ALENKA JOVANOVSKI Przekład wierszy: Agnieszka Będkowska-Kopczyk Z odczytu Protestu Literatury w klubie Gromka: polityce nie wolno zniweczyć poezji Przyszliśmy. Byliśmy tam. Każdy ze swoim głosem i nieugiętością, nawet ci, którzy przyszli bez swojego głosu, tylko z nieugiętością. Jak na rodzinnej naradzie, gdy trzeba zadecydować o najważniejszym, gdy milkną żale i nienawiść i wydaje się, że jemy wspólny chleb. Potem szeptaliśmy do kamieni. Swoich, obcych, do strasznych kamieni w przełyku. Majakowski nadepnął na gardło wiersza, moje gardło zaciśnięto jedwabnym szalem, jak w specjalnej technice miłosnej, kiedy żyjesz na krawędzi, żeby przeżyć poznanie. Tam topi się mój głos, potęguje się we współbrzmieniach i akordach, tam Tybetańczycy (wygnani w 1959) śpiewają z wiatrem, z ogniem od których kamienie cierpią w zapomnieniu. W toalecie klubu Gromka widać ślady dusz. Na czerwone drzwi wydzieliły z siebie (w akcie protestu i odwagi) wszystko, od miłości do kamieni nerkowych. Widok z deski klozetowej spotyka się z widokiem z Alp. Ktoś podjął nawet dialog pisząc kredą: Stoned Jesus. Brak informacji, skąd ten ktoś na haju wziął odwagę, jak reagowało jego ciało – nic o radykalnej radości, nic o chwili, w której naraził kamienie, żeby obrócić je w magmę.
Jak dokonać właściwego wyboru Jak dokonać właściwego wyboru w morzu różnic, gdzie wszystko skrzy, wśród ludzi, których kochasz z tego czy innego powodu, z powodu ich szpary między zębami, którą odsłania uśmiech, z powodu zmieszania, z jakim wpatrują się w fikus, a nie w oczy, z powodu skrajnego uporu, z jakim czekają na autobus i wymykają się człowiekowi, i wymykają ci się, chcąc utrzymać cię na granicy wytrzymałości, nie pytając, czy właściwy wybór to kwestia egoizmu, strachu czy unikania odpowiedzialności. Jak dokonać właściwego wyboru pośrodku centrum handlowego, wśród kilometrów rzeczy, z których uleciał smak, a jednak gdzieś jest jakiś oświetlony ring, jakieś wydarzenie dla mas, gdzie bicie serca i abstrakcyjne wyjaśnienia mierzą się z sobą jak najbardziej zapamiętali zapaśnicy w fair play i bez ciosów poniżej pasa a naoliwione mięśnie błyszczą jak mocno spracowane złudzenia, gdy oni tańczą, a ty kibicujesz wszystkim choć wiesz, że jeden i tak przegra, a drugi będzie świętować, nieśmiały naiwniak albo ten, który wymyślił teorię trzech prostych, a jednak nierozerwalnie powiązanych ze sobą chwil życia, których nigdy nie doświadczył. I jak w końcu wybrać: ponosząc ryzyko, o którym mówią wyłącznie farmaceuci, bo każdy lek ma efekty uboczne, za każdym razem cierpi jakaś mała część duszy albo ciała – ciała, o którym w porządnych społeczeństwach się nie mówi, więc jak wybrać, na chwilę przed północą, to, co wybraliśmy już dawno, w słodkiej nieświadomości, żeby tym razem obserwując, powtórzyć ślepy akt, zdarzenie kruchego piękna czegoś, co właśnie wyjrzało się spod ziemi.
Przygotowania do święta w Salò
Słowa oznaczają swoje antonimy: transparentność – alarm dla organizacji przestępczych we mgle, matka – maska faszyzmu. Słownik słów odwróconych, obranych, dobranych. Podręcznik do ogrodnictwa nakazuje: Brzozom-ludziom odcinać pędy. Język nazistów, dziwnie niekształtny, niewinny, cyklon B, udekorowany wielkanocnym kadzidłem. A młodzi faszyści w Salò ćwiczą walczyka. Wszystko – zamienione na pomiędzy: intermezzo, reklama, wdech: planowane, planowe pauzy w oddechu. Interfejs wbija się z lekkością w mięso. Głowa kurczaka, krowie oko. Ostatnia łza, zmielona na kaszę, symulakr wody, którą się wstrzykuje do wyróżnionych miejsc: w tortellini, protezy piersi, kiełbasy: język nazistów, rozciągliwy jak stopiona guma, nas zje. A w międzyczasie młodzi faszyści o poglądach bynajmniej nie nienawistnych. Protestują w witrynie.
Tajemnice uczonych Pasuje mi rola młodszej siostry:
tej, która się myli i jąka, która z rozbitym kolanem ucieka przed tym, czego potrzebuje. Na moich rękach pełno piegów, ciemnobrązowe gwiazdozbiory szukają słońca, które stworzy pole magnetyczne i obejmie je jak w dużej i szczęśliwej rodzinie. Porankami, gdy komórki jeszcze się nie dzielą i jeszcze nie umierają, gdy nic nie dzieje się w połowie, cisza jest cienką gazą: przyjemnie chłodzi. Rozciągnie się, stanie się moją skórą. Dyscyplina jasności wzejdzie dopiero za stulecia.
Wojna i pokój1 Teraz widzę się dokładnie: jestem w środku surowej zimy, okna pękają od bałkańskiego mrozu, a koszawa grzeje. Mój wuj to św. Symeon z Emezy, jego duma ma dziurawe skarpety i gumowe tenisówki. Ciągnie za sobą zdechłego psa, mówi: Moskwicz to rosyjski czołg, pokona wszystkie przeszkody, nawet gdy zgubi się klucz. Krzyżuje dwa druciki, czeka na iskrę, ja trzymam kierownicę. Jakiś chrząszcz całuje moją skórę nad łokciem. Nie wiem, czy dojdzie do krwi, czy raczej przezimuje w poczekalni, jak Bołkoński. Jedni to przechery, drudzy opowiadacze. Igrają z Hadesem, chcą i nie chcą, żebym szła na zmarnowanie. Ale ja znam ich przekręty, nie odwrócę do nich wzroku. Wuj teraz pokrzykuje: Aleksandrze Macedoński, Aleksandrze Macedoński, daj mi swój miecz! Z oczu błyska mu ogień Eliasza, zapalił swojego konia, podbije Pello, odmrozi drogę do Morza Egejskiego. Mój śnieg jest bezmierny. Stepy, pustynia, szron są moją biżuterią. Gdy ją odłożę, gdy oddam ją słońcu, wyrosną trzydzieści trzy perły.
1
Św. Symeon Salos z Edessy (dzisiejsza Turcja) przybył do Emezy (dzisiejsze Hims w Syrii), gdzie wiodąc życie szaleńca, naruszał normy społeczne i obnażał ludzkie słabości. Po jego śmierci okazało się, że był jurodiwy – szaleniec Chrystusa (przyp. autorki).
Język ojczysty Jako dziecko moja mama nie mówiła językiem swojej matki, ale językiem tych, którzy ją zabili. Nawet śmiała się, miała nadzieję i przeżywała żałobę w języku morderców. Wdzierali się w środku nocy, z czarnymi brodami i ostrymi nożami przywłaszczali sobie dom. Moja mama nigdy nie nazywa rzeczy ostatecznych, boi się o nich mówić. Nawet spodnie, tę przejściową rzecz, skroiła dla mnie w języku mierzonym na kimś innym (dlatego moje spodnie wydają się niedokończone: zawsze za ciasne, za długie, źle skrojone). A teraz ja, jej córka, zmuszona jestem połykać obce języki, prać chleb na obczyźnie i obcym piec ubrania. Żeby być czysta i syta, muszę być głodna i naga. Żeby być naga i naga, muszę znaleźć się przy ścianie, uderzyć w niedokończony fakt betonu. Zatruty język rozszerza swoje ciche i skryte życie: przechowuję go w okruszkach chleba, smakuję w przerwanych nitkach, żuję dziury w materiale, ten żylasty, szorstki wymiar, ten żywy zaczyn kurzu i wody – poznam go, gdy to, co obce, całkowicie się wymiesza się ze swoim, gdy już nie będę wiedzieć, kim jestem, jeśli w ogóle kimś – a przecież wszyscy jesteśmy spokrewnieni, tak samotni, nie umiemy odgrodzić się tego, co przez drzwi wdziera się do języka – i kto, jeśli ktoś w ogóle, ma mu odebrać (jak ma mu odebrać) noże i ślad grozy? Matka, której już nie ma, otwiera wtedy język. Liże krew i śluz, i odchody młodych; kurczy przegrody serca i leczy wrzody, topi mury i drzwi, i okna. Chropawy mięsień budzi ich delikatnie: tych, co ciągle płaczą. i tych, od środka zamurowanych w sen.
Wiersz dla Violety Parra Y el canto de ustedes que es el mismo canto. Y el canto de todos que es mi proprio canto. (Violeta Parra) Nie można już napisać intymnego wiersza. Tylko wiersz o organach wewnętrznych przejechanego kota, którego krew cieknie z futrzanej torby, razem z nerkami i sercem w tłuszczowej osłonie. Wiersz, którego skóra jest bardziej biała i zraniona niż skóra z wycinkiem rakowatej tkanki na plecach. Wiersz, który z rany wyciągnie połknięte słowa, słowa o stępionej krawędzi, i otworzy je, żeby zaczęły oddychać. Wiersz, który jest jak spotkanie tych, którzy chodzą po krawędzi nocy i wiedzą, że strach zamieni się w uderzenie, jeśli go odepchniesz, i stanie się miłością, jeśli go rozerwiesz. To tutaj jest prawdziwym wyborem, żadna nieświadomość go nie usprawiedliwi, nie poprowadzi. Mój najbardziej intymny wiersz mieszka wśród ludzi, mój najbardziej intymny wiersz roztapia okowy rzeczy. Czasem chcę go zapomnieć, czasem przejechać. Ale nie można go przejechać, nie można zapomnieć. Ani ptak, ani powietrze, ani krajobraz: nie jestem żadnym z nich – podróżuję organicznie, przez żyły i łapczywie wiążę tlen, żeby zaczerpnąć wszystkiego, co może nas rozdwoić.
Lublańska pocztówka do poezji serbskiej dla any ristović powiedziałaś, czekam na twoją pocztówkę poetycką. nic nie mogę zrobić: znów stoję w miejscu. dni długie jak litery, wymazane klawiszem. strach przed czasownikami, potem w wierszu coś, co się zamyka. supersam wczoraj, poczta dzisiaj, automatycznie, nieodwołalnie jak mechaniczna powieka. nie czytaj starych gazet, nie posyłaj wina, kwiatów, życzeń do byłych mieszkań. nie działaj na oślep, made in china, skończoność zaślepia. opuść dom z przeszłości i nie zamykaj go na klucz, nie ukradną ci go. spójrz przed siebie: kolana, rozbite w dzieciństwie, teraz są zszyte, uśmiechnięta rzeka w wieczornym słońcu jest nieustanna, żywa, wolna od krost. i jasność, i prawybuch, od tego wszystko się zaczyna: strach po trzydziestych piątych urodzinach, jeśli mieszkasz w ścianach, wędrówki od Štepanjca do Fužin2, to, że teraz karmię kaczki i niebo. mam suchy chleb, w piersiach spokojny błękit, programów literacko-kapitałowych mało. wichrów rozszalałych domostwa, utajone w lublanie, stoją na początku, a na końcu ps.: pójść dalej, głębiej, w pustkę – do wszystkiego, co będzie dla nich zaczepką.
2
Dzielnice Lublany: Štepanjsko naselje i Fužine (przyp. tłumaczki).
W galerii narodu Wszystko kręci się wokół wymazywania ciał. Błędy szerzą błędy, choroby, niewidoczne tragedie, wszystko kręci się wokół utajonych działań – Ivana Kobilca3 maluje obraz Rosy Pfäffinger, Paryż jasnych pociągnięć i błękitnych oczu, wiosenne słońce, ulewa światła i monet. A potem – ulewa pigmentu, krwi. Rosa usycha, z opuszczoną głową. Kolory rozlewają się w dyniach i różach, straganiarka ilustruje szczodrą jesień. Czas w tle maluje dalej: z ciemności wyłania się oderwana ręka. Nikt nie ma śmiałości kupić tamtych płodów i tamtych kwiatów: rosa pristina stat nuda. Zbyt nagie kwitną imiona, ze zbyt nagimi palcami. – (Osiemdziesiąt lat później wszystko się powtórzy. Pociągnięcie malarza zmieni 25.600 ciał w imiona, zmienia je w suche rośliny, potem wyrwie je. Rosa pristina stat nomine. Kwietniowe ulewy łamią tulipany przed pałacem władzy. Nierozkwitłe, niespłacone, imiona mają przytwierdzone do ziemi – czekają.)
3
Słoweńska malarka (1861–1926) (przyp. tłumaczki).
Ubranie awaryjne Niebezpiecznie jest czytać poezję, wiatr odrywa cię jak białe kosmyki z akacji, potem szukasz się w powietrzu. Widzialna forma pyłu. Przypominam sobie scenę z Andrieja Rublowa, w której uczeń malarza myje szczotki w potoku. Pędzle zostawiają mleczne smugi w wodzie, zwinne jak ryby. Długo je musi czyścić, musi być cierpliwy, tylko tak da się je wymyć. Nie widać, gdy przebija go strzała. Nagle inne smugi zmian, może wybiera inny pędzel, palcem chce wyczuć pstrąga. Niebezpiecznie jest czytać poezję. Jest tyle przestrzeni, tyle przestrzeni, którą zajmują i opuszczają myśli, słowa, ciała. I kolory, i kosmyki akacji. Tyle waty, którą odrywa wiatr, tyle nagości pod nią. Zawsze chciałam żyć, mieć białe włosy i brązową opaskę, która przypina je do ciała i pilnuje, żeby nie rozwiały się za bardzo. Widzę siebie, siedzę na progu domu – jak te czarne staruszki na południu, skąd przygnało ojca. Mam tylko jedno ubranie, ubranie awaryjne i patrzę na pył, jak powoli unosi się na drodze. Moje oko może być nagie. Wszystko, co się przemieszcza, mija mnie tylko.
tłum. Agnieszka Będkowska-Kopczyk