Moja nitka

Page 1

Redakcja: Ewa Wieczorek

Korekta: Hanna Jagodzińska

Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski

Fotoedycja: Waldemar Gorlewski

Zdjęcia: Szymon Szcześniak (dla magazynu „Viva!”) okładka, s. 4, (materiały promocyjne) 101; archiwum rodzinne: s 8, 11-12, 14-15, 19, 22, 25, 30-31, 33-35, 40, 43, 45, 54, 66-67, 74, 76, 79, 82-83, 85-86, 89, 97, 98, 102x2, 106, 116, 119, 122, 130, 147, 152, 154, 156, 159, 163, 168, 176, 184, 187-188, 193, 198, 202-203, 221, 245, 250, 256, 258-260, 262-263, 265, 276, 326, 375, 380, 383 (reprodukcje Waldemar Gorlewski); Stefan (Štefan) Adamik 125; Agencja Wyborcza pl: Bartosz Bobkowski s 171, Piotr Molęcki s 288, Martyna Niećko s 62; Next Film: Michał Dąbal PSC s 69, Dawid Żuchowicz s 342, Hubert Komerski: s 279, 344; BE&W s 230; East News: Maciej Laprus s 200, Natasza Młudzik s 305, 320, Jan Bielecki s 336, Tricolors s 349; Wojciech Glinka s 166; Waldemar Gorlewski: s 75, 160, 178, 208, 212, 214, 222, 235, 270, 373, 386, 396-397; materiały prasowe: s 365, 384; Renata Pajchel s 225, 226; Zygmunt Rytka s 218, 291, 367; Tadeusz Sumiński s 81

Przygotowanie zdjęć do druku: Łukasz Irzyk

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

Wydawca oświadcza, że pomimo podjętych starań nie udało mu się ustalić wszystkich osób uprawnionych z tytułu praw autorskich do fotografii opublikowanych w książce. Prosimy w razie potrzeby o kontakt z Agorą SA (00-732 Warszawa, ul. Czerska 8/10, tel.: 22 555 40 00).

ul Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www wydawnictwoagora pl

Copyright © by Maria Pakulnis, 2023

Copyright © by Dorota Wodecka, 2023

Copyright © Agora SA, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4424-9

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub

osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Rozdział pierwszy. Kadry

Rozdział drugi. Rodzice

Rozdział trzeci. Dziewczynka na stołku

Rozdział czwarty. Równo obcięte paznokcie

Rozdział piąty. Pajęczyna

Rozdział szósty. Andrzej

Rozdział siódmy. Szpilki

Rozdział ósmy. Czekolada

Rozdział dziewiąty. Sygnały

Rozdział dziesiąty. Proboszcz

Rozdział jedenasty. Ubek

Rozdział dwunasty. Koty

Rozdział trzynasty. Miłość

Rozdział czternasty. Perhydrol

Rozdział piętnasty. Szwedy

Rozdział szesnasty. Dekalog

Rozdział siedemnasty. Olśnienie

Rozdział osiemnasty. Pyton w basenie

Rozdział dziewiętnasty. Tipsy

Rozdział dwudziesty. Duchy

Rozdział dwudziesty pierwszy. Gumkowanie

Rozdział dwudziesty drugi. Pocałunek

Rozdział dwudziesty trzeci. Ta młodsza

Rozdział dwudziesty czwarty. Victoria

Rozdział dwudziesty piąty. Dlaczego

Rozdział dwudziesty szósty. Ciało

Rozdział dwudziesty siódmy. Granica

Rozdział dwudziesty ósmy. Papierosy

Rozdział dwudziesty dziewiąty. Sprzątanie

Rozdział trzydziesty. Śledzie w oleju lnianym

Film, serial, teatr telewizji

Całe lata nie byłam w domu –

I teraz stojąc pod drzwiami –Nie miałam odwagi wejść, Żeby czyjaś twarz – obca mi –

Nie spojrzała na moją tępo –Pytając – w jakiej sprawie –

„W sprawie życia, które porzuciłam –Czy mogłam je tu zostawić?”

Emily Dickinson, Całe lata nie byłam w domu, tłumaczenie Ludmiła Marjańska

Sen

Październik 1955 roku. Pełnia księżyca oświetla dom nad kanałem w Giżycku. Drewniany płot z furtką. Kadr idylliczny. Ktoś puka do drzwi: „Mamusiu, wpuść mnie” . Alicja budzi się. Serce jej łomocze. Opowiada sen mężowi, a on postanawia, że jutro nie pojadą do szpitala. Dziewięć miesięcy później, drugiego lipca, rodzi się Maria. Ma trójkę starszego rodzeństwa, ale o tym dowie się kilkanaście lat później. „Miało mnie nie być, ale skoro sama prosiłam się na ten świat, to rodzice zrezygnowali z aborcji. Wybrałam ich sobie. Czy po to, żeby było mi źle?” – zastanawia się Maria.

Zapamiętane życie nie układa się w linearną fabułę. To raczej pojedyncze kadry. Raz wysycone rozmytym światłem i kolorem, a innym razem wyostrzone w kontraście czerni i bieli. Czasami do śmiechu. Do melancholii i płaczu częściej. I do rozpaczy. Maria nalega, by w tej opowieści nadmiar rozpaczy wygumkować.

Mała Lola, Giżycko, początek lat sześćdziesiątych

Dywan

Pięć lat później. Dziewczynka ma na sobie żółtą letnią sukienkę, z paczki od rodziny z Kanady. Z biedapaczki. Są z matką u sąsiadów, na pierwszym piętrze. Młode bezdzietne małżeństwo. Obraz zapisany w pamięci jest wysycony światłem padającym z okna. Maria bawi się na miękkim, pluszowym dywanie, a chwilę

potem mężczyzna sadza ją na swojej stopie i buja jak na huśtawce. Góra, dół. Wtedy jest jej dobrze. Z kuchni dochodzą ją strzępy rozmowy. Nasłuchuje. Zastyga. Wybiega z mieszkania. Do teraz czuje przerażenie tamtej dziewczynki, która słyszy, że matka planuje oddanie jej sąsiadom na zawsze. Lola

Wtedy nikt nie nazywa jej Marysią. Przedstawia się jako Lola, bo nie umie wymówić długiego Mariola. Ojciec mówi do niej Lolcia, ale do szkoły zapisują ją jako Jolantę. Błąd wyjdzie po zakończeniu podstawówki, trzeba przepisać świadectwo z Jolanty na Marię.

Na egzaminach do szkoły teatralnej wyczytują: Marian Pakulnis. Nie reaguje.

Na studiach jest Mają. U Kieślowskiego Mańką. Dla przyjaciół Maniusią. Marią zostaje w 1981 roku, kiedy poznaje swojego męża.

Komunia

Na zdjęciu siostra Basia w sukience komunijnej, Iwonka, rodzice (ojciec jak zawsze wpatrzony w matkę, ona jak zwykle odwrócona od niego) i Lolcia, w stroju kąpielowym. Nie pamięta, dlaczego wygląda tak nieadekwatnie. „Może dlatego, że nie byłam nigdy dla nich istotna” , zastanawia się. Komunijnej sukienki nigdy nie założy, nawet tej po siostrze, po której zwykle donasza ubrania.

Ale wykradnie jej komunijną torebkę, białą, plastikową, na zamek. Synonim luksusu. Nosi ją z dumą po ulicach Giżycka. Któregoś dnia wchodzi do samu spożywczego na ulicy Warszawskiej. Ze stoiska z masłem zabiera kostkę i chowa ją do torebki. Wychodzi i puszcza się pędem do domu. Jest pewna, że wszyscy mieszkańcy miasteczka widzą w niej złodziejkę.

Komunia siostry Basi

Dlaczego masło? Nie wie. Może opakowane w pozłotko wydawało jej się luksusowe?

Nie wie też, dlaczego rodzice nie posłali jej do komunii. Tamtego maja dzieci ciskają w nią dużymi kamieniami, wrzeszcząc: „Antychryst” . Przez miesiąc nie wypowie słowa. Reakcji rodziców nie pamięta. Możliwe, że im o tym kamienowaniu nie mówi, bo po co. I nikt nie zauważa jej milczenia? To też jest możliwe. Jak i to, że w tym czasie matka Marii jest w szpitalu.

Basia i Henio z naszymi rodzicami

Mikołaj

Z kolejnej fotografii ktoś wyciął fragment z prawej strony. Pod choinką, w zakładzie pracy ojca, stoi jej starsze rodzeństwo: Basia i Henio. Jako nastolatka Maria dowie się, że na brakującym fragmencie był Marek, ich najstarszy brat urodzony w 1949 roku. Przyjedzie do domu, kiedy skończy osiemnaście lat. Lolcia schowa się pod tapczanem, by słyszeć, o czym rozmawia z kolegami. Matka nigdy nie opowie, dokąd i dlaczego oddali z ojcem na wychowanie swoje najstarsze dziecko. Prawdopodobnie to ona ucięła fotografię. Ale pośród zachowanych po rodzicach zdjęć jest i takie, na którym w obiektyw wpatruje się troje jej starszego rodzeństwa. Marii nie ma jeszcze wtedy na świecie.

Podwórko

Mieszkają na parterze jednopiętrowej kamienicy przy ulicy Suwalskiej. W każdej klatce po sześć mieszkań. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Okna wychodzą na ulicę. Po drugiej stronie podwórko, a za nim ogródki warzywne. Jeden na każde mieszkanie. W ich ogródku jabłoń (Lola mości się na konarach

Moje kochane rodzeństwo – Basia, Henio i Marek

niczym na tronie), krzaki ogórków (zjada je, mocząc w słoiku z miodem, jak kiedyś jej przodkowie na Litwie) i krzaki znienawidzonych czarnych porzeczek (na wspomnienie szypułkowania przez kilkanaście lat nie może patrzeć na przetwory z porzeczek).

U sąsiadki nutrie i króliki, siedzą w klatkach „jak biesy” . Dziewczynka boi się tam zaglądać. Sąsiadka kilka razy w tygodniu ciągnie na targ wypakowany warzywami wózek na kółkach. Czasami mama Loli prosi ją, by sprzedała im na targowisku kawę i ubranka z biedapaczek z Kanady.

Na podwórku większość chłopaków. Czasami tłucze się z nimi na przykład o dręczonego kota. Starsze dzieci uczą młodszych

Moja podwórkowa banda przed naszą kamienicą w Giżycku

wierszyków i piosenek. Czytają im bajki. „Tam toczy się życie, jest szczęście i radość” , wspomina. I głodu tam nie ma, bo w dziecięcym zatraceniu się w zabawie wystarcza jej pajda chleba ze śmietaną albo moczona w wodzie i posypana cukrem. Lola najbardziej kocha Irenkę, która czasem uczesze jej warkoczyki albo nawet przytuli. Ojcowie latem siedzą na zbitej drewnianej ławce, w chustkach na głowie. Na każdym rogu zwinięty supeł.

Iwonka

Jeden z ogródków jest ogrodzony. Pod ogrodzeniem kwitnie bez, na trawie stoi prawdziwa piaskownica z kolorowymi foremkami, a pod drzewem materiałowy wigwam. Chłopaki z Suwalskiej patrzą z zazdrością na Iwonkę, do której należą te cuda. Lola nie rozumie, dlaczego dziewczynka chce się bawić w ogródku właśnie z nią, ale jest wtedy szczęśliwa. Chłopaków zżera zawiść i ciskają w dziewczynki kamieniami. Jeden z nich trafia w gniazdo os pod bzem. Iwonka ucieka z ogródka, a Lola szuka schronienia w wigwamie. A potem, pogryziona i spuchnięta, w szpitalu. Mama Iwonki pracuje w tamtejszej aptece. Jej tato nosi czarny beret jak artysta z Paryża. Tak sobie w każdym razie wyobraża paryskich artystów Lola. Jest kierownikiem kina Fala i czasami wpuszcza córeczkę z koleżanką na niedzielne poranki. Za darmo.

Ogród

Z okna w kuchni Lolcia widzi jeszcze inny ogród, na wzgórzu, na prawo od piętrowej kamienicy. Po jej lewej stronie są stajnia dla koni, ogromne pastwiska i zagony schodzące do stawu. Lola czasem podchodzi pod płot i patrzy na wielkie krzewy różane.

Ogród, ziemia i dom należą do pastora, który mieszka w Giżycku od przed wojny. Musi być w nim i kaplica, bo w każdą niedzielę ścieżką ze wzgórza schodzą odświętnie ubrani ludzie. Pastor zawsze ich odprowadza i żegna uściskiem dłoni. Ludzie mówią o nim, że jest dobrym, pracowitym gospodarzem.

W pierwszej klasie Lola pozna Januszka Szurana, syna pastora. Jest wątły i chorowity jak bohater Tajemniczego ogrodu, co dziewczynka skojarzy znacznie później. Kiedy nie przychodzi do szkoły, zanosi mu na wzgórze zeszyty. Puka w solidne bordowe drzwi. Po drugiej stronie stuk obcasów i wzrok pierwszoklasistki wędruje od butów, przez długą spódnicę, wykrochmalony śnieżnobiały fartuch, sznurowany gorset, do surowej, pozbawionej uśmiechu i piękno-strasznej twarzy. W tle amfilada pokoi i lśniąca podłoga. Kobieta nie zaprasza jej do środka. Po latach Maria skojarzy sobie jej postać z wyobrażeniem Mary Poppins, a jeszcze później znów ją sobie przypomni, kiedy na planie Doliny Issy założy kostium służącej.

Januszek stanie się jej najlepszym kolegą z klasy. Jest odszczepieńcem, tak jak ona. I też nie idzie do komunii.

Kiedy sąsiedzi szepczą, że „nadchodzi ich koniec” , Lola nie rozumie, o kim mówią. Aż pewnego dnia wylegają na ulicę i patrzą w stronę wzgórza. Wozy załadowane wielkimi skrzyniami toczą się w stronę stacji kolejowej, gdzie na pastora, jego rodzinę i dobytek czeka wagon towarowy. Podobno. Słyszy, że Szuranowie wyjeżdżają do RFN. Płacze. Chyba z żalu, że nie pożegnała się z Januszkiem.

Potem do kamienicy na wzgórzu wprowadzają się kolejni mieszkańcy. Tajemniczy ogród zostaje wykarczowany i podzielony na grządki. Pastwiska zarastają samosiejkami. W dobie Facebooka Maria próbuje odnaleźć Januszka. Bezskutecznie.

Tabor

Raz w roku pod oknami na Suwalskiej rozbija się tabor cygański. Lola przygląda się kolorowym wozom przez okno. Nie może wychodzić z domu, bo rodzice straszą ją, że Cyganie porywają dzieci. Zazdrości romskim kobietom kolorowych spódnic i złotej biżuterii. Kiedy wyjadą, włożą z koleżankami sukienki swoich matek i z kartami w rękach będą pukać do drzwi mieszkań wzdłuż Suwalskiej. Są pewne, że skoro mają długie spódnice, nikt nie rozpozna w nich małych dziewczynek z sąsiedztwa. Wróżba kosztuje pięćdziesiąt groszy. Niektórzy im płacą. Kiedy matka Loli dowie się o maskaradzie, każe jej oddać pieniądze i przeprosić każdego darczyńcę.

Lalka

Któregoś dnia w paczce przychodzi lalka. Inna niż szmaciana, którą Lola bawi się od lat. Ma osadzone głęboko oczy, które zamyka, rzęsy, wyprofilowane ręce z palcami i długie włosy!!! A kiedy naciska się jej brzuch, mówi: „Ma-ma” . Nie może się doczekać dni, kiedy wraca do domu przed siostrą. Bo wtedy lalka należy tylko do niej.

Pewnego dnia znika. Szukają jej wszędzie. Schodzą nawet do piwnicy. Szafa wyłożona słomą z jabłkami z ogródka, słoiki porzeczek i ogórków, dwie beczki kapusty kiszonej i pieniek do rąbania drewna, obok którego walają się fragmenty plastiku. Brat Henio rozpruł lalkę nożem, by zobaczyć, co ma w środku. Bo jakim cudem lalka mówi „ma-ma”? A potem strasznie płacze, bo jest mu przykro i wstyd. A Maria płacze nad Heniem, kiedy opowiada tę historię.

Mazurzy

Dzieciaki z sąsiedztwa chodzą do tej samej podstawówki. Wszystkie są potomkami repatriantów. Nie licząc Januszka, Lola nie pozna żadnych autochtonów, chociaż z pewnością zostali po wojnie w Giżycku, w kamienicach przy ulicy Staszica, pięknych. Możliwe, że autochtonami są sąsiedzi z willi sąsiadującej z Loli kamienicą, zbudowaną dla pracowników Ośrodka Transportu Leśnego. Dziecko z rozbudzoną wyobraźnią widzi w niej tajemniczy dom, w którym mieszkają dwie starsze kobiety i niskorosły mężczyzna. Warzywne ogródki podzielone między sąsiadów należały w przeszłości do mieszkańców willi. Dzieciaki boją się, kiedy przy ogrodzeniu staje jedna z kobiet i krzyczy coś

Szczęśliwe rodzinne chwile

o utrzymywaniu porządku. Sąsiedzi z nimi nie rozmawiają, ale Lola wyczuwa wzajemną wrogość.

Okno

Godzinami siedzi na parapecie w pokoju i wpatruje się w kamienną willę. Gałęzie jabłoni z tamtejszego ogrodu dotykają prawie jej okna. Czyta:

Zbrodnia to niesłychana, Pani zabija pana.

Zabiwszy grzebie w gaju, Na łączce przy ruczaju, Grób liliją zasiewa,

Zasiewając tak śpiewa:

„Rośnij kwiecie wysoko, Jak pan leży głęboko; Jak pan leży głęboko, Tak ty rośnij wysoko” .

Potem cała skrwawiona, Męża zbójczyni żona, Bieży przez łąki, przez knieje, I górą, i dołem, i górą

Zmrok pada, wietrzyk wieje; Ciemno, wietrzno, ponuro.

Wrona gdzieniegdzie kracze, I puchają puchacze.

[...]

Ballady i romanse to jedyna pamiątka jej matki z rodzinnego domu na Litwie. Lola zna je na pamięć. Strofy wyświetlają się w głowie. Nie może spać, bo może to nie cienie gałęzi odbijają się nocą w oknie? Może to ręce upiorów stukają bezgłośnie w szybę? I co się dzieje za zasłoniętymi oknami w willi w ogrodzie? Kim jest mężczyzna, którego tak strasznie się boi? Quasimodo z Notre Dame?

Piec

Zima to przeraźliwe zimno i wilgoć. Stoi z kołdrą przytulona do pieca. Ma bóle stawów i gorączkę reumatyczną. Uwielbia chorować, bo rodzice się martwią, że umrze. Przenosi się wtedy ze swojego łóżka (siennik wsparty na czterech drewnianych klocach vis-à-vis okna, przy ścianie) na najlepszą w domu wersalkę, przy piecu. W domu pojawiają się cytryny. Zastrzyki, bańki. Boli, ale jest szczęśliwa.

Innym razem leży w szpitalu pośród dorosłych. W Giżycku nie ma dziecięcego oddziału chorób zakaźnych. Wymiotuje przez kilka dni, ale dopiero kiedy zżółkną jej oczy, rodzice wezwą pogotowie. Lekarz krzyczy na ojca, że mogli ją zabić. Ma żółtaczkę mechaniczną. Nie była zaszczepiona, na nic właściwie. Bo kiedy dzieci chodzą do higienistki na szczepienie, ucieka ze strachu ze szkoły. Przez miesiąc patrzy przez zakratowane okna na topole, między którymi stoi budynek prosektorium. Słyszy dźwięk metalowych kółek toczących się po nierównym chodniku. Na wózkach przykrytych prześcieradłami rozpoznaje ludzkie kształty. Wyobraźnia eksploduje. Nie śpi ze strachu, że trupy powstaną i przyjdą pod okno jej sali. Z każdym kolejnym trrrrrrrrrr groza paraliżuje ją coraz bardziej.

„Dziewczynka ze Wschodu” we francuskiej prasie

Barak

Wełniane gryzące rajstopy rolują jej się na kolanach. Przed zimnem nie chronią zrobiony na drutach sweter, watowana kurtka ani brązowe skórzane trzewiki z grubą podeszwą (buty, do których przykręca się łyżwy). Ma kilka lat. Siedem, może dziewięć. Jest ciemno. Wali jej serce. Na końcu ulicy stoi buda z piwem, do której po pracy zachodzą pracownicy OTL-u. Lola otwiera drzwi i uderza w nią kwaśny odór rozlanego piwa zmieszany z dymem z papierosów. Brnie przez pośniegowe błoto rozwleczone po posadzce. Nie wstydzi się tamtych mężczyzn. Boi się tylko, czy

znajdzie zieloną kurtkę ojca. Jest. Ciągnie ją za rękaw. „Co jest, Lolcia?” – pyta tato. Uśmiecha się. „Chodź do domu” – mówi. Ze słoja stojącego na barze ojciec odmierza łyżkę soli i wrzuca ją do kufla z piwem, wzburzając pianę. Wypija. Lolcia znów ciągnie zielony rękaw do domu. Bardziej niż podpitych mężczyzn w baraku boi się przejść obok tajemniczego domu. Czuje na sobie pogardliwy wzrok jego mieszkańców. Jezioro

Biegną bandą na Niegocin. Zakładają łyżwy i w rozpiętych kurtkach, w które wiatr dmie niczym w żagle, mkną na drugą stronę, do Wilkas. Cud, że nikt się nigdy nie utopił, bo te wyścigi to rosyjska ruletka. Rybacy wycinają na Niegocinie przeręble, a kiedy śnieg przyprószy, nie widać, w którym miejscu lód jest ledwie związany, przezroczysty i kruchy.

W Wilkasach odkręcają łyżwy i znów biegiem wzdłuż brzegu do domu, byle zdążyć przed ciemnością. Nikt ich nie kontroluje, nie pyta, gdzie się podziewali. Ważne, by zameldowali się o godzinie szesnastej w domu i zjedli gorącą zupę.

Lola nauczy się jeździć na łyżwach, zanim pójdzie do szkoły. W biedapaczce znajdzie za duże figurówki, które po włożeniu trzech par grubych skarpet stabilnie trzymają stopę. Wychodzi na oblodzoną jezdnię przed domem i ćwiczy upadanie i wstawanie. Samochody jeżdżą tam rzadko, jedynie jakiś wóz z belami drewna do OTL-u.

Do sąsiadów przyjeżdża rodzina z Francji. Zachwycona Lolą robi jej zdjęcie. Fotografia ukaże się we francuskiej gazecie z podpisem: dziewczynka ze Wschodu na łyżwach.

Łyżwiarstwo szybkie stanie się jej pasją. Przy każdej szkole jest lodowisko i tor treningowy. Na zawody jeżdżą nieogrzewanym „ogórkiem” w obcisłych bawełnianych kostiumach i rosyjskich panczenach. Przed startem trenerzy nacierają zawodniczki i zawodników rozgrzewającą maścią na bóle reumatyczne. Dzieci wychodzą z autobusu i natychmiast startują. A kiedy kończą wyścig, opierają dłonie na kolanach, pochylają głowy, plują i ciężko dyszą. Po takim wysiłku ślinianki wydzielają ogromne ilości śliny, która smakuje jak krew. W domu stają przy piecach i krzyczą. Bo kiedy odmrażają się nogi, ból jest straszny, wspomina Maria. Z giżycką drużyną Czarnych Panter zdobędzie w Szklarskiej Porębie medal mistrzostw Polski. Na pochodzie pierwszomajowym maszeruje z medalem na szyi. Jest przeraźliwie zimno, jak to w maju w Giżycku. Kilka lat później będzie jeździć na bojerach. To rodzaj kajaka z żaglem, poruszającego się na płozach. W 1970 roku na Niegocinie odbywają się pierwsze mistrzostwa świata w tej dyscyplinie. W szarym o tej porze roku mieście poruszenie. Wzdłuż brzegu kolorowe żagle i ludzie ubrani na kolorowo, którzy chwilę później niczym amazońskie ptaki mkną po zamarzniętym jeziorze, opowiada Maria. „A na brzegu my, watowani i szaroburzy, patrzymy na to zjawisko i czujemy, jakbyśmy do Ameryki wyjechali. I tak patrzymy, patrzymy, patrzymy” .

Zupa

Jest w pierwszej klasie. Albo w drugiej. Wraca ze szkoły. Naciska klamkę, kiedy otwierają się drzwi z naprzeciwka. „Matka w szpitalu” , mówi sąsiadka, a Lola rzuca tornister, biegnie, a potem sala po sali szuka matki. Siada na krzesełku obok. Matka leży i milczy. Lola też milczy. Skręca ją z głodu. Po kilku godzinach

Czarne Pantery na lodzie

salowa przynosi jej talerz parującej szpitalnej zupy. Dla Marii to najbardziej upokarzający moment w życiu. Bo myślała, że wszyscy widzą, że jest głodna i ta kobieta się nad nią lituje.

Matka często krwawi z dróg rodnych. Cierpi na bóle kręgosłupa. Kiedy jest w szpitalu, pieką sobie z Basią kartofle, ułożone z litewska w dachówkę, albo kroją cebulę w piórka, podgotowują ją z koncentratem pomidorowym i smarują na chlebie.

Raz w tygodniu chleb jest kruchy i pachnący, z piekarni od Ściborka. Masło z mleczarni i pokrojona na milimetrowe plasterki sucha kiełbasa. Maria do dziś czuje jej zapach. I do dziś boi się biedy, głodu i chorób. Obsesyjnie zapełnia lodówkę jedzeniem.

Maria rekonstruuje historię rodzinną z fragmentów opowieści wyjawianych jej mimochodem przy różnych okazjach, w różnych miejscach i w różnym czasie. Jest dziurawa, pełna niedopowiedzeń i spekulacji.

Pakulnisowie...

Ojciec urodził się w Wilnie. Jego starszy brat Henryk studiował prawo, ale Rajmund kształcił się na mechanika. Do majątku rodziców Marii mamy przyjechał na praktyki. Wtedy poznał Alicję. Miała z piętnaście lat. Możliwe, że wówczas zakochali się w sobie. Był prawdopodobnie 1939 rok.

Kiedy wybucha wojna, bracia idą walczyć do polskiej armii. Henryk zostanie zamordowany w Katyniu. Rajmund ukrywa się z AK-owcami w lesie, ale ujawnia się szantażowany, że jeśli tego nie zrobi, jego ojciec zostanie zesłany na Sybir. NKWD przetrzymuje go w więzieniu, a potem zsyła dwudziestolatka na Workutę. Pracuje przy budowie kolei. Dzień w dzień kawałek chleba z cebulą popijany szklanką samogonu. Nie opowie nigdy o szczegółach. Może kazali mu milczeć? Wraca z Workuty zrujnowany fizycznie i psychicznie. Dziadek Piotr, który wychodzi po syna na dworzec, nie rozpoznaje go w idącym naprzeciwko chudym i starym mężczyźnie.

Dowód osobisty zamordowanego w Katyniu stryja Henryka

Dziadek Piotr Pakulnis też był milczący. Niedostępny. Panisko. Po ucieczce z Wilna zatrzymują się z babcią Anną w Giżycku, gdzie on dostaje pracę na kolei. Kilkanaście lat później sprzedają dom i wyprowadzają się do wsi Pieczonki, do domku, który śni się Alicji, kiedy Maria wprasza się rodzicom do życia. Raz w roku zabierają wnuczkę na tydzień do siebie, ale przez ten cały czas nie odzywają się zbytnio do niej. Tak to zapamięta. Chce się okazać przydatna i kilka razy dziennie zamiata schodki. Nie pamięta nic prócz ogródka, w którym spędza samotnie czas, zamiatania, kredensu z przywiezioną z Litwy porcelaną i stojącego zegara, który dzwoni co godzinę. Wieczorami dziadkowie grają w karty na stole przykrytym serwetą. Sączą nalewkę, a kiedy ich twarze robią się czerwone, mówią Marii: „Dobranoc” . Wychodzą z pokoju

bez czułego pocałunku. Bo Anna nie całuje ani nie przytula. W stop-klatce Marii jest dystyngowana, piękna i zimna.

Maria kładzie się na pościelonej kanapie i nie może zasnąć. Raz, że zegar, a dwa, że gałęzie drzew za oknem przybierają kształty nierzeczywistych postaci. Wyobraźnia szaleje do brzasku.

Po śmierci Piotra Anna zachoruje na alzheimera. Raz w roku przyjeżdża na miesiąc do Giżycka. Dziewczynka bardzo się na ten

Babcia Anna

czas cieszy, bo ma rodzinę, w końcu mieszka z babcią, prawda? Nie rozumieją z siostrą jej choroby. Śmieją się z niej, kiedy rozmawia z telewizorem albo z postaciami ze zdjęć w gazetach, które karmi swoim pokrojonym w wagoniki chlebem. Z Marią ani Basią nie rozmawia. Nie zauważa ich.

Kiedyś, obejrzawszy film kostiumowy, wmawia sobie i wszystkim, że musi iść na bal. Maria pisze z siostrą zaproszenie: „Droga Pani Anno, bardzo serdecznie Panią zapraszam na bal” , który odbędzie się tu i tu tego i tego. Podpisane: Adolf Hitler.

„Tak, można zaniemówić” , mówi dorosła Maria. Dzień później jej rodzice znajdują babcię Annę na ulicy. Mówi, że idzie do sklepu kupić materiał na suknię. Maria nie rozumie wtedy, dlaczego to, co zrobiły, jest okrutne. Tak krzyczy ich mama. I nie wie, dlaczego w ogóle przyszedł im do głowy Adolf Hitler. ...i Piotrowiczowie

Czasami ktoś jej mówi, że po wojnie nie przytulało się dzieci, ale Maria nie jest pewna, czy tamte czasy były naprawdę takie surowe. Bo babcia Wacława przytulała. Marysia zazdrości Basi, że wychowuje się u babci w Kątach Wrocławskich, bo ma dom, w którym jest radość i miłość. Jako panienka też ma okazję tam pojechać. Zachwyca ją siostra jej matki, ciotka Czesia. Jest szefową urzędu stanu cywilnego, wydaje się Marysi królową Kątów. W domu ciągle jacyś ludzie, sąsiadki i wesołość.

Jej najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa w Giżycku to też klatka filmowa z babcią Wacią. Siedzą przy oknie w zimnej kuchni. Babcia usadza ją sobie na kolanach, przytula do siebie i czyta bajkę.

Dziadkowie uciekają z Litwy do Polski jak wszyscy, wagonem towarowym, chociaż wcześniej ewakuujący się przed Rosjanami Niemcy proponują dziadkowi podwózkę, konfiskując uprzednio jego samochód. Ale wtedy jeszcze nikt nie chce uciekać przed Rosjanami (kiedy się na to zdecydują, dziadek porzuci babcię Wacławę i trójkę dzieci).

Ukochana babcia Wacia

Dziadkowie mają spory majątek. Mieszkają w Kownie, prowadzą pensjonat. W czasie wojny stacjonują w nim Niemcy. Matka opowiada Marii, że do kolacji siadają w mundurach i co wieczór przynoszą ze sobą czekoladę albo herbatę. Popołudniami, przebrani w białe flanelowe dresy, grają przed domem w siatkówkę.

Po ucieczce Niemców do pensjonatu wprowadzają się żołnierze rosyjscy. Babcia Wacia i im serwuje posiłki na porcelanie, ale oni nie potrafią używać sztućców.

Nastoletniej Alicji ani jej siostry Czesi nie ma wtedy w domu. Dziadkowie chowają je w leśnych ziemiankach, w nocy zanoszą im jedzenie. Matka Marii nigdy nie chce o tym opowiadać.

Rodzina Alicji na schodach poniemieckiej willi w Kątach Wrocławskich

Ojciec Marii odnajdzie przyszłą żonę dopiero w Kątach Wrocławskich. Na zachowanej fotografii siedzi z rodzeństwem na schodach poniemieckiej willi. Uśmiechają się. Wokół drzewa i światło. Maria ma nadzieję, że w tej powojennej namiastce litewskiego życia i dobrobytu jej mama chociaż przez moment była szczęśliwa.

Po kolejnych odwiedzinach ojca ciocia Czesia udziela im ślubu. Mamie Marii to cudowne odnalezienie może i wydaje się romantyczne, ale życie zweryfikuje i romantyzm, i jej pojęcie o miłości. Tak twierdzi Maria.

Dwudziestodwuletnia Alicja, albo i dwudziestoczteroletnia, zostawia matkę i rodzeństwo i wyjeżdża za mężem do Giżycka. Nikogo nie zna. Nie pracuje. Żyją biednie. Kiedy ojciec dostaje pracę w mleczarni, w domu nareszcie jest masło, śmietana, sery żółty i biały. I ryby – wymienia się z rybakami znad Niegocina i okolicznych jezior na nabiał.

I to wszystko z rekonstrukcji rodzinnej Marii.

Ślub rodziców

Maria patrzy przez czas na Lolę, niekochaną w tamtym okresie przez nikogo, która czuła się pod każdym względem nie taka. I straszliwie samotna. W ostatniej ławce, w poprzecieranym szkolnym fartuszku, czasem głodna, a czasem z kanapką ze słoninką paprykową. Widzi po kanapkach i fartuszkach innych dzieci, że istnieje lepszy świat, ale ona nie ma do niego dostępu.

„I potem całe życie czujesz, że nie masz dostępu” , mówi.

Aż tak?

Dzieciństwo waży na życiu. Nigdy nie miałam w nim poczucia bezpieczeństwa.

Teraz je masz?

Teraz rozmawiasz z kobietą po sześćdziesiątce, która patrzy w przeszłość i próbuje zgadywać, czy gdyby rodzice dali mi do mojej walizeczki więcej pewności siebie, to dokonałabym innych wyborów. Całkiem możliwe, że tak, co jednak nie oznacza, że jestem swoim życiem sfrustrowana.

Czym skutkował niedosyt pewności?

Bardzo długo uczyłam się sztuki odpuszczania i rozumienia, że nie muszę udowadniać, że jestem fajna, doskonała, że umiem zrobić i to, i to, i to. Nie wiedziałam, kim jestem i jak to ze mną jest, i dlatego sprawdzałam się we wszystkim i we wszystkim chciałam być genialna. Zaharowywałam się i największą nagrodą było to, że ktoś mnie pochwalił, pogłaskał po główce i powiedział: „Ale pięknie to zrobiłaś” albo „O Jezu, jakie to smaczne” .

Na szczęście mam to za sobą i odczuwam przyjemność, że robię coś dla siebie, a nie dla pochwał.

W podstawówce z koleżanką Ewą

Nie rozmawiałyście z mamą o tym, kim jesteś i kim możesz być?

Nigdy. Ojciec zwykle wracał z pracy koło godziny siedemnastej. Pijany, raz bardziej, raz mniej. Czekałyśmy na niego z matką. Grzałyśmy się na niskich stołeczkach stojących przy piecu. Czasami tylko opowiadała o tej swojej Litwie, ale częściej milczałyśmy.

Szukałam z nią kontaktu. Najczęściej siedziała w kuchni na stołku, przy oknie, wpatrzona w staw, łąki i Piaskową Górę.

Chyba mam to po niej, bo bardzo często tak się zawieszam. Patrzę w okno i tracę kontakt z rzeczywistością. Podchodziłam w takich chwilach do mamy, opowiadałam jej o tym, co było w szkole, zadawałam pytania, ale odpowiadała mi zupełnie nie à propos.

Czułam wtedy ból i nienawiść do niej.

Aż nienawiść?

Tak. Za to, że mnie unieważnia. Nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej. Nie widziałam, że ona żyje po prostu. Nawet nie chodzi o pełnię życia, tylko o radość ze zwyczajnej codzienności. Była schorowana i udręczona. Z dzieciństwa mam w oczach obrazek, że jeśli nie patrzy w okno, to leży na boku na skraju łóżka.

A kiedy jest burza, chowa się do wielkiej szafy w przedpokoju.

O swoim śnie, w którym prosiłam się na świat, opowiedziała mi, dopiero kiedy byłam dorosłą kobietą.

Była wtedy z ciebie dumna?

Nie wiem. Nigdy mi tego nie okazała. Ale wiem od siostry, że wycinała z gazet artykuły na mój temat i moje zdjęcia.

Mogła cierpieć na depresję.

Kiedyś nikt nie używał słowa „depresja” . „Matka zniknęła za chmurą nieszczęścia” , jak pisze w Przywiązaniach Vivian Gornick. Widziałam ją, ale jej nie było, zniknęła.

Zastanawiam się nad jej życiem i nie mam spokoju, kiedy myślę, co mogło się wydarzyć, kiedy ukrywały się z siostrą w lesie. Kto wie, czy nie została zgwałcona, przecież wiemy z historii, jak zachowywała się ruska swołocz. Kiedy pytałam mamę o jej litewską przeszłość, to albo zmieniała temat, albo snuła sielskoanielskie opowieści. Bale, wieczorki, powozy, odwiedziny, adoratorzy. A potem nagle cięcie i: „On wywiózł mnie do Giżycka

i zmarnował mi życie” . Przez całe moje dzieciństwo powtarzała, że ma zmarnowane życie. Czułam się winna, że to przeze mnie.

Rozmawiałyście o przeszłości, kiedy już byłaś dorosła

Nie. Kiedy porządkowałam fotografie, wpadła mi w rękę karteczka z odręczną notatką. Przeczytam ci:

„Przez szybę samochodu widzę moje okno

Zasłonięte do połowy dwiema firankami, jak kiedyś, na sznurku

Jedna z zakładowych choinek z rodzicami i Basią ?

Wiem, że tam jest... leży skulona na brzegu wersalki... myśli o swojej Litwie... zawsze tylko o tym...

A może przez szparę zza firanki też patrzy

Boję się nacisnąć klamkę

Ruszam

Moja ulica już nie jest moją ulicą

Wycięli wszystkie lipy

Na moich łąkach i stawie stoją brzydkie domy, pstrokate, każdy inny, bez porządku architektonicznego.

To już nie mój świat.

Jadę

Łzy płyną same” .

Myśl, że mama cierpiała, chyba pomaga w wybaczeniu jej.

Dojrzałość pomaga. Wyobrażam sobie ją młodziusieńką, wykorzenioną z Litwy, z dobrobytu, z pięknego życia, a po wojnie znów wyrwaną od najbliższych, wywiezioną na Mazury do mężczyzny, który w Workucie nabawił się choroby alkoholowej. Wybaczam jej, że nie dawała nam ciepła, nie przytulała, nie rozmawiała z nami, nie mówiła nam ważnych rzeczy przydatnych w późniejszym życiu, tylko snuła swoje opowieści. Monologi.

Ojciec

Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego zdecydowali się na czwórkę dzieci, skoro tak niewiele potrafili im dać. W sensie emocjonalnym przede wszystkim, a nie materialnym. O ile my z Basią poradziłyśmy sobie w życiu lepiej, bo kobiety jednak są silniejsze, o tyle losy moich braci naznaczone są tragizmem. Henio, najwrażliwszy z nas wszystkich, zmarł w wieku trzydziestu trzech lat. Też czuł się niepotrzebny w tym domu. Marek był samotnym

wilkiem, przez lata nie było wiadomo, gdzie się podziewa.

Odszukał Basię, ale ze mną się nie skontaktował. Ożenił się, ma dzieci, ale i on skrzywdził swoich bliskich. Zapłacił ogromną cenę za swoje odrzucenie. Też umarł. A przecież gdyby nie rozjechał nas walec historii, mogliśmy być fajną, wspierającą się rodziną. Bo zdarzały nam się i piękne momenty.

Wigilia?

Akurat nie. Wyczekiwaliśmy, czy wigilia w ogóle się odbędzie, bo nie wiedzieliśmy, w jakim stanie wróci do domu ojciec. Ale kiedy nie pił, był bardzo pracowity i zaradny. Ludzie, którzy go pamiętali z jego młodości, opowiadali o nim z zachwytem. Rajmuś to, Rajmuś tamto. Komuś coś załatwił, komuś innemu pomógł. W Wilnie przed wojną latał na szybowcach.

Świetnie gotowali, matka szczególnie, mam to po niej. Kiedy była zdrowa, piekła bułeczki. I umiała dosmaczyć potrawy. Jej bitki wołowe z sosem były wspaniałe. Pamiętałam przez lata ich smak i udało mi się go odtworzyć. Ojciec z kolei robił wspaniałe litewskie cepeliny. Zamknę oczy i widzę, jak wnosi je w półmisku do pokoju. Genialnie przyrządzał ryby i piekł przepyszne baby kartoflane. Niestety, nie było w tych zwyczajnych i pięknych chwilach ciągłości.

Awanturował się?

Nie.

To dlaczego się go bałaś?

Jak to, dlaczego się bałam? Jeżeli widujesz ojca nie pijanego, ale głównie podpitego, z którym nie masz kontaktu, który nigdy się z tobą nie wita, nie bierze cię na kolana, nie przytula, to obawiasz się jego powrotu. Pamiętam moment straszliwego napięcia, czy on

wróci, czy nie wróci. Słyszę, jak otwiera drzwi wejściowe, biegnę do niego spod pieca, przy którym siedzimy z matką, i widzę, że jest pijany. Dostałam wtedy ataku nienawiści, jakiej w życiu nie zaznałam. Chwyciłam swój mały stołeczek i zamachnęłam się na niego. Chciałam go zabić, rozumiesz? Krzyczałam. A matka spojrzała na mnie z kamienną twarzą i powiedziała: „Uspokój się, histeryczko” . A przecież miałam poczucie, że biegnę ją obronić, bo chcę, żeby było dobrze. Kiedy usłyszałam: „Histeryczko” , to z tej niemożności doświadczenia dwóch skrajnych uczuć zemdlałam.

Współczuję.

Wyjechałam na studia i nie chciałam wracać do domu. Wolałam zostawać w akademiku i z tego powodu dręczyło mnie poczucie winy. Czułam, że ich zostawiam. Nawet wysłałam do nich list z formułką: „Przepraszam, że tak długo się nie odzywam” , bo chciałam być wobec nich correct. Pod koniec moich studiów tato trafił z krwotokiem do szpitala. Wycięli mu wtedy pół żołądka, ale nie pojechałyśmy z siostrą do niego. Byłyśmy na niego wściekłe za nasze dzieciństwo i jego picie. Chciałyśmy go ukarać. Miałyśmy nadzieję, że może po tej operacji stanie się cud, i rzeczywiście się stał.

To znaczy?

Na nowo się narodził. Przestał pić i palić. I zapomniał, ile krzywd nam wyrządził.

Nie przeprosił?

Nigdy. Ale stał się bardzo miłym, cudownym człowiekiem, czyli takim, jaki był zawsze, ale opętany demonem pijaństwa nie potrafił tego okazać.

Też musiał tęsknić za Litwą.

Oni wszyscy tęsknili. Wyobraź sobie, że musisz w pośpiechu spakować parę rzeczy i wyjechać gdzieś, gdzie nigdy nie byłaś. Mnie by pewnie serce rozrywało z tęsknoty, nawet za głupotami. A potem, jak pokochać kraj, w którym czujesz się zniewolona i boisz się opowiadać o tym, co przeżyłaś. Bo wtedy w podręcznikach do historii zamiast łagrów jest bratnia przyjaźń narodu radzieckiego. Podejrzewam, że ojciec był wzywany do Urzędu Bezpieczeństwa. Wiedzieli przecież, że przyjechał z radzieckiej niewoli. I moim zdaniem nie mówił nigdy z nikim o swoich doświadczeniach, bo ktoś na UB musiał go przestrzec, że lepiej dla niego będzie, gdy wybierze milczenie. W wolnej Polsce został szefem Związku Sybiraków w Giżycku, ale nadal niewiele opowiadał. Rozumiem, że chciał wymazać tamten straszny czas z pamięci. Jeśli pamiętam jakąś jego życiową radę, to tylko tę, bym się nie uczyła rosyjskiego. „A jak usłyszysz ruski język, to uciekaj. Pamiętaj, uciekaj” . I to było wszystko, co powiedział na temat swojej przeszłości.

Wybaczyłaś mu?

Wzruszył mnie. Przyjechał do Warszawy i zabrałam go na przedstawienie, w którym grałam. Wtedy zobaczył mnie pierwszy raz w życiu w teatrze. Wróciliśmy do domu. Szykowałam w kuchni coś do jedzenia, a on siedział z Krzyśkiem i małym Jasiem. Wspominał, opowiadał im o swoim życiu, uśmiechali się. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam mojego ojca takiego, jakiego powinnam widzieć całe życie. Byłam szczęśliwa, że Jasio ma dziadka. Wpatrywał się w niego z zachwytem. I za to szczęście mojego Jasia wybaczyłam ojcu wszystko to, co miałam mu do wybaczenia. I to, że nie przyjechali z mamą na mój ślub,

również. Nie pożył potem już długo. Umarł na własne życzenie. Nie zgodził się na operację i wypisał ze szpitala.

Co czułaś, opiekując się starymi rodzicami, którzy w dzieciństwie cię zawodzili?

Kiedy ojciec pierwszy raz zachorował, powiedział nam, że naszym obowiązkiem jest opiekować się rodzicami. Trudne zadanie, ale wykonałyśmy je z Basią najlepiej, jak potrafiłyśmy. Kiedy oboje zamienili się na starość w dzieci, odczuwałyśmy nawet wzruszenie. Niedługo przed śmiercią ojca karmiłam go zupą ogórkową i było mi strasznie smutno, że miałam z nim tak mało dobrych chwil. Ta przy zupie była dobrą chwilą. Ludzka, spokojna i trzeźwa. Straszna też była, bo bardzo cierpiał.

Po jego śmierci opiekowałyśmy się mamą. Mam wrażenie, że traktowałam ją tak, jakbym sama chciała być traktowana w dzieciństwie. Kupowałam jej sukienki. Woziłyśmy jej z Basią zakupy, ręczniki, chemię i ubrania. Robiłyśmy jej pranie, Basia gotowała. Matka skurczyła się, miała posturę dziewczynki. Kiedyś, gdy wychodziłam, powiedziała: „Kocham cię, Marysia” . Raz w życiu to od niej usłyszałam, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia.

Dlaczego?

Żeby kogoś kochać, trzeba mu coś od siebie dać. Okazać mu uczucie. Czy ja ją kochałam? Chyba tak. Któregoś wieczoru wstała z łóżka, zakręciło jej się w głowie, a następnego dnia umarła. Nie pamiętam, czy płakałam. Jeśli tak, to możliwe, że nad małymi skrzywdzonymi dziewczynkami, jakimi byłyśmy w przeszłości i ona, i ja. Ale nigdy nie chciałam żyć przeszłością, w czym pomógł mi mój zawód. Zamiast ją roztrząsać i widzieć siebie w roli ofiary, odkrywałam różne charaktery i osobowości, kreowałam postaci i z każdą rolą mierzyłam się z odpowiedzią na pytanie, kim jest

człowiek. Ale jak już mówiłam, nie da się całkiem uciec od przeszłości. Bardzo się bałam, czy będę umiała kochać moje dziecko. Nikt mnie przecież tego nie nauczył. Byłam szczęśliwa, kiedy okazało się, że potrafię. [...]

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.