Tytu³ orygina³u THE WOLF OF WALL STREET Wydawca Gra¿yna Smosna Redaktor prowadz¹cy El¿bieta Kobusiñska Redakcja Jerzy Lewiñski Redakcja techniczna Ma³gorzata JuŸwik Korekta Jolanta Spodar Marianna Filipkowska
Copyright © 2007 by Jordan Belfort All rights reserved This translation published by arrangement with Bantam Books, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc. Copyright © for the Polish translation by Jan Kraœko, 2013
Œwiat Ksi¹¿ki Warszawa 2013 Œwiat Ksi¹¿ki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Ksiêgarnia internetowa: Fabryka.pl £amanie Joanna Duchnowska Druk i oprawa Pozkal Dystrybucja Firma Ksiêgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 O¿arów Mazowiecki, ul. Poznañska 91 email: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-219-6 Nr 90087768
Moim cudownym dzieciom, Chandler i Carterowi Belfortom
Od autora Ta ksi¹¿ka to wspomnienia, prawdziwa historia oparta na wydarzeniach z mojego ¿ycia. Tam, gdzie jest to zaznaczone, imiona i nazwiska wystêpuj¹cych w niej postaci zosta³y zmienione, ¿eby chroniæ ich prywatnoœæ. W niektórych przypadkach, dla potrzeb narracji, zmieni³em równie¿ lub/i œcieœni³em wydarzenia w czasie, staraj¹c siê jednoczeœnie jak najwierniej odtworzyæ dialogi.
PROLOG
Dziecko we mgle
4 maja 1987 – Jesteœ tu gorszy od najgorszego œmiecia – powiedzia³ mój nowy szef, wprowadzaj¹c mnie po raz pierwszy na parkiet LF Rothschilda. – Przeszkadza ci to? – Nie – odpar³em. – Absolutnie. – To dobrze – warkn¹³, nie zwalniaj¹c kroku. Szliœmy przez labirynt ciemnobr¹zowych biurek i czarnych kabli telefonicznych na dwudziestym drugim piêtrze szklano-aluminiowego trzydziestodziewiêciopiêtrowego wie¿owca przy s³ynnej Pi¹tej Alei na nowojorskim Manhattanie. G³ówna sala centrum operacyjnego, nasz „parkiet”, by³a wielka i przestronna, tak na oko – piêtnaœcie na dwadzieœcia jeden metrów. Wielka, przestronna, przyt³aczaj¹ca i od œciany do œciany wype³niona biurkami, telefonami, komputerowymi monitorami oraz a¿ siedemdziesiêcioma wrednymi, odpychaj¹cymi japiszonami. Pozdejmowali marynarki i poniewa¿ by³o jeszcze wczeœnie – dziewi¹ta dwadzieœcia rano – siedzieli rozwaleni w fotelach, czytaj¹c „Wall Street Journal” i gratuluj¹c sobie tego, ¿e s¹ m³odymi panami wszechœwiata. Zostaæ panem wszechœwiata – uzna³em, ¿e to bardzo szlachetny cel, i mijaj¹c ich w moim tanim granatowym garniturku i ciê¿kich buciorach, doszed³em do wniosku, ¿e chcia³bym do nich do³¹czyæ. Ale nowy szef szybko przypomnia³ mi, gdzie jest moje miejsce. 9
– Ty... – Zerkn¹³ na mój plastikowy identyfikator na klapie marynarki. – Ty, Belfort, jesteœ zwyk³ym telefonist¹, co znaczy, ¿e w ci¹gu dnia wykonasz co najmniej piêæset telefonów, próbuj¹c przebiæ siê przez te wszystkie sekretarki. Nie bêdziesz niczego sprzedawa³, niczego reklamowa³ ani poleca³. Masz tylko œci¹gn¹æ do telefonu w³aœciciela firmy. – Szef zrobi³ krótk¹ pauzê i wyrzuci³ z siebie kolejn¹ porcjê jadu. – A kiedy ju¿ go œci¹gniesz, masz powiedzieæ tylko: „Dzieñ dobry, ³¹czê z panem Scottem”, przekazaæ go mnie i zacz¹æ wybieraæ kolejny numer. Dasz radê czy to dla ciebie za trudne? – Nie, dam radê – odpar³em z przekonaniem, czuj¹c, ¿e niczym zabójcze tsunami zalewa mnie fala paniki. Sta¿ u Rothschilda mia³ trwaæ pó³ roku. Wygl¹da³o na to, ¿e przez szeœæ ciê¿kich, wyczerpuj¹cych miesiêcy bêdê na ³asce i nie³asce dupków w rodzaju Scotta i bandy japiszonowatych sukinsynów, którzy – takie mia³em wra¿enie – wyp³ynêli tu prosto z ognistych trzewi swego w³asnego piek³a. Zerkaj¹c ukradkiem na Scotta, stwierdzi³em, ¿e facet wygl¹da jak z³ota rybka. By³ ³ysy i blady, a to, co zosta³o mu jeszcze na g³owie, mia³o kolor rudawego b³ota. Doœæ wysoki, tu¿ po trzydziestce, mia³ w¹sk¹ czaszkê i obrzmia³e ró¿owe usta. Nosi³ muszkê, w której wygl¹da³ jak idiota, oraz okulary w drucianej oprawie, a poniewa¿ mia³ wy³upiaste br¹zowe oczy, przypomina³ podejrzanej proweniencji rybê. – To dobrze – powiedzia³a ryba. – Teraz kilka podstawowych zasad: ¿adnych przerw, ¿adnych prywatnych telefonów, ¿adnych zwolnieñ lekarskich, spóŸnieñ i leserowania. Na lunch masz pó³ godziny. – Dla wiêkszego efektu ryba znowu zrobi³a pauzê. – I lepiej siê nie spóŸniaj, bo jeœli zawalisz, na twoje miejsce czeka w kolejce piêædziesiêciu innych. Szed³ i gada³, a ja drobi³em krok za nim zahipnotyzowany tysi¹cami pomarañczowych napisów i notowañ gie³dowych przesuwaj¹cych siê na ekranach monitorów. Przednia œciana sali, ca³kowicie przeszklona, by³a wielkim oknem z widokiem na centrum Manhattanu. W oddali widzia³em Empire State Building. Górowa³ nad okolic¹, przebijaj¹c chmury i siêgaj¹c nieba. Widok by³ naprawdê przepiêkny, wart m³odego pana wszechœwiata. 10
O tak, zostaæ panem wszechœwiata – niestety, czu³em, ¿e cel ten coraz bardziej siê ode mnie oddala. – Szczerze mówi¹c – prychn¹³ Scott – uwa¿am, ¿e nie nadajesz siê do tej pracy. Wygl¹dasz jak gówniarz, a Wall Street to nie miejsce dla gówniarzy. To miejsce dla zabójców. Dla bezwzglêdnych najemników. Dlatego masz szczêœcie, ¿e to nie ja odpowiadam tu za nabór nowej kadry. – Ironicznie zachichota³ i szed³ dalej, ci¹gn¹c mnie za sob¹. Bez s³owa zagryz³em wargi. By³ rok 1987 i œwiatem rz¹dzi³y dupki takie jak on. Na Wall Street szala³a hossa i gie³da wypluwa³a œwie¿ych milionerów, tak jak mennica wypluwa nowe dziesiêciocentówki. Pieni¹dz by³ tani, a facet nazwiskiem Michael Milken wynalaz³ w³aœnie „obligacje œmieciowe”, które ca³kowicie zmieni³y sposób dzia³ania korporacyjnej Ameryki. By³ to okres nieokie³znanej chciwoœci, obfitoœci i nieposkromionej rozrzutnoœci. Era japiszonów. Kiedy podeszliœmy do biurka, moja rybia nemezis odwróci³a siê i powiedzia³a: – Powtórzê jeszcze raz. Jesteœ tu ostatnim œmieciem. Nie masz nawet prawa dzwoniæ do potencjalnych klientów. Jesteœ zwyk³¹ maszyn¹, prymitywnym automatem do wybierania numerów. – Ka¿de jego s³owo ocieka³o pogard¹. – I dopóki nie zdasz egzaminu maklerskiego, wybieranie numerów bêdzie ca³ym twoim œwiatem. W³aœnie dlatego jesteœ tu najgorszym œmieciem. Na pewno ci to nie przeszkadza? – Nie, przeciwnie – odpar³em. – To praca w sam raz dla mnie, bo jestem tu ostatnim œmieciem. – I niewinnie wzruszy³em ramionami. W przeciwieñstwie do Scotta nie wygl¹da³em jak z³ota rybka, dlatego by³em dumny, ¿e gapi siê na mnie, chc¹c sprawdziæ, czy nie ironizujê. Ale jestem raczej niski i chocia¿ skoñczy³em wtedy dwadzieœcia cztery lata, wci¹¿ mia³em ch³opiêce rysy twarzy. Przez tê ch³opiêc¹ twarz czêsto legitymowano mnie w knajpach. Mia³em bujn¹ br¹zow¹ czuprynê, g³adk¹ oliwkow¹ cerê i du¿e niebieskie oczy. Wygl¹da³em nawet nieŸle. Ale niestety, bynajmniej nie sk³ama³em, mówi¹c Scottowi, ¿e czujê siê jak ostatni œmieæ. Naprawdê tak siê czu³em. Moja 11
pierwsza firma – dostawa miêsa i owoców morza – w³aœnie splajtowa³a, a wraz z ni¹ splajtowa³o moje poczucie w³asnej wartoœci. le to sobie zaplanowa³em, wszystko trafi³ szlag i zanim siê spostrzeg³em, jak ostatnia dupa zosta³em z dwudziestoma szeœcioma ciê¿arówkami, które wzi¹³em w leasing i których nie mia³em z czego sp³aciæ. Zaczê³y œcigaæ mnie banki i jakaœ koszmarnie wojownicza baba z American Express – s¹dz¹c po g³osie, wa¿y³a ze sto piêædziesi¹t kilo i mia³a brodê – która zagrozi³a, ¿e jeœli natychmiast nie zwrócê kasy, osobiœcie skopie mi ty³ek. Zastanawia³em siê, czy nie zmieniæ numeru telefonu, ale poniewa¿ mia³em zaleg³oœci i w rachunkach telefonicznych, œcigali mnie równie¿ ci z NYNEX. Kiedy doszliœmy do biurka, Scott wskaza³ mi krzes³o obok swego fotela i w ramach zachêty dowcipnie rzuci³: – Ale nie traæ ducha. Jeœli jakimœ cudem nie wylecisz za lenistwo, g³upotê, bezczelnoœæ czy opiesza³oœæ, mo¿e kiedyœ zostaniesz brokerem. – Uœmiechn¹³ siê z³oœliwie i doda³: – Bêdziesz pracowa³ dla mnie i mojego kolegi. Tak dla twojej wiadomoœci: w zesz³ym roku zarobi³em trzysta tysiêcy dolarów, a on ponad milion. Ponad milion? Chryste, z tego to dopiero musi byæ kutas. I struchla³y spyta³em: – A ten kolega... to kto? – Bo co? – warkn¹³ mój kat. – Co ci do tego? S³odki Jezu – pomyœla³em. Ty kretynie skoñczony, nigdy nie odzywaj siê niepytany! Jak w piechocie morskiej. Coraz czêœciej odnosi³em wra¿enie, ¿e ulubionym filmem tego debila jest Oficer i d¿entelmen, ¿e facet ma siê za Lou Gossetta i odgrywa przede mn¹ rolê sier¿anta znêcaj¹cego siê nad dupowatym ¿ó³todziobem. Ale zatrzyma³em tê myœl dla siebie i odpar³em: – Nie, nic. By³em po prostu ciekawy. – Nazywa siê Mark Hanna i nied³ugo go poznasz. – Z tymi s³owami wrêczy³ mi plik fiszek, takich siedem i pó³ na dwanaœcie i pó³ centymetra, z numerami zamo¿nych biznesmenów. – A teraz uœmiech na gêbê i s³uchawka do ³apy. I do dwunastej nie wa¿ mi siê podnosiæ g³owy. – Potem usiad³ przy biurku, wzi¹³ gazetê, po³o¿y³ na blacie nogi – by³ w czarnych lakierkach z krokodylowej skóry – i zacz¹³ czytaæ. 12
Ju¿ mia³em podnieœæ s³uchawkê, gdy poczu³em na ramieniu czyj¹œ krzepk¹ rêkê. Podnios³em g³owê, spojrza³em i od razu siê domyœli³em, kto to taki. Mark Hanna. Zalatywa³ szmalem jak prawdziwy pan wszechœwiata. By³ du¿y, ros³y i potê¿nie umiêœniony; musia³ mieæ ze sto osiemdziesi¹t piêæ centymetrów wzrostu i wa¿yæ ko³o setki. Mia³ kruczoczarne w³osy, ciemne oczy, przeszywaj¹ce spojrzenie, grube rysy twarzy i trochê dziobów po tr¹dziku. By³ po nowojorsku przystojny i modnie ubrany, jak ktoœ z Greenwich Village. Czu³em jego charyzmê. – Jordan? – Mia³ zaskakuj¹co ³agodny g³os. – Tak. – Ja z kolei mia³em g³os skazañca. – Ostatni œmieæ, do us³ug. Hanna rozeœmia³ siê ciep³o i zadygota³y mu poduszki na ramionach szarej, pr¹¿kowanej marynarki od garnituru za dwa tysi¹ce dolarów. Potem, g³oœniej, ni¿ by³o trzeba, powiedzia³: – Widzê, ¿e pozna³eœ ju¿ naszego wiejskiego idiotê. – I wskaza³ Scotta. Niedostrzegalnie kiwn¹³em g³ow¹. Hanna puœci³ do mnie oko. – Spokojnie: to ja jestem tu starszym brokerem. On jest tylko drobnym graczem, zwyk³¹ p³otk¹. Dlatego olej to, co ci powiedzia³, i w przysz³oœci nie zwracaj na niego uwagi. Chocia¿ bardzo próbowa³em, nie mog³em siê powstrzymaæ i zerkn¹³em na Scotta, który wymamrota³: – Wal siê, Hanna. Ale Hanna wcale siê na niego nie obrazi³. Wzruszy³ ramionami, obszed³ biurko, wielki jak góra stan¹³ miêdzy mn¹ i Scottem i powtórzy³: – Olej go. S³ysza³em, ¿e jesteœ œwietnym sprzedawc¹. Za rok ten debil bêdzie ca³owa³ ciê w dupê. Uœmiechn¹³em siê dumny i zak³opotany. – Sk¹d pan wie, ¿e jestem dobrym sprzedawc¹? – Od Stevena Schwartza, tego, który ciê przyj¹³. Podobno podczas rozmowy kwalifikacyjnej wcisn¹³eœ mu akcje. – Hanna st³umi³ œmiech. – By³ pod wra¿eniem, prosi³, ¿ebym mia³ na ciebie oko. – By³em zdenerwowany, ba³em siê, ¿e odpadnê. Na rozmowê czeka³o dwudziestu innych, wiêc postanowi³em zrobiæ coœ 13
drastycznego. Wie pan, ¿eby mu zaimponowaæ. – Wzruszy³em ramionami. – Powiedzia³, ¿e przegi¹³em, ¿e muszê byæ trochê mniej agresywny. Hanna uœmiechn¹³ siê ironicznie. – Mo¿e trochê, ale nie za bardzo. Agresja to w tej pracy mus. Ludzie nie kupuj¹ akcji: akcje siê im sprzedaje. Nigdy o tym nie zapominaj. – Zrobi³ pauzê, ¿ebym to sobie przetrawi³. – Tak czy inaczej nasz rodzimy kretyn, ten za mn¹, mia³ racjê co do jednego: telefonowanie to syf. Robi³em to przez siedem miesiêcy i codziennie mia³em ochotê siê zabiæ. Dlatego zdradzê ci ma³y sekret. – Konspiracyjnie zni¿y³ g³os. – Tylko udawaj, ¿e dzwonisz. Przy ka¿dej okazji obijaj siê i leseruj. – Uœmiechn¹³ siê, puœci³ do mnie oko i normalnym g³osem doda³: – Tylko dobrze mnie zrozum: podsy³aj mi jak najwiêcej klientów, bo na nich zarabiam. Ale nie chcê, ¿ebyœ siê przez to pochlasta³, bo nie znoszê widoku krwi. – Znowu puœci³ do mnie oko. – Dlatego rób sobie du¿o przerw. Jeœli musisz, idŸ do kibla i sobie zwal. Ja tak robi³em i dzia³a³o jak czary. Chyba lubisz waliæ, co? Trochê mnie tym zaskoczy³, ale jak siê ju¿ wkrótce przekona³em, centrum operacyjne domu maklerskiego przy Wall Street nie jest miejscem, gdzie wymienia siê symboliczne uprzejmoœci. S³owa takie jak „kurwa”, „chuj”, „skurwysyn” czy „pierdoliæ” s³ysza³o siê tam równie czêsto jak „nie”, „tak”, „mo¿e” i „proszê”. – Tak – odpar³em niepewnie. – Bardzo. Kto nie lubi? Hanna kiwn¹³ g³ow¹; chyba mu ul¿y³o. – To dobrze, bardzo dobrze. Walenie konia to klucz. Bardzo zalecam równie¿ prochy, zw³aszcza kokainê, bo po koce bêdziesz szybciej dzwoni³ i wiêcej zarobiê. – Zmarszczy³ czo³o, szukaj¹c kolejnych m¹droœci, ale widocznie mu siê skoñczy³y. – Có¿, to chyba wszystko. Wiêcej wiedzy ci nie potrzeba, przynajmniej na razie. Poradzisz sobie, ¿ó³todziobie. Kiedyœ bêdziesz siê z tego œmia³, wspomnisz moje s³owa. – Uœmiechn¹³ siê i usiad³ przy telefonie. Chwilê póŸniej rozleg³ siê dzwonek, oznajmiaj¹c, ¿e ruszy³a gie³da. Zerkn¹³em na wskazówki mojego timexa, którego tydzieñ wczeœniej kupi³em za czternaœcie dolarów w JCPenney. By³ czwarty maja 1987 roku, dok³adnie wpó³ do dziesi¹tej rano. Rozpoczyna³ siê mój pierwszy dzieñ na Wall Street. 14
Z g³oœników pop³yn¹³ g³os Stevena Schwartza, szefa dzia³u sprzeda¿y. – Dobrze, panowie. Zanosi siê wysyp nowych kontraktów terminowych, a Tokio znowu przypuœci szturm. – Steven mia³ dopiero trzydzieœci osiem lat, ale w ubieg³ym roku zarobi³ ponad dwa miliony dolarów. (Kolejny pan wszechœwiata). – Liczymy na dziesiêciopunktowy wzrost na otwarciu – doda³ – wiêc s³uchawki do r¹k i do roboty! W tej samej chwili w sali rozpêta³o siê piek³o. Le¿¹ce na biurkach nogi powêdrowa³y na pod³ogê, gazety do kosza, rêkawy koszul za ³okcie i jeden po drugim brokerzy podnieœli s³uchawki i zaczêli dzwoniæ. Poszed³em w ich œlady. Ju¿ kilka minut póŸniej wszyscy nerwowo chodzili, dziko wymachuj¹c rêkami i wrzeszcz¹c do telefonu, co tworzy³o potê¿ny ryk. S³ysza³em go pierwszy raz, ten g³oœny ryk sali centrum operacyjnego, i brzmia³ dla mnie jak ryk wœciek³ego t³umu. By³ to dŸwiêk, którego nigdy nie zapomnê, dŸwiêk, który mia³ raz na zawsze odmieniæ moje ¿ycie. Krzyk m³odych, ambitnych, chciwych ludzi wydzieraj¹cych sobie serce i duszê dla rozsianych po Ameryce bogaczy. – Miniscribe idzie dzisiaj prawie za friko! – wrzeszcza³ do s³uchawki puco³owaty japiszon; mia³ dwadzieœcia osiem lat, by³ na³ogowym kokainist¹ i zgarnia³ szeœæset tysiêcy dolarów rocznie. – Ma pan brokera z Wirginii Zachodniej? Chryste! Mo¿e umie handlowaæ akcjami spó³ek wêglowych, ale mamy ju¿ lata osiemdziesi¹te. Teraz na topie s¹ zaawansowane technologie! – Mam piêædziesi¹t tysiêcy piêædziesiêciodniowych do koñca lipca! – krzykn¹³ broker dwa biurka dalej. – Skoñczy³a im siê kasa! – wrzasn¹³ inny. – Nie wzbogacê siê na tej transakcji – jêkn¹³ do telefonu jeszcze inny. – Pan ¿artuje? – warkn¹³ do klienta Scott. – Jak podzielê siê prowizj¹ z firm¹ i urzêdem skarbowym, nie wystarczy mi nawet na ¿arcie dla psa! Co jakiœ czas brokerzy triumfalnie trzaskali s³uchawk¹, wype³niali formularz i podchodzili do otworu wsadowego poczty pneumatycznej na podtrzymuj¹cej strop kolumnie. Wk³adali for15
mularz do cylindrycznego pojemnika i patrzyli, jak wsysany przez powietrze wêdruje pod sufit. Spod sufitu trafia³ do sali na drugim koñcu budynku, sk¹d przekazywano go na parkiet Nowojorskiej Gie³dy Papierów Wartoœciowych. ¯eby zrobiæ miejsce dla k³êbowiska rur, sufit obni¿ono tak bardzo, ¿e zdawa³o siê, i¿ zaraz spadnie mi na g³owê. Do dziesi¹tej Mark Hanna odby³ trzy wyprawy do kolumny i w³aœnie mia³ odbyæ kolejn¹. Umia³ rozmawiaæ z klientami tak spokojnie i przekonuj¹co, ¿e przerasta³o to mój umys³. Jakby przeprasza³ ich za to, ¿e za chwilê wy³upie im oczy. – Powiem tak – mówi³ do prezesa Fortune 500. – Szczycê siê tym, ¿e potrafiê przewidzieæ koniec spadku pañskich akcji. Moim zadaniem jest nie tylko doprowadzaæ do takich sytuacji, ale i z nich wyprowadzaæ. – Mówi³ g³osem tak cichym i ³agodnym, ¿e niemal hipnotyzuj¹cym. – Chcia³bym, aby traktowa³ mnie pan jak trwa³¹ czêœæ swego maj¹tku. Maj¹tku, firmy i rodziny. Dwie minuty póŸniej sta³ przy rurze z zamówieniem na æwieræ miliona dolarów na pakiet akcji firmy o nazwie Microsoft. Nigdy dot¹d o niej nie s³ysza³em, ale wygl¹da³o na to, ¿e to porz¹dna spó³ka. Tak czy inaczej pobra³ za tê transakcjê prowizjê w wysokoœci trzech tysiêcy dolarów. Ja mia³em w kieszeni siedem. Do dwunastej zd¹¿y³em zg³odnieæ. Burcza³o mi w brzuchu, krêci³o mi siê w g³owie i koszmarnie siê poci³em. Ale najwa¿niejsze by³o to, ¿e z³apa³em bakcyla. W moich ¿y³ach i wnêtrznoœciach grzmia³ potê¿ny ryk, poruszaj¹c wszystkie w³ókna nerwowe cia³a, ca³e moje jestestwo. Wiedzia³em, ¿e dam sobie radê. Wiedzia³em, ¿e poradzê sobie, tak jak kiedyœ poradzi³ sobie Mark Hanna, a mo¿e nawet lepiej. Wiedzia³em, ¿e umiem przekonywaæ i mówiæ g³osem miêkkim jak aksamit. Ku memu zdziwieniu zamiast zjechaæ wind¹ do foyer i wydaæ mój ca³y maj¹tek na dwie frankfurterki z col¹ stwierdzi³em, ¿e wraz ze stoj¹cym obok mnie Markiem Hann¹ jadê do góry, na sam szczyt wie¿owca. Naszym celem by³a piêciogwiazdkowa restauracja Top of the Sixes na czterdziestym piêtrze gmachu. W tym miejscu spotyka³a siê nasza elita, tam panowie wszechœwiata jedli, upijali siê martini i snuli wojenne opowieœci. 16
Kiedy tylko weszliœmy, Luis, maître d’, podbieg³ do nas i zacz¹³ energicznie œciskaæ Markowi rêkê, mówi¹c, jak to wspaniale, ¿e zechcia³ przyjœæ w to cudowne poniedzia³kowe popo³udnie. Mark wsun¹³ mu do kieszeni piêædziesi¹t dolarów – omal nie po³kn¹³em w³asnego jêzyka – i Luis zaprowadzi³ nas do naro¿nego stolika z fantastycznym widokiem na manhattañsk¹ Upper West Side i most Waszyngtona. Mark uœmiechn¹³ siê do niego i powiedzia³: – Daj nam szybciutko dwa martini na absolucie. A potem, dok³adnie za... – Spojrza³ na wskazówki z³otego rolexa. – Dok³adnie za siedem i pó³ minuty przynieœ dwa kolejne i przynoœ je tak co piêæ minut, a¿ któryœ z nas padnie. Luis kiwn¹³ g³ow¹. – Oczywiœcie, proszê pana. To znakomita strategia. Uœmiechn¹³em siê do Marka i bardzo nieœmia³o wtr¹ci³em: – Przepraszam, ale ja... ja nie pijê. – Spojrza³em na Luisa. – Mo¿e pan przynieœæ mi colê. To wystarczy. Luis i Mark popatrzyli na siebie, jakbym pope³ni³ najciê¿sz¹ zbrodniê. Ale Hanna powiedzia³ tylko: – To jego pierwszy dzieñ na Wall Street, daj mu trochê czasu. Maître d’ spojrza³ na mnie, zacisn¹³ usta i ponuro kiwn¹³ g³ow¹. – To ca³kowicie zrozumia³e – odpar³. – Proszê siê nie baæ, nied³ugo bêdzie pan alkoholikiem. Mark siê z nim zgodzi³. – Dobrze powiedziane, Luis, ale tak czy inaczej przynieœ mu martini, bo mo¿e zmieni zdanie. W najgorszym wypadku sam je wypijê. – Znakomicie. Czy pan i pañski przyjaciel bêdziecie dziœ jedli, czy tylko siê raczyli? Raczyli? Wód¹? O czym on, kurwa, mówi? – pomyœla³em. Co za idiotyczne pytanie, zw³aszcza w porze lunchu. Ale ku mojemu zaskoczeniu Mark odpar³, ¿e on jad³ nie bêdzie, ¿e zjem tylko ja, na co Luis poda³ mi menu i poszed³ po drinki. Chwilê póŸniej Hanna siêgn¹³ do kieszeni marynarki i wtedy dowiedzia³em siê, dlaczego nie zamierza jeœæ: wyj¹³ fiolkê z kokain¹, otworzy³ j¹ i w³o¿y³ do œrodka ma³¹ ³y¿eczkê. Nabra³ trochê tego najskutecz17
niejszego w przyrodzie œrodka t³umi¹cego apetyt, przytkn¹³ ³y¿eczkê do prawego nozdrza i mocno poci¹gn¹³ nosem. Potem zrobi³ to samo jeszcze raz, z lewym nozdrzem. By³em zdumiony. Nie mog³em w to uwierzyæ! I to gdzie? Tutaj, w restauracji! Wœród panów wszechœwiata! Rozejrza³em siê dyskretnie, ¿eby sprawdziæ, czy ktoœ to zauwa¿y³. Ale najwyraŸniej nie i patrz¹c wstecz, jestem przekonany, ¿e nawet gdyby, ka¿dy by to ola³. Panowie wszechœwiata byli zbyt zajêci chlaniem wódy, whisky, d¿inu i burbona tudzie¿ wci¹ganiem i ³ykaniem wszelkich niebezpiecznych dragów, jakie tylko mogli kupiæ za zawartoœæ swego monstrualnie napêcznia³ego portfela. – Proszê – rzuci³ Mark, podaj¹c mi fiolkê. – Prawdziwy bilet na Wall Street. To i kurwy. Kurwy? Uzna³em, ¿e to dziwne. Ja z ¿adn¹ kurw¹ nie by³em! Poza tym kocha³em dziewczynê, z któr¹ chcia³em siê o¿eniæ. Mia³a na imiê Denise i by³a wspania³a – piêkna zarówno wewnêtrznie, jak i zewnêtrznie. Prawdopodobieñstwo tego, ¿e j¹ zdradzê, by³o mniejsze ni¿ zero. Jeœli zaœ chodzi o kokê, có¿, w studenckich czasach bywa³o ostro, ale minê³o kilka lat, odk¹d dotkn¹³em czegoœ mocniejszego od marychy. – Nie, dziêki – powiedzia³em lekko zak³opotany. – le siê po tym czujê. Trochê mi... odbija. Nie mogê spaæ ani jeœæ i zaczynam... zaczynam siê wszystkim przejmowaæ. Fatalnie to na mnie dzia³a. Naprawdê. – Nie ma sprawy. – Mark wci¹gn¹³ jeszcze trochê koki. – Ale wierz mi, kokaina pomo¿e ci wytrwaæ do koñca dnia. – Potrz¹sn¹³ g³ow¹ i wzruszy³ ramionami. – Brokerka to jedna wielka chujoza. Nie zrozum mnie Ÿle: forsy jest jak lodu, i w ogóle, ale niczego nie tworzysz, niczego nie budujesz. Po pewnym czasie robi siê monotonnie. – Zrobi³ pauzê, szukaj¹c odpowiednich s³ów. – Prawda jest taka, ¿e nie jesteœmy lepsi od tych wszystkich szmat³awych straganiarzy. Nikt z nas nie wie, kiedy akcje pójd¹ w górê! Po prostu bierzemy garœæ strza³ek i rzucamy nimi do tarczy, sramy, dmuchamy i mieszamy. Nied³ugo sam zobaczysz. Przez nastêpne kilka minut opowiadaliœmy o sobie – on mnie, ja jemu. On wychowywa³ siê na Brooklynie, w Bay Ridge; z tego, co wiedzia³em, by³a to doœæ niebezpieczna dzielnica. 18
– Rób, co chcesz – za¿artowa³ – ale nigdy nie bierz dziewczyny z Bay Ridge. S¹ zdrowo popierdolone. – Wci¹gn¹³ kolejn¹ porcjê koki i doda³: – Ostatnia, z któr¹ chodzi³em, dŸgnê³a mnie, kurwa, o³ówkiem, kiedy spa³em. Wyobra¿asz sobie? Nadszed³ kelner w smokingu i postawi³ na stole drinki. Mark podniós³ swoje martini po dwadzieœcia dolarów za kieliszek, ja swoj¹ colê po osiem szklanka. – Za Dow Jonesa! – wzniós³ toast Hanna. – ¯eby wystrzeli³ do piêciu tysiêcy punktów! Tr¹ciliœmy siê szk³em. – I za twoj¹ karierê na Wall Street! – doda³. – Obyœ zbi³ kupê forsy i zachowa³ przy tym choæ cz¹stkê duszy! Uœmiechnêliœmy siê i tr¹ciliœmy siê jeszcze raz. Gdyby w tamtej chwili ktoœ mi powiedzia³, ¿e za kilka krótkich lat bêdê w³aœcicielem restauracji, w której w³aœnie siedzia³em, i ¿e Mark Hanna, wraz z po³ow¹ innych brokerów Rothschilda, bêdzie pracowa³ dla mnie, pomyœla³bym, ¿e facet zwariowa³. A gdyby ktoœ powiedzia³, ¿e bêdê wci¹ga³ kokê z barowej lady w tej¿e samej restauracji – i to na oczach kilkunastu przygl¹daj¹cych mi siê z podziwem prostytutek – odpar³bym, ¿e goœcia kompletnie pogiê³o. Ale mia³ to byæ dopiero pocz¹tek. Chodzi o to, ¿e w tym samym momencie zaczyna³o dziaæ siê du¿o rzeczy – niemaj¹cych ze mn¹ nic wspólnego – poczynaj¹c choæby od wynalezienia ma³ego cacuszka zwanego DPI, komputerowo sterowanej strategii dynamicznego zarz¹dzania portfelem z³o¿onym zarówno z ryzykownych, jak i wolnych od ryzyka aktywów, która mia³a w koñcu zadŸgaæ szalej¹cego na rynku byka i w ci¹gu jednego dnia zbiæ Dow Jonesa a¿ o piêæset osiem punktów. To z kolei mia³o daæ pocz¹tek serii niewyobra¿alnych wprost wydarzeñ: tymczasowemu zamkniêciu nowojorskiej gie³dy i wymuszonemu zamkniêciu LF Rothschilda. Mia³o rozpêtaæ ob³êd. To, co przedstawiam wam w tej ksi¹¿ce, jest jego rekonstrukcj¹ – rekonstrukcj¹ satyryczn¹ – prób¹ odtworzenia czegoœ, co okaza³o siê najbardziej zwariowan¹ jazd¹ w historii Wall Street. Przedstawiam wam to g³osem, który s³ysza³em wtedy w swojej g³owie. Jest to g³os ironiczny, wyuzdany, wyrachowany, czêsto 19
nikczemny. G³os, dziêki któremu mog³em racjonalnie usprawiedliwiæ i omin¹æ wszystko to, co przeszkadza³o mi ¿yæ ¿yciem pe³nym nieokie³znanego hedonizmu. G³os, który pomaga³ mi korumpowaæ innych – i skutecznie nimi manipulowaæ – który pogr¹¿y³ w chaosie i ob³êdzie ca³e pokolenie m³odych Amerykanów. Wychowa³em siê w rodzinie z warstwy œredniej w Bayside na nowojorskim Queensie, gdzie s³owa takie jak „czarnuch”, „¿ó³tek” czy „brudas” by³y uwa¿ane za najbrzydsze na œwiecie, za takie, których nigdy, przenigdy siê nie u¿ywa. W moim domu tego rodzaju uprzedzenia by³y bardzo têpione; rodzice uwa¿ali, ¿e s¹ odzwierciedleniem myœli istot ni¿szych, nieoœwieconych. Zawsze podziela³em ich zdanie – i w dzieciñstwie, i w okresie dojrzewania, a nawet w szczycie mojego ob³êdu. Mimo to, w miarê jak ob³êd ów siê nasila³, przeklinanie przychodzi³o mi z zadziwiaj¹c¹ ³atwoœci¹. Oczywiœcie na to te¿ znalaz³em racjonalne wyt³umaczenie, wmawiaj¹c sobie, ¿e to jest Wall Street, ¿e na Wall Street nie ma czasu na konwenanse czy uprzejmoœci. Dlaczego o tym mówiê? Dlatego, ¿e chcê, byœcie wiedzieli, kim naprawdê jestem i co wa¿niejsze – kim nie jestem. Mówiê o tym, poniewa¿ mam dwoje dzieci i pewnego dnia bêdê musia³ wyjaœniæ im du¿o rzeczy. Bêdê im musia³ wyjaœniæ, jak to siê sta³o, ¿e ich kochany tatuœ, ten sam, który wozi ich na mecze pi³ki no¿nej, chodzi do szko³y na wywiadówki i w ka¿dy pi¹tkowy wieczór w³asnorêcznie robi dla nich sa³atkê Cezara, móg³ byæ kiedyœ tak pod³ym cz³owiekiem. Ale najwiêksz¹ nadziejê pok³adam w tym, ¿e moje ¿ycie pos³u¿y jako ostrze¿enie zarówno dla bogatych, jak i dla biednych, ostrze¿enie dla ka¿dego, kto ¿yje z ³y¿eczk¹ koki pod nosem i garœci¹ rozpuszczaj¹cych siê w ¿o³¹dku tabletek, kto chce zmarnowaæ dany od Boga dar i postanawia przejœæ na ciemn¹ stronê mocy, by zakosztowaæ nieokie³znanej rozpusty. I dla wszystkich tych, którzy myœl¹, ¿e cz³owiek zwany Wilkiem z Wall Street wiód³ piêkne, wspania³e ¿ycie.
KSIÊGA I
ROZDZIA£ 1
Wilk w owczej skórze
Szeœæ lat póŸniej Ob³êd szybko chwyci³ mnie w swoje szpony i poczynaj¹c od zimy 1993 roku, coraz czêœciej odnosi³em dziwne wra¿enie, ¿e gram g³ówn¹ rolê w telewizyjnym reality show, chocia¿ programów takich jeszcze wtedy nie by³o. Mój nazywa³ siê ¯ycie bogatych i dysfunkcyjnych i zdawa³o siê, ¿e ka¿dy nastêpny dzieñ jest bardziej dysfunkcyjny od poprzedniego. Za³o¿y³em firmê brokersk¹ Stratton Oakmont, która by³a teraz jedn¹ z najwiêkszych, a ju¿ na pewno jedn¹ z najbardziej zwariowanych w historii Wall Street. Po mieœcie kr¹¿y³a plotka, ¿e opêta³o mnie nieposkromione ¿yczenie œmierci i ¿e przed trzydziestk¹ na pewno skoñczê w grobie. Oczywiœcie wiedzia³em, ¿e to bzdura, bo w³aœnie stuknê³o mi trzydzieœci jeden lat i wci¹¿ mia³em siê znakomicie. W tym konkretnym momencie, w œrodê rano w po³owie grudnia, siedzia³em za sterami dwusilnikowego bell jeta, lec¹c z l¹dowiska dla œmig³owców przy Trzydziestej na Manhattanie do mojej rezydencji w Old Brookville na Long Island i maj¹c we krwi tyle prochów, ¿e mo¿na by nimi nawaliæ ca³¹ Gwatemalê. By³o kilka minut po trzeciej i pruliœmy przed siebie z prêdkoœci¹ dwustu dwudziestu dwóch kilometrów na godzinê gdzieœ nad zachodnim wybrze¿em Little Neck Bay. Lecia³em prosto jak po sznurku i pamiêtam, zd¹¿y³em jeszcze pomyœleæ, ¿e to niesamowite, bo przecie¿ widzê wszystko podwójnie. Zaraz potem zakrê23
ci³o mi siê w g³owie, maszyna gwa³townie zanurkowa³a i zobaczy³em, jak pêdz¹ ku mnie czarne wody zatoki. G³ówny wirnik wpad³ w potworne wibracje i w s³uchawkach zabrzmia³ przeraŸliwy krzyk ogarniêtego panik¹ drugiego pilota: – Jezu Chryste, szefie! Do góry! Do góry! Rozwalimy siê! Cholera jasna! I nagle wyrównaliœmy. Mój wierny, zaufany druh, kapitan Marc Elliot, by³ ubrany na bia³o i siedzia³ przed swoimi w³asnymi sterami. Ale mia³ surowy rozkaz, ¿eby ich nie dotykaæ, chyba ¿e stracê przytomnoœæ albo groziæ nam bêdzie katastrofa. I teraz je przej¹³, na czym pewnie dobrze wyszliœmy. Marc nale¿a³ to kapitañskich typów o kwadratowej szczêce, tych, którzy wzbudzaj¹ zaufanie samym wygl¹dem. I nie tylko szczêkê mia³ kwadratow¹ – wygl¹da³ tak, jakby ca³e jego cia³o sk³ada³o siê z kwadratowych kawa³ków ustawionych jeden na drugim i zespawanych. Nawet jego w¹sy by³y przystrzy¿one w idealny prostok¹t i stercza³y mu pod nosem jak czarna szczotka. Wystartowaliœmy przed dziesiêcioma minutami po d³ugim wtorkowym wieczorze, który wymkn¹³ siê spod kontroli. Zacz¹³ siê ca³kiem niewinnie, w modnej restauracji Canastel’s, gdzie jad³em kolacjê z kilkoma m³odymi brokerami. Jakimœ cudem skoñczyliœmy w apartamencie prezydenckim w Helmsley Palace, gdzie bardzo doœwiadczona prostytutka imieniem Venice, dziewczyna o g³adkich jak aksamit udach i ustach nabrzmia³ych jak po u¿¹dleniu osy, bezskutecznie próbowa³a postawiæ mi ma³ego œwieczk¹. W³aœnie dlatego by³em spóŸniony (mniej wiêcej piêæ i pó³ godziny), co znaczy³o, ¿e znowu mam krzywo u mojej wiernej, kochaj¹cej ¿ony Nadine, s³usznie aspiruj¹cej do tytu³u mistrzyni w biciu i poni¿aniu mê¿a. Mo¿liwe, ¿e widzieliœcie j¹ w telewizji; to ta seksowna blondyna, która próbowa³a opchn¹æ wam piwo Miller Lite podczas poniedzia³kowych rozgrywek futbolowych; ta, która sz³a przez park, rzucaj¹c psu frisbee. W reklamie mówi³a niewiele, ale kogo to obchodzi³o. Mówi³y za ni¹ nogi, nogi i pupa okr¹glejsza ni¿ ty³ek Portorykanki i tak jêdrna, ¿e odbija³y siê od niej æwierædolarówki. I ju¿ wkrótce mia³em doœwiadczyæ jej gniewu. 24
G³êboko odetchn¹³em i spróbowa³em siê wyprostowaæ. Czu³em siê ca³kiem nieŸle, uj¹³em wiêc dr¹¿ek, daj¹c kapitanowi znak, ¿e mogê znowu przej¹æ stery. Ten, jak zwykle kwadratowy, zerkn¹³ na mnie nerwowo, wiêc pos³a³em mu ciep³y uœmiech wiernego towarzysza broni i powiedzia³em do mikrofonu kilka podnosz¹cych na duchu s³ów. – Dozniesz preiê za... prazê w niezpiesznych waunkach – co w wolnym przek³adzie znaczy³o: „Dostaniesz premiê za pracê w niebezpiecznych warunkach”. – Dobra, œwietnie – odpar³ kapitan, przekazuj¹c mi stery. – Gdybyœmy przypadkiem dolecieli ca³o do domu, przypomnij mi o tym na ziemi. – Zrezygnowany i zadziwiony, pokrêci³ kwadratow¹ g³ow¹ i doda³: – I zanim zaczniesz schodziæ, zamknij lewe oko. Przestaniesz podwójnie widzieæ. Bardzo sprytny by³ ten mój kapitan, kwadratowy, sprytny i bystry, jak na zawodowca przysta³o. Sam te¿ nieŸle imprezowa³. By³ nie tylko jedynym licencjonowanym pilotem w kabinie, ale i kapitanem mojego piêædziesiêciometrowego jachtu „Nadine”, nazwanego tak od imienia mojej wspomnianej wy¿ej ¿ony. Pokaza³em mu uniesiony kciuk. Potem spojrza³em w okno, ¿eby siê zorientowaæ, gdzie jesteœmy. Na wprost przed nami strzela³y w niebo pasiaste czerwono-bia³e kominy, wyrastaj¹ce z bogatych ¿ydowskich przedmieœæ Roslyn. By³y wizualnym znakiem, ¿e za chwilê znajdziemy siê w samym sercu Z³otego Wybrze¿a, gdzie mieœci³a siê nasza rezydencja. Z³ote Wybrze¿e jest wspania³ym miejscem do ¿ycia, zw³aszcza jeœli lubi siê WASP-ów o b³êkitnej krwi, przedstawicieli bia³ej elity pochodzenia angloamerykañskiego, i drogie konie. Osobiœcie gardzê jednymi i drugimi, mimo to jakimœ cudem skoñczy³o siê na tym, ¿e zosta³em w³aœcicielem kilku kosztownych rumaków i socjalizowa³em siê z band¹ czystej krwi WASP-ów, którzy traktowali mnie pewnie jak m³odego dziwol¹ga z ¿ydowskiego cyrku. Spojrza³em na wysokoœciomierz. Byliœmy na dziewiêædziesiêciu metrach i opadaliœmy spiral¹ w dó³. Porusza³em g³ow¹ jak bokser przed wejœciem na ring, pod k¹tem trzydziestu stopni zszed³em ni¿ej, œmign¹³em nad pofa³dowanymi ³¹kami Brookville Country Clubu i œci¹gn¹wszy na siebie dr¹¿ek, przelecia³em 25
tu¿ nad wierzcho³kami roz³o¿ystych drzew po obu stronach Hegemans Lane, gdzie rozpocz¹³em koñcowe podejœcie do l¹dowania na minipolu golfowym na skraju naszej posiad³oœci. Delikatnie pracuj¹c peda³ami, wprowadzi³em maszynê w zawis na wysokoœci szeœciu metrów i spróbowa³em j¹ posadziæ. Lekka poprawka lew¹ nog¹, lekka poprawka praw¹, trochê mniej mocy, lekkie œci¹gniêcie dr¹¿ka... Ni z tego, ni z owego œmig³owiec grzmotn¹³ w ziemiê i zacz¹³ siê ponownie wznosiæ. – O cholea! – wymamrota³em. Ogarniêty panik¹ ca³kowicie zamkn¹³em przepustnicê i maszyna polecia³a w dó³ jak kamieñ. Rozleg³o siê g³oœne £UP! i wyl¹dowaliœmy. Zadziwiony, a¿ westchn¹³em. Ale jazda! Nie by³o to perfekcyjne przyziemienie, ale kogo to obchodzi³o? Spojrza³em z dum¹ na mojego ukochanego kapitana i wybe³kota³em: – Dobry jezdem, tso? Kapitan Marc przekrzywi³ na bok kwadratow¹ g³owê i uniós³ prostok¹tne brwi do po³owy kwadratowego czo³a, jakby chcia³ powiedzieæ: „Pojeba³o ciê, czy co?”. Ale zaraz potem rozchmurzy³ siê i na jego kwadratowych ustach wykwit³ cierpki uœmiech. – Dobry jesteœ, brachu. Muszê to przyznaæ. Zamkn¹³eœ lewe oko? Kiwn¹³em g³ow¹. – Pozia³a³o jak miót. Jezdeœ wielki! – Super, cieszê siê. – Kapitan st³umi³ œmiech. – Dobra, muszê st¹d wiaæ, bo zaraz zaczn¹ siê k³opoty. Zadzwoniæ po tych z dy¿urki? – Nie czeba, niz mi nie jest. – Z tymi s³owami rozpi¹³em pas, zasalutowa³em mu kpi¹co, otworzy³em drzwiczki i wysiad³em. Wysiad³em, odwróci³em siê na piêcie, zamkn¹³em drzwiczki i dwa razy grzmotn¹³em w nie piêœci¹, by udowodniæ mu, ¿e jestem odpowiedzialny na tyle, by je zamkn¹æ – da³o mi to wielk¹ satysfakcjê, jakby nikt inny w moim stanie nie móg³ tego zrobiæ. Potem odwróci³em siê jeszcze raz i ruszy³em w stronê domu, prosto w oko huraganu Nadine. Na dworze by³o cudownie. Na niebie mruga³y miriady jaskrawych gwiazd. Jak na grudzieñ by³o ca³kiem ciep³o. Nie wia³ nawet najl¿ejszy wiatr, dziêki czemu powietrze pachnia³o tym leœ26
nym, trochê ziemistym zapachem, który tak bardzo kojarzy siê z dzieciñstwem. Przypomnia³y mi siê noce spêdzone pod go³ym niebem na letnim obozie. Przypomnia³ mi siê mój brat Robert, z którym straci³em kontakt po tym, jak jego ¿ona zagrozi³a, ¿e pozwie jedn¹ z moich firm za molestowanie seksualne; zaprosi³em go wtedy na kolacjê, nawali³em siê jak g³upi i nazwa³em babê g³upi¹ bŸdzi¹gw¹. Mimo to by³y to dobre wspomnienia – z o wiele prostszych czasów. Do domu mia³em z dwieœcie metrów. G³êboko odetchn¹³em, delektuj¹c siê zapachem. Bo¿e, jak cudownie tam pachnia³o. Ta bermudzka trawa. Ten ostry zapach sosen. I tyle koj¹cych duszê dŸwiêków. Nieustanne granie œwierszczy. Tajemnicze pohukiwanie sów. Szum wody w tym kretyñskim stawie i wodospadzie, który sam kaza³em zbudowaæ... Kupi³em tê posiad³oœæ od Dicka Grassa, prezesa nowojorskiej gie³dy, który by³ dziwnie podobny do Franka Perduego, tego od kurczaków. Wpakowa³em kilka milionów dolarów w ró¿nego rodzaju usprawnienia i udogodnienia; najwiêcej poch³on¹³ ten durny staw i wodospad, a pozosta³¹ czêœæ supernowoczesna wartownia i system bezpieczeñstwa. W wartowni przez dwadzieœcia cztery godziny na dobê czuwa³o dwóch uzbrojonych ochroniarzy; obydwaj nazywali siê Rocco. Sta³y tam baterie monitorów telewizyjnych, które odbiera³y sygna³ z dwudziestu dwóch kamer rozstawionych po ca³ej posiad³oœci. Ka¿da by³a pod³¹czona do czujnika ruchu i silnego reflektora, co tworzy³o nieprzenikniony pierœcieñ bezpieczeñstwa. W pewnej chwili uderzy³ we mnie potê¿ny podmuch powietrza, wiêc podnios³em g³owê, ¿eby zobaczyæ znikaj¹cy w ciemnoœci œmig³owiec. Nie wiedzieæ czemu zrobi³em kilka kroczków do ty³u. Kroczki sta³y siê nagle krokami, kroki dziwacznymi susami, a potem... Cholera jasna, mia³em k³opoty! Grozi³ mi upadek! Odwróci³em siê szybko, roz³o¿y³em rêce jak skrzyd³a i zrobi³em dwa wielkie kroki do przodu. Próbuj¹c znaleŸæ swój œrodek ciê¿koœci, niczym ³y¿wiarz, który straci³ równowagê, zatoczy³em siê w lewo, potem w prawo i nagle... oœlepi³o mnie jakieœ œwiat³o. Co to, kurwa, jest? Reflektor. Broni¹c siê przed bólem, za27
s³oni³em rêkami oczy. Potr¹ci³em czujnik ruchu i sta³em siê ofiar¹ w³asnego systemu bezpieczeñstwa. Ból by³ nie do zniesienia. Oczy mia³em rozszerzone od dragów, Ÿrenice wielkie jak spodki. A potem dozna³em poni¿enia ostatecznego: potkn¹³em siê o moje w³asne eleganckie lakierki z krokodylowej skóry, zatoczy³em siê do ty³u i upad³em na ty³ek. Kilka sekund póŸniej reflektor zgas³ i powoli opuœci³em rêkê. Przytkn¹³em d³onie do miêkkiej trawy. Có¿ za cudowne miejsce wybra³em na upadek! By³em w tym prawdziwym ekspertem i zawsze umia³em upaœæ tak, ¿eby nie zrobiæ sobie krzywdy. Ca³a tajemnica polega³a na tym, by nie napinaæ miêœni i po prostu siê temu poddaæ, tak jak robi¹ to kaskaderzy z Hollywood. Co lepsze, moje prochy – quaalude, czyli metakwalon, czyli tak zwane cytrynki – cudownie zmienia³y cia³o w gumê, co chroni³o mnie jeszcze skuteczniej. Odpêdzi³em od siebie myœl, ¿e to w³aœnie przez „cytrynki” upad³em. Ostatecznie korzyœci z ich ³ykania by³o tyle, ¿e uwa¿a³em siê za szczêœciarza, ¿e jestem od nich uzale¿niony. Bo po ilu narkotykach ma siê tak cudowny nastrój, nie maj¹c nazajutrz kaca? Przecie¿ ktoœ tak wa¿ny jak ja – ktoœ obarczony tyloma wa¿nymi obowi¹zkami – nie móg³ pozwoliæ sobie na kaca. Prawda? A moja ¿ona... Có¿, chyba mia³a prawo zrobiæ mi scenê, ale czy na pewno da³em jej a¿ tak wielki powód do gniewu? Wychodz¹c za mnie, musia³a wiedzieæ, w co siê pakuje. Musia³a. Na litoœæ bosk¹, przecie¿ najpierw by³a moj¹ kochank¹! To chyba coœ mówi! A dzisiaj? Co ja takiego zrobi³em? Nic strasznego, a przynajmniej nic, co mog³aby mi udowodniæ. I tak w kó³ko, jak na karuzeli: mój pokrêcony umys³ t³umaczy³, usprawiedliwia³, zaprzecza³, potem znowu t³umaczy³, wreszcie zgromadzi³em w sobie zdrow¹ porcjê s³usznej urazy. Uzna³em, ¿e korzenie tego, co siê dzieje miêdzy bogatymi mê¿ami i ich ¿onami, siêgaj¹ czasów jaskiniowych, a ju¿ na pewno ery Vanderbiltów i Astorów. Istniej¹ swobody, pewne swobody, do których ludzie u w³adzy maj¹ pe³ne prawo, na które sobie za-
28
s³u¿yli. Oczywiœcie nie mog³em tego powiedzieæ Nadine, nie tak otwarcie. Mia³a sk³onnoœæ do przemocy fizycznej i by³a ode mnie wy¿sza, a przynajmniej równa mi wzrostem, o co te¿ mia³em do niej pretensje. Nagle us³ysza³em cichy warkot elektrycznego wózka golfowego. Jecha³ do mnie Rocco Dzienny albo Rocco Nocny; zale¿a³o to od tego, kiedy siê zmieniali. Tak czy inaczej któryœ z nich po mnie jecha³. To zdumiewaj¹ce, ¿e wszystko siê tak dobrze uk³ada³o, i to zawsze. Ilekroæ upad³em, zawsze ktoœ mnie podnosi³. Ilekroæ przy³apano mnie na jeŸdzie po pijanemu, zawsze znalaz³ siê przekupny sêdzia albo policjant, który przymyka³ na to oko. A ilekroæ straciwszy przytomnoœæ przy kolacyjnym stole, topi³em siê z twarz¹ w zupie, zawsze by³a przy mnie ¿ona, a jeœli nie ona, to jakaœ ¿yczliwa prostytutka, która ratowa³a mnie, stosuj¹c oddychanie usta-usta. Jakbym by³ kuloodporny, cholera! Ile to razy oszuka³em œmieræ? Nawet tego nie zliczê. Ale czy naprawdê chcia³em umrzeæ? Czy poczucie winy i wyrzuty sumienia z¿era³y mnie do tego stopnia, ¿e podœwiadomie próbowa³em odebraæ sobie ¿ycie? Kiedy o tym tak na trzeŸwo pomyœleæ, to naprawdê niesamowite. Ryzykowa³em ¿ycie tysi¹ce razy i zawsze wychodzi³em z tego bez najmniejszego uszczerbku, bez choæby jednego zadrapania. Prowadzi³em po pijanemu, lata³em naæpany, chodzi³em po parapecie, nurkowa³em nawalony i kompletnie zamroczony, przegra³em miliony dolarów w kasynach na ca³ym œwiecie, mimo to wci¹¿ wygl¹da³em na dwadzieœcia jeden lat. Mia³em mnóstwo przydomków: Gordon Gekko, Don Corleone, Kaiser Soze, nazywano mnie nawet Królem. Ale moim ulubionym by³ Wilk z Wall Street, bo to by³em ja, co do joty. Wilk w owczej skórze, wilk doskona³y: wygl¹da³em jak m³ody ch³opak, zachowywa³em siê jak m³ody ch³opak, ale nim nie by³em. Mia³em trzydzieœci jeden lat, czu³em siê jak szeœædziesiêciolatek i starza³em siê jak pies – siedem lat na rok. Ale by³em równie¿ bogaty i potê¿ny, mia³em wspania³¹ ¿onê i czteromiesiêczn¹ córeczkê, uosobienie ¿yj¹cego, oddychaj¹cego idea³u. Tak jak mówi¹: wszystko gra³o i wszystko siê uk³ada³o. Wie-
29
dzia³em – chocia¿ nie mia³em pojêcia jak – ¿e ju¿ wkrótce wyl¹dujê pod wart¹ dwanaœcie tysiêcy dolarów jedwabn¹ ko³dr¹, ¿e zasnê w królewskiej ³o¿nicy udrapowanej tak¹ iloœci¹ bia³ego chiñskiego jedwabiu, ¿e wystarczy³oby go dla ca³ej dywizji spadochroniarzy. A moja ¿ona... Có¿, na pewno mi wybaczy. Ostatecznie zawsze wybacza³a. I z t¹ myœl¹ straci³em przytomnoœæ.
ROZDZIA£ 2
Ksiê¿na Bay Ridge
13 grudnia 1993 Nazajutrz rano – dok³adniej mówi¹c, ledwie kilka godzin póŸniej – czujê, ¿e spad³a na mnie kropla wody. Podnoszê wzrok. Ki czort? Chmury? Burza? Jakim cudem? W mojej królewskiej sypialni? Gdzie jest moja ¿ona? Cholera jasna, moja ¿ona! ¯ona! Huragan Nadine! Chlust! Na widok gniewnej, mimo to œlicznej twarzy mojej po³owicy natychmiast siê obudzi³em. W prawej rêce trzyma³a pust¹ szklankê, lew¹ mia³a zaciœniêt¹ w piêœæ i uzbrojon¹ w siedmiokaratowy ¿ó³ty brylant w platynowej oprawie. Sta³a nieca³e dwa metry dalej, tañcz¹c na piêtach jak zawodowy bokser. Uwa¿aæ na pierœcionek – b³ysnê³o mi w g³owie. – Co ty, kurwa, robisz?! – krzykn¹³em bez wiêkszego przekonania. Wytar³em oczy wierzchem d³oni i odczeka³em chwilê, ¿eby siê jej przyjrzeæ. Bo¿e, co za dziewczyna! Naprawdê wspania³a. Nawet teraz musia³em jej to oddaæ. By³a w malutkiej ró¿owej szmizjerce, tak kusej i wydekoltowanej, ¿e wygl¹da³a w niej bardziej nago ni¿ nago. I te nogi! Chryste, by³y przepyszne. Ale nie, zaczyna³em zbaczaæ z tematu. Musia³em byæ twardy, musia³em pokazaæ jej, kto tu rz¹dzi. Dlatego przez zaciœniête zêby doda³em: – Nadine, przysiêgam na Boga, ¿e zaraz ciê zabijê. Jeœli... – Och, ju¿ siê bojê! – przerwa³a mi moja blond petarda. 31
Z obrzydzeniem pokrêci³a g³ow¹ i spod prawie nieistniej¹cej halki wyskoczy³y jej dwa malutkie ró¿owe sutki. Próbowa³em siê nie gapiæ na nie, ale siê gapi³em. – Mam uciec i siê schowaæ? – wycedzi³a. – A mo¿e zostaæ i skopaæ ci to wstrêtne dupsko? – Ostatnie s³owa wykrzycza³a. – Co za gówniarz! Ma³y, wstrêtny gówniarz! Có¿, mo¿e jednak to ona tu rz¹dzi³a. Tak czy inaczej mia³a pe³ne prawo zrobiæ mi scenê, trudno by³o temu zaprzeczyæ. A Ksiê¿na Bay Ridge nale¿a³a do kobiet o piekielnym temperamencie. Tak, by³a prawdziw¹ ksiê¿niczk¹, Brytyjk¹ z urodzenia, i wci¹¿ mia³a brytyjski paszport; o tym jak¿e cudownym fakcie z upodobaniem mi przypomina³a. Ale by³o w tym coœ bardzo ironicznego, bo tak naprawdê nigdy w Anglii nie mieszka³a. Przeprowadzi³a siê na Brooklyn jako ma³e dziecko i wychowa³a siê w³aœnie tam, w Bay Ridge, w krainie urywanych spó³g³osek i udrêczonych samog³osek, w tym malutkim zak¹tku, gdzie s³owa takie jak „pierdoliæ”, „kurwa”, „skurwysyn” czy „chuj” sp³ywa³y z jêzyka m³odych tubylców z poetyckim polotem godnym T.S. Eliota czy Walta Whitmana. To w³aœnie tam Nadine Caridi – moja trochê skundlona, lecz jak¿e kochana angielsko-irlandzko-szkocko-niemiecko-norwesko-w³oska ksiê¿niczka – nauczy³a siê uk³adaæ przekleñstwa w wi¹zanki, wi¹zaæ je ze sob¹ jak sznurowad³a rolek, takich do je¿d¿enia. Brzmi to jak ponury ¿art – pomyœla³em – zwa¿ywszy na to, ¿e przez te wszystkie lata Mark Hanna przestrzega³ mnie przed dziewczynami z Bay Ridge. O ile pamiêta³em, jedna z nich dŸgnê³a go o³ówkiem, kiedy spa³. Ksiê¿na wola³a chlustanie wod¹. Tak wiêc mia³em trochê lepiej. Kiedy by³a wkurzona, s³owa wydobywa³y siê z niej z bulgotem godnym cuchn¹cej gardzieli brooklyñskiego œcieku. A nikt nie umia³ wkurzyæ jej bardziej ni¿ ja, jej wierny, spolegliwy m¹¿, Wilk z Wall Street, który przed niespe³na piêcioma godzinami le¿a³ w prezydenckim apartamencie hotelu Helmsley Palace ze œwieczk¹ w ty³ku. Próbowa³em zebraæ myœli, ale by³a dla mnie za szybka. Nie mia³em czasu siê zastanowiæ. Pewnie przez te pieprzone „cytrynki”. Spojrza³em na budzik na stoliku nocnym: by³o szesnaœcie po 32
siódmej. Chryste! O której wróci³em do domu? Potrz¹sn¹³em g³ow¹, próbuj¹c otrzeŸwieæ. Przeczesa³em rêk¹ w³osy – Jezu, by³y zupe³nie mokre! Musia³a chlusn¹æ wod¹ prosto na nie. I to kto, moja w³asna ¿ona! A potem nazwa³a mnie ma³ym – ma³ym gówniarzem! Dlaczego? Przecie¿ nie by³em ma³y. O tak, Ksiê¿na bywa³a bardzo okrutna. Ju¿ wróci³a. I znowu sta³a pó³tora metra dalej ze szklank¹ wody w wyci¹gniêtej rêce i z odchylonym do ty³u ³okciem, w klasycznej pozycji do rzutu. I ta jej mina: czysta trucizna. Trucizna i... niezaprzeczalne piêkno. Piêkna by³a nie tylko grzywa tych bujnych, z³ocistych w³osów, ale i te b³yszcz¹ce niebieskie oczy, te cudownie ukszta³towane koœci policzkowe, ten malutki nosek, ta g³adka, wspaniale zarysowana linia szczêki, ten do³eczek w podbródku, te m³ode, kremowe piersi; nieco oklap³e od karmienia Chandler, ale ³atwo to mo¿na by³o naprawiæ, wystarczy³o dziesiêæ tysiêcy dolarów i ostry skalpel. No i te nogi. Bo¿e wszechmog¹cy, te d³ugie go³e nogi nie mieœci³y siê w ¿adnej skali! By³y naprawdê doskona³e: tak œlicznie zwê¿a³y siê ku kostkom, tak zmys³owo rozszerza³y od kolan w górê. Nie licz¹c pupy, by³y zdecydowanie jej najwiêkszym atutem. Zobaczy³em j¹ pierwszy raz ledwie trzy lata temu. I by³ to widok tak kusz¹cy, ¿e porzuci³em dla niej moj¹ pierwsz¹ ¿onê Denise, daj¹c jej kilka milionów w jednym kawa³ku i p³ac¹c piêædziesi¹t tysiêcy miesiêcznie na utrzymanie – niestety, nie mog³a odliczyæ tego od podatku – ¿eby pozwoli³a mi odejœæ spokojnie i nie ¿¹da³a publicznego rozgrzebywania moich spraw. I spójrzcie tylko, jak szybko siê to wszystko popsu³o. Bo co ja takiego zrobi³em? ¯e powiedzia³em kilka s³ów przez sen? Czy to zbrodnia? Nie, Ksiê¿na zdecydowanie przesadzi³a. Wœciek³a siê ona, wœciek³em siê i ja – da³a mi dobry powód. Mo¿e uda³oby mi siê jakoœ j¹ zbajerowaæ, namówiæ na szybki numerek na zgodê; takie numerki s¹ najlepsze. G³êboko odetchn¹³em i niewinnym g³osem spyta³em: – Dlaczego siê na mnie wœciekasz? Bo trochê siê w tym... pogubi³em. Ksiê¿na przekrzywi³a na bok swoj¹ blond g³owê, jakby us³ysza³a coœ, co sta³o w sprzecznoœci z wszelk¹ logik¹. 33