Matka dzieci przeklętych

Page 1

Tytuł oryginału: HEKSEBØRNENES MOR. Min rejse til Håbets Land

Redakcja: Hanna Trubicka

Korekta: Sylwia Chrabałowska, Monika Ochnik

Zdjęcia w książce: Ze zbiorów prywatnych

Przygotowanie zdjęć do druku: Paweł Bajer

Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

© copyright by Agora SA, 2023

© copyright by Anja Ringgren Lovén, Julie Moestrup, 2023

© copyright for the Polish translation by Ewa M. Bilińska, 2023

Wersy z piosenki Już za chwilę © Spadkobiercy Kima Larsena /Olafssongs/Leif Petersen

Tekst piosenki zamieszczono za zgodą wydawnictwa Musikforlaget Olafssongs

Wszelkie prawa zastrzeżone Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4356-3

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym Ale nie publikuj jej w internecie Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty

Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści

Wprowadzenie. Martyna Wojciechowska

Wstęp. Julie Moestrup

Hope i Anja, o której mówił cały świat

Pomóż jednemu człowiekowi dziennie

Mama jest najlepsza na świecie

Piwo na kempingu przy plaży północnej

Leć, motylku, leć

Skóra i kości

Pitu, pitu

Dziennik z Lilongwe

Moja Afryka

Dziewicza podróż do Akwa Ibom

Z dwóch różnych światów

Gdy nie ma już odwrotu

Dwie czerwone kreski

Nasz dom dziecka w Uyo

Zobacz, to twój syn

Niebezpieczny kraj

Efekt Hope

Audiencja w Dharamsali

Powrót na Kærsangervej

Arka Noego w Ikot Afaha

Land of Hope

Podziękowania Przypisy

matce
Mojej

Wprowadzenie

Pamiętam tę chwilę. Nagi, bardzo wychudzony maluch ledwo trzyma się na nogach. Jest tak osłabiony, jakby za chwilę miał umrzeć. Obok kuca blond kobieta, próbuje go poić, w rękach ma paczkę ciastek, w oczach troskę i niezwykłą determinację. Świat się dla mnie zatrzymał.

Pod zdjęciem przeczytałam, że duńska działaczka charytatywna uratowała od śmierci dwuletnie nigeryjskie dziecko, które zostało oskarżone o czary, i że takich dzieci są w tej części Afryki tysiące. Że chłopiec ledwo, ale przeżył i dostał imię Hope – Nadzieja.

Miałam więcej pytań niż odpowiedzi, nie mogłam przestać myśleć o tym, co zobaczyłam, wiedziałam, że muszę poznać dalsze losy tej dwójki. Czułam też, że jako dziennikarka mam obowiązek nagłośnić ten temat, powiedzieć światu, że w XXI wieku ludzie oskarżają dzieci o czary, że maluchy są zastraszane, bite i gwałcone, co ma ich zmusić do przyznania się do tego, że opętały ich złe moce. Są poddawane egzorcyzmom przez lokalnych pastorów albo pojone trującymi miksturami przez „uzdrowicieli” . Są wyganiane z domów i pozostawiane na śmierć głodową albo brutalnie zabijane.

Siedem lat później w końcu poleciałam do Nigerii, żeby odkryć ciąg dalszy tej historii, zrealizować odcinek programu „Kobieta na krańcu świata” oraz pełnometrażowy film dokumentalny o Anji Ringgren Lovén i chłopcu imieniem Hope.

Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, przytuliłyśmy się tak mocno, jakbyśmy znały się od zawsze. Nie można jej nie pokochać. Jest jak kolorowy ptak – mimo upału i wszechobecnego afrykańskiego kurzu miała na sobie kolorową sukienkę, biżuterię, pełen makijaż i wysokie szpilki. Pasowała jednak do tego miejsca, jakby była tam od zawsze. Anja składa się ze sprzeczności. Jest w niej kruchość, ale też siła, przebojowość i zaskakująca skuteczność w działaniu. Wszędzie jej pełno, mówi dużo, śmieje się często i głośno, roztacza wokół siebie charyzmę, która sprawia, że nie można od niej oderwać wzroku. Ale przez ten czas, kiedy z tobą rozmawia, odnosisz wrażenie, że oto tworzy się intymna relacja, że skupia się wyłącznie na tobie. Jest uważna na każdego człowieka, na dzieci szczególnie – lgną do niej, a ona każde przytula, wysłuchuje skarg i zabawnych opowieści. Zupełnie nie przejmuje się rzeczami materialnymi, a jednocześnie podróżuje po całym świecie, żeby z wielką determinacją zbierać pieniądze na działalność charytatywną Land of Hope w Nigerii. Ze swoim mężem Davidem tworzą zgrany team, wspólnie uratowali od śmierci blisko setkę dzieci oskarżonych o czary.

To była jedna z najważniejszych podróży w moim życiu. Dotarłam w niej na kraniec człowieczeństwa, gdzie słowo „magia” ma okrutne znaczenie. Gdyby odwaga miała imię i nazwisko, nazywałaby się Anja Ringgren Lovén. Jestem pewna, że kiedyś to właśnie ona odczaruje Nigerię.

MARTYNA WOJCIECHOWSKA

Dziennikarka, autorka cyklu „Kobieta na krańcu świata” , założycielka i prezeska Fundacji UNAWEZA

Wstęp

Dania, lipiec 2023 roku

Co skłania młodą Dunkę do sprzedania wszystkiego, co posiada, założenia organizacji humanitarnej i podróży do jednego z najniebezpieczniejszych krajów na świecie, aby ratować dzieci oskarżone o czary?

Przez trzy lata, aż do publikacji tej książki w Danii w dwa tysiące dwudziestym roku, Anja Ringgren Lovén opowiadała na prelekcjach o swoim dzieciństwie i młodości. O pierwszych podróżach do Afryki i o tym, jak powstał dom dziecka w Nigerii, który dziś stanowi centrum jej życia. Mówi o tym szczegółowo i bez ogródek. O dorastaniu z ojcem alkoholikiem i o przedwczesnej śmierci matki. O lękach i zaburzeniach odżywiania. Ta książka opowiada też historię kobiety o niezwykle głębokim poczuciu sprawiedliwości, o wyjątkowej odwadze i nieugiętym charakterze. To również historia miłosna. W dwa tysiące trzynastym roku Anja zakochała się w nigeryjskim pracowniku pomocy humanitarnej, Davidzie Emmanuelu Umemie. Dziś są nie tylko małżeństwem i rodzicami dziewięcioletniego Davida Juniora, lecz także założycielami organizacji humanitarnej i ośrodka dla dzieci Land of Hope w Ikot Afaha. W rejonie, który duńskie ministerstwo spraw zagranicznych zdecydowanie odradza jako cel podróży. Na stronie ministerstwa napisano między innymi: „Ryzyko jest na tyle

poważne, że trzeba mieć szczególne powody, by odwiedzić ten obszar/kraj” .

W życiu Anji są takie powody. To grono dzieci, których byt zależy od jej umiejętności pozyskiwania darowizn dla organizacji. Zobaczyłam to na własne oczy, gdy wylądowałyśmy w Nigerii. „Mamusiu, mamusiu, tęskniliśmy za tobą!” – krzyczały dzieci, gdy przyjechaliśmy do ośrodka. Wspierali nas uzbrojeni ochroniarze, z którymi przejechałyśmy sto czterdzieści kilometrów samochodem z lotniska w Port Harcourt, przez rejon znany z napadów i porwań cudzoziemców, aż do ośrodka, w którym obecnie mieszka dziewięćdziesiąt dwoje dzieci. Wszystkie chodzą do szkoły, a gdy będą starsze, pójdą na studia lub znajdą pracę. Anja i David nie opuszczają „swoich” dzieci. Wręcz przeciwnie, pomagają im wejść w dorosłe życie, a dziś piętnaścioro z nich studiuje na uniwersytetach w Nigerii i za granicą.

„Czarownice nie istnieją!” To jedna z najważniejszych zasad przekazywanych w Land of Hope nowo przybyłemu dziecku, które doświadczyło wykluczenia i często – niestety – również tortur. To bieda, choroby i niewiedza stwarzają przesądy. Dzieci uczą się w ośrodku samowystarczalności, a na trzech hektarach ziemi uprawiane są tu warzywa. Hodują też na własne potrzeby ryby, kury i ślimaki. Pracownicy Land of Hope zabierają dzieci na wizyty domowe do wiosek, z których zostały wykluczone. Jest to jednak długi proces, który wymaga dobrego przygotowania i rozmów przed wizytą. To ważny element pojednania. Jednak celem wizyt domowych jest także zmiana przekonań ludzi w wioskach w kwestii przesądów. Pokazanie im niesamowitej przemiany każdego z tych dzieci – od istoty wykluczonej, samotnej, oskarżonej o czary, torturowanej często prawie na śmierć, do zdrowego, silnego,

radzącego sobie w szkole dziecka, pewnego siebie i mającego marzenia. W dłuższej perspektywie celem jest to, żeby dzieci z Land of Hope, kiedy dorosną, współuczestniczyły w edukacji lokalnych społeczności, tak aby kolejne pokolenia, miejmy nadzieję, były wolne od przesądów.

Anja Ringgren Lovén i David Emmanuel Umem otrzymali wiele nagród za swoją pracę humanitarną w Nigerii. David ukończył studia prawnicze. Anja została członkinią Rady Czerwonego Krzyża w Nigerii, a jej dawne marzenie o studiowaniu pielęgniarstwa wciąż czeka na realizację. Land of Hope w Nigerii zatrudnia trzydziestu pracowników, których zadaniem jest dbanie o dzieci, a w Danii ta organizacja non profit zatrudnia pięciu pracowników i licznych wolontariuszy. Bliźniaczka Anji, Tina, i starsza siostra Pia również są jej częścią.

A co słychać u Hope? W dwa tysiące szesnastym roku Anja stała się znana na całym świecie, gdy jej zdjęcie – klęczącej przed skrajnie wyniszczonym nigeryjskim „dzieckiem przeklętym” – stało się viralem. Anja nie wierzyła, że chłopiec przeżyje. „Gdy ułożyliśmy go w samochodzie, spojrzałam na Davida i powiedziałem mu, że powinniśmy go nazwać Hope. Nie chciałam, żeby umarł bez imienia. Miał odejść godnie” – powiedziała wtedy.

Dziś Hope to radosny dziesięciolatek, który w dwa tysiące dwudziestym trzecim roku został na powrót połączony z matką. Ten wzruszający moment, a także życie wielu innych dzieci w Land of Hope, Anji, Davida i Davida Juniora, śledziła dziennikarka i prezenterka telewizyjna Martyna Wojciechowska w nowym dokumencie Warner Bros.

Na koniec chcę powiedzieć po prostu: Dziękujemy Ci, Anju...

Land of Hope to najbardziej pełne nadziei miejsce na ziemi!

Julie Moestrup, autorka

Hope i Anja, o której mówił cały świat

Kiedy zobaczyłam tego chłopca, poczułam, jak cała sztywnieję. Był skrajnie wychudzony, brudny i siedział samotnie w cieniu bananowca na skraju małego pagórka, na którym stałam. Mógł mieć około trzech lat, ale trudno to było ocenić, zważywszy na to, że był chodzącym szkieletem. Był jednym z tych wyklętych dzieci, a ja i mój zespół zamierzaliśmy go uratować.

Wokół mnie zebrała się momentalnie grupka mieszkańców wioski, więc starałam się nie okazywać uczuć, jakie wzbudzał we mnie widok tego chłopca. Miejscowi nie powinni nabrać podejrzeń, że przyjechaliśmy z domu dziecka, żeby zabrać chłopca. Okłamaliśmy ich, mówiąc, że jesteśmy misjonarzami, którzy postanowili odwiedzić ich wioskę, bo doniesiono nam, że jadają tu psy. My zaś bardzo chcieliśmy spróbować psiego mięsa.

– Och, czy to plantan? – Udając zaciekawienie, zadałam po angielsku pytanie jednemu z miejscowych, który podjął się roli przewodnika i od momentu naszego przybycia dosłownie nie odstępował mnie na krok.

Wskazałam na drzewo, z którego zwieszały się wokół dziecka ciężkie kiście bananów warzywnych, zwanych też plantanami.

– Yes, yes – odparł mężczyzna i kontynuował po angielsku: – To bananowiec. Mogę zaprowadzić cię na targ, jeśli chcesz.

– Bardzo chętnie się tam wybiorę – odpowiedziałam z entuzjazmem, wiedząc, że po drodze będziemy musieli minąć to drzewo i siedzące pod nim dziecko.

Zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, a widząc nas, chłopiec powoli, chwiejąc się na nóżkach, wstał. Gdy się z nim zrównaliśmy, miejscowi otoczyli go wianuszkiem, a malec zaczął tańczyć. Kołysał się mechanicznie jak automat, zupełnie jakby ktoś wrzucił do niego monetę. Poruszał w zwolnionym tempie cienkimi jak zapałki

ramionami i nóżkami, a w oczach miał pustkę. W ręku trzymał pustą puszkę po napoju. Mieszkańcy wioski klaskali i zachęcali go okrzykami.

Przyszło mi do głowy, że taniec to jego sposób na przeżycie. Wiele oskarżonych o czary dzieci, które zostały porzucone przez rodziny i wykluczone ze społeczeństwa, bytuje w pobliżu targowisk, bo tam jest pożywienie. Choć nikt nie ma odwagi spoufalać się z przeklętym dzieckiem, jako że sam ryzykuje wtedy społeczne odrzucenie, niektórzy po kryjomu je karmią. Ten chłopiec pewnie też zdążył się już nauczyć, że kiedy tańczy, ktoś mu coś czasem rzuci.

Nagle nogi się pod nim ugięły i upadł z impetem na pupę, a raczej na powleczone skórą kości. Jeden z miejscowych podniósł dziecko i postawił z powrotem na nogach, a ono, jak gdyby nigdy nic, kontynuowało swój taniec śmierci. Tak to wyglądało w moich oczach.

– Co jest nie tak z tym chłopcem? – zapytałam z takim samym zainteresowaniem jak wtedy, gdy pytałam o drzewo.

– Jest głodny. Nie ma matki ani ojca – odparł mężczyzna.

– Mogę dać mu coś do jedzenia? – spytałam, wstrzymując oddech.

– Czemu nie... – usłyszałam w odpowiedzi.

– W takim razie zaraz tu wrócimy z wodą i herbatnikami –powiedziałam, po czym popędziłam do naszego białego minibusa, z którego wyciągnęłam butelkę wody i paczkę pełnoziarnistych herbatników.

Kiedy ukucnęłam obok dziecka, odrzucił mnie unoszący się wokół niego niewiarygodny wręcz smród. Był to przenikliwy, kwaśny odór, jaki wydziela rozkładające się ciało. Jego brzuszek był tak wydęty z niedożywienia, że miało się wrażenie, iż zaraz pęknie,

a widoczne gołym okiem żebra pokrywała oblepiona brudem i zaschłą ziemią skóra.

Podałam chłopcu ciastko, odkręciłam butelkę z wodą i przyłożyłam mu ją do ust, a on zaczął łapczywie pić.

– Zabierzemy cię ze sobą – powiedziałam do malca po duńsku, po czym dodałam: – Nie zostaniesz tu ani chwili dłużej... Jedziesz ze mną.

Skinęłam głową w stronę dziecka, starając się jednocześnie uchwycić jego spojrzenie.

Widząc, że potrzebuje natychmiastowego leczenia, przeszłam do rzeczy szybciej, niż to mieliśmy w zwyczaju podczas naszych misji ratunkowych. Z reguły poświęcaliśmy trochę czasu na wypytanie mieszkańców wioski o dziecko.

– Czy możemy zawieźć go do szpitala? – spytałam swojego przewodnika.

– Tak – odrzekł, a dla mnie jego słowa były niczym komenda „start” do biegu na sto metrów. Wiedziałam, że dziecko trzeba zabrać stamtąd jak najszybciej, lecz mimo to starałam się powściągnąć emocje. Wzięłam głęboki oddech.

– Czy ktoś ma kawałek materiału, którym mogłabym go okryć? –zapytałam, przesuwając spojrzeniem po twarzach gapiów.

Już po chwili ktoś z lokalsów podał mi wzorzystą, brązową derkę, którą owinęłam nagie ciało malca. Zrobiłam to z szacunku dla niego, ale też dlatego, że potrzebne nam były zdjęcia, żeby udokumentować akcję ratunkową. Miejscowy wziął dziecko na ręce i zaniósł je do naszego minibusa. Następnie podał mi je, ale kiedy czekałam, aż jeden z moich współpracowników otworzy samochód, nagle podniosła się wrzawa.

– Nie możesz zabrać go do szpitala! – krzyknął ten sam mężczyzna i w tej samej chwili poczułam, że jak zacieśnia się liczny krąg

miejscowych, którzy zdążyli już zgromadzić się wokół auta.

Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie, starając się nie wpaść w panikę. Następnie, zwrócona plecami do mężczyzny i pozostałych miejscowych, nie podnosząc głosu, powiedziałam do moich duńskich kolegów:

– Wsiadajcie... Jedziemy. Teraz!

Nie chciałam ryzykować, że wyrwą mi chłopca z rąk.

Kiedyś rozwścieczona gawiedź wyciągnęła nam dziecko z auta w chwili, gdy byliśmy już pewni, że nasza akcja ratunkowa zakończyła się pomyślnie. Wtedy nie mieliśmy wyboru... Musieliśmy zostawić je w wiosce. To było okropne i w żadnym wypadku nie mogło się powtórzyć.

Na szczęście moim kolegom udało się uspokoić miejscowych i przekonać ich, by pozwolili nam zabrać malca do szpitala. W normalnych okolicznościach poprosilibyśmy o zgodę rodziców chłopca albo innych członków jego rodziny, ale do tego dziecka nikt się nie przyznawał.

Kiedy wreszcie stamtąd odjechaliśmy z chłopczykiem ułożonym na tylnym siedzeniu obok mnie, w samochodzie zapanowała grobowa cisza. Podczas misji w Nigerii widziałam całe mnóstwo odrzuconych i torturowanych dzieci. Nigdy jednak nie spotkałam tak zagłodzonego malca. Ważył najwyżej trzy kilogramy, leżał z półprzymkniętymi powiekami i z trudem łapał powietrze.

W pewnej chwili postanowiłam przerwać milczenie.

– Obawiam się, że mały nie przeżyje, ale musimy nadać mu imię. W przeciwnym razie nie przyjmą go do szpitala. Myślę, że powinien nazywać się Hope[1] .

Pozostali skinęli głowami. I w ten oto sposób „ochrzciliśmy” dziecko, które leżało na tylnym siedzeniu naszego minibusa i walczyło o życie. Chciałam, żeby chłopczyk nosił imię Hope,

bo w głębi duszy żywiłam nadzieję, że z tego wyjdzie. Poza tym każda z czterech liter układających się w to słowo miała dla mnie szczególne znaczenie.

Tamtego dnia, trzydziestego stycznia dwa tysiące szesnastego roku, nie przypuszczałam nawet, że moja misja ratunkowa w niewielkiej wiosce w stanie Akwa Ibom całkowicie odmieni moje życie. Dotarło to do mnie dopiero w chwili, gdy zdjęcie, na którym siedzę w kucki z butelką wody i poję małego Afrykańczyka, w błyskawicznym tempie obiegło całą kulę ziemską i stało się viralem. Nagle ze zwyczajnej dziewczyny z duńskiego Frederikshavn stałam się Anją, o której mówił cały świat.

Pomóż jednemu człowiekowi dziennie

Frederikshavn i Aarhus, wczesne lato 2017 roku

– Jesteś młodszą siostrą Lisbeth, prawda? – zapytała Anja Ringgren Lovén, podając rękę ciemnowłosej, na oko dwudziestoparoletniej kobiecie.

– Nie do wiary, że mnie poznałaś! – wykrzyknęła mile zaskoczona, czego nie starała się w żaden sposób ukryć.

– W takim razie pamiętaj, żeby ją ode mnie mocno uściskać. Nadal tu mieszka?

– Tak. I ona też prosiła, żeby cię gorąco pozdrowić. Niestety, musiała jechać do pracy, ale jest z ciebie niezmiernie dumna –ciągnęła kobieta, która jednocześnie nie omieszkała zrobić sobie z Anją selfie.

Tego chłodnego wieczora w maju dwa tysiące siedemnastego roku w wypełnionej po brzegi hali widowiskowej Arena Nord we Frederikshavn powietrze aż drżało od oczekiwań. Bądź co bądź niecodziennie zdarzało się, by jakiś mieszkaniec miasta wracał w rodzinne strony jako światowej sławy samarytanin. Anja zawitała właśnie do Jutlandii Północnej po długim cyklu wykładów objazdowych, które w całym kraju przyciągały tłumy słuchaczy.

Zdjęcie, na którym poi wodą skrajnie wychudzonego chłopca o imieniu Hope, zamieszczono na Facebooku ponad rok temu. Od tego czasu jej nazwisko nie schodziło z nagłówków gazet i czasopism na całym świecie. Wszyscy ustawiali się w kolejce, by zaoferować swoją pomoc albo chociaż porozmawiać z Anją. Teraz siedziała pochylona nad komputerem, przygotowując się do wykładu, otoczona wianuszkiem koleżanek, przyjaciół i sąsiadów. Na ekranie znajdującym się za nią przesuwały się

zdjęcia afrykańskich dzieci, a ona w tym czasie wymieniała uściski dłoni z oczekującymi ludźmi.

– Tylko nasza Anja jest w stanie przyciągnąć tyle osób – stwierdził Anders Krøgh, dyrektor lokalnej placówki banku Spar Nord.

Bank zapewnił kawę i ciasto marmurkowe, a także przekazał niebagatelną kwotę dwudziestu pięciu tysięcy koron na rzecz jej organizacji DINNødhjælp, która zajmuje się ratowaniem nigeryjskich dzieci oskarżonych o czary.

Arena Nord mogła pomieścić zaledwie stu pięćdziesięciu widzów, ale gdy tylko Anja zaczęła mówić, przyniesiono dodatkowe dwadzieścia krzeseł dla osób, które pojawiły się bez biletu.

– Dla DINNødhjælp liczy się każda korona, więc nie szkodzi, że będzie trochę ciasno – powiedziała Anja, gdy publiczność zajmowała swoje miejsca.

Tego wieczora na widowni zasiadły głównie kobiety, od nastolatek po prababcie.

– Widzę, że niektórym z was udało się zaciągnąć na wykład swoich chłopaków i mężów. Zobaczymy, jak sobie z tym poradzą –dodała Anja, a po sali przetoczył się stłumiony chichot.

– Dziękuję za waszą obecność. Jestem naprawdę wzruszona, że widzę tu dziś tak wiele znajomych twarzy – zaczęła, celowo wymawiając słowa z charakterystycznym akcentem typowym dla mieszkańców Frederikshavn. – Muszę was ostrzec, że to, o czym będę mówić i co zobaczycie na zdjęciach, będzie przygnębiające i brutalne. Opowiem wam o dzieciach uznanych w Afryce za przeklęte.

Anja miała na sobie dopasowane dżinsy i trampki. Jej prawe ramię było pokryte tatuażami, które wystawały spod białego Tshirtu z czarno-czerwonym nadrukiem: „DINNødhjælp.dk” . Najpierw wyświetliła fotografię chłopca o imieniu Asuquo –

jednego z dzieci, które spotkała podczas swojej pierwszej misji w Nigerii.

– Kiedy ojciec Asuquo zachorował, jego macocha oskarżyła go o czary. Był bestialsko torturowany przez mieszkańców wioski. Społeczność odrzuciła go i musiał żyć na ulicy. Z wielu naszych doświadczeń wynika, że to właśnie przybrani rodzice oskarżają dzieci o czary. Krótko mówiąc, zjawisko to dotyczy głównie ludzi o ograniczonej wiedzy, którzy żyją w skrajnym ubóstwie – ciągnęła, po czym nawiązała do polowania na czarownice, w tym głównie kobiety, jakie urządzano w Danii w szesnastym i siedemnastym wieku.

– W Nigerii przesądy zakorzenione są najsilniej w stanach Cross River, Rivers i Akwa Ibom i głównie tam działamy. Popularny na tych obszarach nurt chrześcijaństwa, ruch zielonoświątkowców, w połączeniu z miejscowymi religiami etnicznymi stanowi śmiercionośny koktajl, obejmujący wiarę w czarownice i praktykowanie egzorcyzmów – wyjaśniła Anja.

Obecnie szacuje się, że o czary oskarżonych zostaje ponad piętnaście tysięcy dzieci rocznie.

– W dwa tysiące piętnastym roku kupiliśmy w stanie Akwa Ibom duży kawałek ziemi, na którym zbudowaliśmy dom dziecka, nazwany przez nas Land of Hope. To ogrodzony i strzeżony teren o powierzchni ponad trzech hektarów, na którym obecnie mieszka ponad sześćdziesięcioro dzieci. Jednym z nich jest Asuquo –kontynuowała swoją opowieść, wyświetlając na ekranie filmik z Land of Hope.

Kiedy nagranie dobiegło końca, pokazała mnóstwo zdjęć małych Afrykańczyków, wykonanych w chwili, gdy zabrano je z wioski. Fotografie przedstawiały dzieci z krwawymi ranami zadanymi maczetą, twarze zniekształcone od kwasu i drobne, posiniaczone

ciała. Nie zabrakło też malców, których oślepiono benzyną. W tym momencie parę młodych kobiet opuściło widownię, a w wielu miejscach audytorium rozległ się szelest wyciąganych chusteczek.

W przerwie Anja wraz z kilkoma wolontariuszami zajęła miejsce za ustawionym w tylnej części sali stołem, który uginał się od koszulek z logo DINNødhjælp. Prawie każdy ze słuchaczy kupił T-shirt, wspierając tym samym organizację.

Druga część wykładu była już mniej wstrząsająca. Anja opowiedziała o tym, jak wygląda ich praca w ośrodku opiekuńczym Land of Hope, wyświetliła serię krótkich filmów, na których widzowie mogli zobaczyć gromadę rozbawionych dzieci zmierzających rano do szkoły. A później potańcówki i mecze piłki nożnej.

Gdy dwugodzinny wykład dobiegł końca, przyszła kolej na pytania od publiczności. Wszyscy chcieli wiedzieć, jak biała kobieta odnajduje się w jednym z najniebezpieczniejszych krajów na świecie. Pytano też Anję o to, jak czuje się z myślą, że okrzyknięto ją współczesną Matką Teresą, oraz jak to jest ofiarowywać nigeryjskim dzieciom oskarżonym o czary życie i wykształcenie, o jakim wcześniej nie śmiały nawet marzyć.

W międzyczasie padło również pytanie, które wówczas trzydziestodziewięcioletniej działaczce organizacji humanitarnej zadawano na wykładach prawie zawsze, a mianowicie: – Czemu ma pani tyle tatuaży i czy mają one jakieś ukryte znaczenie?

Anja udzielała zwykle tej samej odpowiedzi.

– No cóż, trochę ich mam. Pewnie nawet odrobinę za dużo, ale z drugiej strony ma to swoje zalety, kiedy podróżuję po nigeryjskich wioskach – wyjaśniła. – Wielu miejscowych myśli, że skoro jestem wytatuowana, muszę posiadać jakieś magiczne moce. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale w społeczeństwie, którym rządzą

przesądy, mój wygląd wzbudza trwogę i respekt. A to duży plus, kiedy jesteś białą kobietą i pracujesz w kraju, gdzie w każdej chwili możesz zostać porwana przez jedną z miejscowych grup przestępczych – ciągnęła.

Jednak za tatuażami, które pokrywają dużą część ciała Anji, kryje się wiele bardzo osobistych historii. Opowiedziała mi o tym, kiedy spotkałyśmy się w jej domu w Aarhus niecały miesiąc później. W ciągu kolejnych dwóch lat wybrałyśmy się też razem do Frederikshavn, gdzie złożyłyśmy wizytę jej ojcu, oraz poleciałyśmy wspólnie do Nigerii, żeby odwiedzić dom dziecka Land of Hope.

Siedziałyśmy w przytulnym salonie jej szeregowca, który mieścił się przy ulicy Vintervej w zachodniej dzielnicy Aarhus – jakieś piętnaście minut jazdy samochodem z centrum miasta. Po drodze mijało się cieszące się złą sławą osiedle mieszkaniowe Bispehaven, a następnie ruchliwą ulicą Viborgvej docierało się do dzielnicy Kalenderkvarteret, zlokalizowanej za salonami samochodowymi i sklepami z wyposażeniem i akcesoriami kuchennymi.

– Moje tatuaże symbolizują chaos, który – od kiedy sięgam pamięcią – zawsze był obecny w moim życiu – zaczęła, ale po chwili urwała. Często jej się to zdarza, gdy nagle coś sobie przypomni.

– Zamierzam go jutro powiesić, tu w salonie – powiedziała, wskazując na stojący na podłodze obraz z Nigerii.

Anja wprowadziła się tu pół roku temu ze swoim prawie trzyletnim synem Davidem Juniorem lub – według jej wersji zapisu –„Davidem Jr ” . Dom o powierzchni osiemdziesięciu dwóch metrów kwadratowych, na który składają się dwie sypialnie, kuchnia, pokój dzienny i łazienka, był urządzony skromnie i ascetycznie. W salonie stały stół, trzy krzesła i sofa. Wyjątek stanowił kolorowy pokój

dziecięcy, pełen samochodzików, klocków Lego Duplo i książeczek dla dzieci.

Anja zalała wrzątkiem wsypaną wcześniej do dwóch kubków kawę rozpuszczalną, po czym otworzyła prawie pustą lodówkę, w której dojrzałam jedynie Kærgården[2] , ser oraz warzywa ze zwykłych, nie żadnych ekologicznych upraw, i wyjęła z niej litrowy karton odtłuszczonego mleka. Na stole leżały paszport i dokumenty podróży, ponieważ Anja niebawem znów leciała do Nigerii. Planowała odwiedzić ośrodek Land of Hope, który założyła razem ze swoim życiowym partnerem, Davidem Emmanuelem Umemem, ojcem jej dziecka.

David prowadził dom dziecka Land of Hope wspólnie z nigeryjskim personelem, podczas gdy Anja i David Junior żyli właściwie na walizkach, trochę w Danii, a trochę w Afryce. Działalność organizacji DINNødhjælp wymagała znacznych nakładów finansowych. Lwia część środków pochodziła z darowizn oraz licznych wykładów Anji. Na przykład takich, jak wystąpienie w Arena Nord we Frederikshavn.

Po chwili wróciła do tematu tatuaży, a w szczególności do jednego z nich, który natychmiast rzuca się w oczy, gdy widzi się ją po raz pierwszy. Chodzi o litery wytatuowane na kostkach palców jej lewej dłoni: „H” na wskazującym, „O” na środkowym, „P” na serdecznym i „E” na małym, które odczytane razem tworzą napis: „HOPE” .

– To jeden z moich najnowszych i najważniejszych tatuaży. Bardzo długo nad nim myślałam. Zrobiłam go w dwa tysiące dwunastym roku i symbolizuje on rozdroże, na którym się wtedy znalazłam. To było niedługo po tym, jak założyłam DINNødhjælp. Właśnie wtedy postanowiłam, że moją życiową misją będzie ratowanie afrykańskich dzieci przeklętych. Poszczególne litery

w wyrazie HOPE oznaczają tak naprawdę: Help One Person Every day[3] .

Przygoda Anji z ozdabianiem ciała zaczęła się od małego symbolu chińskiego na lewym barku. Anja wytatuowała go sobie w dziewięćdziesiątym dziewiątym roku w północnym Izraelu. Była akurat w kibucu[4] z Tiną, swoją siostrą bliźniaczką. Miały wtedy po dwadzieścia lat. Tak to wspomina:

– To był jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Młodzi ludzie, długie godziny spędzone przy ognisku. Czas radosnej beztroski. W niewielkim studiu tatuażu dowiedziałam się, że ten symbol to po chińsku „odwaga” . Nie wiem, czy to prawda. Wtedy, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, wzory przedstawiające delfiny i chińskie symbole dopiero zaczynały być popularne.

– Szczerze mówiąc, nie pamiętam, dlaczego ja i jeszcze jedna dziewczyna chciałyśmy mieć tatuaż. Ona wytatuowała sobie delfina na kostce. Tina stwierdziła, że to nie dla niej. Ja zaś muszę przyznać, że nie zrobiłam go sobie całkiem na trzeźwo. Myślę, że chciałam się też przekonać, jak bardzo to boli.

Zdjęcie zostało zrobione w 1999 roku w Izraelu, skąd pochodzi mój pierwszy tatuaż

– O ile pamiętam, nie zadzwoniłam do domu, żeby spytać mamę o zgodę. Kilka lat później znalazłyśmy razem z Tiną cały stos listów z czasów naszego pobytu w Izraelu i we wszystkich, które dostałyśmy z Danii, mama pisała: „Tino, miej oko na Anję. A ty, Anju, zachowuj się, jak należy” . Spytałam siostrę: – Dlaczego mama wtedy tak się o mnie martwiła i prosiła, żebyś się mną opiekowała?

Tina odparła: – Ależ... przecież zawsze tak było. Że się tobą opiekowałam.

Przez kilka kolejnych lat mały chiński symbol był jedynym tatuażem Anji, ponieważ po powrocie z Izraela postanowiła skończyć kurs na stewardesę. A w tym zawodzie nie można było mieć widocznych tatuaży.

– Chciałam zwiedzać świat. Od kiedy pamiętam, zawsze miałam zamiłowanie do podróży. Gdybym pozostała stewardesą, moje

życie wyglądałoby dziś zupełnie inaczej. I bez wątpienia miałabym tylko ten jeden obrazek na ciele.

Gdy w dwa tysiące trzecim roku umarła jej mama, Anja postanowiła porzucić marzenie o pracy w przestworzach. Pogrążona w żałobie, przez dłuższy czas nie mogła się odnaleźć. Przeprowadziła się do Aalborg, a później do Aarhus, gdzie zatrudniła się w sklepie odzieżowym.

– Właśnie wtedy poszłam na całego w tatuaże – wspomina. –Przez cztery lata, może pięć, wydawałam na ozdabianie swojego ciała właściwie wszystko, co zarobiłam. W Kopenhadze widywało się już sporo wytatuowanych kobiet, ale w Aalborg i Aarhus byłam jedną z pierwszych.

Zrobiłam sobie dwuczęściowy tatuaż, którego jedna połowa znajduje się na lędźwiach, a w dół aż do pośladków schodzą smoki. Zainspirował mnie do tego wzór Angeliny Jolie, którą byłam absolutnie zafascynowana. Aktorka miała na samym dole pleców słynną już tablicę rejestracyjną. No wiesz, taką dziarę, nazywaną też ass antler[5] . Zapragnęłam mieć dokładnie taką samą. W pewnym momencie zaczęłam tracić nad tym kontrolę i zaczęłam szaleńczo konkurować w kwestii tatuaży z chłopakami z kręgu moich znajomych. Na pierwszy ogień poszły plecy, potem wytatuowałam sobie całe ramię, a na końcu całą nogę. Obok chińskiego symbolu na lewym barku, który wydziarałam sobie jako pierwszy, zrobiłam jeszcze jeden tatuaż, który też zobaczyłam u Angeliny. To buddyjska rytualna formuła zapisana pismem khmerskim, która według aktorki chroni przed nieszczęściem.

Skóra na prawej ręce Anji jest w całości pokryta tatuażami. Jeden z nich przedstawia wykonaną czarnym tuszem datę: 29 11 1948.

– To data urodzenia mojej mamy. Wytatuował mi ją kolega w domu w Aarhus. Wcześniej wypalił skręta, żeby mieć pewniejszą

rękę. Większość obrazków na prawym ramieniu zadedykowałam

mojej mamie: różaniec, wizerunek Matki Boskiej i anioła z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Mama pochodziła z katolickiej rodziny. Mawiała często: „Rozstajemy się po to, żeby móc się spotkać ponownie” . I to zdanie też uwieczniłam na swoim ciele.

Po prawej stronie pleców wytatuowałam sobie podobiznę mamy. Została wykonana na podstawie jej zdjęcia z dzieciństwa. Była taka piękna. Moja starsza siostra, Pia, mówi, że przechodzą ją ciarki, kiedy patrzy na ten tatuaż. Kilka miesięcy temu rozmawiałam też o nim z Davidem. Stwierdził, że gdy leżę odwrócona do niego plecami, ma wrażenie, jakby moja matka cały czas go obserwowała. Oboje nieźle się z tego uśmialiśmy. Doskonale rozumiem, że sytuacja, w której zmarła matka twojej dziewczyny zawsze jest z wami w łóżku, może być odrobinę niekomfortowa. Przyznaję, że ten tatuaż jest dość makabryczny i nie wykluczam, że pewnego dnia przykryję go jakimś innym.

Wizerunki innych członków rodziny Anji również znalazły się na jej ciele.

– Na nadgarstku mam wytatuowany napis: „Sille” . Tina miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy urodziła córeczkę. A że zawsze byłyśmy ze sobą tak blisko, traktuję Sille trochę jak własne dziecko.

Pia ma dwie córki: Louise i Marię. Imię „Maria” widnieje na wewnętrznej części mojego ramienia. Louise nie ma jeszcze swojego tatuażu, ale wszystko w swoim czasie. Kiedy już go zrobię, myślę, że na tym zakończę tatuowanie ciała.

Nie wszystkie moje tatuaże mają jakieś głębsze znaczenie. Wiele wzorów skopiowałam od innych, inne wymyśliłam sama, ale łączy je to, że odzwierciedlają wydarzenia z mojego życia. Niektóre z nich skłaniają do refleksji, w przypadku innych zaś było mi wszystko jedno. Po prostu oddawałam się w ręce tatuatora, który zapełniał

puste przestrzenie na moim ciele. Mam na przykład też różę – tu zainspirowała mnie amerykańska artystka tatuażu Kat Von D, która sama ma na szyi taki właśnie wzór. Na nodze wytatuowałam sobie z kolei Dorotkę z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Jest tam też Elvis Presley, ponieważ dorastając, słuchałam jego piosenek. Marilyn Monroe natomiast uczciłam, umieszczając na skórze cytat: Diamonds are a girl’s best friend[6] . Pamiętam, że mój tatuator zapytał wtedy: – To może wydziaram ci jeszcze pomadkę do ust i pin-up girl[7]? – Świetny pomysł. Dawaj! – odparłam. Nawet nie chcę myśleć o tym, ile kasy wydawałam wtedy na tatuaże. Mogłabym tak wyliczać bez końca. Moje plecy i jedną nogę pokrywa chaotyczny zestaw przeróżnych obrazków. Jedyną częścią ciała, na której panuje względny ład, jest moje prawe ramię. To swego rodzaju wyznanie miłości do mojej mamy.

Moje tatuaże, od lewej: Marilyn Monroe, Elvis Presley i Dorotka z Czarnoksiężnika z Krainy Oz

Przed trzydziestymi urodzinami wytatuowałam sobie między łopatkami swoje nowe motto życiowe, które brzmiało: Don’t fear death, fear missing the living – Nie obawiaj się śmierci, tylko tego, że umknie ci życie (z ang.).

Obrazek przedstawiający dziewczynę pin-up, który nie ma dla mnie żadnego osobistego znaczenia Obok zaś jeden z moich dwóch aniołów z szeroko rozpostartymi skrzydłami Ten wykonuje gest mano cornuta, nazywany też rogami diabła, do czego zainspirowało mnie środowisko heavymetalowe Był taki czas, że często chodziłam na koncerty heavymetalowych kapel

Od lewej: Cyganka, Matka Boska i buddyjska rytualna formuła zapisana pismem khmerskim A to rysunek przedstawiający Davida Jr., który po prostu ubóstwiam.

Ja w okresie, gdy powstało większość moich tatuaży.

Portret mojej mamy, który mam wytatuowany na plecach Jedno z moich ulubionych zdjęć mamy z czasów jej młodości Mama i tata jako świeżo upieczona para zakochanych

– Poza tym, kiedy wprowadzają ci tusz pod skórę, ogarnia cię uczucie euforii – wyjaśnia Anja. – Angelina Jolie powiedziała kiedyś, iż dzięki temu czuje, że żyje, co doskonale rozumiem, bo mam tak samo. Faktem jest, że boli jak jasna cholera, a twoje ciało się buntuje. Mimo to nigdy nawet nie jęknęłam, gdy mnie tatuowano. Zawsze zaciskam zęby i znoszę cierpienie w milczeniu. Lwia część moich tatuaży wymagała trzech do pięciu godzin pracy artysty i nauczyłam się, że ciało w pewnym momencie się uodparnia. Ból zwyczajnie znika. Nie mam pojęcia, czy w przypadku tortur jest podobnie. Często się nad tym zastanawiam, rozmawiając

z moimi nigeryjskimi dziećmi... Większość z nich doświadczyła przecież tego na własnej skórze.

– Kiedy tatuaż jest już gotowy, wracasz po prostu do domu, łykasz dwie tabletki paracetamolu i idziesz spać. Za każdym razem, gdy po raz kolejny siadałam na fotel w studiu tatuażu, myślałam sobie: „Po co właściwie to robisz, Anju?!” . Dziś odradzam wszystkim młodym ludziom robienie tatuaży, których nie można ukryć pod ubraniem.

– Po dłuższej przerwie wytatuowałam sobie na przedramieniu malutki obrazek przedstawiający Davida Jr. W tym przypadku minęło trochę czasu, zanim znalazłam właściwą formę wyrazu.

– Powiedziałam do tatuażystki: „To ma być po prostu ludzik, a jednak chcę, żeby było w tym coś więcej...

” . Rysunek miał przedstawiać uroczego małego Afrykańczyka, tylko jak osiągnąć taki efekt? Tatuaż wyszedł naprawdę bosko: wielkie brązowe oczy i małe ciałko. Tatuażystka w mig zrozumiała, co mam na myśli.

Anja wstała, żeby przynieść z kuchni jeszcze trochę kawy.

– Zapomniałam o jeszcze jednym wzorze, do którego zainspirowała mnie Angelina Jolie. Otóż mam tak jak ona wielkiego tygrysa na plecach. Nadal jestem jej wielką fanką. Jako ambasadorka ONZ ma ogromny wkład w działania charytatywne na całym świecie i kładzie duży nacisk na prawa dzieci. Marzę o tym, by któregoś dnia poznać ją osobiście.

[...]

Przypisy

[1] Nadzieja (ang.).

[2] Duńskie masło z dodatkiem wysokiej jakości oleju rzepakowego.

[3] Pomóż jednemu człowiekowi dziennie (ang.).

[4] Kibuc – spółdzielcze gospodarstwo rolne w Izraelu, w którym ziemia i środki produkcji są własnością wspólną.

[5] Tatuaż w dolnej części pleców (ang.).

[6] Cytat pochodzi z amerykańskiego standardu jazzowego Diamonds Are A Girl’s Best Friend (Diamenty to najlepsi przyjaciele dziewczyny, z ang.), spopularyzowanego przez musical Mężczyźni wolą blondynki z 1949 roku (reż. John C . Wilson).

[7] Dziewczyny pin-up: piękne, uśmiechnięte dziewczyny, ubrane w rozkloszowane sukienki, skąpe stroje lub bieliznę, znajdujące się na plakatach, które mężczyźni przypinali na ścianach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych (stąd ich nazwa).

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.