PIERWSZE SZEŚĆ LAT
POWOŁANIE
Wmoim życiu przygoda z kapłaństwem zaczęła się od nieustępliwego, ciągłego i silnego uczucia, którego nijak nie umiałem się pozbyć. W końcu to uczucie nabrało w moim życiu takiej siły, że zacząłem myśleć o seminarium lub klasztorze. Podejrzewałem, że to może być boża interwencja w moje życie. I chociaż nie byłem przesadnie religijny, zacząłem ostrożnie się przyglądać temu, co czuję. W końcu, gdy to uczucie trwało, a do tego pojawiały się marzenia i wzruszenia podczas czytania Biblii, uznałem, że to może być to. To uczucie nazywa się w Kościele katolickim „powołaniem” . Wychowałem się w katolickiej rodzinie i podobnie jak większość katolików od dziecka wiedziałem, czym jest powołanie. Przecież każdy, kto odwiedza kościoły, zauważy bez trudu liczne obrazy przedstawiające powołanie uczniów przez Jezusa. Zaś nawet podczas pobieżnej lektury Biblii czytelnik znajdzie łatwo miejsca, w których Bóg kogoś wzywa. Co nie jest dziwne, powołanie do prorokowania, bycia mędrcem, sędzią czy później apostołem jest jednym z centralnych tematów Biblii.
To dziwne uczucie nie tylko że się u mnie pojawiło, ono jakby samo z siebie upoważniło mnie, żeby zacząć myśleć o wstąpieniu do seminarium i zostaniu księdzem. Skądinąd właśnie odczuwanie tego powołania jest warunkiem podstawowym, żeby w ogóle rozmawiać o klasztorze lub seminarium. Ten, kto tego nie ma, tego nie czuje, odpada na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej – albo musi wiarygodnie kłamać.
O ile wcześniej nie bardzo wiedziałem, jak nazwać to dziwne doznanie, to od pierwszego dnia w seminarium zacząłem z łatwością mówić o tym „moje powołanie” . Okazało się też, że cała droga seminaryjna ma pomóc rozbudować i umocnić ten stan duszy. W kapłaństwie ten, który został powołany, z tego daru powinien czerpać energię do religijnego działania. Każde seminarium od samego początku robi wszystko, żeby to uczucie chronić, wzmacniać i uświęcać. Z czasem każdy, kto nie upadł, nie stracił swojego powołania, nabiera silnego przekonania, że jest to bezpośrednia interwencja boża. Trudno dyskutować z takim życiowym nastawieniem.
Od pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej wiedziałem, że seminarium to szkoła tylko dla powołanych. Kapłaństwo jest z kolei pracą dla powołanych. Powołanie jest potrzebne tak samo jak matura. Mało tego, to powołanie, dokonane przez samego Boga, jest czymś rzadkim i wyjątkowym. Czymś, co można stracić, zgubić, szczególnie przez grzechy i brak modlitwy. Z czasem nabrałem przekonania, że moje powołanie jest też jakby tajemną supermocą. Jest jak jakaś liga supermenów. Pozwala przecież żyć inaczej niż wszyscy i w ogóle nie przejmować się problemami codzienności.
Drogi do seminarium, a czasami klasztoru, są różne. Można powiedzieć, że ile osób, tyle dróg. Ale centralnym elementem wstąpienia jest właśnie to nieokreślone uczucie, które owocuje decyzją na dobrą sprawę przypominającą śmierć. Przecież wstąpienie do seminarium, zamieszkanie w tym obcym, rządzonym żelazną dyscypliną miejscu, niejednemu wygląda jak publiczne samobójstwo. Samemu zaś wstąpieniu często towarzyszy silny lęk. Ukrywanie tego przed bliskimi aż do samego końca nie jest niczym wyjątkowym. Jakby chodziło o coś niebezpiecznego, tajnego. Czasami bywa wręcz na odwrót i człowiek noszący się z taką myślą
mówi o tym na prawo i lewo. Jakby się odgrażał, że wstąpi do seminarium. Że zostanie księdzem. Ale z mojego doświadczenia wynika: nieważne, kto jaką pozę względem tego uczucia przyjmuje, i tak każdy zmaga się do samego końca z wątpliwościami. Jak bramin, który żeby udowodnić wszystkim, że istnieje reinkarnacja, szykuje dla siebie stos, na którym się będzie chciał żywcem spalić.
Pamiętam, że kiedy sam przeżywałem silne wątpliwości i lęki, szukałem rady i zrozumienia u księży, którzy wydawali mi się godni zaufania. Chciałem z kimś omówić wstąpienie do seminarium i pogadać o tym, czego się boję w tej decyzji. Szczególnie pamiętam dwóch rozmówców. Pierwszy z nich wysłuchał mnie ze zrozumieniem. I żeby dodać mi odwagi, opowiedział mi historię swojego powołania.
W swojej opowieści skupił się na konflikcie z ojcem. Silnym, nieobecnym w domu mężczyzną, który bardzo dużo pracował. Jego matka zajmowała się domem. Mówił mi, że kiedy ogłosił rodzicom, że wstępuje do seminarium, to po raz pierwszy zobaczył łzy swojego taty. Mówił mi to po to, żeby mnie przestrzec przed pułapkami, jakie świat zastawia na powołanych. Najsilniejszą z pułapek, której on doświadczył, była właśnie reakcja jego ojca. Ten ksiądz zwierzył mi się, że zwlekał aż do końca z przyznaniem się w domu, że chce być księdzem. Dopiero dzień przed wyjazdem do seminarium zakomunikował rodzicom, gdzie nazajutrz jedzie. To prawda, że jego matka się tego spodziewała. Ale ojciec był tym kompletnie zaskoczony. Zszokowany. I wybuchł płaczem. Chociaż była to bardzo ciekawa historia, nie umiałem się oprzeć myśli, że w historii tego księdza czegoś brakuje. Nigdy mi nie wyjawił, czemu między nim a jego ojcem panowały taki dystans i wyobcowanie. Nie umiałem też uwolnić się od podejrzeń, że właśnie pokoleniowy konflikt rzutował na decyzję o wstąpieniu
do seminarium. Jednak kiedy miałem dwadzieścia lat i myślałem o powołaniu, uznałem takie wątpliwości za podszepty diabła. Pamiętam też, że tamten ksiądz opowiedział mi z dumą, że po nim nikt się nie spodziewał, że pójdzie na księdza. Jeszcze bowiem w piątek przed wyjazdem do seminarium był na dyskotece, gdzie tańczył z najładniejszymi dziewczynami.
Zwierzyłem się też innemu księdzu. On wprawdzie nie opowiedział mi swojej historii powołania, mówił, że nie ma o czym opowiadać. Ale kiedy rozmawialiśmy, skupił się na całkiem innym aspekcie kapłaństwa. Powiedział, że on traktuje swoje wstąpienie jak ofiarę. Ofiarę ze swojego życia. Z jednej strony bardzo mocno wierzy w Boga i czuje jego obecność. A jego decyzja o wstąpieniu do seminarium i życiu w bezżenności to dla niego i jego rodziny znak, że Bóg jest. I nie tylko dla bliskich, ale dla wszystkich innych ludzi. Powiedział mi też, że nikt nie potrafi przejść obojętnie obok człowieka szczerze oddanego Bogu. Twierdził też, że kiedy rodzina uwierzy, że ta decyzja pochodzi od Boga, będą mnie bezwzględnie wspierać. Tak jak jego wspiera cała rodzina. Szczególnie w wątpliwościach, które mu się nieraz zdarzały. Później się dowiedziałem, że był przeciwieństwem mojego poprzedniego rozmówcy. Pochodził z bardzo religijnej rodziny i był środkowym synem. Niczym się nie wyróżniał, no może poza tym, że od pierwszej komunii aż do końca liceum służył do mszy. Nie sprawiał żadnych kłopotów wychowawczych. Po maturze ku wielkiej radości religijnych rodziców – szafarza i zelatorki –poszedł do seminarium i został księdzem.
To byli dwaj doradcy, którym się zwierzyłem z moich rozterek. Jeden przesadnie wesoły i niebojący się zakląć swój chłop. Drugi wyobcowany, trochę smutny i refleksyjny. Nie wiem, czy ci dwaj mi pomogli. Jednak wtedy fakt, że wszyscy mówiliśmy o tym
samym uczuciu, które każdy z nas odczuwa, wydał mi się bardzo ważny. Pomyślałem, że tym, co nas łączy, jest boskie wezwanie.
I wychwyciłem wiele analogii w tym, co czuję, z ich odczuciami. I oni, i ja nie rozumieliśmy, skąd to się wzięło. Wszyscy odczuwaliśmy duże wzruszenia podczas pobożnych myśli, z kolei myślenie o świecie, karierze czy nawet założeniu rodziny budziło w nas smutek. Wreszcie świadomość, że ta myśl może pochodzić od Boga, dawała wielki spokój i wyjątkowe doświadczenie. Przecież, jak to ujął jeden z moich rozmówców, szansa, że Bóg kogoś powoła, jest równie mała jak wygrana w totka.
Wiem, że większość moich kolegów w podobny sposób, podczas licznych modlitw i rozmów głównie z innymi księżmi, rzadziej rówieśnikami, wykuwała decyzję o wstąpieniu do seminarium. I myślę, że decydującym czynnikiem, podobnie jak u mnie, było ciągle powracające uczucie, którego człowiek nie rozumie. Ono właśnie sprawia, że młody mężczyzna decyduje się na studia teologiczne połączone z wojskową dyscypliną.
Nie rozumiałem tego uczucia. Nie miałem pojęcia, skąd się wzięło. Szczególnie że bardzo szybko pojawiła się wygodna i bardzo nęcąca odpowiedź, że to Bóg. Kto przejdzie obojętnie obok czegoś tak cudownego, niezrozumiałego?! Jak manna na pustyni albo rozstępujące się morze. Albo jak myśl, która chociaż jest w twojej głowie, zdaje się pochodzić z nieba. Szczególnie gdy się ma koło dwudziestu lat? To uczucie wygląda naprawdę bosko. Kiedy wszyscy się martwią, co będą robić w życiu, z kim się zwiążą, czy ktoś ich pokocha, ja i wielu mi podobnych nie mieliśmy tego problemu. Zdawało się, że wygraliśmy los na loterii. Bóg posłał nam z nieba cudowne uczucie. Takie, które sprawiało, że to wszystko, czym martwili się nasi rówieśnicy, było jak nic niewarte ulotne zmartwienia.
Przyznaję, że dużo później, po przeczytaniu serii o Harrym Potterze, dostrzegłem wiele podobieństw między Hogwartem a moim seminarium. Oraz między piętnem, które Harry otrzymał jako małe dziecko, a uczuciem powołania, jakiego ja doświadczyłem. Miałem wrażenie, że moje powołanie – także każde inne – było jak piętno Pottera. Dla pozostałych ukryte, niezrozumiałe, ale dla Harry’ego szybko stało się dominującą wartością w życiu. I podobnie jak to piętno Harry’emu nie pozwalało spać, tak i mnie, gdy poczułem ten dziwny stan, nie było dane zaznać spokoju. Dopóki nie uległem jak Mojżesz Bogu. Tylko że Harry to postać fikcyjna, heros, chwilami sprawiający wrażenie półboga. Ja zaś jestem tylko człowiekiem i mam zwyczajne ludzkie cechy, które – jak się okazało – dość mocno przeszkadzały powołaniu. Z czasem stało się jasne, że moje powołanie nie do końca jest tym, za co je brałem. Przecież gdyby tak było, czy zapadłbym na ciężką depresję, a później kompletnie straciłbym wiarę i odszedłbym z kapłaństwa? Okazało się bowiem, że ja nie jestem ani Harrym, ani Mojżeszem, ani nawet jednym z pomniejszych proroków.
Cóż, gdy miałem dwadzieścia lat, chętnie wziąłem to, co czułem, za dar z nieba, który uczynił mnie człowiekiem innym niż wszyscy. Lepszym, silniejszym, wyjątkowym, ze specjalną misją od samego Boga. Nawet przez sekundę nie pomyślałem, że przed czymś uciekam. Raczej uważałem, że oto Bóg wyzwala mnie z tego, co w moim życiu jest pokręcone i trudne. Czułem się po prostu wyróżniony.
Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że nikt z nas nie jest lepszym albo gorszym dzieckiem Boga. I że wiara jest ważną częścią życia, podobnie jak miłość albo rodzicielstwo, ale nie jest lekarstwem na to, co w życiu nie wychodzi.
NASZE PIERWSZE SPOTKANIE
W2007 roku owo tajemnicze uczucie zaprowadziło mnie i podobnych mi trzydziestu sześciu chłopaków do seminarium w Opolu. Były wśród nas osoby z Bytomia, Gliwic, Opola i z licznych wiosek, o których istnieniu chyba poza Bogiem i ich mieszkańcami nikt nie ma pojęcia. Przystojni i brzydcy. Chudzi i grubi. Niscy i wysocy. Od samego początku łączyło nas to wyjątkowe coś. Uczucie, którego nikt z nas nie rozumiał, a które z pomocą księży i seminarium mogliśmy w końcu jakoś nazwać.
Zaraz też w pierwszych dniach odbyło się nasze pierwsze wspólne spotkanie. Mój cały rocznik i przełożeni seminaryjni zebrał się w dużej auli. Na początek przywitał nas ksiądz rektor. Znaliśmy już go.
Każdy z nas odbył z nim krępującą wstępną rozmowę. Rektor, świdrując oczami, zadawał wtedy wiele pytań. Niewygodnych, zaskakujących i nieprzyjemnych. Pozwalał sobie na krytyczne komentarze. Pamiętam, że mnie spytał wprost, patrząc mi w oczy, czy nie mam skłonności homoseksualnych i czy oglądam pornografię. Zapytał tak zwyczajnie, w środku rozmowy o tym, dlaczego chcę być księdzem. Później podczas rozmów z klerykami okazało się, że on miał właśnie taki styl prowadzenia rozmowy. Wątpię, że chciał odsiać homoseksualnych kandydatów, bo przecież i tak by mu się nikt nie przyznał. Raczej chciał od samego początku pokazać, kto tu rządzi.
Tamtego dnia rektor poprosił, żebyśmy usiedli w kole i żeby każdy z nas się przedstawił i powiedział, skąd jest. No i koniecznie,
żeby każdy powiedział kilka słów o swoim powołaniu. Żeby mieć pewność, że każdy się odezwie, wskazywał palcem osobę, która miała zacząć. Kolejni świeżo upieczeni klerycy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zabierali głos.
Pamiętam, że rektor skierował wtedy swój palec na Andrzeja. Ten, gdy wstał, przyjął postawę, która była gdzieś w połowie między „baczność” a „spocznij” , spojrzał na rektora, przedstawił się grzecznie i powiedział parę słów o sobie, a później o powołaniu:
– Księdzem chciałem być już od dziecka. Jak miałem sześć albo siedem lat, to często bawiliśmy się w domu w mszę świętą. Tak wychodziło, że zawsze ja tę mszę odprawiałem, i tak mi już to chyba zostało.
Na historię o odprawianiu mszy w dzieciństwie wszyscy zareagowali śmiechem. Okazało się, że więcej tu było takich osób, które jako dzieci bawiły się w mszę. Nawet rektor się roześmiał i powiedział:
– Tylko nie odprawiaj mszy przed święceniami, bo ekskomunikę zaciągniesz.
Na ten żart rektora wszyscy inni księża obecni na sali też wybuchnęli śmiechem.
Wtedy pamiętam, że byłem pod wrażeniem, że Andrzej już od dziecka czuł palec boży w swoim życiu. Z czasem, kiedy poznałem go lepiej, zacząłem mieć jednak wątpliwości, czy on sobie tego aby nie wymyślił. Ten człowiek przez całe studia teologiczne nie zamienił ze mną słowa i nigdy w mojej obecności nie powiedział nic szczerego na swój temat. Może się mnie bał? A może z nikim szczerze o sobie nie rozmawiał. Tego nie wiem. Andrzej pochodził z małej miejscowości. Był większy ode mnie i silniejszy, i wyróżniał się posturą na tle reszty roku. Sam też jestem z wioski, więc kiedy na niego pierwszy raz spojrzałem, to pomyślałem,
że wygląda na takiego, co nie bałby się wejść sam do obory, żeby złapać byka, który zerwał się z łańcucha. W seminarium zasłynął też stalowymi nerwami. Kiedy w ramach darów przyjechały jakieś żywe zwierzęta, kaczki, kury czy nawet królik, zawsze zgłaszał się na ochotnika, żeby uciąć im głowy. Lubił patroszyć i sprawiać. Czasami nawet chwalił się, że gdyby nie poszedł do seminarium, zostałby masarzem, rzeźnikiem. Bardzo lubił świniobicia i twierdził, że zabił już niejedną świnię. Lubił też kląć i zdawał się gruboskórnym człowiekiem. Ale nie wszystko pasowało do tej figury morowego chłopa, którego zgrywał. Bardzo lubił pisać ckliwe wiersze. Niektóre z tych utworów czytałem. Co mnie wtedy zdziwiło, pisał w nich o Jezusie, przyjaźniach, innych księżach albo swojej matce. Nie trafiłem na ani jeden wiersz, który poświęciłby kobiecie. Zupełne pominięcie tematu kobiety, nie licząc własnej matki, dziwiło mnie wtedy, szczególnie że też byłem poetą amatorem. I napisałem wiele liryków poświęconych tęsknocie za oczami kochającej kobiety. W jego wierszach co najwyżej dało się znaleźć matkę i Maryję. Drugą rzeczą, którą zawsze mi się z nim kojarzyła, był sposób, w jaki Andrzej trzymał papierosa. W lewej ręce, i do tego zginał rękę w łokciu. Przecież wielu mężczyzn pali, żeby dodać sobie męskości. Zaś w jego wypadku to palenie wyglądało trochę komicznie i nadawało jego masywnej postaci jakiś nieokreślony, kobiecy rys.
Później odezwał się Rudolf, sympatyczny chłopak, też z jakiejś małej miejscowości.
– Myślę, że powołanie zawdzięczam świadectwu i modlitwom proboszcza. Szczególnie podczas mszy czułem, że Bóg mnie wzywa, nie miałem spokoju od tej myśli. Więc przyszedłem – powiedział z wielkim przekonaniem.
Rektor pokiwał głową.
Rudolf odpowiedział potem jeszcze na pytanie o proboszcza, bo –jak się okazało – rektor i proboszcz Rudolfa się znali. Ale o tym, że jego ojciec od lat mieszka w Niemczech, gdzie pracuje i ma mieszkanie, już nie mówił. Ani o tym, że jego rodzice małżeństwem są tylko na papierze. Dopiero kiedy go poznałem, zrozumiałem, że w pewnym sensie miejsce ojca zajął w jego życiu gorliwy proboszcz. Rudolf stworzył z tym księdzem głęboką więź. Przez całą szkołę średnią pomagał proboszczowi, prowadził stronę parafialną, był szefem ministrantów, zajmował się procesjami w parafii i grał w parafialnej orkiestrze. Nic dziwnego, że po maturze wstąpił do seminarium. I było coś jeszcze: jego proboszcz zmagał się w ukryciu z rakiem. I jak się później okazało, tylko jemu wyznał swoją tajemnicę. Następnie zabrał głos Damian:
– Od bierzmowania czuję, że Bóg jest jakoś bardziej obecny w moim życiu. Dużo się modlę. I pamiętam też, że jak umarł nasz papież, pomyślałem, że też chciałbym służyć Bogu tak jak on. Damian mówił to takim miłym, ciepłym głosem. Mimo stresu umiał też zdobyć się na uśmiech, który posłał w stronę rektora. Damian niczym się wówczas nie wyróżniał. Ale później okazało się, że jest z niego prawdziwy mól książkowy, który do tego ma bardzo mocne poglądy na temat stroju i wyglądu. Nigdy nie zaakceptował kościelnego dress code’u. Zawsze musiał przemycić w swoich ubraniach coś pstrokatego. Oprócz tego nigdy nie przeklinał, nie podnosił głosu i uwielbiał dyskutować. Był ciepłym, wrażliwym człowiekiem, który lubił towarzystwo innych kleryków i nigdy się nie złościł z żadnego powodu. Z tą jego wrażliwością musiało mu być ciężko w rolniczej rodzinie, w zwykłym wiejskim domu. Jego przeciwieństwem był Dawid, który powiedział, że rozstał się z dziewczyną, żeby wstąpić do seminarium. Wywołał tym niekłamany podziw tych kleryków, którzy nigdy nie mieli
dziewczyny. Jednak później, gdy już nie było rektora, Dawid szczerze wyznał, że to ona go rzuciła. A kiedy jego była przyznała się do błędu i chciała do niego wrócić, Dawid natychmiast opuścił seminarium, żeby się z nią zaręczyć. Potem niestety ona znowu z nim zerwała, co niektórzy moi koledzy z satysfakcją komentowali – że to kara boża.
I tak dalej. Kleryk za klerykiem mówił mniej więcej to samo. Pełne romantyzmu wzmianki o tajemnej sile, która miała nas przyprowadzić do seminarium. Podejrzewaliśmy, że to Bóg wzywa nas do siebie. W końcu jednak odezwał się Janusz. Podobnie jak inni wstał i powiedział spięty:
– W gimnazjum ciężko zachorowałem. Przez to straciłem rok w szkole. Długo byłem w szpitalu i było bardzo ciężko. Moi rodzice bali się, że umrę. Wtedy zacząłem myśleć o Jezusie. Kiedy wyzdrowiałem, myślałem o Nim jeszcze więcej. Bo ja żyłem, a niektórzy koledzy ze szpitala umarli. Zastanawiałem się często dlaczego. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Dużo się modliłem i tak w końcu znalazłem się tu. Dziękuję.
Do dzisiaj pamiętam, jakie zapanowało milczenie po tej wypowiedzi. Wręcz zakłopotanie, a obecny dotąd nastrój wesołości nagle zniknął. Zrobiło się jakoś dziwnie.
– Aha – rzekł na to rektor, a jego mina była jak cierpki komentarz do złej odpowiedzi.
– To teraz następna osoba – dodał szybko inny ksiądz.
Potem padały podobnie banalne teksty, że ktoś coś czuł, dużo o tym myślał i przyszedł, bo to chyba jest powołanie. Nie zrozumiałem wtedy, dlaczego opowieść Janusza o jego powołaniu spotkała się z taką dezaprobatą. Zrozumiałem to dopiero później, podczas kazania. Kazanie to wygłosił jeden z ojców duchownych. Nawiązał do spotkania całego rocznika, w którym on też brał
udział. Najpierw opowiedział o swoim powołaniu. Że był zwyczajnym chłopakiem z wioski. Niczym się nie wyróżniał. Nie był ani z bogatej, ani z biednej rodziny. I takiego zwyczajnego chłopaka, który ani w szkole się najlepiej nie uczył, ani w sporcie nie wygrywał, wybrał Bóg. Po prostu. Bóg ma prawo wybrać, kogo chce. I to jest tajemnica. On też nie wie, czemu go wybrał, skoro było tylu innych, lepszych. Później przeszedł do naszych wypowiedzi. Skomentował je słowami, że większość z nas w naiwny, ale szczery sposób powiedziała prawdę podczas spotkania w auli. Prawdę o tym, że Bóg nas wzywa. Mówił, że z czasem to wezwanie będzie dojrzewać, nasza motywacja będzie się umacniać, a głos Boga aktualizować każdego dnia. Z czasem też, tak nam obiecywał, zobaczymy konkretne znaki, które daje nam Jezus, znaki potwierdzające powołanie. Oczywiście ostatecznym potwierdzeniem będą święcenia kapłańskie. Nawiązał też do pełnych rezerwy słów Janusza, oczywiście bez wymieniania go z imienia. Tylko zaznaczył, że powołanie to nie jest jakieś niejasne odczucie, refleksja, szukanie uniwersalnej prawdy albo miejsca na Ziemi. Nasz przełożony wyraźnie wtedy podkreślił, że seminarium tylko wtedy się uda, będzie dobrym miejscem, jeśli do Boga się przyznamy. Nawet jeśli to świadectwo komuś wyda się naiwne, głupie, banalne, to ma wielką moc. Ta moc powołania będzie wzrastać, gdy będziemy się do Niego przyznawać. A kiedy ktoś uwierzy że jest wezwany, nigdy nie ulegnie pokusie odejścia.
Zapamiętałem mocno to spotkanie i konferencję poświęconą powołaniu. Dzisiaj potwierdzam, że jest naprawdę głęboka różnica między przekonaniem, że Bóg osobiście wezwał cię do stanu kapłańskiego, żebyś głosił Ewangelię, a refleksyjnym spojrzeniem na świat, w którym starasz się zrozumieć, co to znaczy być blisko Boga.
Tamtego pamiętnego dnia, jak każdy z mojego roku, opowiedziałem historię swojego powołania. Wstałem tak samo jak wszyscy. Byłem bardzo spięty, bo większość z nas już wiedziała, że przy rektorze trzeba uważać na to, co się mówi. Powiedziałem:
– Już w okolicach matury myślałem o seminarium. Ale uznałem to za zły pomysł i postanowiłem pójść na inne studia. Wybrałem Politechnikę Opolską. Ale nie umiałem zapomnieć o tym uczuciu, które kierowało moje myśli do seminarium. W końcu pół roku temu, w Środę Popielcową, przeżyłem nawrócenie. Postanowiłem, że nie mogę ignorować tego uczucia i muszę iść za głosem serca. Zrezygnowałem ze studiów i wstąpiłem do seminarium.
Usiadłem cały spocony. Głos mi się łamał. To była moja pierwsza publiczna deklaracja. Usłyszałem, że rektor mówi: „dziękuję” , i zaraz potem wstał kolejny kleryk.
Nie słuchałem już tego. Wszyscy zresztą oprócz Janusza mówiliśmy to samo. Coś o powołaniu i Bogu.
Dzisiaj jednak myślę, że powinienem był opowiedzieć coś całkiem innego. Powinienem był zacząć od tego, że byłem zwyczajnym chłopakiem, który pewnego dnia przeżył głębokie emocjonalne doświadczenie. Dopiero później zacząłem nazywać to „nawróceniem” i uważać za bezpośrednie spotkanie z Bogiem. Powinienem był opowiedzieć, jak w ten pamiętny dzień mojego powołania najpierw przygniótł mnie wielki smutek. Nie byłem w stanie wstać z łóżka. Płakałem tamtego dnia, przekonany, że moje życie jest bardzo nieudane. Nienawidziłem moich studiów na Politechnice Opolskiej, nie radziłem sobie z alkoholem. Miałem wrażenie, że nikt mnie nie kocha. Siedziałem cały poranek w pokoju i przeżuwałem gryzący smutek. Aż w pewnej chwili ten
wielki smutek zaczął przechodzić w coraz większą słodycz i radość.
Ta zmiana zachodziła we mnie w rytm modlitwy, bo już wcześniej odkryłem, że modlitwa bardzo mi pomaga, gdy jestem smutny. I tamtego dnia też zdołała zupełnie wygnać ze mnie smutek i żal. Modliłem się najgorliwiej jak potrafiłem. Aż w końcu na miejsce smutku i żalu pojawiły się słodycz i radość. Pomyślałem wtedy, że to sam Bóg przyszedł i postawił mnie na nogi. Nabrałem też przekonania, że to doświadczenie jest powołaniem do kapłaństwa. W końcu to On przyszedł i mnie wezwał. Chętnie odpowiedziałem:
„Tak” . Szczególnie że przez następne miesiące jedyne smutne chwile zdarzały mi się, gdy zgrzeszyłem albo kiedy miałem wątpliwości, czy Bóg na pewno mnie wzywa. Dotknięty tym doświadczeniem wzorem apostołów zrezygnowałem ze wszystkiego – a miałem tego bardzo dużo: nadwaga, studia, których nie lubiłem, trądzik, samotność i poczucie zagubienia – i udałem się do najbliższego seminarium duchownego, gdzie zostałem przyjęty.
Gdybym w ten sposób opisał moje powołanie, rektor z pewnością, podobnie jak w wypadku Janusza, skrzywiłby się. Przełożeni pokiwaliby głowami, że to jednak zła odpowiedź kleryka. Kto wie, może wtedy by mi podziękowali?
Ciekaw jestem, co by było, gdyby tamtego dnia między nami stanął Jezus. Pewnie mówiłby z tą samą prostotą co w Ewangelii, trafiając w sedno naszych problemów:
– Marcinie, chcesz na siebie zwrócić uwagę ojca.
– Andrzeju, jesteś homoseksualistą i uciekasz przed tym.
– Pawle, ty po prostu boisz się życia.
– Janku, próbujesz ratować małżeństwo rodziców.
– Krzyśku, nie możesz się pogodzić ze śmiercią bliskiej osoby i myślisz, że ją tutaj odnajdziesz.
– Robercie, masz depresję, dlatego nic cię w życiu nie cieszy, a twoja modlitwa to wędrówka przez twoje lęki, a nie przez Galileę. Nie, nikt z nas by się z Jezusem nie zgodził. A na koniec pewnie rektor wstałby ze swojego stołka i powiedział do Niego tym swoim groźnym rektorskim tonem:
– Jezusie z Nazaretu, ty już się tu nie odzywaj. Wracaj do swojej hostii.
I nawet gdyby Jezus się go nie przestraszył, musiałby tam wrócić, bo przecież ręce kapłana mają władzę nad Jezusem...
BÓG?
Nikt z nas nie rozumiał swojej decyzji o wstąpieniu do seminarium. Jednym prostym słowem „powołanie” ucinaliśmy dyskusję z każdym, kto widział w naszym postanowieniu jakąś ucieczkę albo reakcję na konkretne zdarzenie życiowe. Uczciwie powiem, że własne wątpliwości traktowaliśmy podobnie. Modlitwą, postem i powtarzaniem, że właśnie nadeszła pokusa, atak diabła, który trzeba przetrwać, rozbrajaliśmy wszelkie nasze wątpliwości. Uważaliśmy, że nikt z nas przed niczym nie ucieka. Wcale nie szukamy bezpiecznego portu, obawiając się, że możemy zatonąć podczas życiowych sztormów. Przeciwnie, wchodzimy w oko cyklonu, a nasz wybór nie jest żadną ucieczką, ale odważną szarżą.
Ja też tak robiłem, w ten sposób przez wiele lat utwierdzałem się w powołaniu. Aż kiedyś, będąc już duchownym, spotkałem człowieka, który choć ode mnie nader różny, zachował się bardzo podobnie do mnie. Ten człowiek używał bardzo podobnej metody radzenia sobie z silnymi emocjami, nad którymi nie panował. Wstrząs, który wtedy przeżyłem, kazał mi się zatrzymać i dokładnie to wszystko przemyśleć.
Zaczęło się od przypadkowego spotkania w kancelarii. Przyszła do mnie wtedy kobieta, która chciała, żebym przepędził z jej mieszkania szatana. Twierdziła, że diabeł nawiedza ich dom. Jej historia mroziła krew w żyłach. Kobieta opowiadała o swoich przeżyciach trzęsącym się głosem, a ja słuchałem jak osłupiały.
– Proszę księdza, boję się, że szatan nawiedza mój dom. Boję się, że on może nas skrzywdzić. Ostatnio, niech sobie ksiądz to wyobrazi, obudziłam się w nocy i czułam, że to coś siedzi mi na piersi i mnie dusi.
– Ale co? Co siedziało pani na piersi? – zapytałem.
– Demon. Niech ksiądz do nas przyjdzie z wodą święconą i wypędzi złego ducha z naszego mieszkania.
Kobieta była bardzo przejęta. Przerażona. I na pewno nie był to żart.
Opowiedziałem o jej prośbie proboszczowi. Ten po upewnieniu się, że chodzi o wypędzanie diabła z mieszkania, a nie z człowieka, powiedział mi, że to żaden problem. Mogę iść do nich i odmówić tam błogosławieństwo, a mieszkanie skropić święconą wodą.
Po rozmowie z proboszczem skontaktowałem się z tą kobietą i ustaliłem, kiedy przyjdę. Ona nalegała, żeby jak najszybciej.
Wziąłem wodę święconą, krucyfiks i książeczkę do nabożeństwa. Pełen kapłańskiej dumy ruszyłem na mój pierwszy egzorcyzm. Ona czekała na mnie już pod klatką. Okazało się, że mieszka w starej kamienicy, w której kiedyś były mieszkania socjalne, a obecnie miasto wynajmowało lokale po preferencyjnych cenach. Kobieta wciąż była przestraszona i dziwnie na mnie patrzyła. Weszliśmy po drewnianych schodach do mieszkania. Dziwnie tam pachniało. Papierosami. Zdecydowanie ktoś tu palił. Zauważyłem, że w małym saloniku stoi łóżeczko, a w nim śpi dziecko. W mieszkaniu panował dziwny, wymuszony porządek. Najprawdopodobniej ta kobieta próbowała posprzątać, ale z racji tego, że bałagan musiał być duży, nie zdążyła ze wszystkim.
Najpierw usiadłem na kanapie. I czułem się trochę głupio, bo przyszedłem w pełnym rynsztunku. Miałem sutannę, komżę i stułę. Na stole postawiłem krucyfiks. Wyjąłem też kropidło
i książeczkę do nabożeństwa. Kiedy miałem przystąpić do egzorcyzmowania, kobieta spytała, czy się czegoś nie napiję. Odparłem, że chętnie.
Kiedy piliśmy herbatę, zaczęła mi opowiadać, że mieszka tu już cztery miesiące. Poprzedni lokator pił i go stąd wyrzucili. A jeszcze poprzedni ponoć się powiesił. Powiedziała to najciszej, jak mogła, jakby się bała, że dziecko w łóżeczku to usłyszy i się przestraszy. Ona wprowadziła się tutaj ze swoim konkubentem tuż po porodzie. Wskazała na łóżeczko i grzecznie śpiącego małego Jaśka.
– A gdzie pani wcześniej mieszkała?
– Tułaliśmy się. To tu, to tam. W końcu mamy swoje mieszkanie. Ale nie wiem na jak długo.
– Przez to opętanie?
– Tomek jest opętany, wie ksiądz?
Wtedy pomyślałem, że z tym nic nie mogę zrobić. Egzorcyzmować człowieka może tylko diecezjalny egzorcysta. Zwykły ksiądz nie może, zgłasza to do kurii, potem musi się odbyć badanie opętanego, czy aby na pewno jest opętany, i dopiero później można odprawić egzorcyzm. Ta kobieta jednak dostrzegła mój strach w oczach i dodała:
– Wódka go opętała. Poszedł gdzieś wczoraj i nie wrócił. Trochę się boję, że jak wróci, to będzie krzyczeć.
– A to duszenie? Mówiła pani, że diabeł panią dusił?
– Tak, dusił. W nocy. Ale wie ksiądz co, to pewnie dlatego, że Tomek był pijany. A jak on jest pijany, to ja się strasznie boję.
Po tych słowach zapadła na chwilę cisza.
A potem kobieta powiedziała:
– Diabeł mieszka w wódce.
Po tych słowach rozmowa już się nie kleiła. Zająłem się błogosławieniem mieszkania. Szybko minęła początkowa
ekscytacja. Zdałem sobie sprawę, że tutaj potrzeba nie egzorcysty, ale pracownika socjalnego. A jeszcze bardziej potrzebna jest decyzja ze strony tej kobiety, która tkwi w związku z alkoholikiem. To ten facet ją pewnie dusił w nocy albo stres przed pijacką awanturą zabrał kobiecie dech. I wywołał też strach o dziecko.
Ku mojemu zdziwieniu młoda matka gorliwie modliła się o to, żeby błogosławieństwo spłynęło na ich mieszkanie. Prosiła mnie, żebym pokropił każdy kąt. Nawet toaletę. A na koniec chciała mi wcisnąć dwadzieścia złotych za modlitwę. Udało mi się ich nie przyjąć. Żegnając mnie, kobieta powiedziała jeszcze:
– Wierzę, że księdza modlitwa przepędzi demona.
Pamiętam, co sobie wtedy pomyślałem: łatwiej zwalić winę na diabła, niż zmienić coś w swoim życiu. Ta kobieta, miałem wrażenie, uznała swój lęk, stres, które aż ją dusiły w nocy, za efekt straszenia przez złe duchy. Może diabła. Może ducha samobójcy, który ponoć tutaj się powiesił. Jednakże wracając na plebanię, czułem, że moja modlitwa nic nie zmieni. Może da chwilową ulgę, ale dopóki ona nie zrozumie, że musi zmienić swoje życie, to z pewnością takie czy inne złe rzeczy dalej się będą jej zdarzać. Przecież widać było jak na dłoni, że jest uwikłana w związek z przemocowcem. Że nie mają pieniędzy, bo pewnie on nie pracuje, a ona ma tylko zasiłek. Możliwe, że była skłócona z najbliższymi albo sama wychowała się w trudnej rodzinie. A teraz jeszcze doszedł strach o dziecko. Z pewnością czuła, że zawodzi jako matka. I fakt, najłatwiej było zwalić winę na diabła, ducha czy zło. Dopóki ta kobieta nie otrzeźwieje, nie uwolni się od toksycznej relacji, nie poprosi o pomoc, nic jej nie pomoże. Ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że tak jest łatwiej. Mówić, że jej męża opętała wódka, a w tej wódce mieszka diabeł. Twierdzić, że to zły duch nie daje jej spać i czasami ją dusi, a mąż nie ma z tym nic wspólnego.
Ten epizod był dla mnie bardzo gorzki. Może dlatego, że później tak jakoś sama z siebie pojawiła się u mnie myśl, że i ja, i moi koledzy mieliśmy wiele wspólnego z tą kobietą. Gdybym jej powiedział, że to nie diabeł, ale ona sama sprowadziła na siebie nieszczęście, usłyszałbym przykre słowa z jej strony. Z pewnością im dalej bym brnął w taką rozmowę, twierdząc, że ofiara potrzebuje terapii, pomocy pracownika socjalnego, pogodzenia się z rodziną, tym bardziej wpadałaby w gniew i złość. Być może zaszłoby to tak daleko, że zdobyłaby się nawet na oficjalną skargę do moich przełożonych. Że jestem niewierzącym księdzem. Identycznie przebiegłaby jednak rozmowa z większością kleryków. Gdyby ktoś zaczął wskazywać nam nasze konflikty wewnętrzne i rodzinne, które mogły nas zaprowadzić do seminarium, tym bardziej zawzięta i złośliwa byłaby nasza odpowiedź.
Łatwo przecież było nazwać to dziwne uczucie „powołaniem” . O wiele zaś trudniej i boleśniej byłoby stanąć w prawdzie i przyznać, co naprawdę czujemy. Dla tamtej kobiety lęk przed diabłem, obawa, że w domu straszy, były bezpiecznym wytłumaczeniem, dlaczego się boi i dlaczego życie z mężem jest takie trudne. Dla nas podobnie, powołanie okazało się z czasem miejscem pełnym pokoju i bezpieczeństwa, gdzie każdy mógł się schronić przed tym, co w życiu jest trudne. I uniknąć konfrontacji z samym sobą.
Kiedy wyszedłem z tamtego mieszkania, nie podzieliłem się z tą kobietą moimi obawami. Nie powiedziałem jej, że uważam jej prośbę o egzorcyzm za zwykły kit. Zasłonę dymną, która ma odwrócić uwagę od prawdziwych problemów. Na szczęście ona sama to później zauważyła. Kiedy przypadkowo spotkałem ją rok
później, okazało się, że już nie jest z Tomkiem. Zostawiła go w tej norze, gdzie facet zapija się pewnie po dziś dzień. Zabrała Jasia i pojechała do rodziców. Pojednała się z nimi. Przeprosiła. Pokazała im wnuka. Oni ku jej zdziwieniu nie przepędzili jej, za to pomagają jej stanąć na nogi. Powiedziała mi, że jakiś czas po tym egzorcyzmie Tomek przyprowadził jakiegoś kolegę i pili razem wódkę. Byli głośno. Jasiek płakał. Konkubent się gniewał. Zrobiło się groźnie. Wtedy ona złapała Jasia, wsadziła pod kurtkę, bo to była jesień, i po prostu uciekła. Do swoich rodziców.
– Nie uwierzy ksiądz – mówiła mi. – Ogarnęła mnie nagle wielka siła. Taki strach o Jaśka, że coś mu się stanie. I już nie wstydziłam się wracać do domu. Nie bałam się uciec od Tomka. Tu chodziło o życie. O mojego syna. Po prostu uciekłam.
Finał tej historii kazał mi zadać sobie wiele bolesnych pytań.
Tym, co trwale złączyło rozterki młodej matki z moimi, był sposób, w jaki sobie z nimi w końcu poradziła. Jej ucieczka, nagła i niespodziewana, skojarzyła mi się z czymś, co miałem nieprzyjemność oglądać przez całe seminarium, a potem całe moje kapłaństwo.
[...]