![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/c71f42d49a656ca55c41e48ed25ef614.jpeg)
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/6b49b642ca876168e982212d7d0f17d0.jpeg)
Redakcja: Paweł Goźliński, Karolina Oponowicz
Korekta: Teresa Kruszona
Projekt graficzny okładki: Wojtek Janikowski
Przygotowanie zdjęć do druku: Mariusz Rosa
Fotoedycja: Waldemar Gorlewski
Źródła zdjęć: Okładka: Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza pl Archiwum rodzinne: s 13, 14, 17, 18, 19, 20, 25, 26, 29, 30, 34, 38, 41, 42, 43, 45, 47, 52, 59, 67, 75, 83, 89, 94, 150, 181, 182, 188, 192, 194, 197, 210, 231, 253, 255, 291, 293, 296, 301, 302, 305, 308, 309, 330, 339, 357, 381, 395, (reprodukcje Waldemar Gorlewski); Agencja Wyborcza pl: Piotr Bernaś s 371; Roman Bosiacki s 386; Sławomir Kamiński s 315; Kamila Kotusz s 401; Mateusz Skwarczek s 414415; Michał Mutor s 406; Przemek Wierzchowski s 355; Dawid Żuchowicz s 352; Hanna Bakuła: s 333; BE&W: Wodzyński Paweł s 364; Domena publiczna: s 22; East News: Lucjan Fogiel s 110, Włodzimierz Pniewski s 169, Karol Szczeciński s 70, Zenon Żyburtowicz s 286; Waldemar Gorlewski: s 57, 60, 61, 64, 319 (x3), 342-343, 354; Ireneusz Iwański: s 360; Telewizja Łódź/Janusz Kubik: s 288 (górne); Materiały promocyjne: s 288 (dolne), 412-413; NAC: s 103; Maria Strarz-Zielińska: s 410; PAP: Stanisław Dąbrowiecki s 174, Zdzisław Lenkiewicz s. 347, Radek Pietruszka s. 329, Barbara Ostrowska s. 332, Tadeusz
Zagoździński s. 127; Wikipedia: s. 115.
Skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/f83c7b98ff003ffa04da0af01a61d9d3.jpeg)
ul Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www wydawnictwoagora pl
Copyright © Agora SA, 2023
Copyright © Paweł Goźliński, Karolina Oponowicz, Copyright for this edition for Agora SA 2023
Copyright © Jerzy Bralczyk, 2023
Wydawca oświadcza, że pomimo podjętych starań nie udało mu się ustalić wszystkich osób uprawnionych z tytułu praw autorskich do fotografii opublikowanych w książce Osoby zainteresowane prosimy w razie czego o kontakt z Agorą SA (ul Czerska 8/10, 00732 Warszawa, tel : 22 555 40 00)
Wszelkie prawa zastrzeżone Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4413-3
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/f809a0de4272681f6a1aa2fff87a3a1e.jpeg)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/3cf384360c239c1cc7d66f0ef4dd4f6e.jpeg)
SPIS TREŚCI
WSTĘP
Rozdział 1. CYCEK, KARTOFELEK, RÓŻYCZKA
Rozdział 2. O, GUZIEC!
Rozdział 3. JAK PIERWSZE KOCHANIE
Rozdział 4. ŻYWOT PAJĄKA
Rozdział 5. PO NIEUDANYCH WYPRAWACH BRACI
SIENICKICH...
Rozdział 6. JELONKI I OKOLICE
Rozdział 7. PRZEŁOM W WILKU MORSKIM
Rozdział 8. PRZED NAMI PIERZCHA WRÓG
Rozdział 9. MIŁOŚĆ NA PRZESMYKU
Rozdział 10. GDYBYM JA BYŁ PANEM BOGIEM...
Rozdział 11. FLOGISTON JEST GRYMAŚNY
Rozdział 12. KIEROWNICZA ROLA BUDUJĄCEGO SOCJALIZMU
Rozdział 13. PIJĘ, PIJĘ, BO JA MUSZĘ
Rozdział 14. SKARPETKI I SZEŚĆ BUTELEK
Rozdział 15. PODEJRZANE SŁOWO „SOLIDARNOŚĆ”
Rozdział 16. MELODIE, KTÓRE WZRUSZAJĄ
Rozdział 17. JESTEM SOBIE PAN ŻURAWIEC
Rozdział 18. WZIĘTY DO ROZKOSZY
Rozdział 19. ODPOWIEM PANI WYMIJAJĄCO WPROST
Rozdział 20. BIZNESMENI CAŁEJ POLSKI, ŁĄCZCIE SIĘ
Rozdział 21. ŚLIMAK – MYSZKA, ŚLIMAK – MYSZKA
Rozdział 22. WESELE DLA CZWORGA
Rozdział 23. ŻUCZEK, MOŻE KAMIEŃ
Rozdział 24. DZIANIN NIE ROZWIESZAM
Rozdział 25. I KREW SIĘ CAŁA Z KAŁUŻY WYWALA
Rozdział 26. ZAKOCHAŁEM SIĘ W GUSTAWIE
Rozdział 27. JESTEM TAKI SOBIE ŚLIZGACZ
Rozdział 28. OTWIERACZ UNIWERSALNY
Rozdział 29. NIC
PRZYPIS
Moim najbliższym, zwłaszcza ukochanej Żonie
WSTĘP
Karolina Oponowicz, Paweł Goźliński: Czy będziesz z nami szczery, Profesorze?
Jerzy Bralczyk: Tak, powiem wam prawdę o sobie. Moją prawdę, rzecz jasna, osobistą nawet. Niektórzy uważają, że pełnia jest warunkiem szczerości, czyli musiałbym wam wszystko opowiedzieć. Ale nie, wszystkiego nie powiem, bo po pierwsze, wszystkiego się nie da, po drugie, nie wszystko jest na tyle interesujące, żeby opowiadać, a po trzecie, nie wszystko pamiętam. Poza tym, chyba się nie spodziewacie, że będę mówił o rzeczach, które mnie kompromitują.
A są takie?
Pewnie dużo ich nie było, ale trochę się uzbierało. Bo i nałogi, i poczucia winy przeróżne, no i nawet jeśli nie wyglądam, to jednak w życiu trochę się koleżankowałem. Zresztą o koleżankowaniu myślę bez przykrości.
Jeśli o czymś nie opowiesz, to z przyczyn, powiedzmy, zasadniczych czy ze strachu?
Strach to może za dużo powiedziane. Ale jednym z celów tej książki ma być autoprezentacja, więc jest we mnie obawa przed pokazaniem się z niedobrych stron. Tym bardziej że takie wątki, jak
nałogi czy romanse, ludzie uznaliby za najbardziej atrakcyjne, a przecież to nie są główne wątki mojego życia.
Czy jestem szczery? Skoro pytacie, to znaczy, że macie podejrzenia, że nie.
Pytamy, bo pomyśleliśmy, że rozmowa o szczerości to dobry początek tej książki.
Chciałbym móc powiedzieć to, co naprawdę myślę. Ale czasownik „móc” ma bardzo wiele znaczeń. Chciałbym móc, czyli umieć, powiedzieć wszystko to, co naprawdę myślę, i chciałbym mieć na to pozwolenie. W obu znaczeniach ta możność jest dla mnie bardzo istotna. Czy mogę to zrobić? Na tyle, na ile mogę, to zrobię.
A co jest instancją, która mówi ci, Profesorze, czy możesz, czy nie? Bóg, sumienie, przyzwoitość, ego?
Oczywiście żona. Jak to było? „W pieluchach uczą nas muzyki, szkoła nas uczy Cycerona, świat uczy różnej gimnastyki, ale rozumu uczy żona” .
Więc gdybyśmy wrócili do strachu czy bojaźni, to ja się boję, że żona mnie skrytykuje.
Jej opinia jest ważniejsza niż ocena świata?
Bezpośrednio – tak. Bo to żona mi mówi, co świat robi ze mną i jak mnie ocenia. A ja? Tak jak pisał Kafka: „w walce świata ze mną jestem po stronie świata” .
A non omnis moriar jest dla ciebie, Profesorze, istotne?
Nie wierzę w życie pozaziemskie ani pozagrobowe, a właściwie grobowe. Bo pozagrobowe jest przecież wszystko to, co tu mamy.
A czy późny wnuk mnie interesuje? Hm, chciałbym, żeby o mnie dobrze myślano. Także ze względu na moje wnuczki, a może przede
wszystkim ze względu na nie.
No to rozpocznijmy nasz wywiad. Przed nami wiele godzin rozmów.
Co ciekawe, wywiad jako gatunek dziennikarski jest doskonale przyjmowany, ale nie mamy określenia na człowieka, który go przeprowadza. Mamy reportera czy reportażystę, ale nie mamy wywiadowcy. „Wywiadowca” , który jako żywo miał pozytywne konotacje, później nam się zeszpieżył odrobinę. A już na osobę, która podlega takiemu wywiadowi, zupełnie nie wiemy, jak powiedzieć.
Wywiadowany?
Używam określenia „interwiuowany” , które jest równie skomplikowane, co zabawne.
Cały wywiad to zjawisko niedookreślone. Czy to jest rozmowa?
Pewnie tak. Taki jej rodzaj, w którym jeden raczej pyta, a drugi raczej odpowiada. Jest tu dowiadywanie się, ale też trochę wyciąganie. Nic dziwnego, przecież przedrostek „wy” wiąże się z wydobywaniem tego, co ukryte. Więc to raczej wyjmowanie wiedzy.
Czujesz się, Profesorze, jako ten, z którego wyjmujemy wiedzę?
Wyjmowanie zakładałoby, że jak wyjmiecie ze mnie wiedzę, to ja zostanę bez niej. To niezupełnie tak jest. Wyjmujecie ze mnie raczej to, co sobie myślę, i to, czym chciałbym się – przepraszam za kompletnie zbanalizowaną i zleksykalizowaną metaforę –podzielić.
Co zresztą też jest ciekawe, bo dlaczego tu pojawia się „dzielenie” , gdy to raczej „łączenie” jest. Kiedy wpadłem na to, że ludzi łączy to, co dzielą z innymi, to się ucieszyłem.
A w ogóle to jest wywiad rzeka.
Bo ja wam rzekam różne rzeczy. I oczywiście też wielu rzeczy się wyrzekam.
Mamy nadzieję, że na nas nie będziesz, Profesorze, wyrzekał. Obiecuję, nie będę.
Rozdział 1
CYCEK, KARTOFELEK, RÓŻYCZKA
Pierwsze słowo?
Diabli wiedzą, w moim rodzinnym domu nie pielęgnowano pamięci o pierwszych zębach czy pierwszych słowach. Ale powiem wam, jakie pierwsze słowo przysporzyło mi kłopotów.
Słowo i od razu kłopot. To jakoś znamienne.
Tym bardziej że było to słowo „cycek” . Kiedy je usłyszałem po raz pierwszy, niezwykle mi się spodobało, choć nie miałem pojęcia, co ono znaczy. Miałem wtedy trzy lata, a może nawet mniej, i biegałem wokół stołu, wołając: „cycek, cycek!” . Moja cioteczna siostra, starsza ode mnie ze dwadzieścia lat, zwróciła mi uwagę, że to jest brzydkie słowo i żebym go nie wykrzykiwał, tak głośno przynajmniej. Zapytałem więc, co mógłbym wykrzykiwać, biegając wokół stołu, zamiast tego cycka nieszczęsnego. „Ładne słowo” , usłyszałem.
„Jakie na przykład?” .
„Kartofelek, różyczka...
” .
Więc biegałem i wołałem jak głupi: „Kartofelek, różyczka” , co sensu nie miało żadnego.
Scena jak z Gombrowicza.
Tak, bo ten cycek jakoś się tłumaczył, a kartofelek z różyczką wcale. Ale już wtedy, jak widzicie, byłem podatny na wpływy, więc kiedy
usłyszałem, że kartofelek i różyczka to są ładne słowa, entuzjastycznie je wykrzykiwałem.
Pierwszym słowem, które samodzielnie przeczytałem, było chyba „blok” . Zobaczyłem takie duże bloki z białymi arkuszami papieru –tylko że leżały do góry nogami. Ku powszechnemu zdumieniu nie tylko odczytałem, co tam było napisane, ale jeszcze bezbłędnie – nie jako „kolb” , tylko „blok” właśnie. Tak jakbym w swojej głowie stanął na głowie.
Ale czy rzeczywiście było to pierwsze słowo, jakie przeczytałem? Nie wiem, wiem za to, jak działa pamięć, dlatego powiem wam, że to wszystko jest bardzo umowne. My się umawiamy, co jest naszym pierwszym słowem, pierwszym wspomnieniem, i potem już nawet w to wierzymy.
Jakie jest więc, Profesorze, twoje pierwsze wspomnienie, a raczej to, w które wierzysz, że jest pierwsze?
Przejazd furmanką w deszczu. Miałem dwa lata, co mogę więcej pamiętać? Wiem tylko, że była to przeprowadzka z miejscowości
Kobylino do miejscowości Mieszki Wielkie, które choć Wielkie, były bardzo małe. A tego Kobylina to już w ogóle nie ma, a nawet jak było, to go nie było, bo nazywało się Kobylin, a nie Kobylino. Jednak w mojej metryce urodzenia i tak zapisano „Kobylino” . Chociaż urodziłem się w Ciechanowie.
Te moje początki są, jak widzicie, pokręcone trochę: urodziłem się gdzie indziej, niż się urodziłem, i do tego kiedy indziej.
Jak to?
Mam dwie daty urodzenia, prawdziwą – 23 maja – i oficjalną – 5 czerwca 1947 roku. Kiedy ją powtarzam, tak automatycznie jak
PESEL, w którym zresztą ona jest, czy numer konta, mam poczucie,
że to jakiś sztuczny ciąg cyfr przypadkiem przypisany do mnie. Tak jakbym mówił o kimś innym.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/3a0fa823c33ae701d5b1c4c15ea6b32a.jpeg)
Z Mamą i Tatą. Jeszcze nie mówię.
Skąd ta konfuzja w datach?
Poród odbył się u wuja w Ciechanowie przy ulicy Sienkiewicza 20 na pierwszym piętrze, do tego w maju!, więc zadymką nie da się wytłumaczyć opieszałości mojego ojca w zapisaniu mnie w urzędzie. Ale są inne, bardziej prawdopodobne wersje. Pierwsza, że rodzice, choć raczej poważnie traktowali formalności, tej nie uznali za wystarczająco poważną. Inna, że pani akuszerka nie miała uprawnień do odbierania porodu, więc urodziłem się trochę nielegalnie, dlatego nie spieszono się z informowaniem władz o moim przyjściu na świat.
W końcu jednak rodzice cię zarejestrowali, Profesorze, i pojechali z tobą do Kobylina, z którego nie pamiętasz nic.
Wiem tylko tyle, że mieszkaliśmy w starym dworze, w którym mieściła się szkoła, i że zanim zacząłem chodzić, pobiegłem przez świeżo zaorane pole.
Ojciec był kierownikiem owej szkoły, mama nauczycielką. Mieliśmy do dyspozycji kilka pokoi, zagrzybionych bardzo, oraz zdewastowany park. Było to miejsce podobno trochę niebezpieczne, bo dookoła wciąż grasowali różni wyklęci. Nic dziwnego, że moi rodzice, jako niewyklęci, przeciwnie, uczestniczący jakoś w instalowaniu nowych porządków, do tego z niemowlęciem, czuli się zagrożeni. Przenieśli się więc tą furmanką w deszczu z pięciu izb we dworze do jednej izby u chłopa w Mieszkach Wielkich.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/a9de0f5062cdf2d3489dc7df17af3daf.jpeg)
Już w szkole w dworku w Kobylinie
Trudno to nazwać awansem.
Wprawdzie była to jedna izba, ale za to słoneczna!
Z Mieszk – a może z Mieszków? – coś już pamiętam. Że obok mieszkali jacyś państwo, którzy mieli dwóch synów, a z nimi dziadek. I że nazywał się bodaj Kobyliński, a kiedyś oparł się o płot i przewrócił się razem z tym płotem. Wydawało mi się to wtedy
niezwykle zabawne. Pamiętam też duże drzewo i staw, który wysychał okazjonalnie. I Świętego Mikołaja, który bardzo przypominał mi ojca. Każdy Mikołaj powinien ojca przypominać, bo mikołajenie to ojcowska sprawa. Ten akurat Mikołaj miał buty zupełnie jak ojciec i przyniósł mi kolejkę elektryczną.
Kolejkę elektryczną w tamtych czasach?
Tak, w tamtych czasach, ale ona się zaraz zepsuła. Trzeba było ją oddać, żal mi było kolejki. Dostałem w zamian dużo drobnych rzeczy, których nie zapamiętałem. A kolejkę oczywiście zapamiętałem, a to, że się zepsuła, jeszcze bardziej sprawiło, że ją pamiętam. Tak jak dzień przeprowadzki z Mieszk do Gruduska.
Sporo tych przeprowadzek...
W marcu 1953 roku umarł Stalin, a w czerwcu 1953 roku urodziła mi się siostra. Właściwie to 15 czerwca 1953, ale zapisana została 3 lipca. I w związku z siostrą w sierpniu po raz kolejny się przeprowadziliśmy. Porzuciliśmy słoneczną izbę w Mieszkach Wielkich i przenieśliśmy się do pięciu pokojów w Grudusku. Mieszkanie było na poddaszu, więc nieduże i niewysokie, ale za to zelektryfikowane. Mam w pamięci scenę, jak biegam po tych pokojach i pstrykam pstryczkiem. Światło się wtedy zapalało, co było dla mnie zupełnie dziwaczne.
Wprowadzał nas woźny Antczak. Był niepiśmienny, ale umiał wszystko zrobić, prawdziwa złota rączka. Wspaniale nas wprowadził, tyle tylko, że było zmartwienie. Uciekł kot. Babcia –bo mieszkała wtedy z nami też babcia, mama mamy – w drodze z Mieszk trzymała kota na podołku. Jechaliśmy ciężarówką, małą ciężarówką, ciężaróweczką można by powiedzieć, a kiedy już dojechaliśmy, ten kot wymknął się babci z rąk. Ojciec wrócił rowerem do Mieszk, żeby tego kota z powrotem przywieźć.
I przywiózł. Ale on znowu uciekł. Nie podobała mu się przeprowadzka.
Podobno mieliśmy też psa, który zaginął w pomroce dziejów i mojej pamięci. Nazywał się Mazur, tyle wiem, i że spory to był pies. Charakteryzował się dość obrzydliwym zwyczajem pożerania ekskrementów. Podobno go nie polubiłem. Widocznie nie byłem przekonany do jego obyczajów.
W Grudusku zacząłem chodzić do szkoły.
Ale zanim do niej pójdziesz, Profesorze, sprawdźmy, skąd żeś rodem. Oboje rodzice byli nauczycielami, prawda?
A nawet i rodzice moich rodziców byli wiejskimi nauczycielami.
Dziadek ze strony ojca, Czesław Bralczyk, przez długie lata kierował szkołą w miejscowości Pałuki, niedaleko Opinogóry.
W której swój pałac mieli Krasińscy?
I niedaleko Kobylina, w którym się urodziłem, choć się nie urodziłem. Dziadek Czesław był najbardziej małomównym człowiekiem, jakiego spotkałem. Pamiętam rozmowę między nim a panią Ulą, nauczycielką, podwładną mojego ojca. Pani Ula próbowała dziadka być może kokietować, a już na pewno zagadywać. Dziadek odpowiadał monosylabami, a w końcu wyszedł.
Przypominam też sobie przypadkowe spotkanie ojca z dziadkiem w Ciechanowie. Idziemy, patrzymy, a na przystanku autobusowym siedzi dziadek Czesław. Zatrzymujemy się więc, ojciec się przysiada i siedzą tak obok siebie, nie zamieniwszy ani słowa. Powtórzyła się ta sytuacja wiele lat później, kiedy mój stryjek Romuald, zwany Aldkiem, ksiądz swoją drogą, zabrał mnie i moją siostrę do swojej siostry. Przyjechaliśmy, stryj usiadł, ciotka też usiadła i tak sobie siedzieliśmy bez słowa. Więc to jakaś rodzinna cecha była.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/e8cab7325d380e44b1b0fb8a7406be22.jpeg)
Dziadkowie Bralczykowie: Marianna i Czesław (kierownik szkoły)
Ale na ciebie, Profesorze, nie przeszła?
Nie, zupełnie. Kilka razy mi się potem w życiu zdarzyły takie seanse milczenia, ale już nie z rodziną, i zawsze wydawały mi się niezręczne, ale przy tym komiczne.
Dziadek Czesław, inteligent w pierwszym pokoleniu, miał żonę Mariannę, która była bardzo gruba. Pamiętam tylko tyle, bo zmarła
w 1953 roku, mniej więcej wtedy, kiedy Stalin i kiedy się urodziła moja siostra Krysia. Babcia Marianna była córką rzeźnika, który nazywał się Buksicki, i miała siostrę, podobno jeszcze grubszą od siebie, co było dla mnie nie do wyobrażenia zupełnie, bo już babcia była dostatecznie gruba.
A drugi dziadek?
Stanisław Gołaszewski, ojciec mamy, kierownik szkoły w Gołyminie, w pół drogi między Pułtuskiem a Ciechanowem. Jego znać nie mogłem, bo zmarł w 1942 roku, ze starości, nie od wojny. Dziadek Stanisław był uczniem ojca mojej babci, a więc mojego pradziadka Aleksandra Turskiego, też nauczyciela i kierownika szkoły. Był od babci o piętnaście lat starszy, ale i tak wydali ją za niego. Podobno nie kochali się wcale. Tak słyszała moja siostra od naszej mamy. To tej babci, Leokadii, uciekł kot, a właściwie Cecylii, bo nikt nie mówił do niej Leokadio. Cecylio zresztą też nie, tylko mamusiu albo babciu. A mój ojciec nijak do niej nie mówił, bo nigdy się do niej nie odzywał. Chyba raz tylko wymienili dwa słowa. Babcia zapytała, czy ojciec zje obiad. Odpowiedział: „Tak” . Zapamiętałem to jako coś zupełnie niesamowitego, że oto ojciec przemówił do babci.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/664f4ecea3879b9fa3e3336efef3c8d0.jpeg)
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/b405eb312c17cd1d5dd8afbdb65d0630.jpeg)
Dziadkowie Gołaszewscy, między nimi Mama
Dlaczego ze sobą nie rozmawiali?
Babcia uważała, że moja mama jako herbowa szlachcianka nie powinna była wyjść za chłopa. Nawet takiego, który był inteligentem w drugim pokoleniu. Różnili się też krańcowo w ocenie przeszłości i teraźniejszości: ojciec był antysanacyjny
i popierał powojenne zmiany, zwłaszcza społeczne, babka przeciwnie.
Poza tym podobno wypowiedziała się kiedyś niezbyt pochlebnie na temat obyczajów rodziny Bralczyków. Pamiętam, że słowo „nafta” było w tym sporze obecne. Ale w jakim kontekście? Dalibóg nie wiem. I od tamtej pory nie rozmawiali ze sobą.
Kiedy babcia była już śmiertelnie chora, ojciec pomagał coś tam przesunąć, żeby było jej wygodniej. Powiedziałem wtedy mamie, że może się pogodzą, ale jednak nie.
Jak głęboko, Profesorze, sięga twoja pamięć rodzinna? Mam drzewa genealogiczne wyrysowane z obydwu stron. Kilka lat temu byłem też na zjeździe Bralczyków, chociaż Bralczyków było niewielu, a więcej Bralskich. Ale podobno kiedyś było odwrotnie, a ta przewaga Bralskich wzięła się z łapanki.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/2289e3aa37632aa36e51c4ffb3ff215e.jpeg)
Branki chyba?
Branki, oczywiście. Bo kiedyś brano do carskiego wojska, i to na dwadzieścia pięć lat. Więc próbowano na różne sposoby tej branki unikać. I dlatego też niektórzy co bardziej cwani Bralczykowie grzebali sobie w metrykach, czy też w księgach parafialnych, i stawali się Bralskimi.
To przypominało żydowski zwyczaj zmiany imienia: jak śmierć przychodzi, to trzeba zmienić imię i wtedy delikwenta nie zabierze, głupia śmierć. A tutaj głupi rosyjski oficer czy żandarm też mógł nie wziąć, bo się nazwisko w papierach nie zgadzało. Nie wiem, czy to się udawało, czy nie, w każdym razie część Bralczyków została zbralszczona, Bralskimi się stała, choć może to tylko rodzinna legenda. W każdym razie pod koniec lat 90. sytuacja się odwróciła, bo żyło w Polsce 365 Bralskich i 366 Bralczyków. Mieliśmy więc nad Bralskimi przewagę jednego Bralczyka.
Bralczykowie, ci moi Bralczykowie, to byli bogaci chłopi. Do tego stopnia bogaci, że mój prapradziadek, choć miał aż sześciu synów, mógł ich wszystkich obdzielić tym, co miał, a jednego to nawet wykształcić. I to był mój dziadek Czesław.
A rodzina mamy?
Herbowa, jak już wspominałem. Turscy wywodzili się z Turzy, oczywiście, byli herbu Dołęga. Gołaszewscy z kolei byli herbu Kościesza. To nazwisko częściej występuje w Małopolsce niż na Mazowszu. I podobno stamtąd właśnie po jednym z powstań przybyło w okolice Gołymina dwóch Gołaszewskich. Co najmniej jeden z nich ożenił się z Turską i tak połączyły się dwa herby. Czy to jest jednak rodzinna pamięć? To raczej zbiór anegdot i prawdziwych opowieści, nigdy nie czułem potrzeby, żeby je
pogłębiać, weryfikować, zapisywać. Tym bardziej że kiedy miałem dziesięć-dwanaście lat, najbardziej chciałem być Żydem.
Dlaczego?
Żydostwo, byłem wtedy przekonany, wiązało się z prawdziwą inteligencją i talentem. Myślałem o tym w kategoriach przeznaczenia, dzisiaj pewnie wiązano by to z genetyką.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/3e7ab21ff08d1c3f5e787341a3e16e14.jpeg)
Kościesza
Albo myśleniem stereotypami.
Może, ale ja wtedy po prostu wiedziałem, że najlepsi szachiści to Żydzi, że najlepsi muzycy to Żydzi, do tej pory myślę, że w XX wieku najlepiej po polsku pisali Leśmian, Tuwim i Schulz, więc Żydzi. Byłem i jestem przekonany, że żydostwo daje jakieś fory.
Co ciekawe, wobec innych ludzi czułem kompleksy i mogłem im zazdrościć. Natomiast nigdy nie zazdrościłem Żydom. Takie było moje chłopięce rozumowanie: krzywda, która ich spotkała, to swoista zemsta tych gorszych na tych lepszych. Dla mnie Żyd to był ktoś bardzo inteligentny, biedny i skrzywdzony.
A jaki panował w twojej rodzinie, Profesorze, stosunek do Żydów?
Nie było w mojej rodzinie żadnych, ale to żadnych antysemickich wypowiedzi. Artur Sandauer by powiedział, że byliśmy allosemitami. A więc ani anty, ani filo, ale dostrzegającymi żydowską odrębność. Z tej odrębności oczywiście można wysnuć pozytywne albo negatywne wnioski. W mojej rodzinie wyciągano wyłącznie pozytywne. Może dlatego, że najbliższą szkolną przyjaciółką mojej mamy była niejaka Hirszówna, Żydówka, mój ojciec zaś był na dobrą sprawę komunistą. Nie krwawym komunistą, ale człowiekiem, dla którego równość była absolutnym dogmatem i przykazaniem. Miał wbudowaną, nie powiem: nienawiść, bo to nie było emocjonalne, ale bardzo zracjonalizowaną niechęć do systemu sanacyjnego, do nierówności, którą wtedy zauważał, a także do antysemityzmu.
Czy ojciec dzielił się jakimiś wspomnieniami sprzed wojny i okresu okupacji?
To były bardzo rzadkie momenty. Opowiadał o Szwerlicach, czyli wiosce, w której się urodził i potem jakiś czas mieszkał, trochę o szkole w Pułtusku. Kiedy czytałem Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego, książkę, której akcja toczy się właśnie w tym mieście, ojciec mówił, że to opowieść o jego szkole. W czasie wojny pracował fizycznie, ale gdzie, nie mam pojęcia. Pytałem kiedyś ojca, czy był w partyzantce, i wyszło na to, że był, bo miał broń. Ale unikał szczegółów. Wojna musiała się wiązać dla niego z silną traumą. Dla mamy też. Wiem tyle, że z Gołymina została przesiedlona na Kielecczyznę i pracowała w aptece w Końskich.
W każdym razie po wojnie oboje rodzice zostali nauczycielami. Wtedy się też poznali: ojciec był kierownikiem szkoły, chyba w Kobylinie, mama jedyną nauczycielką. Ślub wzięli bardzo szybko, 26 grudnia 1945 roku, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.
Jak się tuż po wojnie zostawało nauczycielem?
Taki był ich deficyt, że wystarczała matura. Mama zresztą nie miała nawet pełnej, tylko tak zwaną małą. Nikt jednak nie robił z tego problemu. Jej starszy brat był osobą zasłużoną dla oświaty. Akurat jego historia została dobrze udokumentowana. Miał na imię Piotr, ale używał imienia Józef. Po dziadku Stanisławie Gołaszewskim odziedziczył stanowisko dyrektora szkoły w Gołyminie, zakładał tam ochotniczą straż pożarną i teatr amatorski. Stworzył nawet –co było pierwszym wkładem mojej rodziny w językoznawstwo –słownik mazowieckiej gwary z okolic Gołymina. Walczył w kampanii wrześniowej, a po klęsce trafił do Kozielska.
I nie został rozstrzelany?
Miał szczęście, bo był tylko podoficerem. Zwolnili go do domu, gdzie oczywiście wdał się w tajne nauczanie. Tuż po wojnie zakładał szkoły, w tym wiejskie liceum, co było bardzo ambitnym przedsięwzięciem. Niestety, został zabity przez swoich uczniów –z lasu. Nie był członkiem partii, ale jego aktywność społeczna wyraźnie im przeszkadzała, pobili go na śmierć.
Tę historię akurat w domu się opowiadało, tym bardziej że jego troje dzieci to była nasza najbliższa rodzina.
Ta kuzynka od cycka była jego córką?
Tak, moja siostra cioteczna Basia, która zresztą później uczyła mnie matematyki w liceum. Nie żyje już. Żyją za to jej obydwaj bracia, Andrzej i Mikołaj, dziś bardzo już starsi panowie. W dzieciństwie
spędziłem z nimi dużo czasu, przyjeżdżali do Mieszk i do Gruduska, pewnie do Kobylina również. Mówiło się wtedy „przyjeżdżają chłopcy” . Jeden jest starszy ode mnie o dziesięć, drugi o dziewięć lat. Z braku starszego rodzeństwa byli dla mnie bardzo ważnymi punktami odniesienia.
Mama miała jeszcze dwóch braci. Jana, który pracował w urzędzie statystycznym w Olsztynie, i Tadeusza, który też w jakimś urzędzie pracował, ale w jakim, to nie pamiętam. A także siostrę Zosię, więc kiedy przychodziły święta albo wakacje, w domu było pełno gości. Ciotka Zosia miała ogromne poczucie humoru, a jej mąż Stanisław był niezwykle dowcipny. Było wesoło.
A po wakacjach?
Kiedy już zamieszkaliśmy w Grudusku, rodzice rano szli do pracy w szkole, a ja zostawałem z babcią, która w tych moich pierwszych latach właściwie odpowiadała za moje wychowanie. Byłem jej absolutnym pupilkiem. Kiedy siostra się urodziła, wciąż pozostawałem na pierwszym miejscu. Podsłuchałem raz rozmowę rodziców o tym, że babcia tak mnie faworyzuje, więc – mówiła mama – może rodzice powinni trochę pofaworyzować Krysię. A ojciec na to: „Nie, to nie powinno mieć żadnego wpływu, my musimy traktować dzieci równo” .
W każdym razie babcia bardzo się starała, śpiewała mi piosenki, gotowała w osobnym garnuszku.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/3d5435c01582710a51b69b861deea174.jpeg)
Z Babcią
Pamiętasz, Profesorze, te piosenki?
Tak, ale nie zaśpiewam, nie namówicie mnie.
Dużo czasu spędzałem z babcią, chodziłem z nią do kościoła, z nią też po raz pierwszy zagrałem w totolotka. Pamiętam to dokładnie: blankiet kosztował 50 groszy, do tego 10 złotych za wypełnienie i nadanie. I wygrałem! Całe 11 złotych, bo miałem trzy trafienia.
Od tamtej pory zdarzyło mi się kilkadziesiąt razy zagrać, ale już nic nie wygrałem.
Co babcia gotowała w tym osobnym garnuszku?
To, co lubiłem. W dzieciństwie nie tykałem bardzo wielu rzeczy. Na przykład kalafiora. Kiedyś dorośli próbowali mi wmówić, że to są kartofelki. Odpowiedziałem, że wolę całe kartofelki, a nie takie tłuczone. Nie dałem się nabrać, o nie. Zup nie jadałem wcale, poza rosołem i pomidorową z kluskami i z kartoflami razem, tak samo jak rosół. Aha, i lubiłem jeszcze czerninę. A teraz za wszystkimi zupami przepadam. Za kalafiorem zresztą też.
Więc babcia traktowała mnie ze szczególną troską, ale jak miałem pięć lat, to trochę się już z nią nudziłem. Schodziłem na dół do szkoły, siadałem z tyłu w klasie i coś sobie rysowałem albo pisałem.
Od szóstego roku życia byłem już „regularnym” uczniem, ale zawsze najniższym i najsłabszym. A do tego jako nauczycielskie dziecko nie byłem szczególnie popularny wśród kolegów. Miałem kilku zaledwie bliższych kumpli, próbowaliśmy nawet razem teatrzyk założyć. Tadek Ankiewicz zmarł, niestety, był alkoholikiem i zamarzł. Leszek Tadrzak też niedawno zmarł, żyje jeszcze Andrzej Cichowski. Tylko z nimi miałem wspólny język. Wprawdzie nie byłem izolowany zupełnie, ale kiedy na przykład graliśmy w piłkę nożną, nikt nie chciał mnie w swojej drużynie. Był taki obyczaj, że najpierw wybierano dwie „matki” . To byli zwykle najsilniejsi chłopcy. Słabsza „matka” wybierała sobie do drużyny jednego zawodnika, potem ta silniejsza „matka” kolejnego i tak aż do skompletowania składów. Ja zawsze byłem wybierany na samym końcu, a czasem w ogóle pomijany. Wtedy próbowałem się włączać do gry jako swoisty element dodatkowy, co traktowano
z pewną niechęcią, bo tylko przeszkadzałem. Ale raz udało mi się strzelić gola. Byłem z tego bardzo dumny.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/175e523f05343645d662ad82b2745f04.jpeg)
Moim największym marzeniem w dzieciństwie było stać się
takim jak inni. Tak na dobrą sprawę w bardzo wielu dziedzinach mojego życia do tej pory mnie to motywuje. Robię to, co robię, żeby zostało mi jakoś zaliczone i żebym nie czuł się przy tym dużo gorszy od reszty.
Że gorszy?!
Tak, gorszy. Przypomina mi się anegdota o trzech reakcjach psychiatry na to, że jego pacjent twierdzi, że ma kompleks niższości. Znacie?
Tak, ale i tak chętnie posłuchamy.
Szkoła w Grudusku, jestem w pierwszym rzędzie.Pierwsza odpowiedź: „Kompleks niższości? Jaki tam kompleks niższości?” .
Druga: „To jest największy kompleks niższości, jaki spotkałem” .
A trzecia: „Pan nie ma kompleksu niższości, pan jest po prostu niższy” . I ta mi się podoba najbardziej.
Jedna z istotnych traum mojego dzieciństwa miała właśnie związek ze wzrostem. Strzygł mnie wtedy zwykle taki stary fryzjer, który był gruby i sapał w kark, co było bardzo nieprzyjemne. Kiedy przychodziło do niego dziecko, kładł na poręcze fotela fryzjerskiego deskę i sadzał je na niej. I ja też na tej desce siadałem. Potem już wszyscy moi rówieśnicy, a nawet młodsi, siadali normalnie, a ja wciąż nie. Szedłem do niego i z drżeniem myślałem o tym, że znowu będę musiał siedzieć na tej desce.
Ktoś cię prześladował jako tego najmniejszego?
Tylko do tej drużyny w nogę mnie nie wybierano, ale nigdy nie bito. I ja też nigdy się z nikim nie biłem. Zresztą było oczywiste, że w takiej sytuacji to ja bym dostał w skórę. Zawsze byłem najmniejszy, najsłabszy, więc co tu takiego bić?
À propos bicia. Więc się nie biłem, ale zdarzyło mi się dwa razy interweniować, kiedy męczono zwierzę. To nie brało się ze współczucia. U mnie to raczej kwestia estetyki. Wyobraźcie sobie rozgniecioną żabę – przecież to obrzydliwość! Żaba rozdeptana jest brzydsza niż żywa, zdecydowanie, nie mówiąc już o innych zwierzętach. A już męczenie i cieszenie się z tego, że to zwierzę cierpi, było dla mnie w najwyższym stopniu wstrętne. Dlatego próbowałem na to nie pozwolić. Sam też zwierząt nie dręczyłem i nie uśmiercałem. Pierwszego komara dopiero zabiłem w Augustowie, bo strasznie gryzł.
Co z nimi wcześniej robiłeś?
Przenosiłem je, odganiałem. Dmuchałem na muchę, która na mnie siadała albo potrząsałem ręką, żeby uciekła. Przez osę nogę skręciłem, bo do szklanki ją pakowałem na oknie, żeby jej się nic nie stało i żeby ją wypuścić później...
Ale przypomniało mi się coś.
Co takiego?
Że był jeden chłopiec, który mi dokuczał. Przyjezdny. Ciekło mu z ucha, ale nie dlatego go nie lubiłem, tylko dlatego, że ze mną konkurował. Uważał, że jest lepszy ode mnie, bo jest z Warszawy. Tadek się nazywał. Też mały, jak ja, a do tego był albinosem.
Nie dało się z nim zaprzyjaźnić?
Teraz mogę powiedzieć, że chętnie poznaję nowych ludzi, ale raczej tych, którzy mnie wcześniej znali, a ja ich nie. Zawsze byłem bardzo...
...naburmuszony?
Naburmuszony to za mało powiedziane. Teraz jestem pyszny. Jest to zapewne efekt poczucia mniejszej wartości, tak odreagowuję ten mój kompleks.
Mrożek napisał kiedyś opowiadanie o bardzo dużym wieśniaku, który miał niezwykle małą rękę i w związku z tym cierpiał naraz na kompleks wyższości i niższości. One zwalczały się do tego stopnia, że ów wieśniak nie był zdolny do żadnego wysiłku. Ja też miałem te dwa kompleksy, choć oczywiście wtedy nie wiedziałem, że je mam.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/e125cae1f12d0936ba78f960a44045c5.jpeg)
Z Siostrą
Czy przeszkadzały ci one, te kompleksy, w nawiązywaniu relacji z koleżankami?
Nieszczególnie. W szkole podstawowej przeżyłem nawet swoją pierwszą miłość. Miała na imię Tereska. Tereska Rutkowska. Jak mieliśmy zabawy, to tylko z nią chciałem tańczyć i tylko z nią tańczyłem.
A, jeszcze w pierwszej klasie była Jadzia. Uważała mnie
za najładniejszego chłopczyka. Też była ładna, bardzo ładna. Tylko ona chorowała na płuca, gruźlicę miała, więc nie można się było z nią koleżankować.
Za to Tereska szczęśliwie nie miała gruźlicy, więc nawet ją kiedyś pocałowałem. Może to było w szóstej, może w siódmej klasie. Pojechaliśmy rowerami razem na przejażdżkę.
Innych sportów nie uprawiałem, tylko na rowerze jeździłem sporo – albo pod Przasnysz, albo pod Mławę, albo pod Ciechanów. Szczęśliwie dosyć równo było na tej wysoczyźnie ciechanowskiej.
A kto cię, Profesorze, nauczył na rowerze jeździć?
Ojciec. To był taki mały rower, dwukolny, z kijem z tyłu. Trzymał więc ten kij, a potem puścił, a że nie wiedziałem, że puścił, to pojechałem sam.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/b77fbcd55f0aa09414f8b0d5ff61aa4f.jpeg)
O, GUZIEC!
Skoro więc doszliśmy do ojca...
Gałczyński napisał: „Najpierw był ojciec. Każdy ojciec jest zły” . Ja nie mogę powiedzieć tego o swoim ojcu.
Był – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – liderem wiejskiej społeczności. Po prostu liczył się w tym Grudusku. Miał tam dwóch, może trzech bliższych znajomych, światlejszych chłopów, później dołączyli do nich ksiądz i aptekarz. Przychodzili na brydża.
Ojciec był człowiekiem dowcipnym, ale na swój sposób, jego poczucie humoru było raczej dyskretne. Był przy tym bardzo władczy, wszyscy musieli być mu posłuszni.
Pewnie spory wpływ na charakter ojca miały jego przypadłości. Na przykład takie anankastyczne przyruchy, tiki, które bardzo mnie denerwowały i zaskakiwały. To sprawiało, że w kontaktach z ojcem towarzyszyło mi poczucie pewnej dziwności. Do tego cierpiał na łuszczycę, która bardzo utrudniała mu życie. Z jednej strony był więc aktywny i zaangażowany, ale z drugiej – wstydził się tej swojej choroby. Zawsze nosił długie rękawy, żadne sporty nie wchodziły w grę.
W niektórych okresach łuska pokrywała niemal całe jego ręce i nogi. On się drapał, więc te łuski sypały się na ziemię, co bardzo denerwowało babcię, bo musiała to wszystko sprzątać.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/14a992f68f8aa89e9f86dd77107b5acd.jpeg)
Upozowana rodzina.
Powiedziałeś, Profesorze, jakim ojciec był człowiekiem, ale nie powiedziałeś, jakim był ojcem.
Uderzył mnie raz. Przyczyniłem się do tego. Na kilka godzin zniknąłem z domu. Rodzice bardzo się denerwowali. Ale to nie był jakiś wcir wielki, tylko jedno uderzenie.
W tyłek?
Tak, ręką, żadnym tam pasem.
Ciekawe, że pierwsze skojarzenie z ojcami często dotyczy tego, czy bili, czy nie bili.
Mój, poza tym jednym razem, nie bił.
Nie mogę powiedzieć, że był szczególnie serdeczny. Ale i tak jego rodzinne relacje były bardzo intensywne, choć ta intensywność przejawiała się w zaskakujący sposób. Ojciec lubił planować, dokąd pojedziemy i co będziemy razem robić. Brał pod uwagę każdego, chciał, żeby wszystkim było wygodnie. Na przykład jechaliśmy do Radomina, gdzie swoją parafię miał mój stryj ksiądz. Kursował tam bezpośredni autobus z Mławy, ale tylko raz z niego skorzystaliśmy. Mama cierpiała na chorobę lokomocyjną i dlatego ojciec podróż organizował tak, że jechaliśmy pociągiem z Gruduska do Mławy, potem w Mławie czekaliśmy godzinę czy dwie na pociąg do Działdowa, w Działdowie czekaliśmy na pociąg do Brodnicy, też czasem godzinę, czasem dwie, z Brodnicy jechaliśmy albo do Rypina, albo do Golubia-Dobrzynia, w zależności od tego, który pociąg był wcześniej. Potem dopiero stryj czy ktoś od niego wyjeżdżał po nas bryczką. Autobusem byśmy tam dotarli w ciągu dwóch, trzech godzin, a pociągiem jechaliśmy cały dzień. Mława, Działdowo, Brodnica, Rypin...
Cała wyprawa.
Ta rodzinność mojego ojca przejawiała się też w jego przekonaniu na temat mnie i mojej siostry, że jesteśmy wyjątkowi, ale inni tego mogą nie dostrzegać. To się przeradzało czasami nawet w żywą niechęć, zwłaszcza jeżeli ktoś się okazywał ładniejszy od siostry albo mądrzejszy ode mnie.
Tak czy inaczej, ojciec lubił się mną chwalić, na przykład na konferencjach nauczycielskich, które często się u nas odbywały. Miałem osiem, najwyżej dziesięć lat, a już znałem nazwy stolic wszystkich państw, wszystkich. Ale nie tylko. Ojciec zapytał mnie w obecności wielu nauczycieli, jak się nazywa najwyższa góra świata. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że Czomolungma. I konsternacja. Mało kto wtedy znał tę nazwę, również mój ojciec,
więc się na mnie oburzył, był chyba nawet rozczarowany. Szybko dodałem, że ta góra nazywa się też Mount Everest, i wtedy było już wszystko w porządku.
Albo takie zdarzenie: był u nas rodzinny zjazd i przy stole zaczęła się rozmowa na temat Picassa. Ktoś powiedział, że jest abstrakcjonistą, więc ja wtedy, a nie miałem jeszcze dziesięciu lat, rzuciłem: „Picasso był malarzem figuratywnym” . Wszyscy się zdumieli, próbowali dojść, skąd to wiem. Ktoś powiedział, że pewnie przeczytał. A ojciec na to z dumą: „No przecież sam tego nie wymyślił! Pewnie, że przeczytał!” . Właśnie takim rzeczom zawdzięczałem swoją sławę, jeśli nie chwałę, ówczesną.
A moją siostrę ojciec tak bardzo kochał, że jak poszła na pierwszą randkę, to ją śledził.
I coś wyśledził?
O ile wiem, to nie.
Był też obsesyjnie wręcz punktualny. Zresztą trudno tu mówić o punktualności, skoro już na godzinę przed moim zapowiedzianym przyjazdem uważał, że się spóźniam. Kiedy miałem odwiedzić rodziców, wychodził z domu, żeby nie czekać. Nienawidził czekania. Opowiadała mi jego siostra, moja matka chrzestna, że kiedyś rozmawiali o śmierci. Ojciec życzył sobie nagłości tej śmierci, żeby na nią też nie czekać. Ale mówił: „To się nie uda, to się nie da” . Jednak się udało.
W dniu jego śmierci odwiedziła go niespodziewanie moja siostra. Ojciec powiedział: „Chciałbym dzisiaj jeszcze przejść się na spacer, może z kimś spotkać” . Więc kiedy siostra wyjechała, on wyszedł spotkać się z kolegami. Posiedział z nimi na ławeczce i wrócił. Wszedł po schodach, usiadł na taborecie, przewrócił się i umarł. Tak więc nie czekał.
Znacie to, prawda? Przysłuchiwałem się – opowiadał kiedyś Przybora – rozmowie dwóch znajomych, którzy mówili o trzecim, który umarł. I powiedzieli, że umarł we śnie. Ten drugi na to: „To dobra śmierć” . A ja pomyślałem, że to zależy, co się śni. Bardzo mi się to podobało.
Ale zdaje się, że o ojcu miałem opowiadać.
Był dla ciebie, Profesorze, wzorem? Imponował ci?
Zwłaszcza umiejętnością publicznego przemawiania. Jako dyrektor szkoły musiał to robić, ale też na pogrzebach. Miał do tego dar. Pamiętam do tej pory jego mowę na własnym złotym weselu, zresztą w roku, w którym umarł. Mówił, że zawsze lubił w otoczeniu mieć piękne kobiety, a tak mu się poszczęściło w życiu, że zawsze miał najpiękniejszą obok siebie – i tu spojrzał na moją matkę.
Kiedy przyjechał na kolację po obronie mojego doktoratu, całe towarzystwo profesorskie zabawiał. Panie profesorki mówiły mi potem, że mam czarującego ojca.
Po nim mam chyba pamięć. Kiedy w Teatrze Polskiego Radia leciało słuchowisko na podstawie Trylogii, on mówił tekstem, który dopiero po chwili padał z głośnika, bo Trylogię zapamiętał niemal całą. Podobnie jak wiele innych książek. Zresztą Trylogię i w Pustyni i w puszczy czytał nam ojciec jeszcze przy lampie naftowej w Mieszkach. Nie było światła, prądu, ale kontakt z literaturą już był.
Ojciec nazywał cię w dzieciństwie, Profesorze, „królem prezydentowym” . Dlaczego?
To były jego żarty, absurdalne zwykle. Kiedyś oglądaliśmy album ze zwierzętami, a tam guziec. – O, guziec! Ze dwa takie mieć... –rozmarzył się ojciec. Albo podśpiewywał taką nonsensowną
piosenkę: „Jedzie, jedzie pan Zelman, jedzie, jedzie brat jego” .
Towarzyszyła nam ona prawie stale, bo nawet jak ojciec palił w piecu, to nucił: „Pali w piecu pan Zelman, pali w piecu brat jego...
” .
Mój stryj ksiądz miał podobne poczucie humoru, różnili się z ojcem tylko tym, że stryj się do tego otwarcie, tubalnie wręcz śmiał.
Dobrze zapamiętałem reakcję ojca na śmierć Stalina. „No tak, teraz oni wszystko zwalą na niego” – powiedział. Czyli miał też polityczny zmysł, wiedział, że to, co złe, teraz będzie jakoś naprawiane, a Stalin z bohatera stanie się zbrodniarzem.
Więc ojciec, choć komunista z przekonań, nie był ślepo zapatrzony w powojenne zmiany?
Zdecydowanie nie, choć uważał, że ustrój Polski Ludowej jest sprawiedliwszy niż przedwojenny. I że – ja ten pogląd też podzielam – miał swoje ważne dokonania. I odbudowa kraju, i dezanalfabetyzacja, i reforma rolna, i elektryfikacja. Była w nim akceptacja tego nowego ładu. I pewność, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Ojciec był w partii. Zresztą mało chyba było kierowników szkół, którzy nie byli. Ale kiedy ja chciałem się zapisać, to spytał: „Czy musisz?” . Odradzał mi. Ale i tak wziąłem i się zapisałem.
Jakim był mężem?
Mówił do mamy Jadzieńka, ale w małżeństwie był tak dominujący, że mama właściwie była ubezwłasnowolniona. Odbierałem to wtedy jako coś naturalnego. Mama nie wiedziała nawet, ile co kosztuje.
Aż tak?
Aż tak. Nie miała własnych pieniędzy. To ojciec nimi zarządzał, robił zakupy, nawet pończochy mamie kupował. Po śmierci ojca stała się inną kobietą, przez chwilę przynajmniej. Kiedy miała w ręku banknoty, mówiła: „O, mam swoje pieniądze!” – jak dziecko, które dostało prezent.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/019a436138ea564cb9033070649c2a8b.jpeg)
Tadeusz, chociaż miał na imię Brunon. Ale jak mówić do męża Brunon? To jak przy dziecku po niemiecku prawie. Tadeusza nie zdrabniała. Do mnie też co najwyżej Jureczku mówiła, bo nie znosiłem zdrobnień, Jerzyka i Jurusia do dziś nie lubię. Ale najczęściej wołała po prostu synku.
Jaka była?
Mama, cóż, mama... Mierzyła mnie przy framudze, co wcale nie było szczególnie przyjemne, bo rosłem powoli. Raz mnie nie narysowała na rodzinnym obrazku. Zrobiła rysunek, była na nim ona, był ojciec, była babcia, była Krysia. Zapytałem mamę: „Nikogo tu nie brakuje?” . „Nie” .
Pamiętam jej to do dzisiaj. Ale i tak bardzo ją kochałem, bardzo, bardzo. Jako małe dziecko byłem tak do niej przywiązany, że nie mogła się ode mnie na krok oddalić. Mówiłem do niej: „Mamo, będź” – zamiast bądź. Więc „będź” , i ona wtedy była blisko.
Mama była ciepła, bardzo sentymentalna nawet, jednak w dobrym stylu. Podsuwała mi książki. Chociażby Klub Pickwicka, który uwielbiała. Ojciec nie znosił tej powieści, „To jest rzecz o głupich ludziach, którzy wędrują po Anglii” – mówił. Od mamy miałem więc Dickensa, od ojca Trylogię i Szwejka z jego specyficznym językiem i żartem. Ale język prywatny zawdzięczam mamie. A mama w odróżnieniu od ojca nie odzywała się w sytuacjach publicznych. Właściwie nie miała przyjaciółek, niechętnie zawierała nowe znajomości.
Pamiętam, jak pani doktor Szczawińska, lekarka z Gruduska, chciała z nią kiedyś przejść na ty. Mama się na to nie zgodziła, powiedziała, że nie, że nie znamy się na tyle. Trzymała dystans. Ojciec był mimo wszystko bardziej otwarty, u mamy to nie było takie proste. Rodzina jej rekompensowała tę samotność.
To do mamy chodziłeś, Profesorze, na pierwsze lekcje?
Na pierwsze lekcje – tak. Mam w związku z nimi jedno trudne wspomnienie, tak bardzo, że niemal fizycznie mnie boli, kiedy do niego wracam. Chyba nawet nigdy nikomu go nie opowiedziałem. Ale za to opowiadałem wam, jak trudno mi było zdobyć akceptację w klasie, zwłaszcza jako nauczycielskiemu dziecku. Więc kiedy przydarzyła się okazja, żeby pokazać, jaki jestem niezależny, to ją wykorzystałem.
„Gdzie twój ołówek?” – zapytała mama, a ja odpysknąłem: „Tam, gdzie słońce nie dochodzi” .
To całkiem zrozumiałe, chciałeś, Profesorze, pokazać, że nie jesteś maminsynkiem.
Może. Ale żeby publicznie, przy dzieciach tak mówić? Zachowałem się jak dureń.
Jak zareagowała mama?
Wyprowadziła mnie z klasy, w której i tak byłem wciąż tylko nieformalnie. Potem bardzo się kajałem, było mi wstyd. Do tej pory jest to jedno ze wstydliwszych zdarzeń w życiu moim.
Mama była nadopiekuńcza, ale przy tym niepewna swoich matczynych kompetencji. Wręcz przeciwnie – nigdy nie wiedziała, czy to, co robi, jest dobre, czy niedobre. Więc zastępowała racjonalność miłością. I dlatego też mogłem robić nawet więcej, niż chciałem. Nie byłem restrykcyjnie wychowywany, nie. Ale też nie dawałem do restrykcji powodu.
Ojciec już pod koniec życia mówił, że mieli szczęście, bo myśmy z Krysią byli dobrymi dziećmi.
A jak wyglądały twoje relacje z siostrą, Profesorze?
Bawiliśmy się, gadaliśmy do siebie cytatami ze wspólnych lektur i mieliśmy swoje słowne rytuały. Na przykład bardzo nas frustrowało, że nie można być absolutnie wiarygodnym i w sposób pewny nie dopuścić do podważenia jakiegoś zdania – bo przecież zawsze można skłamać. Więc ustaliliśmy takie zaklęcie, które wypowiadaliśmy, a potem już wszystko, co powiedzieliśmy, musiało być prawdziwe. Ale przyznam, że trochę też Krysię dręczyłem.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/5e8d9fd639f0600c7761b90ed907960c.jpeg)
Z Siostrą. Ja się uśmiecham.
Fizycznie?
Nigdy. Raczej słownie. A to wyśmiałem coś, co powiedziała, a to śpiewałem jej: „W ciemnym borze mieszkał nieboże Cygan staruszek od wielu już lat” , choć wiedziałem, że ona natychmiast zacznie płakać. I takie różne rzeczy robiłem, podłe dosyć.
Na skali podłości nie stoją chyba zbyt wysoko.
Ale znalazłem też w Piśmie Świętym zdanie, że: „kto by rzekł na brata swego głupi, nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego” .
A ponieważ nie było tam: „kto by rzekł na siostrę” , to mówiłem do Krysi „głupia” , a ona nie mogła odpowiedzieć: „ty też” , no bo Pismo Święte... No i przezywałem ją.
Jak?
Teraz nie powiem jak, bo ważniejsze jest to, i o to mam do siebie największą pretensję, że ją zagłuszałem. To ja byłem ten błyskotliwy, wygadany Bralczyk, więc potem ona opowiadała –półżartem, rzecz jasna – że w liceum od razu sobie odpuściła. Postanowiła nie próbować nawet przebić tej mojej legendy. I dlatego na przykład lekcje polskiego były dla niej męką, bo nasza wspólna nauczycielka, pani Perlicka, oczekiwała od niej tyle samo, ile ode mnie. I Krysia dałaby jej to, nawet w lepszym wydaniu, jednak nie ufała sobie. Moja w tym wina i żałuję, tym bardziej że siostra jest, zawsze była, jedną z najbliższych mi i najważniejszych dla mnie osób.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/98efcdd72afe7215daa63f0219c49a70.jpeg)
Z Siostrą. Widać jak na dłoni.
Wspomniałeś, Profesorze, że dużą część dzieciństwa, nawet miesiąc w roku, spędzaliście na plebanii u stryja księdza.
A wcześniej zduna, bo Romuald w czasie wojny piece budował. Tak przeżył, bo jego brat – i brat mojego ojca, student germanistyki –zginął w oflagu. Później Romuald poszedł do seminarium duchownego, co nikogo nie zaskoczyło, w rodzinie Bralczyków sporo było księży. Mam zdjęcie z prymicji stryja, taki malutki z przodu siedzę. Odwiedzaliśmy stryja Romualda w Sierpcu, gdzie był wikarym, a potem w Radominie i we wsi Ruże, gdy był już plebanem.
Tak sobie dziś myślę, że trochę wzorowałem się na nim, na jego poczuciu humoru i stosunku do ludzi. Bo on wciąż żartował. Kiedy
wchodził do sklepu, nigdy nie mówił, co chce kupić, tylko: „A co to tam jest na tej półce? A dobre to? To niech pani da ze trzy takie” . Mogło to niektórych denerwować, ale mnie się podobała ta jego żartobliwa biegłość w kontaktach z ludźmi. Szanowali go, nawet jeśli dobrodusznie z nich kpił. Ale nie w kazaniach, bo do nich solidnie się przygotowywał. Wiem, bo znalazłem jego notatki.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/1a13e1d2d379d1bf02ce95f6b86f07d8.jpeg)
Stryj Naprawdę nie był taki poważny
Miał okropnego psa, strasznie brzydkiego. Stryjek krzyczał tubalnym głosem „Żaaaaba” i pies Żaba przychodził. Miał też gospodynię, też niezwykłej brzydoty. Wołał: „Paaani Jasińska! Pani w końcu zrobi ten obiad!” . Kiedy sobie dworowano, jak to księża z gospodyniami obcują, on mówił: „A ja z Jasińską nie sypiam” . Wszyscy pokładali się wtedy ze śmiechu, takie to się wydawało absurdalne. Nie to, że ksiądz fizycznie, tylko że stryj z Jasińską.
Uwielbialiśmy go z siostrą. Również dlatego, że jednak ksiądz to był ksiądz, a nie wiejski nauczyciel, więc stać go było, żeby nam kupić ot tak kilo cukierków.
Jak to było możliwe, że z jednej strony ten brat ksiądz, z drugiej komunizujący nauczyciel? Nie kłócili się ojciec z bratem?
Nie. Również do moich skrętów w lewo stryj podchodził dobrotliwie. Wyrozumiały był, a poza tym, szczerze mówiąc, byłem traktowany w rodzinie nie do końca serio. Jak mogło być inaczej, skoro dla mnie zawsze celem rozmowy było i jest żartowanie. Zażartowałbym wszystko. Kiedy chodziłem wykładać, to w dużej mierze po to, żeby żartować. Moi przyjaciele, kiedy z nimi rozmawiam, też dostają w prezencie to moje trochę zwyrodniałe poczucie humoru. Nie chodzi tylko o to, że mnie świat bawi. Ja ten świat wciąż staram się rozbawiać.
Ale jesteśmy w latach 50. i mamy wiejskiego nauczyciela
z rodziną oraz jego brata księdza. Nawet jeśli im to nie przeszkadzało, mogło się komuś innemu nie spodobać. Nie musiało. Nawet nikomu nie przeszkadzało, że byłem ochrzczony, siostra też. I chodziliśmy do kościoła. Z babcią, a potem i sam nawet, choć ministrantem nie byłem. Mama nie chciała mnie puszczać na nauki do pierwszej komunii nie ze strachu, tylko dlatego, że wtedy u nas proboszczem był zwariowany ksiądz, straszny terrorysta. Potrafił przychodzić do miejscowego komitetu partii i ustawiać tam towarzyszy. Kładziono tę jego brawurę na karb wojennej przeszłości i pobytu w obozie. W każdym razie mama wzięła na siebie przygotowanie mnie do tego, jak to się mówiło, najświętszego sakramentu. Potem odbył się rodzaj formalnego egzaminu. Ksiądz celowo zadał mi łatwe pytanie: „Pod jaką postacią jest chleb podczas mszy?” . Odpowiedziałem bez namysłu:
„Bochenka chleba” . Roześmiał się, ale uznał mi tę odpowiedź. Za to pięć razy chodziłem do poprawki pierwszej spowiedzi.
Ale po co?
Spowiadałem się, a potem coś mi się przypominało. Więc biegłem z powrotem do konfesjonału. Za piątym razem ksiądz mi powiedział przez kratkę, że nawet jak mi się coś jeszcze przypomni, to żebym już nie przychodził.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/e8143db4ffcba01942d738addabd90f0.jpeg)
A więc to sumienie dokuczało. Sumienie, oczywiście, ale sumienie bardzo sformalizowane, tak jak cała moja ówczesna wiara. A to jakaś figurka święta stała przy drodze, a to jakiś kościół, a to krzyż, a ja przed każdym musiałem zdjąć czapkę i powiedzieć: „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami” . To przed krzyżem, bo przed każdym wizerunkiem Matki Boskiej odmawiałem: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko” . I trzy razy się żegnałem przed kościołem. Wszystko to po prostu musiałem robić, taka trochę czynność przymusowa, inaczej nie było zaliczone. Czyli nie byłem w porządku.
Do Kościoła miałem stosunek strasznie formalny. A to, żeby się przeżegnać, a to, żeby spowiedź była rzetelna. Z lat 50. pamiętam silną indoktrynację i przymus kościelny. Partyjnego jakoś nie odczuwałem. Co zapewne ułatwiło mi późniejsze odejście od Kościoła i być może trochę sprawiło, że bardzo długo nie wystąpiłem z partii.
W latach podstawówki rodzice wymagali od ciebie, Profesorze, żebyś był prymusem?
To było tak oczywiste, że nie musieli wymagać.
Ze wszystkiego miałeś piątki?
Nie, nie ze wszystkiego, z fizyki, z chemii zdarzały mi się nawet trójki z plusem. Zwłaszcza jak pani Gozdalik mnie uczyła; była surową nauczycielką, więc trzy plus to i tak była całkiem niezła ocena.
Dużo się uczyłeś, czy też wszystko samo wchodziło ci do głowy?
Dużo wchodziło samo, ale z tego, co pamiętam, uczenie się nie było dla mnie jakoś szczególnie przykre. Może z wyjątkiem tej fizyki i chemii.
Ale pamiętam, że kiedy na egzaminie do liceum napisałem pracę pisemną na trochę więcej niż stronę, to dostałem niską ocenę. Później też wypracowania pisałem raczej zwięzłe. Ta lapidarność już mi została.
A kaligrafia?
Oczywiście pisaliśmy obsadkami, w obsadce była stalówka, a w ławce kałamarz, a w kałamarzu atrament, a w atramencie mucha i tak to właśnie szło. Albo raczej nie szło. Jeżeli chcę, to owszem, piszę ładnie, ale muszę bardzo chcieć. Wiele lat później zdarzyła się pewna zabawna sytuacja z tym związana. Miałem pisać felietony do tygodnika „Przegląd” , zresztą do dzisiaj czytuję to pismo. Zaproponował mi to naczelny, Jerzy Domański, i była to naprawdę atrakcyjna propozycja, bo mieli w „Przeglądzie” znakomitych felietonistów: Krzysztofa Teodora Toeplitza i Stanisława Lema, Krysię Koftę. Zanim zacząłem pisać te felietony, znajoma przywiozła mi na wakacje numer, w którym był kącik grafologiczny z analizą mojego pisma. Grafolog wypowiadał się na temat charakteru pisma różnych ludzi – zawsze pełno było peanów na ich temat. Więc przeczytałem, jaki to ja jestem, i poczułem się strasznie.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/ac097941fd87a494b91277674ec01e98.jpeg)
Ojej
Ale co tam było?
Że jestem chwiejny i niesłowny, i że mam słaby charakter. Wszystko to zresztą prawda, ale się obraziłem, że wszyscy zostali sportretowani jako znakomitości i tylko ja jeden taki do niczego. Zadzwoniłem wtedy do Domańskiego i mówię: „No nie, w takim piśmie, które tak mnie obsmarowuje, nie będę publikował!” . Zresztą potem ten kącik usunięto. Chciałbym myśleć, że ze względu na mnie.
A wracając do szkoły, lubiłeś swoich nauczycieli?
Trudno powiedzieć, oni byli wszechobecni. I w szkole, i w rodzinie. W pewnym momencie sądziłem, że po prostu wszyscy dorośli są nauczycielami. W każdym razie to byli interesujący ludzie. W pierwszym czy w drugim roku naszego pobytu w Grudusku tamtejsze grono pedagogiczne miało wystawić Śluby panieńskie. Ojciec od razu powiedział, że chce grać służącego Jana, innej roli dla siebie sobie nie wyobraża. Pan Rudziński, matematyk, jedyny,
z którym ojciec był po imieniu, przedwojenny jeszcze nauczyciel, grał Radosta. Pani Pszczółkowska, która wydawała mi się zawsze niezwykle stara, też przedwojenna nauczycielka, grała panią Dobrójską. Albina grał pan Dmochowski, mój polonista, bardzo dobry nauczyciel, choć surowy. Kiedy go zapytałem, jakie to są rymy męskie, odpowiedział: „szedł wół przez dół” . Do dziś pamiętam też zdanie z jego dyktanda: „olbrzymi wieprz zżarł należycie przyrządzony na wieczerzę móżdżek zwierzęcy” . Jego żona grała Klarę, a moja mama oczywiście Anielę. Rolę Gucia dostał pan Wrzeszcz, fizyk. Nie czuł tej roli, jak sądzę, ale był eksperymentatorem. Lubił nam różne sztuczki pokazywać na lekcjach fizyki, co sprawiało, że nawet dla mnie były one dosyć atrakcyjne.
Pamiętam też rusycystkę, panią Szwęch, która język ten opanowała w stopniu, powiedziałbym, niezupełnie doskonałym. A może też nie była dobrą nauczycielką, bo kiedy poszedłem do liceum, mój rosyjski był raczej mierny. Ale jakoś sobie dałem radę dzięki korepetycjom.
A poza szkołą? Jak wyglądał ówczesny Grudusk, Profesorze?
To była duża wieś kościelna – tak się wtedy mówiło. Ponad tysiąc mieszkańców. Była tam gospoda ludowa, do której się na piwo chodziło. Ja nie chodziłem, za mały byłem, ale się chodziło. Były sklepy. U Sielczaka kupowało się drobniejsze rzeczy. Do Gieryszewskiej, teściowej mojej ciotecznej siostry, chodziło się po zakupy spożywcze. Ale nie tylko. Pamiętam, jak znalazłem u niej Alicję w Krainie Czarów i zmusiłem mamę, żeby mi kupiła. U Prześlakiewicza kupowało się artykuły przemysłowe, za każdym razem to była przygoda, bo jego sklep wyglądał jak na Dzikim Zachodzie, panował tam chaos straszny, ale znaleźć można było wszystko, co potrzebne do przetrwania. Były dwa sklepy mięsne,
oba prowadzone przez Berentów, ale niespowinowaconych. Jeden z nich miał też kuźnię. Szewc nazywał się Omietański, jego córka Krysia chodziła ze mną do pierwszej klasy. I był Tadrzak, u którego się kupowało jajka i który miał trójkę dzieci. Najstarszy syn skończył studia, ale nie wyszło mu to na dobre. Mówiono, że zwariował. Pamiętam, jak zapytał mnie kiedyś, co ja będę robił w przyszłości. „Będę nauczycielem” – odpowiedziałem. „I gdzie będziesz uczył? W szkole podstawowej?” . „Nie” . „W liceum może?” . „Nie, ja chciałbym tak na uczelni” . „A... to się nie da, to niemożliwe, to za trudne jest” . Jakoś mnie nie zniechęcił jednak, wręcz przeciwnie.
Była jeszcze Kaszubowska, u której kupowało się sery. To była żona kowala, drugiego, bo pierwszym był jeden z Berentów. Wisiały te sery w takich siatkach w kształcie serc. Skapywała z nich serwatka. Pyszne były z miodem.
Mieliśmy też kiosk Ruchu, gdzie sprzedawał nieduży i łysy pan, na którego wszyscy mówili Michałek. To było jego imię. Kupowaliśmy u niego „Świat Młodych” , pod koniec lat 50. zaczęły się w nim ukazywać komiksy o Tytusie, Romku i A’Tomku. Lubiłem je bardzo, wycinałem i wklejałem do zeszytu.
Ojciec też kupował w nim gazety?
One same do nas przychodziły: prenumerowaliśmy popularnonaukowe „Problemy” i kilka innych pism, ale na przykład „Dookoła świata” , takie podróżnicze pismo dla młodzieży, przychodziło do nas od fryzjera, jak już trochę poleżało w poczekalni, lekko zdezaktualizowane. Prenumerowaliśmy też „Świat” , w którego świątecznym numerze ukazał się pierwszy odcinek Przygód Pędrka Wyrzutka. Potem przez sześć kolejnych numerów drukowano kolejne rozdziały. Zakochałem się.
I w Pędrku, i w Stefanie Themersonie. Jego absurdalni bohaterowie
osadzeni w absurdalnej rzeczywistości, gdzie panowały zasady jakiejś nieoczekiwanej logiki, szalenie mi się spodobali. Więc kiedy już po przeczytaniu Przygód Pędrka... w odcinkach, zobaczyłem w księgarni Wykład Profesora Mmaa, natychmiast się na niego rzuciłem.
„ – Szanowni Słuchacze! – rzekł prof. Mmaa i świat wydał mu się nagle prosty i nieskomplikowany.
– Świat wydał mi się nagle prosty i nieskomplikowany –powiedział prof. Mmaa. – Zapewniam jednak Państwa, że to, czy wydało mi się nagle tak, czy inaczej, nie będzie miało wpływu ani na treść, ani na formę mego wykładu, którego przedmiot jest skomplikowany i zagmatwany”[1] – tak się zaczynał ten wykład profesora termita na temat gatunku homo sapiens. Zawarte w nim aluzje, błyskotliwe sentencje, paradoksy – to wszystko jedenastoczy dwunastoletniemu mnie sprawiło trudność. Ale też – nie potrafię i nie potrzebuję tego inaczej nazwać – intelektualną rozkosz. Od tamtej pory zacząłem namiętnie śledzić wszelkie themersoniana. Tym bardziej że on sam nie był powszechnie znany, więc miałem poczucie pewnej elitarności – że ja go znam, a inni w mniejszym stopniu.
Ale najbardziej wychował mnie „Przekrój” .
Jak całe pokolenie.
Dla moich rodziców, szczególnie mamy, takim „formacyjnym” pismem były „Wiadomości Literackie” . „Przekrój” był ich powojennym odpowiednikiem. Wszystko tam było i wszyscy: i Mrożek, i Lem, i Szaniawski... Na „Przekrój” się czekało, a potem od deski do deski czytało. Chociaż czasem niewiele rozumiało. Zresztą Quo vadis też przeczytałem, jak miałem siedem lat, i nie zrozumiałem wiele. Miałem zresztą wtedy obsesję, że muszę każdą literę przeczytać, wszystko. Inaczej się nie liczyło.
Opowiadałem już parę razy o trzech najważniejszych profesorach, którzy mnie przymusili, żebym sam został profesorem: profesorze Tutce, profesorze Mmaa i profesorze Filutku. Tego ostatniego, rysowanego przez Lengrena, wycinałem z ostatniej strony „Przekroju” i wklejałem do zeszytu. Filutek był bohaterem mojego dzieciństwa, raczej nie z powodu poczucia humoru, bo go w nim nie znajdowałem. Odpowiadała mi jego postawa życiowa, być może chciałem być kimś takim jak on: dobrodusznym, tolerancyjnym, wyrozumiałym. Być może Filutek był zapowiedzią mojej późniejszej miłości do Kabaretu Starszych Panów.
Kiedy zachorowałem na szkarlatynę, sterta „Przekrojów” leżała obok łóżka, a ja wciąż je przeglądałem. Potem zostały wyrzucone, bo rzekomo siedział na nich bakcyl szkarlatyny. Szkoda.
Zawsze w styczniu zaczynałem też robić własną gazetkę. Taką małą: cztery kartki i rysunek, ale to codziennie przez cały tydzień musiał być nowy numer.
O czym pisałeś, Profesorze?
Nie pamiętam. Pamiętam za to, że raz trafiłem do lokalnego „Życia Gruduska” , nawet zdjęcie moje było. „Wszystkim serca rosną, gdy ten mały chłopiec mówi wielkie słowa o pokoju” – pisano. Nie pamiętam szczegółów, ale pewnie to było po jakiejś akademii, na której występowałem, bo występowałem na wielu różnych akademiach szkolnych. Na jednej z nich, z okazji rocznicy rewolucji październikowej, recytowałem Redutę Ordona, bo koleżanka zachorowała i nie mogła powiedzieć swojego wiersza, a ja akurat nauczyłem się Reduty.
Choć do akademii o rewolucji obraz Moskali szturmujących polskie umocnienia nie pasował wcale.
Nikt nie zwrócił na to uwagi. Pamiętam też, że robiliśmy w szkole żywe obrazy królów polskich. Ja oczywiście postanowiłem wystąpić – mama miała mi za złe, że to masochizm – jako król Łokietek. Miałem z kapy zrobioną pelerynę, żółtą, żeby uchodziła za złotą.
Poza akademiami, żywymi obrazami, karczmą oraz kościołem były jeszcze w Grudusku jakieś atrakcje?
Oczywiście! Na zabawach w remizie grał na harmonii Kwiatkowski. Był też dyrygentem orkiestry strażackiej, bo miał słuch absolutny. Tyle że pijak. Był jedną z osób, o których w Grudusku mówiło się z szacunkiem jako o ludziach trochę dziwnych i tajemniczych. Drugą personą tego rodzaju był pan Gorzelniawski, również alkoholik, bardzo inteligentny. Był felczerem i jak nie było lekarza, to się jego wzywało. Miał dwie śliczne córki. Śliczne!
Sporo było tych interesujących miejscowych pijaków. Wśród nich taka pani, bardzo elegancka, która prawdopodobnie miała za sobą ciekawą przeszłość i którą co jakiś czas znajdowano nietrzeźwą, nawet w rowie. Mieliśmy też miejscową wariatkę. Bajuja się nazywała, śmiano się z niej, czasem nawet dzieci nią straszono, choć oczywiście nie była żadną wariatką, tylko niewyraźnie mówiła i stopy miała skierowane do środka, więc kiedy chodziła, to się bujała, stąd ta Bajuja. W naszym otoczeniu była też pani Demiańczukowa, która przychodziła między innymi po to, żeby ubijać kury albo kaczki. Bo się drobiem żywiliśmy, a nikt, łącznie z ojcem, nie był w stanie się posunąć do morderstwa. Więc ona to robiła. Był i miejscowy łobuz, a nawet dwóch. Wszystkie główne społeczne role zostały w Grudusku poobsadzane.
A skoro mówimy o rolach, to czy było u was kino?
Oczywiście! Mieściło się w baraku na terenie szkoły. Dwa razy w tygodniu puszczano w nim film. Pan Kujawski, miejscowy
elektryk, zawsze przez kołchoźnik ogłaszał, co będzie grane. Obejrzałem w tym kinie Mojego wujaszka Jacques’a Tatiego, w którym nieszczęsny pan Hulot zmaga się z różnymi technicznymi wynalazkami – do tej pory to dla mnie numer jeden i nie pytajcie dlaczego. A także Wielką ucieczkę ze Steve’em McQueenem i Rancho Texas, taki polski western. Na taśmie literka x w tytule była nieczytelna, więc ludzie czytali „Rancho Teraz” .
A kino radzieckie?
Też. Na przykład Dzieci partyzanta. O tym, jak mali komsomolcy tropią szpiega. Dorwali go w końcu chyba, ale wcześniej on je na jakieś bagna wysłał i topiły się tam, biedactwa. I w tym kinie, jeszcze w latach 50., zakochałem się w Myszce Mickey.
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240306140544-58b922582aa4019765875dfbf834a060/v1/01b2772369656b6b8492019cf589f7c1.jpeg)
jakoś epicko kompletnym, magicznym Macondo albo twoim
Rodzina w komplecie, a po prawej pani Ula, nauczycielka Mamy wrażenie, że opowiadasz może nie o raju, ale o świecieprywatnym Soplicowie, Profesorze.
Tylko że to była prawdziwa wieś na Mazowszu w połowie XX wieku, mój świat i jednocześnie – jak mawia moja żona – trochę nie mój. W każdym razie czułem się w nim bezpiecznie. Nie miałem poczucia jakiegoś sowieckiego zniewolenia ani że coś albo ktoś mnie tamuje czy ogranicza. Traktowałem jako naturalne to, że tam mieszkam, choć jednocześnie czułem się nie do końca u siebie.
Dlaczego?
Trudno to wyjaśnić. Może dlatego, że bardziej identyfikowałem się już wtedy z postaciami literackimi niż żywymi ludźmi? A może przeczuwałem, że prawdziwe życie jest gdzie indziej?
[...]
PRZYPISY
[1] Mimo usilnych nalegań redakcji nie zgadzam się na sprawdzanie i poprawianie cytatów w tej książce. Zostały opublikowane w kształcie, jaki zapamiętałem. Na opublikowanie niniejszego przypisu zgodziłem się wyłącznie dla dobra autorów i redaktorów tej książki. Bralczyk