Sourland - Joyce Carol Oates (fragment książki)

Page 1

Część I

11


12


DYNIOGŁOWY

P

od koniec marca przez północną część stanu New Jersey przeszła burza śnieżna. Jej mąż zmarł kilka dni wcześniej. Nie było żadnego związku między tymi zdarzeniami, wiedziała o tym. A jednak od tego czasu zaczęła zauważać, że powietrze migocze dziwnie, gdy zapada mrok. Często ni stąd, ni zowąd uświadamiała sobie, że oto stoi w drzwiach domu albo na zewnątrz – i nie potrafiła przypomnieć sobie, skąd się tam wzięła. W blednących barwach dnia przez długie minuty wpatrywała się uporczywie w szkliste światło spełzające z nieba i z wierzchołków sosen otaczających dom. Robiło wrażenie nienaturalnego; w chwilach słabości myślała: to czas przejścia. Patrzyła, nie do końca pewna, co właściwie widzi. Była pobudzona, czujna. Pełna niepokoju. Zastanawiała się, czy to możliwe, że te dziwne błyski w powietrzu zjawiają się od zawsze, tylko ona dotąd ich nie dostrzegała, bezpieczna w swoim poprzednim życiu. Tego październikowego wieczoru, zanim słońce zaszło za horyzont, zobaczyła w oddali światła samochodu – ktoś jechał w kierunku jej domu. Zaskoczona, ocknęła się z zamyślenia, w pierwszej chwili niepewna, gdzie się znajduje. A potem so13


bie przypomniała. Anton Kruppe zapowiedział, że wpadnie do niej mniej więcej o tej porze. Wpadnie, powiedział. A może to ona powiedziała: proszę do mnie wpaść. Nie widziała wyraźnie jego twarzy. Przyjechał chyba półciężarówką, z niewyraźnym białym napisem na boku. Zgramolił się z umieszczonego wysoko w kabinie fotela kierowcy i teraz chwiejnie szedł ku niej zacienioną ścieżką – wysoki, niezgrabny niczym strach na wróble mężczyzna z nieforemną dynią zamiast głowy. Co za szok! Hadley cofnęła się, nie rozumiejąc, co widzi. Wyszczerzona w uśmiechu głowa dyni na ramionach mężczyzny, szpary wyciętych w niej oczu, nie rozświetlone od środka zapaloną świeczką, ale ciemne, szkliste. Przez otwór w kształcie uśmiechniętych ust wydobywał się głos; mówił po angielsku z silnym obcym akcentem: – Pani? Dobry adres? To pani dom? Roześmiała się nerwowo. Sądziła, że powinna się roześmiać. Głos nalegał zgrzytliwie, ze sztuczną, przesadzoną powagą: – Pani mieszka tu? Zadowolona, że przyjechałem? Tak? To był żart. Jeden z tych dziwacznych żartów Antona Kruppego. Udało mu się wystraszyć Hadley, choć zapewne nie miał takiego zamiaru, chciał ją jedynie rozbawić. Było jej wstyd, że tak bardzo się wystraszyła, choć przecież spodziewała się Antona. A kto inny, jeśli nie Anton Kruppe, przyjechałby do niej w takim stroju, z dynią na głowie, jak przebieraniec z okazji święta Halloween? Ledwo znała tego człowieka. Poczuła ukłucie konsternacji na myśl, że mimo to zaprosiła go, by do niej wpadł. Zrobiła to pod wpływem impulsu, a on zgodził się bez wahania. Anton wyróżniał się spośród pracowników spółdzielni rolniczej gorliwością i uprzejmością. Żartował z klientami, zaśmie14


wając się z własnych dowcipów; cechowała go swego rodzaju chłopięca bezbronność, dosyć ujmująca; nie umiał zgrabnie się wysławiać, ale jego sposób mówienia przypominał śmiech, ten zaś był zaraźliwy, choć niekiedy nie do końca zrozumiały. Mimo pozornej niezdarności robił wrażenie niezwykle inteligentnego. Hadley widziała, ile sobie zadał trudu starannie wycinając w dyni rysy twarzy: duża, bulwiasta, poprzecinana dziwacznymi żyłkami i prążkami dynia była dwa razy większa od ludzkiej głowy, widniały w niej trójkątne oczy i nos, i kły wyszczerzone w uśmiechu. W jakiś sposób udało mu się nasadzić ją sobie na głowę – Hadley nie potrafiła dojść, jak to zrobił. – Jakie to pomysłowe, Antonie! Czy... wyciąłeś ją sam? To było jedno z tych idiotycznych pytań, jakie zadawano Antonowi Kruppemu. Musiała coś powiedzieć, żeby złagodzić napięcie zrodzone przez jego natrętną, psią gotowość, pragnienie, by zadowalać innych, robić na nich wrażenie, doprowadzać do śmiechu. Hadley przypomniała sobie poprzedni raz, tamten pierwszy raz, gdy Anton wpadł do niej do domu, w poprzednim tygodniu; drętwa rozmowa ciągnęła się w nieskończoność, ponieważ Anton nie umiał pożegnać się i wyjść po tym, jak Hadley poczęstowała go kawą i maleńkimi kanapkami z wieloziarnistego chleba; stał nad nią chwiejnie, kurczowo ściskał jej dłoń, a niezdarny, mokry pocałunek, który złożył na jej policzku, był jak bolesne ukłucie, wywołał u niej dreszcz grozy, jak gdyby jej twarzy dotknęło skrzydło nietoperza. – Tak, proszę pani. Może pani kupi? – To zależy, Antonie. Ile... – Dla pani, p’sze pani – za darmo! Wymuszony żart, ciekawe, ile czasu będzie to ciągnąć, zastanawiała się Hadley, zirytowana. W szkole średniej chłopcy tacy jak Anton Kruppe dostawali po nosie od rówieśników – Ha, ha, ha, bardzo śmieszne! – Ale w jaki sposób osoba dorosła 15


miała zniechęcić kogoś do wygłaszania kiepskich dowcipów, nie będąc przy tym nieuprzejmą? Anton był sporo młodszy od niej, co najmniej dziesięć lub dwanaście lat, choć wyglądał na starszego, Hadley zaś nie wyglądała na swój wiek; urodził się w kraju zwanym obecnie Bośnią, do Stanów przyjechał z jednym z dziadków, któremu udało się ocaleć, i tu chodził do szkoły – skończył nawet MIT*, mimo to jednak z biegiem lat nie stał się ani trochę bardziej przekonująco amerykański. Za bardzo się stara, pomyślała Hadley. Po tym można poznać obcokrajowców. Przepełniony zarazem triumfem i niepewnością, Anton wyczuwał z pewnością rozdrażnienie gospodyni, postanowił jednak je zignorować – ściągnął dynię z ramion, dłonie miał podrapane, kciuki potężne. Hadley przekonała się, że w rzeczywistości są to jedynie dwie trzecie dyni: tylna część została wycięta, ta część, której odpowiednikiem u człowieka byłaby podstawa czaszki. A więc ta niesamowita głowa była jedynie maską spoczywającą na ramionach Antona, przytrzymywaną rękami. A jednak wydawała się taka żywa – kiedy szedł ścieżką w jej kierunku, miała wrażenie, że to strach na wróble ożył i zmierza niezdarnie ku niej. Przysięgłaby, że w oczach dyniogłowego lśniły wesołe iskierki, gdy na nią patrzył. – Dobre? Niespodzianka? Wesołego Halloween – tak? A więc było Halloween? Hadley była przekonana, że nie. Do trzydziestego pierwszego października zostało jeszcze kilka dni. – To dla ciebie – Hedley. Do postawienia tutaj. Był zarumieniony, a jego zwykły, wstydliwie-natrętny uśmiech wyrażał błaganie, by ona, bogata Amerykanka, ro* Massachusetts Institute of Technology (MIT) – Instytut Technologiczny w Massachusetts (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

16


ześmiała się, by śmiała się z niego, z nim, aby zaśmiała się spontanicznie, tak jak śmiali się razem Amerykanie, połączeni tajemniczą więzią szorstkiego, amerykańskiego poczucia humoru. Na jego trójkątnej twarzy i w sterczących nad czołem sztywnych jak druty włosach widniały kawałki dyni i nasiona; Anton zgarniał je ukradkowo, jak zakatarzony chłopiec, który wyciera dłonią nos. Jeśli mnie pocałuje, pomyślała Hadley, poczuję zapach dyni. Jej mąż umarł i ją zostawił. Teraz inni mężczyźni będą przychodzić do jej domu. Anton wręczył Hadley zdeformowaną dynię. Przeklęte warzywo musiało ważyć chyba z piętnaście funtów. Niemal wypuściła je z rąk. Anton Kruppe nieźle by się zdenerwował, gdyby dynia upadła i rozbiła się o chodnik, pomyślała. Bez wątpienia zaproponowałby jej, że posprząta. – Anton, dziękuję ci! To bardzo... Ich dłonie się zetknęły. Anton stał blisko niej. Był o kilka cali wyższy od Hadley, choć garbił się i jego plecy były przedwcześnie zaokrąglone. Być może miał jakąś wadę kręgosłupa. Oddychał szybko, głośno – jak po męczącym biegu. Jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. W spółdzielczym sklepie z żywnością organiczną i sadzonkami, gdzie Hadley była stałą klientką w czasach, kiedy jeszcze przygotowywała dla siebie i męża wykwintne posiłki, a gdzie teraz bywała jedynie od czasu do czasu, Anton Kruppe pracował mniej więcej od roku. Zawsze zwracał na nią uwagę i obsługiwał ją bardzo starannie – kierownik spółdzielni zwracał się do niej per „pani Schelle”. Od końca marca, skupiona wyłącznie na sobie, jak w narkotycznym śnie – podczas najtrudniejszych bezsennych nocy Hadley rzeczywiście brała pigułki nasenne, po których przez większość dnia chodziła oszołomiona i nieprzytomna – ledwo dostrzegała Antona Kruppego, 17


zawsze gotowego do pomocy, zawsze obecnego, wydającego się nieustannie na nią czekać. Dopiero niedawno odważył się na bardziej bezpośredni gest: zapytał, czy może się z nią spotkać. Zapytał, czy może do niej wpaść, pewnego wieczoru, po zamknięciu spółdzielni, aby przynieść jej kilka worków torfowca, zbyt ciężkich i nieporęcznych, by Hadley była w stanie samodzielnie wyjąć je z bagażnika samochodu. Zaoferował, że rozrzuci torfowiec, gdzie tylko będzie chciała. Hadley zawahała się, nim powiedziała tak. To prawda, czuła sympatię do Antona Kruppego, do pewnego stopnia. Przypominał jej cudzoziemskich chłopców ze szkoły, do której chodziła w północnej Filadelfii; chłopców o ziemistej cerze, w okrągłych okularach, mówiących z trudem, jak gdyby cierpieli na jakąś deformację języka. Hadley współczuła im, ale nigdy się z żadnym nie zaprzyjaźniła. Nie zbliżała się nawet do samotnych dziewcząt. Teraz, w chwilach słabości, była wdzięczna za każdą oznakę sympatii; od czasu przedwczesnej śmierci męża czuła się pusta w środku, nikomu niepotrzebna. Nie była już ważna dla nikogo. To był czas przejścia. Minuty mijały powoli, jak w transie, a ona słuchała niczym zahipnotyzowana głosu, który nie był jej własnym – mimo to jednak rozlegał się gdzieś głęboko, w najintymniejszych zakamarkach jej duszy. Głos nie oskarżał jej ani nie oceniał, lecz czuła się oceniana, godna pogardy. Dla nikogo. To jest czas przejścia. Po śmierci męża podpisała zgodę na jego kremację. Pamiętała ten dokument, choć ledwo widziała go przez łzy, był zamazany, jakby znalazł się głęboko pod wodą na papierze, obok imienia i nazwiska jej męża widniało jej własne imię i nazwisko. Podpisując zgodę na kremację męża, zrobiła to samo także we własnym imieniu. Kładła w ten sposób kres wszystkiemu, co i tak już się skończyło – przeżywaniu emocji, zdolności odczuwania. 18


A jednak jakaś część umysłu Hadley pozostawała czujna, ostrożna. Nigdy nie szukała przygód i nigdy nie postępowała lekkomyślnie. Przez ponad dwadzieścia lat była żoną tego samego mężczyzny, nie miała dzieci, nie miała też właściwie żadnych krewnych. Było wprawdzie kilku przyjaciół, którym niekiedy zwierzała się, dość oględnie – ale od marca unikała przede wszystkim tych najbliższych. Nigdy nie zgodziłaby się, aby obcy „wpadł” do niej do domu, gdyby nie dowiedziała się, że Anton Kruppe odbywa staż podoktorancki w prestiżowym Instytucie Biologii Molekularnej, zrobił doktorat w MIT, a swego czasu wykładał na Politechnice Kalifornijskiej; specjalizował się w genetyce molekularnej. Kiedyś spotkała go na koncercie kwartetu smyczkowego, zorganizowanym na uczelni. Innym razem widziała, jak samotnie wędruje ścieżką wzdłuż nabrzeża kanału. Na uszach miał słuchawki, głowę opuścił nisko, jego usta poruszały się, jak gdyby toczył debatę z kimś niewidzialnym, tak na tym skupiony, że prześliznął się nieobecnym wzrokiem po Hadley, swojej ulubionej klientce ze spółdzielni, która mijała go właśnie ubrana w zrobiony na drutach sweter, wełniane spodnie i kozaki, w czapce naciągniętej nisko na czoło, jakby była przezroczysta. Była wtedy zadowolona, że Anton Kruppe jej nie zauważył. Dzięki temu mogła przyjrzeć mu się uważnie, nie będąc przez niego obserwowaną. „Jest naukowcem”, pomyślała. „Nie widzi niczego, co uważa za pozbawione znaczenia”. Teraz, we własnym domu, Hadley poczuła podniecający dreszcz przewagi nad swoim dziwnym gościem. Nie miał więcej niż dwadzieścia dziewięć lat – ona sama miała trzydzieści dziewięć. Była przekonana, że Anton nie znał jej męża, ani nawet nie wiedział, że miała męża, że jej mąż zmarł. (Oczywiście Hadley nosiła wciąż pierścionek zaręczynowy i obrączkę). Źródłem jej władzy, pomyślała, jest fakt, że ten mężczyzna jest 19


jej właściwie obojętny, jego męskość nie robi na niej wrażenia: jego seksualność była niezdarna, jak niezgrabny pakunek, który musiał stale nosić ze sobą, obnosić go wśród obcych ludzi, takich jak ona. Zdawało się, że trawi go głód, jak człowieka, który wielokrotnie doznał odrzucenia, ale nie zmniejszyło to jego determinacji. Są nadzwyczaj brzydcy mężczyźni, w których kobiety zakochują się z sobie tylko znanych powodów, ale Anton Kruppe nie był charyzmatycznym brzydalem, należał do innego gatunku mężczyzn. Na myśl o tym Hadley poczuła przypływ podniecenia. „Jeśli mnie dziś pocałuje, będzie pachniał śmieciami”. Hadley uśmiechała się. Widziała, jak Anton na nią patrzy, jak gdyby jej uśmiech był przeznaczony dla niego. Podziękowała mu po raz kolejny za dynię. Jej głos był ciepły, zachęcający. Cóż za „oryginalny” prezent i jakże „zręcznie” wycięty. Twarz Antona jaśniała radością. – Z-zaraz, Hedley! To nie wszystko. Powiedział do niej „Hedley”. W spółdzielni zwracał się do niej „pani Schelle” z akcentem na ostatnie „e”. Hadley nie miała ochoty go poprawiać. Z chłopięcym entuzjazmem Anton chwycił ją za rękę – jej palce musiały mu się wydać lodowate i sztywne – i ruszył przez podjazd, ciągnąc ją za sobą. Na tylnym siedzeniu pick-upa leżał ogromny bukiet kremowych kwiatów, przypominających podwiędłe chryzantemy, i długi, wąski karton pełen owoców i warzyw – sękatych marchewek z nacią długości ponad stopy, niekształtnych papryk i gruszek, poobijanych jabłek MacIntosh, których spółdzielnia nie była w stanie sprzedać nawet po obniżonej cenie. I bochenek chleba z mąki wieloziarnistej, który, jak twierdził Anton, został upieczony jeszcze tego ranka, ale nie sprzedał się i jutro rano wyląduje na półce jako 20


„jednodniowy”. – W tym kraju ludzie bezmyślnie odrzucają „produkty jednodniowe” – wszystko musi tu być najświeższe – w doskonałym stanie – nie rozumiem, dlaczego o 18.00, gdy zamykamy spółdzielnię, ten chleb nadaje się na sprzedaż, lecz jutro o 8.30 rano, kiedy będziemy otwierać, będzie już „za stary”. Tam, skąd pochodzę, moja rodzina i sąsiedzi.... – Anton mówił teraz niskim głosem, nabrzmiałym od emocji, oddychał ciężko, głośniej niż dotąd. Hadley chętnie dowiedziałaby się więcej o pochodzeniu Antona. Przeżył koszmar, wiedziała o tym. „Czystki etniczne”. „Ludobójstwo”. Mimo to czuła się niepewnie w jego obecności. Niewykluczone, że decyzja, by po raz drugi zaprosić do domu ekscentrycznego młodego biologa molekularnego, była pomyłką; nie chciała wprowadzać go w błąd. Była wdową, pozwoliła, by ciało jej męża zostało obrócone w popiół, i nie okazała skruchy ani nie została za to ukarana. Od marca nie przyjmowała zaproszeń od przyjaciół, którzy znali ją i jej męża od wielu lat. Nie mogła ścierpieć ich troski, dbałości o nią, bo przecież na to nie zasługiwała. „Przykro mi! Nie chcę nigdzie wychodzić. Nie chcę wychodzić z domu. Jestem bardzo zmęczona. Nie mogę spać. Kładę się do łóżka, nie mogę zasnąć, aż wreszcie o pierwszej w nocy biorę pigułkę na sen. O czwartej rano biorę kolejną. Zapomnijcie o mnie! Mnie już nie ma”. A teraz myślała, że chyba nie powinna powtórnie zapraszać dziwnego gościa do swego domu; być może Anton nie zauważyłby jej nieuprzejmości – może nie umiałby zinterpretować jej jako nieuprzejmości. Położył kwiaty i karton na wykutej z żelaza białej ławce stojącej przy ścieżce wiodącej do drzwi frontowych i poprowadził Hadley za róg rozłożystego domu o kamiennych i drewnianych ścianach, tak jak poprzednio, jak gdyby właśnie w tym celu tu przyjechał. Chwalił się już 21


Hadley, że jest „złotą rączką” – tak nazywano go w laboratorium instytutu – bystrym, krytycznym okiem oceniał teraz uszkodzenia kamiennych płyt, jakimi wyłożony był taras za domem, a które miał zamiar „naprawić” lub „wymienić” podczas kolejnej wizyty; starannie, niczym zawodowy kamieniarz, oglądał niszczejącą zaprawę u podstawy podmurówki; oglądał wykrzywioną, chwiejącą się bramę ogrodową, po czym zaraz ją naprostował zwinnym ruchem dłoni – Proszę! Jak nowa – co? – śmiejąc się, jak gdyby udał mu się przedni żart. Hadley była wdzięczna, że Anton nie wspomina o chwastach, błyskawicznie zarastających bujne kępy rudbekii, perowskitu i wilców, posadzone w ogrodzie przez jej męża, którymi w tym roku nikt się nie zajął, więc zaniedbane dziczały. – Dziękuję, Anton! Faktycznie, złota rączka z ciebie. Hadley powiedziała to cieplejszym tonem, niż zamierzała. Taki już miała styl – robiła wrażenie pogodnej, odrobinę nieśmiałej, z nutą sztucznego ożywienia. Energia, którą kipiał jej gość, miała w sobie coś urzekającego – a może jednak niepokojącego, nacechowanego agresją – kipiała, przelewała się niczym rosnące drożdże. Hadley sądziła, że po całym dniu pracy w laboratorium biologii molekularnej – podczas naprawdę ważnych eksperymentów zdarzało się, że spędzał tam ponad sto godzin tygodniowo – i po kilku godzinach w spółdzielni Anton powinien być wykończony; on jednak niestrudzenie lustrował otoczenie jej domu – sprawdzał stan okien i zamków w drzwiach, odciągał na bok połamane konary i śmieci – pozostałości po ostatniej burzy. Można było pomyśleć, że Anton Kruppe to stary przyjaciel rodziny, a odkrycie, że przepaliła się żarówka w jednej z lamp oświetlających drogę do garażu, skłoniło go do natychmiastowego działania: – Masz żarówkę na zmianę – tak? I drabinę składaną? Wymienię – teraz – zanim będzie za ciemno. 22


Był tak stanowczy, że Hadley nie miała innego wyjścia, jak tylko się poddać. Musiała też zaprosić Antona Kruppego do środka, choćby na chwilę. Uprzejmie i z żalem wyjaśniła, że jest zaproszona na obiad tego wieczoru. Ale może wszedłby na chwilę, na drinka? – Hedley, tak, dziękuję! Bardzo chętnie – naprawdę. Przepełniony wdzięcznością, Anton szurał podeszwami turystycznych butów o wycieraczkę. Podeszwy były ubłocone, przylepiło się do nich mnóstwo liści. Hadley przekonywała go jak mogła, że nie jest to konieczne – mimo to Anton zdjął buty ze stęknięciem i ustawił je na pierwszym schodku, starannie, jeden obok drugiego. Były takie duże, niczym końskie podkowy! Przemoczone sznurówki spłynęły na boki w sposób idealnie symetryczny, jedna na prawo, druga na lewo. W większości pomieszczeń na parterze było ciemno. Był koniec października i mrok zapadał dość wcześnie. Przepełniona miłym uczuciem ekscytacji, a zarazem lekkim zdenerwowaniem, Hadley zapaliła światła. Z jakiegoś powodu czynność ta sprawiła, że pomiędzy nią i Antonem Kruppem zapanowała atmosfera dziwnie intymna. Hadley słyszała własny głos, ciepły i ożywiony – nie miała pojęcia, co mówi – patrząc, jak jej wysoki, chudy gość stoi w szarych wełnianych skarpetkach na progu salonu – wpatrując się w pięknie urządzone wnętrze, kamienny kominek na wysokość ramienia w przeciwległym końcu pokoju, półki wypełnione książkami, chińskie dywany rozłożone starannie na lśniącej podłodze z twardego drewna. Nad kominkiem wisiał obraz o wymiarach sześć na osiem cali – impresjonistyczny krajobraz Nowej Anglii w przepięknych, pastelowych kolorach, przyciągający wzrok feerią barw. 23


Anton Kruppe zapytał, podekscytowany, czy autorem obrazu jest Cézanne. – Cézanne! Ależ skąd. Hadley roześmiała się, pytanie było doprawdy naiwne. Z wyjątkiem surrealistycznych odcieni pasteli i abstrakcyjnego zarysu masywnych sylwetek pni drzew i listowia, płótno Wolfa Kahna w niczym nie przypominało dzieł jego wielkiego poprzednika. Na zewnątrz, gdy Anton wymieniał żarówkę, Hadley myślała: „Poczęstuję go kawą. To wystarczy na dziś”. Teraz jednak znaleźli się we wnętrzu ciepłego domu, pozostawiając za sobą październikowy chłód, i zaproponowała mu wino: kieliszek ciemnego, czerwonego wina Catena, które kupił jej mąż. Anton dziękował wylewnie, zwracając się do niej per „Hedley” – na jego dziwacznej, kanciastej twarzy wykwitł rumieniec zadowolenia. W zwichrzonych włosach koloru błota widniała pestka dyni. Hadley nalała sobie pół kieliszka wina. Jej dłoń zadrżała lekko. „A może nie spytam, czy chce drugi kieliszek”, myślała. „Może nie poproszę go, żeby został”. Na kredensie stał otwarty słoik z orzechami brazylijskimi, Hadley postanowiła ugościć nimi Antona. Kaskada orzechów wpadła do błękitnej ceramicznej miski. Na szczęście Anton jadł i pił. Łapczywie, jak człowiek głodny i spragniony. Krążył po salonie w szarych wełnianych skarpetkach, oglądał książki. Mówił, podniecony – miał tyle do powiedzenia! – jego głos przypominał Hadley ćwierkanie ptaka – dużego, niezdarnego, ale przymilnego ptaszyska, niezgrabnego niczym struś – o długich nogach, długiej szyi, wielkim dziobie, bystrych, badawczych oczach. Kosmyk włosów, sterczący nad czołem, przypominał jakieś narzędzie ogrodnicze – szpadel? – a jego tułów, teraz, gdy ściągnął nylonową kurtkę, 24


wydawał się kościsty, wklęśnięty. Hadley myślała: „Pod ubraniem jest woskowo blady. Ma bezwłosą klatkę piersiową. Niewielki brzuszek i wrzecionowate nogi”. Hadley się roześmiała. Zdążyła wypić już pół kieliszka wina. Czuła, jak ciepło rozlewa się w jej gardle i w piersi. Chcąc okazać uprzejmość, próbowała słuchać – skoncentrować się – podczas gdy jej ekscentryczny gość terkotał szybko, nerwowo, z entuzjazmem uczniaka. Jakiż był denerwujący! Jak to bywa ze wstydliwymi ludźmi, gdy już zaczął mówić, najwyraźniej nie umiał skończyć; brakowało mu towarzyskiej ogłady, umiejętności zmiany tematu; nie potrafił wzbudzić zainteresowania słuchaczy. Był jak samochód pozbawiony hamulców, zjeżdżający ze wzgórza ku czołowemu zderzeniu, nie zauważał niczego. A jednak miał w sobie coś, co bezsprzecznie czyniło go atrakcyjnym. Teraz zaś mówił z rozdrażnieniem, poruszony – choć można było odnieść wrażenie, że nadal żartuje – o amerykańskiej polityce, amerykańskiej popkulturze, „amerykańskiej totalnej ignorancji” w kwestii badań nad komórkami macierzystymi. A przy tym, i to jest dopiero ignorancja, ponad dziewięćdziesiąt procent Amerykanów wierzy w Boga – i w diabła. Hadley zmarszczyła brwi. Dziewięćdziesiąt procent? Doprawdy? Wydawało jej się, że to niemożliwe, aby tyle samo ludzi wierzyło i w diabła, i w Boga. – Tak, tak! Wiara w chrześcijańskiego Boga oznacza, że wierzy się także w istnienie jego wroga, diabła. Wiadomo, że tak jest. Kipiąc nowo odkrytym zapałem, Anton opróżnił kieliszek ciemnego wina Catena i zapytał bez ogródek, czy może prosić o dolewkę? – po czym sam nalał sobie drugi, pełen kieliszek, nabierając przy okazji pełną garść orzechów brazylijskich. Hadley zadała sobie pytanie, czy chciał być niegrzeczny – czy 25


może po prostu nie umiał inaczej. – Naprawdę nie sądzę – upierała się – by tyle samo Amerykanów wierzyło w diabła i w Boga. Jestem pewna, że tak nie jest. Amerykanie są – to znaczy my jesteśmy – tolerancyjnym narodem... Ależ zarozumiale to zabrzmiało. Hadley zamilkła, nie wiedząc, co właściwie chciała powiedzieć. Mocne, ciemne wino szybko uderzyło jej do głowy. Anton parsknął z drwiną w głosie: – Tolerancyjnym narodem, tak? To taka „tolerancja”, która połyka wszystko, co może, a wszystko inne nazywa wrogiem. – Wrogiem? Co masz na myśli? – Wypowiada wojnę. Najpierw znajduje się wroga, a potem jest wojna. Anton roześmiał się szorstko, odsłaniając zęby. Były duże i żółte, dziąsła zaś bladoróżowe. Widząc, jak Hadley patrzy na niego, powiedział sarkastycznie: – Najpierw jest „tolerancja”, potem „wyprzedzające uderzenie”. Twarz Hadley oblał rumieniec oburzenia. To było obraźliwe – z pewnością zrobił to umyślnie – Anton Kruppe, który większość życia spędził w Stanach Zjednoczonych, znał doskonale historię wojny w Iraku, wiedział, w jaki sposób Amerykanie zostali oszukani, wprowadzeni w błąd przez republikanów. Oczywiście, że wiedział. Otworzyła usta, by zaprotestować, ale się rozmyśliła. Ukradkiem spojrzała na zegarek. Dopiero 18.48! Gość spędził w jej domu mniej niż pół godziny, lecz jego wizyta była tak męcząca, że zdawało jej się, iż minęło dużo więcej czasu. Anton nadal kręcił się po pokoju, rozglądał się. Pamiątki przywiezione przez Hadley i jej męża z podróży – ceramika z Indonezji, afrykańskie maski, urny, kotary, chińskie papirusy i akwarele, przepięknie rzeźbione drewniane figurki z Bali. Cała ściana obwieszona barwnymi, „prymitywnymi” malowi26


dłami z Meksyku, Kostaryki, Gwatemali. Książki na półkach Hadley zdawały się intrygować Antona jeszcze bardziej, zupełnie jakby te setki tytułów, gromadzonych od lat, jeśli nie od dziesięcioleci, głównie przez męża Hadley, który zrobił doktorat z historii Europy i skończył prawo na Uniwersytecie Columbia, miały dla niego osobiste znaczenie, a nie były jedynie reliktami utraconej, nieodwracalnie minionej przeszłości. – Czytałaś wszystkie, Hedley? – tak? Hadley roześmiała się, zażenowana. Nie, nie czytała. – To – ktoś inny? Wszystkie? Hadley roześmiała się znów, niepewna. Czy Anton Kruppe z niej szydzi? Poczuła przypływ niechęci do mężczyzny, który gapił się na nią, na należące do niej dzieła sztuki i półki z książkami, z natężeniem, niemal wrogo; nie mogła jednak nic na to poradzić, była z natury tak bardzo amerykańska, a zarazem tak kobieca, tak bardzo chciała, żeby ją lubił i podziwiał – gdyby jej się to udało, mogłaby go pożegnać, pełna triumfu. Przypomniała sobie cudzoziemskich uczniów w swojej szkole. W latach gimnazjum budzili współczucie, sympatię, odruchy wielkoduszności, protekcjonalizmu lub byli przedmiotem drwin; w szkole średniej niemal z dnia na dzień stawali się najlepszymi uczniami, utalentowanymi sportowcami. Mieli w sobie determinację, którą pogrążeni w błogim samozadowoleniu Amerykanie często mylili ze słabością. Anton wciąż krążył tu i tam w swych zabrudzonych ziemią wełnianych skarpetkach. Hadley nie zaprosiła go przecież na oględziny domu – a może? Jego zachowanie zdawało się raczej dziecinne niż agresywne. Hadley przypuszczała, że jego kwatera na osiedlu uniwersyteckim jest niewielka i ciasna. Ten rząd domów dla pracowników akademickich nad rzeką.... – Aha! To oranżeria? – Znajdowali się w oszklonym pomieszczeniu na tyłach kamiennego domu, dobudowanym przez Hadley i jej 27


męża; „solarium” miało być ogrzewane przez promienie słońca; stały tu wyściełane poduszkami w perkalowych powłoczkach meble z białej wikliny, biały stół z kutego żelaza i ogrodowe krzesła. Szklane panele przepuszczały blade światło księżyca, przebijające przez wierzchołki wysokich sosen. Anton okazywał podziw z lekką nutą szyderstwa, przekomarzając się z nią: – Taki piękny dom – stary, prawda? – taki duży, dla jednej osoby. Masz tyle szczęścia, Hedley. Wiesz o tym, tak? Szczęścia! Hedley uśmiechnęła się, zmieszana. Próbowała zrozumieć jego punkt widzenia. – Tak, tak myślę. To znaczy – tak. – Tyle domów w tej „wiosce”, tak się ją nazywa – takie duże. I tak mało ludzi. Jedna osoba może mieszkać na jednym akrze ziemi. To wiadomo z demografii. Tak? Hadley nie była pewna, co Anton Kruppe próbuje jej powiedzieć. W jego oczach, powiększonych przez zamglone szkła chłopięcych okularów w drucianych oprawkach, lśniła zuchwała wesołość. Zapytał, od kiedy Hadley mieszka w tym domu, a gdy odpowiedziała, że wprowadzili się tu razem z mężem w 1988 roku, uśmiechał się nadal, bolesnym, przyklejonym do twarzy uśmiechem, ale nie zapytał o jej męża. „A więc musi wiedzieć. Ktoś w spółdzielni powiedział mu o tym”. – Tak, masz szczęście – powiedział Anton bez ogródek. – Ameryka to kraj „możliwości”... lecz nie zawsze dostajesz to, na co zasługujesz. – Ależ to nie było „szczęście” – mój mąż pracował. Zarobiliśmy na wszystko, co mamy. – A ty, Hedley? Ty też „zarobiłaś”? – Ja – ja – ja niczego nie biorę ot tak. Już nie. Hadley nie miała pojęcia, co właściwie miała znaczyć ta odpowiedź, te słowa, wyjąkane z oburzeniem. Czuła niepokój, An28


ton przyglądał jej się z bliska. Zupełnie, jak gdyby biolog molekularny usiłował zrozumieć znaczenie jej słów, biorąc ją pod obserwację. Coś w rodzaju perwersyjnej echolokacji – czy tak brzmiało to słowo? – w ten sposób nietoperze porozumiewały się, wysyłając sobie nawzajem sygnały o wysokiej częstotliwości. Tyle że Anton patrzył i w jego wzroku budziło się pragnienie wzięcia bogatej Amerykanki w posiadanie... Hadley widziała znów pestkę dyni – a może to była druga pestka lub odrobina miąższu – błyszczącą w jego sztywnych jak druty włosach, które wyglądały, jakby były brudne; były też zapewne szorstkie w dotyku. Nie mogła zaryzykować intymnego gestu, a jednak czuła lekkomyślną chęć, by wyjąć pestkę z jego włosów. „Zrozumiałby mnie źle. Jest takim głupcem, na pewno błędnie by to zinterpretował”. „Ale... gdybym tak zechciała wziąć sobie kochanka. Kochanka, do którego nic nie czuję”. Jego nastrój zmienił się nagle, można by pomyśleć, że Anton usłyszał te słowa. Uśmiechał się teraz przestraszonym, bolesnym uśmiechem – jak człowiek niepotrafiący uśmiechać się inaczej. Zapytał, czy w domu jest jeszcze cokolwiek wymagającego naprawy, a Hadley odpowiedziała szybko: – Nie. Nic takiego nie ma. – A piwnica – piec – mogę sprawdzić. Przeszedłem szkolenie – uśmiechasz się, Hedley, ale to prawda. Zacząłem pracować na siebie, kiedy byłem w szkole... Hadley była pewna, że się nie uśmiechnęła. Podziękowała Antonowi bardziej stanowczo, mówiąc, że niedługo będzie musiała wyjść: – Mam spotkać się ze znajomymi na kolacji w śródmieściu. Oczywiście było to kłamstwo. Hadley kłamała zawsze beznamiętnie, bezczelnie. Teraz, pod wpływem jego wzroku, jej głos zawibrował. 29


Anton podszedł bliżej. – Wrócę innego dnia, jeśli będzie trzeba. Będzie mi miło, Hedley. Wiesz – ja jestem Anton, twój przyjaciel Anton, tak? – Nie. To znaczy, tak. Może innym razem. Hadley chciała wyprowadzić swojego dziwacznego gościa z powrotem przez salon, przez oświetlony korytarz i hall do drzwi frontowych. Poszedł za nią, mrucząc coś do siebie – a może mówił do Hadley, chcąc, żeby go usłyszała – żeby się roześmiała, bo zdawało jej się, że Anton śmieje się cichutko. Jego nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie – wcześniej był urażony, podniecony i pełen oburzenia. Po drugim kieliszku wina jego ruchy stały się niepewne, nieskoordynowane, wyglądał jak na pół ożywiony strach na wróble. Nagle zaczął zwierzać się Hadley zniżonym, pełnym emocji głosem: szef jego laboratorium w instytucie okłamywał go – publikował informacje o odkryciach Antona jako o własnych – napisał artykuł, w którym wymienił go wyłącznie jako jednego z asystentów – a teraz, gdy Anton zaprotestował, wyrzucił go z laboratorium – odmówił rozmowy z nim w instytucie, a potem wyrzucił go, więc Anton poszedł do rektora uczelni – zażądał rozmowy z nim, ale oczywiście nie został wpuszczony – wrócił następnego ranka w nadziei, że uda mu się dostać do rektora, a gdy spotkał się z odmową, domagał się rozmowy z prorektorem – i z prawnikiem uniwersyteckim – ich gabinety znajdują się blisko siebie w budynku administracyjnym – wszyscy oni spiskowali przeciwko niemu, razem z szefem instytutu i szefem laboratorium Antona – domyślał się tego! – oczywiście, nie był takim głupcem, żeby się nie domyślić – wpadł w gniew i wtedy ktoś wezwał ochronę – ochroniarze przyszli i wyprowadzili protestującego Antona – zagrozili, że przekażą go policji – zostanie aresztowany za „wtargnięcie” – i za „grożenie uszkodzeniem ciała” – Anton był przerażony, że zostanie 30


aresztowany przez Departament Bezpieczeństwa Krajowego – nie dostał przecież jeszcze tu obywatelstwa... – Uśmiechasz się, Hedley? To śmieszne? Uśmiechać się? Podczas całej tej bezładnej, wygłoszonej bez tchu przemowy Hadley gapiła się na Antona Kruppego ze zdumioną miną. – To ciebie bawi – tak? Cała moja praca, mój wysiłek – pracuję najwięcej ze wszystkich w laboratorium, nasz kierownik wykorzystuje mój dobry charakter – on zawsze mówi „Anton jest naszym stoikiem” – to znaczy, te wasze komplementy, wy tak wykorzystujecie ludzi. Wykorzystywanie – po to tam jesteśmy, w instytucie. Ale nie musisz pokazywać, że ty też należysz do elity. – Anton mówił teraz jak człowiek, który nie jest już w stanie dłużej dźwigać swoich zgryzot, jak ofiara odwiecznej rasowej dyskryminacji. – I teraz – po trzech latach – wyrzucają mnie na śmietnik – dobre słowo, dobry żart, co? Śmietnik – bardzo dobry amerykański żart – instytut mówi, że mój kontrakt nie zostanie przedłużony, bo skończyło się finansowanie rządowe. A mój kierownik nawet nie pomógł mi złożyć wniosku o obywatelstwo, tyle lat minęło, faktycznie, ja sam z tym zwlekałem – pracowałem tak ciężko w laboratorium – i wczoraj, wczoraj rano, dostałem e-mail z decyzją... Nie – nie uśmiechaj się, Hedley! To takie... samolubne. Bardzo samolubne i bardzo okrutne. Dysząc oburzeniem, pochylił się nad Hadley. Jego kanciasta twarz straciła dotychczasową miękkość, rysy były surowe i napięte. Szczęki zacisnęły się, uwydatniając mięśnie. Kosmyk włosów w kształcie szpadla sterczał wysoko, a nad rozgrzanym ciałem unosił się słodkawy zapach śmieci. Za szkłami chłopięcych okularów widniały mocno podkrążone, czujne oczy. Hadley powiedziała nerwowo: – Może powinieneś już iść, Anton. Czekam na przyjaciół. To znaczy... mają przyjechać i zabrać mnie. Na kolację do miasta... 31


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.