Lady Pank Michał Grzesiek Wydawnictwo Bukowy Las
Fragment 1 – pierwsze miesiące "złotego składu" Lady Pank Na początek postanowiono muzyków odpowiednio ubrać, by fani mieli przekonanie, że obcują z grupą przygotowaną profesjonalnie pod każdym względem, świadomą swojej tożsamości. Spora część ciuchów – przyznajmy, dość ekstrawaganckich jak na PRL początku lat 80. – pochodziła z bazaru w Rembertowie. Przebywająca w tym czasie w USA matka Janusza Panasewicza kupiła mu materiał w charakterystyczną wielobarwną szachownicę. Uszyte z niego spodnie na wiele lat stały się jedną z wizytówek wokalisty (to w nich pojawił się na okładce drugiego albumu grupy). Niestety, w czasach największej popularności gwiazdorzy zmuszeni byli prosić o zakup ubrań swoich przyjaciół. Borysewicz: „Kurtka skórzana, która kosztowała cztery tysiące złotych, dla mnie po 15 minutach kosztowała osiem. Podbijałem cenę swoją osobą”. Efektem prac nad wizualną stylizacją był bodaj najbarwniejszy image w historii polskiego rocka. Pierwsza wspólna sesja fotograficzna nowego składu odbyła się na tyłach warszawskiego hotelu Victoria wczesną jesienią 1982 roku. Muzycy pokazali się tu od prowokacyjnej strony, prezentując umalowane posępne twarze spoglądające z agresją w obiektyw Tomasza Sikory. Mścisławski: „Dopiero po jakimś czasie zrezygnowaliśmy z tego wizerunku, bo prawie wszystkie inne zespoły zaczęły go naśladować. Jeśli przyjrzeć się zdjęciom z tego okresu Urszuli czy Budki Suflera – wszyscy wyglądali identycznie, a my nie chcieliśmy być do nikogo podobni. Dlatego po kilku latach zaczęliśmy szukać wyglądu bardziej rockowego, a nie słodkiego, jak jakieś Bay City Rollers”. Wkrótce nadszedł czas na kolejne posunięcia związane z tworzeniem wizerunku kwintetu i pasującą do niego filozofią „złych chłopców”. Na początek powstał przewrotny teledysk (pierwszy w historii grupy) do piosenki Vademecum skauta (wersji nagranej jeszcze z Polakiem i Mielczarkiem w składzie), do którego piątkę muzyków ubrano w harcerskie mundury zakupione w warszawskiej Składnicy Harcerskiej. Mogielnicki: „Pomyślałem: «Pójdę na całość, przebiorę ich za skautów». Zespół: «My, rockowcy, w krótkich gaciach?». Czasem dochodziło prawie do bitki. Ponieważ miałem dobry trening z Muranowa, to nie pękałem”. Pomysłowi Mogiela najbardziej przeciwstawiał się najmłodszy w zespole Mścisławski: „Zacząłem się buntować, czułem niechęć do zakładania krótkich spodenek. Bardzo mi to nie pasowało, choć przecież Angus Young do dziś tak się ubiera na scenie. Jak się jednak okazało już po wyprodukowaniu teledysku, wszystko miało ręce i nogi – i tu muszę Mogielowi zwrócić honor. Zresztą w teledysku pojawia się też kadr, w którym Janusz śpiewa z wieży, a my na dole gramy, mając na sobie długie spodnie, kolorowe koszulki i makijaż, jaki wtedy nosiliśmy. Te ujęcia fajnie kontrastowały z tymi skautowskimi”. W efekcie powstał zabawny filmik z piątką „skautów” w roli głównej, przechadzających się po korytarzach budynku Telewizji Polskiej na Woronicza, tych samych, gdzie kilka lat wstecz powstały pierwsze sceny "Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy. A ciekawym postscriptum do wideoklipu były późniejsze koncerty zespołu, na które, ku prawdziwemu zaskoczeniu muzyków, część fanów przychodziła ubrana w identyczne mundurki. Drugi krok był już bardziej kontrowersyjny. Agresywny makijaż (przez co czasami posądzano muzyków o… homoseksualizm) nie wystarczał, by wzbudzić emocje, które mogły wstrząsnąć publicznością.
W tym czasie Lady Pank nawiązała współpracę z utalentowanym fotografem Andrzejem Tyszką, który w przyszłości miał się stać autorem wielu okładek płyt zespołu, jego dziełem były także liczne plakaty promujące rozbrykaną piątkę. Wspólna praca rozpoczęła się od mocnego akcentu. Na jedną z pierwszych sesji postanowiono zaangażować zawodową striptizerkę. Kwapisz: „Był ogólny stres, bo Andrzej Tyszko prosił, by na tę sesję muzycy przyszli bez swoich dziewczyn z racji obecności striptizerki. Ale te, jak się tylko dowiedziały, co się święci, gremialnie stawiły się w studiu. No i striptizerka zaczęła się krępować, podobnie jak zespół. Tyszko prosił, by któryś objął do zdjęcia tę modelkę, ale wszyscy się bali, bo zza kadru spoglądały narzeczone. Jeden z chłopaków w ostatnim momencie uchylił się od pochwycenia dziewczyny i ta o mały włos runęłaby na ziemię”. Z publikowanego później plakatu jasno wynika, że na tym polu największą odwagą wykazał się Stasiak. Z równym rozbawieniem wspomina ten dzień Andrzej Tyszko: „To był akt, jak na tamte czasy, dużej odwagi. Nagość na plakacie muzycznym… Sama sesja wypadła jednak bardzo zabawnie. Nie chciałem, by wyszła zbyt serio, i przez to niesmacznie. A na wielu powstałych wtedy zdjęciach modelka celowo stała tyłem do kamery, tak by tylko chłopcy mogli widzieć jej nagość”. Trudno się dziwić, że owoce pamiętnej sesji stanowiły przez lata łakomy kąsek dla fanów – nie doczekały się bowiem zbyt wielu oficjalnych publikacji na łamach gazet. Na tle takich grup, jak Maanam, Republika czy TSA, zespół Lady Pank z pewnością robił wrażenie sztucznej, dobrze zaprogramowanej machiny. Dopiero czas pokazał, że za tym niby wykalkulowanym wizerunkiem kryła się grupa zbuntowanych „prawdziwków”, dzięki czemu młodzi muzycy szybko dorobili się chwalebnej w rockandrollowym światku etykietki najniebezpieczniejszego zespołu w Polsce. Wkrótce nadszedł czas na pierwsze koncerty i nagrania w studiu. Przyszłość zespołu zaczęła prezentować się naprawdę obiecująco. Trzeba było tylko ruszyć z koncertami i – co najważniejsze – stworzyć spójny repertuar na pierwszą płytę długogrającą. Fragment 2 – o przygotowaniach do powrotu grupy w 1994 roku Prace nad płytowym debiutem nowego składu szły płynnie i sprawnie. Zespół wynajął aż trzy studia nagraniowe, co wiązało się z ryzykiem brzmieniowej niespójności, niemniej szybko miało się okazać, że obawy te nie znajdują uzasadnienia. Niestety, podczas nagrań nie obyło się bez przykrej przygody, jaka przydarzyła się Andrzejowi Łabędzkiemu, dojeżdżającemu do studia Winicjusza Chrósta w Sulejówku kolejką WKD. Podczas jednej z podróży Andrzej stał się świadkiem awantury, kiedy grupka podchmielonych mężczyzn zaczęła napastować parę kilkuletnich dzieci, domagając się od nich pieniędzy. Gitarzysta natychmiast stanął w ich obronie, co skończyło się regularną bijatyką, w której muzyk z góry skazany był na niepowodzenie: „Najgorsze, że w pełnym wagonie kompletnie nikt na to nie zareagował. Przez parę tygodni nie byłem w stanie dojść do siebie. Gdy wszedłem do studia, Janek tylko krzyknął: «Kurwa, coś ty ze sobą zrobił?!». Powiedziałem, co się stało. Janek zarządził godzinną przerwę. «Panowie, ja wiem, że studio kosztuje, ale ja teraz jadę z Jędrkiem». Zabrał mnie do samochodu, pojechaliśmy do pobliskiego baru. Zamówił butelkę whisky, postawił przede mną szklankę i nalał mi do pełna. «Wiesz co? Chcę się z tobą napić. Jesteś facetem». Wypiliśmy tylko trochę, resztę zawieźliśmy do studia. Był to pierwszy moment, w którym dane mi było napić się drinka z resztą zespołu”. Jakiś czas później Łabędzki dowiedział się, że efektem awantury w pociągu było złamane żebro. W efekcie tej historii z najmłodszego Panka zdjęto zakaz spożywania napojów wyskokowych. Pod koniec kwietnia sesje nagraniowe nowego albumu dobiegły końca. Przedsmak powrotu grupy fani poczuli podczas jubileuszowej trasy Budki Suflera, która świętowała właśnie swoje dwudziestolecie. Wśród gości jednego z koncertów znalazł się także jej dawny gitarzysta, który zabrał ze sobą swego śpiewającego kolegę.
W wywiadach poprzedzających premierę płyty i koncertowy objazd Borysewicz podkreślał, że nie ma mowy o żadnej reaktywacji zespołu: „Nigdy nie zagraliśmy ostatniego koncertu. Nie mówiliśmy, że to już koniec Lady Pank. Zrobiliśmy małą przerwę i po trzech latach przerwy wznawiamy działalność”. Najbliższe plany grupy obejmowała intensywna ogólnopolska trasa koncertowa – prawdziwy sprawdzian aktualnej formy zespołu, a przy tym, przynajmniej na początku, źródło dużego stresu dla dwójki pankowych weteranów (i zapewne jeszcze większego dla debiutantów). Na 12 i 13 maja zapowiedziano oficjalny koncertowy start nowego składu. Miejscem występów nie był tym razem klub Park, lecz warszawski Van Beethoven, w którym drugiego dnia miały pojawić się kamery w celu rejestracji wydarzenia. Zanim jednak zdecydowano się na uroczysty start, muzycy, niejako wzorem The Rolling Stones, postanowili na rozgrzewkę zaprezentować się przypadkowej publiczności na zasadzie tak zwanego secret-gig, koncertu w peryferyjnej miejscowości, bez zbędnego rozgłosu. Z inicjatywy nowej grupy menedżerskiej, kierującej od niedawna interesami Lady, piątka muzyków udała się do pewnej miejscowości na wschód od Warszawy, nie anonsując specjalnie tego wydarzenia. Łabędzki: „Mogła to być nawet wieś… Niemniej wystąpiliśmy w… oborze! Była to autentyczna przemysłowa obora, z której jakieś kilka dni przed koncertem wyprowadzono wszystkie krowy, wymyto całe pomieszczenie i pozbijano scenę z desek. Pamiętam, że dla miejscowych był to niezły deal, bo do każdego biletu na koncert dodawano ćwiartkę wódki gratis. Gdy wkroczyliśmy do – nazwijmy to – garderoby – czekała na nas elegancko pokrojona w kawałeczki kiełbacha, kilka butelek wódki, ogóreczki… Poczuliśmy się bardzo swojsko. Przed wyjściem na scenę byliśmy strasznie spięci, w końcu przyszło trochę ludzi. A był to start z grubej rury, bo następne występy graliśmy już w Van Beethovenie. Zresztą ten koncert na wiosce też był mocnym przeżyciem, bo co innego brzdąkać na próbie, a co innego stanąć oko w oko z publicznością, jaka by ona nie była. Byliśmy w takim stresie, że chwała Bogu, że dodawano tę ćwiartkę wódki, dzięki temu publika pewnie była dla nas bardziej tolerancyjna, bo parę smrodów z instrumentów wypuściliśmy. Ale jakoś poszło”. Szczęśliwie w niedalekiej przyszłości publika będzie nie tylko tolerancyjna, ale nawet entuzjastyczna. I to niekoniecznie za sprawą dodawanych do biletów butelek z ćwiartką wódki. Gdy w maju zespół pojawił się na estradzie klubu Van Beethoven, nie było już mowy o jakichkolwiek wpadkach. Zagrała profesjonalna, dobrze naoliwiona maszyna, z energią prezentując miksturę starych i nowych nagrań. Wśród publiczności nie brakowało fanów pamiętających czasy popisów kapeli w Hali Gwardii, ale sporą grupę stanowiła też młodzież (licznej reprezentacji swoich przyjaciół doczekali się ponadto nowi muzycy grupy). Koncert rozpoczęła instrumentalna uwertura, potwierdzająca, że o kompozytorską formę Borysewicza można być spokojnym. Później muzycy zagrali wiązankę klasycznych hitów. Panasewicz nie musiał specjalnie nadwerężać strun głosowych, okazało się bowiem, że publika doskonale zna repertuar grupy i nawet kilkuletni rozbrat nie spowodował u niej amnezji. Z nowych piosenek największe wrażenie na żywo robiła ziejąca rockowym ogniem "Na na", która wkrótce miała dać tytuł tak oczekiwanej płycie.