Mumbaj
Rozdział pierwszy
Ja, Hassan Haji, byłem drugim z sześciorga dzieci. Urodzi-
łem się nad restauracją mojego dziadka, przy Napean Sea Rd, w miejscu zwanym wówczas Bombajem Zachodnim (dwie dekady później miasto zaczęto nazywać Mumbajem). Podejrzewam, że już wówczas koleje mojego losu zostały gdzieś zapisane, gdyż pierwszym wrażeniem, jakie pamiętam, był zapach machli ka salan1, aromatycznej ryby curry, unoszący się przez szczeliny w podłodze i otulający dziecięce łóżeczko w pokoju moich rodziców, dobudowanym nad restauracją. Jeszcze dziś pamiętam zimne szczebelki łóżeczka, przyciśnięte do mojej buźki bobasa, gdy jak najdalej wysuwałem nos, wciągając mocno powietrze i łowiąc aromatyczną mieszankę kardamonu, rybich głów i palmowego oleju. Byłem taki maleńki, lecz czułem, że to zapowiedź niezmierzonych bogactw, czekających na odkrycie i skosztowanie w wolnym świecie na zewnątrz. Lecz pozwólcie mi zacząć od początku. W 1934 roku mój dziadek przybył do Bombaju z Gudźaratu. Ten młody człowiek wjechał do wielkiego miasta na dachu parowozu. W owych czasach w Indiach wiele wschodzących gwiazd cudownie odkryło szlachetne korzenie swych rodów – choćby słynnych krewnych, którzy pracowali z Mahatmą Ghandim w mrokach dziejów w RPA. Mnie jednak brak tak dystyngowanego dziedzictwa. Byliśmy zubożałymi muzułmanami, ledwo wiążącymi koniec z końcem rolnikami z pylistego Bhaunagar. Słabe 1
machli ka salan to ryba w sosie curry; występuje z licznymi dodatkami.
11
zbiory na polach bawełny w latach trzydziestych postawiły mojego siedemnastoletniego dziadka pod murem. Z braku alternatywy – przeniósł się do Bombaju, tętniącej życiem metropolii, gdzie niewielu osobom udaje się zostawić po sobie ślad. Moja przygoda z kuchnią, można śmiało powiedzieć, zaczęła się od burczenia w brzuchu dziadka. Trzydniowa podróż na dachu pociągu, w spiekocie bezlitosnego słońca, gdzie uporczywie trwał przy drogim życiu, kiedy rozgrzane żelastwo ślamazarnie wlokło się przez równiny Indii, to niezbyt obiecujący początek wędrówki mojej rodziny. Dziadek nigdy nie wspominał trudów pierwszego okresu w Bombaju, wiem jednak od babci Ammi, że przez wiele lat sypiał po prostu na ulicach i zarabiał na życie, dostarczając pudełka z lunchem indyjskim urzędnikom, wspierającym machinę Imperium Brytyjskiego. Aby zrozumieć Bombaj, z jakiego pochodzę, trzeba się udać na Stację Wiktorii w godzinach szczytu. To esencja życia w Indiach. Mężczyzni i kobiety zajmują osobne miejsca, a pasażerowie dosłownie zwisają z okien i drzwi, gdy pociągi ociężale wtaczają się na Stację Wiktorii czy Churchgate. W wagonach jest tak tłoczno, że brak już nawet miejsca na pudełka z lunchem dla podróżnych; przybywają one osobnymi składami, już po godzinach szczytu. Pudełka te – a w nich ponad dwa miliony poobijanych cynowanych puszek z wieczkiem – o zapachu daal2 i imbirowej kapusty oraz ryżu z czarnym pieprzem, wysłane przez lojalne żony – sortowane, karnie poskładane na wózkach na kółkach, rozwożono następnie z niezwykłą precyzją do wszystkich urzędników banków i firm ubezpieczeniowych Bombaju. Właśnie tym się zajmował mój dziadek. Dostarczał pojemniki z lunchem. 2
12
daal, znane też jako dal lub dahl, to aromatyczna potrawa z soczewicy.
Dabba-wallah3. I tyle. Nie mniej, nie więcej. Dziadek był dość oschłym towarzyszem. Nazywaliśmy go Bapaji4. Pamiętam, jak przykucał na ulicy o zachodzie słońca w czas ramadanu, z twarzą pobielałą od głodu i wściekłości, jak zaciągał się bidi5. Wciąż mam przed oczami jego długi nos i brwi jak wykute w żelazie, znoszoną czapkę i podniszczoną kurtę6, wyraźnie zarysowane kości, mimo białej brody. Ale choć oschły, był dobrym dostawcą. Gdy miał dwadzieścia trzy lata, dostarczał niemal tysiąc pojemników dziennie. Pracowało dla niego już czternastu chłopaków. Swe drogocenne nogi owijali lungi – koszulami indyjskiej biedoty – i toczyli tak wózki arteriami Bombaju, gdy już przeładowali je puszkami z lunchem w budynkach Scottish Amicable i Eagle Stars. Był chyba rok 1938, gdy wreszcie wezwał do siebie Ammi. Pobrali się, gdy mieli po czternaście lat. Drobna wieśniaczka o ciemnej, naoliwionej skórze przybyła pociągiem z Gudźaratu w tych swoich tanich bransoletkach. Stację kolejową wypełniała para, łobuzy załatwiały się na tory, chłopcy z wodą zdzierali gardła, a nurt wymęczonych pasażerów i tragarzy spływał wolno peronami. Gdzieś na tyłach, w trzeciej klasie, razem ze swymi bransoletkami, czekała moja Ammi. Dziadek coś do niej burknął i już ruszyli dalej, lojalna wiejska żona z szacunkiem dreptała kilka kroków za mężem z Bombaju. 3 Dabba-wallah to dostawca. Pierwotnie nazwa oznaczała chłopców rozwożących lunch; obecnie jest stosowana szerzej i określa dostarczycieli różnych przedmiotów i usług. 4 Bapaji bądź Babaji, Babadżi to imię mistrza duchowego jogi. W Indiach, w ulicznym slangu określenie to bywa równoważne ze słowem mnich. 5 bidi, beedi lub beed to wąski, aromatyczny papieros z Indii; zawiera tytoń zawinięty w liście. 6 kurta to rodzaj tradycyjnej, luźnej tuniki, noszonej przede wszystkim w Indiach, Bangladeszu, Pakistanie, Nepalu i Afganistanie.
13
Tuż przed II wojną światową moi dziadkowie wznieśli dobudówkę w slumsach przy Napean Sea Rd. Bombaj stanowił zaplecze działań wojennych aliantów na froncie azjatyckim, dlatego wkrótce jego mury gościły miliony żołnierzy z całego świata. Dla wielu z nich był to ostatni moment, kiedy mogli zasmakować pokoju, tuż przed skwarem walk o Birmę czy Filipiny. Młodzi ludzie hasali po drogach wybrzeża Bombaju z petami u warg i puszczali oko do zarabiających na plaży Chowpatty prostytutek. To moja babka wpadła na pomysł, aby sprzedawać im przekąski, a mój dziadek w końcu na to przystał. I tak biznes, który wyrósł na dostawach lunchów, wzbogacił się o stragany na rowerach, ruchome bary z przekąskami, które gnały po mieście, kusząc to żołnierzy kąpiących się na plaży Juhu, to w piątkowych wieczornych godzinach szczytu wabiąc tłum wokół stacji kolejowej Churchgate. Chłopcy sprzedawali słodycze z orzechów i miodu, herbatę z mlekiem, lecz przede wszystkim bhelpuri, rożek z gazety, wypełniony prażonym ryżem, sosem chutney, ziemniakami, cebulą, pomidorami, miętą i kolendrą, a wszystko to wymieszane i obficie doprawione przyprawami. Uwierzcie, pycha! Więc, co nie dziwne, rowery z przekąskami okazały się trafioną inwestycją. Zachęceni uśmiechem fortuny, moi dziadkowie wyremontowali opuszczone poddasze w odległej części Napean Sea Rd. I tam właśnie założyli prymitywną, przydrożną restaurację. Kuchnię stanowiły trzy piece tandoor7 oraz rząd palenisk na węglu, na których spoczywały żelazne kadai8 z baraniną z masalą9. A wszystko to skrywał namiot U.S. Army. W cieniu figowca bengalskiego 7 tandoor – specjalny gliniany piec, charakterystyczny dla kuchni indyjskiej. 8 kadai to naczynie podobne do woka. 9 masala – mieszanka przypraw i ziół, typowa dla kuchni indyjskiej. Stosowana w przygotowaniu dań i herbaty (masala ćaj).
14
ustawili kilka siermiężnych stolików i zawiesili hamaki. Babcia zatrudniła Bappu, kucharza z wioski w Kerali, i zgodnie z północną tradycją uzupełniła menu o takie dania jak theal z cebuli czy pikantne, grillowane krewetki królewskie. Żołnierze, marynarze i lotnicy myli dłonie angielskim mydłem w beczce po oleju, osuszali je oferowanym ręcznikiem, a następnie wspinali się na hamaki, rozciągnięte pod oferującymi cień drzewami. W tym okresie do moich dziadków dołączyli krewni z Gudźaratu. Ci młodzi ludzie pracowali jako kelnerzy. Nosili drewniane tace, obchodzili prowizoryczne stoliki wśród hamaków i szybko stawiali na nich miski z szaszłykami z kurczaka, basmati10 i słodycze z masła oraz miodu. Gdy nie było wiele do roboty, babcia wychodziła w długiej koszuli i spodniach, które zwiemy salwar kamee. Lawirowała między rozkołysanymi hamakami, wdając się w pogawędki z tęskniącymi za domem żołnierzami, marzącymi o potrawach z ich ojczystych krajów. – Co lubić jeść? – pytała. – Co jeść w domu? Brytyjscy żołnierze opowiadali jej o steak-and-kidney pie11, gestykulowali, kreśląc, jak unosi się para, gdy po raz pierwszy wbija się nóż w ciasto i obnaża jego smakowite wnętrze. Trajkotali jeden przez drugiego i wkrótce namiot wypełniały ochy i przekleństwa, wrzawa i podekscytowanie. Wtedy przyłączali się Amerykanie, nie chcąc, aby Brytyjczycy ich przelicytowali. Ostrożnie dobierali słowa, jakie zdołałyby oddać urok steku z grilla z bydła wykarmionego na bagnistych łąkach Florydy. Zbrojna w dane, zdobyte podczas tej misji wywiadowczej, podczas tych swoich przechadzek, Ammi zarządzała odwrót do kuchni i przetwarzała zasłyszane przepisy w piecach tandoor na własne reinterpretacje potraw. Na przykład był taki indyjski 10 11
basmati to odmiana ryżu, popularna w Indiach i Pakistanie. steak-and-kidney pie – zapiekana w cieście wołowina z cynaderkami.
15
pudding chlebowo-maślany, oprószony świeżą gałką muszkatołową, który stał się przebojem wśród brytyjskich żołnierzy. Odkryła też, że Amerykanie gustowali w sosie z orzeszków ziemnych i chutneyu mango w kawałkach naan12. Nie minęło wiele czasu, a o jej kuchni wszędzie było głośno, od Gurków po brytyjskich żołnierzy, od koszarów po statki wojenne. Przez okrągłą dobę przed naszym namiotem przy Napean Sea Rd zatrzymywały się jeepy. Ammi stała się znaną osobą. Cokolwiek o niej powiem, będzie nie dość. To ona mnie ukształtowała. Nie ma doskonalszego dania niż jej żółtaczek; oprószała tę rybę masalą ze słodką chili, owijała liściem bananowca i tak wrzucała na grill tawa na kropli oleju kokosowego. Dla mnie to esencja kultury i cywilizacji indyjskiej, krzepiącej i wyszukanej zarazem. Wszystko, co gotowałem, było próbą doścignięcia tego ideału, jaki stanowiło ulubione danie mojej babki. Miała tę cudowną biegłość profesjonalnego szefa kuchni, wykonywała po kilka zadań jednocześnie. Dorastałem, patrząc, jak jej drobna postać śmigała boso po klepisku kuchennej podłogi. Szybko obtaczała plastry bakłażanów w mące z brązowej fasoli i smażyła je w kadai, zdzieliwszy w pędzie dla zachęty kuchcika, podawszy mi wafelek migdałowy i wrzaskliwie kontestując przy tym kulinarne dokonania mojej Cioteczki. Co najważniejsze, przydrożny namiot Ammi szybko stał się dojną krową. Nagle się okazało, że moim dziadkom powodzi się naprawdę nielicho. Zgromadzili małą fortunę w twardej walucie wypłat milionów żołnierzy piechoty, marynarzy czy lotników w tę i we w tę przemierzających Bombaj. Lecz gdzie sukces, tam i dylematy. Bapaji był nieustępliwym dusigroszem. Zawsze biadolił o każdy najdrobniejszy uszczerbek, choćby nałożenie zbyt wiele oleju na tawę. Naprawdę na punkcie pieniędzy miał lekką szajbę. I tak, podejrzliwy wobec 12
16
naan – płaski, drożdżowy, biały chleb.
sąsiadów i krewnych z Gudźaratu, zaczął upychać oszczędności do puszek po kawie. Każdej niedzieli udawał się w sekretne miejsce, gdzieś na wieś, zakopać drogocenne zyski. Jesienią 1942 roku moich dziadków dopadł kryzys. Złakniona funduszy na działania wojenne brytyjska administracja zlicytowała ogromne połacie bombajskich nieruchomości. Gros tych dóbr znajdował się na Salsette, większej z wysp, na których wzniesiono Bombaj, lecz rozdysponowano też przygodne skrawki lądu i wolne działki Colaby. Wśród wystawionych na sprzedaż terenów znalazła się niegdyś zapuszczona nieruchomość przy Napean Sea Rd, nielegalnie zajęta przez moją rodzinę. W głębi duszy Bapaji był wieśniakiem i – jak wszyscy wieśniacy – cenił ziemię wyżej niż papierowy pieniądz. Dlatego pewnego dnia odkopał wszystkie puszki i z piśmiennym sąsiadem u boku stanął w drzwiach Standard Chartered Bank. Za pośrednictwem banku Bapaji kupił cztery akry przy Napean Sea Rd, płacąc na aukcji 1016 angielskich funtów, 10 szylingów i 8 pensów. Ziemia u stóp wzgórza Malabar należała do niego. Wówczas bóg pobłogosławił moim dziadkom i dał im dziecko. W nocy, gdy w dokach Bombaju doszło do eksplozji amunicji, akuszerki przyjęły mojego ojca, Abbasa Haji. Ciemne niebo buchało kulami ognia, a erupcje strzaskanych okien wrzynały się w ulice miasta. I wtedy, właśnie wtedy babcia wydała mrożący krew w żyłach okrzyk i wyskoczył Papa, drąc się jeszcze głośniej niż jego matka, zagłuszając nawet eksplozje. Zawsze się śmialiśmy, gdy Ammi nam o tym opowiadała. Każdy, kto znał mojego ojca, przyznałby, że to najwłaściwsze tło dla jego przyjścia na świat. Cioteczka, urodzona dwa lata później, przybyła w znacznie spokojniejszych okolicznościach. Okres niepodległości i podziałów nastał i minął. Co właściwie działo się z moją rodziną w tym czasie infamii, pozostaje tajemnicą. Papa nie odpowiedział wprost na żadne z pytań, jakie mu zadawaliśmy. 17
– No, wiesz, źle się działo – stękał, dociskany – ale daliśmy sobie radę. I skończ już to przesłuchanie. Leć, przynieś mi nową gazetę. Wiemy, że familia mojego ojca się podzieliła, jak mnóstwo innych. Większość krewnych uciekła do Pakistanu, lecz Bapaji pozostał w Mumbaju i ukrył rodzinę w piwnicach magazynu lokalnej firmy. Ammi powiedziała mi kiedyś, że sypiali w ciągu dnia, ponieważ nocami budziły ich wrzaski ludzi, którym na zewnątrz, tuż za drzwiami ich komórki, podrzynano gardła. Lecz i tak trzeba przyznać, że Papa dorastał w całkiem innym kraju niż Indie, jakie znał jego ojciec. Dziadek był niepiśmienny. Papa chodził do miejscowej szkoły, wprawdzie niezbyt dobrej, lecz i tak się dostał do Instytutu Technologii Żywienia na politechnice w Ahmedabadzie. Dostęp do edukacji i przeobrażenia społeczne odesłały do lamusa stare zwyczaje plemienne. Papa spotkał w Ahmedabadzie Tahirę, jasnoskórą studentkę księgowości, moją późniejszą Mamę. Twierdził, że najpierw zakochał się w jej zapachu. Siedział w bibliotece z głową zwieszoną nad książką, gdy pochwycił niezwykle odurzającą nutę, łączącą zapach chapati13 i wody różanej. I to, jak mawiał, to właśnie była moja matka. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest lekki uścisk dłoni Papy. Staliśmy przy ulicy imienia Mahatmy Ghandiego, spoglądając w kierunku modnej restauracji Hyderabad. Nieprzyzwoicie majętna bombajska rodzina Banaji oraz ich przyjaciele rozładowywali tuż przy krawężniku mercedesa. Za szybą nudził się szofer. Kobiety piszczały i całowały się na powitanie, komplementując wygląd to jednej, to drugiej. Za nimi sikh, portier, z trzaskiem otworzył szklane drzwi do restauracji. 13
18
chapati – placek chlebowy.
Hyderabad i jego właściciel, taki indyjski Douglas Fairbanks junior, czyli u nas po prostu Uday Joshi, często gościł na łamach rubryk towarzyskich Times of India. Każda wzmianka o Joshim sprawiała, że ojciec przeklinał i gniótł gazetę. Nasza restauracja nie należała do tej samej ligi, co Hyderabad – my serwowaliśmy dobre jedzenie za uczciwą cenę – a jednak Papa uważał Udaya Joshiego za swojego wielkiego rywala. Aż tu nagle, tuż przed naszymi nosami, ów tłum znakomitości wstępował do słynnej restauracji na mehndi, przedślubną tradycję, podczas której panna młoda i jej przyjaciółki zasiadały na poduszkach i zdobiły henną dłonie, palce i stopy. To zaś oznaczało pyszne jedzenie, żywą muzykę, pikantne opowieści. Ale, co więcej, mój Papa wiedział, że Joshi znów się przewinie w prasie. – Spójrz – rzekł nagle – Gopan Kalam. Papa zagryzł rąbek wąsów i wielką łapą lekko ścisnął moją dłoń. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Jakby nagle rozwarło się niebo i stanął przed nami sam Allah. – Prawdziwy miliarder – szepnął Papa. – Dorobił się na petrochemii i telekomunikacji. Patrz… patrz na szmaragdy jego kobity. Ajjjj. Wielkości śliwek. I właśnie w tej chwili zza przeszklonych drzwi wyłonił się Uday Joshi. Stanął wśród tych eleganckich brzoskwiniowych sari i jedwabnych garniturów Nehru, jak im równy. Natychmiast czterech czy pięciu fotografów zawołało, aby się ustawili w ich stronę. Joshi słynął z zauroczenia wszystkim, co europejskie. Stał ożywiony przed strzelającymi migawkami aparatów w błyszczącym czarnym garniturze Pierre Cardin, a bielejące zęby błyskały w świetle flesza. Choć w tym wieku nie miałem głowy do sław, to znany restaurator przykuł moją uwagę, jak nie przymierzając legenda kina bollywoodzkiego. Pamiętam, że gardło otulił żółtą, jedwabną apaszką, a oprószone siwizną włosy zaczesał do tyłu w stylu pompadour, utrwalając fryz puszkami lakieru do 19
włosów. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział kogoś równie eleganckiego. – Spójrz na niego – syknął Papa. – Spójrz na tego małego koguta. Papa nie zniósłby ani chwili dłużej; nie mógł tam sterczeć i patrzeć na Joshiego. Nagle się odwrócił i pociągnął mnie ku sklepowi Suryodhaya i tamtejszej wyjątkowej okazji, dziesięciogalonowych beczek z olejem roślinnym. Miałem tylko osiem lat, musiałem więc biec, żeby dotrzymać tempa jego długim krokom i powiewającej kurcie. – Posłuchaj, Hassanie – przekrzykiwał uliczny zgiełk – pewnego dnia nazwisko Haji będzie znane dalej i szerzej, a tego koguta nikt nie będzie pamiętał. Czekaj tylko i patrz. A wtedy spytaj ludzi, spytaj ich, kim jest Uday Joshi. Że kto? Odpowiedzą. A Haji? Haji! – odpowiedzą – Haji to znakomita, niezwykle ważna rodzina.
W skrócie, Papa nie ukrywał swego apetytu na życie. Był
otyły, lecz wysoki jak na przedstawiciela naszej nacji. Miał sześć stóp wzrostu. Pucołowaty na twarzy, o kręconych, ciężkich włosach i grubych, pomadowanych wąsach. I zawsze ubierał się staroświecko – kurta, a pod nią spodnie. A jednak nie nazwalibyście go wytwornym. Papa jadał, jak zresztą wszyscy muzułmanie, rękoma – a właściwie prawą dłonią, podczas gdy lewa spoczywała na kolanie. Lecz zamiast dystyngowanie unosić jedzenie do ust, schylał nisko głowę nad talerzem i szuflował tłustą baraninę i ryż, wrzucając je do paszczy, tak jakby nigdy nie spożywał normalnego posiłku. No i szamiąc, wypacał wiadra. Pod jego pachami wykwitały mokre plamy wielkości talerzy obiadowych. Kiedy wreszcie syty unosił twarz znad jedzenia, miał ten szklany wzrok pijaka, a po brodzie i policzkach ciekł pomarańczowy tłuszcz. 20
Kochałem go, lecz nawet ja przyznawałem, że był to zatrważający widok. Po obiedzie Papa kuśtykał na kanapę, zapadał się w nią i przez kolejne pół godziny wachlował się, powiadamiając wszystkich dokoła o swoim zadowoleniu za pomocą głośnych beknięć i gromkich pierdnięć. Moja matka, wywodząca się z szanowanej rodziny urzędników z Delhi, w trakcie tego poobiedniego rytuału zamykała oczy z obrzydzeniem. Zawsze też stała nad nim, kiedy jadł. – Abbasie – perorowała – zwolnij. Zakrztusisz się. Na miłość boską. To jak jedzenie z osłem. A jednak ojciec zasługiwał na podziw. Cechowała go charyzma i determinacja, że nie wspomnę o ambicjach. W 1975 roku, gdy przyszedłem na świat, on już twardo zarządzał rodzinną restauracją. Mój dziadek, cierpiąc na rozedmę płuc, spędzał większość czasu w odosobnieniu. A gdy miał lepsze dni, nadzorował dostawy lunchu, siedząc na twardym krzesełku na dziedzińcu. W miejscu namiotu Ammi wznieśliśmy szary, betonowo-ceglany kompleks. Moja rodzina mieszkała na pierwszym piętrze głównego budynku, nad restauracją. Dziadkowie i bezdzietna Cioteczka z Wujaszkiem ulokowali się poziom wyżej. Pod nimi nasza enklawa graniczyła z dostawioną, piętrową drewnianą szopą, gdzie na podłodze spali: nasz kucharz Kerala, Bappu i pozostali słudzy. Serce i duszę rodzinnej firmy z tradycjami stanowił dziedziniec. Wózki z pudełkami do lunchu i rowerowe bary z przekąskami ustawiano wzdłuż odległego muru. W cieniu obwisłej, wodoodpornej plandeki znajdowały się kociołki zupy z głów karpia, stosy liści bananowca i świeże samosy14 na woskowanym papierze. Vis-à-vis stały wielkie żelazne kadzie rozdrobnionego ryżu, perfumowanego liściem bobkowym i kardamonem. Dokoła przysmaków niezmordowanie brzęczał wibrujący 14
samosa – trójkątny pierożek, smażony na głębokim oleju.
21
rój much. Zwykle na płóciennym worku przy tylnych drzwiach kuchennych siedział służący. Cierpliwie wybierał czarne pyłki brudu spośród ziaren basmati. Kobieta o naoliwionych włosach, zgięta wpół, ściskając zwinięte sari między nogami, czyściła krótką szczotką cały dziedziniec. W tę i z powrotem i znów w tę i z powrotem. W moich wspomnieniach ten plac zawsze tętni życiem, nieustannie ktoś wchodzi i wychodzi, co hałaśliwie obwieszczają kurczaki i koguty, nerwowo gdacząc we wspomnieniach z dzieciństwa. To właśnie tu gnałem po szkole, aby w popołudniowym upale znaleźć Ammi przy pracy, w podcieniach ganku, osłaniających wewnętrzny dziedziniec. Mogłem wgramolić się na szczyt skrzynki, zaciągnąć się jej aromatyczną zupą rybną i nieco pogawędzić o tym, jak minął dzień nauki, zanim mi powierzyła mieszanie w kociołku. Pamiętam też, z jaką gracją zbierała rąbek sari, gdy maszerowała pod ścianę, skąd mnie doglądała, paląc metalową fajkę. Zwyczaj ten zachowała jeszcze z czasów mieszkania w wiosce w Gudźaracie. Pamiętam to wszystko, jakby rozgrywało się wczoraj: mieszanie i mieszanie w rytm miasta, jak po raz pierwszy zapadłem w ten magiczny trans, w który już od tej pory zawsze zapadałem, gotując. Łagodny wietrzyk hulał w zaułkach dziedzińca, przynosząc echo ujadania bombajskich psów, pogłos ulicznego gwaru i zapach nieoczyszczonych ścieków; wplatając to wszystko w rodzinną atmosferę. Ammi przykucała w ocienionym kącie. Jej drobna, pomarszczona twarz znikała za krzepiącymi buchami dymu. Gdzieś z góry płynęły dziewczęce głosy mojej matki i ciotki; na piętrze, na werandzie nad naszymi głowami zawijały brązową fasolę z chili w koszulki z ciasta. Lecz przede wszystkim powraca do mnie dźwięk mojej żelaznej gracy, rytmiczny zgrzyt o dno miski, gdy wyławiałem z głębi zupy klejnoty: kościste rybie łby i białe oczy, unoszone ku powierzchni rubinowoczerwonego wiru. 22