylko w procesie ich wyrażania. Dlatego chcę się nieustannie wyrażać i nigdy wyrazić nie potrafię. Przeżycia drugiego człowieka są niepowtarzalnie odrębne od moich, więc nie mogę się w jego przeżyciach do końca wyrazić, ale pragnę nieustannie się w nich wyrażać, aby jak najpełniej przeżywał on moje przeżycia jak własne i tak samo ja przeżycia jego. Choć po kres życia jego przeżycia nie staną się moimi, tylko w procesie wyrażania możemy je wzajemnie przeżywać jako własne. Można więc powiedzieć, że żyć po ludzku to kochać i tworzyć. Miłość i tworzenie są dwiema różnymi stronami tego procesu. Bez miłości nie ma tworzenia, a bez tworzenia nie ma miłości. Właśnie takiej formuły szukałem, obserwując okaleczenia
342
Wiara i wina
moich kolegów więziennych. Widziałem ich najgłębsze odczłowieczenie i wyrywanie się w stronę człowieczeństwa. Dostrzegłem, że najbardziej ludzkim pragnieniem jest pragnienie miłości. Zaś miłość nierozerwalnie związana jest z pasją tworzenia. Przejawia się ta pasja we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności, nie tylko w malarstwie czy literaturze. Opowiadałem tu o ludziach tworzących w kradzieży i o takich, którzy tworzą w obracaniu pieniędzmi. Chyba nie opowiadałem o tych, jakże licznych w więzieniach, którzy tworzą ze słomy, z chleba, ze szczoteczek do zębów prawdziwie jarmarczne cuda. A listy? Niektórzy pisali je do dziewcząt nieznanych. Po prostu kolega dał adres i wcale nie było ważne, co było do jedzenia i czy jest zimno. Widziałem ludzi, którzy czekali na paczkę z domu. Przez całe tygodnie byli tylko czekaniem. Później przychodziła paczka, rzucali się gorączkowo, sprawdzali, czy nadała żona, czy siostra, i poznawali to bezbłędnie po serniku, schabie, boczku, i nagle tracili całe zainteresowanie dla tego wspaniałego żarcia – nie było od Niej. Doszedłem do wniosku, że człowiek działa po to, aby tworzyć i kochać, a nie – jak nam chciała do niedawna wmówić psychologia – dlatego, aby jeść, pić, chronić się przed zimnem, kopulować... Wyrażam się w formach przedmiotowych i przeżywam je jako wartości. Może to być garnitur, dżinsy, buty, może to być karp po żydowsku, szaszłyk barani, grochówka. Jedni chcą to wszystko gotować, przyrządzać, innym wystarczy celebrować jedzenie. Ale nikt, naprawdę nikt, poza okolicznościami wyjątkowymi, nie pragnie po prostu jeść czy ubrać się. Na ogół ubieramy się dla innych. Jak bardzo ważne jest jedzenie dla miłości, przyjaźni, koleżeństwa, wie każdy, kto podawał do łóżka śniadanie ukochanej kobiecie, gotował obiad dla najbliższych, siadał do wigilijnego, weselnego, pogrzebowego stołu. A w okolicznościach wyjątkowych? „Muzułmanie” w obozach koncentracyjnych, jak to wynika ze znakomitych opisów Bruno Bettelheima157, to ludzie, którzy nie wytrzymali zewnętrznego nacisku i ograniczali się do zaspokajania potrzeb organizmu. I zginęli naprzód psychicznie, a zaraz potem fizycznie. Przytoczona tu formuła rozumienia ludzkiego życia opisuje jedność tworzenia i kochania. Nie można bowiem wyrażać przeżyć, nie przeżywając. A ponieważ przeżywamy proces działania, oddziaływania na formy myślowe i przedmiotowe, więc nie można przeżywać, nie wyrażając przeżyć. Nie można przeżywać przeżyć drugiego człowieka i wyrażać się w nich, nie wyrażając się w formach przedmiotowych i nie przeżywając ich jako wartości. Zarazem formuła ta opisuje immanentne przeciwieństwo życia ludzkiego. Przeżycie wyrażam, oddziałując na formy przedmiotowe minionego działania, a więc przetwarzam je i zmieniam, a przecież przeżywam je jako wartości. Kiedy więc Bruno Bettelheim (1903–1990) – psychoanalityk, psychiatra, więzień Dachau i Buchenwaldu.
157
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
343
działam twórczo, wtedy zwracam się przeciw wartościom form przedmiotowych swojego świata. Kiedy zaś swoje działanie podporządkowuję przeżywaniu form przedmiotowych jako wartości, powstrzymuję się od tworzenia. Wtedy przeżywam nieadekwatność świata do swoich przeżyć. Przeciwieństwa te występują w przeżyciach każdego człowieka i między ludźmi, partnerami współdziałania; w rodzinie, w wielkich i małych grupach w społeczeństwie. Są to przeciwieństwa między formami przedmiotowymi a przeżyciami i między wyrażaniem się a przeżywaniem. Są one immanentne. Bowiem choć stale są przezwyciężane, nigdy przezwyciężone być nie mogą. Każdy proces działania jest procesem przezwyciężania tych immanentnych przeciwieństw, ale nigdy nie możemy ich przezwyciężyć. Większość konfliktów międzyludzkich i psychicznych, a w każdym razie te najważniejsze, to różne formy przejawiania się immanentnych przeciwieństw. Przy pomocy omawianej tu formuły rozumienia działania (życia) zbudowałem też jednolitą, to znaczy dokonaną według tych samych kryteriów klasyfikację: tendencji osobowościowych, systemów społecznych, ról w społecznym podziale pracy, kierunków ideowo-politycznych, cykli, w których małe dziecko i młody człowiek tworzą siebie i swój świat. Wspominam o tym, gdyż chcę, aby czytelnik wyobraził sobie, jak wiele miałem pracy w więzieniu i dzięki czemu funkcjonował mój wehikuł czasu. Kiedy zarysowywał mi się podstawowy zrąb teorii działania, musiałem zrezygnować z teorii marksizmu. Jednocześnie zobaczyłem przesłanki nadziei. Pamiętam nawet ten dzień, z końca listopada czy grudnia 1970 roku, kiedy pomyślałem sobie: No tak, trzeba odrzucić marksizm. Było we mnie trochę nieokreślonego smutku, ale przeważała fascynacja nowymi pomysłami. Było to dokładnie w tym momencie, kiedy odrzuciłem potrzeby organizmu jako motywację ludzkiego działania. W rezultacie bezprzedmiotowy stał się dla mnie podział na byt i świadomość. Myślenie jest w moim ujęciu nierozerwalnie związane z działaniem, jest jego wewnętrznym aspektem. Z tego punktu widzenia stwierdzenie, że człowiek tak myśli, jak działa, czy tak działa, jak myśli – stanowi tautologię. Tymczasem Marks powiada, że właśnie formuła: „nie świadomość ludzi określa ich byt, lecz przeciwnie, ich byt społeczny określa ich świadomość”, stanowi myśl przewodnią całego jego systemu. Marks wiedział świetnie, że aktywność człowieka ma charakter celowy – twórczy. To on przecież pisał w Kapitale: [...] Nawet najlichszy budowniczy tym z góry różni się od najzręczniejszej pszczoły, że zanim zbuduje komórkę z wosku, musi ją wybudować idealnie w swojej głowie. Pod koniec procesu pracy pojawia się wynik, który przed rozpoczęciem tego procesu istniał już w wyobrażeniu robotnika. A więc istniał idealnie [...]158 158
Kapitał, t. I, Dzieła XXIII, s. 206.
344
Wiara i wina
Niestety Marks założył, że aktywność robotnika to praca najemna, a więc wyalienowana, to znaczy pod obcą komendą i dla obcego celu. Ta niesłychanie trafna diagnoza, odkrycie najważniejszego być może schorzenia naszej całej epoki, wpędziła jej autora w pułapkę. Przywiązał się do swego eleganckiego modelu i opis tendencji potraktował jako całą rzeczywistość. Przyjął mianowicie, że wyalienowana jest cała aktywność człowieka. Mam wrażenie, że utożsamianie modelu z rzeczywistością stanowi pułapkę, w którą często wpadają intelektualiści. Zdumiewające, jak Mistrz mógł nie zauważyć, że gdyby cała aktywność człowieka – robotnika – była wyalienowana, to stałby się on – jak sam Marks pisze – maszyną i kretynem, a nam już dane było to doświadczenie i wiemy, że „muzułmaninem” z koncentracyjnego obozu. Każdy człowiek, a więc robotnik (a zwłaszcza przy taśmie) jest okaleczony przez społeczny podział pracy na wiele różnych sposobów, ale każdy z tymi okaleczeniami walczy – kocha i tworzy, także w miejscu pracy (między innymi przez nieformalne grupy pracownicze). Utożsamianie całej aktywności człowieka z pracą najemną – wyalienowaną – miało zasadnicze konsekwencje dla całej myśli Marksa. W rezultacie bowiem w jego ujęciu człowiek jest bez reszty zdeterminowany przez swój społeczny byt, to jest poziom rozwoju sił wytwórczych i wynikający z niego charakter stosunków produkcji. Jakby w zamian za to całkowite ubezwłasnowolnienie marksizm zapewnia swoim wyznawcom już nie nadzieję, a pewność wyzwolenia z wszelkiego zniewolenia. Opiera się ona na prawie historii, w myśl którego rozwój środków produkcji doprowadzi w ostatecznym rachunku do takich przemian w stosunkach produkcji i co za tym idzie całokształcie stosunków społecznych, że człowiek w idealnie zorganizowanym społeczeństwie stanie się rzeczywiście podmiotem swoich sił społecznych. Z punktu widzenia mojej teorii działania nieważne były racje, na których Marks opierał przeświadczenie o powstaniu idealnego ładu, w którym zniknie przeciwieństwo między społeczeństwem a jednostką i to w dodatku dzięki zarządzaniu gospodarką jak jedną fabryką. To ostatnie zresztą odrzuciliśmy z Karolem już w Liście otwartym, stawiając na rynek i samodzielność przedsiębiorstw – w czym tylko powtarzaliśmy siebie samych z 1956 roku. Racje te nie były ważne, ponieważ w momencie, w którym odrzuciłem podział życia ludzkiego na byt i świadomość, przekreśliłem tym samym podział na bazę i nadbudowę, a wraz z nim całą tę deterministyczną konstrukcję, wraz z wynikającą z niej wiarą. W ramach prezentowanej tu teorii działania całokształt wytworów współpracy społecznej stanowi kulturę – jedność duchowo-materialną będącą uprzedmiotowieniem przeżyć zbiorowych. Taki charakter ma każdy element kultury i jej całość. Właśnie dzięki wspólnemu uprzedmiotowieniu i, w związku z tym, przeżywaniu form przedmiotowych kultury jako wspólnych – jednostkowe przeżycia zyskują cechy zbiorowych.
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
345
Kultura w takim rozumieniu jest siłą realizacji wszystkich dążeń każdego członka społeczeństwa oraz zewnętrznym przedmiotowym aspektem więzi ich wspólnoty. W rezultacie pełni ona wobec swoich uczestników i tym samym twórców trzy funkcje. Po pierwsze, odpowiada na pytanie, jak żyć, dostarczając zarazem materialnych środków realizacji różnych wzorców życia. Oto na przykład para butów na wystawie. Chcę je kupić i włożyć na nogi, zapewne po to, aby się uchronić przed zimnem i swobodniej chodzić. Ale to wcale nie jedyny powód – w tym celu na ogół wystarczyłyby mi jakieś stare buty – kupuję jednak nowe, bo nie chcę być gorszy od innych, bo chcę podobać się sobie i innym; zarazem ta para butów wskazuje często, co w nich należy robić – iść w góry, kopać piłkę czy też iść do dyskoteki, do kawiarni, teatru. Zwykła para butów odpowiada więc często na pytanie, jak żyć. Przede wszystkim jednak czyni to ona jako element mody – wskazując przecież, jakie włożyć skarpetki, spodnie, kurtkę, dres czy marynarkę i łącznie jako wzorzec, jak się ubrać, odpowiada na pytanie, jak się bawić, odpoczywać, jak się podobać. Po drugie, kultura odpowiada na pytanie o sens życia, to znaczy o jego cel. Aktywność ludzka jest celowa, a więc każde najdrobniejsze zadanie ma swój cel, który stanowi odpowiedź na pytanie – po co to robię. Tym bardziej więc każdy pyta o cel swojego życia. Jak powszechnie wiadomo, życie jest ograniczone, pełne cierpień i wyrzeczeń. Każdy więc chce znaleźć taki cel, który by przezwyciężył śmierć, wart był cierpień i wyrzeczeń. To wszystko, co przekracza nasze życie, nadaje mu sens przeżywany jako sacrum. Wszystkie możliwe odpowiedzi na pytania o sens życia oparte są na miłości: miłości Boga, miłości drugiego człowieka – bliźniego. Tym, co się zmienia w różnych kulturach i epokach, jest wyobrażenie Boga i znaczenie, jakie nadaje się pojęciu bliźni (człowiek). Być może to ostatnie wiąże się z partnerstwem we współdziałaniu i dlatego coraz bardziej zwiększa się zakres tego pojęcia. Po trzecie, kultura zawiera symbole zapośredniczające więź uczuciową jej uczestników – symbole identyfikacji. Ponieważ zapośredniczają one więź (miłość) z drugim człowiekiem (bliźnim), członkiem grupy własnej, a przy tym służba tej grupie (narodowi, Kościołowi, ludzkości) może nadawać sens życiu człowieka, więc symbole identyfikacji przeżywane są jako sacrum. Moralność wydaje mi się sferą, w której spotykają się konsekwencje przeżywania sacrum z doświadczeniem życia społecznego. Normy moralne są więc odpowiedzią na pytanie, jak żyć w świetle wartości nadrzędnych, z sensem, godziwie, bez poczucia winy i zarazem jak względnie skutecznie realizować swoje dążenia we współpracy społecznej. Przy czym nie sądzę, aby występowała sprzeczność między kryteriami (sacrum versus realizacja dążeń), występuje ona między dążeniami jako następstwo przeciwieństw w życiu człowieka. Najogólniej można więc powiedzieć, że kultura odpowiada na pytanie, jak żyć i po co, oraz dostarcza środków materialnych na realizację tych wzorców. Nie sposób więc zaprzeczyć, że życie człowieka jest wyznaczone przez kulturę, a więc także, jak
346
Wiara i wina
spostrzegł Marks, przez środki produkcji i jej stosunki, ale również, wbrew niemu, przez wartości nadrzędne – sacrum. Z tym że wyznaczane jest ono przez taką kulturę, jaką człowiek dla siebie razem ze swoimi bliskimi tworzy, korzystając ze współpracy społecznej wraz z jej historycznym dorobkiem. Udział w tej współpracy i jej wytworach (kultura) jest siłą człowieka i zarazem granicą jego twórczych możliwości. Niezmienna pozostaje fundamentalna zasada i kierunek – Miłość – to, co w niej wieczne i uniwersalne. Jak widać, odszedłem wówczas zdecydowanie od relatywizmu moralnego. Z tym, że transcendencję norm moralnych wyprowadzałem z istoty człowieka. Z tego, że dąży do miłości i tworzenia. Zdawałem sobie sprawę, że w tym pudełku jest znowu pudełko, a na samym końcu alternatywa rozstrzygalna już tylko na gruncie wiary: przypadek albo Bóg? Nie przyszedł jeszcze wówczas dla mnie czas szukania Boga i rozumowałem w zupełnie innym porządku. Zaprezentowana tu teoretyczna konstrukcja pozwala traktować człowieka jako podmiot swojego życia, który stale realizuje swoje dążenia, ale nie może nigdy ich zrealizować. Co gorsza – realizując jedne dążenia, blokujemy, czy w każdym razie radykalnie ograniczamy, realizację innych dążeń. Człowiek w tym ujęciu jest wolny od tworzenia, ale właśnie dlatego zarazem może sobie tworzyć i tworzy rozliczne formy zniewolenia. Ponieważ przez wieki zasadniczym dążeniem ludzi, przynajmniej w kręgu kultury europejskiej, było zwiększenie społecznych sił realizacji dążeń, więc w tym kręgu w dorobku ludzkim dominowała efektywność wytwarzania. Dokonania w tej dziedzinie są zaiste wspaniałe – nawet w naszej strefie ubóstwa niemal każdy dysponuje na co dzień olbrzymimi siłami. Dokonaliśmy tego w procesie rozwijania społecznego podziału pracy i w związku z tym tworzenia społeczeństw masowych. Tym samym rozerwaliśmy na cząstki jednolity proces ludzkiego życia. Rozerwaliśmy życie olbrzymiej większości ludzi na czas pracy najemnej – społeczny (bo produkuje się bezpośrednio i pośrednio dla całego społeczeństwa) i czas wolny – prywatny. Tym samym oddzieliliśmy tworzenie i współpracę od miłości – sprawy publiczne od prywatnych. Wytwarzanie od konsumpcji, a więc i w pewien sposób uczestnictwo w kulturze od jej tworzenia. Oderwaliśmy wykonawstwo od myślenia, a pracę i myślenie od decyzji (władzy). Izolowaliśmy sacrum od profanum... Wszystkie te rozdarcia, a jest ich wielość i jedne pociągają za sobą następne, rozrywają współpracę społeczną i jej wytwory – kulturę. Nakładają się na immanentne przeciwieństwa życia ludzkiego i w tej postaci stają się chorobą cywilizacji, źródłem zniewolenia, udręk moralnych i psychicznych. Jestem jak najdalszy od głoszenia pochwały zamkniętych, małych społeczności opartych na gospodarce rodzinnej, zwanych czasem sakralnymi. Radykalnie ograniczone w nich było tworzenie i okaleczona miłość, bo przytłoczone były stereotypami niezbędnymi do walki o byt z przyrodą. Zapewniały one jedność życia człowieka kosztem podmiotowości – wolności.
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
347
Literatura minionych wieków w niemałej części wyraża bunt w imię miłości i wolności przeciw rygorom zamkniętych, sakralnych społeczności. Za wyzwolenie się z tych ograniczeń płacimy bardzo wysoką cenę. Czy tak być musi? Wszystkie tu wymienione i niewymienione rozdarcia nieustannie staramy się przezwyciężać i w jakimś stopniu nam się to udaje, co oczywiście znaczy też, że w jakimś stopniu przegrywamy – ponosimy klęski. Najważniejsze dla tego procesu są ruchy społeczne – działanie wielu ludzi w czasie prywatnym każdego z nich dla społecznego celu. Ze względu na taki charakter ruchu jego uczestnicy przezwyciężają w swoim życiu w jakimś stopniu przeciwieństwa między społecznym a prywatnym i w związku z tym mogą przezwyciężać, też oczywiście w pewnym stopniu, przeciwieństwo między tworzeniem i współpracą a miłością; między myśleniem a wykonawstwem; między myśleniem i pracą a decyzją itd. Każdy uczestnik ruchu może przezwyciężyć te przeciwieństwa w sobie, a wraz z całym ruchem mogą przezwyciężać je we współpracy społecznej – w kulturze. Innymi słowy, działając w ruchu społecznym, mogą doskonalić zarazem siebie i warunki swojego życia. W ruchach społecznych przezwycięża się w jakimś stopniu zróżnicowanie dostępu do kultury, ale zarazem zróżnicowanie to w istotny sposób determinuje działania takich ruchów. Zróżnicowanie dostępu do kultury najłatwiej opisać przy pomocy czterech czynników: dochodu, wykształcenia (niekoniecznie formalnego), roli pełnionej w społecznym podziale pracy, dystansu przestrzennego od centrów. Właśnie ze zróżnicowania dostępu do kultury wynika fakt, że można mówić o jej centrach i peryferiach. Najwyższy dostęp do kultury mają twórcy kultury symboli, choć dochodowo są bardzo zróżnicowani. Jak widać, poszczególne czynniki zróżnicowania dostępu są w pewnych granicach zastępowane przez inne. Ludzie o zbliżonym dostępie do kultury uczestniczą w niej w zbliżony sposób i co za tym idzie, zbliżone są ich dążenia i formy realizacji. Można więc mówić o kręgach podkulturowych, które stanowią niezwykle istotny podział społeczny. W społeczeństwach ustabilizowanych czynniki zróżnicowania są dość wysoko skorelowane, dlatego przez wiele lat anglosaska socjologia mogła w zasadzie wyodrębnić klasy społeczne w oparciu tylko o różnice dochodów. W każdym w zasadzie ruchu społecznym uczestniczą ludzie o różnym dostępie do kultury i to w zasadniczy sposób różnicuje je wewnętrznie. Występujące między ruchami różnice ideowo-polityczne mają charakter przeciwieństw ludzkiego życia – działania. Różnice te są wyznaczane przez przeciwieństwa między wyrażaniem przeżyć (postęp) a przeżywaniem form przedmiotowych jako wartości (tradycja) oraz między formami przedmiotowymi (strukturami społecznymi, a więc współpracą społeczną jako całością) a przeżyciami (człowiekiem – konfliktami współpracy). Różnice te uwikłane są w stałą walkę o dostęp do kultury między różnymi grupami. Bo taki przecież charakter ma walka o podział wytworów współpracy,
348
Wiara i wina
o panowanie nad kulturą, prawo do kultury, o równość, sprawiedliwość społeczną, wolność inicjatyw itp. Programy ideowo-polityczne tworzone są przez ludzi o najwyższym dostępie do kultury i oni też – poza okresami wielkich napięć – są działaczami ruchów społecznych. Zarówno ideologowie, jak działacze chcą mówić w imieniu społeczeństwa czy pewnych jego szczególnie licznych grup (Polaków, katolików, robotników). Słowem także, czy nawet przede wszystkim, w imieniu ludzi o ograniczonym dostępie do kultury. W rezultacie wszystkie programy ideowo-polityczne powstają i funkcjonują pod presją stereotypów kultury masowej, wyobrażeń, jakie mają ludzie o najwyższym dostępie do kultury o oczekiwaniach i języku ludzi o najniższym dostępie do kultury. Sprawia to, że wszystkie programy ideowo-polityczne są zdominowane przez demagogię – naznaczone piętnem nieautentyzmu. Wiele już tu mówiłem o ruchach społecznych, bo całe moje życie to przecież nieustanne próby organizowania, inicjowania, uczestnictwa w takich ruchach. Na to zwróciła mi uwagę Gaja, która przyjechała do mnie do Wronek, gdy uzyskałem przedterminowe warunkowe zwolnienie. Już niemal od bramy więziennej, przed którą ją spotkałem, zacząłem jej opowiadać teorię działania. Po długiej dyskusji powiedziała, że teoria ta scala, uogólnia różne, rozproszone dotąd doświadczenia naszego (to jest Gai i mojego) życia. Jest ona przecież uogólnieniem doświadczenia walterowskiego, to jest jedności działania i kształtowania się więzi zespołu oraz osobowości jego członków. Łączy te doświadczenia w jedność z przemyśleniami związanymi z naszymi wysiłkami reformatorskimi podejmowanymi w różnych ruchach społecznych. Wiemy już teraz – mówiła – że można tworzyć lepszy ład, ale tylko w takich masowych ruchach, w których ludzie stają się lepsi, i wiemy, że jest taka szansa. Tym większa, że nieustannie wzrasta dostęp ogółu do kultury, a więc coraz większe są siły, którymi ludzie dysponują. Nie mamy żadnej pewności, ale mamy szansę. Teraz trzeba opowiedzieć historię, którą zrozumiałem dopiero dużo później, dzięki Gajce. Otóż w kwietniu 1968 roku zaprowadzili mnie do celi, gdzie siedział łysy człowiek w okularach, wydawał się buchalterem – był nawet wysoki, ale zgarbiony, skurczony i przez to mały. Nazywał się Otto. – Jestem skazany na dożywotnie więzienie za zbrodnie wojenne – powiedział. Mówił wyraźnie, pełnymi zdaniami, w których był zawsze podmiot i orzeczenie, niesłychanie poprawną polszczyzną. – Przepraszam, pan jest Polakiem? – Nie, Niemcem. – Jak to się stało, że pan tak świetnie mówi po polsku? W więzieniu się pan nauczył? – Nie. Ja byłem do swojego zadania przygotowany w 1936 roku. Tu błysk przypomnienia: – Czy pan był zastępcą szefa gestapo w alei Szucha?
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
349
Skinął głową bez słowa. Pamiętam, mówiłem do swojego śledczego, kapitana Opalińskiego, że siedząc z tym Otto i wychodząc od niego na przesłuchania, myślę sobie: jak to dobrze, że przesłuchuje mnie pan, a nie on, gdyby tak pan siedział ze mną w celi, a ja chodziłbym do niego. Matko moja, pewno wszystko bym mu opowiedział, a panu nie powiem nic. Charakter Otta dobrze ilustruje takie zdarzenie. Nad spacerniakiem siedzi klawisz i patrzy na nas. Nagle widzę – leży pudełko zapałek, ale w takim miejscu, że jak się pochylę, to ten z góry mnie zobaczy. Więc przesuwam je lekko nogą w prawo, przy czym ruch nogi musi być bardzo ostrożny, musi wyglądać naturalnie. Robimy pełny obrót. Za chwilę przesunę pudełko jeszcze bardziej pod mur, a następnym razem pochylę się i podniosę je. W tym momencie Otto staje jak najdalej od muru, tak żeby klawisz dobrze go widział – i podnosi rękę do góry, jak w pozdrowieniu heil Hitler. Ale nie jest to pozdrowienie, on po prostu zwraca uwagę na siebie. Zgodnie z regulaminem nie odzywa się, podnosi rękę i wskazuje na to pudełko od zapałek. Wracamy do celi i ja wściekły mówię do niego: – Co zrobiłeś? W tym pudełku mógł być gryps. A on patrzy na mnie jak zbity pies i mówi: – Takie są przepisy regulaminu. Proszę mi wybaczyć. Siedzieliśmy w najgorszej celi, w pawilonie XII na samym dole, od strony kuchni, jej okno – dwa metry od okna celi, smród i wentylator, taki chamski, blaszany, który pracował całą noc i okropnie warczał. Poprzednio po wyjściu z więzienia pojechaliśmy z Gajką do Kir i potok tak huczał w nocy, że w ogóle nie można było spać. Jak ten wentylator warczał, to wydawało mi się, że jestem w Kirach, i było pięknie, i smutno, i strasznie. Wszyscy usnęli. Zapaliłem papierosa i w tym samym momencie Otto też zapalił i mówi: – Zbrodniarz wojenny. A czy wojna nie jest zawsze zbrodnią? Jest, musi być. Jeśli chce się zwyciężyć, trzeba zastosować wszelkie dostępne środki, inaczej skazuje się własny naród na klęskę. Czy pan może sobie wyobrazić większą zbrodnię? Czy mam panu opowiadać, co Sowieci robili z naszymi jeńcami wojennymi? – A wy – mówię – z ich jeńcami? – My chcieliśmy doprowadzić do tego, aby jak najszybciej podpisali konwencję genewską w sprawie jeńców, ale oni tego nie chcieli. A mam panu opowiadać, jak Rosjanie zachowywali się na terenach okupowanych? – Ale to wy tę wojnę wywołaliście – mówię. – Poprzednią też, pan powie, że my, ale wojny toczą się nieustannie. Był taki czas w historii, kiedy wojen nie było. Pax Romana. Rzym podbił niemal cały ówczesny świat. I zapewnił wszystkim ludziom swego imperium warunki swobodnego rozwoju. W porządku, w pokoju. Był to czas wspaniałego rozkwitu kultury, nauki, gospodarki, handlu, poszanowania obyczajów, rodziny, władzy. Dopiero pieniądze to zniszczyły – lichwa, operacje finansowe. Wszystko, co wyrasta z żydowskiego ducha. Dlatego Rzym musiał upaść.
350
Wiara i wina
Powtarzam z pamięci, jest to ubogie, pozbawione blasku, jaki nadawał swoim słowom ten wyschnięty staruszek. Ożywił się, uniósł na łokciu i opowiadał z prawdziwym zauroczeniem o złotym wieku ludzkości. Wreszcie powiedział to, co od samego początku było dla mnie jasne: – Właśnie taki pokój na świecie był naszym celem i dla tego celu poświęciliśmy wszystko. – Wierzy pan, że cel uświęca środki? – Nie, ale pan wie tak samo dobrze jak ja, że jeśli chce się coś osiągnąć, to musi się zapłacić. Także cnotą. Nie można przeżyć życia w walce, zachowując cnotę. Im więcej ma się do osiągnięcia, tym więcej trzeba zapłacić. A to była wojna na śmierć i życie. Usiadł na skraju łóżka, pochylił się, opuścił te swoje małe nóżki i oczy mu błyszczały. Nie widział już teraz śmierdzącej celi, nie słyszał wentylatora za oknem. Chyba nawet nie wiedział, do kogo mówi. – Czy ktoś, kto tego nie robił, wie, co to znaczy torturować człowieka? Przecież nikt z nas nie był sadystą, sadystów natychmiast wysyłano na wschodni front. Proszę mi wierzyć, wolałbym zdychać w polowym szpitalu na gangrenę, niż torturować. To jest prawdziwe zabijanie człowieka w sobie, powolne zabijanie. Tak, to prawda, nagle zabija się wszystko i to sprawia radość. Ale później się rzyga i rzyga, nic nie pomaga. I człowiek jest trzeźwy, mimo litrów wypitej wódki. Naprawdę wolałbym być na wschodnim froncie, ale taki był rozkaz Führera. Rzygałem i płakałem, ale musiałem. Nie chciałem uciec w chorobę, a mogłem. Ani do szpitala wariatów, chociaż byłem już chory psychicznie. Tak, wiem lepiej niż ktokolwiek inny na świecie – cel nie uświęca środków. Ale za zwycięstwo trzeba zawsze zapłacić. Przegraliśmy i jako przegranych sądzili nas ci, którzy zachowywali się zupełnie tak samo jak my. Trudno, przegraliśmy. Widać nie byliśmy Rzymianami. Reichsführer Himmler mówił: musimy przez to wszystko przejść, ponieść największy ciężar – my, uczciwi, porządni ludzie. To my musimy ich wszystkich zabić, taka jest cena, którą musimy zapłacić za zwycięstwo. Otto zamilkł i później się już do mnie nie odezwał. Wstydził się tego, co powiedział? Minęły dni i kazano mu się pakować, przyjechał prokurator z RFN, żeby go przesłuchać. Otto stanął przy drzwiach i powiedział: – Do widzenia, panowie – wyciągnął rękę. Mówiłem już, jak moi koledzy z celi opowiadali sobie razem dowcipy antysemickie i jak na nich skoczyłem, krzycząc: – On zabił pięć milionów ludzi. Teraz wszyscy w celi odwrócili się tyłem, nikt go w ogóle nie widział. I stał ten zgarbiony staruszek z wyciągniętą ręką. Ja akurat leżałem na pryczy, wbrew przepisom. Zerwałem się i podałem mu rękę. Wyszedł. Czy mu przebaczyłem? Otto nigdy nie opowiedział mi tego, co w gruncie rzeczy w jego historii było najważniejsze – dlaczego dostał dożywocie, on, jeden z więk-
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
351
szych zbrodniarzy wojennych? Ano dlatego, że był dyspozycyjnym świadkiem. UB przejęło kancelarię gestapo w alei Szucha i mogło sobie śmiało wpisywać w blankiety dowolne nazwiska, oskarżając akowców, że byli konfidentami gestapo. A Otto po prostu przybijał to wszystko, mówiąc: – Pan był konfidentem gestapo, to jest pański pseudonim, widziałem się z panem tego i tego dnia. Nie powiedziałem mu, że o tym wiem, i nie zapytałem go, jak się do tego ma jego Pax Romana. I to jest ważniejsze niż fakt, że mu podałem rękę. Bo podałem i pomyślałem sobie: od tej pory podam rękę każdemu. Czy mu przebaczyłem? Jest w Przesłaniu pana Cogito Herberta, wierszu, który kocham, fragment: i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie
Oczywiście nie w mojej jest mocy przebaczyć panu Otto. Ja mu nie przebaczyłem, ja po prostu nie byłem wyznaczony na jego sędziego. Ja go tylko miałem wysłuchać. Tego ostatniego dnia podałem mu rękę. Może dlatego, że jestem słaby. A może dlatego, że nie podając mu ręki, odrzuciłbym go, a tego mi czynić nie wolno. Opowiedziałem tę historię Gajce. Było lato. Siedzieliśmy na balach przycumowanych przy ujściu Czarnej Hańczy do Wigier zmęczeni długim pływaniem. Gajka powiedziała, że to jest przecież dokładnie to samo, co mówią o sobie komuniści. Przede wszystkim utopia, wizja ładu realizującego wszelkie wartości, ładu, który zniesie całe zło świata. Należy mu więc poświęcić wszystko, także siebie całego wraz ze swoją czystością moralną. A skoro poświęcam siebie, to wolno mi poświęcać bliźnich. Być ofiarą i być katem to jest tożsame, bo być katem to dać siebie w ofierze. Konieczne są te dwa składniki, utopijny cel i samopoświęcenie, one usprawiedliwiają wszystko, każdą zbrodnię. Gajka powiedziała jeszcze coś, co już od dawna kołatało mi się w głowie: że w imię wielkich idei ludzie popełniali nieskończenie więcej zbrodni niż dla swoich namiętności. To, co powiedziała, było tak oczywiste, że aż mnie zatkało – jak mogłem słuchać tekstu Otto i tego nie spostrzec. Ale czy z uświadomienia sobie tego faktu wynikało odrzucenie marksizmu? Tylko jeśli uzna się, że utopie są złem samym w sobie. A z tym Gaja i ja nie mogliśmy się zgodzić. Marzenia są niezbędne do życia, a utopia to jest właśnie marzenie – wyrasta przecież z wielkiej miłości, płynie z niej nadzieja i wiara. Rzecz tylko w tym, aby pod żadnym pozorem nie próbować realizować utopii przemocą. Jak już opowiadałem, kiedy wreszcie zdecydowałem się na odrzucenie marksizmu, zaczęły się wydarzenia grudniowe, które w żadnym razie marksizmu nie potwierdzają, ale są w jego tonacji. Zaczęły się dla mnie w więzieniu, tam je zobaczyłem i przeżyłem. Najpierw komunikat o podwyżce cen mięsa. Wszyscy mówili, że ludzie są już całkiem zgnębieni, że nikt się nie zbuntuje. Następnego chyba dnia była
352
Wiara i wina
informacja o zajściach w Gdańsku – że elementy przestępcze przyłączyły się do zdezorientowanych ludzi, w tym nielicznych robotników, ale być może robotników tam wcale nie było, użyto siły i teraz panuje spokój. Dzień później w głośniku zaczęły się dziwne teksty – o pracy różnych zakładów w Gdańsku, w Elblągu, Szczecinie, o ruchu ulicznym. Widać było wyraźnie, że są nadawane tylko po to, żeby powiedzieć, że życie na Wybrzeżu toczy się normalnie. Zrozumiałem, że coś się tam wielkiego dzieje. I wreszcie któregoś dnia nagle zapowiedziano, że wystąpi premier. Pamiętam oba przemówienia Cyrankiewicza i to z roku 1970, i to, które wygłosił po Poznaniu w 1956 roku. Zupełnie mi się zlewają, nie potrafię ich odróżnić. Nie powtórzył tego, co w Poznaniu: „Kto podniesie rękę na władzę ludową, temu władza ludowa rękę odrąbie”, ale ton przemówienia był jednoznaczny, brzmiała w nim groźba. Jednak to nie było tylko straszenie, to była groza, którą sam musiał odczuwać. Nie sposób zaprzeczyć, że się ucieszyłem. Miałem nadzieję, że skończy się to straszne siedzenie, ale nie chciałem do siebie tej nadziei dopuścić. Poza tym wiedziałem, że leje się tam krew mordowanych ludzi. I nagle dotarło do mnie z wielką siłą, jak głęboko niemoralne jest to, że ja się jakby z tego cieszyłem. Dostałem dreszczy i położyłem się wbrew zakazowi na łóżku. Usłyszałem, że judasz się uchyla, i klawisz zagląda do celi. Nie ruszyłem się z łóżka, ale on nie interweniował. Stał tam. W celi panowało wielkie milczenie. Potem przyszła noc. Położyliśmy się. I nagle usłyszeliśmy stuk butów na schodach. We Wronkach, jak we wszystkich starych pruskich więzieniach, jest gigantyczny korytarz, na który wychodzą poszczególne oddziały, między nimi siatki, a w środku duże, drewniane schody. Jak 30 osób wychodzi na spacer, cały budynek dygocze. A teraz noc i w tej kompletnej ciszy idą i idą ludzie. Co się dzieje? Po chwili wprowadzono do nas kolegów z dwóch sąsiednich cel. To znaczy, że potrzebne jest miejsce – przywożą ludzi do więzienia. Stukamy na górę, tam sytuacja podobna. Stłoczono 16 osób na powierzchni przeznaczonej dla czterech. Tak samo obok nas, z jednej i z drugiej strony. Wszyscy stukają, ale nic od nikogo nie możemy się dowiedzieć. I tak minęła noc, nieprzespana, rozdygotana. Przemówienie Cyrankiewicza było takie, jakby płonęła cała Polska. I ten dziwny ruch trwał niemal całą noc. Następnego dnia wyprowadzono do pracy tylko tych, którzy byli szczególnie niezbędni. Jak tylko przyszliśmy do pralni, dowiedzieliśmy się od kolegów z magazynu odzieżowego, że całą noc przywożono ludzi, ewakuowano więzienia na Wybrzeżu. Siedzieli na najwyższym piętrze w głównym budynku. Być może w nocy górne oddziały się do nich dostukały, ale do nas to jeszcze nie dotarło. Prócz tego opróżniono drugi pawilon boczny, bardzo duży. Wszystkich przeniesiono do nas, a tam przywożono ludzi z Poznania. Nie mogłem się dowiedzieć, czy w Poznaniu były jakieś zajścia, ale wyglądało na to, że tak, skoro były aresztowania. Dopiero potem okazało się, że w Poznaniu żadnych rozruchów nie było. Ci ludzie byli brani z ulicy, ze wszystkich miejsc, gdzie naturalnie zbiera się tłum – spod budki z piwem, ze skwerku, placu. Brano ich na wszelki wypadek, aby nie zaczęły się w tym miej-
Wielkie przewartościowanie – filozofia działania
353
scu rozruchy. Tak jakby się miały zacząć ni stąd ni zowąd na ulicy. Wsadzano ich w sukę i przywożono do Wronek bez żadnej sankcji, bez żadnego przesłuchania, bez niczego. Zapisywano imię i nazwisko, w magazynie wydawano koc, ręcznik, miskę, łyżkę, kubek i nic więcej. I szli do tamtego wielkiego pawilonu, który był izolowany od wszystkich. Z tymi ludźmi do końca nie mieliśmy kontaktu. Wypuszczano ich dopiero po czterech czy pięciu tygodniach. Prokurator wydawał im sankcję ze wsteczną datą i nakaz tymczasowego aresztowania. I wsadzano ich w suki, które ich wiozły z powrotem do Poznania. Wieczorem udało nam się nawiązać kontakt z ludźmi przywiezionymi z Wybrzeża, którzy siedzieli na najwyższym oddziale. Ewakuowani z więzienia w Gdańsku widzieli palenie komitetu i atak na komendę. Czy ten atak został odparty – nie wiedzieli, bo zaraz załadowano ich do suk i bocznymi drogami wywieziono do Sztumu, a następnej nocy do Wronek. Tak po raz pierwszy dotarła do mnie wiadomość o grudniowych wydarzeniach na Wybrzeżu. Któregoś dnia byłem u lekarza, z korytarza zobaczyłem, że wokół Wronek stoją czołgi. Ciekawe, czy miały walczyć z ewentualnym buntem w więzieniu – ale żadnych buntów nie było – czy też bronić więzienia przed atakiem. A kto miał atakować, kiedy całe Wronki są miasteczkiem przywięziennym, gdzie mieszkają głównie rodziny klawiszów? Czytałem przemówienie Gierka, czytałem nowy skład Biura i Sekretariatu KC. Nic się tam na korzyść nie zmieniło. Byłem zawiedziony. Zaraz potem był Szczecin. Odkryłem, że coś się tam dzieje, kiedy zaczęto przez radio nadawać informacje ze Szczecina. Takie, które miały świadczyć, że jest spokój – czyli spokoju nie ma. W końcu przyszły wiadomości ze Szczecina. Najpierw informacja, że I sekretarz KC spotkał się ze strajkującymi i z ich komitetem. Było to niesłychane. Potem przeczytałem reportaże w „Polityce”, mówiły wystarczająco wiele, żeby się zorientować w charakterze żądań robotników, był w nich wyraźny nacisk na własną organizację związkową. Miałem głębokie przeświadczenie, że bez inteligencji twórczej, bez ludzi, którzy są jakby z zawodu ideologami, twórcami programów, organizatorami ruchów, wszystko to musi się załamać, ruch zostanie wymanipulowany. Z tego widać, jak bardzo nie zdawałem sobie sprawy z tej pustyni, jaka była wśród inteligencji po Marcu. Dziś wiem, że wtedy było niemożliwe, aby inteligencja się odezwała, kiedy została tak stłamszona, tak przekonana o swojej klęsce. Jak się później dowiedziałem, mówiono, że nie powinniśmy się odzywać, żeby nie utrudniać robotnikom, nie kompromitować ich sprawy. Ale oto radio nadało informację, że przedstawiciele inteligencji twórczej spotkali się z I sekretarzem Gierkiem. Słucham w napięciu. Padają nazwiska: Gieysztor, ktoś jeszcze. Okazuje się, że wystąpili z propozycją odbudowy zamku. Gierek się zgodził. Będziemy mieli zamek. I ten zamek stanął mi kością w gardle. Było jasne, że to robotnicze zwycięstwo inteligencja teraz zmarnuje.
354
Wiara i wina
Później był strajk łódzki i Gierek musiał się zgodzić na obniżkę cen mięsa, chociaż w Szczecinie dowiódł niezbicie, że jest to niemożliwe. Co prawda ustąpił tam we wszystkich innych sprawach, co w sumie dawało stoczni, ale nie tylko stoczni, organizację robotniczą. Ale oczywiście musiało się to szybko skończyć. I już było po Grudniu. Aparat władzy w 1956 roku nauczył się bać wolnego społeczeństwa – wolnego, to znaczy takiego, któremu się popuści. W czerwcu 1956 skutecznie stłumili krwawo powstanie robotnicze w Poznaniu – jak się wydawało z krótkiej perspektywy. W październiku 1957 już samymi pałkami i gazem spacyfikowali studencką Warszawę. Aparat nauczył się wierzyć w przemoc, a nie w jakiekolwiek ustępstwa. W marcu 1968 odnieśli kolejne zwycięstwo. Dlatego w grudniu 1970 bez chwili wahania odwołali się do przemocy. Płynęła krew, a tymczasem bunt robotniczy urastał. Było to bardzo dramatyczne doświadczenie dla aparatu. Podjęto więc próbę manipulacji i to się nad podziw powiodło. Dlatego właśnie ekipa Gierka bała się przemocy, a wierzyła w manipulacje w pertraktacjach. To stanowiło między innymi źródło sukcesów KOR-u i narodzin „Solidarności”. Na samym początku 1971 roku profesor Edward Lipiński udał się do Gierka w sprawie zwolnienia z więzienia Karola Modzelewskiego i mnie. Gierek natychmiast przyrzekł nas wypuścić do końca września. Rzeczywiście, 17 września mnie wypuszczono. Było to o tyle zabawne, że wcześniej złożyłem podanie o przedterminowe, warunkowe zwolnienie. I sąd penitencjarny je odrzucił. Wszyscy – sędzia, prokurator, przedstawiciel więzienia, krzyczeli, że nie zmieniłem poglądów. W uzasadnieniu było mnóstwo bzdur, między innymi, że napisałem w więzieniu opracowanie „godzące w interesy państwa polskiego”. Szło o badania nad postawami, które tam robiłem i które mi skonfiskowano. Ale oczywiście nie to było ważne. Decyzje w sprawie mojego uwolnienia musiały zapaść na samej górze. Kiedy Gierek powiedział: wypuścić do końca września, przyjechał ten sam skład sędziowski, z tym samym prokuratorem i z tym samym przedstawicielem więzienia. A przecież nawet nie miałem prawa odwołania się od tamtej decyzji, ponieważ nie przysługuje ono, jeśli decyzja zapadła jednomyślnie. Wchodzę, a tu sędzia penitencjarny od razu mówi: – Słuchajcie Kuroń, myśmy zbyt pochopnie wtedy podjęli tę decyzję. A wszyscy siedzą i kiwają głowami. W taki dziwny sposób zostałem zwolniony z więzienia. Mówiłem zawsze, że zamknięto mnie bezprawnie i teraz bezprawnie wypuszczono.