![](https://assets.isu.pub/document-structure/240305145116-51fcebe1236a77a9d631ec1d8c1c295f/v1/8447bce5b6f049deee11def60caf1a76.jpeg)
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240305145116-51fcebe1236a77a9d631ec1d8c1c295f/v1/d1772607cb702467cf49d792443ba7e0.jpeg)
Redakcja: Paweł Goźliński
Korekta: Marta Śliwińska
Projekt okładki: Krzysztof Iwański
Ilustracja na okładce: Matylda Damięcka
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Katarzyna Kubicka
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240305145116-51fcebe1236a77a9d631ec1d8c1c295f/v1/f83c7b98ff003ffa04da0af01a61d9d3.jpeg)
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © by Agora SA, 2023
Copyright © by Marek Sekielski, 2023
Copyright © by Małgorzata Serafin, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4131-6
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240305145116-51fcebe1236a77a9d631ec1d8c1c295f/v1/f809a0de4272681f6a1aa2fff87a3a1e.jpeg)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym Ale nie publikuj jej w internecie Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
![](https://assets.isu.pub/document-structure/240305145116-51fcebe1236a77a9d631ec1d8c1c295f/v1/3cf384360c239c1cc7d66f0ef4dd4f6e.jpeg)
SPIS TREŚCI
WSTĘP
NIE MA SIĘ CZEGO WSTYDZIĆ. Maja Herman, psychiatrka, psychoterapeutka
WYSTARCZY, JAK BĘDZIE NIEŹLE. Joanna Poremba, trenerka wzmacniania odporności psychicznej, była modelka
KRZYK W GŁOWIE. Marek Plawgo, były lekkoatleta, mistrz świata, olimpijczyk
CHCĘ SIEBIE ZOBACZYĆ. Krystyna, pielęgniarka mieszkająca i pracująca w Niemczech
TO NIE JEST KSIĄŻKA DLA CIEBIE. Roman Kurkiewicz, pisarz, dziennikarz, redaktor, wykładowca Collegium Civitas
NIGDY NIE ZJEM POWIDEŁ ŚLIWKOWYCH. Izabella Borkowska, choreografka, nauczycielka metody pilates
TO JEST NIC . Kamila, prawniczka w prestiżowej międzynarodowej kancelarii
LEPIEJ CI? Michał, rzecznik prasowy prezydenta jednego z polskich miast
JULIA BYŁA SŁABA. Selina Salomon, aktorka, fotomodelka, stylistka fryzur
CICHO, CIEPŁO, CIEMNO. Patryk Chilewicz, dziennikarz, prowadzi kanał Vogule Poland na YouTubie, autor książek
GDZIEŚ WIDZIAŁEM SWOJĄ ŚMIERĆ. Wojciech Krzyżaniak, dziennikarz, twórca Głosu Szczerej Słowiańskiej Szydery na
YouTubie
BAŁAM SIĘ ZASNĄĆ. Agata i Cezary Siłuszykowie, małżeństwo mieszkające w Szwajcarii, twórcy bloga depresjapoporodowa.pl
DO KRWI. Agnieszka, uczennica liceum ogólnokształcącego
WIEM, ŻE TO BOLI. Magdalena Halicka, psycholożka dzieci i młodzieży, psychotraumatolożka Centrum Terapii Dialog
Muszę napisać wstęp do książki i aż mnie skręca w środku. Ściśnięty żołądek, senność, zniechęcenie. Mam ochotę się zamknąć przed całym światem. Siedzę nad kartką i nic. Pustka. Chyba zaraz się położę. Pod kocyk . Może potem będzie lepiej.
Od razu nad moją głowę ściągają ciemne chmury. Jakbym był jakimś magnesem na czarne myśli. Jestem gruby, brzydki, samotny. Życie osobiste w rozsypce. Miałem mieć w tym tygodniu cztery spotkania. Na wszystkie sam się umówiłem. Trzy odwołałem za pięć dwunasta. Tylko z bratem się spotkałem, ale on jest bezpieczny. Nie przypierdala się do mnie o nic. Nie komentuje, nie poucza.
Mam serdecznie dość ludzi, którzy mi mówią, że będzie dobrze. Albo pytają: „Ale dlaczego tak się czujesz?” . Najgorsi to ci narzekający na moje narzekanie. Przepraszam najmocniej, czy mam się uśmiechać, jak mi źle? Udawać szczęśliwego? Serio? Jak wam się nie podobam w takim stanie, to droga wolna. Właśnie ludzkość przekroczyła liczbę 8 miliardów. Macie w czym wybierać. Może gdybym miał więcej śmiałości i wykrzyczał im w twarz, żeby się ode mnie odpieprzyli, toby mi się poprawiło?
Ale nie zrobię tego. A na spokojną rozmowę też się nie nadaję. Za dzieciaka nie nauczyłem się rozmawiać o sobie, uczuciach, problemach. Wszystko było połykane. I zbierało się przez lata. Wór z kanciastymi kamieniami, które teraz czuję w środku. Czasem ich nie zauważam, ale ciągle tam są i ciążą.
Wśród wielu beznadziejnych coachingowych powiedzonek mam jedno ulubione: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni” . Kwintesencja głupoty różnej maści motywatorów. Powiedzcie to, mądrale, gwałconym dzieciom, ofiarom dziecięcej przemocy, alkoholowym rodzinom, dzieciom niechcianym, niesłuchanym, nieakceptowanym.
Powiedzcie ofiarom terroru psychicznego i popieprzonych rodziców, którzy zawsze wiedzą lepiej, co jest dla ich dziecka najlepsze.
Chciałbym, żeby ta książka stała się przyczynkiem do refleksji nad tym, czego my, dorośli, dokonujemy na naszych najukochańszych pociechach. Bo to, że często gotujemy im piekło, nie ulega wątpliwości. O tym między innymi przeczytacie w tej książce.
Marek Sekielski
Nazywam się Gośka Serafin i choruję na depresję. Powiedziałam to. Głośno. Publicznie. Zaczęłam prowadzić program – rozmowy z ludźmi zmagającymi się z depresją. Potem pojawił się pomysł, że skoro program, to może książkę napiszę. Ale zaraz, zaraz. Przecież ja nie umiem pisać. Mówić umiem, dość sprawnie, nie jąkam się, w telewizji pracowałam. Książki piszą pisarze. A ja kim jestem? Nikim. Małgosią z Kolonii Miłków. Niezmiennie od trzydziestu sześciu lat . Szukam akceptacji, pochwały, miłości. Skoro tego nie dostałam, to widocznie nie zasłużyłam. Coś jest ze mną nie tak . Muszę się naprawić, muszę być lepsza, silniejsza, mądrzejsza. Muszę bardziej. Ale co bardziej? Nie wiem. Coś. Cokolwiek .
Nie musiałam pisać tej książki. Chciałam. Bardzo. Po co? Może jak zobaczę swoje nazwisko w księgarni obok prawdziwych pisarzy, to wreszcie uznam, że jestem kimś. Kimkolwiek .
Może chciałam pokazać, że ta choroba jest demokratyczna, nie pyta o wykształcenie, zawód, status społeczny, pochodzenie, numer konta. Może chciałam porozmawiać szczerze z ludźmi, którzy przeszli to co ja. A może wszystko jednocześnie.
Pewnie tak .
Bohaterowie tej książki są wspaniałymi wrażliwymi ludźmi, którzy po latach trudnych doświadczeń doszli do ściany. Stanęli nad przepaścią. Można tu dorzucić jakiekolwiek inne określenie z tych ładnie opisujących. Ale prawda jest taka, że to, co czuje osoba w depresji, trudno jest ubrać w słowa. Jednak naszym rozmówcom się to udało. Szczerze i bardzo intymnie opowiedzieli o swoim życiu z tą chorobą. Podzielili się wspomnieniami z najtrudniejszych momentów. Ich świadectwa to dowód na to, że z depresji da się wyjść. Że jest nadzieja na wyzdrowienie, choć wewnątrz ledwo tli się wola życia.
Ogromnie jestem im wdzięczna za zaufanie. Każdy z nich jest dla mnie bohaterem i zwycięzcą w tym globalnym konkursie dbania o swoje życie i zdrowie.
Dziękuję też Markowi Sekielskiemu. Podczas pracy nad książką rzucaliśmy wzajemnie słuchawkami, by potem przejść dziesiątki kilometrów na spacerach pojednawczych. Były kłótnie, krzyki i płacz. Było też wzajemne wspieranie, motywowanie, wyciąganie z dołków niemocy. Zrobiliśmy to, bracie. Brawo my. Teraz jeszcze wstęp i gotowe.
Co zrobić, żeby nie musieć pisać wstępu? A trzeba go pisać? Nie może być bez wstępu? Ja nie umiem pisać, umiem pytać i słuchać. Bo co ja mam do powiedzenia? Wstępy są mądre, przemyślane.
Niech redaktor napisze, może lepiej. No jednak nie napisze. Tydzień unikania i w końcu usiadłam. Piszę. Skończyłam. Wysyłam. Poszło.
Małgorzata Serafin
Kocham życie. Niby działo się wtedy dużo dobrych rzeczy, ale ja byłam od tego emocjonalnie odcięta. Mam dużo zdjęć, mam pamiętnik . Mam ten rok w pamięci, ale we wspomnieniach emocjonalnych jest pusto.
Depresja ma to do siebie, że bardzo szybko lubi wrócić, z różnych przyczyn, więc chorując na nią, trzeba jak najlepiej o siebie dbać. Trzeba mówić o tym, że to choroba, z której można się wyleczyć i dobrze funkcjonować. To było dla mnie przełomowe.
Świat nie jest czarno-biały. Można być chorym i jednocześnie można chorym pomagać. Być silnym i słabym. Mądrym i nierozsądnym.
NIE MA SIĘ CZEGO WSTYDZIĆ
Maja Herman psychiatrka, psychoterapeutka
Dlaczego psychiatrzy i psychoterapeuci nie chcą się przyznawać do swojej depresji?
Bo są tylko ludźmi żyjącymi w sztywnych normach społecznokulturowych, zgodnie z którymi depresja to słabość, a nie choroba.
Są dwie różne ścieżki myślenia o depresji wśród specjalistów od zdrowia psychicznego. Pierwsza – racjonalna, naukowa. Wiemy, że to jest choroba związana z biochemią mózgu. Nadmierny stres powoduje, że nasze zdolności autoregulacyjne w organizmie zawodzą. Nie ma to nic wspólnego ze słabością. Z drugiej strony są emocje, które, niestety, nam podpowiadają: „Nie dałaś rady” , „Nie udało ci się” . „Jeżeli tobie się nie udało, to jak ty możesz pomagać innym?” . Prawie zawsze ta emocjonalna ścieżka bierze górę nad tą racjonalną. Wtedy mamy to, co mamy, czyli wszyscy siedzą cicho, wszyscy wiedzą, że coś było nie tak, ale jednak nikt o tym nie mówi.
A co mamy?
Psychoterapeuci, psychiatrzy też ulegają tym emocjom. I zamiast zrozumieć, że są to choroby jak każde inne, zaczynają oceniać kolegę/koleżankę po fachu. Już pewnie byłoby lepiej, gdyby wszyscy udawali, że nic się nie dzieje, że jako specjaliści nie
chorujemy, ale niestety, sami sobie to robimy i sami traktujemy te choroby emocjonalnie.
Wśród terapeutów uzależnień jest sporo takich, którzy sami są uzależnieni. Według większości pacjentów taki terapeuta to atut. Jest on bardziej wiarygodny, bo zna chorobę od środka. Dlaczego w psychiatrii i psychoterapii jest inaczej? Przecież wiedząc, że nasz terapeuta doświadczył depresji, mielibyśmy jako pacjenci poczucie, że słowa, którymi próbujemy opisać swoje stany, ten ktoś rozumie i czuje. Inaczej jest tylko teoretykiem.
Tak mówi większość pacjentów i ludzi spoza świata medycyny. Gdy zrobiłam swój coming out i napisałam, że chorowałam na depresję, to od chorych na depresję dostałam wiele wiadomości z podziękowaniami właśnie za szczerość, bo wzbudziłam – jako terapeutka – zaufanie.
Gdy zaczynałam uczyć się psychiatrii, miałam trzytomowy almanach wiedzy. W pierwszym tomie jest psychopatologia i pamiętam stamtąd historię lekarza, który powiedział pacjentowi, że też chciał popełnić samobójstwo, i to zrujnowało całą terapeutyczną więź. Przeczytałam to szesnaście lat temu i utkwiło to we mnie. To jest – podkreślam – podręcznik do nauki psychiatrii. Jest w nim czarno na białym napisane, że mówienie o tym, że się przeżywa trudności, powoduje, że pacjent to źle odbiera. My, niestety, zostaliśmy takiego myślenia nauczeni.
Myślę, że ci młodsi, którzy dopiero zaczynają, będą już innymi psychiatrami. Widać to w internecie. Mówią otwarcie o swoich kryzysach, trudnościach. Przychodzi im to z łatwością, jest to dla nich normalne. Powiedzenie o swojej depresji to jak powiedzenie o chorej tarczycy. Pacjent może zdecydować, czy chce takiego lekarza, czy kogoś innego.
Psychiatria tkwi w takich kulturowych stereotypach?
Bardzo, zdecydowanie za bardzo. Rządzą wciąż ci sami ludzie, z największym stażem. Mają po siedemdziesiąt lat . Oni decydują i nadają ton temu, jaka powinna być narracja w świecie psychiatrii. Ich zdaniem każda informacja o psychiatrze jest potencjalnie zła dla pacjenta, bo zaburza proces terapeutyczny. Wasze doświadczenie i doświadczenie wielu innych pacjentów jest dokładnie odwrotne. Oni wolą psychiatrkę bardziej ludzką, normalną, zwyczajną. Otwarcie mówiącą o tym, że choruje jak inni ludzie.
Czym ryzykuje psychiatra, mówiąc publicznie o tym, że sam zmagał się z jakimś zaburzeniem?
Okropnym ostracyzmem zawodowym. To jest coś, co do tej pory powoduje, że pojawia się we mnie wątpliwość, czy dobrze zrobiłam, że powiedziałam publicznie o swojej depresji. Ale potem pojawia się myśl korygująca i pytanie: „Dlaczego żałujesz?” . Zaczęłam prowadzić sama ze sobą dialog i doszłam do wniosku, że muszę powiedzieć sobie: „Stop! Nie żałuj! Bo jeśli ty nie powiesz, to co mają powiedzieć inni. Na przykład ci, którzy mają mniej pewności siebie, którzy mają małe poczucie pewności?” . Poza tym włącza mi się racjonalizacja i pytam sama siebie: „A czym różni się depresja od choroby wrzodowej albo od złamanej nogi?” .
Na czym polegał ten zawodowy ostracyzm? On był oficjalny?
Wiadomości? Komentarze? Co się działo?
Komentarze pojawiały się na forach – na naszych, zawodowych. W takiej pouczającej formie, że lekarka psychiatra, która mówi o swojej depresji, to nie jest dobry przykład dla pacjentów. Bo pokazuje właśnie to, że ma trudności, a depresja to choroba dotycząca myślenia, więc ona nie jest racjonalna i nie może dobrze pomagać, bo ma zaburzone myślenie.
A co ciekawe, ci sami tak krytykujący mnie psychiatrzy wydają swoim pacjentom zaświadczenia, że ci mogą pracować i podejmować zawodową aktywność. I na przykład lekarz anestezjolog z depresją może pracować w zawodzie, a psychiatra z depresją – nie. Ci psychiatrzy nie widzą w tym myśleniu sprzeczności. Tymczasem przymus, że psychiatra musi być nieskazitelnym człowiekiem, jest bardzo niszczący dla naszego zawodu.
Bezpośrednio wiadomości od ludzi z branży też dostawałaś?
„Po co to zrobiłaś, teraz będziesz miała przerąbane” . Widziałam screenshoty wiadomości, jak w prywatnych korespondencjach wyśmiewają się ze mnie, że wariatka, niezrównoważona psychicznie. Ja teraz mam coś takiego, że kiedy czasami chcę tupnąć nogą w social mediach, bo coś mi nie pasuje, to pojawia się myśl, że lepiej nie, nie będę nic pisać, bo znowu powiedzą, że jestem chora. I toczę wewnętrzny dialog: napiszę, nie napiszę, napiszę... I odkładam decyzję na później, na następny dzień. Uważam, że to trochę zabija we mnie kreatywność i moją postawę. Z tego powodu czasem żałuję, że powiedziałam głośno o depresji. Po tym, co się stało, za dużo analizuję, zbyt długo się zastanawiam. To w pewien sposób tę prawdziwą mnie tłamsi.
Jak miałam depresję, jak chorowałam, nikt nie wiedział, że się leczę. Wtedy się bardzo pilnowałam, byłam bardzo skoncentrowana na tym, żeby nie było tego widać na zewnątrz. To kosztowało mnie dwa razy więcej energii i dwa razy dłużej z tego wychodziłam. A trzeba było iść na zwolnienie i odpocząć. Teraz to wiem, teraz tak robię. Mam lekki katar, to nie przyjmuję pacjentów. Mam gorszy dzień – też nie przyjmuję. Bo wiem, że mój jeden gorszy dzień pociągnie za sobą kolejne. A to jest prosta droga do tego, żebym znowu wpadła w depresję. Ja tego nie chcę, pamiętam, jakie to
było trudne. Więc się odcinam. Pacjenci mogą mnie prosić, ale trudno – chory lekarz będzie gorszym lekarzem.
Niesamowite, że nikt się nie zorientował.
Mocno się pilnowałam, żeby nikt nie widział we mnie wariatki, osoby niezrównoważonej, emocjonalnej, jakiejś nadmiarowej. Byłam idealna, jak z obrazka. Koszmarny czas.
Teraz, gdy jestem zdrowa, gdy nie biorę leków, gdy dbam o siebie, bardzo się pilnuję i przyznałam się...
Do winy?
No właśnie! Co za parszywe słowo, przyznać się można do winy...
Ja nie przyznałam się, ja powiedziałam o tym, że chorowałam na depresję, koniec i kropka. I od tego momentu ludzie zaczęli bardzo mi się przyglądać. Głównie moje środowisko. To oni mnie pilnują, chodzą za mną i mnie tropią. Jak ktoś jest na świeczniku, to inni lubią go przyłapać na czymś – na błędzie, słabości.
Jeśli jest się taką osobą jak ja, z mocnym rysem perfekcjonizmu –że muszę być sprawna, najlepsza, zawsze gotowa pomagać – to te screenshoty na mój temat są dla mnie okropne. Przecież widzę z imienia i nazwiska, kto to napisał, że to psychiatra, psychiatrka, psychoterapeutka. Nadal boli, mimo upływu czasu. To są często ludzie, którzy uśmiechają się do mnie, a za moimi plecami wypisują takie rzeczy. I to na temat takiej choroby.
Gdybyś publicznie powiedziała, że masz raka, dostałabyś wsparcie. Oczywiście.
Rozważałaś za i przeciw, zanim zdecydowałaś się powiedzieć publicznie o depresji? Po co to zrobiłaś?
Myślałam o tym ponad siedem miesięcy. Głównie zastanawiałam się nad tym, jak to będzie widziane przez innych. Bałam się tego, że będę postrzegana jako słaba, jako ta, która sobie nie poradziła. A skoro lekarka sobie nie poradziła, to jak może radzić i pomagać innym. Myślałam też o tym, czy to się nie odbije na moim dziewięcioletnim synu. Była we mnie obawa, że gdzieś usłyszy: twoja matka to wariatka.
To co w tobie wygrało, że jednak powiedziałaś o depresji?
W pewnym momencie pomyślałam, że to jest ważny element mojego życia i mojego doświadczenia, tego, jaka jestem teraz, jak widzę świat i jak postrzegam ludzi. To doświadczenie było dla mnie zmieniające i tak ważne, że chciałabym się nim podzielić. Bo być może ktoś zastanawia się, czy zgłosić się po pomoc, i coś takiego mu pomoże. To wygrało.
Mam w sobie dużo odwagi, umiejętność wyraźnego stawiania spraw: to jest złe, a to jest dobre. Mówię o tym, że choruję na niepłodność, to dlaczego mam nie powiedzieć, że chorowałam na depresję? Depresja ma to do siebie, że bardzo szybko lubi wrócić, z różnych przyczyn, więc chorując na nią, trzeba jak najlepiej o siebie dbać. Trzeba mówić o tym, że to choroba, z której można się wyleczyć i dobrze funkcjonować. To było dla mnie przełomowe. Wiedziałam, że będą szydzić. Wiedziałam, że będzie ostracyzm, ale wiedziałam też, że dużo dobrego z tego wyniknie. A ja lubię pomagać i umiem pomagać.
Jak dzisiaj o tym myślisz, to więcej dobrego, czy złego ten coming out ci zrobił?
Chyba złego. Krytyczne wiadomości, które dostaję od ludzi obcych, mnie tak nie ruszają, bo nie znam ich nadawców, ale te negatywne, które dostaję od osób, które znam zawodowo, bolą. Lubię być
na świeczniku, to głaszcze mi ego. Lubię być zauważana. No i zostałam... Chyba naiwnie myślałam, że ci, którzy chcą krytykować, zamilkną, że nie będą aż tak atakować. Nie doszacowałam zagrożenia.
Nie poszła za tym fala coming outów psychoterapeutów i psychiatrów.
Nie miałam takiej myśli, że ma z tego mojego gestu wyniknąć jakieś zjawisko. To mną nie kierowało. Wychodzę z założenia, że nawet jeśli pomogę jednej osobie, to dobrze, mnie to wystarczy. Więc zbiorowego coming outu nie było, ale prywatnie dużo osób z lekarskiego świata napisało do mnie, że też się leczyło.
Wkurzyło cię to, że oni pisali do ciebie prywatne wiadomości, zamiast powiedzieć o tym publicznie, skoro ty przetarłaś szlaki?
Nie, uważam, żeby zdrowie było tak czułą sferą, że każdy musi być gotowy na szczerość. Piszą do mnie bardzo aktywne w internecie terapeutki, że nie mają odwagi publicznie o tym powiedzieć, ale wspierają mnie i nawet zazdroszczą mi odwagi. To dla mnie bardzo miłe.
Szkoda, że one nie mogą się przełamać i martwią się reakcjami swoich pacjentów, bo przecież to absurd. Pacjenci coraz częściej mówią, że taka otwartość jest super. A my dalej siedzimy w tej bańce i boimy się szczerości. Słucham sama siebie i słyszę, ile ambiwalencji jest w moich własnych wypowiedziach. Pochwalam i neguję mówienie otwarcie o depresji. Racjonalnie i emocjonalnie do tego podchodzę.
Środowisko nakłada na siebie presję.
Jakie to bezsensowne. Nasza wiedza medyczna kompletnie się rozjeżdża ze sferą emocjonalną. To pokłosie tego, że medycy nie są
poddawani psychoterapii.
Wszyscy medycy czy psychiatrzy?
Wszyscy medycy. Nie ma czegoś takiego na studiach jak psychoterapia. Ja w ramach pięcioletniego kursu psychoterapii na Uniwersytecie Jagiellońskim miałam określoną liczbę godzin swojej własnej terapii, którą musiałam odbyć, zarówno indywidualnej, jak i grupowej. Niezły kontrast ze słodkim życiem medyka, który jest bogiem. Nagle musiałam się zmierzyć z czymś jakby z innej bajki. Świat nie jest czarno-biały. Można być chorym i jednocześnie można chorym pomagać. Być silnym i słabym. Mądrym i nierozsądnym.
W ogóle byłam bardzo negatywnie nastawiona do szkolenia z psychoterapii. Mój szef postawił jednak sprawę jasno: robicie, bo to jest dobre dla waszego samorozwoju; koniec, kropka. Ale i tak przez pierwsze dwa lata byłam w opozycyjno-buntowniczym nastawieniu do tego pomysłu.
Na medycynie nie mamy za wiele zajęć z psychologii. Jako psychiatrzy nie umiemy rozmawiać z pacjentami. Nikt nas nie uczył, jak przekazywać trudne informacje, opowiadać o śmierci, rozmawiać o samobójstwie, o seksie. A przecież to są często tematy poruszane z pacjentami! Ten wywiad jest często taki automatyczny, pytanie –odpowiedź, pytanie – odpowiedź. My nawet nie umiemy rozmawiać ze sobą jako grupa zawodowa.
Umiesz rozdzielić bycie psychoterapeutką od bycia psychiatrką?
Już nie.
To powiedz, skąd się bierze depresja? Czy co innego powiedziałabyś o niej jako psychiatrka, a co innego jako
psychoterapeutka? Bo w psychiatrii to jest biochemia i genetyka, w psychoterapii – grzebanie w głowie. To bardzo skomplikowany mechanizm, w którego skład wchodzą genetyka, biologia, biochemia, uwarunkowania społeczne, kulturowe oraz psychologia. Każdy z nas rodzi się „jakiś” . Rodzi się z narządem do regulacji emocji. Ten narząd to ośrodkowy układ nerwowy. Gdy zawodzi jego budowa na poziomie genomu –możemy się rozchorować. Gdy zawodzi na poziomie poszczególnych neuromodulatorów (neuroprzekaźników) – chorujemy. Gdy środowisko uczy nas nieprawidłowych wzorców psychologicznych – chorujemy na emocje.
Układ nerwowy to nadrzędna instytucja w naszym organizmie. On odpowiada za absolutnie wszystkie nasze myśli, czyny, choroby, sposoby reagowania, ale i za myślenie, interakcje społeczne. Chyba jesteśmy już na tak zaawansowanym poziomie medycyny, że warto przestać oddzielać część psychiatryczną od psychoterapeutycznej i psychologicznej depresji.
Nie umiem rozdzielić psychiatrii i psychoterapii. Widzę połączenie jednego z drugim. To jest układ zamknięty. Żadne leki nie wyleczą depresji, jeśli nie ma systemu zewnętrznego wsparcia. Wyrównana lekami biochemia nie wyprowadzi nas z depresji, jeśli na zewnątrz nie odnajdziemy sensu życia. Nie mamy niestety tak dobrych celowanych leków, które by na to odpowiedziały. Idealny lek miałby idealną dla ciebie dawkę, odpowiednie poziomy neurohormonów, których potrzebujesz: serotoniny, dopaminy, noradrenaliny, adrenaliny. Mało tego, jego działanie powinno się kierować w odpowiedni obszar mózgu. Niestety, nie ma doskonałych leków. Mówiąc obrazowo, działamy na zasadzie zalewania. Jeśli zalejemy całość mózgu, to w końcu ta serotonina
trafi w odpowiednią dziurkę, do odpowiedniego receptora, w odpowiednim obszarze mózgu.
Czyli nie jest tak, że depresja może się wziąć znikąd?
Zawsze coś ją poprzedza. Chociaż jest jeszcze podział depresji, o którym się teraz zapomina. Podział na depresję egzogenną i endogenną, czyli taką wynikającą z czynników wewnętrznych, biologicznych, i taką z zewnętrznych. Dziś obserwujemy niemal wyłącznie depresje egzogenne. Świat się szybko zmienia, życie jest bardzo intensywne. Ewolucyjnie nie dostosowaliśmy się do pędzącej technologii, która nas otacza, do pędzącego świata. Nasza cywilizacja jest szybsza niż nasza ewolucyjna zdolność dostosowania systemu regulacji.
Co u ciebie wywołało depresję?
Mam uszkodzoną przysadkę mózgową. To wyszło przez przypadek . Zajmowałam się funkcjonalnym rezonansem magnetycznym, czyli sprawdzającym, jak funkcjonuje mózg. Gdy kalibrowaliśmy rezonans, to wchodziłam do środka i rozwiązywałam zagadki poznawcze. Podczas rezonansu sprawdza się też, jak strukturalnie i funkcjonalnie wygląda mózg. Na skanie wyszło, że moja przysadka w jednej trzeciej jest zwapniała. Czyli uszkodzona, a to wpływa na produkowanie hormonów płciowych.
Problemy z zajściem w ciążę sprawiły, że zaczęłam się rozpadać. W tym moim ułożonym, perfekcyjnym świecie okazało się, że nie mogę mieć dziecka i że bez wspomagania, bez leczenia zewnętrznego nie zostanę mamą. Nie czekałam z decyzją o wspomaganiu zbyt długo, bo nie wiem, jak by to się dla mojej psychiki skończyło. Zaszłam w ciążę. Ale zanim urodziłam, hormony, które w trakcie ciąży zaczęły się zupełnie inaczej wydzielać, dały mi popalić. Progesteron, który jest zabójczy dla
nastroju, a który musi być obecny w dużej ilości w okresie ciąży, u mnie jeszcze był suplementowany, bo on podtrzymuje ciążę. To było niszczące. Jestem pewna, że pierwszy epizod depresyjny miałam w ciąży.
Gdy urodził się Cyryl, depresja nie minęła. Mój syn był jak z katalogu: spał, jadł, przybierał na wadze, nie chorował. Był cudownym dzieckiem. Z pozoru wszystko OK. Uczyłam się do egzaminu specjalizacyjnego, zdałam. Minęło pół roku, wróciłam do pracy. Wszystko robiłam mechanicznie. Prawie z nikim nie rozmawiałam. Nie kontaktowałam się ze znajomymi, byłam odcięta. Nic mnie nie interesowało. Trwało to prawie rok .
To, jak ja wtedy interpretowałam rzeczywistość, jest dla mnie przerażające. Mój partner kupował mi książki, bo uwielbiam czytać. Jedną z nich było „Pięćdziesiąt twarzy Greya” . Wiecie, co ja pomyślałam? Że on mi daje te książki na znak, że to jest koniec mojego życia seksualnego z nim. Byłam o tym przekonana. Ryczałam przez dwa miesiące. Nikt nie wiedział, dlaczego ciągle płaczę.
Obawiałaś się, że on nie będzie już tobą zainteresowany?
W ogóle nie myślałem o nim! Tylko zadręczałam się sobą i myślami, że już koniec ze mną jako kobietą, nie będę atrakcyjna, moje ciało będzie nie takie, stracę ochotę na seks. Mimo że on ciągle przy mnie był i pomagał, jak mógł.
Koleżanka z pracy, psychiatrka, namawiała mnie na leczenie. Ja uważałam, że sobie poradzę. Ona w końcu odpuściła, ja też.
I wiecie, każdy epizod depresyjny w końcu przejdzie, ale za to z jakimi szkodami. Mój też przeszedł.
Co straciłaś?
Rok życia. Kocham życie. Niby działo się wtedy dużo dobrych rzeczy, ale ja byłam od tego emocjonalnie odcięta. Mam dużo zdjęć, mam pamiętnik . Mam ten rok w pamięci, ale we wspomnieniach emocjonalnych jest pusto.
Depresja po roku jakoś przeszła. Wszystko się samo wyregulowało do tego stopnia, że szybko chcieliśmy mieć drugie dziecko. Zaczęliśmy się starać i tym razem zaszłam w ciążę sama, bez leczenia. Niestety, szybko ją straciłam. Jakoś się z tego podniosłam, nie zaległam w bagienku, tylko zaczęłam działać. Życie płynęło dalej. Niestety, w pracy dotknął mnie mobbing. Trafiłam w sam środek konfliktu politycznego. Próba sprzedania wielkiego szpitala w Tworkach. My, lekarze, staraliśmy się to zablokować. Pani dyrektor przez rok próbowała usunąć nas ze szpitala. Dziesięć lat pracujesz, same ochy i achy, nagrody i nagle jeden rok, w którym rzekomo robisz same błędy, działasz na szkodę szpitala, przeprowadzasz eksperymenty na pacjentach, kradniesz. Koniec końców zwolniła nas. Sprawa trafiła do sądu pracy, trwała latami. Gdy czytałam zeznania świadków, nie miałam pojęcia, że tyle osób wiedziało o moim płaczu na zapleczu.
To musiało być bardzo stresujące, skoro uciekałaś na zaplecze, żeby się wypłakać.
W tym czasie już dwukrotnie straciłam ciążę. Straciłam też pracę.
Na początku nie mogłam się odnaleźć w prywatnym gabinecie, bardzo tęskniłam za szpitalem. Dziś, jak sobie o tym myślę, to wyrwanie się z państwowego systemu służby zdrowia jest najlepszą rzeczą, jaką zrobiłam.
Wtedy zaszłam w ciążę po raz kolejny. Była już zaawansowana, dwunasty tydzień. Badania prenatalne, wszystko jest dobrze, dziewczyna, rusza rączkami, nóżkami. Miałam cały czas mdłości i nagle... stop. To mnie zdziwiło. Najpierw się ucieszyłam, ale potem
zapaliła mi się czerwona lampka. Pobiegłam na kolejne badanie około szesnastego tygodnia i okazało się, że ciąża jest martwa. Do tej pory ją widzę. Ten obraz na USG żyjącej, a potem nieżyjącej córeczki. Lekarz powiedział, że umarła tydzień wcześniej, czyli wtedy, kiedy przestało mnie mdlić. Wada genetyczna, wielowodzie. To był koszmar. Uparłam się, że nie chcę łyżeczkowania. Przekonałam moich ginekologów, że zrobimy to za pomocą farmakologii. Jak pacjent się uprze, a nie ma zagrożenia życia, to lekarz nic nie może zrobić. Ciąża była za duża, więc macica nie miała szans się sama opróżnić. Koniec końców i tak było łyżeczkowanie.
Dlaczego się uparłaś?
Łyżeczkowanie jest ingerencją w szyjkę macicy. Bałam się, że jak naruszę macicę podczas zabiegu, to nie utrzymam następnej ciąży.
Wtedy jeszcze byłam zafiksowana na punkcie drugiego dziecka. No i to trwało miesiąc, może półtora, wdało się zakażenie, wtedy lekarze powiedzieli: koniec rządzenia. Pamiętam, że jak przyszłam do domu po tym zabiegu, to dwa tygodnie na okrągło słuchałam „Yesterday” Beatlesów. Do dziś, jak to słyszę, chce mi się płakać. Teraz też mi się chce, ale się nie popłaczę, bo za mało was znam.
No tak, przyznać się do depresji można, ale popłakać to już nie.
Nie płakałam przy synu. Miał wtedy pięć lat . Strasznie chciał mieć rodzeństwo. Non stop rysował mnie z brzuchem z dzieckiem w środku. Po tych dwóch tygodniach trafiłam do psychiatry. Dał mi lek, który mnie trochę podniósł. Po kilku miesiącach zaczęłam powoli godzić się z tym, że nie będę miała drugiego dziecka. Szansa, że się uda, była mała, a emocjonalny koszt po stratach ciąż był gigantyczny. Leki na depresję brałam jeszcze przez dwa lata.
Zaczęłam dbać o siebie, zmniejszyłam liczbę godzin w pracy,
odpuściłam rzeczy materialne, które nie mają znaczenia. Mam wreszcie upragnionego psa, zaczyna być coraz lepiej.
Czy do momentu, kiedy zaczęłaś tak świadomie dbać o siebie, pozwalałaś sobie chorować, gorzej się czuć?
Nie. Chodziłam do pracy. Nie pozwoliłam sobie chorować na depresję. Przez perfekcjonizm i przez społeczno-kulturowy przekaz, że nie mogę być słaba.
Nikomu nie powiedziałam. Partnerowi też wtedy nie powiedziałam, że przyjmuję leki, dopiero jak już było po wszystkim.
Dziś już wiesz, dlaczego tak robiłaś?
Bo było we mnie poczucie, że to wstyd, słabość. Teraz wiem, że nie ma się czego wstydzić.
Depresja to choroba samotności, ona się bierze z naszego
środka, niezaopiekowanego, i z zaburzenia biochemii mózgu. Często brak dostępu do siebie to nie tylko utonięcie pod kocem w łóżku, to też nakręcenie się na najwyższe obroty. Jesteś w pędzie, ale jak się zatrzymasz, to padniesz.
Wiecie, jaka jest różnica między stwierdzeniem „marzenia się spełniają” a „marzenia się spełnia”? Żadne marzenie nie spełnia się, jeśli leżysz pod kocem na kanapie.
Zaczęłam być totalnie szczera ze sobą. Uczciwie przyznawać, co mi się podoba, a co nie, co lubię, a czego nie. Doszłam do takiego momentu, w którym zadowalam siebie, a nie innych.
WYSTARCZY, JAK BĘDZIE NIEŹLE
Joanna Poremba
trenerka wzmacniania odporności psychicznej, była modelka
Ile razy spotkałaś się w życiu z niedowierzaniem: Ty masz depresję?
Szło za tym: „Ty? Naprawdę? Przecież masz wszystko! Dom, rodzinę, dziecko, dwa psy...
” . A jednak.
Ile to już lat?
Ze dwie dekady. Choć ta część poporodowa była niezdiagnozowana. Więc od diagnozy to będzie jakieś piętnaście lat.
Trochę się wzdrygasz, gdy mówisz o depresji poporodowej. Bolesny temat?
Ci, którzy czytają moje wpisy na Facebooku, widzą, że coraz mniej jest w nich tabu. Sama, czytając je, myślę, że to jest na grubo. Przyjęłam kiedyś metodę totalnej szczerości ze sobą, czyli tego, co mi się podoba, a co nie, co lubię, a czego nie. Zależy mi na zadowalaniu siebie, a nie innych.
Bałaś się na początku przyznawać i łączyć depresję z macierzyństwem, bo ktoś powie, że jesteś złą matką?
Nikt nie musiał mi tego mówić, takie myślenie jest głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie.
Kulturowo matka Polka musi być silna.
Musi być silna, musi być uśmiechnięta, dziecko musi być wyspacerowane, marcheweczka przetarta, nie ma drogi na skróty. Ja byłam bliska pieluch tetrowych, bo pampersy zaśmiecają środowisko. Ale tak się nie dało. Nie miałam świadomości, że dziecko noszące pampersa robi siku co trzy minuty.
Co było dla ciebie wtedy najstraszniejsze?
Zmęczenie fizyczne. Nie mogę powiedzieć, że byłam sama, że nie miałam pomocy, że mój mąż nigdy nie przewijał dziecka. Nie, to nie był ten kejs, ale mimo to albo właśnie dlatego było mi tak trudno przyznać się, że coś jest nie tak. To jest najtrudniejsze –przyznać przed sobą, że się nie daje rady.
Z drugiej strony byłam jednak tą matką Polką. Był okres, że wydawało mi się, że naprawdę świetnie ogarniam. Mam wszystko pod kontrolą. Obiadki, kolacyjki, przecierki, spacery, zabawy.
Padłam, gdy syn poszedł do przedszkola. Samą perspektywą byłam zachwycona, bo miałam nagle odzyskać kilka godzin dziennie dla siebie. A gdy go wypuściłam z domu, to się rozsypałam. Wtedy było łóżeczko, kocyk, oszukiwanie samej siebie i wszystkich, że coś robię, kiedy nie byłam w stanie. Rano gotowanie obiadku, pakowanie. Syn z obiadkiem, bo oczywiście mamusia gotuje najlepiej na świecie i on nic innego nie zje, odwożenie do przedszkola, z powrotem do domu, kołderka i budzik na 15.00, żeby go odebrać.
Spałaś, leżałaś, płakałaś?
Niewiele pamiętam z tamtego okresu. To było bardzo przytłaczające, taki marazm. Dziś, jak wspominam swoją depresję, to mówię, że to jest taki stan, jakbyś poszła na bagna.
Wciąga cię krok po kroku, nawet nie wiesz, kiedy jesteś już po pas i nie możesz się ruszyć. Takie zaślepiające, zaklejające, wciągające.
Miałaś jakąś radość z macierzyństwa w tej pierwszej fazie? Czy to było raczej bolesne?
To było trudne, ale było też mnóstwo momentów, które tak pozytywnie kładą na łopatki. Uśmiech, wspólne wyjazdy, wycieczki. Tego było naprawdę mnóstwo. W naszym przypadku trudno mówić o szarości dnia codziennego, bo my jesteśmy cały czas w ruchu. Może to przykrywa tę mulastość. Zawsze byliśmy bardzo aktywną rodziną i to mogło odwlec proces całkowitego załamania się.
Przykrywało to, co było w środku.
Albo też trzymało, żebym się całkowicie nie zapadła.
Tłumaczyłaś to sobie hormonami?
Na początku nie miałam diagnozy, więc sobie nie zdawałam sprawy, że ze mną może być coś nie tak. Myślałam, że po prostu tak mam. Może się szybciej męczę? Przy takim młodym człowieku ze spaniem jest ciężko. To czynnik, który widzę w moich pozostałych epizodach. Brak snu, brak odpoczynku, brak schematu prowadzi do tych trudniejszych momentów.
No więc jak młody zaczął chodzić do przedszkola, pojawiły się u mnie nieznośne bóle głowy. To był przełomowy moment, ale przecież na depresję poporodową było za późno. Trafiłam do neurologa, a stamtąd po kilku wizytach do psychiatry.
Coś wyzwalało ten ból głowy? Bolała cały czas?
Myślałam, że to ból ze zmęczenia, z niedospania, wymyślałam sobie różne historie.
To nie trwało długo, ale ataki były bardzo intensywne. W trakcie jednego z nich przestałam widzieć. Odejmowało mi wzrok. To było coś w rodzaju mroczków albo miliona gwiazd, które ci zabierają pole widzenia. Siedzisz przy komputerze i nagle się okazuje, że nie widzisz połowy ekranu. Dopiero jak się nauczyłam słuchać mojego ciała, to się okazało, że o mojej depresji mówią mi poszczególne jego części.
Co neurolog zobaczył w wynikach badań?
Że wszystko jest w porządku. I z całą delikatnością zasugerował, że może jednak przyda się konsultacja u psychiatry.
To bardzo przytomny lekarz, bo kilkanaście lat temu depresja maskowana nie była popularna.
Miałam do niego zaufanie. Byłam już tak tym zmęczona, wycieńczona, że było mi wszystko jedno. W tamtym momencie gdyby mi zasugerował, że powinnam się podjąć alternatywnego leczenia na drugim końcu świata, to też bym to pewnie przyjęła. To był taki poziom wyczerpania.
Gdyby nie zalecił wizyty u psychiatry, to dalej chodziłabyś po neurologach?
Pewnie tak, nigdy nie potrafiłam o siebie zadbać. Boli, boli, boli, ale przecież przejdzie, idziemy dalej. A to już nie był ten etap. Dzisiaj mam inaczej. Zanim zacznie się coś poważnego dziać, to jestem w stanie wyłapać, że coś jest nie tak, i się temu przyjrzeć.
Pamiętasz tę pierwszą wizytę u psychiatry?
Psychiatra powiedział, że najlepsze, co mi pomoże, to leki przeciwlękowe. Miałam coś między lękami a fobią społeczną. Do czasu rozmowy z psychiatrą nie zastanawiałam się nad swoimi
zachowaniami. A miałam kłopot z wychodzeniem z domu, z szerokim kontaktem z ludźmi, przytłaczało mnie to. Jak myślałam o tym, że mam do kogoś zadzwonić, to zajmowało mi to trzy dni, a na końcu i tak już było za późno i prosiłam męża, żeby to załatwił. On to rozumiał, więc robił różne rzeczy za mnie. Byłam na lekach przez dwa lata i rzeczywiście zaszły zmiany.
Psychiatra zasugerował też psychoterapię. Chodziłam półtora roku, ale nie widziałam progresu. Mogłam się tam wygadać, terapeuta niczego nie komentował i generalnie wszystko zależało ode mnie. Mam wrażenie, że gówno wiedziałam, co się ze mną dzieje, oprócz tego, że byłam w miarę stabilna na tych lekach i dzięki nim mi się polepszało.
Miałaś fobie i lęki, ale z drugiej strony byliście rodziną aktywną. Mało tego, przez wiele lat prowadziliśmy dom otwarty: goście, najlepsze jedzenie, superekstrapostacie ze świata sztuki i kultury, high life. Ale to był mój cały kontakt z ludźmi. I oczywiście grupa najbliższych przyjaciół. Żyłam w jakiejś bańce.
Skąd mogłam wiedzieć, że życie może wyglądać inaczej?
Wydawało mi się, że jest normalnie. Nie ma przemocy domowej, nikt nie nadużywa alkoholu, nikt nie bije, nikt nie krzyczy, wszystko jest w porządku, dziecko jest zdrowe.
Depresja to choroba samotności, ona się bierze z naszego środka, niezaopiekowanego, i z zaburzenia biochemii mózgu. Często brak dostępu do siebie to nie tylko utonięcie pod kocem w łóżku, to też nakręcenie się na najwyższe obroty. Jesteś w pędzie, ale jak się zatrzymasz, to padniesz.
Szalona praca ponad ludzkie możliwości.
Ona jest po to, żeby się nie skontaktować samemu ze sobą.
Albo po to, żeby coś udowodnić. Sobie, rodzinie, wszystkim wokół, światu, ludziom w miejscowości, z której się pochodzi. U mnie to była chyba chęć udowadniania, że jestem wystarczająco dobra, wystarczająco mądra, wystarczająco ładna i wystarczająco się nadaję do bycia, do kochania, do życia.
Takie postrzeganie samego siebie nie bierze się znikąd.
To są deficyty uwagi, miłości, troski. Mam wrażenie, że wiele rzeczy musiałam sama zrobić, sama podejmować wiele decyzji. Gdy miałam piętnaście lat, nie dostałam się do szkoły średniej, o której marzyłam, i musiałam sobie sama zorganizować inną, do której pójdę. Dzisiaj mi się wydaje, że – do cholery! – to nie jest zadanie dla piętnastolatki.
Rodzice ci nie pomogli?
Nie było w tym jakiejś specjalnej złej woli. Oni chyba nie umieli sobie radzić takich sytuacjach.
Moi rodzice na pewno nie mieli takich narzędzi wychowawczych jak my dzisiaj. Nie było oczywiście dramatycznie. Ale jak patrzę na swoje pokolenie, na dzieci przełomu, to wydaje mi się, że nikt nie zwracał uwagi na dzieci aż tak bardzo. Teraz mamy odwrócenie tego zjawiska. Cały przemysł jest stworzony do tego, by niemal od poczęcia dziecka przygotowywać się do roli rodzica.
Byłaś samotnym dzieckiem?
Byłam bardzo samodzielna, a to mogło wynikać z tego, że czułam się bardzo samotna. Gdy dorosłam, zostałam mistrzynią robienia wszystkiego sama, więc współpraca z ludźmi nie szła mi nigdy specjalnie dobrze. Ja przede wszystkim zrobię to szybciej. Jak mam to tłumaczyć komuś przez godzinę, to wolę sama zrobić to w dwadzieścia minut. Finalnie koszty tego są ogromne. Ta postawa
ma początek w tym, że musiałam sama jako dziecko różne rzeczy robić, załatwiać, więc chciałam kontrolować wszystko. Ale tak się nie da.
Na przykład moja plajta finansowa. Założyłam pracownię cukierniczą. Bardzo trudny biznes. Pracowałam siedem dni w tygodniu, od rana do nocy, i czasem wychodziłam na zero, a czasem zarabiałam tyle, ile mój mąż w jeden dzień. Byłam przepracowana, przemęczona, ale z uporem to ciągnęłam.
Upadek wydarzył na OFF Festivalu w Katowicach. Prowadziłam tam kawiarnię dla uczestników imprezy. Dla 12 tysięcy osób! Przygotowywałam wszystko sama przez trzy dni. Dotarłam na festiwal z opóźnieniem i... nie wysiadłam nawet z samochodu. Zadzwoniłam do mojego męża, który był niedaleko, i mówię: „Muszę wyjść z auta, ale potrzebuję kogoś, kto by mnie z niego wyniósł, bo moje nogi nie pracują” . Dojechałam tam na oparach energii i nie miałam siły sama wstać.
Odpoczęłam chwilę, pozbierałam się i stanęłam w końcu jakoś na nogi na te trzy dni festiwalu. Potem się okazało, że dalej już się tak nie da. Wróciłam do Warszawy i rozpadłam się na kawałki. Co oznaczało, że nie byłam w stanie wstać z łóżka, potrzebowałam specjalistów, masaży, rezonansów. Odcięło mnie. Moje nogi nie chciały współpracować i po prostu nie chodziłam. Mam taką panią magiczkę, która wyciągała mnie z tego: masowała, żeby zrobić przestrzeń między kręgami, próbowała zrelaksować moje ciało. Byłam niesamowicie spięta, zaciśnięta. To niewiarygodne, ile mogłam funkcjonować w takim złym stanie.
Jak cię odcięło od pasa w dół, to się trochę ocknęłaś?
Jak dziś o tym myślę, to chyba byłam mocno pojebana. Ale wiecie, co temu towarzyszy: „Jezu, jaka ja jestem zajebista, ja to potrafię zrobić, należą mi się medale, puchary, fanfary” .
Ludzie przeżywają depresję na różne sposoby, jeden idzie do pracy na szesnaście godzin sześć dni w tygodniu. To przecież też jest odcięcie od tego, co się z tobą dzieje w środku. A u innych pojawiają się ewidentne sygnały z ciała. „Zatrzymaj się” – mówi nam nasz organizm. Jeśli nie chcesz się zatrzymać z poziomu głowy, rozumu, to ciało może ci to zakomunikować.
Po tej akcji mój mąż powiedział: basta! I stwierdził, że chyba czas na terapię.
Tobie się lampka nie zapaliła?
Nie, mówiłam, że jest OK, że jeszcze tylko chwila.
Nie poszłaś na terapię?
Nie. To tak jak wracasz do domu, jest 23.00, wiesz, że powinnaś iść spać, ale masz jeszcze tylko trzy maile do napisania. Mąż zauważył, że dzieje się coś złego. W kolejnych epizodach stał się dużo bieglejszy, bo one się zaczynały tak, że ja byłam ciągle wkurwiona. Sama nie mogłam ze sobą wytrzymać.
Wkurwiona czy smutna i wycofana?
Wszystko razem. To takie wkurwienie, które idzie do środka. Czułam bezradność, bezsilność. To były objawy depresji. Dzisiaj o tym wiem, ale wtedy to nie było dla mnie jasne. Myślałam, że po prostu mam taką naturę, że jestem wkurwiona, całe życie byłam wkurwiona.
Ale on cię nie poznał chyba takiej wkurwionej?
Pytałam go ostatnio, czy ja zawsze taka byłam, bo ja siebie pamiętam tylko taką wkurwioną i smutną. Za tym idą te wszystkie uczucia, które się składają na triadę poznawczą Becka, czyli jestem beznadziejna, nic mi się nie udaje, nigdzie w życiu nie dojdę itd.
Powiedział mi, że nie byłam taka zawsze, że pamięta te supermomenty i że zawsze widział we mnie to światło w środku. To ja sama często go nie widziałam.
Miałaś bardzo niską samoocenę. Bardzo, ale już coraz lepiej z tym.
Długo żyłaś takimi fazami od epizodu do epizodu, od bólu do bólu?
To są cykle. Zwykle dwa lata terapii, dwa lata brania leków, dwa lata przerwy i znów dwa lata terapii, dwa lata przerwy. Na tyle wystarcza, żeby się utrzymać na powierzchni.
Po tej akcji z kawiarnią i nogami pojawiło się reumatoidalne zapalenie stawów. Miałam wtedy trzydzieści parę lat i nie byłam w stanie podnieść kubka z herbatą.
Jak się jest po trzydziestce i wykręca ci ręce, to musi to być przerażające uczucie.
We mnie to wywoływało megawkurwienie, że nie jestem w stanie sobie sama poradzić z różnymi rzeczami. Nie mogę przygotować obiadu. Nie mogę jak normalny człowiek napić się herbaty.
Nie miałaś czarnych myśli z tym związanych? Strachu?
Projektowania tego, co to może być? Że za chwilę może być na przykład koniec?
U mnie znów poszło to w tę samą stronę co przy bólach głowy. Że ja już mam tego tak dość, że jestem już tym tak zmęczona, że nawet nie mam siły się tym specjalnie zajmować.
Ile czasu trwała diagnoza?
Dwa lata. Mnóstwo trwają badania, które mają wykluczyć, że to na pewno nie to. Robisz kolejno krew, USG, rezonanse, ogrom pieniędzy na to idzie. Chcę zaznaczyć, że te dwa lata to było szybko, bo prywatnie i, niestety, drogo.
Między tym epizodem z kręgosłupem i nogami a podejrzeniem zapalenia stawów minęło kilka lat i nie połączyłaś tego ze sobą.
W ogóle. Dopiero gdy zaczęłam się temu przyglądać, to się okazało, że jest jakiś wzór, jakaś powtarzalność. Żaden lekarz mi nie powiedział, a może sama na to nie wpadłam, że może warto byłoby się temu przyglądać, robić jakieś zapiski. Tego się dowiedziałam później, już w trakcie psychoterapii. Dostrzeżenie tej regularności zajęło mi piętnaście lat! Dopiero na mojej ostatniej terapii dowiedziałam się, że wcale tak nie musi być.
Może ludzie nie chcą tego słuchać, bo to oznacza, że trzeba też wykonać robotę wtedy, kiedy jest dobrze.
Tak jest chyba z każdym działaniem w życiu człowieka. Jak jest dobrze, to się nie zastanawiasz, dlaczego tak jest, tylko ciągniesz, ile się da.
Jak masz złamaną nogę, to dostajesz gips, a w depresji dostajesz leki, ale głównie musisz pracować nad sobą. Alkoholicy mówią do siebie, że jak ci się nie chce iść na mityng AA, to zapierdalaj. Jak ci się chce, to nie ma problemu, ale jak ci się nie chce, to pędź w podskokach, bo coś niedobrego może się z tobą dziać.
Wyobraźmy sobie, że ktoś, kto uwielbia jeździć na nartach, łamie nogę. Ma operację, rehabilitację, leczenie i w końcu noga jest zdrowa. Żeby móc wrócić na stok, musi tę nogę znów wyćwiczyć, wzmocnić swoje mięśnie. Z depresją jest podobnie. I, mało tego,
żeby trzymać się jak najdalej od powrotu do tego dołka, do tego bagna, są ćwiczenia i praktyki, które trzeba wykonywać na co dzień.
Ale złamania nogi nikt nie kwestionuje, widać je na prześwietleniu. W przypadku depresji jest inaczej. Często ją wypieramy albo się poddajemy i nie podejmujemy terapii. Nie zauważyłam miliona rzeczy, które działy się z moją rodziną w tym czasie. Wydawało mi się, że jestem taka pokrzywdzona, taka smutna, taka zła. Wiecie, jaka jest różnica między stwierdzeniem „marzenia się spełniają” a „marzenia się spełnia”? Żadne marzenie nie spełni się, jeśli leżysz pod kocem na kanapie. Trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje życie i wykonać coś, co nas doprowadzi do realizacji tego marzenia. W wypadku depresji to nie jest łatwe ani do usłyszenia, a już na pewno nie jest to łatwe do przyjęcia, a jeszcze trudniej z tym ruszyć. Żeby ruszyć z depresji, trzeba być oczywiście w lepszej formie, trzeba się trochę podnieść za pomocą leków.
Wspominałaś o ćwiczeniach i praktykach, które trzeba wykonywać na co dzień, żeby depresja nie wróciła. Co robisz, żeby uniknąć nawrotów?
Pierwsza rzecz, dla mnie kluczowa, to terapia. Jestem w trakcie mojej szóstej. Wcześniej byłam na dwóch grupowych, małżeńskiej i jednej indywidualnej. Dopiero teraz dostałam coś, czego, mam wrażenie, nie dostałam nigdy wcześniej albo czego nie byłam w stanie nigdy wcześniej zobaczyć. Totalną akceptację, takie 100 procent akceptacji od mojej terapeutki.
Czym się przejawia ta akceptacja?
Gdy twoja terapeutka widzi, że glut leci ci do pasa, i mówi do ciebie, że to jest OK. „Jesteś tu, a ja tu jestem z tobą” .
Bo pewnie zaczęłaś przepraszać, że ci z nosa leci?
Oczywiście! Wstyd! Uważałam, że muszę się ogarnąć. A ona mnie w tym zatrzymuje, mówiąc, że to jest OK. To była terapia Gestalt. Nie chodzi w niej o to, żeby terapeutce opowiadać, jak mi było trudno w ostatnich dniach. Gestalt w dużej mierze koncentruje się na tym, co się z tobą dzieje w danej sekundzie, czyli gdy już jesteś w gabinecie, co wtedy przeżywasz. To tam się nauczyłam przyglądać swoim sygnałom z ciała, bo ważna jest każda, nawet najmniejsza rzecz. Jest takie piękne stwierdzenie, że każda rzecz robi różnicę. Wyobraźcie sobie, że jak rozkładam to na czynniki pierwsze, to tak właśnie jest.
Może chodzi też o to, żeby nie tylko dostać akceptację od kogoś, ale przede wszystkim zaakceptować siebie i swoje życie.
To jest kwintesencja tego, co mi dała moja terapeutka. Jak zobaczyłam, że to może wyglądać w ten sposób, to się okazało, że –uwaga, fanfary – ja to mogę sobie sama dać!
Pamiętam jedną z grupowych terapii. Zostawiałam samochód daleko od miejsca, gdzie mieliśmy spotkania, i przez całą terapię, czyli prawie rok, nie byłam w stanie się przyznać, że ja mieszkam także we Włoszech i że mam tam cudowny dom. Taki strach przed tym, że ludzie będą mnie oceniać. Bo na pewno pomyślą, że co ja tu, kurwa, robię? Przecież jeżdżę świetnym autem, śmigam po całym świecie, spotykam się z superznanymi osobami.
Ktoś ci może powiedzieć: Tobie jest chujowo? Mnie to jest chujowo!
A to jest nie do ocenienia. Nigdy nie wiemy, co drugi człowiek przeżywa w środku. Czasem na zewnątrz wszystko wygląda pięknie.
Popatrzcie na moje życie: byłam modelką w Nowym Jorku! Szczyt marzeń. A jak się czułam? Fatalnie.
To było długo przed dzieckiem i depresją, prawda? Jak w ogóle trafiłaś na światowe wybiegi?
Byłam po maturze, pracowałam w firmie w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Akurat jadłam niedaleko lunch. Wchodziłam do restauracji, gdy minęła mnie Amerykanka. Zagadała do mnie.
Była skautką, taką modową head hunterką z Nowego Jorku. Zrobiła mi parę zdjęć, zabrała mnie do jakiejś agencji w Warszawie, potem do fryzjera. Dostrzegła we mnie potencjał.
Musiałam zrobić jeszcze kilka rzeczy, żeby móc wyjechać, na przykład szybko przejść na dietę, bo brakowało 3 kilogramów do tego, żeby wyglądać odpowiednio. To był supermoment na to, żeby się wyrwać ze wszystkiego, co było do tej pory.
Dwa tygodnie później mieszkałam w Paryżu. Miałam jakieś dwadzieścia lat.
Najtrudniejsze były dla mnie pobyty w Mediolanie. Wchodzę na casting i siedzi tam sześćdziesiąt lasek. Wszystkie są zajebiście zajebiste. A ja mam długi na koncie, trzy ubrania w walizce i jedną parę butów. No i weź idź to wygraj. No nie ma takiej opcji.
Skąd ty masz tę niską samoocenę? Dlaczego tak źle o sobie myślisz i taka jesteś wymagająca wobec siebie?
To się bierze z domu... Mam ojca alkoholika. Nie wspominałam wam o tym na początku, kiedy opowiadałam o rodzicach. To nie jest żadna specjalna tajemnica, ale też nie powód do dumy. To jest życie w stresie przez wiele lat. W napięciu, niepewności, co się wydarzy, jak ojciec wróci do domu. Ciągnie się to za mną całe życie i nie mogę się od tego uwolnić. Mam poczucie winy, wstydu, czuję bezradność i bezsilność. Dlatego musiałam się sama zająć sobą w tak młodym wieku... Gdy pojawiła się okazja, żeby czmychnąć stamtąd, to uciekłam.
Z piekła, jakim był dom?
Tak. I gdybym tego nie zrobiła, to całe życie mogłabym opowiadać o tym, jak nie zostałam międzynarodową modelką. To był mój pierwszy tak odważny krok w życiu.
Myślałaś w ogóle o modelingu jako nastolatka? Marzyłaś o Mediolanie, Nowym Jorku?
Ja?! Klasyczny rudzielec, piegowaty, z przerwą między zębami. Bez szans! No gdzie!
Totalnie okładkowa uroda, paryska dziewczyna. Mam na swoim koncie jakieś okładki, nie tylko w Paryżu, ale i w Londynie, dużo fajnych pokazów, dużo fajnych prac.
Opowiedz o tym!
Generalnie było to tak dawno temu... że niespecjalnie jest o czym gadać. No ale OK. Wyjechałam do Paryża. Mieszkałam tam przez dwa lata. W drugim roku więcej czasu spędzałam w pociągu na trasie Paryż – Londyn. Nie było mnie stać na mieszkanie w Londynie, więc trzy razy w tygodniu jeździłam tam do pracy. Pociąg o 6.20, powrót do Paryża o 23.00 i ostatnim metrem do domu. Potem było jeszcze Tokio i Stany. W tamtym czasie byłam od rana do nocy zajęta. Nie miałam przestrzeni na myślenie o czymkolwiek. Wisiała nade mną moja niska samoocena. Ciągle wątpiłam w to, że się nadaję do tej pracy. Na rozmowie w „Vogue” w Nowym Jorku miałam taki skręt kiszek, tak się bałam, że do dzisiaj nic nie pamiętam z tego spotkania.
Ile lat pracowałaś w modelingu?
Cztery. Moja historia zagraniczna skończyła się w Nowym Jorku w momencie, kiedy okazało się, że mam nowotwór skóry. Wszystko
działo się bardzo szybko. Pobrali mi wycinek. Okazało się, że to jest stadium tuż przed przerzutami, więc zwykła operacja z wycięciem tkanki skórnej wystarczy, żeby uratować sytuację. Nie miałam wtedy jeszcze ubezpieczenia w Stanach, więc wydałam na to wszystkie pieniądze, jakie zarobiłam.
Dwie doby w nowojorskim szpitalu bez ubezpieczenia to finansowa ruina. Dziesiątki tysięcy dolarów. Po operacji przyjechałam do Polski, do domu. Przez lato dochodziłam do siebie. 7 września wróciłam do Nowego Jorku, dostałam kampanię u Armaniego, ale, niestety, cztery dni później był 11 września. Ten 11 września i atak na World Trade Center. Mieszkałam w pobliżu, niedaleko szpitala, do którego przywozili wszystkich rannych, więc to było straszne przeżycie. Od miejsca ataku dzieliło mnie kilka przecznic. Pamiętam ten Nowy Jork, który jest ciszą. To jest najbardziej przerażające wspomnienie, jakie mam z tego okresu. Żadnych taksówek, klaksonów, niczego.
Wróciłam znowu do Polski najszybciej, jak mogłam, i okazało się, że jestem w finansowej, fizycznej i psychicznej dupie. Ale to nie był moment, kiedy mogłam się zająć sobą. Najprostszym rozwiązaniem wydawało mi się poszukanie pracy w agencjach modelek. W ten sposób pracowałam w branży przez prawie rok. Wtedy poznałam mojego męża. Spotkaliśmy się na sesji w Szwecji, no i tak już zostało.
Teraz zaczynamy rozumieć twoją historię. Dobrze, że o tym opowiedziałaś, bo to zmienia całą optykę. Nie jesteś Joanną, która urodziła dziecko i coś jej się nagle stało. To jest historia osoby naznaczonej bardzo trudnymi przeżyciami od najmłodszych lat.
Poukładałam to sobie, wybaczyłam, co miałam do wybaczenia, zrozumiałam, co było do zrozumienia. Wiem już, do czego moi
rodzice nie mieli dostępu, do czego matka nie miała dostępu, będąc osobą współuzależnioną. Przez lata próbowałam ich uratować. Ale nie da się uratować kogoś, kto nie chce być uratowany. Przestałam się boksować z tym, czego nie mogę zrobić. I zaczęłam żyć własnym życiem.
Wreszcie zajęłaś się sobą. Ile lat ci to zajęło?
Ponad połowę z moich czterdziestu dwóch lat, więc dużo. Zaczęłam być totalnie szczera ze sobą. Uczciwie przyznawać, co mi się podoba, a co nie, co lubię, a czego nie. Doszłam do takiego momentu, w którym zadowalam siebie, a nie innych. Ale najpierw musiałam się dowiedzieć, co jest moją potrzebą, żeby móc ją zaspokoić. Nauczyłam się też, że nie musi być idealnie. Wystarczy, jak będzie nieźle. Mogę coś zrobić, zauważyć własny błąd i akceptować to. To dla mnie rewolucja.
[...]