Niezależny Miesięcznik Studentów Numer 197 Listopad 2021 ISSN 1505-1714
www.magiel.org.pl
s.9 / Temat numeru
Być kobietą, być malarką. Edycja: XIX w.
spis treści / następnym razem w trakcie niedzielnej korekty zmieniamy inne belki na nieśmieszne
16
24
Jak kamień w wodę
Frontmani włoskiego hard rocka
a Uczelnia
0 6 Poznaj UW (i nie tylko) z WieczorUWką 0 8 Notowanie na laptopie – bardziej efektywne czy może w ogóle nieskuteczne?
26
c Polityka i Gospodarka 14 16 17
Biał oruś – nowa era Jak kamień w wodę Cybersocjalizm w sł użbie ludzkości
i Felieton 18
E p i t a f iu m d l a n i e w i a d o m ej
20 Pół życia na zafu, pół na prozaku 2 2 Kto ty jesteś? Neuron mały 23 Recenzje 24 25
Być kobietą, być malarką. Edycja: XIX w.
27
F r o n t m a n i w ł o s k i e g o h a rd r o c k a O d r a d i a p o a lg o r y t m y – ja k d z i ś słuchamy muzyki? Pokaż mi swoją playlistę, a powiem ci, kim jesteś Re cenzje
g Sztuka 28 29 30
Przestrzeń, w której pozostawiam coś po sobie Dressed to kill Spotkania ze sztuką
e Film 31 32 33
Redaktor Naczelny:
Związek idealny, czyli dlaczego Bar t Simpson chodzi w Balenciadze Ty ja k i e j h a ń b y j e s t e ś s p o n s o r e m? Recenzje
Kajetan Korszeń
Zastępca i Zastępczynie Redaktora Naczelnego:
Wydawca:
Stowarzyszenie Akademickie Magpress
Prezes Zarządu:
Zuzanna Dwojak zuzanna.dwojak@magiel.waw.pl Adres Redakcji i Wydawcy:
al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
Antek Trybus, Zuzanna Łubińska, Aleksandra Sojka Redaktor Prowadząca: Julia Jurkowska Patronaty: Natalia Młodzianowska Uczelnia: Wiktoria Pietruszyńska Polityka i Gospodarka: Kacper Badura Człowiek z Pasją: Michalina Kobus Felieton: Aleksandra Orzeszek Film: Rafał Michalski Muzyka: Jacek Wnorowski Książka: Julia Jurkowska Sztuka: Anna Cybulska Warszawa: Mateusz Tobiasz Wolny Sport: Mateusz Kozdrak Technologia i Społeczeństwo: Michał Wrzosek Czarno na Białym: Jakub Boryk Reportaż: Maciej Cierniak Gry: Michał Goszczyński 3po3: Krzysztof Zegar
Skandynawski raj pod lupą
i Felieton
f Książka
d Muzyka
8 Temat Numeru 9
39
34
Autostopem przez galaktykę c z y p i e c h o t ą p r z e z A m e r y k ę?
q Reportaż 39
Skandynawski raj pod lupą
o Sport 44
Magiczny wieczór w Por to...
j Warszawa
4 6 K u r z , Ty r m a n d i S i e k i e r k i 4 8 K i m b y ł S o n G o k u? 49 Ł ó d ź p o d w o d n a w g ł ę b i Ż o l i b o r z a
Kto Jest Kim: Hubert Paulinowicz Dział Foto: Aleksander Jura Dział Grafika: Natalia Łopuszyńska Dyrektor Artystyczna: Karolina Gos Wiceprezes ds. Finansów: Bartłomiej Pacho Wiceprezes ds. Partnerów: Natalia Machnacka Pełnomocnik ds. Projektów: Tymoteusz Nowak Pełnomocnik ds. Promocji: Aleksandra Marszałek Dział IT: Paweł Pawłucki Dział PR: Anna Halewska Korekta: Piotr Holeniewski oraz Dorota Dyra,Maria Jakubiec, Julia Jurkowska, Aleksandra Kos, Mateusz Klipo, Jan Kroszka, Karolina Owczarek, Natalia Sawala, Aleksandra Sowa,
Współpraca: Jakub Białas, Maria Boguta, Sarah Bomba, Martyna Borodziuk, Jakub Boryk, Katarzyna Branowska, Filip Brzostowski, Arkadiusz Bujak, Maciej Buńkowski, Joanna Chołołowicz, Klaudia Cieślewicz, Marcelina Cywińska, Michalina Czerwińska, Ewa Czerżyńska, Albert Demidziuk, Natalia Derewicz, Aleksandra Dobieszewska, Paweł Domitrz, Tomasz Dwojak, Julia Faleńczyk, Zuzanna Figura, Natalia Gębka, Natalia Giczela, Małgorzata Giemza, Julianna Gigol, Anna Gondecka, Karolina Gos, Oliwia Górecka, Aleksandra Grodzka, Marta Grunwald, Antonina
Zdjęcia filmu
p Czarno na Białym
Dlaczego pop łakałyśmy się n a n o w y m B o n d z i e?
t Człowiek z Pasją 36
51 51
Z dj ę c i a f i l m u
k Technologia i społeczeństwo 54 55 56
K o r e p e t yc j e z t e c h n o l o g i i Jak uporządkować wszechświat O wodzie i o smrodzie
k Gry
5 8 Dozwolone od lat 18-stu 59 Recenzje
t 3po3 60
Szanowny Panie Hrabio
2 Kto jest Kim? 61
Paulina Kocot / Marcel Baron
t Pocztówka z protestu 62
Gutowska, Dominika Hamulczuk, Kacper Jakubiec, Aleksandra Jakubowicz, Grażyna Jakubowska, Natalia Jankiewicz, Zuzanna Jankowska, Klaudia Januszewska, Justyna Jaworska, Ewa Jędrszczyk, Julia Jurkowska, Ewa Juszczyńska, Rafał Jutrznia, Karol Kanigowski, Marta Kasprzyk, Weronika Kędzierska, Arkadiusz Klej, Paulina Kocińska, Wiktoria Kolinko, Izabela Kołakowska, Kuba Kołodziej, Julia Kosiedowska, Lena Kossobudzka, Weronika Kościelewska, Katarzyna Kośmińska, Gabriela Kot, Julia Kotowska, Katarzyna Kowalewska, Mateusz Kozdrak, Łukasz Kozłowski, Marcin Kruk, Aleksandra Krupińska, Łukasz Kryska, Nina Kubikowska, Patryk Kukla, Nicola Kulesza, Gabriela Kurczab, Anna Lewicka, Natalia Łopuszyńska, Aleksandra Łukaszewicz, Faustyna Maciejczuk, Alex Makowski, Kinga Marcinkiewicz, Martyna Matusiewicz, Julia Medoń, Aleksandra Morańda, Sebastian Muraszewski, Rafał Murawski, Wiktoria Nastałek, Natalia Nieróbca, Mateusz Nita, Tymoteusz Nowak, Marta Olesińska, Iwona Oskiera, Magdalena Oskiera, Zuzanna Palińska, Aleksandra Pałęga, Monika Pasicka, Paulina Paszkiewicz, Wiktoria Pietruszyńska, Agnieszka Pietrzak, Paweł Pinkosz, Miłosz Piotrowski, Natalia Piwko, Jakub Płecha, Jakub Pomykalski, Zuza Powaga, Alicja Prokopiuk, Anna Pyrek, Anna Raczyk, Michał Reczek, Jan Rochmiński, Piotr Rodak, Karolina Roman, Maria Rybarczyk, Weronika Rzońca, Iga Rzyśkiewicz, Natalia Saja, Aneta Sawicka, Mateusz Skóra, Zofia Smoleń, Aleksandra Soćko, Hanna
1 0 p a ź d z i e r n i k a 2 02 1 r.
Sokolska, Mikołaj Stachera, Laura Starzomska, Adam Stelmaszczyk, Janina Stefaniak, Katarzyna Stępień, Joanna Stocka, Jan Stusio, Agata Sucharska, Alicja Surmiak, Marcjanna Szczepaniak, Piotr Szłapka, Urszula Szurko, Mateusz Tchórzewski, Zuzanna Tomiczek, Agnieszka Traczyk, Maja Turkowska, Klaudia Waruszewska, Alicja Wieteska, Agata Wiśniewska, Michał Włosowicz, Jacek Wnorowski, Mateusz Wolny, Adam Woźniak, Dominika Wójcik, Maria Wróbel, Marek Wrzos, Klaudia Wziątek, Paweł Zacharewicz, Agata Zapora, Krzysztof Zegar Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i
skracania
niezamówionych
tekstów.
Tekst
niezamówiony może nie zostać opublikowany na łamach NMS Magiel. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych. Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania październikowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 24 listopada Okładka: Karolina Gos, Wojtek Drzymulski Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka
listopad 2021
SŁOWO OD NACZELNEGO / wstępniak Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem? – to słowa Adasia Miauczyńskiego, przysięgam, nie moje
Jestem jesieniarzem? K A J E TA N KO R S Z E Ń R E DA K TO R N A C Z E L N Y d ostatniego numeru mija (jak zwykle) miesiąc – od tego czasu drzewa pokryły się złotem, czerwieniami czy brązem, a nawet zaczęły już odkrywać nagie gałęzie. Pogoda przymusiła nas również do wyciągnięcia z dna naszych szaf cieplejszych ubrań, a szalik stał się dla mnie niezbędny przed wyjściem z domu. Te wszystkie znaki, powszechne dla każdego żyjącego w klimacie umiarkowanym, stanowią przynajmniej dla mnie jeszcze innego rodzaju symbol. Właśnie wtedy w Maglu zaczyna buzować jak w ulu – natłok pomysłów, coraz więcej gorących tematów tekstów i powrót wspaniałych wydarzeń – zwłaszcza konferencji Media Student i Świątecznego Koncertu SGH (w tym roku to już XV edycja!). Ogromną radość sprawia mi również fakt, że w tym roku do Magla zechciało dołączyć multum osób, dlatego pozdrawiam stąd wszystkie Świeże Piórka. Zresztą z gros z was świetnie się bawimy dokładnie w trakcie premiery tego numeru na dorocznym wyjeździe do Torunia. Schyłkowy okres polskiej złotej jesieni zwiastuje jednak też negatywne zjawisko. Już niedługo połowa Polek i Polaków odpali swoje piece węglowe, wypuszczając w atmosferę tak znaną nam substancję o smolistym kolorze – smog. Jak podaje PAP, powołując się na CBOS, nadal 50 proc. osób w naszym kraju przyznaje się do ogrzewania swoich domostw „polskim czarnym
O
Już niedługo połowa Polek i Polaków odpali swoje piece węglowe, wypuszczając w atmosferę tak
znaną
nam
substancję
o smolistym kolorze – smog.
Pałac Prezydencki za murem
04–05
złotem”. W powietrzu zaczną się unosić niebezpieczne pyły, a w Warszawie nawet tyrmandowski kurz, o którym piszemy w tekście Kurz, Tyrmand i Siekierki (s. 46). Pamiętam, że, kiedy jeszcze „Trójki” Polskiego Radia nie dosięgły decyzje kadrowe płynące z korytarzy partyjnych i byłem w stanie słuchać tej stacji, 1 listopada każdego roku redaktorzy i redaktorki wspominali znanych i lubianych zmarłych w ostatnich dwunastu miesiącach. Nie ma wątpliwości – każdy, kto, np. swoją twórczością przyczynia się do pogłębiania osiągnięć kulturowych ludzkości, zasługuje na uznanie. Niestety w przeszłości kobietom – utalentowanym na równi z mężczyznami albo i bardziej od nich – było niezwykle trudno przebić szklany sufit ograniczeń. Również dzisiaj dotyczą ich pewne przyzwyczajenia społeczne czy stereotypy, które często zmuszają je do podejmowania zdecydowanie większego wysiłku w celu osiągnięcia rozpoznawalności. Stąd też temat tego numeru – Być kobietą, być malarką. Edycja XIX w. (s. 9). Przeczytacie w nim o trudach, z jakimi musiały się mierzyć niezwykłe XIX-wieczne malarki – bohaterki tekstu – jak również ich współczesne odpowiedniczki. Jakie są ramy jesieniarskiego okresu? Nie wiem. Natomiast jestem świadomy doniosłości frazy „długie, jesienne wieczory”. I jeśli nadal, jak co roku, pieczołowicie szykujecie listę rzeczy do czytania wtedy, to pamiętajcie, że macie ten nowy numer Magla. A pomoże on Wam przenieść się m.in. do Norwegii, którą okazję zwiedzić i opisać miał nasz redakcyjny kolega (Skandynawski raj pod lupą, s. 39). Jeśli oprócz transferu lokalizacyjnego liczycie również na czasowy, to mamy bilet w jedną stronę do Chile lat 70., gdzie idee socjalistyczne wprowadzać miał niezwykły algorytm. To wszystko w tekście pt. Cybersocjalizm w służbie ludzkości (s. 18). Tymczasem nie pozostaje mi nic innego, jak zaszyć się wieczorem pod kocem, co radzę również Wam, a w ciągu dnia brać udział w wydarzeniach organizowanych przez Magla. Jest jednak kilka wyjątków, których przedział godzinowy zahacza również o szeroko rozumianą noc. Ale myślę, że do tego, nie muszę Was nawet zachęcać. 0
Polecamy: 9 TEMAT NUMERU Być kobietą, być malarką. Edycja XIX w. O przebijaniu szklanego sufitu
14 PIG Białoruś – nowa era
Ostatni rok za wschodnią granicą
17 PIG Cybersocjalizm w służbie ludzkości
fot. Aleksander Jura
Algorytmy rozwiązujące problemy gospodarki Chile
listopad 2021
UCZELNIA
/ WieczorUWka
dokąd nocą tupta jeż?
Poznaj UW (i nie tylko) z WieczorUWką Po sukcesie zeszłorocznej ŚniadaniUWki, telewizja Uniwerek.tv postanowiła również w tym roku powitać w podobny sposób świeżo upieczonych studentów. Tym razem odbyło się to w formie WieczorUWki. T E K S T:
W I K TO R I A P I E T R U S Z Y Ń S K A
o roku na Uniwersytecie Warszawskim organizowane są dni adaptacyjne, aby nowi studenci mogli poznać lepiej swój uniwersytet, wydział oraz poczuć klimat studiowania. W zeszłym roku telewizja studencka Uniwerek.tv wpadła na pomysł, aby urozmaicić ten szczególny czas dla pierwszaków. Zrealizowali go w formie Telewizji Śniadaniowej, a cały projekt nosił tytuł ŚniadaniUWka. W tamtym okresie nikt nie był jeszcze zaszczepiony, a nauczanie było całkowicie zdalne, dlatego też taki rodzaj adaptacji nowych studentów był najlepszym rozwiązaniem. Obecnie sytuacja pandemiczna ma się nieco lepiej, większość osób uczących się wróciła na stacjonarny tryb zajęć. Mimo wszystko, pomysł zapoznawania się z uczelnią poprzez program telewizyjny wzbudził tyle zainteresowania, że ekipa Uniwerek.tv postanowiła to kontynuować.
C
Jak poradzić sobie na studiach Na samym początku WieczorUWki można było obejrzeć i usłyszeć rozmowę z Przewodniczącym Zarządu Samorządu Studentów – Kamilem Bonasem. Opowiedział on dokładnie o organach Samorządu Studenckiego, który jest drugim z najstarszych samorządów uczelnianych w kraju. Opisał również jego strukturę, zadania oraz inicjatywy i odniósł się do wyjazdu Campus UW oraz skutków powrotu na stacjonarne nauczanie. W dalszej części programu omówione zostały kwestie dotyczące jakości kształcenia czy USOS-a. Tutaj wypowiedział się Jan Wieczorek, który również jest jednym z członków Samorządu Studentów UW. Przypomniał on o panującym na uczelni reżimie sanitarnym oraz zmianach w nadchodzącym roku akademickim. Nie zabrakło także rozmowy z prof. Sławomirem Żółtkiem, który obejmuje stanowisko Prorektora ds. studentów i jakości kształcenia. Program zawierał również pokaz Uniwersytetu nocą, podczas którego opisano głównie przeznaczenie budynków UW. Podczas transmisji miało miejsce jeszcze więcej rozmów z osobami czynnie zaangażowanymi w ży-
06–07
Z DJ Ę C I E I G R A F I K A :
U N I W E R E K .T V
cie Uniwersytetu – między innymi z Aleksandrą Żebrowską – Wiceprzewodniczącą Komisji Sportu ZSS UW, Kamilą Siatką – Przewodniczącą Komisji Kultury ZSS UW, oraz Klaudią Nowak – Przewodniczącą Komisji Promocji i Współpracy Biznesowej ZSS UW. W materiale Uniwerka wypowiedzieli się także prof. dr hab. Ewa Krogulec –Prorektor ds. rozwoju, oraz prof. dr hab. Szymon Malinowski – dyrektor Instytutu Geofizyki Wydziału Fizyki UW. Omówiony został także program Erasmus oraz wszystko, co studenci powinni wiedzieć o Współpracy Zagranicznej. Poruszono również tematy dotyczące sportu oraz dbania o zdrowie na uczelni. Nie zabrakło krótkich pro-tipów od starszych studentów oraz rad w sprawie poruszania się komunikacja miejską po Warszawie.
które mają temu pomóc. Jednym z nich była akcja z 2019 r., zatytułowana Równoważni. Uniwersytet za wszelką cenę stara się dopilnować i nie dopuszczać do sytuacji dyskryminacji, ze względu na chociażby płeć czy pochodzenie. Dodatkowo, pokazano sposoby wsparcia psychologicznego, które można otrzymać z ramion uczelni. Omówiono także sytuację osób z niepełnosprawnościami na Uniwersytecie Warszawskim oraz wykorzystanie nowych technologii do tworzenia dla nich bardziej komfortowych warunków przemieszczania się. Ekipa Uniwerek.tv w swoim programie porozmawiała z konsultantką ds. przemocy seksualnej. Ponadto, nowym studentom przedstawiono również przychodnię studencką CenterMed oraz sposoby zapisania się i korzystania z niej.
Poruszono tam kwestie dbania o to, aby każdy w społeczności uniwersyteckiej czuł się dobrze.
Nie samą nauką żyje student
Pomoc od Uniwersytetu WieczorUWka zaprezentowała studentom rodzaje wsparcia oraz wszelkie sposoby pomocy, które mogą otrzymać od Uniwersytetu Warszawskiego. Wielu gości, w tym Sławomir Żółtek, podkreślało możliwość wsparcia finansowego w postaci wszelkiego rodzaju stypendiów czy akademików. Przeprowadzono na ten temat także rozmowę z Małgorzatą Wasilewską, która jest Pełnomocniczką ds. socjalnych Samorządu Studentów. W materiale Uniwerka poruszony został również temat niezwykle ważnej Równości na UW. Odbyła się rozmowa z prof. dr hab. Julią Kubisą – Główną Specjalistką ds. równouprawnienia na UW. Podniesiono tam kwestie dbania o to, aby każdy w społeczności uniwersyteckiej czuł się dobrze oraz omówiono projekty,
Program projektu był bogaty nie tylko w zapoznanie z Samorządem i jakością kształcenia, ale przede wszystkim zadbał o jedną z najbardziej interesujących studentów kwestii – rozrywkę. Reporterka Oliwia Lachnik przeprowadziła na Krakowskim Przedmieściu quiz z wiedzy o UW i nie tylko. Pytała ona przechodniów o kwestie dotyczące wiedzy ogólnej oraz uniwersyteckiej. W materiale pokazano także życie Warszawy nocą –wymieniono miejsca, które są warte odwiedzenia po skończonych zajęciach. Jednym z takich lokali są Zagrywki, gdzie można zagrać chociażby w kręgle oraz minigolfa. Zaproponowano także miasta poza Warszawą, do których młodzi mogą pojechać na jeden dzień. Nie zabrakło również pokazania ogółu działalności telewizji Uniwerek.tv oraz zachęcenia do dołączenia w jej szeregi. Prowadzące odbyły rozmowę z redaktor naczelną Uniwerka. Opowiedziała w niej ona między innymi o rodzajach pracy w tej telewizji, o nadchodzącej rekrutacji i możliwościach rozwoju. Wspomniano także o UW HERE, które organi-
WieczorUWka /
zuje dla studentów Uniwersytetu najróżniejsze zniżki w lokalach na terenie Warszawy. Podczas transmisji porozmawiano też o temacie niezwykle istotnym dla naszych czasów – o Ekologii na UW, czyli między innymi o tym, co uczelnia robi, aby wspomóc planetę. W tym temacie wspomniano między innymi o Agendzie na rzecz klimatu i zrównoważonego rozwoju.
Problemy techniczne Transmisja na żywo WieczorUWki zaplanowana była na poniedziałek, 4 października o godzinie 18.00. Pech chciał, że akurat tego dnia nastąpiła światowa awaria większości portali społecznościowych. Facebook, na którym miał się odbyć live, odmówił posłuszeństwa. Nie działały również między innymi Whatsapp oraz Instagram. W następnych dniach ponownie pojawiały się drobne problemy z tymi komunikatorami. Nie były one jednak aż tak poważne – retransmisja odbyła się już następnego dnia, we wtorek. Antonina Gutowska, reporterka oraz redaktorka telewizji Uniwerek.tv wspomina to tak: Awaria zaskoczyła nas wszystkich i przez chwilę nie wiedzieliśmy, co robić. Mieliśmy nadzieję, że live po prostu ruszy z drobnym opóźnieniem, ale niestety awaria przeciągnęła się na parę dobrych godzin. Wszystko było już przygotowane, goście czekali, więc postanowiliśmy
stanąć na wysokości zadania i nie pozwoliliśmy Markowi pokrzyżować sobie planów. Nagrywaliśmy WieczorUWkę zgodnie z założeniem, a przez awarię Facebooka live był we wtorek retransmistowany. Sam Facebook stracił na tej awarii bardzo dużo. Trwała ona ok. sześciu godzin, a straty reklamowe poniesione w tym czasie szacuje się na ok. 80 mln dolarów.
UCZELNIA
Niezastąpieni uniwerkowicze Studenci działający w telewizji Uniwerek.tv przygotowywali się do WieczorUWki już od czerwca. Przez całe wakacje cały zespół ciężko pracował przy realizacji materiałów, które następnie zostały przedstawione na livie. Jeśli chodzi o moje wrażenia, to był to wieczór pełen emocji, wszyscy się trochę stresowaliśmy, jednak myślę, że ekscytacja przeważała. –wspomina Antonina. W skład Uniwerka wchodzi około stu osób. Działają oni prężnie niezależnie od sytuacji pandemicznej – organizują wydarzenia, transmisje oraz muzyczny konkurs Stage4YOU. Każdy w Uniwerek.tv ma swoją rolę – w skład ekipy wchodzą redaktorzy, reporterzy, producenci, PR-owcy, fotografowie, montażyści, graficy, dźwiękowcy czy operatorzy. Cieszę się, że mogę pracować z tak sympatycznymi i zarazem profesjonalnymi ludźmi. Na backstage’u WieczorUWki było wesoło, miło spędziliśmy czas (w końcu UTV to wielka rodzina), ale poruszyliśmy także wiele aktualnych i ważnych tematów, takich jak kwestie związane z samorządem, ekologią oraz jakością kształcenia. Nie zabrakło także zabawnych materiałów, takich jak horoskop i pro-tipy od starszych studentów. Myślę, że to zdecydowanie ciekawsza i lepsza forma przekazu niezbędnych informacji dla pierwszoroczniaków niż typowe, stacjonarne dni adaptacyjne, które znamy sprzed czasów pandemii – podsumowała Antonina. 0
listopad 2021
UCZELNIA
/ sposób notowania a efektywność nauki
Notowanie na laptopie - bardziej efektywne czy może w ogóle nieskuteczne?
Półtora roku nauczania zdalnego z pewnością przyczyniło się do zmiany uczelnianych nawyków każdego studenta. Wykłady spędzane w piżamie, bezkarne przysypianie na zajęciach, materiały zamieszczane na platformie, a notatki robione na laptopie – brzmi znajomo? Konsekwencje kilku pierwszych są powszechnie znane, ale czy wiadomo, jaki wpływ na efektywność uczenia się ma sporządzanie notatek w formie elektronicznej? T E K S T:
o tak długiej przerwie notowanie na kartkach może wydawać się żmudne, czasochłonne i odrobinę bezcelowe. Trzeba przyznać, że na laptopie pisze się zdecydowanie szybciej i prościej. Plusów jest jeszcze więcej – notatki zrobione w wersji elektronicznej trudniej zgubić, łatwiej jest je za to przesłać znajomym z grupy. Dodatkowo nie trzeba się wtedy trudzić z rozczytaniem tego, co zostało przygotowane dawno, pośpiesznie i byle jak. Warto jednak zastanowić się, czy właśnie ten sposób sporządzania notatek na pewno jest bardziej efektywny oraz jaki ma on wpływ na ilość zapamiętywanych przez studenta lub ucznia informacji?
P
Badania Muellera i Oppenheimera Szukając odpowiedzi na powyższe pytanie, warto przyjrzeć się wynikom pracy dwójki naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles oraz Uniwersytetu Princeton. W artykule zatytułowanym The Pen Is Mightier Than the Keyboard: Advantages of Longhand Over Laptop Note Taking (ang. Pióro jest potężniejsze niż klawiatura: zalety robienia notatek ręcznych nad tymi robionymi na laptopie – tłum. red.) opisują oni rezultaty serii badań z udziałem swoich studentów. W pierwszym z nich podzielili uczestników zajęć na dwie grupy – tych piszących ręcznie oraz notujących na laptopie. Następnie po upływie 30 minut polecili im rozwiązanie testu sprawdzającego ich ogólne zrozumienie wykładu oraz ilość zapamiętanych przez nich szczegółowych informacji. Wyniki? Jeśli chodzi o liczbę zapamiętanych szczegółów, obie grupy wypadły podobnie. Mimo wszystko jednak to grupa pisząca ręcznie wyróżniła się zdecydowanie lepszym zrozumieniem ogólnych idei. Podczas kolejnego badania test sprawdzający zapowiedziano studentom z tygodniowym wy-
08–09
JULIA WIŚNIEWSKA
przedzeniem. W tym czasie mogli oni wrócić do swoich notatek i przygotować się do sprawdzenia wiedzy. Tym razem grupa notujących na papierze odznaczała się zarówno lepszym zrozumieniem ogólnych idei, jak i zdecydowanie wyższą liczbą zapamiętanych szczegółów.
Przyczyny wyższej skuteczności odręcznych notatek Wydawać by się mogło, że, skoro notując na laptopie, studenci są w stanie zapisać większą ilość informacji, notatki w takiej właśnie formie będą przyczyniać się do osiągania przez nich wyższych wyników w nauce. Jednak, jak pokazały zaprezentowane wyżej badania, tak się nie dzieje – dlaczego? Powodów jest co najmniej kilka. Przy pisaniu notatek na kartce, niemożliwym jest spisanie słowo w słowo tego, co mówi wykładowca – i dobrze. Dzięki temu uczeń jest zmuszony do utrzymania wyższego stanu skupienia, selekcji i kategoryzacji informacji oraz skrótowego ich zapisania. To z kolei prowadzi do uruchomienia tak zwanego głębokiego przetwarzania informacji, które jest niezwykle cenne w kontekście zapamiętywania danych czy też ogólnego rozumienia idei. Pisząc na laptopie, człowiek często się wyłącza, zaczyna bezref leksyjnie spisywać słowa prowadzącego, a w efekcie przetwarza informacje w sposób płytki. Dodatkowo, notując na laptopie, o wiele łatwiej jest przełączyć kartę, aby szybko sprawdzić, co słychać na Instagramie, odpisać znajomym czy też znaleźć ciekawe wydarzenia na weekend. Przecież w sytuacji, gdy prowadzący zacznie podawać coś istotnego, zdąży się przełączyć i wszystko zapisać – okazuje się jednak, że niekoniecznie. Wykazano bowiem, że przeciętny student, który na wykładzie korzysta z laptopa aż 40 proc. czasu spędza na wszystkim poza owym wykładem.
Notatki na laptopie – czy da się je robić skutecznie? Zdalne nauczanie sprawiło, że większość uczniów czuje się zwyczajnie dziwnie z długopisem w ręku i upiera się przy notatkach w formie elektronicznej. Jak w takim razie robić to bardziej efektywnie? Opcją dla tych bardziej ambitnych jest robienie odręcznego podsumowania. Nie chodzi tutaj jednak o przepisywanie słowo w słowo tego, co zostało zanotowane na zajęciach. Jeśli jednak studentowi zależy na wysokich wynikach w nauce, powinien on zastanowić się nad przeczytaniem swoich elektronicznych zapisków i ich późniejszym wypunktowaniem w skrótowej formie. W ten sposób może mieć pewność, że nic ważnego nie uciekło jego uwadze, a zapamiętanie informacji z pewnością przyjdzie prościej. Z kolei, jeżeli do notowania na papierze czuje się naprawdę silną niechęć, warto pomyśleć chociaż nad zmianą programu, w którym robi się notatki. Jednym z lepszych rozwiązań będzie zastosowanie łatwo dostępnego OneNote. Można w nim stosować gotowe szablony, kopiować treści z obrazu oraz w łatwy sposób linkować ciekawe artykuły. Co do funkcjonalności ułatwiających notowanie na wykładzie, warto przyjrzeć się opcji wyróżniania tagów (dzięki której szybciej da się później odnaleźć interesujące fragmenty), udostępniania notesów (ta funkcja ułatwia współtworzenie zbiorów notatek z innymi uczestnikami zajęć) czy też notowania za pomocą myszy lub rysika (przydaje się szczególnie do tworzenia map myśli i zapisywania równań). Powrót na uczelnię z pewnością wymusił na studentach liczne zmiany pandemicznych przyzwyczajeń. Jak pokazują przytoczone badania – dobrze, aby jedną z nich był powrót do stosowanych wcześniej metod notowania. 0
Być kobietą, być malarką. Edycja: XIX w.
T E K S T I Z DJ Ę C I A :
A N E TA N E L A S AW I C K A
Temat obecności kobiet w środowiskach artystycznych ocierał się na przestrzeni stuleci o status tabu czy marginesu, stanowił poboczny plan dla faktycznie docenianych i cieszących się zasłużonym splendorem lub istotnym wpływem na rozwój sztuki pozostałych artystów. Sytuacja ta ulegała stopniowej zmianie mniej więcej od końca I wojny światowej, począwszy od otworzenia drzwi akademii przed kobietami na większą skalę niż miało to miejsce dotychczas, a więc umożliwienia im kształcenia się i doskonalenia warsztatu pod okiem
fot. Karolina Gos
profesjonalistów.
TEMAT NUMERU
/ kobiety w malarstwie XIX w.
myślę, myślę i nie wiem, czy ta plama to specjalnie?
rezultacie świat twórczy zyskał obok wspaniałych artystów równie wybitne artystki. Jednak dopiero w ostatnich latach wśród miłośników i badaczy sztuki nasiliła się tendencja zgłębiania tematu mniej popularnych, lecz bardzo utalentowanych malarek czy architektek, które między innymi ze względu na barierę postawioną im przez konwenanse nie doczekały się zapisania na kartach historii jako sztandarowe postaci swojej profesji. Nie budzi bowiem wątpliwości ani to, że zasłużyły na uznanie i całkowicie słusznym i cennym z punktu widzenia sztuki jest ich wprowadzanie do świadomości społeczeństwa, ani to, jak istotną rolę odgrywa tego rodzaju promocja dla kolejnych pokoleń artystek z całego świata.
W
się rozmyły, traktowane były hobbystycznie, nie jako przejaw poważnej sztuki. Dlatego pamiętają o nich pasjonaci malarstwa, nie podręczniki. Celem organizowania przez rozmaite muzea i instytuty tego rodzaju wystaw jest zwrócenie uwagi na postaci, które z mniejszym lub większym sukcesem przedzierały się przez piętrzące się przed nimi, warunkowane jedynie ich płcią, przeszkody, i rewaloryzacja ich sztuki.
Na nowo odkryte W tendencję tę wpisuje się między innymi zbiór esejów zbiorowego autorstwa Architektki z serii Architektura jest najważniejsza, a także następująca po niej, kolejna część: Pionierki, które traktują o pierwszych krokach stawianych przez kobiety w dziedzinach architektury i urbanistyki w Polsce. Książki stanowią pewnego rodzaju hołd dla postaci, które przetarły szlaki dla następnych pokoleń studentek, a później architektek, i odnalazły się w świecie, w którym jeszcze kilka dekad wcześniej nie widziano dla nich miejsca. Podobny wydźwięk miała wystawa przygotowana przez Muzeum Narodowe w Warszawie Artystka. Anna Bilińska 1854–1893, eksponowana od czerwca do paźElisabeth Jerichau-Baumann, Syrena dziernika br., a także, prezentowana niemal w tym samym czasie – od maja do września – ekspozycja Elisabeth Pójść własną drogą Jerichau-Baumann – Between Worlds, zorganiElisabeth Jerichau-Baumann urodziła się zowana przez duńskie ARoS Aarhus Art Muw Warszawie w 1819 r. w niemieckiej rodziseum. Bohaterki obu wystaw to kobiety i manie przemysłowców. W dzieciństwie nazywano larki, które w XIX-wiecznej zmaskulinizowanej ją „Lisinką”. W 1838 r., po początkowych prorzeczywistości utorowały sobie drogę do zarówblemach z przyjęciem na akademię sztuki zwiąno samostanowienia o sobie, jak i samorealizazanych z niedopuszczaniem kobiet na uczelnie cji w dziedzinie, która była najbliższa ich serostatecznie dostała się do szkoły w Düsseldorcu – malarstwu. Obie, choć w różnym stopniu, fie dzięki znajomościom z lokalnymi istotnymi reprezentowały tak trudną do osiągnięcia wówfigurami w społeczności artystów. Studiowała czas, często nawet dla mężczyzn, niezależność, tam przez siedem lat. W tym czasie, w 1844 r. na zapracowały również na międzynarodową sławę swojej pierwszej wystawie zadebiutowała obrai cieszyły się uznaniem, także w kręgach paryzem Polska rodzina na gruzach spalonego domu. skiego salonu, na którym każda z nich zdobyTematyka pracy wpisywała się w ceniony wówwała wyróżnienia. Lecz ich osiągnięcia szybko czas przez szkołę düsseldorfską nurt alegoryzu-
10–11
jącego przedstawiania problematyki społecznej w pejzażowym otoczeniu z charakterystyczną dbałością o szczegóły. Kolejnym etapem rozwoju malarskiego Lisinki był wyjazd do Rzymu, gdzie poznała swojego przyszłego męża, rzeźbiarza Jensa Adolfa Jerichau, ucznia słynnego już Bertela Thorvaldsena. Krótko po ślubie oboje przeprowadzili się do Kopenhagi, gdzie Jens został przyjęty do Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Para obracała się w najbardziej prominentnych kręgach kopenhaskiej inteligencji, przyjaźniąc się między innymi z takimi postaciami jak Hans Christian Andersen, a także pozostając w bliskim kręgu znajomych przyszłej królowej Danii, Louise. To te znajomości przyniosły Elisabeth pierwsze zlecenia, które pozwoliły jej utrzymać się na początku twórczości. Jednak prawdziwy rozgłos na skalę kraju malarka zyskała dzięki jednemu z dzieł namalowanych krótko po przyjeździe do Kopenhagi – Matce Danii. W obliczu popularnych po Wiośnie Ludów tematów nawiązujących do rodzącej się tożsamości narodowej oraz przykrych okoliczności toczącej się w tym czasie wojny duńsko-niemieckiej o Szlezwik, obraz będący personifikacją Danii, przedstawiający „matkę narodu” jako szykującą się do walki walkirię, zyskał w kraju popularność porównywalną do francuskiej Wolności Eugène’a Delacroix. Postać zamyślonej, zapatrzonej w dal kobiety, w której oczach widać zarówno dumę, jak i wyzwanie, ze spływającym na ramiona czerwonym sztandarem, stojącej pośrodku pola zbóż w zachmurzonym, burzowym krajobrazie, o stateczności przyczajonego drapieżnika – okazała się dokładnie tym, czego oczekiwała publika. Jednak znacznie bardziej sceptyczni i wymagający byli przedstawiciele duńskiej Akademii Sztuk. Minęło wiele lat, zanim ostatecznie doceniono artystkę w tych kręgach, Elisabeth o wiele szybciej podbiła serca krytyków z kręgów paryskiego Salonu i pałacu Buckingham, a nawet z Bliskiego Wschodu, niż tych ze swojej przybranej ojczyzny. Dlaczego? Tragiczny w skutkach okazał się tutaj sztywny mechanizm klasycznego podziału ról na kobiece i męskie w ówczesnym społeczeństwie – choć nikt nie zabraniał Elisabeth malować, to nikt też nie traktował jej sztuki poważnie, a wręcz prze-
kobiety w malarstwie XIX w. /
TEMAT NUMERU
ciwnie – podchodzono do niej z pewną pobłażliwością, jak do popularnego wśród kobiet w XIX w. haftowania. Widziano ją jako portrecistkę rodzinnych scenek rodzajowych, która maluje w przerwie między robieniem konfitur i czytaniem bajki dziecku, nie jako autorkę ikonicznych obrazów o wzniosłej tematyce, rosnących do rangi symbolu, jak to się stało w przypadku Matki Danii. Każdy jednak, kto znał Lisinkę bliżej, widział, że jej pasja nie miała nic wspólnego z zabiciem wolnego czasu, że malowanie było jej życiem i że wiele kosztowało ją pogodzenie macierzyństwa, małżeństwa i malarstwa, sprostanie stawianym przed nią, jako kobietą, oczekiwaniom i zarazem realizowanie się w tym, co pokochała – sztuce.
Miecz obosieczny Wspomniany wcześniej wątek pobytu malarki w Imperium Osmańskim też zasługuje na wyszczególnienie. Wraz z mężem miała dziewięcioro dzieci, ale na pewnym etapie ich małżeństwo weszło w kryzys, który bodajże już nigdy nie ustał. Elisabeth cieszyła się większą renomą międzynarodową niż Jens, zarabiała też dzięki licznym podróżom, w trakcie których malowała, a z którymi jej mąż nie umiał się pogodzić. Pozycja artysty, który zarabiał mniej od żony artystki w rzeczywistości, która prawie zarezerwowała możliwość robienia kariery wyłącznie dla mężczyzn i plasowała ich wyżej w hierarchii społecznej w ramach takiej komórki, jaką jest rodzina, godziła w jego ego. Jens cierpiał też na depresję, z którą oboje źle sobie radzili. Potem mężczyzna zaczął zdradzać żonę. Niezdrowe, społeczne, XIX-wieczne konwenanse i oczekiwania, zamknięcie kobietom dostępu do rozwoju kariery i postawienie mężczyzny w pozycji jedynego żywiciela domu, zniszczyły małżeństwo Elisabeth i Jensa, które, nie odpowiadając temu modelowi, uderzało w dumę mężczyzny. Wówczas, w latach 70. artystka odseparowała się i odbyła dwie długoletnie wyprawy na Bliski Wschód. Podróżowała samotnie, co było ewenementem w XIX w. Rekomendacje od przedstawicieli brytyjskiej i duńskiej rodzin królewskich umożliwiły jej wstęp do domów osmańskiej elity, a fakt bycia kobietą otworzył drzwi tam, gdzie żaden artysta malarz nie miał wstępu – do tureckiego haremu. Orientalna tematyka cieszyła się w tym czasie zainteresowaniem publiki i krytyków, jednak malarze malowali siłą rzeczy z wyobraźni. Zgodnie ze słowami historyka sztuki, Petera Larsena, przewaga Elisabeth w tej dziedzinie wypływająca z faktu portretowania scen z haremu z rzeczywistości, uczyniła jej dzieła o wschodniej tematyce unikatowymi na skalę europejską. Był to jeden raz, gdy jej płeć pomogła jej w twórczości zamiast stać na przeszkodzie. Owocami jej pobytu na Bliskim Wschodzie są między innymi obrazy Egipcjanka sprzedająca ceramikę pod Gizą, Egipcjanka bawiąca się
Elisabeth Jerichau-Baumann, Ranny żołnierz duński z dzieckiem czy Handlarka ceramiką z Bulah w Kairze, z czego najsłynniejszy jest ten pierwszy. Kompozycja ich wszystkich jest wystudiowana, pozycja modelek szlachetnie leniwa, kolory żywe, a obrazy emanują erotyką. Jednak przy podtrzymaniu tej całej dość akademickiej zachowawczości artystka zdołała wydobyć z przedstawianej postaci głębię charyzmatycznego i silnego charakteru. Choć na długo o tym zapomniano, za swojego życia była jedną z najważniejszych przedstawicielek środowiska artystycznego swojego kraju na arenie międzynarodowej. W 1861 r. malarka doczekała się zaliczenia w poczet Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, a w 1880 r. włączono ją w szeregi analogicznej instytucji w Szwecji w charakterze wyjątkowego członka zagranicznego. W ten sposób uhonorowano jej zasługi zarówno dla duńskiej, jak i europejskiej sztuki. Był to przełomowy moment w jej karierze, moment, w którym przyznano, że jest kimś więcej niż znudzoną kobietą malującą dla przyjemności; moment, w którym przyznano, że jej twórczość ma autentyczne znaczenie dla ludzi i kultury.
Wykształcona malarka Anna Bilińska należała do późniejszego pokolenia artystek. Podczas gdy Elisabeth Jerichau-Baumann tworzyła w dobie i duchu romantyzmu, Bilińska kształciła się już w czasach realizmu, w chwili jego największego rozkwitu. Dopiero w ostatnich latach jej dzieła zaczęły nabierać świeżego impresjonizującego wymiaru. Jednak ze względu na wywołaną chorobą przedwczesną śmierć malarki, wpływ ten widoczny jest w zaledwie kilku jej dziełach i jedynie zagadką pozostaje odpowiedź na py-
tanie, w co mógłby się rozwinąć. Bilińska urodziła się w 1857 r. w Złotopolu na Ukrainie. Po przeprowadzce do Warszawy kształciła się w konserwatorium muzycznym, by później zapisać się do szkoły malarstwa Wojciecha Gersona. W tym czasie pojawiały się już kursy rysunkowe dedykowane dla kobiet, cieszyły się nie tylko zainteresowaniem i dużą liczbą adeptek, ale również dobrą opinią pod względem kształcenia. Choć w dalszym ciągu toczyła się dyskusja o tym, że studentki nie powinny poznawać anatomii ludzkiego ciała, w związku czym nie przewidywano rysowania modelek i modeli z natury inaczej niż w pełni ubranych, poważniejsze kursy rysunkowe wprowadzały elementy studium postaci w bieliźnie. Był to duży krok naprzód w porównaniu z warunkami, panującymi w czasach studiów Lisinki i zaowocował powiększeniem się grona malarek pod koniec wieku.
Jak Pissarro Anna szybko zaczęła odnosić sukcesy i już w 1876 r. jej wystawa w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych została przychylnie przyjęta przez krytyków. W 1882 r. wyjechała do Paryża i tam kontynuowała naukę, równocześnie borykając się z problemami finansowymi, zwłaszcza po śmierci ojca. Niedługo później zmarli jej przyjaciółka i narzeczony, co malarka zniosła bardzo źle i w efekcie spędziła kilka miesięcy u zaprzyjaźnionej artystki, dochodząc do siebie. Po powrocie do Paryża wystawiła na paryskim Salonie Autoportret , który przyniósł jej pierwsze odznaczenie złotym medalem i międzynarodowe uznanie. Dla malarki nastąpiły złote lata – zdobywała 1
listopad 2021
TEMAT NUMERU
/ kobiety w malarstwie XIX w.
Anna Bilińska-Bohdanowiczowa, W oknie nagrody i wyróżnienia na najważniejszych europejskich wystawach, cieszyła się sławą wybitnej portrecistki, wówczas też ponownie się zaręczyła i wyszła za mąż. Była artystką tworzącą świadome dzieła, umiejętnie lawirowała między nurtami i tematyką, jako pierwsza Polka zdobyła taką renomę w ówczesnym centrum świata sztuki – Paryżu. Była też jedną z pierwszych, które odebrały tak staranne akademickie wykształcenie. Jej twórczość cechuje pełna szacunku dla modela szczerość kreski i niezwykle życzliwe, humanistyczne ujęcie realizmu, które sprawia, że portretowane postaci nie pozostają bezimienne. Zarazem artystka nie bała się zahaczać o naturalizm, akcentowała niedoskonałości, posługując się nimi, by jeszcze bardziej uwydatnić charakter modela. Wyraziste kształty i kontury zaznaczają formę obiektów, jednocześnie pozostając tłem dla rozgrywającej się w obrębie plamy barwnej właściwej gry tonacji kolorystycznej, otoczenie natomiast zdaje się często migotać, pozostawione w stanie lekkiego niedopowiedzenia. Widać to także na nielicznych krajobrazach w dorobku Bilińskiej, z których przebija się impresjonizująca wrażeniowość, ulotność, takich jak Fort Boyard . Widok morski ze statkiem z 1889 r. czy nawet po części we wcze-
12–13
śniejszym, nieco bardziej topornym Widoku z okien konserwatorium: Saska Kępa zimą z 1877 r. W mglistym obrazie Ulica Unter den Linden w Berlinie z 1890 r. z kolei przejawia się już czytelny wpływ nowych nurtów w sztuce, można je też zauważyć w Bretońskiej dziewczynie , pogodnym dziele przedstawiającym uśmiechniętą dziewczynę wchodzącą do wiejskiej chaty. Tutaj Bilińska posłużyła się również świetlistością, kontrastując ją z chłodniejszym, ciemniejszym wnętrzem domu. W 1890 r. namalowała także portret W oknie , o podobnej kompozycji, pełnej kontrastu, świetlistości i ciepła, przedstawiając wyglądającą przez okno na ogród młodą dziewczynę w sukni o świeżym kolorze błękitu. Niedługo później, w 1892 r. przeprowadziła się z mężem do Warszawy, gdzie zamierzała założyć szkołę malarstwa dla panien, nie udało jej się jednak zrealizować tych planów, pokrzyżowała je jej choroba, wskutek której Bilińska zmarła w roku 1893.
Sztuka ostrożności Okres, w którym tworzyła Bilińska, był nieco bardziej przychylny malarkom niż początek XIX w. W dalszym ciągu jednak kobieta nie odpowiadała wyobrażeniu wiekopomnego artysty, który tworzy wielką sztukę i kształtuje nurty w malarstwie, zresztą w efekcie czego obrazy Bilińskiej są wyraźnie „bezpieczne”, artystka ostrożniej podchodziła do eksperymentów np. ze światłem, stopniowo przekonując do nich odbiorcę w kolejnych obrazach. Ponadto wejście na drogę artystyczną wymagało w przypadku kobiet wsparcia bliskich, niezwykle trudno było im bowiem utrzymać się w początkach kariery i opłacić kursy. Przekonała się o tym także Anna, gdy po śmierci ojca, będąc jeszcze studentką, wpadła w kłopoty finansowe. Jednak możliwości rozwoju i zdobycia późniejszego uznania, choć wciąż ograniczone, istniały. Społeczeństwo też powoli przyzwyczajało się do kobiet realizujących się artystycznie, nie traktując ich na równi z mężczyznami, jeszcze długo umieszczając artystki w osobnej, drugiej, kategorii, ale tolerując je.
O jednym z bardziej monumentalnych realistycznych dzieł Bilińskiej, Portrecie młodzieńca-snycerza ówczesne gazety pisały: Nie wahamy się widzieć w nim arcydzieła. (…) Podziwiamy poezyę kompozycyi, smak układu, harmonię kolorytu, podnoszącą energiczną sumienność rysunku. Muzeum Narodowe w Warszawie zaprezentowało całą kolekcję takich wycinków z prasy, przez lata zbieranych przez męża artystki. Unaocznia ona, jaką popularnością cieszyła się Bilińska i pokazuje, jak bolesnym jest fakt, że tak szybko po swojej śmierci zeszła na trzeci plan w świecie sztuki.
Po drugiej stronie płótna XIX wiek niewielu kobietom dał możliwość realizowania się zawodowo. Im większego wykształcenia wymagała dana profesja, tym trudniej było przełamać konwenanse i osiągnąć możliwość wykonywania zawodu, a tym bardziej utrzymania się z niego. W tym czasie stopniowo świat kobiet w sztuce się powiększał, jednak jego znaczenie dla rozwoju sztuki pozostawało nieznaczne, nie było w nim miejsca na odważne pionierskie eksperymenty. Postaci takie jak Elisabeth Jerichau-Baumann czy Anna Bilińska własną determinacją, ciężką pracą i poświęceniem uzyskały międzynarodowe uznanie za swoją twórczość, dokonały więc czegoś o niezwykłej skali. Z ich barwnych życiorysów wyłaniają się utalentowane, niezależne artystycznie i silne sylwetki, sylwetki jednych z pierwszych profesjonalnych malarek. Pamięć o nich jest istotna nie tylko ze względu na walory artystyczne ich pracy, ale również dlatego, że równolegle oznacza uhonorowanie pamięci o wszystkich trudnościach, z jakimi artystki zmagały się w przeszłości z powodu swojej płci; uhonorowanie wysiłków, które stały się składową długiej drogi do możliwości osiągnięcia przez kobiety tego samego statusu w świecie sztuki, jaki jest dostępny dla mężczyzn.
His-story? W rzeczywistości XXI-wiecznej zdaniem wielu kres tej drogi jeszcze nie został osiągnięty. Choć w tzw. zachodniej cywilizacji od dawna nikt już nie odmawia kobietom wstępu na twórczą ścieżkę życia, statystyki pokazują, jak bardzo artystki są niedoreprezentowane w galeriach, muzeach i innych instytucjach kulturalnych. Idąc na dowolną wystawę zbiorową, statystycznie łatwiej trafić na akt kobiecy niż obraz, który wyszedł spod kobiecej ręki. W nowojorskim Metropolitan Museum of Art szczególnie dysproporcja ta raziła w sekcji sztuki współczesnej, gdzie okres obfitujący w przedstawicielki płci żeńskiej w świecie twórczym, w pewnym momencie doczekał się reprezentacji artystek do artystów w proporcji zaledwie jeden do przeszło dwudziestu. Według niedawnych badań zaprezentowanych przez dyrekcję organizacji Manhattan Arts International, tylko co czwarta wystawa spośród wszystkich indywidualnych ekspozycji w Nowym Jorku przed-
kobiety w malarstwie XIX w. /
TEMAT NUMERU
stawia pracę artystki kobiety. Dyskusja na ten temat nie kończy się jednak na instytucjach kultury. Dużo uwagi poświęca się masywnym opracowaniom naukowym z drugiej połowy XX w. traktujących o ogólnej, szeroko pojętej historii sztuki, takim jak książka Historia sztuki autorstwa H. W. Jansona, które w widoczny, przykry sposób faworyzują męskich przedstawicieli świata twórczego. W wymienionej pozycji określenie genius pada przy nazwiskach przynajmniej piętnastu artystów, swoją drogą absolutnie wybitnych malarzy, niestety nie występuje jednak w opisie żadnej z przedstawionych w książce artystek. Zamiast tego można w nich natrafić na przykład na hasło charming, którym to wyrażeniem autor posłużył się, opisując m.in. portret namalowany przez Sofonisbę Anguissolę. W momencie, kiedy wyszło trzecie wydanie Historii sztuki Jansona, w latach 80., dyskusja o marginalizacji roli kobiet w sztuce również przez współczesną literaturę toczyła się już na dużą skalę. Kolejne, czwarte wydanie, opublikowane w latach 90., wzbogacono wobec tego o nazwiska dziewięciu artystek. Dodano również kilku artystów. Konkretnie dziewiętnastu.
Gdy nazwano problem po imieniu Od tamtego czasu, począwszy od lat 70. przez następne dekady powstawały liczne instytucje, których celem jest uzyskanie możliwości osiągnięcia przez kobiety uznania w świecie sztuki na tych samych zasadach co mężczyźni. W morzu różnych organizacji znaczniejszymi są między innymi National Association of Women Artists, Woman Made Gallery, ArtTable, SoHo20 Gallery czy National Museum of Women in the Arts (NMWA). Działają one na różnych zasadach, promują sztukę tworzoną przez kobiety, zrzeszają artystki z różnych części świata, przeprowadzają wystawy w galeriach sztuki, a także online, dbają również o poszerzenie świadomości społeczeństwa o historie tych artystek, które nie miały szans na wybicie się w przeszłości, a pozostawiły po sobie cenne kulturalne dziedzictwo, a więc kobiet takich jak Elisabeth Jerichau-Baumann i Anna Bilińska. Na uwagę zasługuje też, tym razem działająca z Polski, założona w Warszawie w 2012 r., Fundacja Katarzyny Kozyry, zajmująca się niesieniem pomocy artystkom w Europie Środkowej i Wschodniej. W ramach swojej pracy ta niewielka, choć dająca o sobie znać w świecie kultury, organizacja monitoruje sytuację kobiet na rynku sztuki, a także ich obecność w instytucjach kultury, przeprowadza panele dyskusyjne oraz spotkania dedykowane reprezentacji kobiet w międzynarodowej architekturze i historii sztuki, tworzy również społeczność i sieć kontaktów łączące artystki z różnych części Europy. Fundacja odpowiada także za liczne projekty, m.in. Architektoniczki, w ramach którego przeprowadzono cykl wykładów i seminariów poświęconych pytaniu, jak przestrzeń architektoniczna i urbanistyczna by wyglądały, gdyby w ich projektowaniu miały
Anna Bilińska-Bohdanowiczowa, Nad brzegiem morza swój udział kobiety, i dyskusji, które elementy funkcjonowania przestrzeni są zaszłością po czasach, gdy społeczeństwo miało inny zestaw ról przewidziany dla kobiet i mężczyzn. Innym dużym projektem, którym zajmuje się organizacja, jest Secondary Archive, internetowa platforma sztuki poświęcona artystkom z Europy Środkowej i Wschodniej. Ostatnia edycja tego wydarzenia miała miejsce niedawno, z finałem naboru w czerwcu tego roku i była skierowana do młodych artystek z Ukrainy i Białorusi. Pozostałe edycje adresowano m.in. do kobiet ze świata sztuki w Czechach, Polsce czy na Węgrzech. Docelowo Secondary Archive ma prezentować dorobek twórczości aż trzech pokoleń artystek z tych krajów, prezentując kolejno ich sztukę i doświadczenia z pracy w czasach komunizmu, lat 90. i ostatnich dekad. Na stronie fundacji można przeczytać: Archiwum ma w założeniu funkcjonować jako wielonarodowa platforma wymiany informacji o twórczości artystycznej kobiet z Europy Środkowej i Wschodniej i będzie przeznaczone zarówno dla specjalistów, jak i dla szerszej publiczności. Bardzo ciekawą pozycją jest też promowana przez Fundację książka Dla-
czego w sztuce ukraińskiej są wielkie artystki?, która porusza zagadnienie kobiet w sztuce ukraińskiej od końca XIX w. do początków XXI w. pod kątem zjawiska płci kulturowej.
„Best woman painter” Dyskusja wokół tematu artystek dalej pozostaje aktualna, kobiety w dalszym ciągu są niedoreprezentowane w instytucjach kultury. Na szczęście można chyba jednak powiedzieć, że działalność tego rodzaju wymienionych instytucji od początku ich istnieniaprzynosi stopniową poprawę. Poruszanie problematyki dysproporcji świata artystek i świata artystów, samej istoty rozłamu na te grupy, szans i możliwości im dostępnym, ograniczeń przed nimi stawianym przez lata była kluczowa dla wyjścia z sytuacji, w której rola kobiet w sztuce zamykała się na marginesie, przez lata tkwiąc na drugim planie. Sytuacji, którą trafnie ujęła jedna z najważniejszych artystek XX w., Georgia O’Keeffe, słowami: The men liked to put me down as the best woman painter. I think I’m one of the best painters. 0
listopad 2021
POLITYKA I GOSPODARKA
/ za wschodnią granicą
mam wyje*ane, pale se trawę i czytam Magiel
Białoruś - nowa era Rok temu pisaliśmy w M aglu o sytuacji na Białorusi. Wspieraliśmy naszych pobratymców w ich walce o demokrację. Co stało się z tymi ludźmi od tego czasu? Jak wygląda ich rzeczywistość teraz? Poniżej przegląd najważniejszych wydarzeń z ostatniego roku. T E K S T:
N ATA L I A S AWA L A
niem, w którym Białoruś głosuje na nowego prezydenta swojego kraju, jest 9 sierpnia 2020 r. Pomimo zatrzymań głównych przeciwników ówcześnie panującego Alaksandra Łukaszenki – Wiktara Babaryki i Sierhieja Ciechanouskiego – oraz utrudniania oponentom organizowania swoich wieców, Białorusini kłębią się przed okręgami wyborczymi z nadzieją w sercu. Liczą, że po pięciu kadencjach „ostatni europejski dyktator” odejdzie, a jego miejsce zajmie słynne trio kobiet – Swiatłana Cichanouska, Weronika Cepkała i Maria Kolesnikowa. W dniu głosowania dochodzi do zatrzymania co najmniej 50 niezależnych obserwatorów, w Mińsku pojawiają się pojazdy z armatkami wodnymi, a policja zaczyna spisywać osoby, które zbierają się pod lokalami wyborczymi, czekając na upragnione wyniki. Te znaki zapowiadały upadek ludzkich nadziei na demokratyczny proces głosowania. Exit poll przyznawał Aleksandrowi Łukaszence 80 proc. głosów, zaś Cichanouskiej niecałe 7 proc., co oznaczało przedłużenie rządów dyktatora o szó-
D
14–15
stą kadencję. Taki obrót spraw był sprzeczny z intuicją społeczeństwa i wyprowadził ludzi na ulicę. Pomimo swojego pokojowego charakteru protesty spotkały się z agresywną pacyfikacją ze strony władzy. Przeciwko rodakom siłowicy używali gumowych pałek i kul, gazu łzawiącego, granatów hukowych i armatek wodnych. W aresztach bito, gwałcono i rażono prądem zatrzymanych. Niejednokrotnie rozbierano ich także na mrozie, układano warstwami na podłodze i biegano po nich, odmawiano snu, toalety czy pomocy prawnej, przetrzymując w rażących warunkach bez podania przyczyny. W konsekwencji tych wydarzeń życie straciło co najmniej 12 Białorusinów, zaś 4644 zatrzymanych wniosło skargi do międzynarodowych organizacji z udokumentowanymi przypadkami tortur.
Represje ludności Pomimo wielu prób Łukaszence nie udało się całkowicie stłumić ruchu oporu. Protesty trwały dalej aż do pierwszych mrozów, kontynuowano je w marcu, a także na mniejszą skalę w później-
szych okresach. Główną oś stanowiły kobiety, wcześniej całkowicie pomijane przez Łukaszenkę w życiu publicznym. Pomimo lepszego obchodzenia się z nimi przez władzę (stosunkowo mniej pobić), nie ominęły ich konsekwencje „wywrotowych” czynów. Razem z przemocą władza wprawiła bowiem w ruch machinę sądowniczą. Do sierpnia 2021 r. zatrzymano ponad 35 tys. osób, a 3 tys. z nich oskarżono. Represje dotknęły każdego, kto jakkolwiek wspierał protesty – od spacerowiczów, przez adwokatów reprezentujących opozycjonistów, po osoby krytykujące działania władzy w mediach społecznościowych. Aresztowano nawet tych, którzy w ramach cichego wsparcia wywieszali białe kartki w oknach swoich domów czy ubierali się w biało-czerwone barwy, symbolizujące nowe nadzieje. Najczęstszymi zarzutami było podżeganie do nienawiści i organizacja masowych zamieszek. Oskarżonym kazano przyznawać się do winy, prosić Łukaszenkę o wybaczenie oraz wypłacać wysokie odszkodowanie siłowikom (bardzo
za wschodnią granicą /
często – ich oprawcom). W razie odmowy, starano się łamać ich fizycznie i psychicznie, często grożąc skrzywdzeniem ich rodzin. KGB ogłosiło masowe oczyszczenie pola z radykałów. Zaczęto od dziennikarzy – zagranicznych pozbawiono akredytacji lub deportowano, z kolei krajowych zatrzymywano i bito, a także konfiskowano im sprzęt i zabierano prawo do wykonywania zawodu. Najbardziej popularne serwisy Tut.by, Nasza Niwa, Euroradio uznano za organizacje ekstremistyczne, a ich założycieli wtrącono do więzień na nawet 8 lat. Reporterzy bez Granic uznali Białoruś najniebezpieczniejszym europejskim państwem dla niezależnych mediów. Kolejnymi represjonowanymi grupami byli obrońcy praw człowieka oraz aktywiści i działacze niezależnych organizacji. Najbardziej znany przypadek to sprawa Ramana Pratasiewicza i jego partnerki Sofii Sapiegi – redaktorów kanału Nexta w aplikacji Telegram, stanowiącego główny komunikator ludzi przeciwnych reżimowi. W wyniku przymusowego lądowania samolotu Ryanair w Mińsku, zatrzymano ich na lotnisku pod pretekstem szerzenia nazizmu. Zwolniono ze służby również funkcjonariuszy, którzy w trakcie protestów odmawiali użycia siły, a także usunięto nieprzychylnych systemowi nauczycieli i wykładowców. W sierpniu 2021 r. liczba więźniów politycznych przekroczyła 600.
Prawo i bezprawie Poza karaniem niepokornych Łukaszenka wprowadził szereg poprawek do przepisów o ochronie państwowej, aby chronić tych, którzy wspierają reżim. W ich myśl siłowicy dostali wolną rękę – możliwość strzelania do protestujących i stosować przemoc bez podstawy prawnej. Przestali potrzebować też powodu do rewizji osobistej czy przeszukania czyjegoś mieszkania. Co więcej, z funkcjonariuszy zdjęto obowiązek rejestrowania działań, a wszelkie próby nagrywania zewnętrznego musiały zostać przez nich zatwierdzone. Niezależne media od tego momentu nie mogły publikować interwencji siłowików bez ich zgody. Zabronione zostało również przeprowadzanie sondaży dot. nastrojów społeczno-politycznych. Represje dotknęły również robotników – po protestach marcowych pracodawcy zyskali możliwość rozwiązania umowy z protestującym kolektywem ze skutkiem natychmiastowym. Innymi grupami uprzywilejowanymi stali się dziennikarze i urzędnicy państwowi, którzy w powyższym akcie zostali objęci specjalną ochroną – mogli zmienić swój wizerunek i miejsce zamieszkania na koszt państwa, gdy tylko poczuli się zagrożeni. Warto jednak pamiętać, że odejście od reżimu z własnej woli postrzega się jako odmawianie wykonywania pracy i brak lojalności, co często staje się przyczyną wszczęcia postępowania i końcowego oskarżenia „zdrajców” władzy.
POLITYKA I GOSPODARKA
Starcie Zachód kontra Rosja Zachód bacznie przyglądał się praktykom białoruskiego reżimu. W odpowiedzi na liczne łamanie praw człowieka i międzynarodowych konwencji Unia Europejska wystosowała cztery pakiety sankcji, które zdecydowanie zmieniły układ sił w Europie. Ostatni z nich został przyjęty 24 czerwca 2021 r. Poza uprzednio wprowadzonym zakazem lotów z, do i nad Białorusią, zakładał on rozszerzenie listy podmiotów objętych sankcjami – 166 współpracownikom i wysokich rangą urzędnikom Łukaszenki, a także 15 firmom zamrożono majątki w państwach członkowskich oraz zabroniono wjazdu do i handlu z UE. Zatrzymano też wszelkie transfery dla białoruskiego sektora publicznego, ograniczono dostęp do rynków kapitałowych oraz odmówiono ubezpieczeń rządowi i innym organom państwowym. Co więcej, wprowadzone zostały sankcje sektorowe (głównie naftowe i tytoniowe) oraz wstrzymano sprzedaż produktów wojskowych i technologii, które zezwalałyby na monitorowanie internetu i sieci telefonicznych. Poza Zachodem Białorusią zaczęła interesować się Rosja. Już 22 września 2020 r. zaproponowała rozmowy nt. harmonizacji polityk gospodarczych między oboma państwami. Łukaszenka zdecydował się przyjąć ofertę Moskwy. Było to przełomowe wydarzenie po ochłodzeniu stosunków w 2018 r., kiedy to prezydent Białorusi skomentował ultimatum Miedwiejewa, proponującego podobny układ – rozumiem tę sugestię jako: weźcie ropę, ale zniszczcie kraj i wejdźcie w skład Rosji. Wybuch protestów, zniechęcenie ze strony Zachodu co do działań podejmowanych przez Łukaszenkę oraz zrujnowana pocovidowa gospodarka sprawiły jednak, że dyktator ugiął się pod propozycją Kremla i rozpoczął negocjacje. Wprowadzenie sankcji pogłębiło ten proces. Szef departamentu współpracy gospodarczej MSZ Rosji Dmitrij Biriczewski zapowiadał wtedy: Będziemy bronić Białorusi – naszego partnera. Będziemy pomagać naszym sojusznikom. W przeciągu roku Mińsk i Moskwa wznowiły wspólne patrole lotnicze, wprowadzając wspólną ochronę zewnętrznej granicy Państwa Związkowego w przestrzeni powietrznej. Putin zobowiązał się także do budowy 3 wojskowych ośrodków szkoleniowych i niezależnej rosyjskiej bazy lotniczej na terenie Białorusi. Oznaczało to rozszerzenie kontroli militarnej nad państwem bezpośrednio graniczącym ze wschodnią flanką NATO. We wrześniu oba państwa zadeklarowały program integracji ekonomicznej i zapowiedziały późniejszą integrację polityczną. W 2022 r. ma nastąpić harmonizacja polityki pieniężno-kredytowej, integracja systemów płatniczych oraz ujednolicenie polityki podatkowej, przemysłowej i rolnej. Rosja i Białoruś zamierzają także wspólnie przeprowadzać przetargi dla zamówień
publicznych. W zamian Putin obiecał utrzymanie cen gazu na poziomie z 2021 r. (128,5 USD za 1 tys. m3, Niemcy dla porównania płacą 228,5 USD), korzystne ceny ropy oraz dostęp do 600 mln dolarów kredytu dla władzy.
Wojna hybrydowa UE przegrała walkę o Białoruś. Odejście od Europy sugeruje nie tylko rozpoczęcie pertraktacji z Rosją czy przekaz państwowych mediów kreujących Zachód jako winnego za pogarszającą się sytuację gospodarczą, ale zwłaszcza zawieszenie udziału w Partnerstwie Wschodnim UE – jednego z najważniejszych aktów pomiędzy UE a Białorusią. Dokument ten, wypowiedziany przez Mińsk 29 czerwca 2021 r., zakładał ustanowienie strefy wolnego handlu i strefy bezwizowej między UE a krajami partnerskimi oraz współpracę w zakresie gospodarki. Najbardziej wykorzystywanym ostatnio zapisem jest jednak ten o kontroli wspólnych granic. Łukaszenka po zawieszeniu udziału w Partnerstwie ogłaszał: Białoruś nie będzie dłużej chronić Europy przed nielegalnymi migracjami, przemytem narkotyków i kontrabandą w warunkach nacisku i presji. Wcześniej tym się zajmowaliśmy, teraz sami będziecie musieli sobie radzić. Swoją decyzję dyktator motywował nałożeniem sankcji na Białoruś przez Zachód i USA. W jego rozumieniu takie postawienie sprawy doprowadziło do braku możliwości wywiązania się z unijnych zobowiązań. Niedługo po jego słowach na granicach Unii, dokładniej w pasie granicznym Litwy, Łotwy i Polski, zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze grupy uchodźców. Tylko do końca sierpnia na Litwie odnotowano 4 tys. osób nielegalnie próbujących przekroczyć granicę (wzrost ponad czterdziestokrotny). W Polsce liczba ta oscylowała zaś w okolicach 3,8 tys. Emigranci pochodzili głównie z Iraku, Iranu i Syrii, często zgłaszali przemoc psychiczną i fizyczną ze strony białoruskich funkcjonariuszy. FRONTEX (Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej) zarejestrowała również przypadki przepychania migrantów siłą, eskortowania ich samochodami lub przeprowadzania przez zieloną granicę. W momencie zawrócenia grup służby białoruskie odgradzały się od nich tarczami i strzelały ostrzegawczo w powietrze. Gdy komuś udało się przedostać mimo wszystko z powrotem – był bity i zawracany do krajów sąsiadujących. Niektórzy z migrantów przekraczali granicę nawet 19 razy...
Ciąg dalszy na stronie Ciąg dalszy artykułu na stronie internetowej Magla...
listopad 2021
POLITYKA I GOSPODARKA
/ gra w statki
Jak kamień w wodę Okazja do obserwowania zachodzących wyraźnych zmian w polityce zagranicznej pojawia się niezwykle rzadko. Ogłoszenie AUKUS – paktu obronnego między Australią, Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią – może być jedną z nich. ustralia ogłosiła 15 września podpisanie kontraktu na zakup amerykańskich okrętów podwodnych o napędzie atomowym, a następnie anulowanie kontraktu o wartości 56 mld euro na 12 francuskich okrętów podwodnych z silnikiem Diesla Shortfin Barracuda z Naval Group, spółką z większościowym udziałem państwa francuskiego. Jednocześnie Joe Biden ujawnił nową inicjatywę współpracy w sektorze obrony i bezpieczeństwa pod nazwą AUKUS (Australia, United Kingdom, United States). Negocjowana w ścisłej tajemnicy przez okres wielu miesięcy, przewiduje szeroki zakres współpracy dyplomatycznej i technologicznej, od cyberbezpieczeństwa po sztuczną inteligencję. Ale to okręty wzbudziły najwięcej zamieszania. I nic dziwnego. Geopolityczna pauza (jeśli w ogóle trwała) zdecydowanie się skończyła.
A
T E K S T:
dza się chociażby w niepokojącym sporze o wyspy Senkaku czy walce wojsk chińskich z indyjskimi z 2020 r. Bill Hayton, autor książki Morze Południowochińskie: Walka o władzę w Azji, twierdzi, że celem Chin jest stworzenie chińskocentrycznego świata. Ale Chiny walczą nieczysto, przez co kraje takie jak Tajwan, Wietnam, Filipiny czy Singapur również poparły AUKUS i można domyślać się, że będą chciały być jego częścią.
Co na to NATO? Stary kontynent nie jest aż tak zadowolony z sojuszu. Cała sytuacja była, cytując ministra spraw zagranicznych Francji, ciosem w plecy dla kraju. A według
Wygra ten, kto utrzyma ship Zdaniem przedstawicieli Unii Europejskiej, u podstaw tej decyzji leży zmieniająca się dynamika stosunków USA z Chinami. Stany Zjednoczone przyjmują konfrontacyjną strategię, podczas gdy Francja i ogólnie Europa uznają do pewnego stopnia suwerenność każdej ze stron. Jak pisze Stephen Walt z Uniwersytetu Harvarda, jest to posunięcie mające na celu zniechęcenie lub udaremnienie wszelkich przyszłych chińskich dążeń do hegemonii regionalnej. Od 2010 r. Chiny były największym partnerem handlowym Australii. Rząd australijski unikał odpowiedniej debaty na temat ryzyka oparcia dobrobytu kraju na handlu z autokratycznymi Chinami. Jednak pod koniec 2020 r. Chiny przedstawiły 14 skarg, które obejmowały np. obwinianie Chin za cyberataki i sugerowanie, że chińscy dziennikarze mogą być agentami państwowymi. Australia stanęła przed widmem nałożenia przez Chiny embargo, dlatego więc zaczęła się zastanawiać nad szukaniem sojuszników. Do AUKUS mogą dołączyć również ze względów strategicznych np. pozostałe kraje QUAD (The Quadrilateral Security Dialogue), czyli Indie i Japonia. Oba kraje odczuwają presję ze strony Chin, która potwier-
16–17
szefa unijnej dyplomacji Josepa Borella, spór francusko-amerykański dotyczący ogłoszenia sojuszu nie był w żadnym wypadku kwestią dwustronną, ale taką, która wpłynęła na całą UE. Stany Zjednoczone pokazały, jak bardzo zmieniły się ich priorytety – nie pierwszy raz w tym roku. Dni po upadku Kabulu media na całym świecie głośno mówiły o tym, jak Ameryka uchyla się od zobowiązań NATO, co tworzy niemałe problemy dla krajów europejskich. Już administracja Obamy zaczęła przyjmować podejście zwrotu do Azji w amerykańskiej polityce zagranicznej. Trend utrzymał Trump, a działania przyspieszyły za prezydenta Bidena. Przedefiniowanie Chin jako głównego problemu polityki zagranicznej USA ma sens, ponieważ stwarzają one
A L E K S A N D R A S OJ K A
wyjątkowe i rosnące obawy polityczne i strategiczne. Jednak administracja Bidena powinna to robić z większym wyczuciem. Zarówno wyjście z Afganistanu, jak i AUKUS było chaotyczne. Mimo wszystko Francja, jak i reszta krajów europejskich, pozostają mocnym graczem i sojusznikiem, chociażby w kontekście Rosji czy zmian klimatu.
Państwo środka Dla chińskich przywódców, brak gracji Amerykanów to nie jest niespodzianka, a potwierdzenie uprzedzeń co do świata Zachodu. Ci drudzy od wielu lat zasłaniali się ciepłą narracją dotyczącą globalnych wartości oraz unikania dominacji silnych krajów nad słabszymi. Według Chin, sojusze Stanów były zawsze przykrywką dla hegemonii, a obecna sytuacja tylko umocniła ich w szerzeniu takiej opinii. Ambasador Chin przy Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, organie nadzoru nuklearnego, oskarżył Amerykę o podważanie działań związanych z nieproliferacją poprzez przekazywanie Australii know-how w zakresie broni jądrowej i uranu wykorzystywanego w celach militarnych. Australijczycy zaprzeczają, podkreślając, że okręty będą miały wyłącznie uzbrojenie konwencjonalne, w tym amerykańskie pociski Tomahawk. Możnaby się zastanowić, czemu Chiny chcą przeciwdziałać całej sytuacji; w końcu mogą cieszyć się benefitami wynikającymi z coraz słabszych połączeń na Zachodzie. Wang Yiwei, dyrektor Instytutu Spraw Międzynarodowych na Uniwersytecie Renmin w Pekinie, zwraca uwagę na to, że Chiny nie są wystarczająco przygotowane na zwalczenie atomowych okrętów podwodnych. Warto przy tym wspomnieć, że krytyka sojuszu ze strony chińskiej przebiegła nadzwyczaj spokojnie w porównaniu do zwyczajnej oceny Stanów Zjednoczonych. Nie należy jednak mylić dyskrecji z brakiem działania. Kolejne miesiące pokażą nam, jak zagra azjatycki gigant. Geopolityczna pauza (jeśli w ogóle trwała) zdecydowanie się skończyła. 0
od socjalistów do Amazona /
POLITYKA I GOSPODARKA
Cybersocjalizm w służbie ludzkości Był 24 października 1970 r., gdy Kongres Chile zatwierdził wybór marksisty, Salvadora Allende, na 28. prezydenta tego kraju. Zważając na polityczny klimat panujący wówczas w Ameryce Południowej, nie było to nic niezwykłego. Jednak Allende od samego początku swojej prezydentury stawiał na niekonwencjonalne rozwiązania. T E K S T:
ospodarka Chile po 1970 r. znajdowała się w bardzo niekorzystnej pozycji. Fundament eksportu tego kraju stanowił przemysł ciężki – głównie produkcja miedzi – przez co przychody państwa w dużym stopniu zależały od cen surowca na międzynarodowych rynkach. Ponadto Chile kształtem przypomina nitkę o długości 4300 km. To o 400 km więcej, niż wynosi odległość z Lizbony do Moskwy w linii prostej. Stwierdzić, że koordynacja produkcji w takich warunkach jest dla centralnego planisty wyzwaniem, to ogromne niedopowiedzenie. Gdy więc do nowo wybranego prezydenta przyszedł z pomocą Fernando Flores, jego młody doradca zafascynowany cybernetyką, Allende z entuzjazmem przystał na jego propozycję.
G
M I C H A Ł O R ZO Ł E K
Komputer prawdę ci powie Projekt został nazwany roboczo Cybersyn. Miał on opierać się na pięciu filarach: Centrum Kontroli, które było mózgiem całego przedsięwzięcia; Cybernet, którego zadaniem było skomunikowanie najważniejszych zakładów produkcyjnych za pomocą maszyn Telex – faksów podłączonych do sieci telefonicznej; Cyberstride, czyli zaawansowany program statystyczny, który miał syntetyzować dane produkcyjne otrzymane z sieci Cybernet; CHECO – Chilijski symulator ekonomiczny przewidujący niedobory i nadwyżki lub zapotrzebowa-
Czym jest cybernetyka? Termin został ukuty przez Norberta Wienera, pochodzi od greckiego kubernao, czyli „sterować”. To dyscyplina zajmująca się systemami decyzyjnymi bazującymi na pętli sprzężenia zwrotnego (ang. feedback loop). Rezultaty uzyskane w przeszłości są stosowane jako dane wejściowe przy podjęciu następnej decyzji i na podstawie tych danych system stabilizuje się samodzielnie. Przykładem takiego urządzenia może być pocisk samonaprowadzający czy algorytm rekomendujący filmy na YouTube. Zdecydowaną zaletą takich systemów jest nie tylko ich błyskawiczny czas reakcji, lecz także precyzja z jaką są w stanie utrzymać zadany cel. Czy można zatem stworzyć system, którego celem jest maksymalizacja produkcji i dobrostan obywateli w danej gospodarce? System, w którym nie ma kryzysów, niedoborów i nadwyżek, ponieważ stabilizuje się sam? Brzmi utopijnie, ale to właśnie było pomysłem Fernanda Floresa i Stafforda Beera. Ten drugi, korporacyjny konsultant, zajmował się wdrażaniem cybernetyki w biznesie od 1956 r. Swoim naukowym dorobkiem zaskarbił sobie nawet sympatię Hayeka, prominentnego ekonomisty austriackiej szkoły. Nic więc dziwnego, że Beer ochoczo przystał na propozycję współpracy ze strony chilijskiego rządu. Szansa by przetestować teorię w praktyce na tak dużą skalę trafia się tylko raz w życiu.
nie na półprodukty w poszczególnych zakładach produkcyjnych; Cyberfolk, który nigdy nie został wdrożony, a jedynie zaproponowany – miał być to system obserwujący nastroje robotników poprzez odpowiedź na proste pytanie: czy jesteś dziś zadowolony? Co ważne, projektanci rozpoznali, że anonimowość jest kluczowa dla swobód obywatelskich, więc wyniki z poszczególnych zakładów były przesyłane do Centrum Kontroli jako średnia. Nie było możliwości odczytania nastroju poszczególnych obywateli, aby te informacje nie zostały użyte przeciwko nim. Mimo że system nie został nigdy w pełni ukończony, rok po objęciu prezydentury przez Allende wskaźniki ekonomiczne w Chile szybowały w górę. PKB wzrosło o 7,7 proc., konsumpcja o 11,6 proc.,
a produkcja o 13,6 proc. Jednak najbardziej imponujący był wzrost realnych płac (czyli pensji Chilijczyków z uwzględnieniem inflacji), które względem 1970 r. zmieniły się aż o 30 proc. Poparcie dla urzędującego prezydenta było najwyższe w historii i zapowiadało się, że z łatwością wygra on następne wybory. Ta błogość nie mogła jednak trwać wiecznie.
Ważna wiadomość od Imperium W odpowiedzi na czyjś sukces Amerykanie zwykli mówić, że cieszą się twoim szczęściem, jednak w tamtym momencie amerykańscy oficjele wcale się nie cieszyli szczęściem Chile. Przeciwnie, prezydentura Allende była bardzo niewygodna dla amerykańskich korporacji, które posiadały większość kluczowych sektorów chilijskiej gospodarki: banki, fabryki, firmy telekomunikacyjne. Planem prezydenta-marksisty było, zgodnie z prawem, wykupić od zagranicznych korporacji posiadane przez nie środki produkcji, jednak Amerykanie chcieli czerpać zyski ze swoich inwestycji jeszcze przez długie lata. Wyniknął z tego konflikt między prawicą, podsycaną przez amerykańskie służby, a lewicą, która miała za sobą miliony chilijskich robotników. Niestety, nawet głos milionów nie może równać się z wielomiliardowymi korporacjami wspieranymi przez najpotężniejszą armię świata. Finał tej historii jest smutny – 11 września 1973 roku pałac prezydencki Chile został zbombardowany, a Salvador Allende, nie mogąc porzucić swoich ideałów, wygłosił odezwę do narodu, po czym odebrał sobie życie. Do władzy doszedł Augusto Pinochet, który zasiał w narodzie Chile terror. Tysiące działaczy straciło życie, a dziesiątki tysięcy obywateli wyjechało z kraju. Pinochet, korzystając z doradztwa między innymi Hayeka, wprowadził dziesiątki reform premiujących zagraniczny kapitał i właścicieli fabryk. Projekt Cybersyn został zarzucony, a Centrum Kontroli zniszczone. Jednak dziedzictwo Stafforda Beer’a i Roberta Wienera przetrwało w zmienionej formie. Dziś praktycznie na każdym kroku można spotkać technologie, które korzystają z odkryć poczynionych przez genialnych cybernetyków. Są to jednak urządzenia i programy, które rzadziej działają na rzecz społeczeństwa, a znacznie cześciej mają wyłącznie generować zysk dla właściciela. 0
listopad 2021
FELIETON
/ przekleństwo wiedzy
Epitafium dla niewiadomej zień jak co dzień. Inny niż jutro. Podobny do ostatniego poniedziałku. I z ambicją na bycie lepszym od wczoraj. Lepszym? A co to znaczy? Już tłumaczę: lepszy, czyli przeciwieństwo gorszego. Godzina jak to godzina. Czasem puka za wcześnie, a innym razem za późno. Niekiedy czekamy godzinami aż przyjdzie ta właściwa. A potem, gdy już odejdzie, żałujemy, że nie korzystaliśmy w międzyczasie z innych. I w czasie tego żałowania znowu tracimy kolejne. Ale koniec mędrkowania. Czas po... Powoli zbliżała się godzina typu późnonocna (dwudziesta trzecia). Miałem w głowie parę pomysłów na następny dzień. Wstępnie zaplanowałem, gdzie usiądę w porannym autobusie, jakiej nutki posłucham w biurze i o której wyjdę na lunch. Po pokoju od paru godzin niespokojnie przechadzały się moje obowiązki, niecierpliwie czekając na ich niepewną, jutrzejszą realizację. Co jakiś czas jeden wchodził mi do głowy, ale nie wytrzymywał długo i wylatywał na rzecz strachu, śmiesznego żartu lub pustki, czasem będącej pełniejszą od jakiegokolwiek pustego wypełnienia. Na biurku położyłem już swój zegarek oraz klucze, przebrałem się w piżamkę i krok po kroku zbliżałem się do czekającego w łóżku snu. Sięgałem już po szczotkę do zębów, gdy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi, a na telefon przyszedł mi SMS od Jutra o treści: no siema. No właśnie. Jakie ***** siema? Jest 22.48. – powiedziałem pod nosem. Byłem zaskoczony, gdyż częściej miewam gorszy dzień niż gości, a jak już ich mam, to też są gorsi niż lepsi. Najczęściej dzwonią dostawcy jedzenia, lecz nic tegoż dnia nie zamawiałem, a jedyne, na co złożę zamówienie wraz z dłońmi, to znośny kolejny dzień, licząc na to, że dostanę go na kredyt, gdyż od jakiegoś czasu cierpię na niedobór odpowiedniej waluty. Brat zapytał mnie, czy wiem, kto dzwoni. Zaprzeczyłem. Na co on zaproponował, że otworzy. Bardzo się zdziwiłem, gdyż na co dzień żaden z nas nie jest na to chętny. Przez uchylone drzwi usłyszałem, jak brat otwiera nieznajomemu, po czym mówi: Jak to? Ale po co? Po tych dwóch krótkich pytaniach i zatrzaśnięciu drzwi nastała cisza, a ja poczułem dziwną pustkę. Lekko zdenerwowany ciężkim krokiem zszedłem na dół po schodach. Rozejrzałem się po salonie i przedpokoju, lecz brata nigdzie nie było. Dzwonek nadal dzwonił. Dynamicznym ruchem pociągnąłem za klamkę. Ujrzałem jutro, a za nim kolejne i kolejne, i tak bez końca. To znaczy z końcem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Stanąłem zamurowany w bloku z kartonu. Czułem się jak po jakichś moc-
D
18–19
nych narkotykach. Znaczy się, tak myślę, bo nigdy takowych nie brałem... chyba. Wpatrywałem się częściowo pustym wzrokiem w pełne jutro. Dostrzegłem obowiązki, wcześniej będące w moim pokoju. Zobaczyłem plany, które zdążyły przeobrazić się w dokonane czynności. Jutro zbliżało się powoli, a ja nie mogłem nic zrobić. Bez oporu wpuściłem je do swojej głowy, nie rozumiejąc do końca, co się dzieje. Następnie ujrzałem przed sobą pojutrze, a potem popojutrze. Straciłem poczucie czasu, ale nie potrzebowałem go. Wystarczyła mi wiedza o nim. Jeszcze parę minut temu zastanawiałem się, co przyniesie jutro, a teraz wiem już wszystko. Z każdym kolejnym dniem wchodzącym do mojej głowy, obraz przyszłości stawał się coraz jaśniejszy. Wiedziałem już, kto jutro kupi marchewkę w osiedlowym sklepiku, pod jakim kątem umyję siekacze w środę, kto mi zajmie moje ulubione miejsce w autobusie w piątek o 8.24, kiedy się znowu zakocham, kiedy zbuduję ci dom, żebyś miała klon i posadzę schron tuż za rogiem, no i kiedy w końcu zakwitną jabłonie… Poznałem nawet puentę każdego mojego kolejnego felietonu... lub jej brak, bo i tak u mnie bywa. Wszystko stało się jednolite, mdłe, jasne, oczywiste, pewne. Czułem się, jakbym oglądał taśmę z przeszłości, choć patrzyłem w przyszłość. Jakbym widział pusty kubek po jogurcie, a nie zdążył nawet pomyśleć o wyjęciu łyżeczki z szuflady. Tak jakbym umarł, nadal żyjąc. Czasem, gdy siedzę sam lub stoję, albo nawet leżę, zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi. Co czeka za rogiem? Trampolina? Kolejny róg? A może zjazd rampą w dół? A co, jak wpadnę do wody i będę musiał w kilka sekund nauczyć się pływać? Świat staje się dla mnie wtedy największym cudem i zagadką naraz. A wiesz, kiedy sztuczka robi na tobie największe wrażenie? Kiedy magik nie zdradza, jak została wykonana. A przynajmniej tak się mówi. Mi dane było to wszystko poznać. I pośród tej wszechogarniającej pewności, która mną zawładnęła, czułem tęsknotę. Tęskniłem za niewiadomą, bo ona już nigdy nie zapuka. A dopiero teraz wiem, jak chętnie bym jej otworzył. 0
Szymon Podemski Woli sok pomarańczowy od jabłkowego. Lubi śnieg, ale co roku boi się, że zasypie nie to, co trzeba. Nad miłość przedkłada tylko mandarynki.
kultura /
Trochę kultury Polecamy: 20 KSIĄŻKA Pół życia na zafu, pół na prozaku Co przynosi joga?
29 SZTUKA Dressed to kill Artyzm japońskich zbroi
32 FILM Ty jakiej hańby jesteś sponsorem? fot. Nicola Kulesza
Wesele, czyli powrót Smarzowskiego
Przebijanie balonika PAT RY K K U K L A atrważające jest to, jak łatwo w obecnym świecie jest wpaść w społeczną bańkę-pułapkę. Z dwóch powodów. Po pierwsze, funkcjonując w pewnym środowisku przez jakiś czas, prosto jest uśpić czujność i przestać dostrzegać inne zbiorowiska czy przestrzenie. Po drugie, jeden omyłkowy ruch, jedno zdanie za wiele może zakończyć się ostracyzmem ze strony niedawnych współtowarzyszy bańki, pozostawiając nas w samotności, jednocześnie nie dając alternatyw. I mówiąc moja bańka, mój balon, mam na myśli rozwiniętą kulturę samorozwoju oraz bycia kowalem własnego losu. Od najmłodszych lat wmawia nam się (bo zakładam, że jest więcej takich osób jak ja), że wszystko jest możliwe, jeśli tylko dostatecznie mocno tego chcemy. I gdy w wieku dziecięcym robi się to w sposób zniuansowany, mówiąc: ucz się dobrze, przynoś same piątki i szóstki, a zostaniesz, kim zechcesz. Tak, kiedy dorastamy, rolę nauczycieli w naszym środowisku przejmują coachowie, mentorzy, biznesmani, którzy mówią wprost – nie wychodź ze znajomymi na piwo, tylko szukaj pomysłów na biznes. Spójrz na swoje pasje i jeśli któraś nie ma szans na przyniesienie wymiernych korzyści – czyli zysku – to zrezygnuj z niej. A gdzieś z tych odgłosów przebija się narracja – rozwijaj to, co wartościuje system,
Z
Nie można jednak zaprzeczyć, że narracja bycia swoim własnym bogiem jest pociągająca.
w którym żyjemy, nie to, co jest wewnętrznie z tobą spójne. Przewrotne w tej sytuacji jest to, że język, którym się oni posługują, może świadczyć o naiwności danych komunikatów. Skoro do dzieci można zwracać się językiem niebezpośrednim i alegorycznym, a jednakże zrozumiałym, to dlaczego dorosłym trzeba wbijać pewne wartości do głowy młotkiem. Tak jakby cała ta edukacja humanistyczna powodowała recesję rozumienia komunikatów. Nie można jednak zaprzeczyć, że narracja bycia swoim własnym bogiem jest pociągająca. Nadaje ona sprawczości i sensu w świecie okrojonym z bogów, wielkich idei czy przekonań. Ale jest to również narracja niezwykle kalecząca i, jak się okazuje, niewystarczająca. Nie bez powodu depresja stała się jedną z chorób cywilizacyjnych. Rośnie liczba samobójstw na świecie, powiększają się różnice społeczne i ekonomiczne. Łatwo jest tych faktów nie zauważać, kiedy jest się skupionym na gonieniu króliczka zwanym sukcesem. Niemniej jednak dokonanie zwrotu, mimo że jest bolesne i trudne, jest możliwe. I jeśli ktoś czuje zmęczenie narracją bycia bohaterem czy koniecznością odniesienia sukcesu definiowanego przez balonik, to warto pamiętać, że owy balonik można przebić. 0
listopad 2021
KSIĄŻKA
/ joga
rozpaczliwie szukam pracy
Pół życia na zafu, pół na prozaku Czy byliście kiedyś na obozie jogi? Pewnie nie. T E K S T:
Z U Z A N N A ŁU B I Ń S K A
bóz jogi? Nikt normalny nie jeździ na takie wakacje. Nauka oddychania codziennie o 6.50, zakończona rytualnym piciem naparu imbirowego. Potem tylko joga z przerwami na inny rodzaj jogi. Śniadanie w połowie dnia i kolacja, która jest drugim i ostatnim posiłkiem. Rutyna, czasami urozmaicana koncertami gongów czy wieczorami medytacji trwa tydzień. Czy urlop może być bardziej rygorystyczny? Tak, wystarczy jak Emmanuel Careere pojechać na Vipassanę.
O
Na obóz jogi nie trafiłam z moją mamą przez przypadek. Ona od roku przechodzi jakieś dziwne przemiany wewnętrzne, ogląda coachingowego YouTube’a o 5.55, a na lodówce ma wypisane elementy heksagonu szczęścia i triady kłamstwa (czymkolwiek jedno i drugie jest). Z kolei ja po prostu lubię jogę, bo nie przemawiają do mnie żadne inne sporty. Poza tym obie nie chciałyśmy spędzać tygodnia wakacji na leżeniu brzuchem do góry, co (jak się potem okazało) i tak przyszło nam robić, ale pod nazwą shavasana. Na naszym turnusie było około trzydziestu innych fanatyków rozciągania na macie. Żebyśmy się wzajemnie poznali, już pierwszego dnia tuż po przyjeździe (i godzinnej jodze relaksacyjnej – a nuż ktoś zestresował się podróżą na Wyspę Sobieszewską) usadzono nas w kręgu i proszono o zwięzłe przedstawienie się od „jogowej” strony. Cześć jestem Zuzia, przyjechałam tu z mamą Małgosią. Jogę ćwiczę od półtora roku. Cześć jestem Małgosia, przyjechałam tu z córką Zuzią. Jogę ćwiczę od pół roku, z czteromiesięczną przerwą. Uff, zapoznane. Oprócz nas w kółeczku podobnym do tych ze spotkań A A siedziało jeszcze kilka równie barwnych osób (pamiętajcie – jeżeli nikt was nie komplementuje, róbcie to sami jak ja w poprzednim zdaniu). Po mojej prawicy – kobieta, lat na oko 60, burza rudych loków na głowie i ogólna aparycja pozwalająca po-
20–21
i od słowa do słowa wyznała, że czuje ze mną połączenie dusz i jest pewna, że w poprzednim wcieleniu byłam hinduską joginką. Potem zaczęła opowiadać nam o otwieraniu czakr, bioenergoterapii, którą leczy dzieci i rozmowach z duchem zmarłej bratowej. Ba, nawet udało jej się przeprowadzić tę zagubioną duszę na tamten świat. Jednak najbardziej interesującą historią Dorotki była ta o Vipassanie.
syf. Dorotka swoje dzieci leczy energią. Zaczynało robić się coraz ciekawiej. Całe spektrum jej zainteresowań przedstawiła mi i mamie dopiero po jednej z kolacji, kiedy to podeszła do nas
Vipassana to dziesięciodniowy obóz medytacji. Medytacji nie byle jakiej, bo opartej na specjalnych zasadach. Opartej na ciszy. Świętej ciszy. Po przyjeździe do ośrodka uczestni-
Operacja na otwartym mózgu W porównaniu do Vipassany obóz jogi jest tylko subtelnym preludium do pełniejszego poznania siebie. Kiedy z ust Dorotki po raz pierwszy padła ta orientalnie brzmiąca nazwa, nie miałam pojęcia z czym może się ona wiązać. I powiem wam – w życiu nie spodziewałam się tego, co chwilę później usłyszałam.
źródło: pixabay
Obóz mentalnego przetrwania
strzegać ją jako szamańską duszę zagubioną na ziemskim padole albo słabo opłacaną piosenkarkę disco polo na narkotykach. Później okazało się, że jest ona połączeniem jednego z drugim, bo ćwiczy jogę kundalini. Dla niewtajemniczonych jest to praktyka polegająca na śpiewnym powtarzaniu mantr. Mantr, czyli OM, RA MA DA SA SA SAY SO HUNG, HO OPONOPONO. No cóż, niektórzy mają specyficzne hobby. Naprzeciwko mnie, dokładnie po drugiej stronie kręgu siedziała Dorotka – kwintesencja zafascynowania jogą, duchowością i wnikania w głąb siebie. Pochwaliła się, że na obozie jogi jest już piąty raz, razem z mężem zajmuje się tłoczeniem olei, bo mają one zbawienny wpływ na zdrowie, poza tym hodują też pszczoły i nie korzystają z leków – to przecież syntetyczny
cy oddają obsłudze wszelkie przywiezione gadżety – telefony, tablety, laptopy. Zakazane są również książki, odtwarzacze muzyki czy kartki i długopisy. Dorotka wspominała jak jeden z obozowiczów zaczął kreślić coś patykiem na piasku, a już za moment pojawił się obok niego człowiek z obsługi i szybko zniszczył jego rysunki. Zgodnie z filozofią S. N. Goenki, czyli twórcy opisywanej techniki medytacyjnej, wszelkie przedmioty zajmujące ludzkie myśli czymś innym niż faktyczną myślą stanowią przeszkodę w wyzwoleniu umysłu. Jednak największą przeszkodą jest rozmowa. Dlatego zaraz po dopełnieniu formalności i przypisaniu adeptów medytacji do pokojów zapada wszechobecna cisza. Zakazane jest mówienie. Zakazane jest nawet patrzenie na innych. Wzrok nie może rozpraszać w dążeniu do celu. Celem jest osiągnięcie stanu zen. Celem jest jednak także sama droga w dążeniu do stanu zen. Wzrok powinien być więc skierowany w podłogę. Kobiety i mężczyźni rozdzieleni są na dwie grupy, medytują oddzielnie, jedzą oddzielnie, a nawet śpią w przeciwnych skrzydłach ośrodków. Dorotka opisując swoją przygodę z Dziadowicami (o zgrozo, nazwa tej miejscowości nie może być przypadkiem), w których mieści się jedyny w Polsce ośrodek Vipassany, nota bene najnowocześniejszy na świecie, porównała ją z operacją na otwartym mózgu. Można sobie jedynie wyobrażać, jaki wpływ na psychikę ma dziesięć dni spędzonych na medytowaniu od 4 rano do zachodu słońca wyłącznie w towarzystwie własnych myśli. Po usłyszeniu historii Dorotki wiedziałam, że gdy już będę gotowa na najdłuższą randkę z samą sobą, trafię na Vipassanę. Chociażby w ramach eksperymentu. Nie minęło wiele czasu, żebym przekonała się, że nie tylko ja wpadłam na taki pomysł. Francuski pisarz Emmanuel Carrere już w 2015 r. połowicznie zdążył go nawet zrealizować.
Francuskie non-fiction Koniec tegorocznego września okazał się być początkiem złotej polskiej jesieni. Czerwone dywany z klonowych liści i mroźne, mgliste poranki zachęcały do rozkoszowania się „jesieniarstwem”. Właśnie podczas jednego z takowych poranków Vipassana znów stanęła na mojej drodze. Po uprzednim odstresowywaniu się do późnych godzin nocnych, rankiem często nachodzi człowieka chęć powrotu do świata kultury. W moim przypadku – Kultury Liberalnej, kryjącej się pod postaciami Jarosława Kuisza i Piotra Kieżuna. Panowie w swoim podcaście poruszali akurat temat najnowszej książki francuskiego autora. Joga Emmanuela Carrera, bo o niej była mowa, to kolejna próba zdefiniowania we-
wnętrznego ja. Tym razem poprzez jogę i medytację. Siedem lat wcześniej Carrere próbował dokonać tego samego dzięki chrześcijaństwu – opisał swoje starania w Królestwie. Według Panów obie próby zostały zakończone fiaskiem. Odnalezienie siebie okazuje się przerastać nawet pisarza, tworzącego pokaźnych rozmiarów autobiografię psychiatryczną, jak sam określa swoje dzieło. Jednak o czym właściwie jest Joga i czy na pewno tylko o jodze i przygodzie z Vipassaną ? Oczywiście, że nie. Jest o skrajnościach, o tytułowym zafu i prozaku, elektrowstrząsach i nirwanie, kłamstwie i prawdzie, miłości i seksie, terroryzmie i spokoju, ciszy i myślach samobójczych.
Carrere naprawdę obnaża siebie w „Jodze”. Chciałabym opowiedzieć o niej więcej, przedstawić zarys historii, jednak wolałabym nie czuć obowiązku zamieszczania adnotacji: Uwaga! Tekst zawiera spoilery na początku. Skupię się więc na formie. Porównywanie się do prawdziwego pisarza zapewne mi nie przystoi, ale ten tekst został napisany podobnie jak Joga. Mocno osobiście. W pierwszej osobie. Bez ukrywania stosunku autora do przedstawianych zdarzeń. Gdybym jednak chciała zwiększyć współczynnik podobieństwa obydwu fragmentów prozy, musiałabym dodać tutaj kilka opisów magicznych i wyzwalających stosunków seksualnych oraz przygodnych, niezobowiązujących romansów. Niestety nie mam ponad 60 lat, nie jestem mężczyzną (nad tymi dwoma aspektami akurat nie ubolewam), ani też nie żyję we współczesnym Paryżu (nad tym już ubolewam). Carrere oprowadza czytelnika po swoich ulubionych paryskich kawiarniach, poznaje go ze swoimi przyjaciółmi i nie boi się przyznać, że poczuł ulgę, gdy w zamachu zginął tylko Bernard, a nie któreś z jego dzieci. Nie boi się opisać historii swojej choroby dwubiegunowej. Ale nie jest to ten ekshibicjonistyczny brak strachu, krzyczący wszem i wobec TAK, MAM CHOROBĘ PSYCHICZNĄ, PATRZCIE NA MNIE. Jest to raczej swobodne, wręcz melancholijne opisanie terapii elektrowstrząsowej, nadziei związanej z każdą kolejną dawką psychotropów w kroplówce i ogólnego braku sensu czy chęci do życia. Każde słowo jest prawdziwie intymne. Nie wiem, czy odnoszę takie wrażenie tylko dlatego, że ostatnio najczęściej czytaną przeze mnie prozą są komentarze do ustawy o usługach płatniczych. Ale chyba nie – Carrere naprawdę obnaża siebie w Jodze.
KSIĄŻKA
źródło: materiały prasowe
joga /
Załatwmy sobie wszyscy L4 Emmanuel człowiek. Emmanuel pisarz. Rozdwojenie jaźni, tachpsychia czy osobowość spójna. Autor często daje znać, że jest pisarzem. Wie, że jego przeznaczeniem jest opisywanie rzeczywistości. Na Vipassanę wybrał się, mając na względzie późniejszy cel napisania książki na temat medytacji. Carrere żyje pisząc, pisze żyjąc. Nie rozgranicza swojego zawodu od siebie jako człowieka. Ma świadomość, że jest obserwatorem i musi dzielić się swoimi ref leksjami z szerszym gronem. Wiecznie obserwuje życie. Też tak chcę. Może utwierdzę się w tym na Vipassanie , ale najpierw trzeba wygospodarować 10 dni na niemówienie, niepatrzenie i niemyślenie. Chyba najłatwiej jest tak jak Dorotka „załatwić” sobie L4 od psychiatry. Mówiła, że „załatwiła”, ale kto wie, co na tym świecie jest prawdą. Na końcu wypadałoby odnieść się do zakończenia i puenty Jogi . Jednak, jak możecie się domyślać, nic wam o nim nie powiem. Wcale nie dlatego, że zostało mi jeszcze 70 stron tej książki. A przynajmniej nie tylko dlatego. Będę szczera – może nawet bardziej, niż przyznając się, że piszę recenzję książki, której nie skończyłam. Każdy z nas to zakończenie odbierze inaczej. Nieważne, jakie ono jest, każdego poruszy w nim coś innego, na coś innego zwróci uwagę. W tej sytuacji łączy nas tylko fakt, że zarówno dla mnie, jak i dla was zakończenie jest niespodzianką. Może właśnie tą niespodzianką, która przywróci komuś chęć do życia, a może autor na końcu faktycznie popełnia samobójstwo? Nie wiem. Ale czy to przypadkiem nie niewiedza i niemyślenie są najwyższymi wartościami według S. N. Goenki? Nie wiem. I jest mi z tym lepiej niż dobrze. 0
listopad 2021
KSIĄŻKA
/ retro-recenzja
Kto ty jesteś? Neuron mały Najlepszym sposobem na poznanie siebie jest dowiedzenie się, co dzieje się w mózgu – to on jest ludzkim centrum dowodzenia. Dzięki rozwojowi i coraz większemu zrozumieniu neuronauk nie trzeba być specjalistą, by poznawać mechanizmy zachowania. J U L I A J U R KOW S K A
prowadzenie ludzkiej egzystencji do stwierdzenia, że jej źródłem są jedynie połączenia neuronów, wydaje się zbyt płytkie. Już same myśli – głos, który nieustannie brzmi w głowie – wydają się czymś nieokiełznanym. Może nie być łatwo pogodzić się z faktem, że cały bagaż doświadczeń, miliony wspomnień czy grube tomy przeczytanych książek zamknięte są w czaszce i ważą zaledwie półtora kilograma. Książka Mózg. Opowieść o nas otwiera drzwi do świata, o którym niewielu ma pojęcie, a który jest ukryty w każdym człowieku.
S
łeczeństwa – poruszane są tematy uzależnień, chorób psychicznych czy wojen i władzy. Zdaje się jednak, że dla autora szklanka jest zawsze w połowie pełna – skupia się on na pozytywnych odkryciach, między wierszami zachęcając czytelnika, by, po przeczytaniu książki i poznaniu kilku sekretów swojego mózgu, starał się być najlepszą wersją siebie. Poruszana szeroko tematyka podejmowania decyzji czy empatii wpisuje się doskonale w popularne w ostatnich czasach podejście coachingowe.
Autorem książki i przewodnikiem pomiędzy milionami neuronów jest David Eagleman – amerykański neurobiolog, wykładowca na Uniwersytecie Stanforda, a także autor ponad stu publikacji w tematyce neuronauk. Jest on niezaprzeczalnym znawcą w tej dziedzinie, a jednocześnie, co ważniejsze dla czytelnika, swoją obszerną wiedzę potrafi przelać na papier. Mózg. Opowieść o nas to pozycja zrozumiała dla każdego. Specjalistyczna wiedza, dotycząca obszaru, o którym wciąż stosunkowo niewiele wiadomo, zostaje przez Eaglemana niemal przemycona pod postacią luźnych historii i, często zabawnych, anegdot. Autor nie zmusza czytelnika do błądzenia między niezrozumiałymi fachowymi pojęciami, a skupia się na przekazywaniu ciekawostek, które dla osoby niezwiązanej z tematem będą z pewnością szokujące. Poza możliwością odkrycia nowych faktów lektura Mózg. Opowieść o nas niesie za sobą również inne korzyści – przede wszystkim możliwość wniknięcia do ludzkich myśli. Podczas tej podróży w głąb mózgu można dowiedzieć się nie tylko, jak otoczenie i warunki życia kształtują połączenia neuronalne w mózgu, ale również w jaki sposób można starać się je zmieniać. Krótkie rozdziały, których treść dotyczy każdego człowieka z osobna, przeplatane są tekstami prezentującymi przekrój spo-
22–23
Co to będzie, co to będzie? Zwieńczeniem publikacji jest pytanie o przyszłość. I nie chodzi tu jedynie o przyszłość badań ludzi neuronauki, a o perspektywy rozciągające się przed całą ludzkością. David Eagleman, prezentując coraz bardziej abstrakcyjne dla ogółu społeczeństwa wynalazki ingerujące w ciało człowieka, zmierza do ulubionego przez pokolenia naukowców pytania o nieśmiertelność. Wraz z rozwojem technologii, a także poszerzaniem wiedzy o nas samych, wizja ta wydaje się coraz bliższa. Czy damy radę zapisać dane z naszego mózgu w pamięci komputera? A, przede wszystkim, czy zapisani w pamięci komputera wciąż będziemy sobą? 0
źródło: pixabay
Coś dla niewtajemniczonych...
zawężą swoje zainteresowania, które będą badać przy pomocy bardziej specjalistycznej literatury.
...i trochę mniej dla fanów mózgu Nieco inaczej do lektury podejdą czytelnicy już zaznajomieni z tym tematem. Mózg. Opowieść o nas zdecydowanie skierowana jest do osób poszukujących „mózgowych sensacji”, a niekoniecznie odpowiedzi na pytanie jak to dokładnie działa? Mimo że autor przytacza historie z licznych laboratoriów, których sam miał okazję być gościem, i przedstawia wyniki badań wielu wybitnych naukowców z całego świata, wszystko jest przedstawione raczej w postaci faktów, które zaskakujące są jedynie dla „nowicjusza”. Krótkie rozdziały, choć pozwalają zapoznać się z wieloma aspektami działania ludzkiego mózgu, nie pogłębiają żadnego z nich. Wszystko to sprawia, że książka ta jest dobrą pozycją dla osób dopiero zaczynających swoją przygodę z neuronauką. Być może z jej pomocą
źródło: materiały prasowe źródło: materiały prasowe
T E K S T:
Mózg. Opowieść o nas David Eagleman Zysk i S-ka Poznań 2018 ocena:
88887
recenzje /
KSIĄŻKA
źródło: materiały prasowe
Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc Poszukiwacze mocnych wrażeń oraz ciemności,
go terapeuty. One też odegrały ważną rolę w tej sprawie. Wszystkie osoby związane
która znajduje się w ludzkich sercach będą zachwyce-
z domniemanymi satanistycznymi obrządkami w Olympii z każdym dniem przynosiły
ni kolejną pozycją z serii wydawnictwa Czarne, które
śledczym coraz to nowe wiadomości, wspomnienia, informacje, które mroziły krew
jak zwykle nie zawiodło wyborem dzieła do publikacji.
w żyłach. Przodownikiem był Paul Ingram – po początkowym zaprzeczeniu posiada-
Rekonstruować wstrząsające śledztwo będzie dla czy-
nia jakiejkolwiek wiedzy o wydarzeniach, które miały mieć miejsce w jego domu, był on
telników Lawrence Wright i niewątpliwie zabierze ich
w stanie przypomnieć sobie wszystko, o co został zapytany.
w wyjątkową podróż.
Oprócz samego szczegółowego opisu śledztwa, które niewątpliwie zasłużyło na swe
Cała historia zaczyna się całkiem niewinnie – małe
miano jednego z najbardziej znanych i fascynujących w historii, autor przeprowadza też
miasteczko, przyjaźni mieszkańcy, duch przysłowio-
dogłębną analizę ludzkiej psychiki. Prowadzi czytelnika przez meandry naukowych rozwa-
wego American Dream. Za tą na pozór idealną fasadą
żań, poprzez wątki psychoanalizy, odnosząc się między innymi do Freuda, żeby pokazać,
czają się jednak pierwotne lęki, które zwyciężą nad
w jaki sposób możliwa była sytuacja, w której ukryte, najgłębsze lęki, na początku wydają-
zdrowym rozsądkiem i dadzą początek najsłynniejszemu śledztwu dotyczącemu przemo-
ce się wytworem wyobraźni, wychodzą na światło dzienne, by urzeczywistnić się w życiu
cy rytualnej. W 1998 r. Paul Ingram, zastępca szeryfa w stanie Waszyngton i ojciec piątki
człowieka. Czytelnik, przechodząc od ogólnego obrazu do szczegółowych opisów, coraz le-
dzieci, został obwiniony o przemoc seksualną w stosunku do swoich córek. Lawina zdarzeń
piej poznaje rodzinę Ingramów podczas poszukiwania odpowiedzi na to, jak takie strasz-
następujących po tym oskarżeniu zabrała ze sobą całe poczucie bezpieczeństwa miesz-
liwe wydarzenia mogły być jej udziałem. Czy naprawdę możliwe jest, żeby sąsiedzi, idealni
kańców i zniszczyła życie kilku rodzinom. Przestało chodzić bowiem jedynie o nadużycia, ja-
i nieskazitelni członkowie społeczeństwa, ukrywali za drzwiami szatana i czarownicę? Czy
kich dopuścić miał się Ingram kilkanaście lat wcześniej. Pojawił się wątek tortur sprzed kilku
jednak podobieństwo do procesów i śledztw Inkwizycji jest zbyt duże, aby uznać słowa
tygodni od aresztowania, a następnie wiadomości, które zelektryzowały amerykańskiego
świadków za prawdziwe? Na pytanie, gdzie leży prawda, czytelnik będzie musiał odpowie-
odbiorcę – rodzina Ingramów, osoby z ich otoczenia oraz te zupełnie z nimi niezwiązane
dzieć sobie sam, lecz autor niewątpliwe wprowadza go w tę historię w wyjątkowo pocią-
miały brać udział w satanistycznych praktykach, w tym w rytualnych mordach.
gający sposób.
ANNA PYREK
W tamtych czasach było o nich bardzo głośno – „ocaleńcy”, osoby, którym udało się uciec od rytualnych, satanistycznych obrządków pojawiali się niemal jak grzyby po
Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
deszczu. Wszystkie ich relacje brzmiały podobnie – czarne msze, maski zwierząt, za-
Lawrence Wright
bijanie płodów, przymusowe zapładnianie dziewcząt. „Ocaleńcy” pojawiali się w tele-
Wydawnictwo Czarne
wizji, w programach śniadaniowych i śledczych, pisali książki, które stawały się best-
Wołowiec 2021
sellerami. W owym czasie głośno zrobiło się o odzyskanych wspomnieniach, które pojawiały się dopiero z czasem – podczas hipnozy lub pod czujnym okiem profesjonalne-
ocena:
88889
źródło: materiały prasowe
Toksyczna męskość Po entuzjastycznie przyjętych przez polskich czy-
uczuć i delikatności. A pisarz bardziej niż piciem piwa i oglądaniem telewizji zainteresowany
telników autobiograficznych powieściach Koniec z Ed-
był klasyką literatury i teatrem. Wyniesiona z rodzinnego domu, praktykowana przez ojca
dym i Historia przemocy Edouard Louis powraca z nową,
przemoc jest jednak czymś, czego za wszelką cenę chce uniknąć, budując własne miejsce
niewielką objętościowo książką. Kto zabił mojego ojca,
w świecie.
w przeciwieństwie do swoich poprzedników, nie jest
Przedstawienie historii ojca wydaje się jednak jedynie pretekstem do poruszenia kwestii
pełnowymiarowym utworem prozatorskim, a zaledwie
francuskiej polityki społecznej. Tym, co stanowi samo sedno eseju, jest obraz współczesnej
kilkudziesięciostronicowym esejem. Najnowsze dzieło
Francji sterowanej przez uwłaczające biednym elity. To właśnie powszechna w mniejszych
francuskiego pisarza jest hołdem dla jego wychowane-
miastach bieda i katorżnicza praca wydają się źródłem frustracji i przemocy poszkodowa-
go w ubóstwie ojca. Esej nie zatrzymuje się tylko na jego
nych, których idealnym przykładem jest ojciec autora. Louis sugeruje, że takich osób jest
postaci, lecz otwiera także dyskusję o wielu ważnych
i będzie więcej, jeśli warunki pracy i zarobki uboższych się nie zmienią.
współcześnie kwestiach, takich jak toksyczna męskość czy problemy francuskiej klasy średniej. Po kilku latach spędzonych w Paryżu Louis, obracający się głównie w kręgach stołecznej inteligencji, wraca do Hallencourt – niewielkiej miejscowości położonej na północy Francji. Pobyt w rodzinnych stronach sprawia, że pisarz musi ponownie skonfrontować się z prze-
Z pewnością esej docenią fani poprzednich powieści autora, gdyż Kto zabił mojego ojca stanowi doskonałe uzupełnienie poprzednich dzieł Francuza. Niestety, książka jest za krótka i zbyt pobieżnie porusza podjęte problemy, przez co prawdopodobnie przypadnie do gustu tylko wiernym czytelnikom pisarza, znającym już jego historię. .
ALEKSANDRA PYTEL
szłością – biedą małego miasteczka i schorowanym ojcem, który nigdy nie zaakceptował homoseksualności autora. Ojciec Louisa, z pozoru stereotypowy przeciwnik wszelkiej odmienności, jawi się jako
Kto zabił mojego ojca
postać niejednoznaczna. Ma on dopiero 50 lat, jednak jest już niezdolny do dalszego wy-
Edouard Louis
konywania zawodu ze względu na wieloletnią wyczerpującą pracę w fabryce. Trud ten nie
Wydawnictwo Pauza
przynosił oczekiwanych zysków, więc jedynym sposobem na poradzenie sobie z narastają-
Warszawa 2021
cą frustracją była dla niego przemoc, zarówno psychiczna, jak i fizyczna, stosowana wobec członków rodziny. Główną ofiarą był właśnie młody Louis, który stanowił przeciwieństwo
ocena:
88897
kultywowanej w Hallencourt męskiej toksyczności, narzucającej dorastającym chłopcom postawę silnego, nieraz agresywnego samca niestroniącego od używek, pozbawionego
listopad 2021
/ hardrockowe One Direction z każdym dniem pochłania nas kapitalistyczna dystopia
Frontmani włoskiego hard rocka
Młodzi, popularni i z głowami pełnymi pomysłów – fani Måneskin opisują swoich idoli samymi pochlebstwami. Zespół podbił serca publiczności najpierw we włoskim X Factor, następnie zwyciężył na Festiwalu w San Remo, a pierwsze miejsce w Eurowizji przyniosło mu światową sławę. Wiele osób zastanawia się jednak, czy artyści z duszami buntowników podołają zderzeniu z popkulturą. T E K S T:
K A R O L I N A OWC Z A R E K
rzed tegorocznym Konkursem Piosenki Eurowizji Måneskin zgromadził spore grono fanów, jednak dopiero w 2021 roku osiągnął światowy sukces. Wcześniej znany był przede wszystkim włoskiej publiczności oraz niewielkiej grupie zagranicznych zapaleńców. Początkowo Damiano David, wokalista zespołu, śpiewał w języku angielskim, jednak po sukcesie w X Factor zespół zdecydował się na pisanie większej liczby piosenek po włosku, tak by zaspokoić oczekiwania fanów ze swojej ojczyzny (co wyznali w jednym z udzielanych wywiadów). Eurowizyjna wygrana zespołu była dość nieoczekiwana, biorąc pod uwagę stylistykę oraz gatunek muzyczny, w jakim się porusza. Dodatkowo to dopiero trzecia włoskojęzyczna piosenka, która zajęła pierwsze miejsce w konkursie. Ogromna mobilizacja fanów pomogła artystom w drodze po pierwsze miejsce, by niedługo potem Zitti E Buoni, czyli ich zwycięski utwór, zabrzmiał w radioodbiornikach na terenie całej Europy.
P
Ulubieńcy nastolatków Szczególną popularność Måneskin zdobył wśród młodej publiczności. Nie wiadomo, czy przyciągnęła ją hard rockowa muzyka, czy może kontrowersyjny image i atrakcyjni członkowie zespołu. Jedno jest pewne: młodzież oszalała na ich punkcie. Piosenki Zitti E Buoni, I Wanna Be Your Slave i cover utworu Beggin’ już od kilku miesięcy krążą po TikToku, dzięki czemu przebiły się do mainstreamu. Nie jest to obec-
24-25
nie często spotykane wśród rockowych wykonawców – większość z nich zadowala się wąską publicznością, słuchającą cięższych dźwięków lub decyduje się zmienić wizerunek na bardziej przystępny dla większego grona słuchaczy. Sukces Måneskin może być szansą na powrót hard rocka do mainstreamu, a także drogą do popularności nieanglojęzycznych muzyków wśród zagranicznych słuchaczy.
Trasa po Europie i koncert w Gdyni Tegoroczne lato było intensywnym czasem dla zespołu. Artyści zagrali na europejskich festiwalach muzycznych, w tym dwukrotnie w Polsce – najpierw jako goście festiwalu w Sopocie, a następnie, po raz pierwszy na pełnowymiarowym koncercie, na Open’er Park w Gdyni – serii muzycznych występów, zorganizowanych w zamian za Open’er Festival. Bilety na koncert Måneskin w Gdyni wyprzedały się w kilka minut. Nie ma co się dziwić, zespół cieszy się wielką popularnością również w Polsce. Widownią byli głównie fani przed dwudziestką. Ku ich zdziwieniu prawie połowa zagranych utworów okazała się coverami, a liczba włoskich kompozycji na setliście nie była pokaźna. Większość wielbicieli zespołu wychowała się na muzyce innych wykonawców niż członkowie zespołu, co można było dostrzec szczególnie, kiedy Damiano z uznaniem i wdzięcznością zaczął mówić o Iggym Popie, punkrockowym muzyku, z którym zespół wydał w sierpniu alternatywną wersję utworu I Wanna Be Your Slave. Spora część publiczności nie wiedziała jak zareagować, przez co powstała niezręczna cisza. Zresztą duet z Iggym nie przypadł słuchaczom do gustu już w chwi-
li jego wydania. W trakcie ostatniego utworu Damiano poprosił widownię o zrobienie wielkiego koła, zapewne w celu stworzenia ściany śmierci, elementu tańca pogo, spotykanego najczęściej na koncertach rockowych, punkowych i metalowych, jednak większość osób nie wiedziała, co wokalista miał na myśli.
Przyszłość Måneskin Część wielbicieli zespołu obawia się o jego dalsze losy z kilku przyczyn. Boją się, że przez nagle zdobytą popularność muzykom uderzy woda sodowa do głowy, zaczną grać pod publikę lub zostaną przytłoczeni nadmiarem sławy. Jednak obecnie nikt nie powinien mieć powodów do niepokoju. Artyści cenią swoich fanów, ale twierdzą, że muzykę tworzą dla siebie. Niemniej nie można wykluczyć możliwości, że w toku eksperymentów muzycy Måneskin będą starali się odnaleźć swe wymarzone brzmienie. W końcu ich pierwszy pełnowymiarowy album brzmiał bardziej funkowo, pop-punkowo, a dopiero na drugiej płycie można było usłyszeć przewagę hard rockowych rytmów. Wydany w październiku utwór MAMMAMIA zebrał kilka negatywnych recenzji i opinii. Część osób uważa, że mocno przypomina poprzednie piosenki, a zespół staje się monotematyczny i sili się na kontrowersje. Jednak w wywiadzie dla NME Damiano wyznał, że nowy singiel został stworzony nie do końca na poważnie, w kilka godzin dla zabawy. Artyści uważają również, że sporo osób odbiera ich kreację błędnie, ale nie zamierzają zadowalać wszystkich – wolą robić to, co czują, bo właśnie autentyczność inspiruje ich fanów, w których widzą nadzieję na powrót popularności sceny rockowej. 0
o radiu i algorytmach /
Od radia po algorytmy - jak dziś słuchamy muzyki?
Byłam na pierwszym roku studiów, gdy ktoś poinformował mnie o nagłym wzroście popularności Billie Eilish. Pojawiła się nagle, a stacje radiowe nie przestawały katować bad guy. Przypomniał mi się wtedy okres dzieciństwa, gdy nagle wszędzie zaczęła się pojawiać twarz Justina Biebera – w gazetach, w internecie, na koszulkach innych dziewczyn. Przez cały ten czas nurtowało mnie pytanie – jak to właściwie jest z tymi hitami? Dlaczego jeden utwór potrafi być maglowany w radiu kilkanaście razy dziennie? Czemu o wiele lepsze utwory, mimo bycia na albumie wraz z hitem, pozostają nieodkryte i zapomniane? T E K S T:
W I K TO R I A KO L I N KO
We rule the world Odpowiedź może wydawać się wręcz banalna: to my o tym decydujemy. My usłyszeliśmy pierwszy raz The Quarrymen na małym lokalnym festiwalu. Spodobali nam się tak bardzo, że coraz chętniej zaczęliśmy wypytywać o członków zespołu. Później chodziliśmy na ich skromne koncerty w knajpach. Nawet gdy zmienili nazwę na The Silver Beatles, wciąż chcieliśmy słyszeć ich coraz częściej. Później wykupowaliśmy stadiony, a nasze dziewczyny rzucały stanikami w słynną czwórkę z Liverpoolu na koncertach. Wszystko po to, żeby dobra i chwytliwa muzyka była puszczana w stacjach radiowych i telewizji na całym świecie. Dzisiaj może już nie potrafimy dostrzec tego powolnego procesu dojrzewania muzyków, którzy dopiero zaczynają objawiać się szerszej scenie muzycznej. Chociaż może nam się wydawać, że pojawia się ich coraz więcej, to jednak wciąż my jesteśmy odpowiedzialni za ich rozwój. Wciąż mamy wpływ na to, kogo będziemy słuchać całymi dniami w radiu. Dziś dzieje się to po prostu inaczej, robimy to adekwatnie do epoki, w której żyjemy.
We still kinda rule the world Gdy byłam na drugim roku studiów, zaczęłam się coraz dokładniej przyglądać karierze Billie Eilish. Moje początkowe podśmiechiwania z młodej wokalistki zamieniły się w autentyczną fascynację. Zaczęłam się zastanawiać, jak brzmiały jej pierwsze utwory i jak w tak krótkim czasie jej kariera nabrała tak zawrotnie szybkiego tempa. Ktoś powiedział mi, że stoją za nią po prostu rodzice Eilish, którzy zapłacili niezłe pieniądze wytwórniom za promocję. Okazało się, że nie do końca tak było. Z wywiadów i artykułów w internecie dowiedziałam się, że wszystko zaczęło się od platformy Soundcloud – Billie po prostu wrzuciła tam swój ka-
GRAFIKA:
M A R T Y N A B O R O DZ I U K
wałek, który szybko podbił serca innych muzyków. Ocean Eyes zaczęli remiksować Blackbear, Astronomyy czy Goldhouse. Fala zaczęła nabierać tempa. To właśnie w tym momencie znowu my pokierowaliśmy czyjąś karierą. Zaczęliśmy repostować remiksy, a Billie wraz z bratem otrzymała końską dawkę motywacji do tworzenia coraz nowszych kawałków.
When the world is ruled by the bigger ones W każdej karierze przychodzi w końcu taki moment, gdy pałeczkę muszą przejąć więksi, czyli radia. Jak to się w końcu stało, że bad guy podzielił świat na hejterów i miłośników zielonowłosej nastolatki? Podczas mojego researchu okazało się, że jest to wiedza poniekąd tajemna. Udało mi się odkryć, że każda stacja ma swoje specyficzne zasady. Niektórzy prowadzący audycje sami przygotowują swoje playlisty. Zdarza się również tak, że ktoś przesyła dobry kawałek, który spodoba się prowadzącemu, a ten z kolei puszcza go na antenie. Dzieje się tak w przypadku mniej komercyjnych stacji radiowych. Te większe oddają się w ręce słuchaczy, co powinno nas przecież zadowa-
lać. Na swoich stronach internetowych udostępniają nam ankiety, w których możemy zdecydować, czy dany utwór nam się podoba, i czy powinniśmy go słyszeć zdecydowanie częściej. Na tej podstawie układane są wcześniej listy, które odsłuchujemy po jakimś czasie od wypełnienia ankiety. Więc tak, jeśli słyszymy coś nieprzyjemnego kilka razy dziennie, to w sumie nasza wina. Dlaczego w takim razie coraz częściej wybieramy hity, które zlewają się z innymi i wydają się brzmieć tak jak cała reszta?
The world is ruled by someone else now Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że naszym gustem zaczynają sterować jeszcze więksi giganci. Zejdę już ze stacji radiowych, bo na wybór utworów mają też wpływ inne czynniki sprzyjające uszom (i portfelom). Na przykład takie, że wytwórnie płacą za granie konkretnego utworu określoną liczbę razy w ciągu dnia. To oczywiście także wpływa na rozwój karier muzyków – im dłużej oswajamy się z czyimś wokalem, tym większa szansa na to, że zaczniemy słuchać także innych kawałków tej samej osoby, a finalnie być może pójdziemy na koncert. Jednak to, co przeraża mnie bardziej niż radiowe macki wpływu, to internetowe algorytmy. Jak się okazało, spotifajowa playlista Odkryj w tym tygodniu wcale nie zachęca mnie do poznawania nowej muzyki. Zamyka mnie w bańce utworów, które dobrze znam i które wciąż cieszą moje uszy. Bo tak właśnie działa algorytm – im więcej muzyki słucham, tym lepiej mnie poznaje i tym lepiej dopasowuje tak samo brzmiące kawałki. W 2015 r. Spotify uruchomiło także program Spotify for Artist, który pokazuje artystom dane demograficzne słuchaczy. To z kolei pomaga odpowiednio dostosować muzykę do lokalnych preferencji słuchaczy. Muzyka staje się przez to bardzo bezpieczna, dostosowywana do mas. W ten sposób powoli przestajemy rządzić światem muzycznym, a zaczynamy po prostu konsumować muzykę kreowaną przez algorytmy. 0
listopad 2021
/ gusta muzyczne a osobowość
Pokaż mi swoją playlistę, a powiem ci, kim jesteś Na co dzień, wszędzie, praktycznie przez cały czas otaczają nas dźwięki. Ich klasyfikacja na te mniej i bardziej atrakcyjne jest kwestią indywidualną i przychodzi nam dosyć naturalnie. Dlaczego jednak jednym z najczęściej zadawanych pytań podczas pierwszych spotkań jest krótkie Czego słuchasz? Nie dzieje się to bez powodu. To właśnie muzyka bardzo często okazuje się być wskaźnikiem stylu życia, światopoglądu czy też wrażliwości konkretnej osoby. T E K S T:
N ATA L I A JA R M U L
zień jak co dzień. Znowu gdzieś się spieszysz. Dopinguje cię wizja odjeżdżającego ze stacji pociągu, do którego drzwi zamykają się tuż przed twoim nosem. W wyścigu z czasem towarzyszy ci przypadkowa piosenka na słuchawkach, nie mogło jej przecież zabraknąć. Muzyka w twoim życiu odgrywa ważną rolę. Nie masz chwili na przełączenie zapętlonego kawałka, jednak nie zwracasz uwagi na to, że zaczyna się już po raz trzeci. W końcu dobiegasz na stację. Widzisz na oko piętnastoletnią dziewczynę, ubraną w za dużą koszulkę z logo zespołu The Rolling Stones. W twojej głowie automatycznie pojawia się krótkie Ciekawe, czy zna chociaż jedną ich piosenkę? Zajmujesz miejsce koło niej. Wsłuchujesz się w muzykę wybrzmiewającą z jej słuchawek i nagle orientujesz się, że to Paint It, Black. Zadajesz sobie pytanie: Od kiedy drobne blondyneczki, wyglądające niczym nastoletnie wersje Britney Spears słuchają rocka? Jednym ruchem wyciągasz z kieszeni jeansów telefon. Chwilę później podnosisz głowę i dostrzegasz stojącego nad tobą dwumetrowego „Herkulesa”, podśpiewującego radośnie przebój Beyoncé If I Were a Boy. Dzień nie przestaje cię zaskakiwać. Przypominasz sobie jednak, że nareszcie nadszedł długo wyczekiwany moment – możesz włączyć swoją ulubioną playlistę. Nigdy wcześniej nie zastanawiałeś się, dlaczego nagle nachodzi cię ochota na konkretną piosenkę. Wydawało ci się, że to tylko parominutowe zlepki dźwięków, jedne nudzą się szybciej, drugie zostają z tobą na dłużej. Nic bardziej mylnego. W dodatku muszę cię zdziwić – delikatne nastolatki słuchają rocka, napakowani twardziele słuchają przebojów księżniczek popu. Takich odstępstw od reguły jest znacznie więcej. Co ciekawsze, współcześnie coraz popularniejsze staje się przekonanie, że o muzycznych preferencjach w znaczącej mierze decydują cechy naszej osobowości.
D
Czego słuchasz? Według badań przeprowadzonych przez psychologów Jasona Rentfrowa z Uniwersytetu w Cambridge oraz Sama Goslinga z University
26-27
of Texas w Austin – to właśnie za pomocą tempa i rytmu słuchanej muzyki możemy dowiedzieć się o osobowości i stylu życia drugiej osoby więcej, niż mogłoby się nam wydawać. W swojej pracy badawczej zatytułowanej The Do Re Mi’s of Everyday Life: The Structure and Personality Correlates of Music Preferences na podstawie testów przeprowadzonych na ludziach z różnych zakątków świata, przedstawili korelacje między gustem muzycznym a podstawowymi cechami osobowości. Brzmi ciekawie? Już teraz sprawdź, co może powiedzieć o tobie twój ulubiony gatunek muzyczny!
Jazz, blues, soul
często introwertyczni i mogą cierpieć z powodu niskiej samooceny. Nie zaliczymy ich do grona osób asertywnych, jednak z pewnością możemy określić jako wrażliwych i troszczących się o innych ludzi.
Muzyka klasyczna Fani muzyki klasycznej są zazwyczaj introwertykami, zdystansowanymi wobec otaczającej ich rzeczywistości. Towarzyszy im świadomość własnej wartości oraz pewność siebie. Słuchanie muzyki dostarcza im emocji niczym najlepsze doświadczenie teatralne. Wyróżnia ich skłonność do dramatyzowania oraz kreatywność.
Indie / muzyka alternatywna / niezależna
Jeśli jesteś fanem jazzu, bluesa lub soulu, możesz być postrzegany jako osoba ekstrawertyczna, o wysokim poczuciu własnej wartości. Cechuje cię kreatywność oraz ponadprzeciętna inteligencja. W codziennym funkcjonowaniu daje o sobie znać twoja skomplikowana natura, natomiast ambicja determinuje cię do nieustannego rozwoju intelektualnego. Nie boisz się wyzwań, zdobywanie nowych doświadczeń jest twoim chlebem powszednim.
Według badaczy zwolennicy tego gatunku to w znaczącej mierze nastawieni na rozwój intelektualny introwertycy. Cechuje ich kreatywność oraz wysoki poziom inteligencji. Kreują się na osoby poszukujące nowych doświadczeń, jednak w rzeczywistości są bierni, niekiedy nawet leniwi, a przy tym uparci. Przekonani o swojej niskiej wartości, mają tendencję do popadania w stany depresyjne.
Pop
Rap
Jeśli lubisz otaczać się ludźmi szczerymi i spontanicznymi, zdecydowanie powinieneś zakręcić się wokół fanów muzyki pop. Przedstawia się ich jako osoby towarzyskie, obdarzone poczuciem humoru. Mimo że miłośnicy tego gatunku muzycznego są pracowici i mają wysoką samoocenę, badacze sugerują, że występują wśród nich tendencje do bycia mniej kreatywnymi i bardziej niespokojnymi. Zwolennicy popu uparcie bronią swoich poglądów, głównie politycznych, nowe doświadczenia są raczej czymś, czego starają się unikać.
Podobnie jak w przypadku rocka i heavy metalu możemy mówić tu o powszechnym przekonaniu, że rap jest szczególnie popularny wśród agresywnych brutali. Nic bardziej mylnego! Gatunek ten preferują przede wszystkim ludzie kontaktowi, otwarci. Najczęściej określa się ich jakoś ekstrawertyków z wysoką samooceną. Zauważa się u nich również tendencje do podejmowania pochopnych decyzji, gwałtownych działań, wypowiadania myśli tak szybko, jak tylko zostaną one uformowane. Analizując powyżej przedstawione wyniki badań, musimy pamiętać jednak, że nie zawsze stanowią one rzetelną odpowiedź na to, jak relacja gust muzyczny – osobowość prezentuje się u każdego z nas w rzeczywistości. Jednak kto wie, może następnym razem tworząc nową playlistę dowiesz się dzięki niej czegoś ciekawego o sobie. 0
Rock, metal Poprzez powszechne stereotypy o agresywnych, mrocznych rockmanach, ogromne zaskoczenie maluje się na twarzach tych, którzy dowiadują się, że wśród fanów rocka i metalu przeważają osoby z natury łagodne i spokojne, często nawet wycofane. Zwolennicy tych gatunków są kreatywni, ale
xxxzz
ocena:
recenzje /
ZillaKami Dog Boy Hikari-Ultra
Jestem cierpliwy, ale moja cierpliwość też ma swo-
do poznania rapera od jego wrażliwszej strony. Szcze-
je granice – chyba każdy słyszał w życiu taki tekst
gółowy opis bolesnych przeżyć, takich jak bezsilność
z ust swojego rodzica. Pokuszę się o stwierdzenie, że
w starciu z depresją czy borykanie się z własnymi
ZillaKami słyszał go sto razy częściej niż reszta ludzi,
emocjami po śmierci przyjaciela, potraf i wprowadzić
tyle że ze strony swoich fanów. Solowy debiut nowo-
słuchacza w melancholijny nastrój. Doceniam także
jorskiego rapera wreszcie ujrzał światło dzienne, po
chęć złożenia hołdu Nirvanie za pomocą utworu Hello,
trzech latach od pierwszej zapowiedzi. Może i minęło
ale według mnie można było to zrobić w bardziej inte-
sporo czasu, ale nie można zarzucić Zilli bycia leni-
ligentny sposób, niż idąc po linii najmniejszego oporu
wym – w międzyczasie on i SosMula wydali trzy albumy
i kopiując refren Smells Like Teen Spirit . Zresztą na-
w ramach wspólnego projektu City Morgue, zahacza-
wiązań do tego legendarnego zespołu znaleźć można
jącego o pogranicze trapu, horrorcore’u oraz metalu.
więcej, przede wszystkim w warstwie instrumentalnej.
Hałaśliwe, ciężkie beaty, brutalne teksty nawiązujące
Not Worth It to pełnoprawny, grunge’owy kawałek,
do gangsterskiej przeszłości i dzikie f low obu raperów
podobnie jak Bleach . O ich unikalności stanowią jednak
stały się ich znakiem rozpoznawczym.
rapowe wstawki.
Czy warto było jednak czekać na solowy debiut Zilli?
Dog Boy jest albumem, którego po prostu przyjem-
Jeden rabin powie tak, inny rabin powie nie. Moim zda-
nie się słucha. Sporo piosenek wpada w ucho i mimo
niem prawda leży gdzieś pośrodku, gdyż Dog Boy ma
ich odchyleń w stronę różnych gatunków, muzycznie
zarówno szereg mocnych stron, jak i dużo niedocią-
pozostają spójne. Niestety mało które utwory zosta-
gnięć. Gdyby tak rozłożyć większość piosenek na czyn-
ją w głowie na dłużej. Brakuje w nich głębi, czegoś, co
niki pierwsze, okazałoby się, że zostały napisane we-
sprawiłoby, że z wypiekami na twarzy słuchałbym tego
dług tej samej formuły – stwórz szablonowy trapowy
krążka od początku do końca. Trzymam jednak kciuki
beat, dorzuć nu metalowy, punkowy riff, a na koniec na-
za sukces kolejnych wydań, bo, będąc w wieku studen-
wiń parę energicznych zwrotek. Na szczęście wszech-
ta zaczynającego magisterkę, ZillaKami osiągnął więcej
obecną monotonię przełamuje ostatnie kilka utworów,
od niektórych weteranów gatunku.
w których ZillaKami spuszcza trochę pary i zaczyna
J A K U B K O Ł O DZ I E J
śpiewać – czego przy akompaniamencie akustycznej gitary słucha się zadziwiająco dobrze. Zamykające al-
gibon / skręt / zioło / lufka /
zaproszeni goście przyćmiewają Matę (a żeby Malik Mon-
/ chwast / skun / marihuana – 11 razy
tana kogoś przyćmił, to trzeba się naprawdę postarać).
wódka / alkohol / flacha / browar / kac – 17 razy
Nasza klasa ale to DRILL robi miły ukłon w stronę memów
dupka / cipka / dziwka – 6 razy
z YouTube’a – na produkcji znalazł się bowiem Młody KlakPróbująca uderzać w spokojniejsze tony strona Młodego
skiej muzyce tak obfitego w rekordy debiutu jak ten Maty –
Matczaka spektakularnie przewraca się na skórce od ba-
poczwórna platyna za 100 dni do matury, diament za Patoin-
nana – w końcu, jeśli chce się wysuwać tekst na pierwszy
teligencję, podwójna platyna za preorder Młodego Matczaka,
plan, to trzeba mieć coś do powiedzenia. A z tym bywa
największy rapowy koncert w Polsce. Czy zasłużenie?
różnie. Mata potrafi być naprawdę dobrym narratorem
Trudno powiedzieć, czy za wspomnianymi wyżej wyni-
(67-410, 2001), ale nawet w szczytowym momencie nie
kami idzie wyjątkowa jakość muzyczna i tekstowa. Inne
może się powstrzymać od przemycenia żenującego bądź
aspekty osobowości i wizerunku Maty dla ułatwienia roz-
nieadekwatnego elementu ( jak wstawka o orgazmie
ważań warto pominąć (choćby godna politowania kreacja
w epitafium dla zmarłej osoby – niby ma swoją rolę i nie
na dobrego synka inteligenckiego ojca). Przygotowane na
jest przypadkowa, ale... czy naprawdę musi tam być?).
początku zestawienie mniej więcej pokazuje różnorod-
Radiowy Kiss cam brzmi jak Post Malone, Patoreakcja
ność liryczną Młodego Matczaka. Może się więc wydawać,
potyka się o własne nogi przez natłok odwołań, a wyjąt-
że cały koncept kręci się wokół jarania zioła, spożywania
kowość przeciwstawnych tematycznie utworów Faka
alkoholu i uprawiania seksu. I, poza kilkoma wyjątkami, nie
i Szmata kończy się na koncepcie (ta pierwsza piosenka
byłoby to dalekie od prawdy. Oddać trzeba jednak Macie, że
jest w dodatku obleśna). Co z tego, że Matczak skrywa
z całości tworzy intertekstualny twór, wypychając teledy-
gdzieś głęboko w sobie pokłady kreatywności (czasem
ski smaczkami i ściśle łącząc je z utworami.
klei rymy jak Plastuś), jeśli wykorzystuje je do rapowa-
Oczywiście można powiedzieć, że przecież rap nie
nia głupot w nieszczęsnej „rapowej konwencji” polegają-
musi mieć przekazu, że wystarczy, żeby, mówiąc kolo-
cej na wywyższaniu używek i obrażaniu kobiet? Przyda-
kwialnie, bujał. To prawda. Ale Mata nie buja. Do potencja-
łoby się chyba dorosnąć i zmienić mentalność.
ocena:
son, użytkownik przerabiający znane piosenki na drill. Jedno trzeba przyznać na pewno: dawno nie było w pol-
xxzzz
bum Frosty i Space Cowboy dają odbiorcy rzadką okazję
Mata Młody Matczak SBM Label
łu bangiera zbliżają się jedynie SKUTE BOBO z mumble rapową nawijką à la Playboi Carti, i Papuga, w której jednak
JACEK WNOROWSKI
listopad 2021
SZTUKA
/ wywiad z ludźmi teatru
Kochajmy się w teatrze
Przestrzeń, w której pozostawiam coś po sobie Teatr STUDIO to miejsce odważnej sztuki i wolnej wypowiedzi. Dla młodego widza jest także przestrzenią bezpieczną, otulającą i zapraszającą do współpracy oraz przeprowadzania twórczych eksperymentów. T E K S T:
I WO N A O S K I E R A
ok temu, w niepewnej rzeczywistości, kilkunastu młodych ludzi zebrało się w Teatrze STUDIO z nadzieją na oderwanie się od pandemicznych realiów. Po czteromiesięcznej współpracy powstała publikacja Wrażliwość 2020 ukazująca różne perspektywy sytuacji społeczno-politycznej w Polsce oraz refleksji nad sztuką. Kolejne miesiące ta sama grupa spędziła na Warsztatach Krytycznego Myślenia prowadzonych przez Justynę Lipko-Konieczną. Po roku od pierwszego spotkania uczestniczki warsztatów opowiedziały, czym teatr jest dla nich obecnie oraz jakie przemiany zaszły w ich życiu.
R
Jak opisałybyście siebie rok temu, kiedy przychodziłyście do teatru? Czym teraz jest dla was teatr? JULIA BUKOWSKA: Opowiem o jednej myśli, która przyszła mi do głowy, kiedy za-
już o wiele silniejsza i potrafię sobie uświadomić znacznie więcej. Na przykład wiedzę z warsztatu dziennikarskiego, prowadzonego przez Adriana Stachowskiego, stosuję do dziś nawet w zwykłych rozmowach towarzyskich. Przez ten rok wszystko się zmieniło. Często jest tak, że ktoś mówi: Ale ten rok szybko minął. O, to już rok odkąd się poznaliśmy. Nie! On minął względnie szybko, ale wydarzyło się tak dużo, że powiedzieć ale szybko minęło byłoby nie fair. Tyle się wydarzyło w tym czasie, tyle było projektów zawodowych i emocjonalnych. Owszem, zmieniło się wszystko, ale ten rok był niesamowicie płodny we wszelkie doświadczenia życiowe.
MAGIEL:
dawałaś to pytanie. Bardzo kocham to miasto – Warszawę. Kocham Pałac Kultury i Nauki, który choć podszyty kontrowersjami, to stanowi dla mnie bardzo ważną budowlę. Cieszę się, że wśród miliona sal i gabinetów Pałacu znalazłam przestrzeń, w której pozostawiam coś po sobie. Tą przestrzenią jest Teatr STUDIO. Nie chodzi mi o sprawczość czy egotyczne stawianie pomników; po prostu cieszę się, że mogę budować społeczność istotnej instytucji w tak ważnym dla mnie mieście. I może nie jest to odpowiedź na twoje pytanie, bo nie opowiedziałam tutaj nic o sobie, ani o tym, kim byłam rok temu i kim jestem teraz. Wydaje mi się jednak, że samo przychodzenie do Teatru STUDIO było spełnieniem marzeń. Lubiłam tu przychodzić, patrzeć na te ściany, oglądać te spektakle, lubiłam przebywać w tym barze. O tym trochę jest mój tekst, który napisałam do publikacji Wrażliwość 2020. Foyer Teatru STUDIO było takim miejscem, w którym ja i moi przyjaciele czuliśmy się jak główni bohaterowie filmu reżyserowanego przez nas samych. Tutaj odbywały się silent disco czy imprezy. Tutaj dojrzewaliśmy i doświadczaliśmy naszych wzlotów i upadków, miłości i wielu innych rzeczy. Z kolei teraz wchodzę po schodach, otwieram jakieś drzwi, przechodzę tymi korytarzami, by zaraz leżeć na tarasie. To jest ta różnica w kontekście Teatru STUDIO, który nie jest już dla mnie obcym miejscem, ale przestrzenią, w której buduję moją prywatność. Jeśli natomiast chodzi o emocjonalne przemiany, to wszystko we mnie uległo zmianie. W głowie prowadzę nieustanną samoanalizę. Chciałabym żyć świadomie i jak najlepiej rozumieć wszystko to, co dzieje się wokół mnie. Wciąż wiele nie rozumiem, ale jestem bardzo z siebie dumna. Julka rok temu, która dopiero zaczynała robić te wszystkie rzeczy związane z naszą publikacją, a Julka teraz, to dwie inne osoby. Julka rok temu to osoba, która płakała, leżąc na podłodze, bo nie mogła sobie poradzić z małymi porażkami. Miałam ochotę poddać się 15 tys. razy. Teraz jestem
28–29
ANIA KOZIESTAŃSKA: Teatr sam w sobie zawsze był blisko mnie. Zarówno dla mnie jako widzki, jak i osoby od czasu do czasu występującej na scenie. Próbowałam pisać scenariusze i reżyserować. Kiedyś chciałam zgłębiać teatr na wszystkie możliwe sposoby. Jeżeli chodzi o doświadczenie spotkania się w Teatrze STUDIO, to fakt, że mogliśmy wejść konkretnie do tego, a nie do jakiegoś innego teatru w Warszawie, sprawił, że chodząc na warsztaty do Pałacu Młodzieży, zawsze myślę o nim z dużym sentymentem. Z takim samym uczuciem spoglądam na repertuar. Potem wracam z moimi znajomymi, z którymi spędzam mnóstwo czasu i którzy wiedzą o mnie wszystko. Za każdym razem, kiedy mijamy ten budynek, chcę im powiedzieć: Wiecie, chcę mówić, że ja do tego należę. Chcę mówić, że jestem częścią tej społeczności. Wiem, że trochę mijam się z prawdą, ale mam nadzieję, że to się niedługo zmieni. Liczę na to, że będę mogła tutaj przychodzić jeszcze częściej. Zobaczymy, co przyniesie kolejny rok. Wierzę, że nie będziemy musieli powiedzieć, że minął tak szybko. Dla mnie te ostatnie doświadczenia to kamienie milowe, ale wydaje mi się, że jeszcze ich nie doceniam. Mam poczucie, że jeszcze jestem w trakcie tych procesów i dlatego nie mogę spojrzeć na nie z perspektywy osoby trzeciej, jak zrobiła to Julka. Może za dwa, trzy lata spojrzę na to i powiem: Boże, trochę jednak robiłam w tym życiu, jak byłam taka mała. Chyba jeszcze trochę czasu musi minąć, bo jeszcze czuję się taka młoda i wiem, że jeszcze dużo przede mną.
MARLENA KOWALCZYK: Teatr lubiłam zawsze. Kiedyś siłą rzeczy ograniczało się to do wycieczek szkolnych, bo jednak trudno w podstawówce pójść do teatru samemu z siebie. Wszystko zmieniło się w pierwszej liceum, czyli dwa lata temu. Partner mojej cioci jest nagłośnieniowcem w Teatrze Dramatycznym, więc przysługują mu bilety pracownicze na spektakle. Pewnego razu ciocia skorzystała z tej opcji; zabrała mnie wraz z moim starszym bratem na musical Kinky Boots. To, czego wtedy doświadczyłam na tej widowni, zmieniło we mnie wszystko. Można po-
japońska sztuka wojenna /
wiedzieć, że był to infantylny i prosty musical. Cóż z tego, jeśli dogłębnie mnie poruszył? Kiedy chodziłam do gimnazjum, jeszcze poza Warszawą, przypadkowo natknęłam się w internecie na reklamę szkoły musicalowej. Od tego czasu z tyłu głowy kiełkowała myśl: A może aktorstwo? Z czasem, wiedząc już, że pójdę do warszawskiego liceum, postanowiłam, że dodatkowo zapiszę się do szkoły musicalowej. Dokładnie tej, której reklama mi się wyświetliła. Od tego momentu dużo się we mnie zmieniło. Tytułowa wrażliwość z naszej publikacji kształtowała się we mnie. Potem zaczął się teatr. Po prostu nie mogłam pozwolić sobie na ograniczenie się do jednego. Z całego serca polecam Teatr Collegium Nobilium i dyplomy studentów Akademii Teatralnej. Ostatnio byłam na Prawieku, który trwał 3,5 godziny. Ja jednak nie odczuwałam tego czasu. Nie miałam poczucia, że mi się ten spektakl dłuży. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że całość nie przekroczyła 15 minut. Po zakończeniu miałam ochotę płakać – tak bardzo nie chciałam stamtąd wychodzić. To jest magia teatru. Przygoda z tym miejscem uczyniła mnie inną osobą. To w nim dojrzewałam, a co więcej moją pasją teatralną zaraziłam inne osoby np. moją siostrę cioteczną. Jej też teatr kojarzył się głównie z wycieczkami szkolnymi. Z tego względu nigdy nie przeżywała dogłębnie oglądanych spektakli. Na szczęście teraz jest inaczej. Teatr to integralna część mojego życia. Kiedy wychodzimy z przyjaciółmi ze Złotych Tarasów, nigdy nie pozwalam im iść obok
SZTUKA
stacji Śródmieście, tylko zawsze kieruję ich ku Pałacowi Kultury i Nauki. Wtedy przechodzimy obok Teatru Dramatycznego i STUDIO. Myślę sobie: A może akurat ktoś będzie wychodził z próby. Warsztaty Krytycznego Myślenia znalazłam na Facebooku zupełnie przypadkiem i stwierdziłam, że skoro mam trochę czasu wolnego, to się zgłoszę. I tak przez pandemię trzeba było zostać w domu, więc mogłam wolne chwile odpowiednio zagospodarować. Podczas tych warsztatów nauczyłam się myśleć w sposób, w jaki nigdy nie myślałam. Co równie ważne, spotkałam was. Ludzi, wokół których obracam się na co dzień, mających zupełnie inną osobowość. Z kolei krąg Teatru STUDIO, w którym obecnie jestem, działa na mnie terapeutycznie. Otula ciepłem, dzięki czemu człowiek czuje się w nim tak dobrze. Mogę tu przyjść i bez skrępowania zwierzyć się z różnych nurtujących mnie kwestii. Wszyscy tutaj podobnie odczuwamy świat i w podobny sposób chcemy działać, kształtuje nas ta sama wrażliwość. J. B.: Właśnie to, poznanie ludzi tak jak ja wyczulonych na świat było dla mnie sytuacją podnoszącą mnie na duchu. Zdałam sobie sprawę z tego, że to nie jest tak, że zbyt odstaję od reszty. Muszę tylko odnaleźć się w odpowiedniej przestrzeni, w której będę mogła być sobą i dawać ludziom to, czego naprawdę chcę. Nie chcę udawać. 0
Dressed to kill Drogocenne materiały, detale oraz wyjątkowy kunszt wykonania – wszystko to jest znakiem rozpoznawczym piękna i artyzmu w kulturze japońskiej. Niektóre dzieła sztuki są jednak czymś więcej niż tylko dekoracją. T E K S T:
PAU L I N A M AŃ KO
apońska zbroja była związana z wieloma tradycyjnymi i złożonymi technikami, takimi jak kowalstwo, złotnictwo czy farbowanie. Odzwierciedlała status społeczny samuraja i jego kodeks etyczny. Wyrażała wolę, gust i wiarę noszącej ją osoby. Choć skonstruowana z myślą o praktyczności w boju, nie można odmówić jej szykowności i piękna.
J
Droga wojownika O samurajach – honorowych wojownikach słyszeli niemal wszyscy. Nieustraszonych w boju, bezwzględnych wobec wrogów, a ponad życie ceniących honor. Wojenne rzemiosło łączyli z wrażliwością na piękno i poezję. Samuraj to ten, który służy, w swym życiu kierujący się kodeksem bushidō. Odpowiednia zbroja oraz klinga składały się na istotne aspekty jego tożsamości. Zbroja i klinga stanowiły istotny aspekt jego tożsamości. Rynsztunek otaczano najwyższym szacunkiem. Dla wielu był skarbem przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Symbolizował honor i pozycję w społeczeństwie. Od samurajów jako członków elitarnej klasy społecznej oczekiwano nie tylko wyszkolenia, ale i obycia w kulturze. Podążać mieli zarówno za bu – kulturą, jak i bun – sztuką wojenną. Styl życia łączący oba elementy nazywano bunbu-ryodo.
Piękna i zabójcza Okres między XII a XIV w. był złotym czasem dla stylu ō-yoroi – wielkiej zbroi. Nazwę zawdzięcza dużej liczbie zdobień, jedwabiu i haftów, ale także pudełkowej, kanciastej budowie. Zbroję wykonywano głównie z laki, żelaza, skór, plecionek, a dodatkowo także innych materiałów do ozdób i dodatków. Całość składała się z hełmu, maski, pancerza, naramien-
ników, nagolenników i taszek osłaniających biodra. Jej głównym zadaniem było zapewnienie skutecznej ochrony, jednak bez przeszkód łączono funkcjonalność z modą i luksusem. Stylizacja, misternie wykonane detale, takie jak monogramy, zapięcia i ozdoby, najczęściej w kontrastujących barwach, spowodowały, że zbroja przestała być tylko elementem ekwipunku, a stała się też rodzajem rzemiosła artystycznego. Zbroje przez wieki ulegały zmianom. Podobnie jak ludzie, którzy je nosili, musiały dostosowywać się do nowych warunków. Ō-yoroi była „pierwszą” japońską zbroją. W jej wyglądzie praktycznie nie było wpływów z kontynentalnej Azji. Zaprojektowana głównie do jazdy konnej i łucznictwa, wymagała miesięcy pracy i, co najważniejsze, mogli ją nabyć jedynie najbogatsi. Z czasem ją uproszczono, czyniąc tańszą w produkcji i dostosowując do potrzeb piechoty. Tym samym powstał nowy typ zbroi – dōmaru. Najbardziej rozpowszechnionym rodzajem i najbliższym naszym czasom była tosei gusoku tzw. nowoczesna zbroja, która dominowała na polach bitew XVII–XVIII w. Możemy ją zobaczyć chociażby w filmie Ostatni Samuraj.
Demon wyłaniający się z mgły Jednym z najważniejszych elementów samurajskiej zbroi był hełm – kabuto. Choć jego styl z biegiem czasu ulegał modyfikacjom, 1
listopad 2021
SZTUKA
/ spotkania w galerii
to jednak w większości modeli opierał się na kształcie prostej kopuły. Tradycyjnie hełm z przodu zdobiła dekoracja zwana maedate . Płaska lub trójwymiarowa najczęściej przedstawiała herb rodu, mityczną istotę, symbol dobrej wróżby lub inny znak mający osobisty charakter. Do ich wytworzenia stosowano blachę, drewno, a nawet papier mâché. Wszystkie te elementy, oprócz podkreślenia statusu czy rozpoznawalności na polu walki, niosły za sobą dodatkowy aspekt psychologiczny. Z jednej strony miały podnosić morale armii, a z drugiej wzbudzać strach w przeciwniku.
W kulturze japońskiej maski odgrywały równie ważną rolę. Używano ich w ceremoniach religijnych, teatrze i oczywiście, w wojskowości. Chroniły twarz wojownika, ale, podobnie jak w przypadku hełmu, ich głównym zadaniem było wzbudzanie strachu. Maskom nadawano wobec tego wykrzywione grymasy, otwarte usta, a niekiedy doczepiano im nawet wąsy. Do powszechnego użytku weszły cztery rodzaje wzorów: happuri – zakrywająca czoło i policzki; hanbō – ochraniającą dolną część twarzy; sōmen – chroniącą całą twarz i menpō – zakrywająca twarz od nosa do brody.
Cena świetności Wieki wojen i konfliktów uczyniły zbroje swoistym całunem śmierci, cienką granicą między życiem, a śmiercią. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że wojownicy dbali o to, by ich zbroje były wykonane z jak największym kunsztem. Jedni będą zachwycać się ich elegancją, gdy inni poświęcą czas na doszukiwanie się indywidualizmu ich pierwotnych właścicieli. Każda z nich to przede wszystkim jednak materialne świadectwo siły i woli człowieka. Świadomi swego losu, nawet w czasach wojennych zawieruch, potrafimy tworzyć kunsztowne i piękne przedmioty towarzyszące nam do samego końca. 0
Spotkania ze sztuką
Co roku na przełomie września i października warszawscy entuzjaści sztuki obchodzą swoje święto – Warsaw Gallery Weekend. W ramach niego mają oni okazję, by za darmo zapoznać się z ofertą stołecznych galerii. Już po raz jedenasty prywatni wystawcy zaprosili gości do wspólnego eksplorowania świata artystycznego.
T E K S T:
ALEKSANDRA PYTEL
dea Warsaw Gallery Weekend zrodziła się w 2011 r., kiedy to kilkanaście instytucji zajmujących się sztuką współczesną podjęło decyzję o zorganizowaniu dwudniowego eventu, podczas którego będą odbywały się wernisaże wzbogacone o wydarzenia towarzyszące. Wszystkie galerie uczestniczące w festiwalu miały być organizacjami prywatnymi, a ich wspólne działanie miały celować przede wszystkim na promocję aktualnych tendencji w sztuce współczesnej i zdobycie większej publiczności wśród warszawskiej publiczności. W ramach wydarzenia miała zostać zaprezentowana zarówno twórczość malarska, rzeźbiarska, fotograficzna, instalacje artystyczne, jak i rzemiosło niepoddające się jednoznacznej klasyfikacji.
I
Artyści mają głos W tym roku swoje wystawy zaprezentowało aż 31 warszawskich galerii. Zdecydowanie najbardziej oblegane były dzieła malarskie młodej artystki i poetki Zuzanny Bartoszek, udostępnione przez galerię Stereo. Jej mroczne, surrealistyczne obrazy skupiają się wokół tematyki samotności współczesnego człowieka w społeczeństwie. Zapewne właśnie to zainteresowanie artystyczne miało związek z przyznaniem autorce prestiżowej Nagrody Fundacji ING. Wystawa Spacer z nożem Bartoszek to kilkadziesiąt ściśniętych ze sobą prac umieszczonych na jednej ścianie. Artystka wraca w nich do lat swojej wczesnej młodości, kiedy jako nastolatka mieszkała w Poznaniu. Zaprezentowane dzieła nie są jednak wyłącznie autobiograficzną opowieścią,
30–31
lecz także trafnym przedstawieniem współczesnego klaustrofobicznego świata, w którym koszmarnymi demonami widniejącymi na obrazach zdajemy się my sami. Większość placówek zaprezentowała jednak przekrój prac bardziej zaangażowanych społecznie. W Galerii JEDNOSTKA np. można było zobaczyć fotografie Rafała Milacha, który po zeszłorocznym wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zakazu aborcji bacznie śledził wydarzenia na ulicach ze swoim aparatem. Wynikiem jego działań jest wystawa Strajk, czyli wizualny zapis protestów z jesieni 2020 r. Zdjęcia zaprezentowane zostały w niewielkiej sali oraz w wydanej z tej okazji publikacji, z której część dochodów przeznaczono na rzecz organizacji walczących o prawa kobiet. Cały zbiór stanowi część Archiwum Protestów Publicznych – oddolnej inicjatywy kilkunastu fotografek i fotografów dokumentujących od 2015 r. aktywizm społeczny w Polsce. Ważne obecnie społeczne tematy zostały podjęte także w ramach wystawy Inskrypcje tożsamości. Przynależność, różnica, gest w Biurze Wystaw na Krakowskim Przedmieściu. Grupa artystek i artystów o korzeniach białoruskich, ukraińskich i żydowskich, mieszkających na co dzień w Polsce w swym projekcie skupiła się na ukazaniu wpływu imigrantów na kształtowanie polskiej kultury. Wystawa jest głosem mniejszości narodowych i etnicznych i ma na celu głównie szerzenie idei akceptacji. Szacunek i odmienność to także koncepcje przyświecające wystawie Jesteś w trybie incognito. Cross-dressing i domowe sesje fotograficzne mo-
kotowskiego Instytutu Fotografii Fort. Zaprezentowany w niej został cały przekrój twórców queerowych: od fotografii Zbigniewa Libery, przez nagrania najpopularniejszych w Polsce drag queens, takich jak Bella Ćwir czy Filipka Rutkowska, zestawione z filmikami nieznanego szerszej publiczności youtubera Tomka Trzeciaka, po artystów zupełnie niszowych. Motywem przewodnim wystawy jest cross-dressing, czyli wcielanie się przez mężczyzn w płeć przeciwną. Dotyczy to zarówno wyglądu zewnętrznego, takiego jak damskie stroje i przesadny makijaż, jak i zachowania – subtelnych (ale czasami także wyraźnie karykaturalnych) gestów i póz. Cała wystawa jest idealnym przykładem zabawy ze swoją seksualnością, która, oprócz rozrywki, może przynieść także wyzwolenie z koncepcji płci. Co ciekawe, znaczna część fotografii i nagrań została wykreowana czy też stworzona w warunkach domowych, co tylko dodaje prezentowanym treściom autentyczności i intymności.
Warszawa odkryta na nowo Różnorodność prezentowanych wystaw skłania nie tylko do zagłębienia się w świat sztuki współczesnej, ale także eksplorowania samej Warszawy. Galerie biorące udział w festiwalu są zlokalizowane w różnych, często na co dzień niezauważalnych, miejscach stolicy, od ukrytych na Saskiej Kępie Pól Magnetycznych do ochockiej galerii o intrygującej nazwie Śmierć Człowieka. Warsaw Gallery Weekend jest więc okazją zarówno do zapoznania się z treściami artystycznymi, jak i weekendowej wycieczki po mieście. 0
Kino a Moda /
FILM
?ćatyzcezrp ot ybołyb jeiwtał mertsul z eż, zseiW
Związek idealny, czyli dlaczego Bart Simpson chodzi w Balenciadze Wes Anderson, Gaspar Noe czy Luca Guadagnino to jedni z wielu reżyserów i reżyserek, którzy w ostatnich lat zrealizowali filmowe projekty dla luksusowych marek odzieżowych. Związek filmu ze światem mody jest zresztą nieodzowny z uwagi na formę obu tych dziedzin sztuki. Ubrania informują nas o czasie (a czasem również miejscu). akcji, klasie społecznej bohaterów i ich upodobaniach. T E K S T:
nagrodzonym rekordową liczbą nagród Emmy's serialu Schitt's Creek, by ubrania odpowiednio odzwierciedlały utracony status bohaterów, część z nich była pozyskiwana przez twórcę, reżysera i aktora Dana Levy’ego, w outletach i na ebayu. Filmików, w których historyczki mody oceniają stroje w filmach kostiumowych pod kątem ich zgodności z panującymi w przeszłości modami, można znaleźć niezliczoną ilość na Youtubie. Nie dziwi więc fakt, że znani projektanci od dawna chętnie współpracują z twórcami filmów – w Śniadaniu u Tiffany'ego Audrey Hepburn ubierał Hubert de Givenchy, w Piękności dnia Catherine Deneuve nosiła wyłącznie kreacje zaprojektowane przez Yvesa Saint Laurenta. Nie można też nie wspomnieć o Tomie Fordzie, który oprócz prowadzenia swojej marki, wyreżyserował oraz zaprojektował kostiumy do dwóch filmów – Samotnego mężczyzny i Zwierząt nocy.
W
Czym właściwie jest film modowy? Filmy modowe prezentujące kolekcje marek stały się tak popularne, że doczekały się nawet osobnych festiwali, w tym łódzkiego Fashion Film Festival, którego finał pierwszej edycji odbył się 23 października. Filmowa forma prezentacji kolekcji rozwinęła się jeszcze bardziej w trakcie pandemii, gdy ze względu na wprowadzone ograniczenia niemal wszyscy projektanci zdecydowali się albo na transmisję pokazów na żywo, albo umieszczenie w mediach społecznościowych krótkich klipów prezentujących kolekcję w innej formie, jednak pozbawionej nici fabularnej. Nie utarła się jeszcze konkretna definicja filmu modowego, choć jako jedną z jego cech można wyróżnić brak, bądź też szczątkowość fabuły. Coraz częściej zdarza się też, że dom mody jedynie produkuje film, pozostawiając reżyserowi wolną rękę co do tematyki, a nawet
H A N N A S O KO L S K A
gatunku. Powstające w ten sposób średniometrażowe produkcje często mają premiery na festiwalach filmowych i są wprowadzane do limitowanej dystrybucji kinowej.
palący się na fikcyjnym planie ogień zostaje wyeksponowany, a postacie i wraz z nimi sukienki od Saint Laurent dosłownie mają spalić się na stosie.
Guadagnino i Noe w atelier
Krótkie metraże (do ok. 12 minut) umieszczane są głównie w mediach społecznościowych domów mody, częściej też mają wpisywać się w konkretną kampanię marki. Ich fabuła jest prostsza i lżejsza niż w przypadku średniometrażowych filmów modowych. Nie oznacza to jednak, że stanowią wyłącznie reklamę. Ostatnio furorę zrobiła współpraca marki Balenciaga z kultowym serialem Simposonowie. W materiale pokazywanym na tegorocznym Paris Fashion Week rodzina Simpsonów trafia nawet na rzeczone wydarzenie w charakterze modelek i modeli Balenciagi. Praca nad tym projektem trwała około roku i z punktu marketingowego jest niezwykle sprytnym rozwiązaniem z uwagi na to, że od czasów kiedy na czele marki stanął Demna Gvasalia (założyciel streetwearowego Vetments), grupą docelową marki są millenialsi i Gen Z – pokolenia, które wychowywały się na amerykańskim serialu. Krótkie metraże dla branży modowej realizowali także Wes Anderson (Castello Cavaltanti we współpracy z Pradą) czy Paolo Sorrentino (Piccole Aventurre Romane dla domu towarowego La Rinascente).
W 2019 r. Luca Guadagnino (Tamte dni, tamte noce, Suspiria) wyreżyserował dla Valentino 35-minutowy film The Staggering Girl, w którym główną bohaterkę zagrała Julianne Moore. Jest to opowieść o nowojorskiej pisarce wracającej do Włoch zająć się swoją umierającą matką artystką. W pięknych sukniach Valentino haute couture przechadza się szereg kobiet związanych ze światem kultury, a towarzyszą im mężczyźni w idealnie skrojonych garniturach. Nie jest to jednak product placement – nazwa domu mody czy logo nie pojawiają się w filmie. Widz ma odnieść wrażenie, że luksusowe ubrania są immanentną częścią uniwersum włoskiej klasy wyższej, do której ma aspirować. Jednym z najbardziej polaryzujących produkcji tegorocznej edycji wrocławskich Nowych Horyzontów było Lux Aeterna Gaspara Noego (Climax) stworzony dla Saint Laurent Paris. Reżyser zdecydował się podzielić w nim obraz na dwie części tak, by móc jednocześnie pokazywać różne zdarzenia mające miejsce na planie fikcyjnego filmu. Jest to metafilm, który wyśmiewa branżę filmową, a gwiazdy francuskiego kina Charlotte Ginsbourg i Beatrice Dalle grają w nim same siebie. Kamera podąża za aktorkami również do garderoby. Cała oprawa wizualna filmu jest jednak bardzo ciemna, natomiast ubrania głównie casualowe. Tym samym film Noego zaskakuje warstwą wizualną – widzowie skuszeni współpracą z Saint Laurent, raczej zawiodą się strojami postaci. W porównaniu z dziełem Luki Guadagnino ubrania są zdecydowanie mniej wyeksponowane i charakterystyczne, można wręcz odnieść wrażenie, że Noe w ramach gry z konwencją filmu modowego specjalnie czyni swoje dzieło niezwykle ciemnym i przytłaczającym. Zamiast ubrań, to
Pomiędzy reklamą a sztuką
Świetlana przyszłość Współpraca światu filmu i mody przybiera zatem najróżniejsze formy i stale się rozwija. Dom mody jest dla reżysera partnerem idealnym, chociażby z uwagi na to, że koncerny modowe stojące za najbardziej znanymi markami, czyli zwłaszcza LVMH i Kering dysponują wręcz nieograniczonym budżetem. Tym samym reżyser ma zasoby, by zrealizować bardziej awangardowe projekty – chociażby wspomniany Lux Aeterna Gaspara Noego. Marka modowa ma zaś możliwość dotarcia do większej grupy odbiorców, silniej oddziałując na ich wyobraźnię i aspiracje. 0
listopad 2021
FILM
/ recenzja
Ty jakiej hańby jesteś sponsorem? K AC P E R B A D U R A
a forum Filmweb krąży, interpretowana na wiele sposobów, teoria o tym, że akcja wszystkich filmów w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego dzieje się tak naprawdę w jednym, tym samym uniwersum. Co bardziej złośliwi dodają, że reżyser nie tylko umieszcza swoich bohaterów w jednym świecie, ale także od dwudziestu lat kręci ten sam film – dla niepoznaki – pod różnymi tytułami. Jako zwolennik tej tezy udałem się na seans i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że tym razem artysta pokusił się nawet o odrobinę wrażliwości i zrezygnował z moralizatorstwa, co poskutkowało bardzo udanym, choć niepozbawionym wad filmem. Wojciech Smarzowski w charakterystyczny dla siebie sposób wypuszcza prowokujący zwiastun, zapędza nieświadomych zagrożenia widzów do sal kinowych, by następnie pastwić się nad nimi przy użyciu siekier, seksu, krwi, wódki i folwarcznej polskości wspólnie ze stałą, niezmienną od lat plejadą gwiazd. Nie inaczej jest z Weselem, które nawiązuje do tego
N
Wesele (2021), Reż: Wojciech Smarzowski
32–33
z 2004 r., czerpiącego z ekranizacji w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1972 r., odwołującej się bezpośrednio do dzieła Stanisława Wyspiańskiego z 1901 r. Przeskoki między epokami są tu kluczowe. Podczas gdy film z 2004 r. poświęcony był głównie pieniądzom, pijaństwu i chciwości, ten sięga po szerszą perspektywę, podejmując się próby rozliczenia jednej z najciemniejszych kart polskiej historii – antysemityzmu i pogromów ludności żydowskiej na ziemiach polskich. Historia współczesnego wesela dzieje się w fikcyjnym miasteczku we wschodniej części kraju, gdzie trwają przygotowania do ślubu. Wraz z pojawieniem się niezapowiedzianych gości, najstarszy przedstawiciel rodu (grany przez 90-letniego Ryszarda Ronczewskiego, który zmarł podczas produkcji filmu) na nowo przeżywa dramatyczne wydarzenia z czasów II wojny światowej, wspominając młodzieńczą miłość. Jednocześnie, ojciec panny młodej (fenomenalny Robert Więckiewicz), potentat przemysłu mięsnego, robi wszystko, by doprowadzić do skutku pod-
pisanie umowy biznesowej z niemieckimi przedsiębiorcami. Gdy trwa weselna zabawa, w ruch idą koperty, kluczyki do luksusowego auta, kieliszki, race i siekiera, a widmo przeszłości przychodzi upomnieć się o swoje. Reżyser raz jeszcze udowadnia, że jest mistrzem w opowiadaniu historii, rezygnując z pouczania i epatowania gore rodem z Wołynia (2016 r.). Świetnie sprawdzają się szczególnie młodzi aktorzy (Mateusz Więcławek i Agata Turkot), a także udźwiękowienie, co nie jest już takie oczywiste w przypadku rodzimych produkcji. Mnogość wątków powoduje jednak zawrót głowy, co działa na niekorzyść wątków pojedynczych postaci – ich historie urywają się bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Zabiegi montażowe, przeplatanie się osi czasowych i brueglowskie rozmieszczenie postaci na dalszym planie składa się na emocjonalno-tożsamościowy rollercoaster, na którym nie da się dobrze bawić – można się jedynie wstydzić i gorączkowo przełykać ślinę. Cała Polska na Smarzola!
fot. materiały prasowe dystrybutora
T E K S T:
recenzje /
FILM
Ona się doigra Pod względem estetyki film podąża ścieżką, wyznaczoną przez dzieła takie jak Sztuka kocha-
fot. materiały prasowe dystrybutora
nia czy Excentrycy, w których PRL nie jest wyłącznie, jak to dawniej bywało w polskiej kinematografii, szarym totalitarnym państwem niszczącym ludzi, lecz także pełnym koloru najweselszym barakiem w obozie, rządzonym przez smutnych, choć jednocześnie dość komicznych panów. Scenografia i kostiumy, które można określić jako gomułkowski Wes Anderson, pełne są współgrających ze sobą pasteli – na ścianach, rekwizytach czy kreacjach głównej bohaterki. Jednak jeśli chodzi o reżyserię i scenariusz, to film Klimkiewicz jest bardzo zachowaw-
Bo we mnie jest seks, Reż: Katarzyna Klimkiewicz
czy. Wiele wątków nie do końca wybrzmiewa, a realizacja poza kilkoma wyjątkami przypomina telewizyjne produkcje (choć raczej te lepsze). Najjaśniejszy punkt filmu to zdecydowanie główna bohaterka, fantastycznie zagrana przez Marię Dębską. Jędrusik jest postacią zniuansowaną, targana wewnętrznymi
Kalina Jędrusik to jedna z bardziej intrygujących i niejednoznacznych postaci
dylematami, mocująca się z opresyjnymi władzami i pruderyjnym społeczeństwem. Te
współczesnej polskiej kultury. Porównywana często do Marilyn Monroe, wzbudza-
dwa ostatnie elementy można zresztą łatwo podciągnąć pod współczesną rzeczywi-
ła zachwyt i zgorszenie – o co oczywiście nie było trudno w pruderyjnej PRL. I jak
stość, czego twórczynie bynajmniej nie ukrywają.
to zwykle bywa w przypadku biograf ii osób, będących w powszechnej świadomo-
Można się cieszyć, że wyraźny rys feministyczny (nawet jeśli jest to feminizm w wersji pop)
ści bardziej ikonami niż rzeczywistymi postaciami, reżyserka f ilmu Bo we mnie jest
pojawia się obecnie nie tylko w awangardowych dziełach, lecz tak barwna postać jak Jędrusik
seks , Katarzyna Klimkiewicz, podjęła się zadania pokazania, że pod całą kreacją
zasługuje na znacznie odważniejszą biografię. Jednak mimo kilku wad i wspomnianej zachowaw-
i scenicznym wizerunkiem kryła się prawdziwa kobieta, wraz ze swoimi problemami
czości Bo we mnie jest seks bez wątpienia przeciera szlaki dla innych dzieł, które zapewne pojawią
i wątpliwościami.
się w przyszłości.
T E K S T: T O M A S Z D W OJ A K
Akcja umieszczona jest w latach 60., w samym szczycie popularności Jędrusik (czy Kabaretu Starszych Panów), a jednocześnie w środku szarzyzny gomułkowskiej „małej stabilizacji”. Główne postacie, czyli zblazowani i ironiczni inteligenci (oprócz Jędrusik pojawiają się m.in. Kazimierz Kutz czy Tadeusz Konwicki) są niczym na wpół
Bo we mnie jest seks (reż. Katarzyna Klimkiewicz) Premiera: 19.11.2021
rzeczywiste f igury, poskładane z anegdot, opowiadanych w programach na TVP Kultura czy benef isach Artura Andrusa. Całymi dniami przesiadują w klubie SPATiF czy
ocena:
88977
na spotkaniach autorskich, żyjąc niespiesznie i bohemicznie.
Ucieczka z piekła Film ten nie jest rewolucyjny, ale niezwykle ważny z perspektywy kultury zdominowa-
fot. materiały prasowe dystrybutora
nej przez dzieła podkreślające heroiczną walkę i poświęcenie żołnierzy. Aida przedstawia rzeczywistość oczami cywilów. Kiedy to każda sekunda jest walką o życie, a ludźmi rządzi strach i przerażenie. Aida unika jednego spojrzenia na rzeczywistość, stara się pokazać to, co dzieje się z ocalałymi, jak i oprawcami, którzy w przypadku wojny w Bośni i Hercegowinie byli sąsiadami z podwórka czy zza ściany. Film ten jest opowieścią o tym, jak w każdym człowieku ukryte jest zło, które w odpowiednich warunkach wydobywa z sąsiada to, co w nim najstraszniejsze. Osoba, z którą piliśmy kawę jednego popołudnia, staje się kimś innym
Aida, Reż: Jasmila Žbanić
i nie waha się odebrać życia ze względu na wyznawaną wiarę, kolor skóry, pielęgnowane tradycje czy wyznawane wartości. Aidę warto obejrzeć co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze opowiada o wojnie geograficznie nam bliskiej, która wydarzyła się tuż pod koniec
Istnieją takie f ilmy, które zachwycają, do pewnego stopnia jednocześnie odpy-
XX w. Tym samym uzmysławia widzom, że pomimo postępującego rozwoju technologicznego
chając od siebie odbiorcę. Widz podczas seansu jest zafascynowany tym, co dzieje
i zmian społecznych człowiek pozostał podatny na nienawiść. Po drugie, Aida przedstawia
się na ekranie, gdy równocześnie z tyłu jego głowy pojawia się myśl, że poczucie
nam, szczególnie w czasie tak mocnej polaryzacji nie tylko Polski, ale i świata, że do tragedii
przyjemności z oglądania tego f ilmu jest czymś złym, niedobrym, stojącym wręcz
wcale nie potrzeba wiele. Wystarczy przyzwolenie, wystarczy wojnę polityczną i ideologiczną
w sprzeczności z człowieczeństwem. I taka jest właśnie Aida – opowieść interesują-
wyposażyć w karabiny i amunicję – a tragedia napisze się sama. Znacznie więcej siły woli,
ca, hipnotyzująca, a jednocześnie uświadamiająca, że poprzez dźwięk i obraz można
pracy czy zasobów wymaga jej przeciwdziałanie, działanie na rzecz pokoju, na które czasami,
oddać rzeczy z ludzkiej perspektywy naprawdę tragiczne.
niestety, jest już za późno.
Ponad półtoragodzinna opowieść reżyserki Jasmily Žbanić skupia się na wątku tytułowej Aidy – tłumaczki ONZ, która w obliczu wojny domowej walczy o przetrwanie
T E K S T: PAT R Y K K U K L A
swoje i swojej rodziny. Widz towarzyszy Bośniaczce w jej wielokrotnych wysiłkach, najpierw przekonania of icerów Narodów Zjednoczonych do wpuszczenia rodziny na
Aida (reż. Jasmila Žbanić) Premiera: 17.09.2021
teren bezpiecznej strefy, a następnie w bezskutecznych próbach włączenia męża i synów w oddziały ewakuujące się z miasta Srebrenicy. Film jest opowieścią o tym, jak umywanie rąk od odpowiedzialności na wyższych szczeblach decyzyjnych pozostawia osoby będące w ogniu walki w okropnej bezradności. O sytuacji, w której żołnierze walczący o wolność i pokój nie mają wyjścia i zmuszeni są odprowadzić mężczyzn, kobiety oraz dzieci na rzeź, rozgrzeszając się myślą, że eskortują ich do bezpiecznego miejsca.
ocena:
88887
FELIETON
/ refleksje z kina
Dlaczego popłakałyśmy się na nowym Bondzie?
D
awno nie płakałam w kinie. Nie sądziłam, że tę passę przerwie akurat James Bond – wyznała moja przyjaciółka, gdy wstawałyśmy z kinowych siedzeń. Z seansu Nie czas umierać (reż. Cary Joji Fukunaga) wyszłyśmy całe we łzach, chociaż tylko ja z naszej dwójki uwielbiam ten szpiegowski cykl (mimo świadomości jego przewinień). Droga do śmierci Jamesa skracała się już od jakiegoś czasu – agent 007 zaczął starzeć się na naszych oczach w kontraście do młodniejącego, pędzącego świata. Jednak Bond niemalże popełniający samobójstwo to rewolucja na tle dotychczasowego modelu angielskiego zabójcy-dżentelmena-uwodziciela. Mężczyzna, zainfekowany tak, że stał się żywą bronią biologiczną, niebezpieczną dla kochanki i córki, woli umrzeć, niż żyć w izolacji od najbliższych. Żegnaj micie niezwyciężonego, nieśmiertelnego wręcz agenta. Witaj ero „postbondyzmu”. Na ekranie scena jest patetyczna, tragiczna, piękna wręcz (w charakterystyczny, egzaltowany sposób) – Bond pozostaje herosem, ale już nie tak szowinistycznym, bo nareszcie to on poświęca się dla kobiety (oraz dziewczynki), a nie ona dla niego (patrz: wszystkie wcześniejsze części). Nowa produkcja miała wybrzmiewać bardziej emancypacyjnie, udzielać głosu kobietom i mniejszościom. Można dojść do wniosku, że pełniejsza emancypacja za życia starego Bonda okazała się niemożliwa, reprezentant starego świata musiał umrzeć, by zrobić przestrzeń nowemu pokoleniu (nową agentką 007 jest czarnoskóra kobieta, przejęła tę funkcję już wcześniej, ale póki stary bohater żył, uchodził za niezastąpionego i to on ocalał świat). Cynicznie przesłanie można by odczytać tak: czekajmy, a świat zmieni się sam, a reprezentanci starego porządku odejdą sami. Nie da się ukryć – niezbyt to optymistyczna myśl, niecechująca się duchem rewolucyjnym. Zakończenie przygnębia także z innego powodu – można je bowiem zestawić z kontekstem globalnej pandemii i zaleceniami dystansu społecznego. Na takim tle gest Bonda wydaje się jeszcze tragiczniejszy – bohater, będący wręcz synonimem przeżywania największych opresji, woli zakończyć swoją egzystencję, niż przetrwać i stanowić ryzyko dla najbliższych. Tu zachodzi różnica między kinem rozrywkowym, sensacyjnym a tym poruszającym tematy społeczne – postać wygodnie jest uśmiercić, podczas gdy my dziś musimy żyć ze świadomością, że – zaszczepieni czy
34–35
nie – jesteśmy żywą bronią biologiczną (przywodzi to na myśl epidemię AIDS, gdy jako metodę leczenia, a właściwie profilaktyki, zalecano abstynencję od kontaktów – wówczas seksualnych). To ciekawe, że nowy Bond, zupełnie przypadkiem, był o włos od dokonania ważnej ref leksji społecznej o epidemii jeszcze przed jej wybuchem (premierę przesunięto z powodu COVID-19). Szkoda, że nie podjął tego wyzwania, chociaż raczej bezref leksyjna konwencja i tak została już mocno rozszczelniona. A co dalej? Trzeba wyjść w świat ze świadomością, że reprezentanci starego porządku raczej nie odejdą dobrowolnie, a my jeszcze długo, długo będziemy bezwolnie pełnić funkcję broni biologicznej. I jak nic, robi się jeszcze smutniej. P.S. Bonda – i tak polecam. 0
Katarzyna Kowalewska Kolejne odcinki potyczek Jamesa Bonda, oglądane przeze mnie od dziecka, są dla mnie tym, czym dla niektórych Eurowizja. Śledzę je z zapartym tchem, trochę się dystansując (przecież już wyrosłam z tej serii, preferuję ambitne kino, a w ogóle jak mogę mieć taką słabość do produkcji o silnie seksistowskim rodowodzie), ale jednak dając się porwać f ilmowej akcji. W roli agenta 007 najbardziej lubię Pierce’a Brosnana. Ostatni f ilm, który widziałam, to Teściowie . Na nim też płakałam, ale ze śmiechu.
lifestyle /
Styl życia Polecamy: 36 CZŁOWIEK Z PASJĄ Autostopem przez galaktykę czy piechotą przez Amerykę? Wielka podróż od Ameryki Środkowej po Vancouver
44 SPORT Magiczny wieczór w Porto...
Wakacyjna wizyta na stadionie w Portugalii fot. Nicola Kluesza
49 WARSZAWA Łódź podwodna w głębi Żoliborza Konspiracyjna radiostacja o tajemniczej nazwie
Przez pytania do celu PAW E Ł PAW ŁU C K I ostatnich tygodniach, wraz z rozpoczęciem roku akademickiego, nowego kierunku i projektów, jest jedna rzecz, która nie opuszcza mojej głowy. Zadawaliście sobie kiedyś pytania – Po co ja się na to zgodziłem? Co mi strzeliło do głowy żeby się zaangażować? Dlaczego sobie to robię? Jak dotąd jasnej odpowiedzi wymyślić mi się nie udało. Bo po co porywać się z własnej woli na wyzwania wyrywające nas brutalnie z tej osławionej Strefy Komfortu. Nie dostajemy od nikogo gwarancji, że przepuszczenie się przez te wszystkie trudności zagwarantuje nam progres zawodowy czy społeczny. Na wykładzie jeden z profesorów powiedział, że w teorii ekonomii zakładało się, że im bardziej wyspecjalizowana gospodarka, tym efektywniejsza. Natomiast to poszerzanie swoich horyzontów, angażowanie się w trudne rzeczy, nie popycha nas do przodu w tej jednej dziedzinie, w której moglibyśmy być specjalistami. Wręcz przeciwnie, zostawia nam mniej czasu na rozwijanie tego, co już robimy dobrze. My jednak wrzucamy się na te niepewne wody, gdzie droga odwrotu jest zamknięta, a jedyna dostępna ścieżka prowadzi przez czekające nas wyzwania. Pytaniom z początku zawsze towarzyszy niepowtarzalne uczucie, umiejscowione gdzieś w okolicach żołądka, czasem sięgające po płuca i utrud-
W
Gorzej, gdy tym, co siedzi nam na żołądku, jest długoterminowe wydarzenie, takie jak przedmiot, z którym będzie się trzeba mierzyć tydzień po tygodniu.
niające oddychanie. Jest to rosnąca niepewność i zdenerwowanie, które odpuszczają dopiero po zakończeniu całej sytuacji – z sukcesem czy bez – nie ma to znaczenia. Pół biedy, jeśli jest to jeden wieczór i ugla przyjdzie szybko. Gorzej, gdy tym, co siedzi nam na żołądku, jest długoterminowe wydarzenie, takie jak przedmiot, z którym będzie się trzeba mierzyć tydzień po tygodniu. Przedmiot, na który zdecydowaliśmy się ze względu na coś, co niektórzy nazwaliby ambicją. W mojej opinii najlepiej ten stan opisuje pewien warszawski raper Ten Typ Mes, w utworze Trze’a było (zostać dresiarzem). Jednocześnie piosenka przypomina, dlaczego ta ambicja to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w swojej głowie posiadamy. Bo mimo licznych zarwanych nocy, nerwów i przyspieszonego siwienia, to właśnie wszystko, do czego nas skłania, okazują się tym najbardziej wartościowym. Może nie wszystkie, może dostrzegamy to już długo po fakcie, ale to właśnie sprawy, które przyprawiają nas o to nieprzyjemne uczucie, są tymi, w które warto się angażować. Osobiście, po pewnym czasie zacząłem to już nawet traktować jako radar, co jest warte poświęcania czasu. Nie zmienia to faktu, że swojego przeszłego siebie będę przeklinał niewybrednymi epitetami. Za to ten przyszły ja mi z pewnością podziękuje. 0
listopad 2021
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ podróż inna niż wszystkie
kolejne składanie Magla, Kobus nie zrób znów bagna
Autostopem przez galaktykę czy piechotą przez Amerykę? Prawie 18 tys. km, dziewięć krajów i dwoje ludzi, którzy na pierwszą randkę wybrali spacer… do Kanady. Arek odkrywał uroki Ameryki Łacińskiej, wyruszając pieszo z Panamy na północ. Po drodze spotkał Olę, która została jego partnerką zarówno w podróży, jak i w życiu. Wspólnie dokonali czegoś, o czym wielu marzy, ale nie każdy ma odwagę spróbować. T E K S T:
J U L I A Z A P I Ó R KOW S K A
Z DJ Ę C I A :
P RY WAT N E A R C H I W U M
MAGIEL: Czym jest dla was podróżowanie? Co najbardziej cenicie sobie w podróżach?
AREK WINIATORSKI: Myślę, że zgodnie z tekstem piosenki zespołu Na Bani pt. Wędrujemy – (...) Gdzie oczy poniosą wędrujemy szlakiem, a u celu i tak czeka drugi człowiek(...) – tak również u nas esencją podróży są ludzie. Stąd zrodził się pomysł na pieszą wędrówkę, która jest świetną metodą na poznawanie innych osób. Zawsze powtarzam, że to ludzie tworzą miejsca i nawet te najpiękniejsze z nich, pozbawione innych, są dla mnie jak nieposolona zupa – bez smaku i bez sensu.
OLA SYNOWIEC: Wiadomo, że każdy ma inne podejście do podróży i można to robić tak, jak my – czyli poznawać siebie i innych – ale można też starać się odnajdywać siebie sam na sam z naturą. Po prostu wydaje mi się, że w naszym przypadku inni ludzie są tym, co nas zbliża w podróżowaniu i dzięki nim w pełni odkrywamy jakieś miejsca czy kulturę. Tak więc u nas podróże zawsze będą mieć twarz drugiego człowieka.
Skąd pomysł na tak odważną wyprawę? A.W.: Zanim zacząłem podróżować, spędziłem półtora roku w Ameryce Południowej, jeżdżąc autostopem. To był mój pierwotny plan – zwiedzić trzy Ameryki, podróżując stopem i w ten sposób poznawać ludzi. Jednak gdzieś w trakcie tej wyprawy zorientowałem się, że jadę trochę za szybko i te 18 miesięcy zleciały jak jeden dzień. Miałem niedosyt ludzi, chciałem ich bliżej poznać, więc pomyślałem sobie, że zwolnię. Dzięki temu jeszcze bardziej zagłębię się w kraje, przez które przechodzę, ale też poznam samego siebie. Żaden ze mnie atleta czy kulturysta, więc było to dla mnie niczym test oraz możliwość udowodnienia sobie, czy podołam przejść tyle tysięcy kilometrów.
Jak to się wszystko potoczyło, że na swojej drodze spotkałeś Olę, a ty, Olu, dołączyłaś do wyprawy? A.W.: Do czasu, gdy poznałem Olę, przeszedłem 4 tys. km, pokonując Panamę, Kostarykę, Nikaraguę, Honduras, Salwador i Gwatemalę. Jednak strasznie gnałem przez te cztery ostatnie kraje dlatego, że mają one utworzoną międzynarodową strefę, w której obcokrajowiec może przebywać na 3-miesięcznej wizie. Toteż musiałem tam przechodzić ogromne ilości kilometrów, żeby wyrobić się przed upłynięciem trzech miesięcy. Moim rekordem było ponad 900 km w ciągu miesiąca, więc są to ogromne odległości. Dlatego postanowiłem, że w następnym kraju muszę trochę odetchnąć, bo fizycznie nie dawałem już rady. Zwłaszcza, że, idąc przez Amerykę Centralną, zdobywałem jeszcze najwyższy szczyt każdego odwiedzonego kraju. Także, kiedy doszedłem do Meksyku, musiałem chwilę odpocząć.
36–37
O.S.: I tak się złożyło, że Arek odpoczywał akurat w miejscowości, gdzie mieszkałam, czyli San Cristóbal de las Casas. W zasadzie trafił do niej trochę dzięki mnie. Nasz wspólny znajomy napisał Arkowi, że w San Cristóbal mieszka pewna Polka, którą musi poznać, z dopiskiem – emocje gwarantowane.
A.W.: Napisał też, że w Meksyku nie spotka mnie nic lepszego niż Ola, więc musiałem tam pójść. Kiedy pojawiłem się w San Cristóbal, planowałem zostać tam trzy dni, a ostatecznie zostałem trzy miesiące. Znalazłem tam pracę w hostelu jako wolontariusz, więc mogłem zatrzymać się w nim za darmo i odkryć, jak zjawiskowe jest to miasteczko.
O.S.: To dało nam świetną możliwość do poznania się nawzajem, bo u nas nie było miłości od pierwszego wejrzenia, mimo że zobaczyliśmy się w zasadzie po godzinie, odkąd Arek wszedł do miasta. Umówiliśmy się na kawę, ale nie zaiskrzyło na początku, za to bardzo się polubiliśmy. Zaczęliśmy się po przyjacielsku spotykać, chodziliśmy na jakieś wydarzenia kulturowe, na imprezy czy na protesty.
A.W.: Jeszcze kolejną sprawą jest to, że po 18 miesiącach w Ameryce Południowej i kolejnych sześciu w drodze z Panamy do Meksyku, naprawdę zaczęło mi brakować języka polskiego. Mimo że znam hiszpański, to jednak tylko ojczysty język gwarantuje przekazanie myśli i emocji w stu procentach, więc znalezienie kogoś, przed kim mogłem wylać wszystko, co leżało mi na duszy, było zdecydowanie świetnym wydarzeniem.
Olu, długo dawałaś się namawiać na tę podróż czy sama od razu chciałaś dołączyć? O.S.: Sama chciałam, ale dałam się długo namawiać. Bardzo chciałam iść z Arkiem w tę podróż, ale stwierdziłam, że musi on trochę o to zawalczyć, żeby nie było to takie oczywiste, że rzucam dla niego wszystko i idę. Rzeczywiście, dłu-
podróż inna niż wszystkie /
go mnie przekonywał i było to cenne doświadczenie, bo mogłam się dowiedzieć wielu rzeczy, np. czy mamy podobne podejście do podróży. Ta wyprawa była poniekąd naszą pierwszą randką, a teraz widzę, że Arek spadł mi z nieba. Ja mieszkałam w Meksyku przede wszystkim po to, żeby ten kraj poznawać, a nie zawsze czułam się komfortowo, podróżując solo jako kobieta. Pomimo że na samotnym podróżowaniu kiedyś opierało się moje życie, w pewnym momencie zauważyłam, że fajnie jednak móc się z kimś dzielić przeżyciami i mieć z kim porozmawiać. Dzięki Arkowi mogłam poznać Meksyk z innej perspektywy i czuć się przy tym bezpiecznie.
CZŁOWIEK Z PASJĄ
fakt, że dotrzymywaliśmy sobie towarzystwa, ale też wzbudzaliśmy większe zaufanie jako para „z dzieckiem”.
rzeczywiście zaczęliśmy planować, ile mniej więcej przejdziemy danego dnia, aby mieć pewność, że będziemy spać w jakimś nieodludnym miejscu. Stwierdziliśmy, że o ile na polskich szlakach wybieramy raczej odosobnione miejsca na rozbicie namiotu, żeby nikomu nie zawadzać, o tyle w Meksyku jest to bardziej niebezpieczna opcja niż spanie w małej wsi czy miejscowości. W związku z tym Arek planował drogę tak, abyśmy codziennie doszli do jakiegoś miasteczka. Po przybyciu zawsze na wstępie przedstawialiśmy się komuś ważnemu, na przykład księdzu, lokalnym władzom albo chociaż pani ze sklepiku, żeby miejscowi czuli się z nami bezpiecznie, a my z nimi. Jeśli chodzi o liczbę kilometrów w ciągu dnia, to na początku przechodziliśmy ok. 20 km, później stopniowo coraz więcej. Zaczęliśmy ustalać trasę na tydzień do przodu. Było to przydatne zwłaszcza, kiedy szliśmy przez pustynię, gdzie wiosek było znacznie mniej, więc czasami jednego dnia decydowaliśmy się przejść mniej, żeby następnego dnia przejść więcej i mieć pewność, że dojdziemy do jakiejś miejscowości albo chociaż stacji benzynowej, gdzie również zdarzało nam się spać.
A.W.: Ola zna się na Meksyku, wie, co w trawie piszczy i gdzie lepiej nie iść. Ja
A.W.: W USA było odwrotnie niż w Ameryce Łacińskiej, bo tam już nie spali-
nie miałem takiej wiedzy i pewnie poszedłbym przez te najniebezpieczniejsze rejony Meksyku. Poza tym dodatkowa para oczu zawsze nieco ułatwia sprawy, np. wcześniej przy wchodzeniu do sklepu zostawiałem swoje rzeczy niepilnowane, a odkąd szliśmy razem, jedno z nas zawsze mogło zostać na zewnątrz i mieć na nie oko.
śmy w miasteczkach, a poza miastami. Bardzo problematyczne było znalezienie miejsca do spania, dlatego że płoty ciągną się tam kilometrami. Oprócz tego płotu na granicy Meksyk–USA, to najdłuższe ogrodzenia w naszym życiu widzieliśmy właśnie w Stanach. Druga rzecz, to że ziemia prywatna jest tam skarbem i wartością, której ludzie mogą bronić za wszelką cenę, więc obawialiśmy się, że ktoś nas po prostu potraktuje śrutem. Także za każdym razem musieliśmy przeczesywać Mapy Google w poszukiwaniu skrawków ziemi, które wyglądały na przystępne miejsca do rozbicia namiotu.
A.W.: Miałaś kogoś, kto pchał cały twój dobytek na wózku! O.S.: Tak, ale myślę, że oboje zyskaliśmy na wspólnej podróży. Nie tylko przez
Czy przygotowywaliście się wcześniej do podróży? Mieliście gotowy plan drogi? Wiedzieliście, ile kilometrów zrobicie danego dnia, co ze sobą zabierzecie? A.W.: Na pewno nie biegaliśmy po schodach jak Rocky Balboa. Fizycznie w ogóle się do tego nie przygotowywaliśmy. Ja przez 18 miesięcy jeżdżenia autostopem po Ameryce Południowej, trochę kilometrów z plecakiem zrobiłem. Przygotowanie było, nazwijmy to, techniczno-logistyczno-mentalne. Techniczne, bo jak wyruszałem, to musiałem przemyśleć, jak transportować cały dobytek. Postanowiłem wrzucić wszystko na wózek dziecięcy do joggingu – jest on o nieco mocniejszej konstrukcji, z większymi kołami i z metalową ramą – i pchać go. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, bo wózek przetrwał i doszedł do Kanady w jednym kawałku, chociaż Panamczyk, który mi go sprzedawał powiedział, że nie dojdę z nim nawet do Kostaryki, czyli następnego kraju. Potem kiedy szliśmy wspólnie, to zastanawialiśmy się, jak iść, żeby było bezpiecznie. Jak zrobić to, co chcemy zrobić, ale w jednym kawałku. Dlatego trzeba było pamiętać o takich rzeczach, jak kamizelka odblaskowa, pomyśleć, po której stronie drogi powinniśmy iść czy jak pokonamy górskie serpentyny, bo to też nie jest wcale jakaś oczywista rzecz, no i kończąc na kwestiach w stylu: gdzie będziemy spać oraz jak będziemy się zachowywać w jakichś niebezpiecznych sytuacjach. Mieliśmy ze sobą nóż i gaz pieprzowy, ale nigdy na szczęście ich nie użyliśmy.
O.S.: Jeśli chodzi o planowanie, to rzeczywiście dużo się zmieniło od czasu, kiedy Arek szedł sam w porównaniu do tego, kiedy szedł ze mną. Gdy szedł sam, nie bardzo planował, gdzie dojdzie danego dnia, gdzie będzie spał. Raczej ze wszystkim szedł na żywioł. Kiedy dołączyłam ja, przyszła też odpowiedzialność, bo Arek odpowiadał już nie tylko za swoje życie, ale też za moje. Wtedy
Jakie różnice w kulturze, sposobie bycia ludzi i odbiorze was przez miejscowych zauważyliście, przekraczając granice kolejnych państw? Co zrobiło na was największe wrażenie? A.W.: Myślę, że największą różnicę można zauważyć, kiedy się przekracza granicę między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi. Ten mur jest trochę jak lustro z Alicji w Krainie Czarów, bo przekraczanie tej granicy, to jak wchodzenie do zupełnie odmiennej rzeczywistości. Rzeczy, które często nas irytowały w Ameryce Łacińskiej, np. infrastruktura, w Stanach nas zachwyciły. Z kolei to, za co kochaliśmy Amerykę Łacińską, czyli otwarci, bezinteresowni i szczerze ciekawi drugiego człowieka ludzie – ich nam brakowało w USA. Nasze rozmowy z Amerykanami zazwyczaj kończyły się po minucie i każdy szedł w swoją stronę, co było szalenie traumatycznym przeżyciem.
O.S.: Tak, rozmowy były zawsze bardzo uprzejme, ale też równie powierzchowne. Przejście przez Stany Zjednoczone było zdecydowanie najtrudniejszym etapem. Fasada tego kraju nas zachwyciła. Myśleliśmy sobie nawet: jak to dobrze, że zostawiliśmy Stany na koniec, jako ten „najłatwiejszy” kraj. Po czym okazało się, że w rzeczywistości był to dla nas najtrudniejszy psychicznie okres. Zdecydowanie, nigdy nie widzieliśmy granicy, która oddzielałaby tak wiele.
A jak zapisała wam się w pamięci Kanada? Mówi się, że to taki kraj miłych ludzi… O.S.: Przez Kanadę szliśmy tak naprawdę raptem dwa dni, bo Vancouver jest blisko granicy. Potem jeszcze jechaliśmy na koło podbiegunowe, ale wystarczyły te dwa dni, żeby zauważyć różnicę. W Stanach Zjednoczonych nikt nigdy nie zaprosił nas, tak prosto z ulicy, pod swój dach, ani nie zaproponował,
listopad 2021
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ pieszo przez świat
żebyśmy rozstawili się na podwórku. Nie oczekiwaliśmy tego, ale w Ameryce Łacińskiej naprawdę zdarzało się to bardzo często, a w Stanach przez całe cztery miesiące i 3 tys. km, ani razu to się nie wydarzyło. Natomiast jak tylko przekroczyliśmy granicę z Kanadą, to pierwsi ludzie, których spotkaliśmy, nie dość, że pomogli nam znieść nasz wózek ze schodów, to jeszcze po dzesięciu minutach rozmowy zapytali, gdzie się dzisiaj zatrzymujemy i czy chcielibyśmy rozbić się u nich na podwórku.
A.W.: Druga sprawa, w Stanach, mimo że mieli piękne, szerokie chodniki, to nikt nimi nie chodził. W pewnym momencie zaczęliśmy cierpieć na brak widoku ludzkich twarzy. Mogliśmy przejść 40 km i nie spotkać żadnej żywej duszy. Gdy przekroczyliśmy granicę Kanady, to nagle pojawił się dawno niewidziany problem – jak przepchać wózek między ludźmi na chodniku. Od początku też widać było, że ci ludzie są nami zainteresowani, spoglądają na nas, chcieliby nawiązać rozmowę – zupełne przeciwieństwo Amerykanów.
Czy macie swój ulubiony i najgorszy moment lub wydarzenie z tej podróży? O.S.: Najgorszy – przejście przez Stany Zjednoczone. Dla mnie, paradoksalnie, najpiękniejszą częścią tej podróży były tereny, których najbardziej się bałam, czyli meksykańskie stany Sinaloa i Sonora, które słyną z bycia kolebkami karteli narkotykowych. Spotkaliśmy tam wspaniałych ludzi, którzy nas gościli i przekazywali z rąk do rąk, z miejscowości do miejscowości. Myślę, że ci ludzie wiedzieli, z czego słynie ich okolica, więc po prostu czuli, że muszą się nami zaopiekować, bo tak będzie bezpieczniej. To był teren, gdzie naprawdę najpiękniejsze rzeczy nas spotkały, wliczając w to pustynie, które uwielbiam. Niemniej jednak, nie brakowało też mocnych przeżyć. Spędziliśmy tam trochę czasu z migrantami z Ameryki Centralnej, którzy próbują się dostać do Stanów Zjednoczonych. Zatrzymaliśmy się w Ośrodku Pomocy Migrantom i spotkaliśmy się w końcu twarzą w twarz z wielkim murem.
A.W.: Ja kiedy myślę o najgorszych momentach, to najwięcej dreszczy wzbudzają u mnie wspomnienia związane z samochodami na drogach. Spora część naszych tras prowadziła serpentynami górskimi, gdzie często jest mgła i bardzo słaba widoczność. Samochody nie jeżdżą tam szybko, ale wystarczy, że człowiek się zamyśli na chwilę i może dojść do tragedii. W Stanach Zjednoczonych mieliśmy natomiast problem z wybraniem drogi, którą będziemy się poruszać, dlatego że w niektórych miejscach była do wyboru tylko autostrada – którą mogą się poruszać rowerzyści, ale piesi już nie – albo magiczna teleportacja. Tak więc postanowiliśmy iść nielegalnie autostradą. W pewnym momencie zatrzymał się obok nas szeryf i powiedział, że jeśli jeszcze raz nas tu zobaczy, to wsadzi nas do aresztu. Nie ukrywam, że było to ostatnie miejsce, które chcieliśmy zobaczyć. Trzeba też zaznaczyć, że na tej autostradzie czuliśmy się wyjątkowo bezpiecznie – prosta droga, szerokie pobocze - więc nie mieliśmy wrażenia, że stwarzamy zagrożenie. Było to wyjątkowo stresujące przeżycie, bo biegaliśmy od zjazdu do zjazdu, licząc że szeryf nas nie zauważy. Jak pojawiła się tabliczka zwiastująca koniec autostrady, to witaliśmy ją ze łzami w oczach – w końcu byliśmy legalni.
Po tylu przygodach i przebytych kilometrach doszliście do końca waszej podróży. Co się czuje, kiedy zakończy się tak wielkie przedsięwzięcie? O.S.: Z jednej strony na pewno jest satysfakcja, ale z drugiej też trochę żal, że to się skończyło. Myślę, że to jest typowe dla takich podróży, w których nie cel jest najważniejszy, a droga. Ostatniego dnia nadrabialiśmy celowo drogi, żeby
Arek Winiatorski Z wykształcenia logistyk i ekonomista. Przez wiele lat pracował jako edukator f ilmowy i medialny w Polskim Wydawnictwie Naukowym. Uwielbia chodzić po górach, co dało początek pieszej wyprawie przez Ameryki.
38–39
jeszcze troszeczkę wydłużyć tę podróż. Lubimy powtarzać, że bycie w tego typu wyprawie uzależnia zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Nie bez przyczyny słowo droga w języku hiszpańskim oznacza narkotyk.
A.W.: Ja w trakcie tej wędrówki zrozumiałem ludzi, którzy idą dookoła świata. Po przejściu Ameryki Centralnej, następnie wspólnym przejściu przez Meksyk, spojrzeliśmy na mapę i okazało się, że taki kawał już pokonaliśmy, że w sumie to przeszlibyśmy też dookoła ten świat. Czuliśmy się niesamowicie silni. Byłem pewny, że gdyby nagle padł pomysł przejścia przez Azję albo pójścia z powrotem tą samą trasą, to byśmy to zrobili. Nie było ograniczeń. Człowiek kończy taką podróż i wie, że nic go nie powstrzyma.
O.S.: My skończyliśmy tę podróż trochę dlatego, że wymyśliliśmy sobie nową i dużo o niej myśleliśmy.
A.W.: Koniec jednej podróży, to zawsze początek kolejnej. Zwłaszcza, że mieliśmy masę czasu, żeby przemyśleć dużo rzeczy i wiele pomysłów nam się narodziło w głowie.
Możecie uchylić już rąbka tajemnicy? A.W.: Planowaliśmy to zrobić już w zeszłym roku, ale pandemia pokrzyżowała plany. Chcielibyśmy obejść Polskę; wyruszyć z Gdańska i kierować się wzdłuż granic. Chcemy też, żeby dołączyli się do nas ludzie, choćby na część trasy – na godzinę, na dzień, na tydzień. Będziemy komunikować w mediach społecznościowych, gdzie jesteśmy i gdzie można nas spotkać. Byłby to marsz charytatywny. Chcemy zbierać pieniądze dla dzieci, które chorują na rdzeniowy zanik mięśni i nie są w stanie chodzić samodzielnie.
Wspaniała inicjatywa! Na zakończenie: czy macie jakieś rady dla młodych podróżników? O.S.: Przede wszystkim, jeśli chodzi o piesze podróże, to nie dajmy się zwariować całemu lobby marketingowemu, że musimy mieć nie wiadomo jaki sprzęt, żeby gdzieś pójść. Mnie to kiedyś hamowało, a okazuje się, że wyruszyć w podróż można z tym, co się ma w domu.
A.W.: Najtrudniejszy zawsze jest ten pierwszy krok. Naturalną rzeczą przed wyruszeniem w podróż jest mieć masę obaw i wątpliwości. Ja ostatniej nocy przed wyruszeniem w tę podróż nie spałem wcale. Świadomość tego, co mnie czeka, rozsadzała mi głowę i nie mogłem zmrużyć oka. Z dnia na dzień dochodziłem do wniosku, że, hej!, żyję, mam się dobrze, bawię się świetnie, spełniam swoje marzenie i okazuje się, że świat naprawdę pomaga i wystarczy się w niego wsłuchać, otworzyć się na niego i on nam pomoże realizować nasze cele. Zwłaszcza, że jest on pełen dobrych ludzi. Media starają się nam wmówić, że za każdym rogiem czeka niebezpieczeństwo, a tak nie jest.
O.S.: Strach przed wyjazdem nie jest niczym złym, oczywiście w rozsądnych ilościach, a wręcz jest on bardzo potrzebny, ponieważ czyni nas czujnymi. My też się baliśmy w tej podróży.
A.W.: Zawsze powtarzam: tylko głupi się nie boją, bo nie mają świadomości tego, co się może zdarzyć. Po prostu nie można dać się sparaliżować temu strachowi, bo człowiek wtedy nie wyjdzie z domu. 0
Ola Synowiec Meksyk to jej praca i drugi dom. Przez 9 lat mieszkała w San Cristóbal de las Casas. Współtworzyła liczne przewodniki po Meksyku, a jej książka Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk to numer jeden dla pasjonatów tego kraju. Prowadzi również bloga mexicomagicoblog.
Norwegia /
REPORTAŻ
MAGIEL to taka sekta – raz dołączysz, to potem możesz mieć własną firmę, dzieci, a i tak musisz przyjść na urodziny tej *azetki
Skandynawski raj pod lupą
O tym, co Norwegia robi dobrze, można rozwodzić się bez końca. Kraj z wysokimi zarobkami, pięknymi widokami, pełen tolerancji i otwartości na innych. Pozornie miejsce bez skaz i problemów, kraj, któremu wszystko przychodzi łatwo i przyjemnie. Czy jednak jest to miejsce dla każdego? T E K S T I Z DJ Ę C I A :
PAW E Ł PAW ŁU C K I
iałoobrzeżony granatowy krzyż na czerwonym tle, czyli flaga Norwegii. Jej mieszkańcy bardzo lubią ją wystawiać lub mieć przed domami na modłę amerykańską. Co ciekawe, pełnej flagi nie wypada mieć wywieszonej po zmroku, a opuszczenie jej do połowy jest informacją dla otoczenia, że domostwo przeżywa żałobę. Na tej olbrzymiej części Półwyspu Skandynawskiego zamieszkuje jedynie nieco ponad 5 mln ludzi, z czego w samej aglomeracji Oslo żyje około jednej czwartej popoulacji. Ten właśnie kraj miałem okazję odwiedzić, chcąc przekonać się na własne oczy o pięknie, ale też jego surowości, zastanawiając się przy tym, czy i dla mnie, jak dla wielu wcześniej, okaże się to miłość od pierwszego wejrzenia.
B
Jak się za Norwegię zabrać? Jak to mawia stare polskie przysłowie: przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a i o przygotowaniu się na specyfikę miejsca docelowego nie można zapominać. Ekipa, z którą przyszło mi podróżować, to ta najbliższa, tak zwana rodzina i przyjaciele, łącznie siedem osób, z których tylko dwie miały okazję zwiedzać Norwegię w formie, która została zaproponowana. Jaka to forma? Otóż Norwegię, pod kątem turystyki, cechują dwie rzeczy, na które trzeba się przygotować: duże odległości oraz nieprzyzwoicie wysokie ceny. Remedium na te kwestie
było zdecydowanie się na dotarcie do kraju wikingów własnym samochodem, do którego zapakowane zostały namioty, śpiwory, kuchenka gazowa oraz tyle jedzenia, ile tylko było miejsca. Minusem tego rozwiązania, szczególnie wyruszając z głębokiego podkarpacia, był fakt, że sama podróż trwała ponad 30 godzin. Celowaliśmy w okolice Oslo oraz zachodnią Norwegię, więc optymalnym wyjściem wydawało się przepłynięcie promem ze Świnoujścia do Ystad, by dalej mknąć autostradą wzdłuż całego zachodniego wybrzeża Szwecji i dotrzeć do granicy. Warto wspomnieć, że na skandynawskich autostradach żadnej bramki nie uświadczymy, co jest miłą odmianą po doświadczeniach z Polski. Sama granica szwedzko-norweska podkreśla różnice w podejściu obu narodów do rozwiązania problemu pandemii. W czasach przed COVID-19 coś takiego jak kontrola na tym przejściu nie istniała. Pomiędzy państwami rozciąga się malowniczy most, na którym chciałoby się zatrzymać, by zrobić zdjęcie, jednakże jest to niedozwolone. My mieliśmy chwilę na podziwianie widoków, głównie dlatego, że Norwegia właśnie wprowadziła kontrole na granicy, upewniające, że wjeżdżający są zaszczepieni lub mają ważny negatywny test. Szwedzi tak jak nie sprawdzali nikogo przed wirusem, tak i teraz tym, kto ich odwiedza, aktywnie się nie interesują. Ze względu na niedostosowanie przejścia
do tego typu kontroli oraz braków kadrowych wśród norweskich służb na przejściu w godzinach popołudniowych tworzą się spore korki. Na granicy spędziliśmy dwie godziny, chociaż jak można wyczytać z artykułów i relacji stałych bywalców – momentami zdarzało się czekać i sześć. Możemy więc uznać, że z naszym czasem oczekiwania nie było tak źle.
Kraj mlekiem, owcami i miodem płynący Pierwszym przystankiem był jednodniowy pobyt u rodziny jednego z uczestników wyprawy. Nie powinno być zaskoczeniem, że członek naszej drużyny miał kogoś bliskiego, kto wyemigrował do Norwegii. Polonia w tym kraju liczy ponad 100 tys. osób i jest tutaj największą mniejszością narodową. Polacy, jak to na emigracji, trzymają się siebie blisko, co z jednej strony pomaga w trudnych chwilach, ale też opóźnia i utrudnia asymilację. Do niej zresztą wielu Polakom się nie spieszy i nawet po kilku latach od przeprowadzki nie znają lokalnego języka. Urzędowe języki są technicznie dwa, norweski oraz angielski, jednakże na co dzień Norwegowie wybierają swój ojczysty język – którego z kolei dwie odmiany różnią się od siebie diametralnie. Po używanych słowach i akcencie miejscowi są w stanie niemal bezbłędnie wskazać z jakiego regionu Norwegii pochodzi mówiąca osoba. Wiele osób zdecydowało się na 1
listopad 2021
REPORTAŻ
/ Norwegia
przeprowadzkę tutaj przede wszystkim ze względu na bardzo wysokie zarobki, dobrze rozwinięty aparat państwowy, a tego typu zalety można by jeszcze długo wymieniać. Kraj wikingów ma jednak też swoje minusy, na które nie każdy z przyjeżdzających jest przygotowany. Problem samotności i odosobnienia pojawia się przy niemal każdej emigracji, jednakże tutaj jest potęgowany przez naturalne zdystansowanie i chłodniejsze podejście do nieznajomych wśród mieszkańców Skandynawii. Drugą, mniej oczywistą przeszkodą jest pogoda i to, jak oddziałuje na samopoczucie w trakcie roku. Norwegia to bardzo wysunięty na północ kraj, więc doświadcza zjawiska zarówno dnia, jak i nocy polarnej. Ta druga potrafi bardzo dać się we znaki, gdyż niedobory witaminy D mogą mieć istotny wpływ na pogorszony humor i sprzyjać występowaniu stanów depresyjnych. Dlatego też mieszkańcy często suplementują tę witaminę lub regularnie odwiedzają solarium w okresie zimowym.
Specjaliści od wszystkiego Z wysokimi zarobkami wiążą się również wysokie koszty życia, co wymusza na wielu mieszkańcach Norwegii stanie się specjalistami od wszystkiego, własnoręcznego dokonywania tych drobnych i tych trochę większych napraw we własnym domu, samochodzie. Popularne wśród ludzi mieszkających poza miastem jest też uprawianie warzyw, owoców i innych roślin jadalnych. Także, o ile koszty materiałów są wysokie, to najbardziej po portfelu w przypadku tego typu wydatków uderza cena robocizny i to przed nią uciekają miejscowi. Ta zaradność przydała się
40–41
i nam, ponieważ po spędzeniu nocy u wcześniej wspomnianej rodziny, mieliśmy zamiar wyruszyć już we właściwą wyprawę. Na przeszkodzie stanęło to, że jeden z samochodów po wcześniejszym przejechaniu 1700 kilometrów odmówił odpalenia. Jak się okazało, nasz gospodarz posiadał jednak własne narzędzia do diagnostyki diesli i dzięki temu szybko ustaliliśmy, w czym jest problem. Gorzej, że nie było mowy o naprawieniu go bez pomocy specjalisty, natomiast tutaj w grę weszła wcześniej wspomniana cecha norweskiej Polonii i jej bardzo bliskiej współpracy. Z jednej strony znalazł się samochód, który mogliśmy pożyczyć na czas naszej wyprawy, a z drugiej – mechanik, który podjął się naprawy za nie-tak-duże pieniądze, byśmy już po zakończeniu zwiedzania mieli czym wrócić do Polski. Tym samym, już bez dalszych przeszkód, wyruszyliśmy na zwiedzanie Norwegii.
Przyroda dla człowieka Allemannsretten to prawo do swobodnego korzystania z natury i przestrzeni obowiązujące w całym kraju. W jego ramach istnieje zasada, że o ile jest się przynajmniej 100 metrów od najbliższych zabudowań oraz o ile nie ma wyraźnego zakazu obozowania – można w takim miejscu rozłożyć namiot lub zaparkować kampera, czyli po prostu przenocować. Naszym celem było wykorzystać tą zasadę w 100 proc., nie wydając na noclegi podczas całej wyprawy nawet złamanego grosza, śpiąc zawsze w innym miejscu i za każdym razem na dziko. W tym pomagały dosyć często spotykane po drodze publiczne sanitariaty, nieraz położone w naprawdę urokliwych
miejscach czy wręcz zagajnikach. Jako, że gotowaliśmy i jedliśmy głównie rzeczy przywiezione z Polski, można powiedzieć, że byliśmy niemal samowystarczalni. Po drobne zakupy, takie jak chleb lub jogurt, chodziliśmy do dyskontów Rema 1000 lub Kiwi. Norwegowie są bardzo lojalni wobec swoich własnych marek, o czym na własnej skórze, bardzo boleśnie, przekonała się sieć sklepów Lidl, próbująca w połowie lat 00. wejść na rynek norweskich supermarketów, by po czterech latach wszystkie swoje aktywa sprzedać właśnie Remie 1000. Niech nazwa dyskontu jednak nie zwiedzie, gdyż ceny – przynajmniej patrząc z perspektywy portfela przeciętnego Polaka – i tak były obrzydliwie wysokie, chociaż czasem też zastanawiające. Dla przykładu weźmy produkt, o którego cenie jakiś czas temu przez dobrych kilka minut rozprawiał polski premier – chleb. Najtańsze bochenki, chociaż dostępny jest zwykle tylko jeden ich rodzaj, można było kupić już za 8 koron norweskich (1 korona norweska ~ 0,46 zł), jednakże zdecydowana większość to był koszt w okolicach 30 koron. Różnica wydaje się naprawdę znaczna, bo o ile chleb za 4 zł można znaleźć i w polskich sklepach, tak kosztujący 14 zł bochenek brzmi absurdalnie. Wysokie ceny niektórych dóbr odczuwają również miejscowi, którym nieraz opłaca się wyruszyć w kilkugodzinną podróż do Szwecji na zakupy, byle trochę zaoszczędzić. Wśród produktów, które pod tym względem najbardziej się wyróżniają, jest mięso, alkohol oraz papierosy, które w Norwegii potrafią być nawet 3–4 razy droższe i kosztować w okolicach 120–140 koron.
Norwegia /
Jednym z wydatków, których podróżując w wybranej przez nas formie, nie da się uniknąć, jest paliwo. O samej cenie benzyny można powiedzieć to samo, co o wszystkim, 8–9 zł za litr, drogo, natomiast co interesujące – w zależności od położenia stacji, pory dnia oraz tygodnia, paliwo zmieniało swoją cenę o dwie/trzy korony, co było dla nas bardzo istotną różnicą. W Norwegii bardzo rozpowszechnione są też samoobsługowe stacje benzynowe, gdzie budki ani pracownika nie uświadczymy, a płatność możliwa jest tylko przy użyciu karty. Osobną kwestią było zdobycie LPG, do którego instalację miał jeden z samochodów, którymi podróżowaliśmy. W całej Skandynawii jest to mało popularne paliwo i na bardzo niewielu stacjach jest ono w ogóle dostępne. Z pomocą przychodzi sieć stacji czy właściwie baraków ze zbiornikami dedykowanymi pod tankowanie LPG, jednakże w wielu rejonach Norwegii może takiego nie być nawet w promieniu stu kilometrów.
Idzie zima? Zamykamy drogi Planując wyjazd skupiający się na zwiedzaniu Norwegii, warto wybrać odpowiednią do tego porę, czyli lipiec lub sierpień. Właściwie już początek sierpnia jest tam uznawany za końcówkę lata czy wręcz początek jesieni. Temperatury są już odrobinę niższe i oscylują od zera do maksymalnie dwudziestu kilku stopni. Dzień też jest już krótszy, bo na początku sierpnia wschodu można spodziewać się w okolicy 5 rano, a słońce zachodzi już o 23. Natomiast czynnikiem, który najmocniej determinuje zalecenie by wybierać się w miesiącach letnich, jest to, że już i jesz-
cze nie ma śniegu. Wiele dróg, w tym między innymi odwiedzona przez nas widokowa Trollstigen jest zimą, czyli od października do czerwca, zamykanych. Do niektórych miejscowości w tym okresie dociera tylko jedna, w dodatku często niezwykle wymagająca droga. Ze swoim pofałdowanym terenem Norwegowie radzą sobie na dwa sposoby: budując bardzo kręte, widokowe, ale i przyprawiające o zawał i spalenie hamulców trasy oraz przebijając się przez skały tunelami, których w całym kraju jest ponad 900. W tej liczbie znajduje się też miejsce dla najdłuższego drogowego tunelu świata – Lærdalstunnelen, którym można przejechać, zmierzając z Oslo do Bergen. Ma on 24,5 kilometra długości. Nawierzchnia norweskich dróg jest bardzo dobrej jakości i dziur na nich raczej nie uświadczymy, czemu sprzyja relatywnie niewielki ruch oraz skaliste podłoże, ich minusem jest za to to, że bywają bardzo wąskie. Nie było dnia żebyśmy nie musieli się zatrzymywać na mijance, by przepuścić samochód nadjeżdżający z naprzeciwka. Dodatkowo bardzo wiele dróg w Norwegii jest płatnych, natomiast szlabanów i bramek na nich nie ma. Wjeżdżając na taką drogę, zainstalowana kamera sczytuje tablicę rejestracyjną naszego pojazdu, a wezwanie do zapłaty wysyłane jest po fakcie pocztą lub poprzez aplikację, jeśli takową dla naszego pojazdu założyliśmy. Nie da się ukryć, że takie rozwiązanie przydałoby się polskim autostradom, na których stoi się przed bramkami nieraz dłużej niż zajmuje przejechanie danego fragmentu. Spędzając codziennie kilka godzin w fotelu samochodu, nie sposób było nie zwrócić uwa-
REPORTAŻ
gi na najczęściej pojawiające się rejestracje. Jeśli pojazdem, na który, patrzymy był kamper, to można było strzelać z dziewięćdziesięcioprocentową skutecznością, że należał do Niemców. Są oni zdecydowanie największą grupą turystów odwiedzających Norwegię, a za środek transportu umiłowali sobie właśnie kampery. Oblegają miejsca turystyczne do tego stopnia, że dorobiły się swoich własnych parkingów, a przy bardzo wielu miejscach postojowych widnieje tabliczka „no camping” z przekreślonym pojazdem. Prócz tego królowały norweskie rejestracje, co jest wynikiem i pozostałością pandemicznych ograniczeń, które wymusiły na miejscowych turystykę wewnątrzpaństwową. Nie jest tajemnicą, że Norwegowie preferują na wakacje jeździć w ciepłe i słoneczne kraje, żeby uciec przed nocą polarną i naładować swoje osobiste solarne baterie.
Lodowce w odwrocie Jednym z ważnych punktów na mapie naszej podróży było odwiedzenie dwóch jęzorów największego lodowca kontynentalnej Europy Jostedalsbreen, z nieukrywanym zamiarem dotknięcia lodu i może nawet skosztowania przywiezionego napoju wyskokowego, schłodzonego tysiącletnim lodowcem. Te chęci musiały pozostać w sferze marzeń ze względu na to, jak bardzo lodowiec wycofał się w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Języki Kjendalsbreen jak i Briksdalsbreen cofnęły się już znacznie poza zasięg turystów i żeby do nich dotrzeć wymagana by była poważna wyprawa górska. Wędrując do Briksdalsbreen, można zobaczyć po drodze tabliczki informujące o tym, dokąd sięgał lodowiec w poszczególnych latach. Odkąd 1
listopad 2021
REPORTAŻ
/ Norwegia
zaczęto prowadzić pomiary w 1900 r., nigdy nie był on tak mocno wycofany i majaczący tylko pomiędzy szczytami, podczas gdy jeszcze w 2004 r. dało się do niego normalnie podejść, a w 1997 r. pokrywał całe jezioro, które jest u jego stóp. Dotknąć lodowca się nie udało, ale przynajmniej mieliśmy to szczęście, żeby go w ogóle zobaczyć, póki cały się nie roztopił, co już powoli można zacząć uznawać za przywilej. Kolejne pokolenia mogą nie mieć nawet tyle szczęścia, szczególnie przy pogodzie, która coraz częściej popada w skrajności. Jak dowiedzieliśmy się z muzeum poświęconego temu tematowi, formowaniu lodowca sprzyjają umiarkowane wahania temperatury, gdy lato nie jest zbyt gorące, ale też zima nie jest zbyt mroźna. Takie stabilne wahania pozwalają stopionej wodzie wniknąć w głąb lodu, by tam mogła zamarznąć i przyczynić się do powiększania czapy. Ślady globalnego ocieplenia widać na każdym kroku – kiedyś wiecznie białe szczyty gór, teraz świecą skałami. Duże wrażenie wywarł na mnie wyłączony z użytku tor Stryn Sommerski, leżący w Parku Narodowym Jostedalsbreen, gdzie jeszcze do niedawna można było całorocznie jeździć na nartach. Teraz zarówno wyciąg, jak i okoliczny hotel z pięknym widokiem na dolinę u podnóży gór, tylko zbierają kurz. Takich miejsc jest w całej Norwegii sporo i z roku na rok tylko przybywa. Z jednej strony mniej śniegu i łagodniejsza zima może pozwolić na ułatwione poruszanie się po i tak wymagających drogach, ale z drugiej strony ilości wody spływające w doliny mogą stać się niebezpieczne dla ich mieszkańców.
Kraina Wodospadów W trakcie zwiedzania Norwegię jest jedna rzecz, o którą z pewnością nie będzie się trzeba martwić i jest to dostęp do wody. Chyba, że akurat trafi się na rok eksplozji populacji norweskich lemingów, przez miejscowych nazywanych lemmenår. Populacja tych małych gryzoni eksploduje co kilka lat, zwiększając swoją wielkość kilkudziesięciokrotnie, tylko po to, by po kilku miesiącach się załamać i wrócić do poprzednich rozmiarów. W tym okresie picie wody ze strumieni i jezior może być niebezpieczne, ze względu na dużą liczbę ciał tych gryzoni, rozkładających się wokół źródeł wody. Jeżeli jednak rok lemingów was ominie, to bezpiecznie można korzystać z dobrodziejstwa, jakim pod postacią wody została obdarzona Norwegia. Podczas całej podróży ani razu nie byliśmy zmuszeni do kupienia sobie wody, gdyż na każdym postoju oraz gdziekolwiek byśmy nie rozbili naszych namiotów, w pobliżu znajdowało się jeziorko, strumień lub wodospad. Wiele z tych ostatnich jest też atrakcjami turystycznymi, w tym najwyższy w Europie Vinnufossen, mający 865 m łącznej wysokości oraz Vettisfossen, czyli z kolei najwyższy europejski wolnostojący wodospad, w którym woda leci nie-
42–43
mal pionowo z 275 m. To trochę jakby puścić rzekę ze szczytu iglicy Pałacu Kultury i Nauki. Ta moc, którą została obdarzona Norwegia nie jest przez nich marnowana, gdyż 98 proc. energii produkowanej w tym kraju pochodzi z elektrowni wodnych. Można wręcz powiedzieć, że każda miejscowość ma swoją, bo w całym kraju uzbierało się ich aż 1600.
Lider zielonej transformacji? Cele Europy w kontekście transformacji energetycznej są jasne i kierują się bardzo mocno w kierunku osiągnięcia zerowego śladu węglowego przez poszczególne państwa. Wydaje się, że Norwegia z tak dużym udziałem źródeł odnawialnych mogłaby być przykładem jak coś takiego osiągać. Dodatkowo „kraj wikingów” jest jednym z liderów sprzedaży samochodów elektrycznych. Widok najnowszych modeli Tesli spowszedniał już pierwszego dnia, gdyż jest tam tak popularny jak w Polsce Volkswagen Passat. Obok samochodów firmy Mu-
Ślady globalnego ocieplenia widać na każdym kroku – kiedyś wiecznie białe szczyty gór, teraz świecą skałami. ska, na drogach pełno elektrycznych modeli popularnych marek, w tym bardzo wiele aut z segmentu premium. Jeśli jakość i cena pojazdów poruszających się po drogach danego kraju mogą być wskazówką co do zamożności państwa, to Norwegia jest wręcz nieprzyzwoicie bogata. Takiemu rozpowszechnieniu elektrycznych pojazdów sprzyja infrastruktura, gdyż o ile zatankować LPG w Norwegii jest trudno, o tyle stacje do ładowania pojazdów znajdziemy wszędzie – w tym na wielu parkingach. Do zakupu i przesiadki na elektryka Norwegów skłoniły także subsydia, możliwość poruszania się buspasami (co w szczególności jest przydatne w obrębie aglomeracji Oslo), a także ulgi podatkowe na te samochody. Na początku 2020 r. po raz pierwszy w Norwegii ponad 50 proc. sprzedanych aut było elektrycznych, a pandemia tego rosnącego trendu nie odwróciła. Dodatkowo, Oslo znacznie ograniczyło liczbę miejsc parkingowych w centrum, a ceny za postój nawet jak na ten kraj są wysokie – nawet 300 koron za dobę. Ma to na celu promowanie przesiadki na rower, komunikację miejską lub hulajnogi elektryczne, które cieszą się tam wielką popularnością. Wszystko to tworzy piękny obraz państwa, które z zieloną transformacją poradziło sobie świetnie i mogłoby być przykładem dla innych. Natomiast pozostawia jednocześnie wrażenie, że to wszystko zostało osiągnięte przy pomocy cheat codes, jakby Norwegia w tę grę, której celem jest net zero emissions, grała na easy.
Najbardziej rzuca się w oczy pewna niekonsekwencja, bo pozostałe dwa procent zużywanej oraz produkowanej przez Norwegię energii elektrycznej, jest przez firmy wydobywające ropę naftową i gaz ziemny. Mimo tak drobnej, raptem pięciomilionowej populacji, kraj wikingów jest 14. największym producentem ropy oraz 8. największym producentem gazu na świecie. Jednocześnie co roku, przez odpowiedniego ministra udzielane są coraz to nowe pozwolenia na poszukiwanie i wydobycie surowców z nowych złóż. Odnalezienie i rozpoczęcie eksploatacji pierwszych z nich pod koniec lat sześćdziesiątych XX w. znacznie przyspieszyło bogacenie się już i tak całkiem zamożnego wtedy państwa. Trzeba dodać, że Norwegia miała na to plan, powoli przejmując coraz to większy udział w zyskach ze sprzedaży paliw kopalnych, by później te zarobki rozdystrybuowywać pomiędzy swoich obywateli. Pieniądze częściowo idą na Norweski Rządowy Fundusz Emerytalny, w ramach którego są inwestowane głównie w akcje, ale także w nieruchomości oraz inwestycje przynoszące stałe przychody. Jest to obecnie największy fundusz emerytalny w Europie, i co prawda ma czarną listę przedsiębiorstw, w których akcje nie inwestuje ze względów etycznych – jednak wciąż jest zasilany z pieniędzy, pochodzących z wydobycia ropy. O ile takie finansowanie w XX w. nie wzbudzało kontrowersji, tak obecnie tworzy istotny kontrast pomiędzy nastawieniem na zieloną transformację, a jednoczesnym zwiększaniem wydobycia i eksportu paliw kopalnych.
Ha det bra! Wracałem do Polski, lepiej rozumiejąc ludzi, którzy się do Norwegii przeprowadzili, w pamięci mając piękne widoki z takich miejsc jak Preikestolen, Kjerag czy fiord Geiranger, ale też ze smutną refleksją odnośnie do kondycji klimatu, która za sprawą lodowców rzuca się tam bardzo wyraźnie w oczy. Jeszcze przybywając na półwyspie skandynawskim, poświęciłem nie jedną, nie dwie, a bardzo wiele myśli na to, czy emigracja tam to dobry pomysł. Z jednej strony tolerancyjne społeczeństwo, bardzo wysokie zarobki, które są wyrównywane w obrębie jednego zawodu (dzięki silnej pozycji związków zawodowych), sprawnie działający aparat państwowy, bardzo czyste powietrze i piękne krajobrazy. Z drugiej strony czeka jednak samotność, długie zimy, niskie temperatury, duża biurokratyzacja, niekonsekwencja i bardzo wysokie obciążenia podatkowe. Zdecydowałem i wiem, że po tej podróży do Norwegii będę wracał. Wracał jako turysta, chcąc zwiedzić dotąd przeze mnie niezbadane części tego malowniczego kraju. Rozumiem jednak wszystkich, którzy po pobycie wśród norweskich dolin, lasów, płaskowyżów stwierdzili, że to ich miejsce na ziemi i nie wyobrażają sobie mieszkania gdziekolwiek indziej na świecie. 0
SPORT
/ druga strona Porto
Pamiętniki z wakacji odc. 5855: 3po3 i Sport na wakacjach.
Magiczny wieczór w Porto… 27 września 2021 r., Porto. Dwóch studentów na wakacjach postanawia oderwać się od monotonii codziennego zwiedzania winiarskiego miasta i wybrać się na mecz lokalnej drużyny piłkarskiej. T E K S T I Z DJ Ę C I A :
M AT E U S Z KOZ D R A K
prawdzamy terminarz drużyn z Porto – czy ktokolwiek przez tydzień naszego pobytu będzie rozgrywać mecz w tym mieście. Okazuje się, że FC Porto, znany na całym świecie klub piłkarski, który prawie dwie dekady temu Jose Mourinho poprowadził do triumfu w Lidze Mistrzów, będzie rozgrywać mecz w środku tygodnia w tych samych rozgrywkach przeciwko triumfatorom z 2019 r. – Liverpoolowi. Szans na bilet już nie ma, a nawet jeśli by były, to ich cena zdecydowanie nie jest na studencką kieszeń. Pozostaje nam sprawdzić, czy w mieście słodkiego wina gra jeszcze jakiś inny klub. I tak trafiamy na Boavistę FC, klub ze środka tabeli ligi portugalskiej, który czas swojej świetności przeżywał w latach 70. ubiegłego wieku. Na szczęście swój mecz ligowy rozgrywać będzie w trakcie naszego pobytu w mieście, a ich rywalem będzie drużyna Estoril Praia, z południowej części kraju. Na stronie internetowej klubu sprawdziliśmy, że bilety są wciąż dostępne, ale decydujemy się pojechać bezpośrednio na stadion i tam dokonać zakupu, co w przyszłości okaże się kluczową decyzją.
S
Two free tickets, please! Jest środek dnia i po długotrwałym procesie rozeznawania się w systemie komunikacji miejskiej w końcu docieramy na stadion. Naszym oczom ukazuje się Estádio do Bessa, sześcienny betonowy moloch wybudowany na okoliczność Mistrzostw Europy rozgrywanych w Portugalii w 2004 r. Przed wejściem na stadion wita nas posąg pantery szykującej się do ataku, która jest symbolem klubu. Nieopodal znajdu-
jemy kasę biletową, a tuż obok niej dostrzegamy okienko, z którego wydawane są akredytacje prasowe. W tym momencie przypominamy sobie, że w kieszeniach schowane mamy legitymacje dziennikarskie z pewnego znanego na warszawskich uczelniach miesięcznika studenckiego. Od razu pojawia się myśl, dlaczego by nie spróbować ubiegać się o wejście dla prasy, skoro i tak nie mamy nic do stracenia. Pani w okienku jest mocno skonsternowana tym, że dwóch młodych dziennikarzy z Polski zainteresowało się dostaniem się na trybunę prasową portugalskiego klubu, który od prawie 15 lat nie widział żadnego Polaka w składzie (jako ostatni barwy tej drużyny reprezentował Rafał Grzelak w sezonie 2007/2008). Będąc w tej konsternacji, odsyła nas do innego okienka, żebyśmy najpierw zakupili bilety, a następnie do niej wrócili. Tak też zrobiliśmy. Po chwili wracamy, co wprawia ją w jeszcze większe zdumienie, że aż tak nam zależy na tych akredytacjach. Podpytuje innych pracowników klubu, wykonuje parę telefonów i ostatecznie zabiera nam nasze legitymacje z informacją, że mamy wrócić za kilkadziesiąt minut bez gwarancji, że cała operacja zakończy się powodzeniem. Odchodzimy więc w umiarkowanej ekscytacji, okrążamy stadion kilka razy dookoła dla zabicia czasu. Mija czterdzieści minut, wracamy do pani z okienka, która już trzyma w ręku dwie akredytacje na dzisiejszy mecz, na nich nasze nazwiska i napis „Poland Press”. Rodzi się w nas uczucie, jakbyśmy mieli reprezentować całą polską społeczność dziennikarską. Co więcej, dostajemy informację, że możemy udać się do miejsca, gdzie kupowaliśmy bilety, z prośbą o zwrot pieniędzy. Czego chcieć więcej?
Do you speak football? Nastaje wieczór, gdy uzbrojeni w akredytacje, notatniki i aparaty w telefonach docieramy na stadion. Bezskutecznie szukamy wejścia dla prasy, więc podchodzimy do strażników stadionowych, by wskazali nam drogę. Niestety, jak większość spotkanych przez nas do tej pory Portugalczyków, mają oni ewidentne braki w podstawowej komunikacji w języku angielskim. Na nasze szczęście do rozmowy dołącza stojąca obok bilateralna kibicka, która zaczyna nam pośredniczyć w rozmowie, i tak dowiadujemy się, że musimy wejść do holu głównego. Tam kolejnym łutem szczęścia natrafiamy na portugalskiego dziennikarza, który, jak później sprawdziliśmy, ma już ponad 20-letni staż w relacjonowaniu meczów portugalskich drużyn. Zobaczywszy u nas akredytacje prasowe i spore zdezorientowanie na twarzach, woła nas, żebyśmy poszli za nim. Tak trafiamy do windy, która wwozi nas na sam szczyt stadionu. Wysiadamy, robimy parę kroków w betonowej pustelni, aż w końcu natrafiamy na wejście na trybuny, które obwieszone jest czymś na podobieństwo siatek rybackich. Przedzieramy się przez nie i ukazuje się nam widok dorównujący temu, który piłkarze widzą podczas wychodzenia na mecz, tylko że siedem pięter wyżej. Widać cały stadion, wszystkie trybuny, które są jeszcze opustoszałe, jako że pozostała godzina do meczu. Po bokach od wejścia rozciągają się stanowiska dla dziennikarzy z podkładkami na laptopy, kontaktami, krzesłami. Siadamy przy jednym z nich z dala od innych już zajętych miejsc, żeby nie rzucać się w oczy. Przepełnieni ekscytacją, że udało się nam tu dostać, oczekujemy pierwszego gwizdka…
Crème de la crème I oto jest, wybija godzina 21.15 lokalnego czasu, rozlega się charakterystyczny dźwięk gwizdka na wypełnionym w około 1/3 stadionie. Rozpoczynają gospodarze, pierwsze minuty spotkania nie porywają, zaczyna kiełkować myśl, że polska ekstraklasa wcale nie jest taka słaba, skoro poziom jednej z topowych europejskich lig wyraźnie nie odstaje. Po pięciu minutach pada pierwszy strzał w kierunku bramki. Jest to jednak na tyle potężne uderzenie z dystansu, że przelatuje wysoko nad poprzeczką, nie stwarza-
44–45
W tle czarno-biała krata – barwy klubu Boavista FC
druga strona Porto /
jąc najmniejszego zagrożenia. Ale oto już w dwie minuty później ma miejsce groźna akcja Estorilu. Na skrzydle urywa się rajdem Arthur i po krótkiej wymianie podań z partnerem oddaje bardzo groźny strzał tuż przy słupku. W pierwszych 15 minutach obserwowalna jest lekka dominacja gości. Futbol cechuje się jednak dużą zmiennością, gracze Boavisty powoli przesuwają się pod bramkę przeciwników, dośrodkowanie z prawej strony trochę na chaos, wbiega gracz Estorilu i wybija piłkę ręką. Przez kilka minut sędzia ogląda sytuację na VAR, ponieważ piłka uderzona została częścią ręki przy złączeniu z barkiem, więc decyzja nie jest oczywista. Do karnego podchodzi brazylijski napastnik Gustavo Affonso i pewnym strzałem w lewy dolny róg bramki otwiera wynik spotkania w 23. minucie. Chwilę później po bardzo dobrym odbiorze Kenjiego Gorego, szansę na podwyższenie prowadzenia ma Petar Musa, młody zawodnik wypożyczony ze Slavii Praga. Jednak strzał oddany został z fatalną siłą i precyzją. Rozczarowujące zakończenie świetnie zapowiadającej się kontry. Do końca pierwszej połowy żadna z drużyn nie stworzyła już większego zagrożenia. Przykuwające uwagę było jednak uderzenie z 38. minuty, kiedy bohaterowie poprzedniej akcji zdecydowali się na jednoczesne uderzenie z woleja niczym bracia Tachibana w Kapitanie Tsubasa. Nie było ono jednak groźne, bramkarz odprowadził spokojnie piłkę wzrokiem.
zza pola karnego, ale wtedy świetną paradą popisał się Daniel Figueira. Dziesięć minut później ma miejsce sytuacja, po której ponownie mamy wrażenie, że trafiliśmy na mecz polskiej ekstraklasy. Ciężko w innych słowach opisać bramkę strzeloną przez Estoril. Wrzutka, nieudolne próby wybicia piłki z własnego pola karnego, ponowna wrzutka zwieńczona pięknym, czystym wolejem Andrego Franca, który chwilę wcześniej wszedł na boisko. Od dłuższego czasu grający chaotycznie zespół spod Lizbony w taki sposób zdobywa wyrównującą bramkę, a obroną Boavisty w tej akcji ewidentnie zarządza jakieś ministerstwo dziwnych kroków. W tym meczu miał miejsce jeszcze tylko jeden większy zryw, gdy w 81. minucie do kontry ruszył zespół, na którego stadionie przebywaliśmy. Sytuacja 3 na 3, bardzo dobre podanie otrzymuje Paul-Georges Ntep i wychodzi pra-
SPORT
wie na czystą pozycją, mając przed sobą już tylko bramkarza. Z bliżej nikomu nieznanego powodu decyduje się na uderzenie zewnętrzną częścią stopy, co kończy się fatalnym kiksem. Siedzący obok nas dziennikarzy skwitowali tę akcję śmiechem. Mecz kończy się, obiektywnie patrząc, sprawiedliwym podziałem punktów. Ostatni gwizdek kończy wiele rzeczy: mecz, emocje, nasz status światowych dziennikarzy. Zostajemy z masą wspomnień, notatek, zdjęć. Opuszczamy stadion z poczuciem obowiązku podzielenia się naszą historią niejako w podzięce za to, co przeżyliśmy dzięki temu klubowi. Tak więc niech ten tekst będzie jednym wielkim „Obrigado” dla całego Boavista FC za dostarczenie nam niezapomnianych wrażeń, które w umysłach i na papierze zostaną z nami już do końca. 0
Do przerwy 1:0 Drugą połowę rozpoczęli piłkarze Estorilu, stwarzając kilkukrotnie pomniejsze zagrożenie pod bramką rywala, głównie po rzutach rożnych. Na prawdziwą petardę przyszło czekać do 60. minuty, gdy pokazujący się z dobrej strony w tym meczu Kenji Gorré oddał mocny, podkręcony strzał
listopad 2021
WARSZAWA
/ czym oddychamy?
Mój pierwszy skład. Gratulacje wysyłamy na adres redakcji.
Kurz, Tyrmand i Siekierki Ach, kurzu warszawski... – jak to zwykł zaczynać swoje teksty autor, którego nazwisko figuruje w tytule – jesteś jednak o wiele bardziej złożonym zjawiskiem, niż mogłoby się wydawać. Nigdy bym nawet nie przypuszczał, że zawiera się w tobie taki potencjał artystyczny i metaforyczny, a nawet filozoficzny. Ten artykuł jest dla ciebie. T E K S T:
awsze staram się zauważać i doceniać to, co dzieje się dookoła mnie. Zazwyczaj jednak w autobusie uruchamiam swój własny świat muzyką lub lekturą. Nie mając słuchawek ani książki, zmuszony byłem ostatnio do akceptacji tego, co serwuje mi rzeczywistość, nie przypuszczając, że dalszy czas upłynie mi na zastanawianiu się, jak coś tak przyziemnego może nieść za sobą szlachetny sens. Wsiadłem wieczorową porą do autobusu gdzieś w głębi Sadyby i, nie zastanawiając się długo, zająłem miejsce za dwoma starszymi paniami pogrążonymi w rozmowie o blaskach i cieniach dnia codziennego, zmartwiony tym, że podróż minie mi bez jakichkolwiek umilaczy.
Z
46–47
M AT E U S Z TO B I A S Z WO L N Y
– Zaczęłam remont łazienki, mówię pani, kują i kują, a kurzu od cholery! – rzuciła rozemocjonowana kobieta, na co druga zdobyła się jedynie na delikatne kiwnięcie głową. Dalej wspólnie przemierzaliśmy Warszawę i koncept warszawskiego kurzu nie chciał opuścić moich myśli przez dobre kilkanaście przystanków. Na początku w Warszawie był bez wątpienia kurz. Kurz, który pierwszy raz poderwał się w powietrze wskutek wielkich inwestycji, gdy miasto trzeba było mianować stolicą. Sylwia Zientek w jednym z tomów Hotelu Varsovie poświęciła cały akapit kurzowi, który kotłowały zdobione ogony szerokich spódnic bogatych mieszczek podczas coniedzielnych spacerów po niebrukowanych ścieżkach Parku Saskiego. Potem przyszła rewolucja przemysłowa i kurz w Warsza-
wie dosłownie nie miał czasu opaść. Pachnące nowością fabryki Woli i Pragi otulały miasto jednorodną mieszaniną nienazywalnych substancji.
Z kurzu powstało... Warszawa charakteryzuje się tym, co w teatrze nazwalibyśmy burzeniem czwartej ściany. Tutaj najbardziej wyszukane zjawiska często sprowadzają się do popsolitej prozy życia. Zabiegi artystyczne rzadko niosą sensy jedynie artystyczne. Mianowicie, większość metafor jest w stanie znaleźć sobie w naszym mieście dosłowne wykładniki swoich alegorycznych znaczeń. Trudno zamieść bombardowania II wojny światowej pod dywan, więc kiedy kurz już opadł, a mieszkańcy wybudzili
czym oddychamy? /
się z marazmu, nastał czas odbudowy, która to zrodziła na nowo Muranów – tym razem zbudowany na prochach dawnej Warszawy, dzięki czemu jest kilka metrów wyżej od reszty miasta i kryje pod sobą niemały ładunek historyczny. Nasze miasto jest na tyle niezwykłe, że z prochu (albo kurzu) powstawało wiele razy, mimo że raz już się w niego obróciło. I znowu kurze Warszawy poderwały się w imię wspólnego celu: odbudowy stolicy! Leopold Tyrmand zajął się w jednym ze swoich felietonów w Stolicy kurzem właśnie. Pisał, że warszawiacy oddychają budową , co bardzo podobało się ówczesnej władzy. Używanie wielkich słów do określania wielkich czynów. W kurzu jest jednak coś bardziej enigmatycznego. Niby unosi się w powietrzu, ale zmusza do bardziej przyziemnego spojrzenia. Nie inaczej jest u Tyrmanda, którego górnolotnie odebrane przez partię teksty kryły bardziej codzienny ładunek: ciężką, zakurzoną, ceglaną i pylastą prawdę – jak pisał, po czym dodawał, że pewien warszawski lekarz obliczył, że warszawiak wdycha rocznie jedną cegłę. Mieszkańcy dosłownie oddychali wszechobecnym pyłem lat odbudowy.
...i w kurz się obróci Czym dziś oddycha Warszawa? Czy jest jakaś natchniona idea, która mogłaby złączyć mieszkańców w imię nowej metafory? Czy lepiej powiedzieć – niby metaforycznie – że Warszawa oddycha smogiem? Czy to cały czas był ten sam kurz, tylko nazwany inaczej na potrzebę nowych czasów? Być może każda Warszawa ma własny kurz, z którym walczy – a ten dzisiejszy nazywa się smog – na tyle kultowy, że pojawia się metaforycznie (sic !) na okładce pierwszego polskiego wydania „Vogue’a”.
Pewien warszawski lekarz obliczył, że warszawiak wdycha rocznie jedną cegłę. – Pani zobaczy te Siekierki, trują strasznie, wnuczka mi mówiła. Kurzą prawie jak u pani w mieszkaniu – nagle przerywa ciąg moich myśli jedna ze staruszek.
WARSZAWA
– Ma pani rację. Na urzędzie widziałam smutną... Jak to się mówi? Buźkę! Powietrze dziś słabe, no, ale jak to? Nie wyjdziesz z domu? Jasne, że wyjdziesz! – dziarsko odparła druga. Tyrmand, który uwielbiał zagłębiać się w metaforykę kurzu warszawskiego, tym razem w swoim Złym zauważał, że trzeba bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. Taki jest właśnie warszawiak, który na tyle uparcie jest zapatrzony w swoją małą ojczyznę, że umie pominąć jej wady. Ów warszawiak wyjdzie na zewnątrz, mimo że jakość powietrza jest zła (ale przynajmniej wybierze komunikację miejską). Tyrmand kolejny raz ma rację. Chyba można jego twórczość nazwać zatem ponadczasową, chociaż może ponadczasowy jest ten warszawski kurz? Moja podróż przez siatkę skojarzeń dopiero nabierała rozpędu, a pań porywająca rozmowa, która napędziła tę karuzelę myśli, dobiegła końca. Gdy autobus zatrzymał się przed ulicą Andersa, jedna ze staruszek poderwała się ze swojego miejsca, z gracją poprawiając beret, i rzuciła z uśmiechem swojej towarzyszce na odchodne: – Do widzenia pani, remont się skończy i kurzenie minie, to tylko przejściowe. Do widzenia. 0
listopad 2021
WARSZAWA
/ sens protestów
Kim był Son Goku? Pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz na Marszu Niepodległości byłem w 2016 r. – z ciekawości. Największy problem stanowił dla mnie hałas; rzucanie petardami pod nogi uczestników, w tym rodzin z małymi dziećmi, przeszkadzało mi w równym stopniu, co nieskładność i niepotrzebność większości okrzyków, które walczyły chyba jedynie między sobą. Wtedy też stwierdziłem, że spór ideologiczny prowadzony na ulicach to zdecydowanie nie moje klimaty i przestałem się ekscytować wszelkimi protestami i manifestacjami. T E K S T:
MICHAŁ RAJS
apewne wpłynęły na to także moje uwarunkowania polityczne – zagłosowałem dopiero w wyborach prezydenckich w 2020 r. i więcej nie zamierzam. Marsze KOD, zwolenników podejścia pro-choice w kwestii aborcji, miesięcznice i rocznice katastrofy smoleńskiej, strajki klimatyczne i protesty przeciwko szeroko pojętej polityce COVID-owej traktowałem jako swoisty warszawski folklor, który feerią rac, petard i obraźliwych transparentów musiał się przez stolicę okresowo przetaczać, żeby ludzie mogli jakoś spożytkować energię niewykorzystaną na logiczne myślenie i dedukcję. Fizyczne starcie światopoglądów uważałem raczej za walkę wymyślnych pokemonów, sterowanych przez rząd i opozycję (albo wrogie sobie konglomeraty mediowe), niż za rzeczywisty pokaz siły wzajemnego oddziaływania, możliwość rozszerzania i kurczenia stref wpływów. Jak w Innych Pieśniach Dukaja quasi-ideologiczne starcia na warszawskim podwórzu zaliczały się do efektów ubocznych prawdziwych działań. Pozornie widowiskowy wybuch prochu odwracał uwagę od tego, gdzie leci kula, zasłaniając dymem intelektualne podwaliny kolejnych posunięć, manewrów okrążających, fint i uników. Wściekłość wracająca do domów gubiła się po drodze, tracąc impet w labiryncie dyskusji o tym, kto podpalił budkę, zastawił jakieś wyjście czy otoczył swoją prywatną posesję kordonem policji, która w tej liczbie spokojnie wystarczyłaby do patrolowania miasta wielkości Gdyni. Jako człowiek obojętny wo-
Z
48–49
bec piękna anime i mangi nie potrafiłem docenić kunsztu, z jakim wielcy tego świata (a przynajmniej „wielcy” polskiej polityki) pchają przeciw sobie niczego nieświadome masy. Oglądanie potyczek komentowanych w jeden odrażający sposób nie przypadło mi zaś do gustu, ponieważ nie czułem żadnej realnej zmiany, która by z nich wynikała. Na karcie do głosowania dalej trzeba było wybierać między dżumą a cholerą, a narzekanie znajomych różnił wyłącznie zwrot, nigdy kierunek.
Wstawaj kowboju... Pech chciał, że w którymś momencie efekt politycznych intryg zaczął dotyczyć także mnie. Pandemia zabrała mi to, co było w moim życiu najcenniejsze – możliwość swobodnego pójścia na basen, do sklepu spożywczego czy lekarza. Ogołocona z tych czynności egzystencja sprowadzała się zatem już tylko do dolce far niente w dwóch (jawa i sen) wersjach. Co prawda rok temu ludzie łudzili się jeszcze, że ogłoszone podczas kampanii wyborów prezydenckich zwycięstwo nad wirusem przeciągnie się na jesień, ale to i tak niewiele pomogło, bo obywatele zdecydowali się wyjść z domów wbrew policyjnym nakazom. Warszawa rozbłysła niezgodą na wyrok nielegalnego Trybunału, ale wydaje się, że zapał rozproszono błędami organizacyjnymi i raz jeszcze oszczędzono igrzysk spragnionym krwi widzom. Należy przy tym pamiętać, że zdarzyło się to ponad rok temu; wszyscy byli o rok mniej zmęczeni i o rok mniej zaszczuci.
...mamy miasto do spalenia. Teraz – kto wie. Być może emocje wreszcie wezmą górę nad kalkulacjami polityków i zachowanie społeczeństwa wymknie się spod kontroli. Być może okaże się, że atmosfera zamknięcia w państwowej klatce to za dużo do zniesienia, a metalowe pręty pękną pod naciskiem siły, której przyczyną są ciągnące się kłamstwa, manipulacje i już raz ukarane podejście państwo to ja . Po latach nieuwagi i braku zainteresowania tym, co dzieje się w Warszawie wystrojonej w dym i krzyki, w Warszawie wulgarnie wywrzaskiwanych postulatów, których nikt nigdy nie spełni, w Warszawie biało-czerwonych rac sprzedawanych przez rodziny Romów i Ukraińców, w Warszawie obrzucającej butelkami kościelne grobowce starych babć z różańcem w dygocącej dłoni. W tej oto Warszawie znalazłem oręż przeciwko nudzie pracy zdalnej i niedotlenieniu spowodowanemu noszeniem maseczki. Bez żenady i bez kibicowania którejkolwiek ze stron siądę tej jesieni przed dawno nieużywanym telewizorem z nadzieją, że po tych wszystkich latach czeka mnie spektakl na miarę najlepszego sezonu Dragon Ball . Że w końcu zobaczę, jak lud Warszawy staje na gruzach czyichś murów i coś z tych manifestacji (poza nierozstrzygniętymi starciami naszych odpowiedników Son Goku i Piccolo) wynika. 0
tajna radiostacja nadająca z piwnicy /
WARSZAWA
Łódź podwodna w głębi Żoliborza Forteczna 4 – niepozorny adres na Żoliborzu. Gdy tam zajdziemy, zastaniemy dwupiętrowy dom mieszkalny, z pozoru niewyróżniający się niczym od pozostałych. W jego podziemiach od 1940 do 1944 działała tajna radiostacja ZWZ-AK
pod nazwą »Łódź podwodna« – jej dowódcą był Stanisław Rodowicz – czytamy na tabliczce umieszczonej na murach domu. Czym była owa radiostacja? Czemu służyła i czy przetrwała niemiecką okupację? T E K S T:
MARIUSZ CELMER
oczątki domu przy Fortecznej 4 sięgają 1923 r. Właśnie wtedy, dokładnie 13 października, miał miejsce zamach w Cytadeli Warszawskiej, który zrównał z ziemią nie tylko carską budowlę, lecz również nieruchomość rodziny Rodowiczów. Eksplozja zniszczyła gmach, lecz nie silnego ducha rodziny, która na jego zgliszczach odbudowała swoją ostoję. Nie był to zwykły budynek mieszkalny. Rodzinę tę reprezentował Stanisław Rodowicz – major rezerwy Wojska Polskiego, inżynier, a prywatnie wuj Jana Rodowicza ps. „Anoda”. Zafascynowany powieściami kryminalnymi George’a Wallace’a wpadł na pomysł, by w piwnicach nowej posiadłości założyć radiostację Polski Podziemnej. Było to niezbędne, bowiem działania wojenne przebiegały dynamicznie, zaś kurierzy dostarczali wiadomości między Polską a Francją w ciągu ok. 10 dni. Połączenie przez radiostację było bezpośrednie i umożliwiało podjęcie natychmiastowych działań. W założeniu radiostacji pomogły nie tylko wiedza i ambicja majora Rodowicza, lecz również wytwórnia radiotechniczna Ava. Niemcy nie zdążyli zabrać zawartości jej zaplecza, dzięki czemu możliwe było uzyskanie aparatów radiowo-odbiorczych potrzebnych do jej uruchomienia. Za transport urządzeń odpowiedzialni byli Konrad Bogacki i Adam Struczkowski. Po uzyskaniu niezbędnego sprzętu rozgłośnia zaczęła odbierać pierwsze sygnały 1 marca 1940 r., by już trzy dni później nawiązać łączność z władzami polskimi na uchodźstwie. Francja nie była jednak jedyną lokalizacją, z której odbierano informacje, bowiem łączność nawiązano także z Londynem, Budapesztem, Ankarą czy Kairem.
tło: Kuba Atys / Agencja Gazeta; fot. polskaniezwykla.pl
P
Dlaczego Łódź podwodna? Skąd właściwie pomysł, by radiostację nazwać łodzią podwodną? Wynikało to z jej położenia i nietypowego sposobu wchodzenia do wnętrza. By odsłonić właz zakrywający pomieszczenia radiostacji, trzeba było odpowiednio przesunąć znajdujący się tam kran. Co więcej, był on zaopatrzony w bieżącą i kapiącą z niego wodę. Właśnie te czynniki skojarzyły się założycielom rozgłośni z łodzią podwodną
Pod okiem okupanta Działalność radiostacji nie przebiegała bez problemów. Niemcy mieli świadomość, że rozgłośnia działa w tej okolicy. Nie wiedzieli tylko, w którym budynku. Wysyłano wielu żołnierzy, jak również samoloty czy specjalne samochody z namiernikami. Jednak fałszywe sygnały zwodziły okupantów na ulicę Kaniowską, gdzie pomimo dokładnych rewizji niczego nie znaleziono. Inżynier, dzięki przeczytanym kryminałom, których był miłośnikiem, wiedział, jak przeprowadzać skuteczne działania konspiracyjne. Prócz zakrywającego pomieszczenia nadawcze włazu, stworzył on tajemne wejście do budynku w drewnianej szafie przylegającego domu. Można było się do niego dostać jedynie poprzez wsadzenie gwoździa w specjalną, niby przypadkową dziurkę po brakującej śrubce. Ponadto w całej posiadłości, w każdej klamce i przy wejściu zamontowano 40 mikrofonów, dzięki którym pracownicy radiostacji wiedzieli, co dzieje się nad ich głowami. To jednak nie wystarczało, bowiem przynoszone na Forteczną meldunki powodowały wzmożony ruch. Postanowiono więc otworzyć w suterenie... wędzarnię. I to jedną z najlepszych, do których klienci zjeżdżali się nie tylko z całej Polski, ale i z zagranicy. Prowadził ją Stanisław Paciorek ps. „Siwy”, który przed wojną był rzeźnikiem. To pozwoliło odwrócić uwagę Niemców od częstych gości przy Fortecznej. Lecz nie uśpiło ich czujności.
Powstanie Warszawskie Podczas Powstania tajna radiostacja nie zaprzestała swojej działalności i nadawała komunikaty nie tylko z Polski, ale i ze świata. Ponadto podziemne pomieszczenia rozbudowano tak, by pełniły również funkcję schronu. Prócz urządzeń nadawczych znalazły się tam: oświetlenie, zapasy żywności, woda, broń, kozetka czy biblioteczka i miejsce dla
dziesięciu osób. Pomimo to rezydenci musieli mieć się na baczności. Mógł ich zdradzić nawet najmniejszy, nieprzemyślany ruch. Czujność trzeba było zachować zwłaszcza po zniszczeniu Żoliborza i upadku Powstania. Wśród zgliszczy zniszczonych domów i braku mieszkańców każdy odgłos mógł zwabić do schronu okupanta.
Zdemaskowanie i wyrok śmierci Po zakończeniu działań wojennych i kapitulacji Żoliborza 30 września 1944 r. schron trzeba było po pewnym czasie opuścić. Nie było to zadanie łatwe, bowiem na powierzchni wciąż mogło czekać zagrożenie. W wydostaniu się robinsonom warszawskim pomógł niejaki Szelestowski. Niestety, ten sam mężczyzna umożliwił sowietom zdekonspirowanie radiostacji. Czy był to nikczemny plan, a Szelestowski od początku współpracował z siłami zbrojnymi Rosji Radzieckiej? Nic z tych rzeczy. Tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej został on posądzony o współpracę z nazistami. By udowodnić swoją niewinność postanowił ujawnić położenie schronu, o którego lokalizacji Niemcy nie mieli pojęcia. Sowieci doszczętnie rozkradli, a następnie zniszczyli rozgłośnię, wrzucając w jej pomieszczenia granaty. Stanisław Rodowicz wyjechał z Warszawy, lecz po powrocie został natychmiast aresztowany i osądzony. Wyrok – kara śmierci. Nie została ona jednak wykonana, a mężczyzna wyszedł na wolność w 1956 r. Stanisław Rodowicz zmarł na zawał serca w 1969 r. Z jego Łodzi podwodnej pozostało niewiele – urządzenie do alfabetu Morse’a, słuchawki czy drobne elementy instalacji elektrycznej. Choć pewna część historii Fortecznej 4 dobiegła już końca, to pamięć o tym ważnym miejscu trwa nadal. W 2019 r. właściciele żoliborskiej willi podarowali pozostałości radiostacji Muzeum Historii Polski. Te mają stać się stałym elementem ekspozycji w nowej siedzibie muzeum przy Cytadeli Warszawskiej by każdy mógł poznać i zrozumieć ogromny zapał Rodowiczów do walki o wolną Polskę. 0
listopad 2021
CZARNO NA BIAŁYM
/ film i fotografia
Czy to Twój kasztan?
Zdjęcia filmu T E K S T: JA KU B B O RY K Z DJĘC I A : I G O R C Z E RW I ŃS KI tym, że film i fotografia są ze sobą spokrewnione nie trzeba nikogo uczyć. Wydawać by się jednak mogło, że sztuki te chodzą własnymi, oddzielnymi ścieżkami, niewiele się na siebie oglądając. Na szczęście nie jest to prawda, co umożliwia powstawanie ujęć tak wyjątkowych, jak te fotosy z produkcji Tramwaj. Jest to krótkometrażowy film fabularny w reżyserii początkującego w zawodzie ab-
O
50–51
solwenta łódzkiej PWSFTviT, Bartosza Reetza. Za kamerą stanął Michał Żuberek, doświadczony operator, a w główną postać wcieliła się Marta Kurzak, aktorka teatralna. Film oczekuje swojej premiery, lecz w Internecie dostępny jest teaser (https://vimeo.com/564183804). Autorem przedstawianych fotosów jest Igor Czerwiński, fotograf z Grudziądza. Zawodowe szlify zdobywał w szkole TEB Edukacja w swo-
im rodzinnym mieście. Poprosił nas o pozdrowienie swojego nauczyciela fotografii, co też z przyjemnością czynimy. Igor angażuje się w projekty komercyjne: reportaże ślubne, sportowe, fotografię produktową i inne. Prezentowane tu prace zostały wykonane cyfrowo. Autor preferuje jednak fotografię analogową, więc mamy nadzieję, że nie jest to ostatni raz, kiedy jego zdjęcia goszczą na naszych łamach. 0
film i fotografia /
CZARNO NA BIAŁYM
listopad 2021
CZARNO NA BIAŁYM
52–53
/ film i fotografia
varia /
Varia Polecamy: 51 CZARNO NA BIAŁYM Zdjęcia filmu O relacji filmu z fotografią
56 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO O wodzie i o smrodzie O tym, co płynie miejskimi rurami
60 3PO3 Szanowny Panie Hrabio fot. Aleksander Jura
Współczesna tytulatura
Miłośnicy, amatorzy ARKADIUSZ KLEJ tymologia pojęcia amator wskazuje na umiłowanie (amore). Dziś to pojęcie częściej kojarzymy z kimś niedoświadczonym. Festiwale, które są amatorskie, da się wyraźnie podzielić na takie, na których grają początkujący – i na te, na których grają prawdziwi miłośnicy. Powyższe rozważania miały miejsce na jednym z festiwali teatralnych w tegoroczne wakacje. Sztuka to często słodko-gorzka relacja ze swoją pasją. Ale w całym tym szaleństwie jest metoda. Można odciąć się od zgiełku wielkich miast i wyruszyć w nieznane. Do Bielska Podlaskiego. Tam właśnie w dniach 1–3 października odbyła się już VIII edycja festiwalu DECHA. Imprezy, o której od kilku lat słyszałem, na której pierwszy raz w życiu miałem okazję się pojawić. Trzeba oddać organizatorom jedno – gdy mówią o tym, że tworzą na swoim festiwalu rodzinną atmosferę, nie rzucają słów na wiatr. Mało kto spoza środowiska festiwali teatralnych decyduje się odwiedzać te amatorskie. Jednak to właśnie wśród miłośników artystyczne perełki występują na porządku dziennym. Może wynika to z pasji – z tego, że każdy, kto tworzy taki teatr, robi to, bo chce. Nic nie dzieje się tu wbrew człowiekowi – za to prawie wszystko wynika z rzeczywistości. Od pierwszych minut pojawia się w człowieku przeświadczenie,
E
Tym właśnie miłośnicy dzielą się ze sobą. Uważnością, rozmową i uśmiechem.
że zebrali się tu wyznawcy Melpomeny. Muzyka płynie tutaj nie tylko z setki gardeł śpiewających wieczorem. Piękne światła rysują na twarzach aktorów nie tylko radość i smutek. To przede wszystkim festiwal relacji. Na scenie odgrywane są komedie i dramaty. Ale to, co liczy się najbardziej, to wzajemna troska. Tym właśnie miłośnicy dzielą się ze sobą. Uważnością, rozmową i uśmiechem. Chciałbym stanąć w obronie miłośników: amatorów, którzy robią to, co kochają. Oni robią to często za własne pieniądze, ale robią to po to, abyśmy my, widzowie, mogli oglądać za półdarmo świetne spektakle. Amatorstwo nie powinno być mylone z partactwem czy fuszerką. Uważam, że warto przywrócić świetność tego słowa. Słowa, opisującego pasjonata, który jest gotowy cyzelować monodram latami, aby zagrać go tylko kilka razy. Chociaż nikt mu nie zapłaci, chociaż ledwo stać go na paliwo. To, co go napędza, to pasja. I pod tym względem teatry miłośnicze są świetnym przykładem do naśladowania. Są w nich ludzie szczerzy wobec samych siebie. Tacy, którzy nie dali zabić w sobie pasji. Tacy, którzy są gotowi spędzić 17 godzin w autokarze z Niemiec, aby zagrać jeden spektakl. Ile zapału trzeba mieć, aby w zgiełku codzienności zaciągnąć się do teatru. Aby złapać wiatr w żagle, trzeba mieć odwagę, by pokochać sztorm. 0
listopad 2021
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
/ startup edukacyjny
Tak się bawią dzieci w Bośni – kto przeżyje, ten dorośnie.
Korepetycje z technologii W czasach pandemii korepetycje stały się jeszcze bardziej powszechne. Okazało się, że wiele spraw da się załatwić zdalnie, a wiele innych można zautomatyzować. Rodzi się pytanie – komu i do czego potrzebna edukacja? Może wystarczą tylko korepetycje z technologii? T E K S T:
atrząc na warunki ekonomiczne, można wywnioskować, że coraz więcej Polaków stać na wysokiej jakości edukację. Współcześni rodzice wolą zapewnić swoim dzieciom dobrą opiekę, niż zadbać o swoje codzienne przyjemności. W idealnym świecie ta wiedza ciągnęłaby nas w górę. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Większość korepetycji to powtarzanie materiału, który już był przerabiany w szkole. Kompletny brak indywidualizacji, jaki spotykamy w publicznej edukacji, jest szczególnie problematyczny w przedmiotach ścisłych. W nauce literatury brak znajomości Pieśni o Rolandzie nie uniemożliwia czytania fraszek Kochanowskiego. W matematyce – brak znajomości mnożenia ułamków prawie całkowicie uniemożliwia rozwiązywanie równań z niewiadomymi. Z drugiej strony – po co komu jakieś korepetycje? Jest w szkole podręcznik, na końcu są rozwiązania. Dzisiejszej młodzieży się w głowach poprzewracało. Od biedy pomoże starsza siostra albo tata. I jest chyba sedno problemu – pomoc niekompetentna. Przecież rodzeństwo nie skończyło pięciu lat studiów pedagogicznych. Rodzice nie są nauczycielami. Ich dobre intencje i „siedzenie nad dzieckiem” z pracą domową nie przełożą się na rozumienie. Często będą tylko źródłem zbędnej nerwicy mającej swoje źródło w bezsilności, do której aż głupio się przyznać. Jak to jest, że ja coś umiem policzyć – ale, jak to tłumaczę, to nikt nie rozumie? Całe społeczeństwo popełnia ten błąd poznawczy – to, że ktoś jest ekspertem domenowym, nie oznacza, że jest ekspertem od przekazywania wiedzy w tej domenie.
P
Eksperci od wszystkiego W 2020 r. dzięki wsparciu Szkoły Pionierów Polskiego Funduszu Rozwoju rozwijałem startup TagIT. Tworzyliśmy technologię, która miała pomóc dydaktykom i trenerom. Mówiąc prościej – doradzaliśmy skuteczniejsze metody przekazywania wiedzy niż pokazywanie prezentacji. Gdy prowadziliśmy wywiady z różnego rodzaju szkoleniowcami i trenerami, odkryliśmy straszną rzecz. Większość z nich kompletnie nie sprawdza, czy ich szkolenia przekazują wiedzę. Byli na-
54–55
ARKADIUSZ KLEJ
wet tacy, którzy nie potrafili nazwać, jaki konkretnie ma być efekt ich kursu. Bardzo rzadko ekspert domenowy jednocześnie jest dobrym dydaktykiem. Zwykle ekspert domenowy przekazuje wiedzę pomimo tego, że dydaktykiem jest bardzo kiepskim. Pytanie – jak długo będziemy tkwić w takim stanie? Mamy jako społeczeństwo przeświadczenie, że każdy potrafi uczyć. Jakoś potrafi – tylko pytanie, czy warto poświęcać czas na edukację, której skuteczność jest znikoma? Może powinniśmy przestać
Dobre intencje i „siedzenie nad dzieckiem” z pracą domową nie przełożą się na rozumienie. sobie wmawiać, że bez znajomości zasad dydaktyki, bez rozumienia tego, jak działają pamięć i percepcja, bez znajomości nowoczesnych narzędzi można rzetelnie przekazywać wiedzę. Przede wszystkim – taka forma jest marnowaniem czasu uczących się.
Korepetycje z myślenia W tej samej Szkole Pionierów PFR rozwijał się jeden z ciekawszych młodych startupów Ed-techowych „Wirtualny Nauczyciel”. Zespół prowadzony przez Marka Wójcika (który sam jest nauczycielem matematyki) postawił sobie za cel zbudowanie platformy uczącej matematyki. Ale tak serio uczącej. Ich rozwiązanie przyjmuje popularna obecnie metoda sokratyczna, która zakłada, aby uczyć i wspierać ucznia w procesie poprzez zadawanie mu pytań, nie zaś udzielanie odpowiedzi. Zapytałem Marka, jak to możliwe: Cyfrowe wsparcie jest lepsze od 90 proc. innych możliwości z kilku powodów. Po pierwsze jest zaprojektowane tak, aby było angażujące. Gdy monotonna zdalna lekcja działa jak kołysanka, dobrze zaprojektowany interfejs może być przygodą, od której dziecko trzeba odrywać. Taki proces obudowuje wiedzę nie tylko emocjami, lecz również wsparciem. Gry edukacyjne zatrzymują się na tym, aby dać uczniom postać, która rozwiązuje zadania. Ale, aby coś było nauką, musi być w tym procesie informacja zwrotna. Technologia, która rozumie, z czego wynika błąd i jest w stanie udzielić podpowie-
dzi, może stać się substytutem relacji. Chciałbym, aby nauka w szkole była tak skuteczna, aby uczniowie po zajęciach nie potrzebowali już korepetycji. Nie ma szansy, aby nauczyciel podszedł indywidualnie do 30 osób w ciągu 45-minutowej lekcji. Za to ten sam nauczyciel może zarządzać procesem indywidualnej nauki dla 30 osób. To przestrzeń, gdzie człowiek oraz technologa stają ramię w ramię. Dziś przydatna edukacja z matematyki kończy się na poziomie ósmej klasy podstawówki – potem jest matematyka, która przyda się tylko części ludzi – nie ma, co się dziwić, że liczba osób, które lubią matematykę w liceum, jest znacznie niższa niż w gimnazjum. Zamiast skupić się na skutecznym operowaniu wiedzy i sprawności obliczeniowej, dajemy licealistom problemy dotyczące tego, pod jakim kątem została postawiona drabina, jeśli o 13.30 jej cień miał metr trzydzieści. To, co nie ma sensu, nie będzie zapamiętywane.
Korepetycje z prawdy Innym obszarem, w którym całemu społeczeństwu przydałyby się korepetycje, jest walka z fałszywymi informacjami. Pandemia koronawirusa pokazała, że odmęty internetu są przestrzenią, w której z roku na rok czai się coraz więcej informacji. Nie ma nic złego w dyskusjach o tym, czy na pizzy może być ananas. Jednak, gdy nieświadomie rozpowszechniamy fałszywe informacje, może to skończyć się tragedią. Fake newsy mają trudną naturę – ich wyprodukowanie zajmuje chwilę, ale ich sprawdzenie wymaga znacznie więcej czasu. Dlatego czasem warto poprosić o pomoc w zbadaniu prawdziwości informacji. Z tego powodu Polska Agencja Prasowa wspólnie z GovTech Polska stworzyła portal wspierający użytkowników w weryfikacji informacji dostępnych online. Na stronie fakehunter.pap.pl znajdziecie olbrzymią bazę zweryfikowanych danych. Jest tam również wtyczka (oraz aplikacja mobilna i chatbot), która pozwala w wygodny sposób zgłaszać podejrzane informacje. Kluczem do sprawności tego systemu jest współpraca – gdy my zgłaszamy podejrzane treści, odpowiednie jednostki mogą je weryfikować. W trakcie działania zespołowi dziennikarzy i ekspertów udało się wytropić ponad 1200 fałszywych informacji. Aby powstrzymać pandemię kłamstw, kluczowe jest pilnowanie zasady: SPRAWDŹ, ZANIM PRZEŚLESZ DALEJ. 0
facebookowa tablica /
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
Jak uporządkować wszechświat Move fast and break things – tak do 2014 r. brzmiało motto przyświecające zespołowi rozwijającemu Facebooka. Trzeba przyznać, że rzeczy rozbiło się sporo. Wymieńmy chociażby traumatyzującą pracę moderatorów, postępowanie antymonopolowe przed amerykańską Federal Trade Commision czy rozwijający się problem scamów i morderstw z wykorzystaniem narzędzia Marketplace. Jeden z mniej oczywistych zarzutów tkwi w tym, jak zaprojektowana jest sama tablica. T E K S T:
M AT E U S Z S KÓ R A
dkąd tylko Internet po raz pierwszy wypełzł ze szwajcarskiego CERN w formie znanej mniej więcej po dziś dzień, użytkownicy systemu WWW zaczęli mierzyć się z problemem: jak efektywnie zarządzać aktualizacjami wielu stron naraz? Dopóki wymiana informacji odbywała się między kilkoma ośrodkami, nie było konieczne istnienie narzędzia, które umożliwiłoby przeglądanie każdej pojedynczej zmiany w interesujących nas zakładkach. Do systemu hipertekstowego dostęp miało wówczas ograniczone grono osób, które korzystało z sieci jako rozległej, niemniej wciąż wewnętrznej bazy danych. Udostępnienie Internetu do publicznego użytku zdecydowanie zmieniło stan gry. Liczba stron zaczęła rosnąć w sposób wykładniczy, a zapoznawanie się z każdą aktualizacją stało się problematyczne. Dużo lepszym pomysłem było zgromadzenie wszystkich aktualizacji w pojedynczym interfejsie. Jednym z rozwiązań stały się kanały internetowe. Za pomocą czytników opartych na języku XML użytkownicy sieci zyskali narzędzie, które umożliwia zapoznawanie się z aktualizacjami wielu adresów jednocześnie w uporządkowany sposób. Do aplikacji, takich jak m.in. Feedly, można swobodnie wprowadzić kanał RSS interesującej nas strony, aby uzyskiwać na bieżąco informacje o nowych publikacjach. Geneza czytników kanałów internetowych pozwala zrozumieć, dlaczego newsfeed towarzyszy od samego początku większości mediów społecznościowych. Podobnie jak w przypadku pierwszych lat powszechnie dostępnego Internetu, również architekci TheFacebook szybko zorientowali się, że każdorazowe odwiedzanie profili znajomych w poszukiwaniu aktualizacji nie jest wygodnym rozwiązaniem. Stąd już w 2006 r. na platformę wprowadzony został kanał agregujący wszystkie wydarzenia związane z interesującymi nas osobami. Obecnie niekończący się newsfeed jest raczej standardem, niż wyjątkiem.
O
Tabula non rasa Kusić może perspektywa, że Facebook zbliżony jest raczej do serwisu blogowego albo forum dyskusyjnego, tym niemniej spojrzenie na medium społecznościowe jako swoisty „internet w Inter-
necie” wydaje się trafne ze względu na zdecentralizowany i nieuporządkowany sposób tworzenia treści. Brakuje tu ustrukturyzowanego formatu znanego z forów opartych na skrypcie phpBB by przemo, a osoby zainteresowane publicystyką dysponują ograniczonymi możliwościami modyfikacji profilu na poziomie samej platformy. Mnogość interakcji z anonimowymi stronami, masowymi grupami i treściami udostępnianymi przez znajomych znajomych z jednej strony napędza zaangażowanie użytkownika, a z drugiej samodzielnie uzasadnia potrzebę korzystania z newsfeeedu. Łatwo dostrzec tu efekt kuli śnieżnej. Znajomi z Facebooka stali się bardzo rozległą grupą. Skupia ona zarówno kolegów ze szkolnej ławki, nauczycieli z liceum, osoby przypadko-
W codziennym użytkowaniu mediów społecznościowych kolejność chronologiczna zupełnie nie działa. wo spotkane na wydarzeniach czy nawet członków grup, których nie miało się okazji jeszcze poznać na żywo. W obecnej formie tablica za wydarzenie godne uwagi nie uznaje wyłącznie nowych postów opublikowanych przez interesujące nas strony czy też zdjęć udostępnianych przez znajomych, ale również komentarze i polubienia w publicznych grupach czy propozycje nowych profili do zaobserwowania. Wystarczy, że w ciągu dnia co drugi z tak dobranych przyjaciół zareaguje na kilka postów i napisze parę komentarzy, aby nasza tablica zaczynała pękać w szwach. Dosypmy do tego jakieś kilkaset stron, które śledzi autor tego eseju (FB od jakiegoś czasu nie podaje ich łącznej liczby, co utrudnia zarządzanie subskrypcjami), a dojdziemy do sytuacji, w której nawet kolegium kilkunastu osób pracujących w systemie zmianowym nie dałoby rady zapoznać się ze wszystkimi aktualizacjami związanymi z jednym użytkownikiem każdego dnia. Zwrot od chronologicznie uporządkowanego kanału
do zautomatyzowanie wybranego wycinka wydarzeń okazał się zatem nieunikniony.
Nieidealny kurator Powszechnie szacuje się, że przeciętny użytkownik Facebooka w ciągu dnia może być w każdej chwili eksponowany na około 1500 różnych interakcji. Według danych udostępnionych przez Facebook Transparency Center w drugim kwartale 2021 r. w przypadku Stanów Zjednoczonych ponad połowa aktywności przypadała na posty pochodzące od znajomych, a co piąta – od obserwowanych grup. Mniej niż co szósta pozycja na tablicy była autorstwa stron, a stawkę dopełniały inne posty, mniej związane z użytkownikiem. Zautomatyzowany feed na Facebooku stoi przed znacznie większym wyzwaniem w porównaniu z podobnymi rozwiązaniami istniejącymi na Instagramie, Youtubie, TikToku, a w pewnym stopniu nawet w wyszukiwarce Google. TikTok zdecydowanie ułatwił sobie zadanie ze względu na format, w jakim funkcjonuje aplikacja – nieskończony strumień krótkich klipów jest bardzo efektywnym narzędziem przyciągającym i utrzymującym uwagę, a szybka rotacja powoduje, że nawet, gdy algorytm nie trafi w gust użytkownika, aplikacja natychmiast podsunie mu nową propozycję. Strona główna w serwisie YouTube, funkcjonująca na bazie systemu Google Brain, podpowiada nam filmy, które mogą nas zaangażować, tym niemniej użytkownik sprawuje pełną kontrolę nad zakładką z subskrypcjami konkretnych kanałów. Popularnym zarzutem wobec algorytmu Faceboka jest z kolei to, że narzędzia umożliiwiające hierarchizację postów nie mają wystarczającego wpływu na to, co pojawia się w newsfeedzie. Również Google mierzy się z podobnym wyzwaniem – wyszukiwarka musi zawęzić kwerendę z nawet miliarda wyników do dziesięciu pozycji. Nie może uporządkować ich w sposób losowy, bo wtedy nie pełniłaby swojej podstawowej funkcji. Oczywiście, zdarzają się błędy, zwłaszcza gdy krótkie podsumowanie umieszczane na szczycie strony podpowiada, że wyrzucanie akumulatorów samochodowych do oceanu jest dobre dla środowiska. Zadanie jest jednak nadal 1
listopad 2021
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO o tyle prostsze, że w pasku wyszukiwarki oznajmiamy wprost, co chcemy zobaczyć – tymczasem medium społecznościowe nie jest w stanie określić, czego poszukujemy za każdym razem, gdy logujemy się na platformę. Facebook działa de facto jako agent pomiędzy postującymi, a odbiorcami, a zatem musi też ważyć zaangażowanie po obu stronach ekranu. Tablica nie może podsuwać bez przerwy podobnych treści, tak jak TikTok, bo istnieje istotne ryzyko znudzenia użytkownika. Kod musi więc stawiać na różnorodność, ale też za każdym razem, gdy wybiera coś spoza typowego repertuaru, mierzy się z ryzykiem, że nowa pozycja zupełnie nie zainteresuje odbiorcy. Z kolei w przypadku postujących pozycjonowanie musi odbyć się w taki sposób, żeby użytkownik z jednej strony nie wyskakiwał z lodówki wszystkim swoim znajomym za każdym razem, gdy opublikuje post (z powodów nakreślonych powyżej), ale z drugiej nie może też krzyczeć do pustego ekranu, bo inaczej brak interakcji skłoni go do przeniesienia się na inną platformę.
Odwracanie kota ogonem W momencie wprowadzenia zautomatyzowanego mechanizmu porządkującego treści media społecznościowe przestały być wyłącznie narzędziem służącym do komunikacji. Poprzez mo-
/ facebookowa tablica
dyfikację tego, co i kiedy widzimy, stają się one nie tylko samodzielnym, ale też bardzo wpływowym uczestnikiem naszej codzienności. Zmiany w algorytmie emocjonują nie tylko użytkowników, starających się bronić przed zmianami za pomocą „statutu Rzymu”, ale również wpływają na podmioty prowadzące drobną działalność gospodarczą. Obecność w feedzie młodych przedsiębiorstw stanowi często być albo nie być dla strategii promocji danej firm. Nie dziwi stąd również zwrot publicystów w stronę Substacka. Nawet jeżeli liczba subskrybentów newslettera stanowić będzie 10 proc. wszystkich obserwujących na innych kanałach, dziennikarz ma przynajmniej pewność, że ten ułamek czytelników z dużą pewnością zobaczy nowy wpis. Intuicyjnym wydaje się rozwiązanie w postaci powrotu do chronologicznego newsfeedu. Wycinek wszystkich aktywności, które wydarzyły się w ciągu połowy godziny, ma pewną rację bytu w przypadku istotnych wydarzeń odbywających się na żywo, takich jak na przykład wybory czy gale nagród. Tym niemniej w codziennym użytkowaniu mediów społecznościowych kolejność chronologiczna zupełnie nie działa – liczba interakcji odbywających się w każdej chwili jest olbrzymia, a znaczna ich część może się okazać kompletnie nieistotna. Punktem wyjścia jest w tym momencie pytanie, kto
ma faktyczny wpływ na treści, które widzimy na swojej tablicy. Ostatni wyciek wewnętrznych dokumentów do Wall Street Journal (tzw. Facebook Files) bardzo wyraźnie uwypukla, że sami architekci mediów społecznościowych niewystarczająco skutecznie panują nad działaniem newsfeedu. Zmiany algorytmu z 2018 r. mające na celu przeniesienie punktu ciężkości na aktywność znajomych miały doprowadzić raczej do zaostrzenia retoryki przez strony prowadzące marketing polityczny oraz do jeszcze częstszego powielania pomówień i paniki. Alternatywą mógłby być technologiczny ascetyzm, czyli ograniczenie obserwowanych stron i znajomych do minimum. Albo jeszcze lepiej – udostępnienie użytkownikom intefejsu programistycznego i umożliwienie samodzielnej konfiguracji tego, w jaki sposób uporzadkoway jest ich newsfeed. Cały czas nie rozwiązuje to jednak podstawowego problemu, a mianowicie tego, że tablica musi mieć jakiekolwiek ustawienia fabryczne. Decyzje zespołu specjalistów od wzrostu Facebook Inc. mają wpływ na wybuchy przemocy w Birmie i fale antyszczepionkowych sentymentów, nawet jeżeli nie tworzą oni takich treści. Decyzja na zautomatyzowanie zasad, na podstawie których uporządkowane są wydarzenia w newsfeedzie, powinna iść w parze z odpowiedzialnością za zjawiska, które ten kod generuje. 0
O wodzie i o smrodzie
Często w mediach mówi się o polityce ciepłej wody w kranie – metafora ta opisuje zjawisko utrzymywania ciężko wywalczonego status quo. Ciepła woda w kranie dla starszych pokoleń jest epokowym osiągnięciem, spełnieniem zbiorowych marzeń, a dla młodszych absolutnym standardem oraz czymś niewystarczającym. A co, gdyby przyjrzeć się temu, jak w naszych rurach woda w ogóle się pojawiła – dosłownie? TEKST I FOTOGRA FIA :
ako ideowy włóczęga, pewne letnie popołudnie dawno temu spędziłem na spacerze po moich rodzimych Kielcach. Lubię to robić choćby dlatego, że pozwala poobserwować obcych ludzi i niekiedy podsłuchać, o czym rozmawiają. Przechodząc przez plac św. Tekli, zawierający m.in. szalet, usłyszałem zdanie, które stało się dla mnie katalizatorem ciekawych rozważań: najbardziej publiczny jest kibel publiczny. Tak prezentuje się mit założycielski moich zainteresowań nad zagadnieniami wody, która rurami wpływa do naszych kuchni i łazienek, a zanieczyszczona z nich wypływa. Historia dostępu do czystej wody jest historią rozwoju cywilizacji, i nawet coś tak nudnego i trywialnego jak wodociągi czy kanalizacja ma przeszłość zbyt szeroką, by ująć ją
J
56–57
M I C H A Ł W R ZO S E K
w krótkim maglowym artykule. Warto zarysować jednak kilka ważnych, podstawowych postaci oraz zdarzeń.
O średniowieczu, pokrótce Pochodząca ze szkoły czy kultury popularnej wiedza zarysowywuje nam pewien obraz, jak z tym zaopatrzeniem w wodę oraz higieną było. Starożytne kanały, akwedukty, łaźnie, zbiorowe latryny w starożytności, następnie średniowieczna stagnacja (to znaczy – w świecie zachodnim) z miejskimi nieczystościami spływającymi przydrożnymi rynsztokami czy wręcz ulicami do rzek, oraz ogromnym smrodem i licznymi zarazami. W końcu w pewnym momencie powrót na ścieżkę rozwoju, który przyspieszył w okolicach XIX lub XX w. i trwa
do dziś. Jeśli brać pod uwagę cały świat – ciężko znaleźć taki moment. Przez całe średniowiecze, różne kultury, w szczególności te stawiające na higienę czy dostęp do świeżej wody jako priorytety (jak świat islamu, Majowie czy Nepalczycy), rozwijały przede wszystkim rurociągi dostarczające żywioł do miast oraz systemy kanalizacyjne, odprowadzające z nich to, co niepożądane. W chrześcijańskiej Europie pomysły takie ponownie zaczęły pojawiać się jednak dopiero bliżej końca Wieków Średnich. Z początku ograniczały się one do zabudowywania wcześniej odkrytych kanałów ściekowych lub budowania nowych, pojedynczych – głównie dla ukrycia przykrych zapachów, które, jak powszechnie wierzono, miały odpowiadać za powstawanie chorób. Ogromny krok dalej poszło
wodociągi i kanalizacja /
leżące dziś w Chorwacji miasto Dubrownik, które pod koniec XIII w. uchwaliło budowę systemu kanalizacyjnego, zrealizowanego na przestrzeni kolejnych dwóch stuleci. Funkcjonuje on zresztą do dziś, przystosowany do współczesnych potrzeb oraz co jakiś czas remontowany.
O spłukiwaniu Toalety umożliwiające spłukiwanie odchodów istniały już od neolitu. Korzystały one głównie z płynących pod nimi stale strumieni. Prototyp współczesnego klozetu został zaprojektowany nigdzie indziej jak w Anglii, przez Johna Haringtona w 1596 r. Idea jego działania była prosta – ze zbiornika pełnego wody upuszcza się poprzez otwarcie zaworu jej pewną dawkę, która spłukuje zawartość muszli przez rury do zbiornika lub kanału. Projekt został zrealizowany i wykorzystany po raz pierwszy w pałacu Richmond, z przeznaczeniem dla samej królowej Elżbiety I. Pomysł Haringtona był przez lata rozwijany i ulepszany, a kluczowa zmiana nadeszła niecałe 200 lat po jego powstaniu. Wtedy to szkocki wynalazca Alexander Cumming wprowadził do niego syfon, czyli wygiętą w kształt litery S rurę znajdującą się pod muszlą klozetową. Rozwiązał on problem smrodu przedostającego się z kanałów do pomieszczenia, w którym znajdowało się urządzenie. Powstanie oraz rozpowszechnienie się w Anglii przez XVIII w. wodociągów, takich jak Chelsea Waterworks Company, pozwalało na coraz szersze wykorzystanie toalet ze spłuczką. Postępująca w związku z rozwojem przemysłu urbanizacja faktycznie przyczyniła się do ich rozpowszechnienia. Pogłębiła też jednak wiele problemów ciążących nad krajem, a w szczególności jego stolicą.
O kanalizacji Londynu Industrialny behemot, jakim stawał się na początku XIX w. Londyn, coraz gorzej radził sobie ze złymi warunkami sanitarnymi od dawna dręczącymi jego mieszkańców. Wybuchy epidemii cholery co kilka lat oraz rosnące zanieczyszczenie Tamizy sprawiały coraz większe problemy w innych dziedzinach życia, a także zaniepokojenie działaczy społecznych, którzy bezskutecznie próbowali przekonać parlament do podjęcia działań. Jednym z nich był Edwin Chadwick, członek Komisji Królewskiej zajmujący się sprawami najbiedniejszych obywateli. Uważał on, że przyczyną występowania epidemii jest miazmat, czyli niezdrowe, „zepsute” powietrze, i w związku z tym postulował podjęcie radykalnych działań na rzecz poprawy kondycji sanitarnej Londynu. Postulat ten zdecydowanie popierał lekarz John Snow (sic!), którego badania terenowe skłaniały jednak
TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
do innych wniosków. Mapa przygotowana przez niego w czasie wybuchu zarazy w 1854 r. w dzielnicy Soho stanowiła mocne przesłanki za twierdzeniem, jakoby pochodziła ona z wody, a konkretniej z zakażonych studni. Ich raporty nie skłoniły jednak polityków do podjęcia radykalnych działań. Udało się to dopiero katastrofie ekologicznej, jaką był Wielki Smród w 1858 r. Latem tego roku, poziom Tamizy wskutek suszy gwałtownie się obniżył, obnażając ogromne ilości nieczystości powodujących trudny do wytrzymania fetor
odczuwalny w dużej części miasta. Połączenie tych czynników przekonało w końcu parlament do zlecenia inżynierowi Josephowi Bazalgette’owi prac nad budową systemu kanalizacyjnego dla całego miasta. Ukończony w 1865 r. projekt służy do dziś za podstawę kanalizacji stolicy Wielkiej Brytanii. Nie jest on zresztą jedynym przykładem spektakularnego sukcesu tego rodzaju w angielskim mieście w tamtym czasie. Budowa ogólnej kanalizacji w Liverpoolu podwoiła przeciętną długość życia jego mieszkańców, jeśli porównamy ją na początku i na końcu przedsięwzięcia.
O dziełach panów Lindleyów w Warszawie Pierwszy nowoczesny system kanalizacyjny powstał w Hamburgu – a więc nie w Anglii – ale do jego powstania przyczynił się pewien Anglik, nazwiskiem Lindley. William Lindley, zainspirowany działalnością Chadwicka, podjął się tego przedsięwzięcia w niemieckim mieście portowym, w którym niedawny pożar uznano za dobry pretekst do rozpoczęcia modernizacji. Budowa hamburskiego systemu w latach 40. XIX w. przyniosła inżynierowi sławę.
Zaprojektowawszy podobne systemy dla kilku innych miast, w tym m.in. Frankfurtu nad Menem czy Düsseldorfu, Lindley znalazł się w Warszawie. Zarządzający miastem prezydent Sokrates Starynkiewicz miał mocno reformatorskie i prorozwojowe zacięcie. Stolica Kraju Nadwiślańskiego lat 70., pomimo rozwijającego się przemysłu, rosnącej liczby ludności, a także kwitnącego życia towarzyskiego i kulturalnego, w wielu dziedzinach pozostawała zacofana. Ścieki do nielicznych kanałów odprowadzających w dalszym ciągu spływały ulicami, spora część mieszkańców korzystała z publicznych łaźni dla utrzymania jakiejkolwiek higieny, a pobierające wątpliwej jakości wodę wodociągi nie spełniały zapotrzebowań stale rosnącego miasta. Projekt wodociągów, kanalizacji oraz filtrów miejskich sporządzony przez Lindleya został zrealizowany przez jego syna, Williama Heerleina, w latach 1881–1889. Był on z początku masowo oprotestowywany, m.in. przez właścicieli kamienic, którzy przekonywali, że łazienki w mieszkaniach, to zbędny luksus, który tylko podwyższy ich ceny, a obecność toalet we wnętrzach zniechęci ludzi do zamieszkiwania w nich ze względu na zapach. Jak to się skończyło – niech dopowie nam współczesność, w której na cześć panów Lindleya (młodszego) i Starynkiewicza w Warszawie nazwane są ulica i plac, a Filtry niedość, że po dziś dzień są czynne, dają też nazwę otaczającemu je rejonowi MSI. Przytoczone w tekście wiadomości to jedynie niewielki ułamek ogromu historii, jaki niosą ze sobą rury wodociągów, kanały czy elementy armatury znajdujące się w naszych łazienkach. Okrojone o wiele kontekstów, niuansów, bardziej technicznych danych, ważnych wynalazców, ale też po prostu zwykłych użytkowników, konserwatorów, operatorów, konstruktorów, skoncentrowane na tym, co najbliżej nas. Historia ta nadal niestety nie skończyła się też happy endem, ponieważ istnieje wiele rejonów świata, gdzie woda w dalszym ciągu nie jest zdatna do picia, a o dostępie do bieżącej wody czy regularnego odprowadzenia nieczystości trudno nawet pomarzyć. Zresztą, praktycznie obok nas niekiedy też nie jest lepiej – ponad dwa miliony osób w Polsce nie ma w domu czy mieszkaniu toalety. Zakładając, że przeciętny czytelnik Magla takową jednak posiada, zachęcam do zastanowienia się czasami nad czymś tak zwyczajnym i pospolitym, jak posiadanie (z reguły) czystej i ciepłej wody w kranie, oraz docenienia starań wielu pokoleń ludzi o bardziej higieniczne życie. A także tego, że Wodociągi Kieleckie w sposób wzorcowy usuwają awarie, w sposób błyskawiczny. Są w czołówce krajowej, a nawet światowej. Liczba awarii z roku na rok maleje. 0
listopad 2021
GRY
/ felieton
Rok akademicki rozpoczęty... Dużo czasu do grania przed sesją ;P
Dozwolone od lat 18-stu Istnieje przekonanie, że gry komputerowe demoralizują młodzież, niszczą psychikę dzieci i są przyczyną wszelkiego zła na niebie i ziemi. I chociaż to może być prawda, jednak w przypadku odpowiedniego dopasowania treści rozgrywki do wieku gracza, ryzyko wystąpienia negatywnego wpływu jest minimalne. A za to jesteśmy odpowiedzialni my – dorośli. T E K S T: Z U Z A N N A
PA L I Ń S K A
G R A F I K A : M AT E R I AŁY
Polsce istnieje obowiązek kwalifikacji filmów i programów telewizyjnych do określonej kategorii wiekowej. Nie ma natomiast spójności oznaczeń, przez co niektórzy nadawcy swobodnie interpretują narzucone prawo. A jak to jest z grami? Nie trzeba być znawcą tematu, żeby zdawać sobie sprawę, że ociekająca krwią i naszpikowana wulgaryzmami rozgrywka nie jest najlepszym sposobem spędzania czasu dla trzyletniego dziecka. Skąd jednak wiedzieć, które pozycje możemy podarować młodszemu kuzynowi jako gwiazdkowy prezent, a których lepiej unikać? Podjęcie decyzji ułatwia system PEGI (Pan European Game Information). Uznawany w całej Europie, ma na celu zapewnienie, że treść utworów rozrywkowych została opatrzona jednoznaczną informacją o grupie wiekowej, dla której jest najbardziej odpowiednia.
P R AS OW E
W
Oznaczenia PEGI, jakie możemy spotkać na opakowaniach gier są podzielone na dwie kategorie: wiekowe (gry odpowiednie dla osób w wieku 3, 7, 12, 16 i 18 lat) oraz tzw. deskryptory treści, które wskazują na to, z jakimi tematami można się spotkać, grając w daną pozycję. Ikony są proste oraz intuicyjne w odbiorze, a dodatkowo zostały podpisane tak, by nie było żadnych wątpliwości co oznaczają. System PEGI w założeniach miał pomagać w takim dopasowaniu rozrywki do wieku gracza, żeby korzystanie z niej nie tylko przynosiło przyjemność, ale także nie szkodziło, a to istotne, zwłaszcza jeśli bierzemy pod uwagę rozwój dzieci i nastolatków. Warto jednak zaznaczyć, że klasyfikacja ta nie bierze pod uwagę takich aspektów jak poziom trudności rozgrywki czy zdolności gracza. Oznacza to, że gra oznaczona PEGI 7 może być znacznie bardziej skomplikowana od strzelanki PEGI 18.
58–59
Tu jestem! Zauważ mnie! Mimo że uznaje się tę klasyfikację za powszechną, statystyki pokazują, że niewiele osób naprawdę kieruje się tym systemem przy wyborze gry. Jak można wyczytać na oficjalnej stronie PEGI, tylko 49 proc. rodziców uważa, że oznaczenia wiekowe są użyteczne. Również dzieciom ograniczenia wiekowe nie wydają się przeszkadzać, nie zniechęcając ich przed rozgrywką w gry przeznaczone dla dorosłych. Jak pokazują badania, w przedziale wiekowym 8–11 lat 22 proc. ankietowanych dzieci posiada gry +18, a w grupie wiekowej 15–18 lat odsetek ten wynosi aż 56 proc.! Nie dziwi fakt, że tyle mówi się o złym lub gorszącym wpływie gier na dzieci, jeśli przy zakupie gry ignoruje się oznaczenia. I, o ile dzieci mogą z premedytacją wybierać te „poważne” i „dorosłe” tytuły, by wyrazić swój młodzieńczy bunt, o tyle dorośli powinni zwracać uwagę nie tylko na okładkę gry, ale też na… w zasadzie na samą okładkę wystarczy – symbole klasyfikacji wiekowej znajdują się zawsze w lewym dolnym rogu na froncie opakowania gry.
Skrzynka problemów? Stosowanie się do kryterium wiekowego to jedna kwestia – również aspekt treściowy nie jest wolny od skaz. Wprowadzone ikony obrazują jedynie samą obecność tematu w danej grze, ale już nie jej przekaz. Przykładowo gra, mająca na celu przeciwdziałanie stereotypom i uprzedzeniom rasowym będzie miała oznaczenie „dyskryminacja”, co może zrazić potencjalnych graczy (oczywiście o ile zwrócą uwagę na nie uwagę). Z kolei literaturoznawca, Michał Mochocki, wskazuje, że gdyby potraktować lektury szkolne zgodnie z wyznacznikami klasyfikacji PEGI, książki takie jak Potop czy Krzyżacy byłyby ozna-
czone PEGI 18 ze względu na „okrutną przemoc”, „dyskryminację” i „bluźnierstwa” (iluż to uczniów by się ucieszyło, gdyby to zastosować!). Kolejnym problemem jest fakt, że twórcy mogą w łatwy sposób obejść ograniczenia i tak manipulować mechanizmami w grze, by przemycić w niej nieodpowiednie do wieku treści. Tak się dzieje chociażby w przypadku dobrze znanej FIFY i jej trybu Ultimate Team (12+). Jednoręki bandyta, z którym się tam spotykamy i który poprzez mikropłatności może ogołocić nas z wszystkich oszczędności nazywa się lootbox (skrzynka-niespodzianka), co nie zawiera się w wąskiej definicji hazardu wg PEGI. Gdyby natomiast wyglądał jak klasyczna ruletka, to od razu pozycja zostałaby oznaczona jako hazard i 18+.
Twój wybór PEGI systemem idealnym nie jest. Choć przemawia za nim prostota stosowania oraz symboliczność, to jednak jeśli chodzi o oznaczenia treściowe, nie jest już on tak jednoznaczny. PEGI stanowi swoistą wskazówkę, drogowskaz, zwłaszcza dla niezorientowanych w świecie gier rodziców, którzy kupują swoim pociechom niedostosowane do wieku produkcje, a następnie demonizują producentów gier, oskarżając ich o demoralizację. Jednak z grami jest jak z filmami – nie chodzi o to, czy są one z natury dobre czy złe, ale o dobór dopasowanych treści. Może zatem warto przed świątecznym zakupem zastanowić się, czy na pewno dany tytuł jest dla młodszego kuzyna odpowiedni. 0 Gentile, D. A. (2009). Pathological video game use among
youth 8 to 18: A national study. Psychological Science, 20, 594-602. Mochocki, M. (2010). Lektury szkolne w ratingu PEGI.
Homo Ludens, 1 (2), 121-136. Pan European Game Information. Co to jest PEGI? W: Informacje o PEGI. Online: < http://www.pegi.info/pl/ >
recenzje /
GRY
Daleki krzyk niepodległości OCENA:
88887 Far Cry 6 fot. materiały prasowe
PRODUCENT: Ubisoft WYDAWCA PL: Ubisoft PLATFORMA: PlayStation 4, PlayStation 5, Xbox One, Xbox Series (recenzowana na Xbox Series X), PC
P R E M I E R A : 7 PA Ź DZ I E R N I K A 2 02 1 R .
Far Cry to jedna z najważniejszych serii gier w portfolio Ubisoft. Ten istotny przedstawiciel gatunku strzelanek z widokiem z pierwszej osoby po raz pierwszy pojawił się na rynku w 2004 r., a już od 2005 r. pod egidą Ubisoft powoli piął się po drabince sukcesu i obecnie jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych gier tego rodzaju. Tym razem twórcy rzucają nas na wyspę Yara, stanowiącą swoistą wizję Kuby i tego, jak historia mogłaby się tam potoczyć. Wcielamy się w rolę Dani lub Dani’ego, zależnie od wybranej płci naszego bohatera i od razu rzuceni jesteśmy na głęboką wodę walki o przetrwanie. Naszym wrogiem jest Prezydent Yary – Antón Castillo, któremu wizerunku i głosu użyczył genialny Giancarlo Esposito. Prolog zapoznaje nas z podstawowymi informacjami o konflikcie, w który przypadkiem się wplątaliśmy. Oczywiście wszystko po to, by nauczyć nas sterowania, niezbędnego do poruszania się w świecie gry. Choć jest dość krótki, to jednak na tyle treściwy, że tuż po jego zakończeniu możemy przejść do tego, z czego słynie seria Far Cry, a szczególnie jej ostatnie części, czyli eksploracji otwartego świata wyspy. Oczywiście nasza eksploracja ma swój podstawowy cel – osłabienie i pokonanie złowrogiego Castillo. Możemy to robić na różne sposoby – eliminując jego oficerów, wykonując misje główne czy liczne misje poboczne, które otrzymamy od napotkanych postaci lub wspierając
ruch oporu. Wszystko to, by uwolnić naród Yary spod jarzma tyrana. Do naszej dyspozycji oddano potężny arsenał. Dysponujemy szerokim wachlarzem broni, który do woli możemy modyfikować. Dodatkowo istnieje możliwość zebrania różnorodnych elementów ekwipunku i ubioru, które posłużą nam w walce z żołnierzami Castillo. Od strony wizualnej jest to zdecydowanie najlepsza część serii. Wspierana już w pełni przez konsole nowej generacji PlayStation 5 oraz Xbox Series X animacja, mimo bogatego świata gry i wartkiej akcji, nie generuje żadnych problemów. Piękny świat gry wręcz zachęca by chociaż na chwilę przestać przedzierać się przez tabuny wrogów i po prostu go podziwiać. Far Cry 6 to zdecydowanie najlepsza część cyklu. Doskonale dobrany czarny charakter, świetna protagonistka (lub protagonista) oraz pełny detali świat karaibskiej wyspy to mieszanka elementów, które mogą przyciągnąć nie tylko fanów strzelanek. Jeśli dodatkowo lubimy sobie postrzelać, to jest to mieszanka wręcz idealna na długie jesienne wieczory. MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Wirtualny detektyw OCENA:
88887 Gamedec
PRODUCENT: Anshar Studios WYDAWCA: Anshar Studios PLATFORMA: PC fot. materiały prasowe
P R E M I E R A : 1 6 W R Z E Ś N I A 2 02 1 R .
Gry oparte na prozie fantastycznej znad Wisły policzyć można na palcach dwóch rąk. Nie ma się więc co dziwić, że już sama zapowiedź Gamedec, gry RPG opartej na książkach Marcina Przybyłka, odbiła się w środowisku szerokim echem. Tytuł ten wzięła na warsztat super ekipa z Anshar Studios, dla której jest to debiut w samodzielnej produkcji z tego gatunku. Studio ma jednak sporo doświadczenia we współpracy z gigantami branży, np. z Larian Studios przy Baldur’s Gate III. W grze wcielamy się w rolę tytułowego Gamedeca – detektywa działającego w wirtualnych światach gier MMO. I to właśnie praca detektywistyczna jest clue całej rozgrywki. Przemierzamy świat realny, a w odpowiednich momentach łączymy się z jednym z tych wirtualnych, w którym zaistniało dane zdarzenie konieczne do wyjaśnienia. Nie możemy jednak zapomnieć, że, tak jak w prawdziwym świecie, by zdobyć informacje trzeba się nieco natrudzić, a czasem poudawać kogoś, kim się nie jest. Główną osią gry są dialogi; wybieranie w nich odpowiednich wypowiedzi może pomóc nam rozwiązać zadanie od klienta. Każdy ze scenariuszy przewiduje przynajmniej kilka opcji na rozwikłanie zagadki, co niewątpliwie jest przemyślanym działaniem ze strony eki-
py Anshar Studios. Część naszych wyborów nie ma też oczywistych konsekwencji, a ich prawdziwą wagę możemy poznać dopiero na późniejszym etapie gry. Warto się więc zastanowić i wczuć w rolę naszego bohatera. Świat gry przedstawiony jest w rzucie izometrycznym, nawiązującym do klasyków RPG z lat 90. i z pierwszej dekady XXI w. Każdy z wirtualnych światów ma swój klimat, a twórcy postarali się, by również świat realny spełniał wyobrażenia cyberpunkowego XXII w. Zobaczymy więc ciemne zaułki oraz jarzące sztuczne oświetlenie – wizję Warsaw City, czyli Warszawy, która, być może, będzie za około 100 lat wyglądała właśnie w taki sposób. Wielbiciele gier detektywistycznych, dla których fabuła jest najważniejszym elementem rozgrywki, na pewno znajdą w Gamedec coś dla siebie. Nie powinni też przejść koło tego tytułu obojętnie fani prozy Marcina Przybyłka, który swoją radą wsparł twórców w procesie pracy nad tym tytułem. Jak na debiut, Gamedec wypada naprawdę dobrze. MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
listopad 2021
3po3
/ z biegiem czasu
zestaw maty po zniżce za jedyne 15h pracy
Szanowny Panie Hrabio Z czasem wiele rzeczy się zmienia, ale niektóre pozostają bez zmian. Zazwyczaj te najnudniejsze.
A U T O R : PA L AT Y N PA L A N T
redniowiecze nie było czadowe. Wyzysk na skutek ekonomicznej relacji. Praktyczny brak mobilności społecznej dla większości społeczeństwa. Traktowanie kobiet jak przedmiotów służących do rodzenia. To tylko kilka z aspektów wieków ciemnych, które na szczęście (dzięki Bogu!) w absolutnie żadnej formie nie przetrwały do czasów współczesnych. Ale przede wszystkim jak dobrze, że nie zachowała się ta cała skomplikowana tytulatura. Trudno sobie wyobrazić, żeby podczas sprawdzania na ćwiczeniach listy studiujących prowadzący po kolei wyczytywał Wojtków z Warszawy, Kasie z Krakowa i Grzegorzów/Władysławów z Gorzowa Wielkopolskiego. Trudno pomyśleć, żeby któryś ze studentów poprawił panią profesor: Przepraszam, czyta się „ze Zbąszynia”, a nie „z Zbąszynia”. Niezmiernie powinien także cieszyć szeroko rozumianą ludzkość fakt, że zniknęła cała skomplikowana arystokratyczna tytulatura. Skończyły się czasy mówienia do Twojego kuzyna per jego Cesarska mość albo Jego Cesarska Mość, z Bożej łaski Cesarz i Samowładca Wszechrosji, Moskiewski, Kijowski, Włodzimierski, Nowogrodzki, Car Kazański, Car Astrachański, Król Polski, Car Sybirski, Car Chersońsko-Taurydzki, Car Gruziński, Pan na Pskowie i Wielki Książę Smoleński, Litewski, Wołyński, Podolski i Finlandzki, Ksią-
Ś
60–61
żę Estoński, Inf landzki, Kurlandzki i Semigalski, Żmudzki, Białostocki, Korelski, Twerski, Jugorski, Permski, Wiatski, Bułgarski i innych; Pan i Wielki Książę Niższego Nowogrodu, Czernichowski, Riazański, Połocki, Rostowski, Jarosławski, Białozierski, Udorski, Obdorski, Kondyjski, Witebski, Mścisławski, Władca całej strony Północnej; Pan Ziemi Iwerskiej, Kartalińskiej, Kabardyjskiej i Krainy Ormiańskiej, Książę Dziedziczny i Władca Książąt Czerkaskich, Górskich i innych; Następca Norweski, Książę Szlezwicko-Holsztyński, Stornmarnski, Ditmarseński i Oldenburski, etc., etc., etc. Wystarczy powiedzieć Hej Stary, pamiętając jednocześnie o tym, że jest członkiem Koła Naukowego Sztuczna Inteligencja (zajmującego się oczywiście standaryzacją testów IQ ), jest na trzecim roku prawa (o tym dowiedziałeś się, zanim powiedział Ci jak ma na imię), w wolnym czasie interesuje się kinematografią (nagrywa vlogi telefonem), jego Honda Civic ma nową maskę z tkaniny węglowej (a jaką inną mogłaby mieć), oraz że jest Starszym Specjalistą ds. Przygotowania z Substrakcja Sp. z o. o. z Łodzi. Żeby udowodnić, jak bardzo nasze czasy się zmieniły od tych średniowiecznych przedstawiam poniższą tabelę, która udowadnia niekompatybilność dzisiejszych zwrotów z tymi z zamierzchłych czasów. 0
Paulina Kocot / Marcel Baron /
Kto jest Kim? Paulina Kocot
Przewodnicząca Komisji Rewizyjnej Studenckiego Klubu Górskiego
Marcel Baron
Prezes Koła Naukowego Prawa Bankowego
MIEJSCE URODZENIA: Warszawa KIERUNEK I ROK STUDIÓW: italianistyka (ukończona) ULUBIONY FILM: Lubię dobrą fabułę i przede wszystkim polskie kino ULUBIONA KSIĄŻKA: Mistrz i Małgorzata OSTATNIE GÓRSKIE ODKRYCIE: Góry Świętokrzyskie NAJWYŻSZY ZDOBYTY SZCZYT: Howerla (2061 m n.p.m.)
MIEJSCE URODZENIA: Strzelce Opolskie KIERUNEK STUDIÓW: Prawo SPIRIT ANIMAL: Żółw – zwolennik nudnego życia, ale jak trzeba, to czasem
W jaki sposób dołączyłaś do Studenckiego Klubu Górskiego?
bardzo mi się podobała i wniosła coś do mojego życia. Niemniej gdybym miał wybrać jedną, to byłaby to Pollyanna autorstwa Eleanor Potter i gra tytułowej bohaterki w zadowolenie.
Długo zastanawiałam się, czy dołączyć do Studenckiego Klubu Górskiego i w jaki sposób – czy zapisać się na kurs przewodnicki, uczestniczyć w rajdach czy być sympatykiem. Przez pierwszy rok jeździłam na rajdy, uczestniczyłam w imprezach, zastanawiając się, czy kurs jest mi potrzebny i po dwunastu miesiącach uznałam, że tak! Ukończyłam kurs, który okazał się dla mnie jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu.
szybciej chodzić potrafię.
ULUBIONE JEDZENIE: Tort od pana Puzika z Zawadzkiego. Jem go od kiedy pamiętam i jeszcze mi się nie przejadł.
ULUBIONA KSIĄŻKA: Trudne pytanie, gdyż każda książka, którą przeczytałem,
ULUBIONA RASA PSA: Kundel MOTTO ŻYCIA: Lepiej być naiwnym niż cynicznym. Jak zostałeś prezesem KNPB? Moja przygoda z Kołem zaczęła się na pierwszym roku studiów, kiedy poszedłem na spotkanie or-
W czym mogą wziąć udział osoby niezaznajomione z waszą działalnością?
ganizowane w ramach ABC Prawa Bankowego, na którym prelegent, prawnik w jednej z warszaw-
W kązdym wydarzeniu, które publikujemy na naszych mediach społecznościo-
skich kancelarii, tłumaczył nam, czym jest bank na gruncie polskiego prawa. Nie zrozumiałem za
wych i stronie internetowej. Wyjazdy w góry, na rowery czy narty biegowe, slaj-
wiele. Na szczęście była tam rok starsza ode mnie koleżanka, którą pamiętałem z mojego liceum
dowiska, wyjścia na ściankę wspinaczkową – są otwarte dla osób z zewnątrz. Nie
i to właśnie ona zaangażowała mnie w działalność Koła. Zaczęło się od udostępniania postów na
trzeba być klubowiczem ani kursantem. Są one otwarte dla wszystkich, i, co pod-
Facebooku. Później, starsi koledzy dawali mi bardziej odpowiedzialne zadania, takie jak: zanosze-
kreślamy ostatnio, dla wszystkich niezależnie od wieku i statusu studenta, czy-
nie dokumentów do dziekanatu i pakowanie prezentów na Szlachetną Paczkę. Do tego ostatniego
li dla miłośników aktywnego spędzania czasu wolnego. Ponadto spotykamy się co śro-
zostałem powołany z moim kolegą, mieliśmy zapakować w specjalny papier słuchawkę prysznico-
dy wieczorami w chatce na Jazdowie 8/2, zawsze można tam przyjść i nas poznać.
wą. Wyszło to nam beznadziejnie, bo ani on, ani ja, nie umieliśmy się nawet porządnie posługiwać nożyczkami. W ten sposób, całkiem przypadkowo, udało nam się w Kole znaleźć metodę na to, jak
Jak wygląda kurs przewodnicki?
poznać całkiem skomplikowaną dziedzinę prawa poprzez doskonałą zabawę. Wszystko to spra-
Kurs przewodnicki trwa około roku – zaczyna się końcem października i kończy w wakacje. Ini-
wiło, że postanowiłem związać się z Kołem na dłużej i jestem tu, gdzie jestem.
cjujemy go manewrami nizinnymi, które odbywały się w ostatnich tygodniach – to jest pierwszy etap kursu. Sam kurs to wykłady co środę, na kampusie głównym UW albo w chatce na Jaz-
Co lubisz w swoich studiach?
dowie, a dodatkowo wyjazdy weekendowe oraz trzy dłuższe – w ferie zimowe, majówkę i na
Prawo lubię ze względu na kilka cech. Po pierwsze, wyposaża człowieka w metodę analizowa-
końcu wyjazd wakacyjny. Uczymy się przede wszystkim zarządzania grupą, organizacji czasu,
nia otaczającej nas rzeczywistości, która umożliwia, do pewnego stopnia, uporządkować w gło-
radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi, a dodatkowo nabywamy ogrom wiedzy m.in. z et-
wie wszechogarniający nas chaos. Po drugie, pozwala się zachwycić fenomenem języka (w koń-
nografii, przyrody, historii i architektury Karpat. Ponadto umiejętności techniczne – posługi-
cu prawo to język) i zrozumieć, że większość konfliktów wynika z użycia nieodpowiednich słów
wania się mapą i kompasem poza szlakiem, chodzenia na azymut, odnajdywania się w terenie.
w określonej sytuacji. Po trzecie, co jest chyba teraz największą wartością tej dyscypliny, nie dopuszcza do uznania obecnej sytuacji w Polsce za normalność. Czyni to poprzez wyznaczenie pro-
O Studenckim Klubie Górskim mało kto wie, że…
stego wzoru na to, jak być powinno. Wszystkie te cechy są nieocenione, gdyż pozwalają odnaleźć
…że skupia w sobie bardzo fajne osobowości, charaktery, otwarte na świat i pomocne, z którymi
się w świecie wielości zdań i opinii.
można zdobywać nawet najdalsze zakątki świata. Te osoby dają też inspirację do przełamywania barier, dzięki czemu każdy, kto przychodzi do nas, odkrywa w sobie takie pokłady energii,
Jak będzie wyglądał świat za 50 lat?
że znajdzie w sobie umiejętności do samodzielnego odkrywania świata. Niektórzy nie kończą
Nie wiem, czy chciałbym to wiedzieć, ale mam nadzieję, że będzie lepiej niż wynika to z prognoz
czasami nawet całego kursu, ale zdobywają wiedzę pozwalającą zrobić krok dalej w odkrywa-
serwowanych nam przez klimatologów, demografów i politologów. Zawsze pocieszały mnie sło-
niu najdalszych zakamarków świata, a tym samym spełniania swoich podróżniczych marzeń.
wa Martina Luthera Kinga, który w jednej ze swoich wielkich przemów, powiedział, że the arc of
the moral universe is long, but it bends toward justice. Chciał w ten sposób przekazać nam, przynajmniej tak to sobie tłumaczę, że jeżeli obserwować dzieje ludzkości, to będziemy w stanie zauważyć pewną prawidłowość: wszelkie zmiany na świecie zachodzą bardzo powoli, natomiast zawsze czynią go bardziej sprawiedliwym, a więc mniej krzywdzącym dla jak największej liczby istot. 0
listopad 2021
w
fot. Aleksander Jura
29.11–3.12 WEŹ UDZIAŁ W KONFERENCJI MEDIA STUDENT! poznaj kulisy świata radia, internetu, telewizji i prasy; porozmawiaj z najbardziej znanymi dziennikarzami z całego kraju; poszerz swoją wiedzę, horyzonty i rozwiń umiejętności dziennikarskie; i pomóż nam dążyć do lepszej jakości mediów!
@konferencjamediastudent https://www.facebook.com/MediaStudent