Maja Novak Karfanaum, czyli as killed (fragment)

Page 1

Maja Novak Karfanaum, czyli as killed

1


Maja Novak Karfanaum, czyli as killed Tytuł oryginału słoweńskiego: Karfanaum ali as killed Copyright © by Maja Novak, 1998 Copyright © for translation by Wojciech Domachowski, 2013 Copyright © for Polish edition by Instytut Mikołowski & Stowarzyszenie Triglav-Rysy, 2013 Przekład: Wojciech Domachowski Redakcja i korekta: Dorota Jovanka Ćirlić, Tatjana Jamnik, Adam Wiedemann, Agnieszka Żuchowska-Arendt Projekt okładki i stron tytułowych: Dragana Nikolić Skład: Filip Dimevski Wydawca: Instytut Mikołowski, ul. Jana Pawła II 8/5 / 43-190 Mikołów, www.instytutmikolowski.pl oraz Stowarzyszenie Triglav-Rysy, ul. Drewnowska 43, 91-002 Łódź, www.triglav-rysy.eu Wydanie I Mikołów – Łódź 2013 ISBN 978-83-936986-0-8 Książka została wydana dzięki pomocy finansowej fundacji Trubarjev sklad działającej przy Stowarzyszeniu Pisarzy Słoweńskich, Lublana, Słowenia. Wydawca dziękuje Joannie Wójcik za finansowanie przekładu i pozwolenie na jego publikację.

Druk: Drukarnia Pijarów, ul. Pijarska 2, 31-015 Kraków

Specjalne rabaty dla naszych czytelników w księgarni internetowej: www.knjigarna-bookshop.eu

2


Maja Novak

KARFANAUM, CZYLI AS KILLED Przełożył Wojciech Domachowski

Mikołów – Łódź 2013

3


4


Miejsca, zdarzenia i postaci występujące w niniejszej powieści zostały wymyślone. Wszelkie podobieństwo do istniejących miejsc, zdarzeń i osób jest przypadkowe. Narrator powieści jest postacią fikcyjną, a jego opinie – na przykład na temat celowości słoweńskich projektów budowlanych za granicą, innych narodów i religii – są wyłącznie jego opiniami. Tytuł powieści opiera się na grze słów. Dokumentacja as built oznacza w budownictwie dokumentację podwy­ konawczą planu budowy – „jak zostało zbudowane”. As killed oznaczałoby zatem dokumentację podwykonaw­ czą planu morderstwa – „jak dokonano zabójstwa”. Powieść poświęcam „Cankarowi” – zaopatrzeniow­ cowi i architektowi z Wojwodiny, który na drodze do Dżeraszu zaproponował tytuł. Maja Novak 5


6


1 Nad umywalką w celi aresztu śledczego wisiała foto­ grafia nagiej kobiety – zdjęcie, jakich wiele. Mój wzrok co chwilę uciekał w jej stronę. Sędzia śledczy Raih miał nie­ przyjemny nawyk opierania łokci na stole i splatania dłoni na wysokości twarzy. Czasem dodatkowo wkładał między palce ołówek kopiowy, żeby potem, pogwizdując cichut­ ko, przebiegle zerkać zza tej barykady, niczym lis czyhający na swoją ofiarę. Teraz śledził mój wzrok za każdym razem, kiedy zezowałem na kobietę. W końcu powiedział: – Możemy ją zdjąć, jeśli panu przeszkadza. Poczułem się zakłopotany. – Dlaczego miałaby mi przeszkadzać? – spytałem. – Przecież każdy lubi patrzeć na ładne kobiety. Rozciągnął usta w coś na kształt uśmiechu, pokiwał głową i zaczął grzebać w moich aktach, wypełniających trzy grube teczki. Takie zdjęcia towarzyszą mi po dziś dzień. Nie wiem, co Raih miał wtedy na myśli. Przecież każdy facet lubi sobie popatrzeć na kobiety. Czemu aku­ rat ta miałaby mi przeszkadzać? Jest ich kilka. Wiszą na ścianach mojej celi, wycięte z magazynów. Papier i naga skóra lśnią niczym lakier. Nigdy nie spotkałem tak pięknych kobiet. Zresztą wszystkie są do siebie podobne. Każda piękna kobieta jest bliźniaczo podobna do innych. Raih sugerował chyba, że mogą wy­ dawać mi się wulgarne. Wcale nie. Jestem prostym face­ 7


tem i zawsze wybierałem kobiety, które akurat były pod ręką. A na drogach, w biurach albo bufetach nigdy nie spotkasz takich, jak te ze zdjęć. Vlasta nie była piękna. Jej zdjęcie nie wisi na ścianie mojej celi. Miała w sobie coś, ale to nie było piękno. Wspomnienie, jątrzące wspomnie­ nie, które z masochistycznym uporem pieszczę nocami, w ciszy, przyczajony w mroku, podobny do wielu, którzy, jak ja, nie mogą spać. W Zakładzie Karnym Dob. Pamięć, ze swoją mocą upiększania, uszlachetniania, nawet ona nie potrafiłaby przywieść choć odrobiny piękna na obli­ cze Vlasty. Ludzie na ulicy oglądali się za nią tylko przez jej chód – zawsze stawiała pospieszne, długie kroki – nie z powodu wyglądu. Kiedy szła, poły płaszcza powie­ wały za nią jak za jeźdźcem. Swobodna, niczym wiatr przemykający ulicami. Czasem pojawia się na skąpanej w słońcu alei, a wtedy światło obnaża jej twarz – pie­ gi, cienkie jak włos zmarszczki wokół oczu, głębokie bruzdy wokół ust, nierówne zęby, powieki i brwi, zbyt jasne, zbyt przezroczyste – jak u morskiego zwierzątka. Nie jest piękna. Ale spałem z nią. Nie byłem jedyny, to fakt. I nikomu nie przyszłoby do głowy, że... wyglą­ da tak cholernie normalnie. Ktokolwiek spotkałby ją w Lublanie, pędzącą jak wiatr ulicami, podczas gdy słoń­ ce świeci jej prosto w oczy, za nic w świecie nie pomyślał­ by o trzech morderstwach w dalekim Karfanaum. Trzech morderstwach, za które odsiaduję wyrok w Zakładzie Karnym Dob, trzech morderstwach, które ma na sumieniu ona, nie ja. 8


*** Patetyczny? Tak, powiedzmy, że jestem patetyczny. Czegóż chcecie, inaczej nie potrafię. Ale im dłużej pa­ trzę, jak tu w Dob obgryzamy ołówki (Droga mamo, u mnie wszystko w porządku – w porządku, cholera, w więzieniu!), tym bardziej jestem przekonany, że wiem, jaki mamy problem – my, niepiśmienni. Tylko się nie śmiejcie! Nie ja wymyśliłem to określenie, ale ten, co prowadzi kurs kreatywnego pisania. Muszę chodzić na kurs, bo leczę się z alkoholizmu. W więzie­ niu człowiek musi być zdrów na rozkaz, a ten kurs jest częścią terapii. Rzecz nie w tym, że nie umiem pisać. Umiem. W ciągu dwudziestu siedmiu lat pracy zdą­ żyłem napisać kilka raportów, a ci, którzy potem mu­ sieli je czytać, mówili, że czytało się to jak kryminał. Bo też i tym w istocie moje raporty były: protokoła­ mi przestępstwa. Ale jest jeszcze inny problem: pisa­ nie raportu budowlanego jest łatwiejsze. Tam trzeba, na przykład, napisać, że na trzecim sektorze cieśle nie mogli dostać się do obiektu, bo ci idioci od niskiej zabudowy zapomnieli zasypać dziurę; tylko tyle, nic więcej. Sprawa się komplikuje, kiedy z pomocą ład­ nych słów chcę powiedzieć coś ładnego. Wtedy wspie­ ram się jedyną znaną mi literaturą i staram się pisać jak Cankar1, którego czytałem w szkole, albo jak autorzy Ivan Cankar (1876–1918) – najwybitniejszy słoweński pisarz doby modernizmu. [O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.] 1

9


powieścideł, które czasem pożyczałem od kolegów na budowie. A potem zarzucają mi, że jestem patetycz­ ny. Słońce świecące prosto w twarz i tym podobne bzdury. Niech idą do diabła! Kiedy jedziesz z lotniska w Ammanie, słońce oślepia cię przez przednią szybę samochodu. Oślepiało mnie, a w rok później oślepiało też ją. Pociłem się jak mysz, ona pewnie też, bo prze­ cież zjawiła się w Karfanaum o poranku. Jak zresztą wszyscy. To przez rozkład lotów linii Royal Jordanian na trasie Belgrad – Amman. Samolot zawsze przy­ latuje nad ranem. Słońce świeci ci prosto w twarz, a krople potu zbierają się w kącikach oczu i nad brwia­ mi. Nie wiem jak to powiedzieć, żeby nie było pate­ tycznie. Mam z tym problem, ale tylko wtedy, kiedy nie jest mi obojętne, jak zabrzmi to, co piszę. Kiedy chcę napisać „prawdę o sobie, której nie zna nikt inny”. Nie śmiejcie się! Taki jest temat zadania, które dostaliśmy na kursie. Chciałbym to zrobić dobrze, ale zaczynam się plątać. Poza tym wszystko jest ze mną w porządku. No bo jakże inaczej: szef sektora, który bywa patetycz­ ny – koń by się uśmiał! *** Na budowie w Karfanaum były cztery sektory wyso­ kiej zabudowy i czterej kierownicy sektorów: ja, Ljubo, Pavle i Matjaž. Ljubo zostawił żonę i dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, Pavle był kawalerem, jego ro­ 10


dzice wciąż żyją. Nie powiedziano im prawdy; powiado­ miono ich, że popełnił samobójstwo. Matjaž był dziwa­ kiem – miał psa w swoim domu w Logatcu, a na pro­ jekcie znalazł sobie kolejnego. Jednego z tych czarnych, podobnych do wilczura pustynnych psów, z tym że o pysku i łapach nieco bardziej kanciastych. Wałęsają się takie po pustyni, póki coś ich nie przejedzie, ktoś nie oswoi lub po prostu dopóki Allach ich do siebie nie weźmie. Taki przejechany psiak leży potem, rozkłada­ jąc się na poboczu tak długo, aż zmumifikuje go słoń­ ce, drobny piasek zetrze na proch, a wiatr rozwieje na cztery strony świata. Wówczas znika, jakby rozpłynął się w powietrzu. W każdym razie, zanim zniknie, pobocze drogi pomiędzy Karfanaum a Ammanem, tych dwieście pięćdziesiąt kilometrów, wygląda dosyć niecodziennie. Psa nazwaliśmy Mały Matjaž, i mam nadzieję, że przynajmniej on tęskni za Dużym Matjažem. Jego pan zasadniczo nie był złym człowiekiem, a do tego był dia­ belnie dobrym szefem sektora. Ale w Karfanaum to nie wystarczało. Dwustu Jugosłowian i niezliczona liczba Arabów budowało tu obiekty dla Sztabu Generalnego Jordańskich Sił Powietrznych. Lepiej nie mówić, dla kogo właściwie przeznaczone były te bazy; mogę zdra­ dzić jedinie, że na środku pustyni, na przestrzeni wielu kilometrów kwadratowych, powstawało regularne mia­ sto, w którym miał być basen i meczet – żaden luksus, standardowe wyposażenie każdej większej bazy wojsko­ wej w Jordanii. No i kino. Wszystko to rozmieszczo­ 11


ne na planie czworokąta, na wąskim pasie jordańskiej ziemi, wżerającym się między Syrię, Arabię Saudyjską i Irak. Na mapie wygląda to tak, jakby starożytne króle­ stwo Haszymidów wyciągało swą długą rękę w luźnym rękawie po słońce Orientu. Czuliśmy pewnien dyskom­ fort, bo przecież tereny te były kiedyś irackie, więc czło­ wiek nigdy nie mógł czuć się tu całkiem pewnie. Jednak pustynna burza w 1991 roku. przyszła i przeszła, a my zostaliśmy. I nikomu nic się nie stało. Tyle, że w realizacji projektu mieliśmy duże opóźnienie, zresztą ku wielkie­ mu zadowoleniu inwestora, czyli Sztabu Generalnego jordańskiej armii. Jeśli w Jordanii jest czegoś pod dostatkiem, to baz wojskowych. Kolejna nie była więc aż tak bardzo po­ trzebna, a ponieważ opóźnienie wiązało się z odszkodo­ waniem, do tego wypłacane w dolarach, sam inwestor dbał o to, żeby budowa nie postępowała zbyt szybko. W końcu leżało to w jego interesie. W takich warunkach większość firm dawno już dałaby sobie spokój, lecz my, słoweńscy budowniczowie, dzielnie trwaliśmy na poste­ runku, zgodnie z umową podpisaną przez radę nadzor­ czą w Belgradzie; umową, która niczym kamień młyński u szyi, ciągnęła nas na dno. Robiliśmy rzeczy niemożli­ we w zamian za materiały, które jakaś firma (nie nasza, nawet nie ze Słowenii), kupiła od nich dawno temu i równie dawno zużyła, a my zaś spłacaliśmy dług, próbu­ jąc sprostać brytyjskim standardom budowlanym z po­ mocą jordańskiej siły roboczej i jordańskich materiałów. 12


Z Arabami, kapujecie? To się nazywa czary! I napraw­ dę dokonywaliśmy cudów. Czarowaliśmy, wybaczcie, że się wyrażam, w zamian za zwykłe gówno. Bóg ma w opiece radę nadzorczą. Wieczorami piliśmy, bo w środku kamienistej pustyni nie ma nic lepszego do roboty. W piątki, jedyne dni wolne od pracy, rozpada­ jącymi się wynajętymi samochodami jeździliśmy do od­ dalonego o dwieście pięćdziesiąt kilometrów Ammanu, na lane piwo serwowane w Mariotcie albo na basen w Azraku, gdzie swoją twierdzę miał Lawrence z Arabii. Ci, którym dane było ją zobaczyć, mówili, że niewiele z niej zostało. W turystykę bawiło się głównie kierownic­ two i młodsi, czyli ci, którym jeszcze się chciało gdzieś ruszyć. Robotnicy oraz majstrzy i tak nie mieli dostępu do samochodów, a kierownicy sektorów, czyli Ljubo, Pavle, Matjaž i ja, którzy całe dnie spędzaliśmy na zasypa­ nej piaskiem budowie, chłostani przez słońce i wiatr, do­ brze wiedzieliśmy, jak bardzo będziemy wycieńczeni pod koniec projektu (mieliśmy już za sobą wiele podobnych projektów w Libii, Algierii i Iraku), dlatego oszczędzali­ śmy siły. Przesiadywaliśmy na progach kontenerów, popi­ jając piwo, którego temperatura z każdym łykiem rosła, aż w końcu nie dawało się go pić. Siedzieliśmy razem, bo dobrze się rozumieliśmy, nie rozmawialiśmy wcale, bo nie było o czym gadać. Budowa wokół nas zmieniała się każdego dnia, podczas gdy my pozostawaliśmy tacy sami. Nudziliśmy się; czekaliśmy, aż piątek dobiegnie końca, gapiąc się na otaczającą nas kamienną pustynię. 13


*** Kamienna pustynia: długo można by o niej opowia­ dać. Możecie mówić o Saharze, pustyni Gobi, Atakami albo Kalahari, ale Vlasta powiedziała kiedyś: „Jeśli chcesz zobaczyć, jak wygląda pustynia ludzkiego serca, musisz przyjechać do Karfanaum”. Ciągnie się kilometrami, aż po pusty horyzont. Pokryta jest kruchym kamieniem, czarnym jak pieprz. Jest tak czarna, że wydaje się granatowa. Kamienie mają różną wielkość i kształt. Jest ich takie mnóstwo, że za­ chodzą na siebie jak dachówki. Mają ostre krawędzie i jeśli stanie się na nich boso, można zranić sobie stopę. Nie zobaczysz tam pielgrzyma, konia, wojska, ani ka­ rawany. Nawet dla Camel Trophy jest za daleko. Kamienie przypominają naostrzone skorupy roztrzaskanej wazy. Przez pustynię prowadzi droga. Na wschód. Wokół biegnie dużo mniejszych dróg, czasem bezpieczniej jest jechać właśnie nimi, bo na głównej jest pełno dziur i jadąc nią, ciągle się podskakuje. Arabom nie przyjdzie do głowy, żeby wyrównać półmetrowy pagórek, który tamtędy przecina droga. Zostanie, jaki był, jakim go Allach stworzył. Arabowie, kurwa... Niebo ponad drogą stanowi bardziej interesujący ele­ ment krajobrazu. Zajmuje większą część pola widzenia i wiosną gromadzą się na nim monumentalne cumulusy o złotych krawędziach. Na pustyni naprawdę widać, że niebo się zaokrągla. Jak miska. Nocą Wielki Wóz unosi się 14


nad horyzontem, ogromny jak miasto. Gwiazdy są wiel­ kie jak dłoń i zdaje się, że płoną. Tam, gdzie przy dro­ dze tli się światełko cywilizacji, ludzie budują z kamieni ogrodzenia, które nie wiadomo, co właściwie ogradzają lub czyje mienie chronią. One też są czarne, kamienie nie przylegają ściśle do siebie, dlatego ogrodzenia przypomi­ nają szczerbate uzębienie albo zmurszałą czarną koronkę. Im dalej na wschód, tym bardziej przypominają koronkę. Przypadkowo rozsiane, w końcu zupełnie znikają i jedyne, co pozostaje, to tylko kamień. Kamień, którego nie zrodziła ta ziemia, bo kilka centymetrów pod czarną powierzchnią ziemia jest pomarańczowa. Pylista i miękka. Mogłyby się w niej kąpać wróble, a psy, zadowolone, przewracałyby się z boku na bok. To ten sam piasek, który biblijne trąby powietrzne gnały przez pustynię, ognisty słup, który pro­ wadził Mojżesza. A więc piasek jest pomarańczowy, a kamienie czar­ ne. Bazalt. Na tej ziemi jest tak samo obcy, jak my – słoweńscy budowlańcy. Skąd się tu wziął? Ma báref, nie wiem. Niektórzy twierdzą, że jest to zastygła lawa po­ chodząca sprzed tysięcy lat, z erupcji podwodnego wul­ kanu. A więc kiedyś musiało tu być morze. Możliwe, nie mam pojęcia. Ale jedno wiem na pewno: jeśli chcecie się dowiedzieć, jak wygląda pustynia ludzkiego serca, to ba­ zaltowa pustynia we wschodniej Jordanii jest miejscem dla was. Karfanaum to nie miasto, lecz nazwa projektu i obo­ zowiska, w którym mieszkaliśmy. Okolica Karfanaum 15


jest nieciekawa, a tego poranka, gdy dotarła tam Vlasta, wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. W tym dniu zaczę­ liśmy robotę od hydroizolacji dachów. Prace, zgodnie z wytycznymi sławetnej umowy, pro­ wadził lokalny podwykonawca. Kiedy dachy zostały pokryte roztopionym bitumem, wówczas my, słoweń­ scy budowlańcy, pod nadzorem oficerów jordańskiej armii, wylewaliśmy na nie pięciocentymetrowy słup wody i czekaliśmy, co dalej. Niestety, po przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzinach więcej wody było w betonowych sufitach górnych pięter niż na izolowa­ nych dachach. Tyle, jeśli chodzi o brytyjskie standardy i lokalnych podwykonawców. Jednak tego dnia testy wodne nie były naszym naj­ większym problemem. Najpierw trzeba było roztopić bitum. Jordańczycy, zgodnie ze starodawną muzułmań­ ską tradycją, pod wielkim kotłami, w których był bitum, rozpalili ogniska ze starych opon, przy czym niektóre z nich wcale nie były aż takie stare. Następnego dnia zauważyliśmy, że na kołach kilku naszych samochodów brakuje opon. Smród był potworny. Gęsty, oleisty dym unosił się ja­ kieś sześćdziesiąt metrów w górę i łączył z wiejącym znad Arabii Saudyjskiej wiatrem, który szerokim łukiem za­ wracał go ku ziemi, gdzie między szkieletami niedokoń­ czonych obiektów zawisał niczym mokra, czarna szmata. Był luty, słońce tkwiło nisko na niebie. Czarna, skó­ rzasta zasłona dzieliła niebo na dwoje. W górze królowa­ 16


ły typowe, krzykliwe barwy arabskiego wschodu słońca: lazur i kąśliwa zieleń, cytrynowa żółć i fiolet. Pod zasłoną wszystko aż czerwieniało. Szkielety baterii słonecznych na dachach budynków błyszczały złowieszczo. Budowle straszyły oczodołami pustych okien. Wszystkie takie same: jednopiętrowe, nieotynkowane, przysadziste, wy­ konane z szarych betonowych bloków, wyraźnie odci­ nały się od szkarłatnego tła. Porowate mury wchłaniały krwawe światło jak gąbka. Zabijały światło. Na prawo i lewo od głównego wejścia do obozowiska, czyli pięt­ nastometrowego łuku triumfalnego ze wszystkich stron otoczonego rusztowaniami, stały dziesiątki obiektów przypominających czaszki wymarłych płazów: z moc­ nymi szczękami, wąskimi oczodołami i maleńką mó­ zgoczaszką. Poza łukiem triumfalnym aż po horyzont nie było widać żadnego pionu; wieża wodna i minaret nie zostały jeszcze zbudowane. Cały plac budowy roz­ ciągnięty był w poziomie, jakby ktoś splunął. Wizja umyślnego, drobiazgowo zaplanowanego nonsensu. I chociaż dało się w tym zauważyć potencjał wielkości i mocy, nikt nie umiałby powiedzieć o projekcie dobre­ go słowa. Ale cóż w tym dziwnego – jedno spojrzenie na projekt mogło złamać serce! – Jak piekło Boscha – odezwał się kobiecy głos za moimi plecami. Wzdrygnąłem się, jakby ukąsiła mnie jedna z tych nie większych od sznurówki czarnych żmij, które tak chętnie chowają się w zagłębieniach na terenie budowy. 17


– Jak co? – zapytałem. – Jak piekło Boscha – powtórzył głos. Stojąc przed Zamkiem, wystawiałem się w stronę skąpych promieni słonecznych, którym udało się prze­ bić przez gęstą zasłonę dymu. W połączonym systemie kontenerów, nazywanym Zamkiem, stacjonowało kie­ rownictwo: szef projektu, przedstawiciel rady nadzor­ czej, dyrektor techniczny, księgowość, podwykonawca i tym podobne zagubione dusze: zgorzkniała, cyniczna sekretarka i facet prowadzący dziennik budowy – zapa­ trzony w siebie skurczybyk, który wierzył, że pomniej­ szy straty, jeśli od rachunków wystawianych przez pod­ wykonawców będzie potrącał wszelkie możliwe koszty, łącznie z powietrzem, które wdychali na terenie budo­ wy. Do tego Arab od parzenia kawy i kserokopiarka. No i jeszcze szef załogi. Tego dnia mieliśmy z nim zebranie, na które akurat nie miałem ochoty iść. Gość potrafił przykręcić nam śrubę. Mocny był. Zamek stał między mieszkalną częścią obozowi­ ska a placem budowy, zaraz za łukiem triumfalnym. Popołudniami cień łuku triumfalnego kładł się na obo­ zowisko jak zła wróżba. Przed Zamkiem był parking – posypany żwirem szeroki półokrąg. Kiedy przyjeżdżały samochody, tak się kurzyło, że biednemu kierownictwu za zakratowanymi oknami, które jeśli chodzi o szczelność funkcjonowały tak, jak wszystko inne w Arabii, przez cały dzień piasek zgrzytał między zębami. Pewnego dnia szef załogi wkurzył się i poduczył Vlada, szefa mechanizacji, 18


że żwir trzeba polewać wodą. Następnego dnia strasznie lało, a mimo to zatrudniony w mechanizacji Arab przez cały dzień polewał parking wodą. Szef załogi znów dostał szału i od tego momentu kurzyło się jak dawniej. – Piekło Boscha – powtórzyła dziewczyna. – Niepo­ jęte, i właśnie dlatego straszne. Chyba znasz Hieronima Boscha i jego tryptyk? Na lewo piekło, na prawo raj, a w środku to, co pomiędzy. Jego piekło jest dokładnie takie, jak to tutaj. – Krytycznie spojrzała na oddalony o jakieś trzysta metrów rząd budynków. – No, ale przynajmniej kolory są ładne – zła­ godziła swój osąd i z zadowoleniem pokiwała gło­ wą. Spojrzałem w stronę kierowcy Pišty, który stał w otwartych drzwiach należącego do szefa projektu nis­ sana. Pišta wyszczerzył zęby. – Ty przywiozłeś to coś z lotniska? – spytałem, wska­ zując głową dziewczynę. Pišta rozłożył ręce i zaśmiał się jeszcze szerzej. – Jesteś pewny, że to jest dla nas? – To jest Karfanaum? – zamiast Pišty spytała dziew­ czyna. – Tak mówią – odparłem. – A więc OK – ucięła. – I nie mów o mnie, jakbym była przesyłką pocztową. – Pišta, po co nam ona? Pišta odkaszlnął. – Nie mam pojęcia, Kosta – zaczął. – Ja tylko jeżdżę betoniarką. A dziś Vlado powiedział mi, żebym wziął 19


nissana szefa i jechał do Ammanu. No to pojechałem. A tam w przedstawicielstwie wsadzili mi do auta to. Poza tym jeżdżę betoniarką, sam wiesz... Nie mam pojęcia, co kombinują ci z Zamku – usprawiedliwiał się, jak za­ wsze, kiedy otwierał usta. – Co to jest Zamek? – zapytała dziewczyna. Spojrzałem na nią surowo. – A kim ty w ogóle jesteś? – Vlasta – odparła Vlasta. – Jestem architektką. Przysłali mnie z Lublany, żebym narysowała stan wyko­ nania planu. Chodzi o dokumentację powykonawczą, no wiesz, as built. – O rany – ryknąłem śmiechem. – Jaką dokumentację? – zainteresował się Pišta. – Powykonawczą – powtórzyła litościwie. – Obiek­ ty trzeba narysować tak, jak zostały zbudowane, rozu­ miesz? Dla inwestora. Pišta pokręcił głową – Tutaj coś się nie zgadza – powiedział – rysunki robi się przed budową, a nie po. Dziewczyna wydęła usta i protekcjonalnie pokiwała głową. – Po też, Pišta – powiedziałem, nie mogąc po­ wstrzymać się od śmiechu. – Tylko żeby rysować stan wykonania planu, coś musi być wykonane, a tutaj... – Spojrzałem w stronę nagich szkieletów sterczących nie­ opodal. Wyglądały raczej odpychająco. Wolałem patrzeć na dziewczynę. 20


– A rysuj sobie, rysuj. – Co innego miałem jej powiedzieć? Do architektów na budowie mówi się czasem o wiele gorzej. – A tak w ogóle, ile ty masz lat? Wokół jej oczu zarysowała się sieć cienkich zmarsz­ czek. Jak gdyby pękał marmur. – Dwadzieścia pięć – rzuciła mi w twarz, jakby nie była to moja sprawa. W sumie nie była. – Aż tyle? – gdyby nie zmarszczki, wyglądałaby naj­ wyżej na szesnaście. – Pracowałaś już gdzieś? – W dziale inżynieryjnym – powiedziała. – Wycie­ rałam kurz z fikusów. – Co proszę? – Byłam stażystką. – W dziale inżynieryjnym? – Przecież to nie ma nic wspólnego z architekturą, a z prawdziwym życiem jesz­ cze mniej. – To twój pierwszy wyjazd? W przymknięte brązowe oczy wkradły się nieprzy­ jazne błyski. – Tak. I co z tego? – zapytała lodowatym tonem. – No to ładnie – zaśmiałem się. *** – Pavle – przedstawił się, wyciągając grubą, owło­ sioną rękę. W drugiej trzymał papierowy kubek z kawą. Jemu również nie śpieszyło się na zebranie z szefem załogi. 21


– Czekajcie, sama zgadnę, kto jest kto – powiedzia­ ła Vlasta. – Przyszedłeś z kontenera, który nazywacie Zamkiem, więc należysz do kierownictwa? – Niekoniecznie – zauważyłem. – Jest szefem sekto­ ra. My, szefowie sektorów, jesteśmy tu po to, żeby utrzy­ mywać równowagę między kierownictwem a załogą. Jak sierżanci w wojsku, mniej więcej tak samo niepopular­ ni. Jeśli chcesz nas wnerwić, możesz na nas mówić „kie­ rownictwo”. – Mów do nas: jebani panowie – powiedział Pavle, rozciągając grube wargi w coś na kształt uśmiechu. – Wybacz grubiaństwo – wtrąciłem się. – Jesteśmy budowalańcami, a nie wykształconymi dżentelmenami jak dyplomowany inżynier architekt. – Nie ma sprawy – odparła Vlasta. – Jestem przy­ zwyczajona. Jak się wkurwię, klnę jak szewc. – Super – powiedział Pavle i głośno upił łyk kawy. – Vlasta – przedstawiła się. Wydało mi się, że jego nieokrzesanie nie odpycha jej, lecz pociąga. Że wzbudza w niej jakieś akademickie zainteresowanie dla naszego zwierzęcego gatunku. – Ty jesteś Kosta – wzięła się za mnie. – Jesteś Macedończykiem? Męczyła mnie. W ciągu tych pięciu minut, odkąd się zjawiła, zdążyła dać dwa wykłady i dwa razy spudło­ wała, zgadując. Miałem jej dość. – Nie! Mam na imię Konstantin – wrzasnąłem – ale na budowie takie imię jest za długie. 22


– Kosta intelektualista – ziewnął Pavle i roześmiał się. Lubił mnie drażnić. – A to niby czemu? – spytała Vlasta. Pavle mrugnął do niej. – Przecież słyszysz. Długie zdania. Mądre. Głębokie. Naprawdę chciałbym wiedzieć, gdzie się tego nauczył. – Pierdoły – rzuciłem. – Twoi intelektualiści dobrze wiedzą, dlaczego wiedzą to, co wiedzą. A ja nie. I wisi mi to. – Musiałem się porządnie namęczyć, żeby wypaść równie chamsko jak Pavle. Ale nie robiłem tego z jego powodu. To ona działała mi na nerwy. – A nie mówiłem? – powiedział Pavle. – Typowe. Vlasta pokiwała głową, że niby rozumie. Z tego, co mogłem wywnioskować, naprawdę jej się wydawało, że rozumie. Pavle splunął, zgniótł kubek i wyrzucił przez płot, na stertę śmieci, zgromadzonych przez rok trwania pro­ jektu. Było ich sporo. – Nowa sekretarka? – zapytał. Co właściwie panie magister mają przeciwko sekre­ tarkom? Na marmurowej twarzy Vlasty znów ukaza­ ły się rysy. Ale to raczej nie był marmur, lecz lastryko. Wypolerowane, różowawe lastryko, o wiele bardziej zie­ miste niż marmur. – Ar-chi-tekt-ka – odparłem, akcentując każdą syla­ bę z osobna. Chciałem być złośliwy. Wkurzała mnie jej obecność. 23


– Przyjechała, żeby kreślić dokumentację powyko­ nawczą. – Znów spojrzałem ku pobliskim szkieletom. – Powiedziałbym, że o rok za wcześnie. – To cię gryzie? – ciągnął Pavle. – Martw się lepiej tym – wskazał kłęby czarnego dymu, wydobywające się spod kotłów z bitumem. – A co mnie to obchodzi? – odparłem. – W końcu smrodzą na twoim sektorze. – W następnym tygodniu będą na twoim, kocha­ ny – odszczeknął Pavle. – A jak nagle wpadnie z wizytą jakiś urzędnik państwowy i zacznie truć o ekologii, już nikt nie będzie smrodzić, sam zobaczysz... – Jaki znów urzędnik? – ziewnąłem. – Najbliższe miasto leży kilka godzin drogi stąd, więc skąd niby miałby się tu wziąć? – Tak ci się tylko wydaje. Wiesz, co się wydarzyło w Ramcie? Ramta leży na granicy jordańsko-syryjskiej. Jeszcze jedna baza wojskowa w fazie powstawania. I jeszcze jed­ na firma, która wpadła po uszy, bez uprzedniego spraw­ dzenia, na co się porywa. Konkurencja, ale mimo to było nam ich żal. – Co takiego? Pavle wzruszył ramionami. – Wstrzymali hydroizolację dachów, bo gubernator Ramty zakazał palenia opon. Chłopcy poprosili inżynie­ ra rezydenta, żeby im pomógł. Inżynier rezydent mógł unieważnić decyzję gubernatora, bo gubernator, jako 24


przedstawiciel władzy cywilnej na terenie bazy wojsko­ wej, nie ma nic do powiedzenia. Decyzja należy do naj­ wyższego stopniem oficera, czyli do inżyniera rezydenta. Jego słowo jest święte. Ale inżynier rezydent w Ramcie nawet nie otworzył dzioba. Wiesz, czemu? Właściciel firmy, która kładła izolację, jest jego krewnym. I kie­ dy chłopaki nie mogli ruszyć z robotą, zaproponował im, żeby izolowali tak, jak się izoluje elementy sanitarne w łazienkach. Silikon roztapiali spawarką. Aż gwizdnąłem z wrażenia. – A ile to kosztuje? – spytałem. Pavle wymienił kwotę. – Na metr kwadratowy – dodał. – Teraz pomnóż to przez powierzchnię dachów w Ramcie i będziesz wie­ dział, ile. Ale nie mieli wyboru. Dachy trzeba było izo­ lować, niech kosztuje, ile chce. Do tego podczas roboty nie mogli sobie nawet zapalić. A jedyny sposób izolacji, który według gubernatora nie śmierdział, to ten, który zaproponował jego krewny. Więc musieli się zgodzić. I teraz są na minusie. A rezydent, jego krewniak i guber­ nator po bratersku podzielili się zyskiem, którego przy­ sporzył pomysł z izolacją. – Sukinsyn – powiedziała Vlasta. Pavle z aprobatą pokiwał głową. – Pewnie, że tak – ziewnął i wyciągnął z paczki pa­ pierosa. Jordańskiego reema, który w porównaniu z wszechobecnym dymem pachniał jak fiołki. Wymiętą paczkę podsunął Vlaście pod nos. Przyszło mi do głowy, że 25


na widok takiego braku ogłady Vlasta padnie trupem. Ale nie. Najspokojniej w świecie wzięła jednego i zapaliła. Ja czekałem w gotowości, żeby chwycić ją w ramiona, kiedy od mocnego tytoniu zakręci się jej w głowie. Tymczasem ona jakoś wcale nie miała zamiaru mdleć, nie Vlasta. – Dobra – powiedziałem – ale w Ramcie inżynier re­ zydent był krewnym podwykonawcy. Tu nie mamy tego problemu. Sajéd Shálabi jest dżentelmenem. – Przede wszystkim jest pułkownikiem jordańskiej armii – zauważył Pavle. – Ale nie widać tego po nim. Pavle machnął tylko ręką. – Poczekaj, a zobaczysz – podsumował krótko. – Świnia – rzuciła Vlasta. Pavle wyraźnie się zmieszał. – Kto? Sajéd Shálabi? – spytał. – Ty – powiedziała Vlasta. – Wieprz i skurwiel. Czemu śmiesz twierdzić, że w Ramcie doszło do oszu­ stwa? Nie masz żadnych dowodów. Ale oczywiście to Arabowie muszą być winni, a nie na przykład „nasi” z Ramty. Tak na marginesie: jesteś rasistą i chętnie wie­ szasz psy na Jordańczykach. – Niedopałek pstryknęła przez ogrodzenie, tę samą trasę przed chwilą pokonał papierowy kubek Pavle. – Daj jeszcze jednego, wielki mądry biały człowieku – zażądała chłodno. Pavle patrzył na nią zbity z tropu. – Pierwszy raz w Arabii – wyjaśniłem mu. A do niej powiedziałem: – Na twoim miejscu byłbym tro­ 26


chę grzeczniejszy, więc może lepiej idź już do Zamku i przedstaw się elicie. Potem znajdź sobie jakiś stół i krzesło, bo jak nie, to faktycznie może się zdarzyć, że jeszcze coś zbudujemy, zanim zaczniesz kreślić. Gdyby spojrzenie mogło zabić, padłbym trupem. Pavle zaśmiał się skrzekliwie. A potem zjawił się Matjaž ze skamieliną. *** Miłość wybiera dziwne drogi, a każda z nich jest kręta. Możecie mi wierzyć – rozwiodłem się z powodu projektów. Karfanaum to był mój siódmy zagranicz­ ny, jak to się mówi po angielsku, sajt. A tymczasem dama odeszła. Nie powiem, żeby złamała mi serce. W końcu nie byłem ani pierwszy, ani ostatni. Ale miłość w Arabii…! Sekretarka z Zamku powiedziała mi kie­ dyś, że przed laty w Iraku zakochała się w pewnym księgowym, bo opowiedział jej dowcip o arabskich cyfrach. Opowiedziała mi ten dowcip, ale nie zrozu­ miałem. Nasza sekretarka to specjalistka od komplika­ cji. A może cały dowcip polegał na tym, że kobietom hormony zaczynają właściwie funkcjonować dopiero trochę dalej na południe? Nieważne. W każdym razie wszystko zaczęło się od amonita. Biedne stworzenie, kiedy miliony lat temu, zanim zdechło, zagrzebało się w mule, z pewnością nie podejrzewało, do jakiej trage­ dii to doprowadzi. 27


Wyglądał jak żebrowaty kłębek w środku wygładzone­ go, przezroczystego, różowego piaskowca. Leżał na dłoni Matjaža, który wpatrywał się w niego jak urzeczony. – O kurwa, skamieniała żmija! – wrzasnął Pavle. – Amonit – powiedzieli jednocześnie Vlasta i Matjaž. – He? – wysapał Pavle. Vlasta powiedziała coś po łacinie, było to imię, na­ zwisko i numer telefonu naszego amonita. Matjaž, nie­ wyżyty kujon, zamiast w amonit, wlepiał teraz wzrok w nią. – Aha – powiedział Pavle. – Znalazłem go przy meczecie – uroczyście wyjaśnił Matjaž. – A to znaczy, że już tam dzisiaj byłeś – parsknął Pavle. – Grzeczny Matjaž. – Co to znowu za szyfr? – chciała wiedzieć Vlasta. – Jeśli ten obrzydliwy kontener to Zamek, to czym jest meczet? Uśmiechnąłem się nieznacznie. – Dżemile Matjaža – popisałem się znajomością arabskiego. Naprawdę było tak: to była jego dżemile, pięknotka, meczet dowództwa Jordańskich Sił Powietrznych: mały i pękaty, jak fajansowy dzbanuszek, przytulny jak para­ fialna kapliczka. Z pewnością zbyt mały, żeby pomieścić wszystkich wyznawców Allacha w Karfanaum. A ponie­ waż inwestor jeszcze tego nie wiedział, nie było sensu przedwcześnie go niepokoić. 28


– Obiekt numer pięć – wyjaśnił Matjaž Vlaście. Wyrastał na terenie jego sektora, i Matjaž był z niego dumny, jak byłby dumny z syna, gdyby pożył dość dłu­ go, żeby go spłodzić. Ręką wskazał w stronę meczetu. Vlasta, zamiast na meczet patrzyła teraz na Matjaža i jej oczy na chwilę rozświetlił blask. – Zobaczysz, jaki będzie piękny, kiedy kopułę po­ kryjemy miedzią – powiedział Matjaž. – Zobaczysz, jaki będzie raban, kiedy inwestor tro­ chę lepiej przyjrzy się planom – wtrącił się Pavle. W rzucie poziomym plan meczetu miał kształt grec­ kiego krzyża. Plan muzułmańskiego meczetu, rozumie­ cie? Na planie krzyża. Kolejny drobiazg, który umknął uwadze inwestora. No tak. Z tego, co pamiętam, naj­ bardziej uważni byli wtedy, gdy w pobliżu było coś do jedzenia. Zgodnie z umową, jedzenie dostarczaliśmy im my. Któżby inny. – A może już to widzieli i po prostu nie chcą truć – zgadywała Vlasta. – Daj spokój – żachnął się Pavle i wyciągnął następ­ nego papierosa. Vlasta też dostała jednego. Dobra tresura. Matjaž przeciągnął się i ziewnął. O amonicie zdążył już zapomnieć. – Dziś zaczęliśmy kłaść ceramikę. W meczecie – zwrócił się do mnie. – Myślałem, że mnie szlag trafi, kiedy patrzyłem na ich robotę, kurwy arabskie. Taki jeden z drugim zacznie ładnie kłaść kafelki od środka, 29


a kiedy dojdzie do ściany, zostawia wszystko w cholerę i idzie na herbatę. Musi przyciąć kafelek – za trudne. Nic nie trzyma się kupy, a gdybyś zobaczył, jak fugują! Dam głowę, że jak będzie czeking, każą wszystko wy­ pierdolić. Świnie arabskie. Twarz Vlasty pociemniała z gniewu. Bez słowa wy­ rwała amonit z dłoni Matjaža. Cofnęła się dwa kroki i wlepiła w niego wzrok. Potraktowała nas, jakbyśmy byli żywą skamieliną... właściwie chciałem napisać: „spojrza­ ła na nas jak na gówno”, ale tego nie zrobię. Nie zrobię, żeby nie zepsuć piękna chwili, która po dziś dzień nie daje mi spać po nocach w ZK Dob: trzymała w dłoni amonit i wpatrywała się w niego jak w lustro; tak, jak­ by dwa różowe światełka obserwowały się w bezkresie kosmosu, dwa różowe księżyce – okrągła skamielina za­ mknięta w pastelowym piaskowcu i twarz Vlasty. Oboje byli tak samo nie na miejscu pośrodku czarnej pustyni w Karfanaum. Ale przecież naprawdę byli tam, wpatrze­ ni jedno w drugie. Dwa różowe obłoki: gładkie i świecą­ ce, chłodne w dotyku, pozornie twarde, lecz kruche jak szkło. Nieziemsko piękne... Cudowne osobliwości. Tak, miłość w Arabii wybiera dziwne drogi, a każda z nich jest kręta. I chociaż od tego czasu wiele się zda­ rzyło, dopiero niedawno zrozumiałem, że właśnie wte­ dy, pierwszego dnia pobytu Vlasty w Karfanaum, kiedy Matjaž wściekał się z powodu nieudolności arabskich robotników, a Vlasta pieściła amonit, że właśnie wtedy się zakochałem. 30


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.