Kontrabas i bumerang - Jacek Jędrzejak

Page 1

Ż

eby dolecieć samolotem na Antypody, trzeba mieć dupę z blachy. Podróż trwa ponad 30 godzin i niemiłosiernie się dłuży. Odleżyny i naciągnięte mięśnie poniżej pleców sprawiają, że najchętniej powisiałoby się trochę pod sufitem lub poleżało na brzuszku w przejściu między fotelami. Czasami człowiek ma nawet ochotę pochodzić na rękach, by poprawić krążenie w niedomytych piętach. Nie jest to jednak takie proste. Bez przerwy bowiem korytarzem przesuwają się, niczym kamienne bloki ciągnięte przez egipskich niewolników, blaszane pudła zawierające tacki z wołowo-drobiowymi pulpami, które za chwilę będą nam podane na obiad. Nad wszystkim czuwają stewardesy w wieku balzakowskim, zadając zwykle pytanie: „Tea or coffee?”, w chwili gdy właśnie próbujemy zapaść w głęboki sen.

Autor – Jacek Jędrzejak

5


Nie macie pojęcia, ile rzeczy można robić, będąc zamkniętym na przestrzeni kilkudziesięciu centymetrów kwadratowych w ciasnym foteliku lotniczym; można: zjeść obiad, pić drinki, czytać książkę, słuchać muzyki, oglądać telewizję, rozwiązywać krzyżówki, pisać listy do narzeczonej. Wszystko z pośladkami ściśniętymi kolejowym imadłem, przesuwając się o pięć centymetrów to w jedną, to w drugą stronę. Nie można jeszcze na tych fotelach sikać i robić kupy, ale znając pomysłowość i kreatywność konstruktorów lotniczych, i to wkrótce będzie możliwe. Ze wszystkich stron otaczają cię anonimowi pasażerowie zmierzający z punktu A do punktu B, C lub D. Na prawo nieogolony facet w starych sandałach wykłóca się o miejsce przy oknie. Arabska rodzinka z czterema córeczkami w czadorach wpatruje się w twoją blond fryzurę. Gdy masz pecha, możesz trafić na łysego grubasa chrapiącego jak popsuty ekspres do kawy albo matkę z ryczącym przez kilka godzin małym dzieckiem. Moją uwagę przykuł stary Japończyk, który nie potrafił jeść widelcem i nożem. Facet przez całe życie posługiwał się pałeczkami, a na starość musiał zmierzyć się z tymi dziwnymi, wymyślonymi w Europie przyrządami, jakimi są sztućce. Nie mogłem się na niego napatrzeć, to było coś jak taniec z szablami lub woltyżerka połączona z ekwilibrystyką. Skoncentrowany niczym żongler na cyrkowych rekwizytach ani drgnął, kiedy

Darek

6


Justyna

stewardesa zaproponowała mu filiżankę jaśminowej herbaty. W takich sytuacjach zawsze trzeba zachować spokój. Najlepiej nie podniecać się, wytrzymywać natrętne spojrzenia, nie wdawać się w dyskusję z innymi pasażerami, bo za chwilę szlachetny napój może wylądować na naszych spodniach. Ja lubię wtedy, kiedy jest największe zamieszanie, po prostu zasnąć. I tak mniej więcej co pół godziny będzie cię budził współpasażer spod okna, który ma problemy z prostatą i musi wyjść do toalety, a właściwie jej namiastki, bo łazienki nawet w największych samolotach mają

Monika

7


Maciek

wymiary toaletki z sypialni twojej żony. Zawsze można sobie umilić czas, korzystając z tabletu umieszczonego w oparciu poprzedzającego nas fotela. Tam filmy są jednak w wersjach oryginalnych i zwykle kończy się na obejrzeniu jakiegoś koncertu lub fragmentów starego meczu. Można próbować zamówić drinka, ale jeśli chodzi o whisky, stewardesy nie będą się paliły do szybkiej realizacji zlecenia. Nasz lot przez większość czasu odbywa się w nocy, więc za oknem trudno dostrzec jakiekolwiek atrakcje. Poza tym tradycyjnie usiedliśmy na skrzydle, dlatego i w dzień za szybą będzie nas straszyć błyszczący fragment nitowanej blachy. Najważniejsza w tak długiej wyprawie jest doborowa kompania. Ja miałem szczęście trafić na doświadczonych globtroterów i wypróbowanych przyjaciół. Wiem, że w każdej sytuacji mogę na nich liczyć. Nauczyłem się od nich spokoju i opanowania. Maciek – prawdziwy kierownik grupy – czuwa nad całością. Plan wyprawy ma dopracowany jak scenopis w amerykańskim filmie. Jest oczywiście miejsce na szaleństwo i improwizację, ale pewne założenia są realizowane bardzo precyzyjnie. Ma wyjątkowy dar do wyszukiwania ciekawych noclegów, tanich połączeń lotniczych i pysznych obiadów. Opracowuje budżet i program wyprawy. Do tego jest wyluzowany i dowcipny. Darek to również doświadczony podróżnik. Zjeździł pół świata, czasami w pojedynkę. Jego siłę stanowią: spokój, rozsądek i nieszablonowość pomysłów na roz8


wiązanie sytuacji kryzysowych. Do kompletu Monika, Justyna, Piotrek i oto... mamy „Drużynę Pierścienia” w komplecie. Z taką załogą można liczyć na masę ciekawych przygód. Tu nie ma miejsca na fochy i obrażanie się, jeśli chcesz poznawać świat, musisz stworzyć team, który wie, czego chce. Plan naszej podróży jest dość ambitny – zamierzamy odwiedzić Singapur, Australię, Nową Zelandię i Malezję. Wychodzi około 60 godzin czystego lotu, a około 100 łącznie z pobytem na lotniskach przy stanowiskach check-in i w strefach tranzytowych. Na zrealizowanie projektu mamy 24 dni, tak więc przed nami Antypody w pigułce.

Piotrek

9


27 listopada –

POZNAŃ, FRANKFURT, DOHA, SINGAPUR

O

czywiście można odwiedzić te wszystkie miasta jednego dnia, ale trzeba mieć szybki środek transportu. Lecąc na wschód, ma się wrażenie, że czas stoi w miejscu. Dosłownie i w przenośni. Rano startujemy z Poznania-Ławicy, następnie przesiadka we Frankfurcie i lecimy do Kataru. Obecny lot do Singapuru z przesiadką w El Douha jest dużo mniej męczący. Spotkaliśmy Polaków, którzy odbyli tę trasę bezpośrednio, za to na lotnisku we Frankfurcie musieli czekać aż 10 godzin. Co za nuda! W samolocie Qatar Airlines warunki komfortowe. Fotele wygodne, w oparciach tablety z najnowszymi filmami i koncertami. Bardzo miłe stewardesy serwują przekąski, wino i drinki. Na ekranie co jakiś czas ukazuje się mapa z samolotem i zaznaczonym dystansem, i kierunkiem do Mekki. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości. Przesiadka w Katarze trwa długo, bo samoloty parkują w różnych sektorach, dość mocno oddalonych od terminali. Autobus wiezie nas do celu 20 minut. Sam port lotniczy bez rewelacji. Stoiska z kosmetykami i alkoholem są chaotycznie porozrzucane i przypominają arabski bazar. Między sklepami z niepotrzebnymi gadżetami i elektronicznymi ustrojstwami stoją kolorowe budy agencji turystycznych. Papierosy, butelki z wódką, słodycze ustawione są murem, jakby w przewidywaniu oblężenia. Turyści z Niemiec, Szwecji, Francji spacerują bezładnymi grupkami zaspani i nastroszeni. Gapią się na świetlne tablice rozkładu, ustalając, czy godzina ich odlotu pozostaje bez zmian. Niektórzy, rozłożeni z plecakami pod głową, odsypiają niewygodny lot, inni ze słuchawkami w uszach przenoszą się w krainę łagodnych dźwięków. Na szczęście długo tu nie zabawimy. Zmieniamy 10


terminal i już za chwilę siedzimy w samolocie do Singapuru. Wewnątrz barwy i uśmiechy mają już posmak Azji – łagodny i słodkawy. Zasypiamy w wygodnych fotelach, zanim jeszcze samolot osiągnie prędkość podróżną. Po siedmiu godzinach w kabinie zapala się sygnał świetlny i wczesnym wieczorem lądujemy na drugim końcu świata. Państwo Singapur leży w południowo-wschodniej Azji na wyspie o powierzchni 572 kilometrów kwadratowych o tej samej nazwie wraz z grupą otaczających ją małych wysepek. Próby pozyskania większej ilości lądu są źródłem ciągłych zatargów z sąsiednią Malezją. Miasto Singapur jest 5,5-milionową aglomeracją i ma największą gęstość zaludnienia na świecie. Singapur został wydzierżawiony w 1819 roku jako placówka handlowa od sułtanatu Johor przez Kompanię Wschodnioindyjską. W 1826 roku Brytyjczycy kupili Singapur od sułtana. Był odtąd wykorzystywany głównie jako brytyjska baza morska. Od 1867 stanowił część brytyjskich kolonii zwanych Straits Settlements. Po I wojnie światowej Singapur stał się najważniejszą brytyjską bazą wojskową na Dalekim Wschodzie. Zaprojektowany tak, aby mógł oprzeć się atakom morskim, w lutym 1942 został zdobyty od strony lądu przez Japończyków, a następnie był przez nich okupowany do września 1945 roku. W 1946 stał się oddzielną kolonią brytyjską, a pełną autonomię uzyskał w 1959 roku. Na czele rządu stanął Lee Kuan Yew. W 1963 roku Singapur przystąpił do Federacji Malezji, ale już 1965 odłączył się, wnosząc oskarżenia o dyskryminację chińskich członków federacji. Niepodległa Republika Singapuru, należąca do brytyjskiej Wspólnoty Narodów, została utworzona w sierpniu 1965 roku. W tym samym roku Singapur stał się członkiem ONZ. Pod przywództwem Lee Kuan Yewa, lidera Partii Ludowej, Singapur w latach 70. szybko się rozwijał i dziś jego mieszkańcy cieszą się wysokim poziomem życia. Dawniej powierzchnię wyspy porastały lasy równikowe oraz namorzyny rozciągnięte wzdłuż linii brzegowej. Wykarczowane pod zabudowę szybko rozwijającego się państwa-miasta są obecnie chronione w parkach narodowych i rezerwatach. Lotnisko w Singapurze to bajka. Przestronne i przejrzyste, a przede wszystkim bardzo czyste. Podłogi wyłożone wykładzinami dywanowymi. Kto to wszystko odkurza? Łazienki pachnące. Z głośników sączy się muzyka relaksacyjna. Wyciskając „tubkę” na sedesie, czujesz się jak maharadża! 11


W szerokich alejach sklepy przenikają się z fragmentami tropikalnego lasu i efektownymi wodnymi kaskadami. Kilometry ruchomych schodów i chodników przyspieszają pielgrzymkę pasażerów w kierunku wejść, wyjść i bramek. Kawiarenki i poczekalnie wyłaniają się niczym samotne, niezamieszkałe atole na oceanie. Ludzie poruszają się we wszystkich kierunkach, skręcając w różne strony uporządkowanym strumieniem niczym samochody na rozjeździe autostrady. Celnicy dość szczegółowo sprawdzają nasze bagaże: a to lekarstwo nie takie, a to scyzoryk za długi. Ich wyszkolone oko poddaje w wątpliwość wszystko to, co w ich mniemaniu jest niestandardowe i ponadwymiarowe. Część z nich ubrana w stroje cywilne kręci się między turystami. Drepcząc sprężystymi kroczkami, bacznie obserwują otoczenie. Wyglądają jak instruktorzy karate na zajęciach z młodymi adeptami sztuki walki. Twarze mają spokojne, ale bezlitosne. Tutaj za szmugiel narkotyków grozi kara śmierci w trybie natychmiastowym. Lepiej więc, żeby apap zakwalifikowali do kategorii leków przeciwbólowych. Rozwiązują jeden z plecaków i patroszą go skrupulatnie, szukając zakazanych towarów. „Nożyków z korkociągiem nie wolno przewozić, musimy to zobaczyć!” – są chłodni i spokojni. Wszystko jest jednak w porządku. Udaje nam się w końcu przebrnąć przez sito mundurowych strażników. Wydaje nam się, że opuściliśmy strefę mroku i wkraczamy do jasno oświetlonej przestrzeni. Ruszamy do metra, następnie przesiadamy się do taksówki i meldujemy się w hotelu Chancellor. Jest to jeden z wyższych budynków leżących w centrum Little India, hinduskiej dzielnicy Singapuru. Przyjemny chłodek klimatyzacji w recepcyjnym holu sprawia, że łapiemy drugi oddech. „Dzień dobry, zarezerwowane apartamenty mieszczą się w drugim wieżowcu, ale myślę, że nie zrobi to państwu specjalnej różnicy” – informuje nas szczupła brunetka odziana w granatowy, służbowy uniform. „Bliżej na basen” – dodaje z uśmiechem. Nasze pokoje rzeczywiście znajdują się w sąsiednim budynku, do którego możemy dotrzeć oszklonym korytarzem biegnącym nad ulicą. Pomieszczenia przyzwoite, o standardzie podobnym do spotykanego w amerykańskich motelach. Jest wygodne łóżko, łazienka, czego właściwie więcej nam potrzeba? Na ścianie wisi plazmowy odbiornik. W telewizji reportaż z Indii dotyczący robienia kupy w miejscach publicznych, tzn. na torach, plażach, chodnikach itp. Hindusi rzadko używają toalet i zwykle załatwiają się w miejscu, gdzie poczują zew okrężnicy. 12


Jak widzę, w tym kraju to bardzo poważny problem generujący choroby i epidemie. Wypowiadają się naukowcy, dziennikarze, politycy... Pokazują również zszokowanych Europejczyków, których dziwi, że w dziurach służących za ubikacje, papier toaletowy zastąpiony jest wiadrem z wodą. Do podmywania wystarczy tu kubek i lewa „nieczysta” ręka. Zachmurzone niebo robi się matowe niczym stary drut. Wiatr porywa liście, które, wirując, spadają z drzew. Wichura szarpie świąteczne hinduskie ozdoby wiszące nad główną ulicą dzielnicy. Za oknem kłębią się czarne chmury. Być może burza złamie wreszcie tę przeklętą duchotę. Sklepienie pęka dość niespodziewanie i możemy obejrzeć tropikalną nawałnicę w centrum wielkiego azjatyckiego miasta. Błyskawica przebija płótno chmury, a krople intensywnie bębnią po nieumytych szybach. Pioruny dźgają spływające wodą wieżowce. Strumienie kałuż tryskają spod kół pędzących samochodów. Chmury są tak gęste i tak czarne, że światło dnia przekształca się w mrok morskiej głębiny. Nagle, na wschodzie, kilka kilometrów przed nami, niebo zaczyna się przejaśniać. Obiecujemy sobie wieczorny spacer po okolicy. Wieczorem życie w Little India staje się bardzo intensywne. Moim pierwszym zakupem jest zegarek za 5 dolarów w miejscowym sklepie z pamiątkami. Gruby sprzedawca rozkłada na ladzie galerię czasomierzy i zachęca do kupna głosem wypranym z emocji niczym robot lub gadająca maszyna. Nie jest natrętny ani nachalny, zapewne spodziewając się, że nie zostawię tutaj majątku. Wybieram egzemplarz z czarnym cyferblatem i pomarańczowymi wskazówkami, by zbyt często nie używać okularów. Wiem, że będzie to jeden z najważniejszych niezbędników podróżnych. Wczoraj, przekraczając kilka stref czasowych, czułem się jak kosmonauta. Czas trzeba będzie dokładnie kontrolować, a to wcale nie musi być proste. Nad stoiskami ustawionymi wzdłuż głównej ulicy unosi się zapach lawendy, jaśminu, kolendry. Stoiska z kwiatami rozsiewają przyjemną woń. Sprzedawcy poklepują nas po plecach, szczerzą zęby i w powodzi uśmiechów oraz uprzejmych gestów zachwalają swoje towary. Schludni, starannie ubrani i trzeźwi reklamują swoje produkty, usiłując wycisnąć z naszych kieszeni choćby jednego dolara. W barach, restauracjach, jadłodajniach pełno ludzi... Naganiacze oferują tanie koszule, marynarki, okulary i zegarki: „Hej, mister, okazyjna cena, only ten dollars, wszystko nowe, oryginalne, idealne...”. „Rolexy za 20 dolarów też oryginały?”. „Oczywiście prosto z Chin, świetna cena” – szepcze mi za uchem gruby Hindus. „Jeśli nie zegarek, to może exclusive sunglasses, kosztują tyle samo!”. 13


Zbliża się godzina 17.00 i czujemy znużenie. Żołądki mamy puste, a głowy wypełnione posępnymi myślami. Obiadek ryzykujemy u Hindusa w barze z kuchnią stojącą właściwie na ulicy. „U mnie zjesz najlepiej w Singapurze” – mówi, szczerząc zęby facet w poplamionej koszuli i bamboszach rodem z opowieści o Sindbadzie Żeglarzu. „No może nie najlepiej, ale na pewno najtaniej” – nie może się zdecydować, mieszając aluminiową chochlą w przypalonych garnkach. „Właściwie to najlepsze i najtańsze jedzenie w tej części świata” – dodaje dla pewności, wrzucając nam na talerz podsmażone, maleńkie cząstki kurczaka w słodkim i słonym sosie. Kawałki mięsa o przeróżnych kolorach i strukturze umieszczone są na kulce ryżu. Początkowo trudno nam to wszystko połknąć, ale po zanurzeniu gałki w jakimś tajemniczym sosie danie staje się całkiem znośne. Darek każe mi wszystkiego spróbować. „Radzę ci, zanurz się w ich styl życia, jedz to, co oni, poczujesz klimat tego miejsca” – dodaje. I wie, co mówi, zwieracze wytrzymują wszak kilka godzin. Wieczorem, w porze kolacji, odwiedzamy Chinatown. Miejsce jak na Singapur mało ciekawe. Dziesiątki barów zbitych pod żelbetonowymi balustradami. Wszędzie dziki tłum i problemy z wolnymi miejscami. Stoły zawalone plastikowymi talerzykami i kawałkami niedojedzonych potraw. Kelnerka, wymachując mokrą ścierką, robi szybkie porządki na poplamionych blatach, ponurym wzrokiem taksując gadatliwych klientów. Dobrze zbudowana, wojownicza kobieta o złośliwym poczuciu humoru i głosie jak zardzewiały tłumik samochodowy jest tu zdecydowanie najważniejszą osobą. Wiadomo, że bez jej przychylności trudno znaleźć wolne miejsce. Nam się jednak udaje. Zagadujemy ją na wszystkie możliwe sposoby i składamy zamówienie. W kociołkach nad dymiąca kuchnią panuje pozorny chaos. Kucharz miesza chochlą gęstą zupę i żongluje wielkimi, kuchennymi nożami, wrzucając do garnków pokrojone mięso. Nad barami unosi się wszechobecny zapach curry i cynamonu. Dania są dość egzotyczne, np. smażone świńskie języki czy wieprzowe uszy. My wybieramy jednak coś bardziej przyziemnego: owoce morza, wieprzowinka w czterech smakach, kurczak. Mogę powiedzieć jedno: niebo w gębie... Kawałki mięsa zmieszane z jarzynami tworzą coś żółto-zielonego i pulchnego, co budzi nasz apetyt. Dymiący sos na stercie świeżego ryżu sprawia, że z przyjemnością wszyscy paprzemy go kawałkami mięsa w glazurze. Nasze twarze nabierają barwy i siły nad talerzami z ciemną wieprzowiną, słodkim groszkiem, krewetkami, orzechami i Bóg wie czym jeszcze. Pochylamy głowy i wyciągamy szyję po to, aby objąć wargami kawałek czegoś, co we właściwy sposób zostało przytrzymane pałeczka14


mi. Patrzymy, jak szpakowaty Brytyjczyk przy sąsiednim stoliku pakuje jedzenie do ust tępym wygiętym widelcem. Zamawiamy u kelnera następną kolejkę tych samych drinków. Rozglądamy się po zatłoczonym pasażu. Od strony kolejki wciąż napływa gęsta fala nowych klientów. W tłumie po drugiej stronie ulicy jakiś mężczyzna w eleganckim garniturze i okularach stoi przy oknie, wykonując coś w rodzaju ćwiczeń tai-chi. Precyzyjnie i dramatycznie porusza ramionami, a przy tym głowę trzyma nieruchomo. Zastanawiamy się, co mu to daje. Może przygotowuje się duchowo do spożycia kurczaka po kantońsku? Kelnerka podchodzi do nas nieco zaskoczona, patrząc na stolik. Stoi oparta o blat, a jej szerokie biodra w czarnych, rozszerzanych u góry spodniach rysują się jak masywna i symetryczna podstawa potężnej kolumny. Oczy biegną od talerza do nas. Zjedliśmy wszystko. Kładziemy obok rachunku banknot studolarowy. Kobieta przelicza pieniądze w portfelu, udając, że chce wydać resztę. Zanim jednak odwracamy wzrok, banknotu już nie ma na stole, a Chinka cmoka z zadowoleniem. „Będziecie panowie zawsze mile widziani” – kłania się z uśmiechem. Sieć jadłodajni mieści się w jednym z najstarszych domów towarowych świata, który wybudowano jeszcze w latach 60. XX wieku. Teraz to już tylko mgliste wspomnienie po ekskluzywnych butikach i sklepikach wypełnionych towarem z całego świata. Czystością tu nie grzeszą. Po chodniku biegają karaluszki (w rozmiarze XL), a po trawniczku to i szczur pobieży... Wielki i tłusty przemyka środkiem rynsztoka, nie zwracając uwagi na wszechogarniający rejwach. Nie przejmujemy się nim jednak zanadto, w końcu my tu jesteśmy tylko gośćmi...

Chinatown – dziesiątki barów pod żelbetonowymi balustradami

15


28–29 listopada – SINGAPUR

Po

deszczowej nocy rozległa metropolia jest wolna od smogu. Rozłożyste palmy są zielone i błyszczące, jak gdyby zostały ręcznie wypolerowane liść po liściu. Ulice są zmyte do czysta, a szklane ściany wysokich budynków lśnią w blasku słońca. Ptaki wykonują swoje dzikie ewolucje na tle krystalicznie błękitnego nieba. Z samego rana startujemy do Suntec Hub, centrum kongresowego wyglądającego jak złoty pierścień w dłoni bohaterskiego singapurczyka. Stąd wyruszają na trasę autobusy wycieczkowe, zwane pieszczotliwie Hippo Busami. Są to odkryte piętrusy, przystosowane do potrzeb turystów. Część gór-

Singapur-City – szklane ściany wysokich budynków lśnią w blasku słońca

16


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.