Jak czytać znaki - Jak czytać znaki

Page 1

JAK CZYTAĆ ZNAKI


Ambitne debiuty i najciekawsi pisarze mĹ‚odszego pokolenia


DINAW MENGESTU JAK CZYTAĆ ZNAKI

Z angielskiego przełożyła Magdalena Krzyżosiak


Tytuï oryginaïu HOW TO READ THE AIR Wydawca Graĝyna Smosna Redaktor prowadzÈcy Katarzyna Krawczyk Redakcja Helena Klimek Korekta Halina Ruszkiewicz Irena Kulczycka Wszystkie postaci w tej ksiÈĝce sÈ Þkcyjne. Jakiekolwiek podobieñstwo do osób rzeczywistych – ĝywych czy zmarïych – jest caïkowicie przypadkowe. Copyright © 2010 by Dinaw Mengestu All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Magdalena Krzyĝosiak 2013 ¥wiat KsiÈĝki Warszawa 2013 ¥wiat KsiÈĝki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 KsiÚgarnia internetowa: Fabryka.pl amanie Lima Druk i oprawa Interdruk Dystrybucja Firma KsiÚgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k. a. 05-850 Oĝarów Mazowiecki, ul. Poznañska 91 email: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-233-2 Nr 90083221


Dla Anne-Emmanuelle, pour toutes les belles choses



Jeszcze o tym nie wiesz? DorzuÊ z ramion swych pustkÚ do przestrzeni, którymi oddychamy; moĝe ptaki w czuïym locie uchwycÈ: przybyïo powietrza. Rainer Maria Rilke, Elegie duiñskie (Przeïoĝyï Adam Pomorski)



CzÚĂÊ I



I Od domu moich rodziców wb Peorii, wb stanie Illinois, do Nashville, wb stanie Tennessee, byïo siedemset siedemdziesiÈt dziewiÚÊ kilometrów. JadÈc siedmioletnim czerwonym monte carlo zbprÚdkoĂciÈ okoïo stu kilometrów na godzinÚ, odlegïoĂÊ tÚ moĝna przebyÊ wb ciÈgu oĂmiu do dwunastu godzin – zaleĝnie od takich okolicznoĂci jak liczba napotkanych po drodze znaków zachÚcajÈcych do odwiedzenia historycznych miejsc czy czÚstotliwoĂÊ korzystania zbtoalety przez mojÈ matkÚ Mariam. Mówili obtej podróĝy „wakacje”, ale tylko dlatego, ĝe ĝadne zbnich nie czuïo siÚ dobrze zbokreĂleniem „miesiÈc miodowy”, wbtym maïĝeñstwie dwóch kompletnie odrÚbnych Ăwiatów, z których kaĝdy rozumiany byï po swojemu, miaïo ono wbsobie pewnÈ ostentacjÚ, czego ĝadne zbnich nie byïo wbstanie zaakceptowaÊ. Nie byli nowoĝeñcami, wb ciÈgu trzech lat spÚdzonych osobno stali siÚ dla siebie obcy. Rozmawiali ze sobÈ szeptem, trochÚ po amharsku, trochÚ po angielsku, jakby kaĝde sïowo powiedziane zbyt gïoĂno mogïo ukazaÊ im obojgu, ĝe wbgruncie rzeczy nigdy siÚ nie rozumieli ibĝe wïaĂciwie nigdy nie wiedzieli, kim jest to drugie. UczyÊ siÚ nowego jÚzyka to koniec koñców prawie to samo co uczyÊ siÚ ponownego zakochiwania siÚ wbswoim mÚĝu, myĂlaïa Mariam. Kiedy rano stawaïa przed lustrem wb ïazience, czÚsto mówiïa do siebie, sÈdzÈc, ĝe jej wy-

11


mowa jest niemal nieskazitelna: „MÚĝowie potraÞÈ byÊ dziwni. ¿ony sÈ zupeïnie inne”. Usïyszaïa to od jednej zbkobiet wbkoĂciele baptystów, do którego oboje zbmÚĝem zaczÚli uczÚszczaÊ. Po mszy zebraïa siÚ na parkingu grupa kobiet, zbktórych jedna odwróciïa siÚ do Mariam ibpowiedziaïa: „MÚĝowie potraÞÈ byÊ dziwni. ¿ony sÈ zupeïnie inne”. Powtarzaïa wówczas te sïowa niemal dokïadnie: „Tak. To prawda. MÚĝczyěni potraÞÈ byÊ dziwni”, poniewaĝ byïy jedyne, co do których mogïa mieÊ pewnoĂÊ, ĝe kaĝdy je zrozumie. To, co naprawdÚ chciaïaby wówczas powiedzieÊ, byïo obwiele bardziej skomplikowane ibwymagaïoby przywoïania listy pokaěnych róĝnic, które przy jakichkolwiek innych standardach wydawaïyby siÚ nie do pogodzenia. Niemniej, odkÈd przed szeĂcioma miesiÈcami przyjechaïa do Ameryki, zmuszaïa samÈ siebie, by dowiadywaÊ siÚ obmÚĝu czegoĂ nowego, na przykïad dlaczego, gdy nikt nie widzi, mówi do siebie, dlaczego czasem, gdy wróci zbpracy, dziesiÚÊ czy dwadzieĂcia minut siedzi wbzaparkowanym na podjeědzie samochodzie, gdy ona obserwuje go zza Þranek wbsalonie. Nieraz wbnocy budziï siÚ ibwychodziï zbsypialni, starajÈc siÚ nie obudziÊ jej, co nigdy siÚ nie udawaïo, poniewaĝ Mariam rzadko kiedy spaïa. Kïadï siÚ nago na kanapie wbsalonie, abona sïyszaïa zbsypialni jego ciche chrapniÚcia; potem wracaï do ïóĝka ib spaï haïaĂliwie do rana. Mama nauczyïa siÚ tego ibzepchnÚïa to wbzakamarek umysïu, który uwaĝaïa za specjalnie zarezerwowany na informacje obmÚĝu. Zmuszaïa siÚ do wypróbowywania nowych sïów ibbudowania nowych zdañ po angielsku, gdyĝ tak jak byïo miejsce zarezerwowane dla mÚĝa, tak teĝ byïo inne miejsce na angielski, inne na obce jedzenie, abjeszcze inne na nazwy ulic wbpobliĝu domu. Nauczyïa siÚ mówiÊ: „Miïo mi ciÚ poznaÊ”. Nauczyïa siÚ teĝ poszczególnych sïów, takich jak „rozsypany” ib„pilny” oraz „ironiczny”. Nauczyïa

12


siÚ czasu przeszïego. Na przykïad: „Wczoraj byïam zmÚczona”, zamiast: „Wczoraj jestem zmÚczona” lub teĝ „Wczoraj zmÚczona jestem”. Nauczyïa siÚ, ĝe Russell Street prowadzi do GarÞeld Street, którÈ moĝna dotrzeÊ do Main Street, abpotem do I-74, którÈ zbkolei moĝesz siÚ udaÊ na wschód albo na zachód, gdzie zechcesz. Wbkoñcu wszystko uïoĝy siÚ wb sensownÈ caïoĂÊ. Sïowa ustawiÈ siÚ we wïaĂciwym szyku, ironia stanie siÚ zabawna, ab miasto znajome; czas przeszïy, teraěniejszy ibprzyszïy, abtakĝe mÈĝ, stanÈ siÚ zrozumiaïe, jeĂli starczy cierpliwoĂci. Do tamtej chwili wb ich maïĝeñstwie wiÚcej czasu spÚdzili osobno niĝ razem. Podsumowaïa dni, jedne miesiÈce zaokrÈglajÈc wbgórÚ, abinne wbdóï. Na kaĝdy dzieñ spÚdzony razem przypadaïy trzy dni ibosiemnaĂcie setnych spÚdzonych osobno. Dla niej oznaczaïo to zalegïoĂci do nadrobienia, ale kto miaï je nadrobiÊ wobec kogo, nie byïo jasne. Czy ta osoba, która zostaje sama, która bardziej cierpi, czy ta, która samotnie zostaje wysïana wbĂwiat, ĝeby wykuÊ ibstworzyÊ nowe warunki ĝycia? Zawsze nienawidziïa liczb, ale jako ĝe wiÚkszoĂÊ angielskich sïów, które sïyszaïa, umykaïa jej, teraz czerpaïa pocieszenie zb liczb ib szukaïa okazji, by mieÊ coĂ, co moĝna by dodaÊ. Wbsklepie spoĝywczym, zanim dotarïa do kasy, przeliczaïa koszt wszystkiego, co miaïa: puszka groszku – siedemdziesiÈt osiem centów, torebka soli – czterdzieĂci dziewiÚÊ centów, siatka cebul – czterdzieĂci centów. UĂmiechniÚte twarze przy kasie, zanim oznajmiïy sumÚ naleĝnoĂci, zawsze wypowiadaïy na gïos kilka sïów. Wszystkie sïowa zlewaïy siÚ jej, ale co za róĝnica, skoro ibtak nie potraÞïa odpowiedzieÊ na komplement, zaĝartowaÊ ani zrozumieÊ wyraĝenia „dwa wbcenie jednego”. Znaïa ostatecznÈ sumÚ ibsuma ta, dziÚki temu ĝe nie wymagaïa tïumaczenia, stanowiïa siïÚ, abfakt, ĝe jÈ znaïa, zanim doszïa do kasy, napeïniaï jÈ poczuciem dobrze wykonanego zadania ib dumy, jak nic innego, czego do-

13


Ăwiadczyïa, nim tu przyjechaïa. To sprawiaïo, schlebiajÈc jej na swój sposób, ĝe czuïa siÚ kobietÈ, zbktórÈ naleĝaïo siÚ liczyÊ ibktórej inni kiedyĂ pozazdroszczÈ. Nie dowiedziaïa siÚ nigdy, co przeszedï jej mÈĝ przez te trzy lata, które spÚdzili osobno, ibnie próbowaïa sobie tego wyobraziÊ. Powtarzaj „Ameryka” wiele razy, wyobraĝaj jÈ sobie wiele razy, abwbkoñcu dojdziesz do drapaczy chmur wbpolu kukurydzy, wokóï których jeĝdĝÈ tysiÈce samochodów. Jedyne zdjÚcie, jakie otrzymaïa wb ciÈgu tych trzech lat, przedstawiaïo go wb duĝym samochodzie: siedzÈc na miejscu kierowcy przy otwartych drzwiach, trochÚ wychylony na zewnÈtrz, jednÈ rÚkÚ trzymaï na kierownicy, abdrugÈ opieraï na kolanie. Sprawiaï wraĝenie przystojnego ib pewnego siebie, miaï starannie przyciÚte wÈsy, mocne krÚcone wïosy uformowane wbidealnÈ kulÚ, co podkreĂlaïo niesamowite podobieñstwo jego gïowy do globusa, który jej ojciec trzymaï na komodzie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyïa zdjÚcie, nie uwierzyïa, ĝe samochód naleĝy do niego. PomyĂlaïa, ĝe pewnie znalazï go przy drodze ibwykorzystaï okazjÚ, ĝeby siÚ popisaÊ, co byïo bardzo bliskie prawdy. Nie powstrzymaïo jÈ to jednak od pokazywania zdjÚcia matce, siostrom ibprzyjacióïkom ani od napisania na odwrocie po angielsku: „Samochód Yosef ”. Spodziewaïa siÚ, ĝe wb koñcu przyjdÈ kolejne zdjÚcia, zdjÚcia przedstawiajÈce go stojÈcego przed duĝym domem zb ogródkiem, wb garniturze ibzbteczkÈ wbrÚce. Póěniej, wbmiarÚ jak dni, tygodnie ibmiesiÈce zderzaïy siÚ ze sobÈ, abdwa lata zbliĝyïy siÚ do trzech, zaczÚïa czekaÊ na fotograÞe, na których obejmowaïby innÈ kobietÚ zbdwójkÈ maïych dzieci ubboku. Tego ostatniego obawiaïa siÚ potajemnie od dnia, kiedy wyjechaï, bo przecieĝ czy ktokolwiek kiedykolwiek sïyszaï ob mÚĝczyěnie, który czeka na ĝonÚ? ¥wiat tak nie dziaïa. MÚĝczyěni pojawiajÈ siÚ wb ĝyciu ib zostajÈ wb nim tak dïugo,

14


jak dïugo zdoïasz ich do tego przekonaÊ. WymyĂliïa nawet imiona dla jego dzieci: chïopiec Adam, abdziewczynka Sarah – imiona, których nigdy nie wybraïaby dla wïasnych dzieci, poniewaĝ byïy pospolite ib typowe, ab dzieci Mariam, gdy siÚ pojawiÈ, bÚdÈ nadzwyczajne. Kiedy ĝadne takie zdjÚcia nie przyszïy, chciaïa do niego napisaÊ ib poprosiÊ ob fotograÞÚ, która przedstawiaïaby go wbjakimĂ miejscu – na placu lub wbparku miejskim, ibzdjÚcie, na którym odgrywaïby jakÈĂ, choÊby niewielkÈ rolÚ. Pokaĝ mi zdjÚcie, na którym coĂ robisz, chciaïa napisaÊ, ale nie ob to tak naprawdÚ chodziïo. Chciaïa zobaczyÊ, ĝe ĝyje peïnÈ piersiÈ, oddycha, chodzi, Ămieje siÚ, przeĝywa swoje ĝycie bez niej. Tego ranka, kiedy wyjechali do Nashville, mama spakowaïa niewielkÈ walizkÚ zbzapasem bielizny na dwa tygodnie, trzy grube weïniane swetry kupione na wyprzedaĝy garaĝowej po dwa dolary za sztukÚ, majtki ib koszule odpowiednie na lato, jesieñ ibzimÚ, mimo ĝe byï pierwszy tydzieñ wrzeĂnia ibjak dotÈd dni byïy ciepïe ibsïoneczne, abczasem zbyt ciepïe nawet na cienkie baweïniane koszulki, jakie obserwowaïa ub innych kobiet, gdy swobodnie chodziïy po sklepie spoĝywczym, centrach handlowych ibwyludnionej Main Street. Te kobiety nie byïy ani szczupïe, ani peïne wdziÚku. Byïy nijakie, blade ib przeciÚtne, ibwbjej oczach zupeïnie nie do odróĝnienia, co wzbudzaïo jej niechÚÊ, abzarazem najwiÚkszÈ zazdroĂÊ. Podróĝ miaïa trwaÊ cztery noce ibpiÚÊ dni, ale gdy wypychaïa walizkÚ po brzegi, uznaïa, ĝe lepiej zawsze byÊ przygotowanym na niespodziankÚ, na awariÚ samochodu, na moĝliwe zbïÈdzenie, na dïugi spacer nocÈ, który zbtakiego czy innego powodu trwa wiecznie. Juĝ raz spakowaïa caïe swoje ĝycie, ab teraz, szeĂÊ miesiÚcy póěniej, jeĂli czegoĂ siÚ ob sobie nauczyïa, to tego, ĝe moĝe siÚ obejĂÊ ob wiele

15


mniejszÈ liczbÈ rzeczy. Mogïaby, gdyby chciaïa, odejĂÊ, nie zabierajÈc prawie nic. Jej mÈĝ Yosef czekaï juĝ na zewnÈtrz wb czerwonym monte carlo, ob które bardzo dbaï ib na które zbieraï przez dwa lata, ab teraz zb trudem je utrzymywaï. To nie byï ten samochód co na zdjÚciu. Nie potraÞïa powiedzieÊ, jak to siÚ staïo ibdlaczego, ale byï mniej elegancki, moĝe mniejszy, ib mimo ĝe zdjÚcie byïo czarno-biaïe, kolor monte carlo, wb którym czekaï, uznaïa za gorszy odcieñ czerwieni od tego, który sobie wyobraĝaïa. Usïyszaïa ponaglajÈce jÈ dwukrotne trÈbienie – dwa krótkie piskliwe tony, które mogïyby przejĂÊ niezauwaĝone, lecz tak siÚ nie staïo, poniewaĝ po czÚĂci ich oczekiwaïa, po czÚĂci siÚ obnie modliïa. Kiedy dobiegïy, wyobraziïa sobie ptaka – na przykïad goïÚbia – który nagle zostaje uwolniony, ibprÚdki trzepot jego skrzydeï bijÈcych powietrze. Gdyby znaïa wiÚcej angielskich sïów, powiedziaïaby, ĝe děwiÚk klaksonu rozdarï ciszÚ, zbnaciskiem na „rozdarï”, zbktórego wynikaïoby, ĝe staïo siÚ coĂ gwaïtownego. JeĂli jeszcze raz zatrÈbi, powiedziaïa matka sama do siebie, nie pojadÚ. Dla zasady ib zb przekonania, albo przynajmniej czegoĂ tak zbliĝonego, ĝe nawet jeĂli to chodziïo gïównie o skrywanÈ dumÚ lub wĂciekïoĂÊ, chciaïa wszczÈÊ walkÚ ibroznieĂÊ dom wbobronie tych uczuÊ. Przecieĝ wbkoñcu czekaïa na niego przez lata – wirtualna wdowa bez ciaïa mÚĝa, bez wspóïczucia ludzi. JeĂli coĂ jej siÚ teraz naleĝy, to wïaĂnie czas. Czas, ĝeby spakowaÊ ubrania, wygïadziÊ zmarszczki na sukience ib zastanowiÊ siÚ nad tym, czego mogïa zapomnieÊ, abco moĝe okazaÊ siÚ potrzebne. JeĂli jeszcze raz zatrÈbi, pomyĂlaïa, rozpakujÚ walizkÚ, zamknÚ drzwi sypialni ibpoczekam, aĝ wyjedzie beze mnie. Tak zaczynaïa siÚ wiÚkszoĂÊ – jeĂli nie wszystkie – kïótni moich rodziców. Od drobnego, prawie niezauwaĝalnego uchybienia, którego kaĝde zbnich siÚ uczepiaïo, jakby wbtej

16


walce nie chodziïo obto, ĝe sÈ pospieszani, ani obto, ĝe zostawili wïÈczone Ăwiatïo, lecz obprawo do istnienia, do ĝycia iboddychania boskim czystym powietrzem. Wbdzieciñstwie szybko siÚ nauczyïem, ĝe kïótnia zawsze wisi wbpowietrzu ibnie trzeba na niÈ dïugo czekaÊ, ibwyobraĝaïem jÈ sobie jako Þzyczny byt czajÈcy siÚ wb kaĝdej przestrzeni, którÈ akurat wbtamtej chwili zajmowali rodzice – wbsklepie spoĝywczym, wbsamochodzie, wbrestauracji. Wyobraĝaïem sobie, jak kïótnia siedzi zbnami na kanapie przed telewizorem – powaĝna czarna postaÊ wb stroju kata, karykatura Ămierci ibdramatu ewidentnie podkradziona zbksiÈĝek ibÞlmów, lecz nie mniej realna niĝ jej przejaw. Wbĝyciu kaĝdego dziecka nierzadko pojawiajÈ siÚ duchy, ab mój, tak siÚ zïoĝyïo, przychodziï na obiad szczególnie czÚsto. Po kïótni, do jakiej doszïo przed tamtym porankiem, mamie pozostaï wielki czarno-purpurowy siniak na prawej rÚce tuĝ pod ïokciem. Siniak miaï kolor gnijÈcej Ăliwki ibtak teĝ obnim myĂlaïa, jak obzgniïej Ăliwce, którÈ ktoĂ wcisnÈï wb jej skórÚ tak szybko ib mocno, ĝe przebiïa siÚ przez powierzchniÚ ibrozpïaszczyïa tuĝ pod niÈ. Uznaïa to za niemal piÚkne. To, ĝe ciaïo moĝe przybieraÊ tak wiele róĝnych odcieni, wprawiaïo jÈ wb podziw – wierzyïa, ĝe pod powierzchniÈ skóry jest coĂ wiÚcej niĝ tylko krew ibtkanki. TrzymajÈc dïoñ na podniesionym wieku walizki, czekaïa, czy zatrÈbi. Próbowaïa obtym nie myĂleÊ, ale ibtak czuïa nieprzeparte samolubne pragnienie, ĝeby usïyszeÊ choÊby przypadkowe buczenie klaksonu. Jeszcze tylko raz, pomyĂlaïa. ZatrÈb choÊby jeszcze raz. Wstrzymaïa oddech. Wb zupeïnej ciszy opuĂciïa wieko. NaciskajÈc na nie jednÈ rÚkÈ, drugÈ do poïowy zasunÚïa zamek. Zb walizki wystawaï brzeĝek puszystych niebieskich szpitalnych skarpet, które zdobyïa dwa tygodnie temu. Jednym palcem wcisnÚïa skarpetki gïÚbiej, zaciÈgnÚïa suwak ibprzyznaïa, ĝe tym razem wygraï mÈĝ. Czekaï na

17


niÈ doĂÊ dïugo zbpowodu jakiegoĂ gïupstwa, obktórym sobie przypomniaïa; mimo usilnych starañ tak wïaĂnie postrzegaïa sytuacjÚ – jako zwyciÚstwo ibporaĝkÚ. Jedzie. Nawet gdyby teraz zb caïej siïy nacisnÈï klakson, musiaïaby pojechaÊ, musiaïaby zejĂÊ schodami wbdóï ibprzeprosiÊ, ĝe tak dïugo jej nie byïo – przetrzymaï jÈ, nie posuwajÈc siÚ za daleko. Czasem podejrzewaïa, ĝe mÈĝ widzi niewidoczne granice, które bezustannie mu wytycza. Wbich maleñkim mieszkaniu zbjednÈ sypialniÈ takich granic byïy dziesiÈtki, abgdy któreĂ zbnich jakÈĂ przekraczaïo, zaczynaïo siÚ kolejne starcie. Dotyczyïo to iloĂci naczyñ, jakÈ moĝna zostawiaÊ wbzlewie, butów, jakie moĝna nosiÊ wbdomu, oraz innych spraw, takich jak sposób patrzenia ib dotykania, sposób, wb jaki wchodziï do pokoju, zdejmowaï ubrania lub caïowaï jÈ wbpoliczek. Pewnej szczególnie ciÚĝkiej nocy poczuïa na karku oddech mÚĝa. Byï ciepïy, przychodziï miarowo ibkonsekwentnie od haïaĂliwie ĂpiÈcego mÚĝczyzny. Nie wiedziaïa, czego tak naprawdÚ nienawidzi – oddechu czy oddychajÈcego mÚĝczyzny. Wbkoñcu uïoĝyïa za sobÈ ĂcianÚ zbpoduszek, abrano zaprzeczyïa, ĝe to zrobiïa. Wzdïuĝ podjazdu rosïy cztery ogromne rzadkie dÚby. NajwiÚkszy ibnajstarszy – zaledwie parÚ metrów od dwukondygnacyjnego domu, wbktórym mieszkali moi rodzice oraz sïabowita, przygarbiona staruszka ob mlecznoniebieskich oczach, która zawsze, gdy mijaïa mojÈ matkÚ, wchodzÈc lub wychodzÈc zbdomu, syczaïa coĂ pod nosem. DziÚki dÚbom latem wbsalonie byïo chïodno, gdyĝ ich jakby zbyt duĝe liĂcie Þltrowaïy popoïudniowe sïoñce. Mariam uwaĝaïa, ĝe dziaïajÈ one tak zbrozmysïem – powstrzymujÈc najbardziej szkodliwe promienie, przepuszczajÈc tylko ïagodniejsze, spokojniejsze cienie. Nadszedï juĝ wrzesieñ ibprawdopodobnie najostrzejsze letnie upaïy minÚïy, abona, szykujÈc siÚ do opuszczenia pokoju, zauwaĝyïa, ĝe liĂcie

18


najbliĝej czubka drzew zaczynajÈ ĝóïknÈÊ, abwokóï ich pni urosïy juĝ stosiki martwych. Ab wiÚc tak wyglÈda jesieñ. Przed kilkoma tygodniami kobieta wb koĂciele baptystów powiedziaïa mojej matce: „Och, poczekaj, aĝ przyjdzie jesieñ. Zobaczysz. Spodoba ci siÚ”. Miaïa na imiÚ Agnes ibnosiïa czarnÈ krÚconÈ perukÚ, która zasïaniaïa placki ïysiny na czubku jej gïowy. A-G-N-E-S, napisaïa Mariam na odwrocie koĂcielnej broszury, która szczegóïowo ibrozwlekle opowiadaïa obmÚce Chrystusa, co skïoniïo jÈ do napisania po ich pierwszym spotkaniu: M-}-K-A, abpotem obok: „Agnes cierpi mÚkÚ” – zdanie proste twierdzÈce, zb podmiotem iborzeczeniem, które Mariam uznaïa za bardziej prawdopodobne niĝ niezupeïnie prawdziwe. Wbowym czasie moja matka myĂlaïa sobie, ĝe nie mogïaby polubiÊ niczego, co nazywa siÚ fall. Sïowo to ma wiele znaczeñ. Moĝe oznaczaÊ toniÚcie, upadek. Kiedy moja mama miaïa dziewiÚÊ lat, zb sypialni na tyïach domu wyszedï póïnagi dziadek. OdkÈd Mariam pamiÚtaïa, byï gïuchy ibprawie Ălepy. Wszedï do salonu ibdoszedïszy na Ărodek, gdzie ze wszystkich stron otoczyïa go rodzina, upadï, ale nie na kolana, runÈï do przodu jak ĂciÚte drzewo, uderzajÈc gïowÈ wb kant kominka ib spryskujÈc krwiÈ ĂcianÚ ibkanapÚ. To wïaĂnie oznacza upadek. Moĝna teĝ spaĂÊ ze schodów, moĝe siÚ to przytraÞÊ twojemu mÚĝowi, pewnego ranka, kiedy wychodzi do pracy. Taka myĂl nawiedzaïa jÈ przynajmniej raz, ab czasem aĝ trzy razy wb tygodniu. Wyobraĝaïa sobie, jak schodzi lekkim krokiem, potyka siÚ, upada, zbnogami nad gïowÈ jak postaÊ zb kreskówek, które oglÈdaïa zb przyzwyczajenia miÚdzy pierwszÈ abczwartÈ po poïudniu. Wbtych Þlmach postacie juĝ po kilku sekundach otrzÈsajÈ siÚ, wstawiajÈ rÚce na miejsce, nastawiajÈ kostki. Kreskówki rozĂmieszaïy jÈ, abgdy myĂlaïa, ĝe ze schodów spada jej mÈĝ – wysokie, smukïe ciaïo idealnie przystosowane do tego, ĝeby sturlaÊ

19


siÚ bez przeszkód po miÚkkiej wykïadzinie i zatrzymaÊ na chwilÚ na podeĂcie przed ostatniÈ partiÈ schodów – tylko czÚĂciowo miaïa wb gïowie rysunkowych bohaterów. Mariam dobrze wiedziaïa, ĝe realne ciaïa, kiedy upadajÈ, nie podnoszÈ siÚ. Nie odbijajÈ siÚ od podïogi ani nie odzyskujÈ swoich ksztaïtów. amiÈ siÚ ibwymagajÈ pomocy. Mimo najwiÚkszych wysiïków, ĝeby oprzeÊ siÚ jesieni, moja mama stwierdzaïa, ĝe pora roku co dzieñ coraz bardziej ibbardziej bierze jÈ wbswoje wïadanie. Sïoñce zachodziïo wczeĂniej ibwkrótce mama przekonaïa siÚ, ĝe zbdnia znikïa peïna godzina. Czasem chciaïa, ĝeby to powtarzaïo siÚ dalej ibdalej, aĝ wreszcie dzieñ stanie siÚ cieniem samego siebie. Noce stawaïy siÚ nieznacznie, lecz zauwaĝalnie chïodniejsze. LiĂcie zmieniaïy barwÚ, abdzieci, które latem panowaïy nad okolicÈ jak tyrani, znowu grzecznie co rano zbieraïy siÚ wb parach lub trójkach, poddane (lub tak siÚ Mariam wydawaïo) nowym reguïom obecnej pory roku. Wb kurczÈcym siÚ dniu byïo doĂÊ miejsca, ĝeby uwierzyÊ, ĝe Ăwiat jest wbpewien sposób wraĝliwy na smutek ibtÚsknotÚ, ibreaguje tak samo jak ona, przekonana, ĝe czas zostaï ěle urzÈdzony, skoro kaĝe zbulgÈ przyjmowaÊ znikanie kolejnej minuty prawie kaĝdego dnia. Moja matka nigdy nie mogïaby powiedzieÊ, ĝe kocha jesieñ, ale gdy szïa po schodach zbwalizkÈ wbrÚku do czerwonego monte carlo, gdzie mÈĝ czekaï juĝ prawie godzinÚ, mogïa powiedzieÊ, ĝe szanuje jej miejsce jako mediatorki miÚdzy dwiema skrajnoĂciami. Jesieñ przychodzi ibodchodzi, zima byïa czymĂ, co naleĝaïo przetrwaÊ, ablato czymĂ, czego siÚ pragnÚïo. Jesieñ sprawiaïa, ĝe obie pory roku byïy moĝliwe ibznoĂne: teraz siedzi wiÚc obok mÚĝa iboboje wjeĝdĝajÈ na oĂlep wbpopoïudnie wczesnej jesieni zb zaledwie mglistym wyobraĝeniem ob tym, kim siÚ stajÈ ibco bÚdzie póěniej.


II SzeĂÊ miesiÚcy przed tym, jak odszedïem od mojej ĝony Angeli ibzaczÈïem odtwarzaÊ trasÚ prowadzÈcÈ przez ¥rodkowy Zachód, którÈ pokonali moi rodzice, ojciec zmarï wb domu opieki, wb którym mieszkaï od ponad dziesiÚciu lat. Wb owym czasie bez trudu umieĂciïem jego ĂmierÊ wb tym samym wydzielonym zakÈtku umysïu, wb którym przez lata umieszczaïem wszystko, co uwaĝaïem za zbyt kïopotliwe – zbiór stale siÚ powiÚkszaï ob najmniejsze nawet obraĝenia, takie jak zwykïe obelgi ibwredne spojrzenia obcych. Nie rozmawiaïem zbojcem od trzech lat, abnie widywaliĂmy siÚ regularnie juĝ znacznie dïuĝej, na co zwróciïem uwagÚ Angeli, gdy zapytaïa mnie kilka dni po tym, gdy przyszïa informacja objego Ămierci, dlaczego zachowujÚ siÚ tak, jakby ani trochÚ mnie to nie dotknÚïo. – Znowu to robisz, Jonas – powiedziaïa. – ¿yjesz, jakby zupeïnie nic siÚ nie staïo. Nie mogÚ znieĂÊ, gdy siÚ tak zachowujesz. PamiÚtam, ĝe odbyliĂmy tÚ rozmowÚ, siedzÈc wbsobotnie popoïudnie na wyblakïej zielonej pluszowej kanapie wb pomieszczeniu sïuĝÈcym nam za jadalniÚ ib salon. Byï póěny lipiec, abja zaczynaïem pracÚ nad programem zbliteratury angielskiej dla klasy pierwszej, poniewaĝ uczyïem wówczas wb prywatnym liceum wb Upper West Side na Manhattanie. Angela miaïa na sobie ciemnoszary kostium,

21


abwïosy, które ostatnio ukïadaïa wbciÚĝkie czarne loki, miaïa zwiÈzane wbkok, co nadawaïo jej surowy, powaĝny, niepasujÈcy do niej wyglÈd, jakby, ze swoimi wielkimi, niemal sarnimi czarnymi oczami ib lekko pulchnymi, wydatnymi policzkami, odgrywaïa tylko rolÚ zajÚtej prawniczki pracujÈcej nawet wb weekendy wb maïomiasteczkowym przedsiÚwziÚciu, gdzie byïa gwiazdÈ. – Nigdy nie byliĂmy tak naprawdÚ blisko – powiedziaïem jej – abpoza tym, spodziewaïem siÚ tego od dawna. Co jeszcze mam powiedzieÊ? Wb tamtym czasie wiele naszych rozmów koñczyïo siÚ na podobnych pozycjach obronnych. ByliĂmy maïĝeñstwem od trzech lat, ale wbciÈgu ostatnich szeĂciu miesiÚcy maïo rozmawialiĂmy, raczej przypuszczaliĂmy na siebie drobne punktowe ataki. Angela czÚsto oskarĝaïa mnie, ĝe nie mam uczuÊ, ibczÚsto teĝ spÚdzaïa dïugie godziny w ciÈgu dnia ibnocy zbdala ode mnie ibnaszego maïego mieszczÈcego siÚ wb suterenie mieszkania zb jednÈ sypialniÈ. Byïa prawniczkÈ wbĂredniej wielkoĂci kancelarii na Ărodkowym Manhattanie, pracujÈcej dla drugorzÚdnych korporacji, które nie miaïy Ărodków, ĝeby wynajÈÊ jakÈĂ renomowanÈ kancelariÚ prawniczÈ na najwyĝszym piÚtrze budynku, wb którym pracowaïa Angela. Nienawidziïa swojej pracy ib wiÚkszoĂci ludzi, zb którymi pracowaïa, ale byïa dumna zbsamej posady. Dorastaïa wbbiedzie ibbez korzeni, wbkilkunastu miastach rozrzuconych na Poïudniu ib ¥rodkowym Zachodzie, od Tennessee ib Missouri po póïnocne krañce Ohio. Powiedziaïa mi kiedyĂ, ĝe wciÈĝ pamiÚta, jak siÚ poczuïa, gdy pierwszy raz spojrzaïa wb lustro ib powiedziaïa sama do siebie, ĝe jest prawnikiem. – To byïo dziwne – powiedziaïa. – Musiaïam powtórzyÊ trzy razy, zanim zaczÚïam wierzyÊ. To Angela znalazïa mi pracÚ nauczyciela w „akademii” przez jednego zbkolegów zbkancelarii. WczeĂniej pracowa-

22


ïem wboĂrodku przesiedleñczym dla uchoděców na Manhattanie, gdzie siÚ poznaliĂmy. OĂrodek mieĂciï siÚ na rogu Canal ibBowery, abzbokien na czwartym piÚtrze widaÊ byïo brzeg East River ib mosty: Brooklyñski ib Manhattañski. Klienci oĂrodka czÚsto przed spotkaniem zb prawnikiem stawali na kilka minut przy oknie zbpodwójnymi szybami, jak gdyby wiedzieli, ĝe zwaĝywszy na przepisy prawa ibpraktykÚ politycznÈ tego okresu, moĝe juĝ nigdy wiÚcej nie bÚdÈ mieli szansy obejrzeÊ taki widok. Byïa to moja szósta praca wbciÈgu dwóch lat, kolejne ogniwo wbïañcuchu wstrzÈsów, za którymi szïy kolejne, coraz mniejsze mieszkania dzielone zbobcymi – równie nieznanymi przez caïy czas wspólnego ĝycia jak wbdniu poznania. WczeĂniej miaïem kilka staïych prac, ale ĝadna zbnich nie zapoczÈtkowaïa ani nawet nie zapowiedziaïa niczego zbliĝonego do kariery. Po studiach myĂlaïem przelotnie obtym, ĝeby wróciÊ na uczelniÚ ib zrobiÊ doktorat zb literatury anglojÚzycznej, skupiajÈc siÚ na wspóïczesnej poezji amerykañskiej. Wspominaïem ob tym czÚsto, gdy znajomi lub kobiety, na których chciaïem zrobiÊ wraĝenie, pytali, co robiÚ wb Nowym Jorku. Tak naprawdÚ robiïem bardzo niewiele. MinÚïo dziesiÚÊ lat, odkÈd skoñczyïem studia, naleĝaïo wiÚc uczyniÊ jakiĂ bardziej konkretny wysiïek niĝ coroczne zamawianie informatora ib formularzy zgïoszeniowych na piÚÊ czy szeĂÊ uniwersytetów, obktórych – jak mawiaïem – marzyïem. Pracowaïem jako kelner wbdwóch maïych, lecz modnych kawiarniach na ïadnych, obsadzonych drzewami ulicach niedaleko West Village. Obie sïynÚïy zb domowych dĝemów, chleba ibwarzyw zbwïasnych upraw, abceny odzwierciedlaïy granicÚ, do której byli skïonni posunÈÊ siÚ ludzie, pïacÈc za to. Nasi klienci byli bogaci ibczÚsto sïawni, ale nikt siÚ tu na nich nie gapiï. Za przyniesienie kawy lub tostów zb wïaĂciwym dĝemem dostawaïem dwa razy tyle napiwku, ile pïacono mi za godzinÚ, ab nieraz obdarzano

23


mnie takĝe niechcianÈ ibniepotrzebnÈ radÈ na temat inwestycji – wbmiejscach tych panowaïa bowiem zblekka surrealistyczna atmosfera. Prócz tego miaïem teĝ doraěne zajÚcia wb maïych, przeciÚtnych Þrmach brokerskich wb centrum miasta, które zajmowaïy nie wiÚcej, ab nawet mniej niĝ jednÈ czwartÈ piÚtra wbobskurnych, zaniedbanych budynkach na niemodnych ulicach. Co najmniej jedna zbnich stworzyïa niezgodne z prawem struktury dla unikania podatków przez bardzo bogatych ib prawie martwych; inne byïy poczÈtkujÈcymi spóïkami, zbyt biednymi, ĝeby zatrudniaÊ na peïnym etacie wiÚcej niĝ garstkÚ ludzi. Wbswoim desperackim oczekiwaniu na klienta czÚsto zdawaïy mi siÚ czymĂ wbstylu stoisk zbnapojami, wokóï których kilkanaĂcioro mÚĝczyzn ibkobiet siedzi wboczekiwaniu na telefon. Niezaleĝnie od tego, co robiïy Þrmy ani jak im szïo, ja miaïem za zadanie mówiÊ niewiele, jeĂÊ szybko ibwystukiwaÊ kilkaset numerów na godzinÚ. We wszystkim tym zawsze byïem dobry, toteĝ wbkrótkim czasie zostaïem uznany, przynajmniej na razie, za bardzo wartoĂciowego pracownika. Nawet nie myĂlÈc obtym, staïem siÚ jednym zbmÚĝczyzn, którzy spÚdzajÈ coraz wiÚcej nocy wbsamotnoĂci, choÊ nie byïem ani szalony, ani wbdepresji, zbdala od wielkich procesów spoïecznych, wb które wïÈczeni byli inni. Kiedy skoñczyï siÚ okres wymuszonej bliskoĂci wïaĂciwej dzieciñstwu, okazaïo siÚ, ĝe mam trudnoĂci wbobcowaniu zbinnymi. Kilkoro przyjacióï zb czasów studiów wb koñcu przeniosïo siÚ beze mnie nie do innych miast, lecz do lepszych Ăwiatów wbtym samym mieĂcie, gdzie lekko wymieniano siÚ drinkami ibprezentami, podobnie jak seksem ibbliskoĂciÈ. ZbAngelÈ zbliĝyliĂmy siÚ krótko po tym, jak zaczÚliĂmy oboje pracowaÊ wboĂrodku imigracyjnym. Byïa jednÈ zbwielu wolontariuszy, letnich staĝystów ibzatrudnionych okresowo, którzy co roku przewijali siÚ przez biuro. Inaczej niĝ

24


zbinnymi, którzy przychodzili ibodchodzili, abja nie poznawaïem nawet ich nazwisk, zbAngelÈ szybko znalazïem niÊ porozumienia. ByliĂmy jedynymi czarnymi, jacy tu pracowali – kaĝdy inny kolorowy wb biurze byï najprawdopodobniej byïym, obecnym lub przyszïym klientem – ob co Angela zagadnÚïa mnie kilka dni po rozpoczÚciu pracy. – Czy to ci nie przeszkadza? Przecieĝ spÚdzasz tu mnóstwo czasu, pracujesz na peïnym etacie. – Prawie nigdy obtym nie myĂlÚ – odparïem. – Abtobie? – Nie – odpowiedziaïa. – Nie przeszkadza mi, ale czasem zastanawiam siÚ, czy nie powinno. Po tej rozmowie szybko odkryliĂmy, ĝe mamy teĝ inne zobowiÈzania kulturowe ibrasowe, obktóre moglibyĂmy siÚ martwiÊ, gdyby nas to obchodziïo. – Abco zbAfrykanami, którzy przychodzÈ do oĂrodka? – zapytaïa mnie kilka dni póěniej. – Lubisz ich bardziej czy mniej od innych? Mów szczerze. – To zaleĝy – odparïem. – Od czego? – Zbktórej czÚĂci Afryki pochodzÈ. JeĂli sÈ zbzachodniego wybrzeĝa, to, szczerze mówiÈc, niewiele dla mnie znaczÈ. Co innego wschód. – Ab wiÚc mamy problem – powiedziaïa. – ByÊ potomkiem Afroamerykanina ibtak dalej… – Wiem, co chcesz powiedzieÊ. Ty siÚ opowiadasz za… – W stu procentach zachód – wpadïa mi w sïowo. ZaczÚliĂmy prawie co dzieñ jadaÊ razem lunche wbChinatown. Zaproponowaïa to Angela, mimo ĝe jak twierdziïa, nie znosi widoku kaczek wiszÈcych za szyje ibpiekÈcych siÚ wbwitrynach restauracji. – Jestem czÚĂciowo wegetariankÈ – powiedziaïa. – To tak, jakby powiedzieÊ, ĝe jestem czÚĂciowo biaïa, bo mój dziadek byï Irlandczykiem. Tak naprawdÚ to nie ma znaczenia ibnikt poza mnÈ wbto nie wierzy.

25


Nad miseczkami klusek zaczÚliĂmy dzieliÊ naszych klientów na tych zbzachodu ibze wschodu. Najpierw dzieliliĂmy Afrykanów, bo byïo najïatwiej. Benin, Togo ib caïe zachodnie wybrzeĝe wbdóï do Namibii, abnawet duĝe poïacie Afryki Póïnocnej ib¥rodkowej poszïy do Angeli, abdo mnie kraje od Kongo, które jest okej, tak powiedziaïem, bo miaïem SomaliÚ, którÈ przecieĝ „nikt nie chce sobie zawracaÊ gïowy”. Gdy skoñczyliĂmy, przenieĂliĂmy siÚ do Azji Poïudniowej, którÈ przedzieliliĂmy na póï, co ibtak nie miaïo wiÚkszego znaczenia, bo wiÚkszoĂÊ naszych klientów zbtamtego regionu stanowili Pakistañczycy. AmerykÚ ¥rodkowÈ podzieliliĂmy zaleĝnie od odlegïoĂci danego kraju od Zatoki Meksykañskiej. Byïy teĝ mniejsze strefy Ăwiata, które zaïatwialiĂmy indywidualnie. Angela dostaïa mÚĝczyznÚ zbFidĝi, bo powiedziaïa, ĝe wyglÈda jak jej wujek, który mieszka wbBostonie; ja wziÈïem caïÈ rodzinÚ zbTurkmenistanu, poniewaĝ ich nazwisko brzmiaïo bardzo podobnie jak moje. Tydzieñ póěniej, kiedy skoñczyliĂmy, Angela miaïa swojÈ wyimaginowanÈ druĝynÚ zb zachodniego wybrzeĝa, abja swojÈ ze wschodu. Gdy komuĂ zbmoich przyznawano rozmowÚ ob azyl, oznaczaïo to zwyciÚstwo dla mojego zespoïu. Mówiïem wtedy do Angeli „wschód”, ab ona wiedziaïa, ob co mi chodzi. Mogïa robiÊ ibczÚsto robiïa to samo, nie tylko wbstosunku do mnie, ale teĝ wobec innych prawników ibstaĝystów wbbiurze, którzy przyglÈdali jej siÚ zbici zbtropu, gdy mówiïa zbuĂmiechem: „Zachód znowu wygrywa”. Oprócz nas nikt wb oĂrodku tak nie mówiï. Rozmowom obnaszych klientach towarzyszyï ogólny nastrój przytïaczajÈcego wspóïczucia ibpozornie szczere, pïynÈce zb serca stwierdzenia, na przykïad: „Nie mogÚ uwierzyÊ, ĝe musieli to przeĝyÊ”. Angela nigdy tak nie mówiïa ibpo czÚĂci dlatego jÈ podziwiaïem. Wbodróĝnieniu od wszystkich innych, pracowników ibwolontariuszy, byïa zadowolona zbtego, co robi: „Uchoděcy – ma-

26


wiaïa. – Jak moĝna ich nie kochaÊ? Czy jest ktoĂ, kto ma gorzej?”. WbciÈgu roku, który tam przepracowaïem, zanim zjawiïa siÚ Angela, przez oĂrodek przewinÚïo siÚ kilku wolontariuszy ib prawników – prawie wszyscy odeszli nagle, co póěniej wyjaĂniano wb mailach przyczynami osobistymi lub rodzinnymi, ale kaĝdy, kto choÊ krótko tam pracowaï, znaï prawdÚ – caïy czas przegrywaliĂmy, co tydzieñ, jeĂli nie co dzieñ: klienci znikali nagle, ab wielu zb tych, którzy zostawali, kierowano do deportacji; wobec jednego ibdrugiego byliĂmy bezradni. Wbjednym tygodniu do samolotu wsadzono mÚĝczyznÚ zbHondurasu; wbnastÚpnym zbzauïka Bronxu zniknÚïa czteroosobowa rodzina zbLiberii, której proĂba obazyl dopiero miaïa byÊ rozpatrzona. Jak wszyscy, którzy do nas przychodzili, ci ludzie znali swoje szanse niezaleĝnie od zapewnieñ, jakie mogli usïyszeÊ od czterech pracujÈcych tu prawników. Mimo ĝe nie zerowe – szanse te nigdy nie byïy zbyt wielkie ib tylko ktoĂ bardzo pewny swego mógïby namawiaÊ ludzi, którzy zaryzykowali ĝycie albo poĂwiÚcili majÈtek, ĝeby tu dotrzeÊ, by siedzieli bezczynnie, podczas gdy ktoĂ inny bÚdzie decydowaï obich losie. Oprócz Billa, dyrektora, ïysego ibszybko starzejÈcego siÚ prawnika zbdïugoletnim staĝem, tylko Angela dziÚki swojemu rozumieniu rzeczywistoĂci potraÞïa zracjonalizowaÊ niepowodzenie. Bill czÚsto ĝartowaï, ĝe prawdziwy cel istnienia oĂrodka jest taki: daÊ ludziom doĂÊ czasu, aby nim zniknÈ, mogli siÚ przekonaÊ, jak dziaïa system. – Abza to – rzekï – te gnoje nawet nam nie podziÚkujÈ. WiÚkszoĂÊ zwyciÚstw przychodziïa nam ïatwo; co miesiÈc Bill wybieraï kilka spraw – zbgóry moĝna byïo przewidzieÊ, które to bÚdÈ – lekarz lub prawnik zbKuby, dysydent polityczny zbChin albo niedawne oÞary przeraĝajÈcej afrykañskiej wojny, która krótko goĂciïa wbnagïówkach gazet

27


ibzwróciïa uwagÚ jakiegoĂ senatora czy kongresmena. WiedzieliĂmy, ĝe na ogóï moĝemy polegaÊ na tych przypadkach ib liczyÊ, ĝe podrasujÈ nam koñcowy raport roczny, wbktórym spisywaliĂmy nasze sukcesy ibporaĝki. Moja praca wb oĂrodku polegaïa na czytaniu wniosków obazyl, zaraz gdy przychodziïy, choÊ poczÈtkowo zostaïem zatrudniony tylko do odbierania telefonów ib spïawiania wierzycieli domagajÈcych siÚ zapïaty za róĝne drobne usïugi, które Ăwiadczyli na rzecz biura, by mogïo funkcjonowaÊ. ByliĂmy winni pieniÈdze technikom za naprawÚ kopiarki, hydraulikom, abtakĝe jednemu elektrykowi, który czÚsto groziï, ĝe przyjdzie do nas osobiĂcie. Bez wÈtpienia pracÚ ibpóěniejszy awans na bardziej odpowiedzialne stanowisko oraz miesiÚczny bilet na metro dostaïem nie dziÚki dyplomowi, lecz nazwisku. Jonas Woldemariam – idealny stopieñ obcoĂci jak na potrzeby oĂrodka, imiÚ ob brzmieniu prawie równie amerykañskim jak John lub Jane, ale zbwyraěnym akcentem „innoĂci”. Bywaïem Jonasem albo Jonem, albo wbskrócie J. iboczywiĂcie, gdy tak pasowaïo Billowi, panem Woldemariamem, który mimo ĝe urodziï siÚ wbodlegïej Ameryce, wbsercu pozostaï Afrykaninem. JeĂli nawet wielu klientów, szczególnie pochodzÈcych zb sÈsiadujÈcych ze sobÈ krajów afrykañskich, byïo rozczarowanych na mój widok, gdy pierwszy raz wchodzili do Ărodka, bez wÈtpienia doznawali ulgi, kiedy póěniej poznawali czterech biaïych prawników wb Ărednim wieku, którzy byÊ moĝe kiedyĂ bÚdÈ towarzyszyÊ im wbsÈdzie. SpotkaÊ kogoĂ na ulicy, wbrestauracji, za ladÈ wbsklepie spoĝywczym to jedno, ab zawierzaÊ mu swojÈ przyszïoĂÊ to zupeïnie co innego. Usïyszaïem raz, jak Bill, który wbciÈgu piÚÊdziesiÚciu trzech lat ĝycia nie nauczyï siÚ mówiÊ dyskretnym szeptem, informuje kogoĂ przez telefon, ĝe to wielkie szczÚĂcie, iĝ mnie znaleěli.

28


– Jest prawdziwym Amerykaninem – powiedziaï – ale patrzÈc na niego, niekoniecznie byĂ siÚ tego domyĂliï. To waĝne, ĝeby nasi klienci to zauwaĝali. Moja praca przy oĂwiadczeniach osobowych, które musiaï zïoĝyÊ kaĝdy ubiegajÈcy siÚ ob azyl, przynajmniej na poczÈtku, polegaïa na przyporzÈdkowaniu ich do jednego zbdwóch stosów. Nazwaïem je wbmyĂlach „przeĂladowani” ib „niezbyt przeĂladowani”. Najïatwiej byïo uporaÊ siÚ zbprzeĂladowanymi, ich historie byïy oczywiste ibzwiÚzïe, gdy tymczasem „niezbyt przeĂladowani” mieli tendencjÚ do lania wody ibdygresji, pisali oĂwiadczenia wbstylu: „Zawsze obtym marzyïem” albo: „To dla mnie moĝliwoĂÊ rozwoju…”. UbprzeĂladowanych nigdy nie wystÚpowaïo myĂlenie ĝyczeniowe, przyĂwiecaï im twardy pragmatyzm, ab podstawowe przesïanie byïo proste: Nie mam dokÈd pójĂÊ albo nie mam do czego wracaÊ. CzÚsto pojawiaïy siÚ takie stwierdzenia, jak: Wioska, miasteczko, miasto, kraj, zb którego pochodzÚ, gdzie siÚ urodziïem, mieszkaïem przez czterdzieĂci piÚÊ, szeĂÊdziesiÈt lat zostaïo zajÚte, jest pod okupacjÈ, zostaïo zbombardowane, spalone, zniszczone, dokonano rzezi, ab ja ib moja rodzina, siostra, kuzyn, ciotka, wuj, dziadkowie zostali aresztowani, zastrzeleni, zgwaïceni, uwiÚzieni, zmuszeni do zeznañ, poddani torturom, zastraszani, przymuszani, by zagïosowaÊ, nie zagïosowaÊ, wierzyÊ albo nie wierzyÊ w..., byÊ za albo byÊ przeciw rzÈdowi, ruchowi lub religii X. Koniec koñców konsekwencje byïy zawsze takie same, ab kaĝde oĂwiadczenie koñczyïo siÚ podobnÈ kategorycznÈ nutÈ: My, ja, nie moĝemy, nie bÚdziemy mogli nigdy tam wróciÊ. Zbklientami stykali siÚ gïównie Bill ibtrzej inni prawnicy. Ja widywaïem ich gïównie, jak wchodzili ibwychodzili korytarzami naszego biura, wbktórych panowaï póïmrok ibktóre – niewÈtpliwie wysïuĝone – prosiïy siÚ ob nowe wykïadziny. CzÚsto wymieniaïem zbklientami zaledwie krótkie sïowa po-

29


witania lub poĝegnania. Gdyby to nie byï Nowy Jork, procesje twarzy przeciÈgajÈcych przez nasze drzwi wydawaïyby mi siÚ czymĂ niezwykïym, lecz tu to nie dziwiïo. Do tego dochodziïa róĝnorodnoĂÊ kontaktów zewnÚtrznych. Jeden zbprawników, który pracowaï jako wolontariusz ibdwa razy wbmiesiÈcu przyjeĝdĝaï zbUpper East Side, stwierdziï kiedyĂ, ĝe nasze maïe biuro zbszerokim wachlarzem klientów to idealny mikrokosmos wielkiego Nowego Jorku. Po zaledwie kilku miesiÈcach wb oĂrodku nabraïem przekonania, ĝe nasze biuro nie jest mikrokosmosem niczego; nie jest nawet odbiciem wiÚkszej caïoĂci, ĝe tak naprawdÚ to tylko mit. Nasi afrykañscy klienci wszyscy tkwili wb Bronksie, Chiñczycy wb jednej, ab przybysze zb Azji Poïudniowej wb innej czÚĂci dzielnicy Queens, zaĂ pochodzÈcy zb Karaibów wb Brooklynie. Wszystkie nacje miaïy swoje wÈskie, pokrÚtne, ostro zarysowane terytoria uïoĝone ciasno jedno obok drugiego. Nad tymi, którzy przychodzili po pomoc, unosiïa siÚ nutka wstydu – poczucie, ĝe po raz kolejny proszÈ kogoĂ ob przyznanie praw, które wszyscy inni mijani na ulicy, wbmetrze ibwbkorku uwaĝajÈ za coĂ oczywistego, towarzyszyïo im prawie wb kaĝdej sytuacji ib najprawdopodobniej sprawiaïo, ĝe okazywali szczególnÈ ulegïoĂÊ. Czasem trudno byïo na nich patrzeÊ, gdy wchodzili tacy ugrzecznieni, ib skïamaïbym, gdybym nie przyznaï, ĝe czÚsto odwracaïem wzrok, mimo ĝe Bill wyraěnie powiedziaï mi, ĝebym tego nie robiï. – SkÈd majÈ wiedzieÊ, ĝe ich szanujesz, jeĂli nie patrzysz im uczciwie wb oczy? – powiedziaï. Problem tkwiï jednak wbtym, ĝe nie byïem pewien, czy naprawdÚ ich szanujÚ – znuĝone wojnÈ twarze zazwyczaj sprawiaïy wraĝenie, jakby desperacko chciaïy siÚ przypodobaÊ ibprzyczepiÊ do kogoĂ, abja czuïem wobec nich tylko litoĂÊ. CzÚsto próbowaïem dopasowaÊ twarze do wniosków, które czytaïem. Kto spoĂród tego przypadkowego wÚd-

30


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.