Niezależny Miesięcznik Studentów
Numer 175 Październik 2018 ISSN 1505-1714
www.magiel.waw.pl
s.22 / Polityka i Gospodarka
s.28 / Książka
Liczą się fakty
Chleba i igrzysk
Reportaż prawdę ci powie
Czy wydarzenia sportowe mają sens?
s.14 / Temat numeru
Tylko nie w szczepionkę Historia ruchu anti-vax
DOŁĄCZ DO BCG PROJECT SUPPORT 2018
Do 19 października wyślij nam swoje CV poprzez formularz aplikacyjny znajdujący się na stronie ON.BCG.COM/ProjectSupport2018 Więcej na
BCGinPoland
spis treści / - Ładna grafika - Dzięki, wczoraj znalazłam na pixabay
08
32
44
48
Wszystkie drogi prowadzą na UW
Recenzje
Jeszcze w zielone gramy
Świetliki w kraju ognia
a Uczelnia
h Teatr
i Człowiek z pasją
k Technologie
06 08 11
WF 2.0 Wszystkie drogi prowadzą na UW Nauka na zakręcie
b Patronaty 13
K a l e n d a r z w yd a r z e ń
8 Temat Numeru 14
Ty l k o n i e w s z c z e p i o n k ę
c Polityka i Gospodarka 19 21 22 24
Dziesięć lat samowolki Pieniądz płynie Chleba i Igrzysk Krótka historia o dzietnoci
2 6 Q u o v a d is , r e ż y s e r z e? 28 29
Prezes Zarządu:
Patrycja Świętonowska pswietonowska@wp.pl Adres Redakcji i Wydawcy:
al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com
48
g Sztuka 34 35
60
Sztuka na gorąco, sztuka na zimno Emocje zawarte w kształtach
63
Na fali
3 Kto jest kim 64
Jak Sauron przeją ł Służewiec Ranking równości
Horoskop
t 3po3 65 66
d Muzyka 36 38
G d z i e s p o c z y w a Św i ę t y G r a a l ?
i Felieton
Św i e t l i k i w k r a ju o g n i a
j Warszawa 54 56
Gamescom po raz dziesiąty Szpiegowanie na tury
p Czarno na białym
Jeszcze w zielone gramy Pomnik tr walszy niż ze spiżu
q W subiektywie
Zdarzył o się w kinie. Rozdział V Recenzje
J a k z n a l e ź ć m i ł o ś ć ż yc i a? Horoskop
F e s t i w a l o we l a t o Recenzje i polecenia
Aleksandra Czerwonka
Zastępcy Redaktor Naczelnej:
Wydawca:
44 46
Liczą się fakty Do przeczytania
e Film 31 32
58 59
Myśląc globalnie
o Sport
f Książka
Redaktor Naczelna:
Stowarzyszenie Akademickie Magpress
40
Marta Kasprzyk, Mateusz Skóra Redaktor Prowadzący: Marta Nowakowicz Patronaty: Katarzyna Branowska Uczelnia: Michał Orlicki Polityka i Gospodarka: Mateusz Skóra Człowiek z pasją: Aleksandra Jakubowicz Felieton: Marcin Czarnecki Film: Tomasz Dwojak Muzyka: Alex Makowski Teatr: Anna Gierman Książka: Wiktoria Motas Sztuka: Marta Nowakowicz Warszawa: Patrycja Świętonowska Sport: Adam Hugues 3po3: Marcin Kruk Kto jest Kim: Anna Mączyńska Technologie: Dominika Hamulczuk Czarno na Białym: Aleksandra Czerwonka W Subiektywie: Marcin Kruk Do Góry Nogami: Redaktor Nieodpowiedzialny Korekta: Joanna Stocka Dział foto: Martyna Krężel
Dyrektor artystyczna: Ewa Enfer
Kurowski,
Wiceprezes Zarządu: Ewa Skierczyńska
Aleksander
Kwiatkowski,
Maurycy
tekstów.
Tekst
niezamówiony
może
nie
Landowski, Zuzanna Laskowska, Justyna Leń,
zostać opublikowany na łamach NMS MAGIEL.
Natalia Lewandowska, Anna Lewicka, Jagoda
Redakcja
Libionka, Filip Lubiński, Aleksander Łukaszewicz,
za
Dział PR: Lidia Żurańska
Monika Łyko, Karolina Mazurek, Joanna Mitka,
i artykułów sponsorowanych.
Współpraca:
Muszyńska,
Skarbnik Zarządu: Julia Dmowska Dział IT: Marek Wrzos
Bartman, Magdalena Bednarska, Paulina Błaziak, Paweł Bryk, Maciej Buńkowski, Kamil Ciesielski, Justyna Ciszek, Marcin Czajkowski, Karol Czarnecki, Justyna Czupryniak, Anna Drożyńska, Antonina Dybała, Joanna Dyrwal, Marta Dziedzicka, Ada Eichert, Mateusz Fiedosiuk, Sara Filipek, Katarzyna Gałązkiewicz, Aleksandra Gładka, Jakub Gołdas, Cezary Gołębski, Michał Goszczyński, Hanna Górczyńska, Norbert Gregorczyk, Michał Hajdan, Julia Hava, Julia Horwatt-Bożyczko, Zuzanna Aleksandra
Jakubowicz,
Joanna
Kaniewska, Oliwia Kapturkiewicz, Maciej Kierkla, Maciej Kieruzal, Kamil Klimaszewski, Weronika Kościelewska, Magdalena Kosewska, Katarzyna Kowalewska, Karolina Kręcioch, Angelika Kubicka, Paweł
Kucharski,
ponosi
odpowiedzialności
zamieszczonych
reklam
Aleksandra Morańda, Aga Moszczyńska, Zuzanna
Jan Adamski, Natalia Andrejuk,
Paulina Bala, Anna Basta, Aleksandra Żurek, Natalia
Jacewicz,
nie treści
Dominka
Kulesza,
Michał
Magda
Niedźwiedzka,
Magda
Nowaczyk, Zuza Nyc, Zofia Olsztyńska, Michał Orlicki, Ernestyna Pachała,
Jarosław Paszek,
Małgorzata Pawińska, Marta Pawłowska, Paweł Pinkosz, Jakub Pomykalski, Piotr Poteraj, Sabina Raczyńska, Michał Rajs, Anna Roczniak, Weronika Roszkowska,
Agnieszka
Salamon,
Natalia
Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania październikowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 10 września. Druk pokrywają w całości sponsorzy i reklamodawcy.
Sawala, Katarzyna Skokowska, Anna Ślęzak, Dominika Sojka, Mikołaj Stachera, Bartłomiej Stokłosa, Monika Szarek, Marta Szerakowska, Piotr Szostakowski, Dominik Tracz, Krzysztof Wanecki, Artur Warzecha, Matylda Weiss, Michał
Okładka: Jeremy Wojcieszak (Kriniere) Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka Współpraca: Maciej Szczygielski
Wieczorkowski, Karolina Wilamowska, Agnieszka Wojtukiewicz, Wiktoria Wójcik, Aleksander Wójcik, Dominika Wójcik, Jędrek Wołochowski, Piotr Woźniakowski, Wiktoria Wysocka, Roman Ziruk Redakcja
zastrzega
sobie
prawo
do
przeredagowania i skracania niezamówionych
październik 2018
SŁOWO OD NACZELNEJ
/ wstępniak
dziś wszystko dla mnie wygląda jak Adam Driver
Wybudujemy wieżę A L E K S A N D R A C Z E RWO N K A R E DA K TO R N A C Z E L N A
K
Piękno architektury miast to efekt nakładania się na siebie potrzeb i marzeń kolejnych pokoleń.
04–05
czesnością. Nawet powstanie warszawskiego Mordoru ( Jak Sauron przejął Służewiec, Katarzyna Kowalewska, str. 54) to zasługa kilku pokoleń i z całą pewnością – zmora wielu następnych. Każdy kraj i prawie każde miasto powstaje w wyniku pracy dziesiątek generacji i setek lat ich życia. Niektóre budynki są burzone, aby postawić wieżowce, a inne konserwowane, aby zachować ich dawny urok. Miasta, które odziedziczyliśmy, teraz są nasze i możemy dowolnie nimi zarządzać. Niszczyć kilkusetletnią pracę poprzedników, aby wprowadzić własny porządek (Dziesięć lat samowolki, Mateusz Skóra, str. 19), lub poświęcić 30 lat w celu odbudowy zniszczeń. Nawet jeśli będzie to obejmowało całą dzielnicę, łącznie z zamkiem. Warszawiacy mogą odpocząć od bloków i wieżowców, spacerując po Starym Mieście, które nie powróciłoby do stolicy, gdyby nie zawziętość i ciężka praca naszych dziadków. Zarówno w naszym kraju, jak i w Toskanii czy Walencji, piękno architektury miast to efekt nakładania się na siebie nie tylko pracy, lecz także potrzeb i marzeń kolejnych pokoleń. Jednak Polskę i Warszawę odziedziczyliśmy tak zniszczone, że można powiedzieć, że dopiero ten proces zaczynamy. Na razie zamarzyliśmy nie tylko o dawnym uroku na Starym Mieście, lecz także o szklanej przyszłości w okolicach Domaniewskiej. 0
graf. Jan Franciszek Adamski
rzywa wieża w Pizie to prosta wieża, która po latach się przekrzywiła. Chyba że nie…? Chyba że od początku była krzywa, a mimo to jej twórcy brnęli dalej, świadomi, że dzieło ich życia cały czas niebezpiecznie się przechyla. Przez 177 lat kolejne pokolenia pracowały nad beznadziejną budowlą, próbując nawet wyrównać jej kąt przez zaniżanie jednej strony następnych pięter. Nie byłoby im łatwiej zburzyć ją już na początku i zbudować drugą, tym razem prostą? Tak postąpili Medyceusze, którzy w XVI w. jednym rozkazem zdecydowali o zburzeniu fasady najznamienitszej florenckiej katedry. Nie potrafili ukończyć jej przez poprzednie 300 lat, więc zdecydowali, że szybko zmienią ją na nową, renesansową. Jednak przez kolejne 300 lat nawet nie wybrali projektu. Kiedy w końcu zdecydowano się na jeden, rzeczywiście ukończono budowę w kilkanaście lat. Było to jednak pod koniec XIX w., długo po śmierci ostatniego Medyceusza. Teraz pokryta zielonym i różowym marmurem katedra Santa Maria del Fiore jest symbolem Florencji, o czym z pewnością marzyli 750 lat temu jej architekt i jego mecenasi. W architekturze Walencji (o której pisze Marta Pawłowska w fotoreportażu Gdzie spoczywa święty Graal, str. 60) oraz Azerbejdżanu (Świetliki w kraju ognia, Anna Gierman, str. 48) tradycja idzie ramię w ramię z nowo-
fot.Martyna Krężel
Polecamy: 11 UCZELNIA Nauka na zakręcie Konstytucja dla Nauki
15 TEMAT NUMERU Tylko nie w szczepionkę Historia ruchu anti-vax
22 PIG Chleba i igrzysk
Polityczny i gospodarczy wymiar imprez sportowych październik 2018
UCZELNIA
/ wf na Karowej
Idd łże
WF 2.0
Zajęcia wf-u prowadzone w budynku przy ul. Karowej wielu opisuje jako niezapomniane przeżycie. Kolejne roczniki studentów już niedługo nie będą jednak miały szansy zobaczyć „zabytkowych” sprzętów do ćwiczeń czy legendarnego plakatu z Arnoldem Schwarzeneggerem. T E K S T:
M AR TA PAW ŁOW S K A
bowiązkowy wf na studiach w 2018r. wciąż znajduje wielu przeciwników, szkoły wyższe powinny więc robić wszystko, by swoją ofertą zachęcać studentów do uczestnictwa w zajęciach sportowych. I choć Studium Wychowania Fizycznego i Sportu proponuje studentom ponad 60 dyscyplin, od tradycyjnych gier zespołowych, przez ściankę wspinaczkową czy pole dance, po pilates czy sztuki walki takie jak karate czy krav maga, przystosowanie obiektów sportowych i jakość sprzętu niekiedy pozostawiają wiele do życzenia. Przez wiele lat szczególnie złą sławę zyskały sala i siłownia przy Karowej, które zdaniem wielu osób w ogóle nie nadawały się do uprawiania sportu.
O
Przed rozgrzewką połowę sprzętów trzeba było przesuwać pod ściany, a i tak podczas ćwiczeń co chwila ktoś kogoś kopał albo uderzał się w sztangę. Nic śmiesznego Słuchając historii tych, którzy chodzili na siłownię czy pilates na Karową, możemy odnieść wrażenie, że opisują oni raczej niedawno obejrzaną komedię z czasów PRL-u, a nie własne doświadczenia. Przed rozgrzewką połowę sprzętów trzeba było przesuwać pod ściany, a i tak podczas ćwiczeń co chwila ktoś kogoś kopał albo uderzał się w sztangę – wspomina swoje doświadczenia Martyna. Na brak miejsca cierpi nie tylko siłownia, lecz także sala gimnastyczna. Nigdy nie zapomnę pilatesu. Salka, w której mieliśmy zajęcia, była na tyle wąska, że aby zmieściły się obok siebie dwie pełnowymiarowe maty, trzeba je było przeciąć na pół – opowiada Kamila. Podobny i równie dotkliwy problem stanowiła jakość sprzętu sportowego, nierzadko sprawiającego wrażenie starszego od jego użytkowników. Przymknijmy już oko na
06–07
GRAFIKA:
KRINIERE
przeraźliwie skrzypiące sprężyny czy ergometr o siodełku tak niestabilnym, że trudno z niego nie spaść – opowiada Norbert, który kilka semestrów temu uczęszczał na siłownię przy Karowej. Wygląd i zapach niektórych sprzętów był po prostu obrzydliwy. Doszło do tego, że jedna z prowadzących zajęcia nakazywała wręcz studentom, by przychodzili z własnymi karimatami, bo tych znajdujących się na sali nawet dotknąć się nie dało. I nie miała problemu z przekonaniem nas do tego – dodaje. Studenci zapytani o największe niedogodności, z którymi musieli się mierzyć w budynku przy Karowej, obok niedostatecznej ilości przestrzeni i jakości sprzętu najczęściej wymieniali słabą wentylację pomieszczeń, brudną wykładzinę i zbyt ciasne szatnie. Niektórzy twierdzą nawet, że z powodu braku miejsca podczas przebierania się musieli się nagimnastykować bardziej niż w czasie właściwego treningu. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że szatnie i zaplecze sanitarne w Instytucie Socjologii przeszły w ciągu ostatniego roku gruntowny remont, dzięki czemu sytuacja nie wygląda tak dramatycznie, jak można by wywnioskować z komentarzy zamieszczonych na fejsbukowych grupach UW. Warto też nadmienić, że mimo niezadowalających warunków lokalowych wiele osób miło wspomina same zajęcia – głównie za sprawą prowadzących, którzy robią wszystko, by uczynić je jak najciekawszymi. Nawet największe pokłady kreatywności i dobrych chęci nie zastąpią jednak przestrzeni do ćwiczeń i nowoczesnego sprzętu. Dostrzegły to w końcu władze Uniwersytetu Warszawskiego, które rozpoczęły adaptację podziemi Biblioteki Uniwersyteckiej dla celów sportowych.
Misja: innowacja Nadrzędnym celem powołanego do życia w 2016 r. Biura Innowacji w Przestrzeni Akademickiej UW jest przekształcanie infrastruktury Uniwersytetu w taki sposób, by jak najlepiej odpowiadała potrzebom całego środowiska akademickiego. W listopadzie 2015 r. Rada Ministrów podjęła decyzję o sfinansowaniu 18 inwestycji, które mają pomóc w unowocześnieniu i umiędzynarodowieniu uczelni. Program wieloletni Uniwersytet Warszawski 2016–2025 zakłada modernizację i rozbudowę obiektów naukowo-dydaktycznych, m.in. budynku Wydziału Neofilologii przy ul. Dobrej czy Wydziału Psychologii na Kampusie
wf na Karowej /
Ochota. W planach jest także przebudowa i unowocześnienie obiektów sportowych. Decyzja w sprawie rozbudowy Centrum Sportu i Rekreacji na Kampusie Ochota czy zagospodarowania podziemi BUW-u na sale sportowe wyraźnie wskazuje, w jakim kierunku uczel-
ków została uznana za idealną do zaadaptowania na halę sportową. Po zakończeniu inwestycji zostaną tam przeniesione zajęcia z ul. Karowej. Część przestrzeni przeznaczonej pod nowe centrum sportowe zajmowała niegdyś kręgielnia i sala zabaw Hula Kula, przeniesio-
UCZELNIA
o różnym przeznaczeniu – m.in. siłownia, ergometrownia czy sale do zajęć muzyczno-ruchowych. Wszystko wskazuje więc na to, że warunki do uprawiania sportu ulegną zdecydowanej poprawie, nawet jeśli można dostrzec potencjalne słabsze punkty zmiany.
Wiatr historii
nia ma rozwijać się w najbliższych latach. Władze Uniwersytetu chcą się bowiem skupić nie tylko na tworzeniu jak najlepszych warunków kształcenia i prowadzenia badań, lecz także modernizować inne dziedziny życia społeczności akademickiej. Informacja o planach przeznaczenia przestrzeni w BUW-ie dla celów sportowych w pierwszej chwili może się wydać zaskakująca. Warto jednak pamiętać o tym, że Biblioteka Uniwersytecka odgrywa rolę nie tylko jednego z największych księgozbiorów w kraju, lecz także centrum konferencyjnego i usługowo-rozrywkowego.Niezagospodarowana obecnie powierzchnia w podziemiach budyn-
na kilka lat temu na ul. Jagiellońską w wyniku próśb mieszkańców Powiśla uskarżających się na dobiegające stamtąd hałasy. Można więc stwierdzić, że miejsce to było już w przeszłości wykorzystywane jako przestrzeń do aktywności sportowej. Sceptycy mogą się zastanawiać, czy nie łatwiej i taniej byłoby wyremontować sale przy Karowej. Pomysł ten nie wydaje się jednak dobry – warto pamiętać o tym, że Instytut Socjologii mieści się w dość starym budynku, w którym nawet po dokonaniu gruntownych zmian nie udałoby się uzyskać więcej przestrzeni do ćwiczeń. Są plany, by w podziemiach BUW-u przeznaczyć do celów sportowych ponad 5 tys. mkw. Powstanie 8 sal
Pewne wątpliwości może budzić kwestia temperatury oraz cyrkulacji powietrza w budowanej właśnie przestrzeni. Wydaje się to szczególnie istotne, gdy weźmiemy pod uwagę to, że na poziomie -1 w BUW-ie nie ma okien, a w kolejnych latach ludzie mają tam uprawiać sport. Pracownicy Biblioteki są zmuszeni często wychodzić na długie przerwy, aby się dotlenić – mówi Michał, student, który latem tego roku odbywał tam praktyki zawodowe. Pod koniec lipca, gdy mieliśmy wyjątkowo dokuczliwe upały, okazało się, że system wentylacji był uszkodzony. Po jakimś tygodniu udało się uzyskać pomoc techniczną i sytuacja się poprawiła, niemniej tego rodzaju usterki mogą się powtarzać, jeśli cały system nie zostanie wymieniony lub przebudowany. Projektanci zadbali jednak o to, by nowy obiekt został wyposażony w nowoczesny system wentylacji. Warto również uspokoić tych, którzy zastanawiają się, czy obiekt sportowy nie wpłynie negatywnie na dotychczasowy charakter gmachu – nad wykonaniem inwestycji przez cały czas czuwają architekci z pracowni Marka Budzyńskiego, głównego projektanta budynku Biblioteki Uniwersyteckiej. Hala sportowa z pewnością nie będzie więc odbiegała pod kątem rozwiązań technicznych czy standardów od tych przyjętych w pozostałych częściach BUW-u – studentom nie grozi zatem przynajmniej szok estetyczny. Na renowację poziomu -1 przewidziano 18 miesięcy i jak na razie realizacja projektu przebiega zgodnie z planem. Jeśli obędzie się bez żadnych opóźnień, przebudowa zakończy się w listopadzie 2019 r. W tej sytuacji studentom nie pozostaje nic innego, jak z optymizmem patrzeć w przyszłość i… cieszyć się z ostatnich semestrów wf-u prowadzonych przy Karowej. Siłowni w Instytucie Socjologii można wiele zarzucić, ma ona jednak jedną niezaprzeczalną zaletę, której w BUW-ie może zabraknąć, a mianowicie – charakterystyczny klimat retro. 0
Informacja Przy pracy nad artykułem autorka korzystała z materiałów zebranych i opracowanych przez Krzysztofa Waneckiego. Imiona niektórych wypowiadających się studentów zostały zmienione.
październik 2018
/ Teatr Hybrydy
fot. Agata Gontarczyk; obok K. Błażejewicz stoi Tomas Senda
UCZELNIA
Wszystkie drogi prowadzą na UW Niektórzy idą na studia, by mieć iluzję szansy na lepszą pracę, a inni, by występować na scenie. O tym, jak Uniwersytet Warszawski umożliwia studentom realizację swoich pasji opowiada Kinga Błażejewicz, aktorka uniwersyteckiego Teatru Hybrydy. R O Z M AW I A Ł :
MICHAŁ ORLICKI
MAGIEL: Jak zaczęła się twoja przygoda z Teatrem Hybrydy UW? KINGA BŁAŻEJEWICZ: To był rok akademicki 2014/15. Wtedy zajęcia teatralne
Skąd dowiedziałaś się o istnieniu Teatru i o tym, że akurat na twoim roku organizował zajęcia, które można było zaliczać jako OGUN?
w Hybrydach były OGUN-em, który trwał dwa semestry. W pierwszym miałam ćwiczenia z tańca, śpiewu, gry aktorskiej oraz improwizacji, dwa razy w tygodniu po trzy godziny. Poznałam wtedy bardzo fajnych ludzi, z którymi tworzyliśmy ciekawą ekipę. Dopiero po tym pierwszym semestrze zaczęły się projekty. Dyrektor teatru [Maciej Dzięciołowski – przyp. red.] wybrał kilka osób, które wykazały się podczas pierwszego semestru, więc zaangażował je do projektów i w drugim semestrze głównie przygotowywaliśmy różne premiery. Tak kiedyś wyglądał nasz teatr. Teraz nabór osób odbywa się już stricte z myślą o konkretnych projektach. Już na starcie trzeba mieć doświadczenie, żeby móc występować. Choć muszę dodać, że to nie wystarczy, ważny jest również ten błysk w oku... (śmiech). No i mężczyźni mają łatwiej, jak to zwykle w tym zawodzie. Byłam w szkole aktorskiej i coś o tym wiem.
Jak tylko dostałam się na UW – a zdawałam sobie sprawę, że jestem duszą artystyczną – zaczęłam szukać dla siebie twórczej rozrywki, przestrzeni, gdzie mogłabym się artystycznie wyżyć. Musiałam więc znaleźć teatr, którego stałabym się członkinią. Na pierwszy casting do Hybryd przyszłam do Starego BUW-u. Zdałam sobie sprawę, że była tam z setka chętnych, jeśli nie więcej. Udało mi się wcisnąć na sam początek, żeby wejść jako trzecia, bo się oczywiście spieszyłam. Byłam wtedy po roku studium aktorskiego w Krakowie. Na takim formularzu zawsze wpisuje się skąd się jest, podaje się dane kontaktowe, doświadczenie itd. Oczywiście, chwaliłam się tam, jak tylko mogłam, a na casting poszłam z przeświadczeniem, że jestem dobrze przygotowana. I bardzo dobrze, bo to nie jest taki zwykły casting do teatru, że się powie dwa słowa, wierszyk, zaśpiewa piosenkę i się przechodzi. To wyglądało identycznie jak do szkoły aktorskiej. Trzeba było przygotować fragment tekstu, obojętnie, czy wierszem, czy prozą i piosenkę, koniecznie w języku polskim. My śpiewamy i występujemy, szerząc polską kulturę. W naszym ojczystym języku jednak śpiewa się trudniej, kiedy trzeba użyć do tego dykcji, artykulacji, wyśpiewać wszystkie końcówki. Poza tym, dostałam fragment tekstu do odczytania – jakieś zbitki językowe, „ś”, „ć” sprawdzające dykcję, plus kilka zdań z wieloma cyframi, np. daty, godziny itp. Miało to zweryfikować, czy umiem posługiwać się poprawną polszczyzną. No i mnóstwo zadań aktorskich. Musiałam na przykład zaprezen-
Czy to wynika ze stereotypów, czy może liczba kandydatek jest większa od liczby kandydatów? Z jednego i z drugiego, ale główna przyczyna jest banalna – w teatrze w ogóle jest większa podaż ról męskich. Wystarczy spojrzeć na spis postaci klasyków dramatu takich jak Szekspir czy nasz Fredro. U nas nie jest inaczej. My mamy mnóstwo dziewczyn i możemy z łatwością znaleźć idealną kandydatkę do danej roli. Ale obsadzenie postaci męskiej zawsze stanowi problem.
08–09
Teatr Hybrydy /
tować swoim ciałem pustynię. Domyślam się, że wszyscy spodziewali się, że będę pokazywać, jest gorąco, idę po piachu, czołgam się, duszę, lub co najwyżej ujeżdżam jakiegoś wielbłąda, ale ja zrobiłam to zupełnie inaczej – zaczęłam udawać stereotypową blondynkę.
Taka pustynia wewnętrzna? Intelektualna. Reżyser wprawdzie nie do końca to zrozumiał, ale pozostałe osoby w komisji doznały olśnienia i leżały ze śmiechu. I dzięki tej pustyni potem się wybiłam. Udało mi się przejść pierwszy z dwóch etapów. Zazwyczaj są dwa etapy, choć to zależy od liczby chętnych. Jeśli jest ich mało, to my od razu wiemy, kto się nadaje. Jeśli jest dużo, musimy prowadzić bardziej szczegółową weryfikację.
W jaki sposób nowy student UW może teraz dotrzeć do informacji, że planowany jest projekt Teatru Hybrydy, do którego będzie mógł dołączyć? Takie informacje są publikowane na naszej stronie, naszym fanpage’u, różnych grupach studenckich. Ale często poszukiwania prowadzone są kanałami prywatnymi. Nie narzekamy na brak zasobów ludzkich, mamy spory zespół, szukamy jednak nowych utalentowanych, muzycznie uzdolnionych aktorów i aktorek.
Na jakiej zasadzie obecnie te osoby zaliczają OGUN? Na zasadzie udziału w projektach. Chcesz grać, chcesz działać? To liczba godzin jest nieograniczona. Przedmiot masz zaliczony, ale musisz się temu poświęcić.
UCZELNIA
mnie do tego przygotować. Najwięcej dały mi zajęcia z Piotrem Sikorą, który wtedy z nim współpracował. On jest z Klubu Komediowego, to człowiek improwizacji, dla którego granice nie istnieją. Dzięki jego zajęciom dowiedziałam się bardzo dużo o sobie. Dodatkowo uczęszczałam na warsztaty do pani Doroty Zięciowskiej, która wiele osób w Warszawie przygotowuje do szkoły aktorskiej. Należę do ludzi, którzy nie są w stanie przewidzieć, nawet z rocznym wyprzedzeniem, jak będzie wyglądało ich życie; tak było i tym razem. Dopiero w październiku dowiedziałam się, że dostałam się na Wydział Teatru Tańca krakowskiej PWST w Bytomiu. Spełniło się moje marzenie. Ale co dalej? Wszyscy ciągle mówili, że w tej szkole trzeba ciężko pracować, bo zaraz się z niej wyleci. Notoryczny stres, choć zajęcia były wspaniałe, z Krakowa przyjeżdżali Peszek, Stuhr i inni, ale praca w tej szkole zajmowała cały dzień. Jest się na nogach od 7 do 23. Pracuje się 15 godzin dziennie, pot cieknie po skroni. I nagle, w listopadzie doznałam kontuzji kolan. To była pierwsza poważna kontuzja w moim życiu. Zostałam tam sama, trudno było mi znaleźć jakiegoś lekarza, nie miałam wsparcia od nikogo, a rodzice byli na drugim końcu Polski. Dziekan pozwolił mi jednak wziąć dwa tygodnie urlopu zdrowotnego połączonego ze świętami Bożego Narodzenia. Pojechałam do domu, do Mielna, gdzie łatwiej było mi znaleźć lekarza i rehabilitanta. Spędziłam tam cały grudzień, żeby się zrehabilitować, i to się udało, co stanowiło po prostu cud. Tak bardzo bałam się chodzić, a co dopiero tańczyć. Ale pozbierałam się. Pod koniec sesji zbierałam już wpisy do indeksu, kiedy znów odezwały się moje kolana. I tym razem już nie wytrzymałam. Stwierdziłam, że to nie ma sensu. Po co się tam dusić? Miasto było straszne, z ludźmi też nie nawiązałam żadnych więzi ani nie czułam do nich sympatii.
Jedną z największych słabości UW jest to, że my, studenci, nie współpracujemy ze sobą. Nie łączymy sił, choć przecież niektóre nasze kierunki i obszary działania są sobie tak bliskie, tak się przenikają.
Osoba rejestrująca się na OGUN ryzykuje więc, że się nie dostanie i nie zaliczy przedmiotu? Czy radzisz najpierw zarejestrować się na inny przedmiot, a w wypadku otrzymania angażu wypisać się z niego? Właśnie tak. Na liście są tylko osoby, które się dostały. I albo angażujemy tę osobę w działalność promocyjną, albo – jeśli jest rola dla tego kogoś – idzie grać. Ale do tego należy podchodzić jak do zdawania do szkoły teatralnej. Możesz wiedzieć, że jesteś dobry, ale jeśli reżyser potrzebuje konkretnego typu osoby, a ty kimś takim nie jesteś, to nie dostaniesz angażu. Tak to jest w tym zawodzie.
Wróćmy do twojej historii. Jaki był twój pierwszy projekt? W drugim semestrze współtworzyłam projekt wokalno-taneczny. Tak się składa, że Teatr Hybrydy stawia teraz bardziej na spektakle muzyczne.
To wynika z preferencji dyrekcji? Tak, ale taka jest chyba koncepcja naszego Teatru. Nazwa „Hybrydy” sugeruje w końcu fuzję różnorodnych form wyrazu artystycznego. Tych spektakli nie nazywamy nigdy „musicalami” – preferujemy określać je mianem przedstawień muzycznych. Opierają się na piosenkach, jest dodatkowo choreografia, np. w moim pierwszym spektaklu były jeszcze skecze pomiędzy nimi. To był rodzaj subtelnej rozrywki, założenie było takie, żeby oddać ulotną naturę rzeczywistości i relacji międzyludzkich. Nazywało się to Sercowa ruletka, wykorzystywaliśmy między innymi teksty Stefanii Grodzieńskiej.
Uporządkujmy fakty. Byłaś w studium aktorskim w Krakowie... …po którym zdecydowałam się przyjechać do Warszawy. Wiedziałam, że będę mogła tu chodzić na castingi, że znajdę sobie teatr i że będę się spełniać. Poszłam na pedagogikę, ale wciąż moim marzeniem było dostać się do szkoły aktorskiej. Stwierdziłam, że Teatr Hybrydy może
To wynika z tego nastawienia na konkurencję? Myślę, że tak. Przyjaciół tam nie znalazłam i do tej pory nie mam kontaktu z żadną osobą stamtąd. Zostałam pożegnana zimno. Stwierdziłam potem, że nic nie straciłam. Mam taką dewizę, że jeśli coś w życiu ewidentnie daje ci znaki, że nie tędy droga, to nie ma sensu tego robić. W Bytomiu i tak brakowało mi takiego artystycznego wyżycia się, takiej fajnej energii. Rzuciłam to wszystko – pomyślałam, że mam przecież wspaniałych znajomych w Warszawie. Wiesz, z jaką energią wróciłam do Teatru? Jak zobaczyłam tych wszystkich ludzi? Jak się czułam?
Jakbyś wróciła do domu? Coś takiego. Ci wszyscy ludzie patrzyli na mnie jak na siostrę. Wśród nich mogłam tworzyć coś, wykorzystując to, co potrafię, i jeszcze byłam za to doceniana. Wróciłam do atmosfery „działamy, robimy coś z energią”. Studia musiałam zacząć od początku, bo zmienili program na pedagogice, więc na UW się początkowo obraziłam; poszłam na dziennikarstwo na UKSW. Na UW papiery też złożyłam, żeby mieć akademik… (śmiech). I jednak po tygodniu bardzo spodobała mi się znów ta pedagogika; program jest jeszcze ciekawszy, w sumie uwielbiam te studia.
W jakim kierunku zmierza wasz Teatr? Wydaje mi się, że odchodzimy od typowo amatorskiego charakteru Teatru, co nie zmienia tego, że nadal nie jesteśmy teatrem zawodowym. Już po raz drugi współpracujemy z profesjonalistami. Na wiosnę 1
październik 2018
UCZELNIA
/ Teatr Hybrydy
mieliśmy wielki projekt z okazji pięćdziesięciolecia Marca ‘68, przy którym współpracowaliśmy z Akademią Teatralną; swoją drogą bardzo mnie zdziwiło, że tak niewielu studentów przyszło na spektakl. Rozumiem, że tego dnia był też Czarny Protest, ale to można było połączyć. Brakowało mi obecności studentów na widowni, bo wydarzenia marcowe dotyczyły również nas. W Teatrze właśnie to jest fajne, że możemy za jego pomocą edukować innych. Uderzyło mnie to – niby mamy sytuację, gdzie studenci robią coś dla studentów i co się okazuje? Na spektakl przychodzi cała wierchuszka, profesura – a nie studenci.
Wspominałaś, że Teatr nie narzeka na brak ludzi.
Spotkałem się kiedyś z opinią, że wydarzenia organizowane przez studentów cieszą się mniejszym zainteresowaniem ze względu na swoją studenckość, która implikuje amatorskość właśnie.
Tak. Jak wspominałam, profil naszego teatru staje się coraz bardziej muzyczny, więc szukamy instrumentalistów. Bardzo chętnie przygarnęlibyśmy również kogoś, kto odgrywałby rolę managera teatru, wziął na siebie zadania wyłącznie organizacyjne. To byłoby dla nas wielkie ułatwienie i usprawnienie funkcjonowania.
I może dlatego Hybrydy idą w kierunku profesjonalizacji, dzięki której dużo zyskuję jako aktorka. To bardzo wartościowe doświadczenie współpracować z profesjonalistami, które niesłychanie rozwija warsztat. Podobny wielki projekt pod tytułem Ta nasza wolność szykujemy na listopad z okazji stulecia niepodległości Polski. Skala przedsięwzięcia jest ogromna, bo łączymy nasze siły z Chórem UW i z Zespołem Pieśni i Tańca UW WARSZAWIANK A. Łączymy nasze trzy uniwersyteckie siły artystyczne i mamy nadzieję, że równie dużo osób co na scenie, pojawi się na widowni. Bardzo wspiera nas Rektor, dzięki któremu zyskaliśmy szersze możliwości tworzenia sztuki. Mamy profesjonalne oświetlenie, dźwiękowca... setki występujących, naszą dwunastkę głównych aktorów i przekrój całego stulecia w piosenkach. Nie będzie to repertuar patriotyczny. To będzie polska muzyka wielkich autorów: utwory Piwnicy pod Baranami, Grechuty, Młynarskiego... Poprzedni spektakl też był utrzymany w tym klimacie. Chcemy, by Ta nasza wolność miała pozytywny wydźwięk, który widać choćby po tym, że trzy niezależne organizacje studenckie łączą swoje siły przy jej realizacji. Moim zdaniem jedną z największych słabości UW jest to, że my, studenci, nie współpracujemy ze sobą. Nie łączymy sił, choć przecież niektóre nasze kierunki i obszary działania są sobie tak bliskie, tak się przenikają. Czemu organizacje studenckie lub po prostu wydziały i instytuty nie wyznaczają osób odpowiedzialnych za współpracę wewnątrz uniwersytetu? Na samym początku mojej działalności w Hybrydach miałam zadanie zapraszać wykładowców i studentów na spektakle. Miałam odnaleźć na każdym wydziale osoby odpowiedzialne za promocję, dotrzeć do nich, opowiedzieć o naszym teatrze i zaprosić. Jednak prawie zawsze okazywało się, że takich osób po prostu nie ma.
Nie narzeka. Gramy i przygotowujemy się nieraz kilka miesięcy, czasem wydaje nam się, że żyjemy w salce teatralnej, więc przerwy w graniu są jak najbardziej potrzebne. Wtedy występują inni aktorzy, w innych projektach. A jeśli chce się być zaangażowanym, wystarczy dopytywać, próbować i zgłaszać się, nikt tu nie siedzi bezczynnie i nie czeka na rolę. Cały czas działamy.
A poszukujecie osób do zadań nieaktorskich? Charakteryzatorów, dźwiękowców, technicznych...
A scenarzystów? Szczerze mówiąc, jest ich bardzo wielu. Mniej niż aktorów, ale albo nie mieli takiej siły przebicia, żeby dostać się do reżyserów, albo ich scenariusze... no cóż. W każdym razie, nigdy chyba żaden ze scenariuszy zgłoszonych przez kandydatów do teatru nie został zrealizowany. Ja oczywiście zachęcam do spróbowania swoich sił, ale zaznaczam jednocześnie, że trzeba być przekonanym do walki o swoje. To nie jest tak, że się przyjdzie i będzie. Ja wiem, że wszędzie jest trudno i trzeba mieć siłę przebicia ze swoim scenariuszem, ale cóż – u nas nie będzie lżej. Takiego kopa od życia warto zresztą dostać, żeby wiedzieć, czego się chce. Dlatego łatwiej mają u nas osoby, które już mają trochę doświadczenia życiowego, które próbowały już różnych rzeczy, które są ukształtowane przez różne wzloty i upadki, dzięki czemu są pewne siebie i swoich możliwości, ale jednocześnie są bardzo emocjonalne i wrażliwe. 0
Ruletka... Ją wspominam sentymentalnie z racji tego, że próby jakoś tak bardzo nas łączyły. Odbywały się przy Lipowej, w tym przedziwnym, zburzonym już budynku Wydziału Neofilologii. Ale jeśli chodzi o przełom, to był to spektakl Pawła Leszkowicza pt. List z daleka. Dla mnie było to o tyle istotne, że po raz pierwszy dostałam w nim rolę nie śpiewaną, nie tańczoną, tylko zwykłą. Po raz pierwszy grałam kogoś, kim zupełnie nie jestem. To dało mi możliwość zbudowania postaci od początku do końca. Grałam matkę dwóch 20-latków, która ma przeboje w życiu damsko-męskim. Jednego syna traktuje jak dziecko, dla drugiego jest zimna, a taka postawa nie jest dla mnie typowa, mówiąc delikatnie. W tym spektaklu nie byłam sobą – radosną, tryskającą energią dziewczyną – a dojrzałą, przypartą do muru kobietą po przejściach. Było to dla mnie ogromne wyzwanie, bo musiałam pokazać na scenie swoją emocjonalność nietypowymi dla mnie środkami – rozpłakać się, porzucać ciastem, nawet nawiązać zbyt bliską relację z własnym synem.
10–11
fot. Agnieszka Śnieżko
Który projekt był dla ciebie przełomem, przy którym najwięcej się nauczyłaś?
Kinga Błażejewicz Aktorka Teatru Hybrydy UW, studentka pedagogiki na UW i dziennikarstwa na UKSW. Pochodzi z Mielna w woj. zachodniopomorskim. Studiowała na Wydziale Teatru Tańca PWST w Bytomiu.
ustawa 2.0 /
UCZELNIA
Nauka na zakręcie Chaos, pomysły uważane za kontrowersyjne, protesty i niewidoczna z zewnątrz praca setek studentów, profesorów i polityków. Reforma Gowina budziła sporo emocji i nawet teraz trudno przewidzieć jej konsekwencje. T E K S T:
W E R O N I K A KO Ś C I E L E W S K A
olskie szkolnictwo wyższe od lat spotyka się z druzgocącą krytyką. Zarzucano mu niewystarczające przygotowanie studentów do wejścia na rynek pracy, problemy z przekazywaniem wiedzy przez obecną kadrę akademicką i zamknięcie na jakiekolwiek zmiany. Reforma jest potrzebna, dlatego pomysł jej przeprowadzenia obudził wśród studentów i profesorów nadzieje na progres. Pytanie brzmi, czy Konstytucja dla Nauki rzeczywiście jest w stanie odpowiedzieć na najbardziej palące problemy i poprawi coś w akademickiej machinie.
P
W ogniu krytyki Osoby nieśledzące przebiegu prac nad reformą pierwszy raz wnikliwiej mogły przyjrzeć się sprawie na skutek protestów studentów Uniwersytetu Warszawskiego w czerwcu tego roku. Początkowe plany dotyczące zmian były tworzone na zlecenie ministerstwa przez różne grupy osób tj. zespoły z Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Instytutu Allerhanda. Proponowane pomysły były często rozbieżne i wręcz niemożliwe do zrealizowania. Trudno było zatem przewidzieć ich rezultat. Za to protest dwudziestu osób stojących przed gmachem UW i do tego wieszających transparenty na balkonie z hasłami żądamy demokratycznych uniwersytetów spowodował nagłe zainteresowanie sprawą i falę wątpliwości, czy może rzeczywiście reforma zagraża polskiemu szkolnictwu wyższemu. Sami protestujący zostali jednak skrytykowani przez część społeczności akademickiej. Oskarżenia dotyczyły zwłaszcza
posługiwania się chwytliwymi hasłami (nieprzekazującymi konkretnych zarzutów) oraz organizowania populistycznych protestów zamiast włączania się do prac nad ustawą. Protest studentów zwrócił uwagę na argumenty przedstawione w liście 145 naukowców, którzy część propozycji prezentowanych w projekcie ustawy skomentowali następująco: Przedłożony Radzie Ministrów i kierowany do Sejmu projekt ustawy zawiera jednak w dalszym ciągu niezmiernie groźne rozwiązania, których wejście w życie spowoduje olbrzymi, niekorzystny przewrót w szkolnictwie akademickim. Przewrót ten może uruchomić lawinę gwałtownych, niekontrolowanych zmian. Nie będzie można ich powstrzymać.
Należy pamiętać jednak, że zarówno studenci, jak i kadra akademicka bardzo pozytywnie przyjmują wiele z wprowadzanych zmian. Obawy co do zmian W liście 145 wymienia się dziesięć poprawek, które zdaniem jego sygnatariuszy są niezbędne przed uchwaleniem ustawy. Pierwszym pomysłem budzącym wątpliwości pracowników świata nauki było obsadzenie ponad połowy Rady Uczelni osobami z zewnątrz. Mogłyby mieć one wpływ na wybór rektora, możliwość monitorowania sytuacji finansowej ośrodka akademickiego i decydowania o jego strategii i rozwoju. Według przeciwników tego pomysłu pogłębia-
łoby to problem komercjalizacji uniwersytetów, zwolennicy zaś uważali to za możliwość rozbicia wewnątrzuczelnianych klik profesorskich i niezbędny krok do dalszego wprowadzania zmian w funkcjonowaniu ośrodków naukowych. Pomysł ten jednak ostatecznie nie został wprowadzony w takiej formie, w jakiej na samym początku ubiegało się o to ministerstwo. Różnice tę podkreślił w komentarzu Bogdan Marek, były Przewodniczący Samorządu Studentów SGH: Na początku ministerstwo wyszło z pomysłem: Będzie Rada Uczelni, strategiczny organ, który będzie uchwalał strategię, składał się w większości z osób spoza uczelni i wskazywał kandydatów na rektora. Sejm naniósł jednak poprawki wyraźnie zmieniające wagę zapisu: organ nie strategiczny, tylko co najwyżej taktyczny, nie uchwalał, tylko opiniował, nie z większości, a z mniejszości, za to rektora wskazywał jako jeden z wielu organów. Ludziom nauki nie spodobał się też pomysł powołania profesorów dydaktycznych i zniesienia obowiązku habilitacji. Uznali oni, że przyznawanie tytułu profesora uczelni doktorom, którzy mają sukcesy naukowe lub dydaktyczne, obniży rangę profesorską. Ostatecznie pomysł ten się utrzymał i habilitacja nie jest obowiązkowa do otrzymania tytułu profesora uczelni. Wystarczy, aby pracownik miał znaczące osiągnięcia np. dydaktyczne lub zawodowe, jeśli jest pracownikiem naukowym. Ustawa nie wymienia jednak przykładów takich znaczących osiągnięć.
Deglomeracja regionalnych uczelni Najbardziej kontrowersyjną i szeroko komentowaną zmianą wynikającą z reformy jest deglomeracja regionalnych uczelni. 1
październik 2018
/ ustawa 2.0
fot. Akademicki Komitet Protestacyjny
UCZELNIA
Tak samo jak i do tej pory wyróżniane będą uczelnie mające kategorię naukową A i A+. Znajdują się one zazwyczaj w metropoliach i to im przyznawane są największe fundusze i granty. Obawy mają za to ośrodki z regionów Polski, gdzie zaobserwować można odpływ ludności, chętnych na studia jest mniej, a zarówno studenci, jak i kadra nie są w stanie odnosić tak dobrych rezultatów we wszystkich dziedzinach, jak największe uniwersytety. Rozwiązaniem wydaje się zatem koncentracja rozwoju naukowego w mniejszych ośrodkach wokół jednej dyscypliny czy dedykowanie im programów umożliwiających pozyskanie dofinansowania (np. Regionalna Inicjatywa Doskonałości, Dydaktyczna Inicjatywa Doskonałości). Jak komentuje Mateusz Panowicz pracujący przy reformie z ramienia SGH: Ośrodki takie będą często stawały się uczelniami zawodowymi, które będą mogły prowadzić studia licencjackie, magisterskie oraz tzw. kształcenie specjalistyczne – co ważniejsze, mogą one prowadzić tylko studia o profilu praktycznym. Zmiana zapowiada się zatem bardzo poważnie i trudno przewidzieć jej skutki. Przeciwnicy obawiają się, że mniejsze ośrodki będą masowo zwalniały dydaktyków, a z czasem po prostu upadały. Jeśli taki scenariusz się spełni, to różnice między bogatymi, rozrastającymi się regionami Polski a tymi biedniejszymi będą się pogłębiały.
Uczelnie realnie odpowiedzialne Należy pamiętać jednak, że zarówno studenci, jak i kadra akademicka bardzo pozy-
12–13
tywnie przyjmują wiele z wprowadzanych zmian. Wśród zalet ustawy wymienia się określenie różnych sankcji finansowych wobec uczelni za nieprzestrzeganie warunków umowy zawartej ze studentem, co gwarantuje realną ochronę jego praw. Chwalony jest również pomysł przyznania doktorantom urlopów rodzicielskich. Do tej pory mogli oni ubiegać się o urlop dziekański, uczelnia podejmowała jednak ostateczną decyzję, czy go udzieli.
Pozytywną zmianą dla doktorów i profesorów jest odejście od tzw. punktozy. Doktoranci odczują więcej pozytywnych zmian. Stworzone zostaną dla nich szkoły doktorskie, co ma pomóc usprawnić system kształcenia. Do tej pory za rozwój naukowy doktorantów odpowiadały instytuty i kolegia adekwatne do ich specjalizacji. Dzięki ujednoliceniu proces powinien być bardziej sprawiedliwy i efektywny. Dodatkowo każdemu doktorantowi może przysługiwać wyższe stypendium. Pozytywną zmianą dla przyszłych, ale i obecnych doktorów i profesorów jest odejście od tzw. punktozy. Tym pojęciem określa się problem zdobywania przez naukowców punktów potrzebnych do uzyskania stypendium, kolejnego stopnia naukowego lub grantu. Zdarzało się, że były one zależnie
od liczby artykułów i konferencji, w których uczestniczył pracownik naukowy, a nie od ich wartości i rangi. Nareszcie liczyć się będzie jakość publikacji naukowych, a nie jak do tej pory ich liczba (problem ten był już poruszany w MAGLU 167, w artykule pt. Najgorsze objawy punktozy).
Poprawki politycznie poprawne Media zainteresowały się ustawą także w końcowym etapie zmian, kiedy występowały problemy z uchwaleniem jej w Sejmie i proponowane były kolejne poprawki. Według niektórych pracujących nad nią studentów i profesorów uwagi proponowane przez polityków niwelowały najważniejsze zmiany ustalone do tej pory. Ostatecznie ustawę udało się jednak przegłosować. Ustawa przeszła i inaczej być nie mogło. PiS się zmobilizował, miał przy każdej trudnej poprawce i całej ustawie powyżej 230 głosów, więc nawet gdyby wszyscy [z opozycji – przyp. red.] byli, ustawa by przeszła. W Senacie przyjętych poprawek było już tylko sześć. Warto zwrócić uwagę, że jedna z nich została zgłoszona przez senatora Marka Rockiego, obecnego Rektora SGH. W jej myśl osoba pełniąca funkcję rektora w uczelni niepublicznej będzie musiała mieć stopień naukowy doktora – komentuje Bogdan Marek. Od tego miesiąca ustawa stopniowo wchodzi w życie. W październiku przyszłego roku uczelnie będą wprowadzały nowe statuty, w roku 2020 zakończą się kadencje obecnych rektorów. Zmian – jak widać – jest dużo, lecz trudno ocenić, jak wypadną one w praktyce i jakie ostatecznie będą miały skutki. 0
kalendarz wydarzeń /
PATRONATY Szukam partnera wspinaczkowego, tylko poważne propozycje.
Kalendarz wydarzeń II Edycja Akademii Liderek Biznesu 8 października – 7 grudnia Fundacja im. Lesława A. Pagi rozpoczyna nabór do projektu Akademia Liderek Biznesu. ALB to program mentoringowy dla studentek ostatnich lat kierunków z zakresu zarządzania, finansów i ochrony zdrowia. Jego celem jest wyposażenie uczestniczek w praktyczne umiejętności wymagane na rynku pracy. Trwa 6 miesięcy i zakłada comiesięczne warsztaty oraz spotkania z liderkami i liderami biznesu. Program kończy się 2-miesiecznym stażem w firmie partnerskiej. Więcej szczegółów na stronie: http://bit.ly/akademialiderek.
III Konferencja Studentów Wydziału Nauk Ekonomicznych UW 19 października Wydział Nauk Ekonomicznych oraz Koło Naukowe Strategii Gospodarczej UW zapraszają do udziału w III Konferencji Studentów WNE, która odbędzie się na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Studenci WNE zaprezentują na niej prace dyplomowe oraz wyniki badań. Odbędą się prelekcje zaproszonych gości: przedstawicieli świata ekonomii, finansów, marketingu i biznesu, a po nich dyskusja z udziałem publiczności. Na konferencji mile widziani będą nie tylko pasjonaci ekonomii. Więcej informacji na stronie: fb.com/knsguw.
Ekonomiś 19–21 października Ekonomiś to nowy projekt charytatywny Zrzeszenia Studentów Polskich SGH. Trzy dni zabawy, warsztatów i dostosowanych do wieku aktywności dla podopiecznych Zespołu do obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych nr 1 w Warszawie. Będziemy pomagać i organizować atrakcje dla dzieci z warszawskiego domu dziecka. Cel projektu jest jeden: uśmiech na twarzach dzieciaków! Więcej szczegółów i aktualności na stronie: facebook.com/projektekonomis.
Business Week 5–8 listopada Jeśli szukasz swego miejsca w świecie biznesu, chcesz pogłębić wiedzę i sieć kontaktów, zapraszamy Cię do udziału w projekcie Business Week organizowanym przez Studenckie Koło Naukowe Biznesu, którego tegoroczna edycja odbędzie się w terminie 5–8 listopada. Szereg warsztatów prowadzonych przez liderów w swoich branżach: Konsultingu, Bankowości, FMCG oraz Travel, pozwoli Ci zrozumieć charakter danej pracy i przekonać się którą ścieżką kariery podążać. Więcej informacji na stronie: https://www.facebook.com/SKNbiznesu/.
1 Energize Your Image 2 16–17 października 3 Chcesz przyśpieszyć swoją karierę, ale nie wiesz jak? Jesteś ambitny i szukasz wymarzonych praktyk, ale wciąż czujesz się nie4 pewnie w skomplikowanym procesie rekrutacyjnym? Chcesz sku5 tecznie budować sieć kontaktów biznesowych online i offline? Ci rozwinąć skrzydła! Przyjdź na konferencję Ener6 Pomożemy gize Your Image. Projekt składa się z praktycznych warszta7 tów, prelekcji i sesji networkingowej. Nie przegap swojej szansy! Szczegóły na stronie: https://www.facebook.com/sknenergetyki. 8 9 Piknik Międzynarodowy SGH października 10 19 11 19 października w Auli Spadochronowej SGH odbędzie się Piknik Międzynarodowy. Jest to projekt dwóch działających w SGH or12 ganizacji – SKN-u Spraw Zagranicznych oraz Korporacji Handlu 13 Zagranicznego. Podczas całodziennego eventu przedstawiciele kilkunastu ambasad będą promować reprezentowane przez siebie państwa 14 zarówno jako atrakcyjną destynację turystyczną, jak i kierunek wystudenckiej. W ramach wydarzenia odbędą się konkursy z na15 miany grodami, a popołudniu spotkanie z podróżnikiem 7happysummits. 16 17 Globalne Czytanie o Globalnych Wyzwaniach 5 listopada 18 5 listopada o godzinie 19.00 odbędzie się transmisja na żywo ze 19 światowej premiery projektu Globalne Czytanie o Globalnych Wy20 zwaniach. To wieczór z innowacyjną edukacją o 17 Celach Zrównoważonego Rozwoju. Wydarzenie integrujące pokolenia, od juniora 21 do seniora! Wśród gości specjalnych wystąpią liderzy opinii ze świa22 ta nauki, mediów, kultury, dyplomacji i biznesu. Więcej na stronie: www.thebridge-foundation.org oraz https://www.facebook.com/ 23 TheBridgeFoundation2015/. Bądźcie z nami! Do zobaczenia online! 24 oszczędzaj na doświadczeniach! 25 Nie 26 Doświadczenia branżowego nie da się kupić, ale można je zdobyć jeszcze podczas studiów. Teraz możesz wziąć udział w najbardziej prestiżowych konkur27 sach, gdzie na zwycięzców czeka nawet 30 tyś. zł., nagrody elektroniczne, bilety 28 lotnicze i szkolenia. W trakcie każdego z trzech etapów symulacji wyzwań z obszaru podatków w EYe on Tax i corporate finance w EY Financial Challenger 29 możesz nawiązać relację z najlepszymi doradcami podatkowymi i transakcyjnymi, naszymi rekruterami oraz innymi wschodzącymi gwiazdami świata bizne30 su. Rok temu w obu konkursach wzięło udział ponad 2 500 uczestników. Ty ze 31 zdobytym doświadczeniem pokierujesz karierę tam, gdzie wybierzesz.
Informacja dla organizacji Organizujesz interesującą konferencję? Koordynujesz nowy, ciekawy projekt? Możemy Ci pomóc dotrzeć do społeczności studenckiej SGH i UW. Zapytaj o Patronat Medialny Niezależnego Miesięcznika Studentów MAGIEL, pisząc na: magiel.patronaty@gmail.com. Deadline na zgłoszenia do numeru listopadowego: 12.10.2018.
październik 2018
/ epidemia odmów szczepień
Tylko nie w szczepionkę Wśród rodziców nowo narodzonych dzieci szerzy się nowego rodzaju epidemia. Czy uda się powstrzymać falę odmów szczepień, zanim przeistoczy się ona w nawrót dawno zapomnianych zagrożeń? AUTOR:
K A R O L C Z A R N EC K I
GRAFIKA:
J E R E M Y WOJ C I E S Z A K
ak dla większości rodziców również i dla państwa S. narodziny dziecka były wielkim wydarzeniem. Niestety nowo narodzona Ania wykazywała się szczególną podatnością na choroby. Do negatywnych reakcji dochodziło zwłaszcza po szczepieniach. Częste gorączki spędzały sen z powiek młodym rodzicom. Ania okazała się jednak w pełni zdrowym dzieckiem, a niepokojące objawy rzadkimi, aczkolwiek niegroźnymi skutkami reakcji organizmu na przyjęcie osłabionego patogenu. Bartek, druga pociecha państwa S., nie został już zaszczepiony. Podobnie jak prawie 30 tys. innych dzieci w Polsce w 2017 r.
J
Żywioł ujarzmiony Tożsamość pacjenta zero epidemii eboli z 2014 r. pozostaje w sferze spekulacji. Część źródeł wskazuje na dwuletniego chłopca z wioski Meliandou w Gwinei. Wątpliwości nie wzbudza liczba ofiar – 11 315, czyli prawie 50 proc. zakażonych. W przeciągu jednego roku choroba rozprzestrzeniła się z odludnego regionu Afryki Zachodniej na 6 krajów regionu. Pojedyncze osoby z takimi objawami trafiają też do szpitali w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Włoszech i Hiszpanii.
Odmowa szczepień w Sztokholmie doprowadziła w 1874 r. do wybuchu lokalnej epidemii ospy prawdziwej. Przypadek tego stosunkowo niewielkiego ogniska przypomina, jak bardzo niebezpieczne są choroby zakaźne. Przez setki lat stanowiły one największe zagrożenie dla populacji ludzi na całym świecie. Wielokrotnie plagi i epidemie potrafiły być żywiołem dziesiątkującym nawet najpotężniejsze cywilizacje. Historię koncepcji uodparniania ludności można prześledzić od XII-wiecznych Chin. Wywodząca się stamtąd wariolizacja, czyli celowe
14–15
zarażanie zdrowych osób celem wzmocnienia odporności, zdobyła popularność w Europie na początku XII w. Przełom nastąpił w 1796 r., kiedy Edward Jenner po raz pierwszy przetestował współczesną szczepionkę na ospę. 167 lat później w Polsce doszło do ostatniej epidemii ospy prawdziwej, gdy na skutek przywiezienia choroby z Indii cały Wrocław został odizolowany od reszty świata. Tylko dzięki radykalnej reakcji oraz szybkiej dystrybucji szczepionek wśród zagrożonej populacji uniknięto tragedii. Jeszcze w połowie XX w. ospa zabijała ponad 2 mln ludzi rocznie. Obecnie od 1980 r. jest uznawana za chorobę całkowicie wyeliminowaną, której wirus utrzymywany jest jedynie w kilku ośrodkach medycznych na świecie. W krajach wysoko rozwiniętych podobny los spotkał polio, tyfus, gruźlicę, odrę, różyczkę i wiele innych. Szczepienia niezaprzeczalnie przyczyniły się do uratowania milionów istnień. Dlaczego więc rosnąca grupa ludzi utożsamia je z czymś wręcz przeciwnym?
Szarlatan odkryty Rok 1998. Zespół naukowców pod przewodnictwem Andrew Wakefielda publikuje w renomowanym periodyku medycznym „The Lancet” wnioski z 3 lat badań przeprowadzanych na Royal Free Medical School w Londynie. Pada w nich szokujące oskarżenie: oto MMR, potrójna szczepionka przeciwko odrze, śwince i różyczce, powszechnie stosowana u dzieci w wieku 13– 14 miesięcy, powoduje u szczepionych autyzm! Szokujące wyniki miały sugerować poważne nadużycia ze strony koncernów farmaceutycznych. Oskarżały je o dezinformację czy wręcz ostentacyjne kłamstwa dotyczące bezpieczeństwa szczepionek. Jak się później okazało, jedynym winnym rozprzestrzeniania nieprawdziwych danych był sam Wakefield. Wyniki dziennikarskiego śledztwa przeprowadzonego przez Briana Deera jasno wskazały: autorzy badania byli finansowani przez organizacje JABS – stowarzyszenie rodziców, które miało intencję pozwać koncerny farmaceutyczne. Potrzebowali oni tylko casus belli, czegokolwiek, co udowadniałoby ich racje i stanowiło podstawę do wytoczenia procesu. Same
epidemia odmów szczepień /
badania zostały zdyskredytowane przez środowiska medyczne. Niemalże w każdym ich elemencie znaleziono błędy i nadużycia, począwszy od małej próby testowej, na którą składało się jedynie 12 osób, a skończywszy na krzywdzeniu dziecięcych pacjentów wieloma inwazyjnymi i niepotrzebnymi badaniami. Autorzy dopuścili się również ewidentnych kłamstw – zarzekali się na przykład, że dzieci, które przebadano, były wybierane losowo, tymczasem pięcioro z nich wykazywało zaburzenia neurologiczne jeszcze przed eksperymentem. W opublikowanych wynikach badań stwierdzono też, że 100 proc. dzieci po
zakończeniu testów miało autyzm – podczas gdy naprawdę chore okazało się tylko jedno. Skompromitowany artykuł naukowy został usunięty z archiwum czasopisma, 10 z 13 autorów wycofało się z prezentowanych wniosków, a Wakefieldowi odebrano prawo do wykonywania zawodu. Szarlatan został odkryty, a niefortunne badanie miało pozostać niechlubną ciekawostką na kartach medycznej historii.
mogą też doprowadzić do śmierci (choć jest to mało prawdopodobne). Niemniej niestosowanie szczepionek wiąże się z jeszcze większym zagrożeniem. W 1979 r. w Japonii po doniesieniach o śmierci z nieznanej przyczyny dwojga dzieci po podaniu zastrzyku zaprzestano szczepień przeciwko krztuścowi. W tym przypadku nawrót epidemii kosztował życie 41 ofiar.
Czasy się zmieniają, ludzie nie
Alternatywa dla faktów
Ruchom antyszczepionkowym naukowa kompromitacja Wakefielda i innych mu podobnych jednak nie przeszkadza. Badanie to stało się tak głośne, że współczesna opinia publiczna utożsamia ruchy przeciwników szczepień praktycznie wyłącznie z podobnymi oskarżeniami/ poglądami. Postulaty te stanowią jednak tylko niewielką część agendy tzw. alt-medu. Ruchy antyszczepionkowe istniały w zasadzie tak długo jak same szczepionki. Teorie z ich pierwszych lat były nie mniej szalone – karykatura z XIX w. przedstawia zaszczepionych na ospę zamieniających się w krowy (pionierska szczepionka Edmunda Jennera opierała się na wirusie krowianki, czyli podobnej do ospy choroby występującej wśród bydła domowego). Organizacje tego typu powołują się na wolności osobiste i prawo wyboru co do ochrony własnych dzieci. Odmowa szczepień w Sztokholmie doprowadziła w 1874 r. do wybuchu lokalnej epidemii ospy prawdziwej po tym, jak wskaźnik zaszczepień spadł do około 40 proc. Podobnych przypadków było na świecie wiele – za każdym razem wybuch ogniska choroby okazywał się skutecznym argumentem na rzecz szczepień. W 2014 r. ze względu na wysoki odsetek niezaszczepionych dzieci w Disneylandzie w Kalifornii pojawiło się ognisko odry. Na terenie całego kraju odnotowano powiązane z nim 147 potwierdzone przypadki zachorowań. Na skutek incydentu stan wycofał możliwość uchylenia obowiązku szczepień ze względu na osobiste przekonania. Nie powstrzymuje to jednak rodziców od poszukiwania lekarzy gotowych wypisywać medyczne przeciwwskazania blokujące szczepienia ich dzieci. Nie da się ukryć, że stosowanie szczepionek nie jest pozbawione ryzyka. Zazwyczaj niepożądane odczyny poszczepienne, takie jak wysoka temperatura czy złe samopoczucie, stanowią reakcje organizmu na przyjęcie patogenu. Są one niegroźne i towarzyszy im wytwarzanie odpowiednich przeciwciał, które mają zapewnić dziecku odporność. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy reakcje na podanie patogenu choćby i w osłabionej formie stanowią zagrożenie; niepożądane odczyny poszczepienne
Warszawa 2 czerwca 2018 r. Ulicą Marszałkowską przechodzi marsz kilku tysięcy przeciwników obowiązkowych szczepień. Jego organizatorem jest stowarzyszenie STOP NOP. Skupia ono wokół siebie większość aktywności antyszczepionkowców w Polsce. Niespełna 2 miesiące po marszu przedstawiciele organizacji złożyli w Sejmie obywatelski projekt ustawy o zniesieniu obowiązkowości szczepień. Jej prezes Justyna Socha w rozmowie zaznacza jednak, że nie powinno się określać STOP NOP jako stowarzyszenia nastawionego przeciwko szczepionkom – członkowie nie zgadzają się jedynie na obowiązkowe szczepienia i chcą, by rodzice byli lepiej poinformowani o ich możliwych negatywnych skutkach.
Dla wielu przekaz środowisk altmedu wzbudza większe zaufanie niż środowiska lekarskie. Chociaż STOP NOP chciałoby walczyć z dezinformacją, to na samej stronie internetowej stowarzyszenia można znaleźć wiele artykułów o dość niepokojącej treści. Połowa literatury naukowej jest fałszywa – głosi tytuł jednego z nich. W innym tekście ta sama organizacja niejako odpowiada na oskarżenia o powracających ogniskach odry, przekonując, że jej przebycie miało chronić przed nieuleczalnymi chorobami, takimi jak nowotwory. Kolejny sugeruje, że ta zabijająca 400 osób dziennie choroba miała być względnie niegroźna i łatwa do leczenia naturalnymi metodami, na przykład poprzez podawanie witaminy A i C oraz leków homeopatycznych. Rzeczywiście, część z danych zawartych w tych artykułach można uznać za prawdziwe. Tak, istnieje eksperymentalna terapia zwalczania nowotworów przy pomocy zmodyfikowanych wirusów odry, do złudzenia przypominających szczepionki. Kluczowe są tu słowa „eksperymentalna” oraz „zmodyfikowane”, przez autorów artykułu niestety pominięte. 1
październik 2018
/ epidemia odmów szczepień
Wilk w owczej skórze Dla wielu odbiorców działania i przekaz środowisk alt-medu wzbudza niekiedy większe zaufanie niż środowiska lekarskie. Sam STOP NOP kreuje się na organizację skupioną wokół pomocy rodzicom, których dzieci zostały dotknięte przez niepożądane odczyny poszczepienne. Postulat zniesienia obowiązkowych szczepień uzasadniają stwierdzeniem skoro jest ryzyko, powinien być wybór. Skuteczność tej argumentacji potwierdza 120 tys. podpisów złożonych pod wspomnianym wyżej projektem ustawy. Biorąc pod uwagę szerszy kontekst skutków działalności antyszczepionkowców, zaufanie, jakim są obdarzani, czyni ich szczególnie niebezpiecznymi. Zagrożenie to można skategoryzować na trzech płaszczyznach. Po pierwsze, podważane jest zaufanie wobec rzetelnych źródeł naukowych, dyskredytowani są naukowcy i lekarze. Prowadzona przez alt-med kampania alternatywnych faktów, choć z pozoru wiarygodna, oparta jest na licznych niedomówieniach i ekstrapolacjach, a sam sposób przekazywania informacji buduje w odbiorcy poczucie bycia ofiarą spisku. Wedle głosicieli środowiska medyczne i naukowe czy nawet rządy krajów miałyby być „opłacane” przez wielkie korporacje, czerpiące ze sprzedaży szczepionek gigantyczne zyski. Argument ten zasadniczo pozbawiony jest podstaw. Segment szczepionek stanowi jedynie niewielki ułamek przychodów sektora farmaceutycznego. Dużo bardziej opłacalne jest leczenie chorób niż zapobieganie im. Nie są to jednak teorie najbardziej szalone. Na przykład prof. dr. hab. Stanisław Wiąckowski twierdzi, że szczepionki służą kontrolowanej depopulacji Polski. Po drugie, osłabiana jest odporność zbiorowiskowa społeczeństwa. Jest ona kluczowa
w ochronie większości populacji, zwłaszcza tej niewielkiej jej części, która z różnych powodów zaszczepiona być nie mogła. Powszechne szczepienie blokuje możliwość rozprzestrzeniania się chorób, szczególnie tych najbardziej zaraźliwych. Każda choroba charakteryzuje się określonym progiem bezpieczeństwa wyrażanym w procencie osób zaszczepionych, który zapobiega jej rozprzestrzenianiu. I tak według Państwowego Zakładu Higieny próg dla wyjątkowo zakaźnej odry wynosi 95 proc. W Polsce spadliśmy poniżej niego w 2017 r. – stąd coraz więcej słyszymy o powrocie tej choroby. Z kolei w 2018 r. z wysokim prawdopodobieństwem spadniemy poniżej analogicznego progu dla krztuśca. Działalność alt-medu podszyta jest jednak nie tylko ignorancją, lecz także cynizmem i żądzą zysku. Emocje oraz naiwność „ofiar” są wykorzystywane przez osoby pokroju Jerzego Zięby – znanego polskiego obrońcy badań Andrew Wakefielda. Zmanipulowanym oferowane są „lepsze” naturalne zamienniki oraz alternatywne terapie. W teorii mają one mieć uzdrawiające działanie. W praktyce pacjent ma szczęście, jeśli zostanie mu sprzedana witamina lub suplement diety w cenie kilkunastokrotnie wyższej niż podobny specyfik w aptece. Niekiedy jednak jako pożyteczny lek reklamowana jest substancja szkodliwa – jak w przypadku zalecanych przez Jerzego Ziębę dożylnych wlewów z wody utlenionej, które nie tylko nie działają, lecz także są potencjalnie zabójcze.
Inteligentni, wykształceni, świadomi Najwięcej przypadków unikania szczepień obserwuje się, paradoksalnie, w regionach miejskich, wśród absolwentów uczelni wyższych. Często okazuje się, że osoby, które nie szczepią dzieci, są lepiej wykształcone i potrafią bardziej przekonująco argumentować podjętą decyzję niż ci, którzy po prostu słuchają porad lekarzy. Niestety takie uzasadnienie zazwyczaj
pochodzi ze źródeł jedynie powierzchownie wiarygodnych, a w rzeczywistości podających dalej pseudonaukowe odkrycia środowisk alt-medu. Raport The psychological roots of anti-vaccination attitudes opublikowany w magazynie „Health Psychology” podważa jednak tezę o zależności poziomu edukacji od wykazywanych postaw antyszczepionkowych. Badacze wymieniają zupełnie inne podstawy takich zachowań. Przede wszystkim zauważają, że szczególnie podatne są osoby o określonym modelu psychologicznym, wyrażanym przez skłonność do wiary w teorie spiskowe. Do tego dochodzą inne czynniki, począwszy od niechęci do igieł i ewentualnych negatywnych wspomnień związanych ze szczepieniami i ogółem służby zdrowia, a skończywszy na dalece posuniętym indywidualizmie i przekonaniu o własnym nonkonformizmie. Wyższy odsetek wykształconych mieszkańców dużych ośrodków miejskich wśród antyszczepionkowców wyjaśniany jest głównie nieporównywalnie większą ekspozycją na działania alt-medu w przestrzeni publicznej i Internecie. Jak zauważa na swojej stronie znany z działalności informacyjnej
Najwięcej przypadków unikania szczepień obserwuje się w miastach. przeciwko ruchom antyszczepionkowym lekarz Dawid Ciemięga, są w Polsce miejsca, gdzie nikt nigdy o tego typu ruchach nie słyszał. Badanie wskazuje również na nieskuteczność akcji informacyjnych. Wiara w teorie spiskowe nie jest oparta na wiedzy, a na emocjach. Autorzy wspomnianego raportu wykazali, że zarówno przytaczanie renomowanych lekarzy jako autorytetów, jak i przedstawianie badanym zdjęć skutków chorób zakaźnych wywiera jedynie minimalne wrażenie. Osoby o wyższym wykształceniu okazują się też najtrudniejszymi w zmianie nastawienia. Warte wspomnienia jest również to, że ta grupa nie jest jednak jednolita.
Gra (braku) zaufania Klucz do rozwiązania problemu dezinformacji i manipulacji szerzonej przez ruchy antyszczepionkowe leży w samej służbie zdrowia. Zarówno przeciwnicy szczepień, jak i lekarze skupieni na walce z nimi zgadzają się co do jednego: polscy doktorzy zbyt często zawodzą przy rozmowach z rodzicami o szczepieniach. Brakuje spójnych informacji o dobroczynnych skutkach szczepień, jak również o możliwych działaniach niepożądanych.
16–17
epidemia odmów szczepień /
Część lekarzy nie ma zarówno wiedzy, jak i chęci, aby służyć pomocą wątpiącym rodzicom. Badania Państwowego Zakładu Higieny wykazały niepokojące braki wśród polskich pediatrów. Tylko 21 proc. z nich poświęca wizytę na kompleksowe omówienie szczepień z rodzicami. Pytania o bezpieczeństwo są oddalane jako niedorzeczne, a w przypadku odmowy szczepień zbyt często przyjmuje się strategię konfrontacyjną. Przykładem może być tu głośny proces o ograniczenie praw rodzicielskich pary z Inowrocławia, kiedy sąd ostatecznie nie przychylił się do wniosku lekarzy. Jednakże samo to, że coraz więcej sporów z porodówki kończy się na sali sądowej jest co najmniej niepokojące. Kolejnym problemem jest daleko posunięte urynkowienie medycyny. Obecność koncernów farmaceutycznych widoczna jest w naszym kraju niemalże wszędzie – od poczekalni w przychodniach po materiały biurowe w gabinetach lekarskich. Lekarze często i nie bez przyczyny oskarżani są o polecanie pacjentom leków konkretnych producentów. Suma przekazana medykom w formie szkoleń i wynagrodzeń za wykłady w 2016 r. przekracza 100 mln złotych. Część dodatkowych szczepień, jak na przykład te przeciwko rotawirusom, nie jest też w Polsce refundowana. Proponowanie rodzicom nadprogramowego kosztu może być odbierane jako próba wymuszenia zapłaty na rzecz koncernów. Braki w komunikacji oraz potencjalnie korupcjogenne środowisko budują w pacjentach wrażenie występowania zmowy. Stąd widzimy w Polsce wyjątkowo niski wskaźnik zaufania do lekarzy wynoszący jedynie 43 proc.
Kolejnym problemem jest daleko posunięte urynkowienie medycyny. Zdrowe koszty Recepta na szczepionkowy sceptycyzm jest zatem teoretycznie prosta. Potrzebna jest w Polsce szeroko zakrojona akcja informująca o działaniu szczepień, również tym potencjalnie negatywnym. Nie powinna ona jednak opierać się na spotach w mediach i cytowaniu autorytetów, które i tak nie przemówią do rodziców. Należy taką akcję przeprowadzić na bezpośrednim poziomie, przez lekarzy pierwszego kontaktu oraz pracowników położnictwa. Dobrym krokiem wydają się również uzupełniające szkolenia dla kadry medycznej, które mogły by zmienić sposób, w jaki traktowani są rodzice nieprzekonani do szczepienia dzieci. Poczucie odrzucenia przez środowisko medyczne może być przyczyną szukania przez nich kontaktu z organizacjami typu STOP NOP.
Odsetek dzieci szczepionych przeciw odrze, śwince i różyczce (MMR) Źródło danych: Biuletyn „Szczepienia ochronne w Polsce” (wyd: NIZP-PZH, GIS)
Jednocześnie system kontroli szczepień wymaga uszczelnienia. Obecnie po wyjściu ze szpitala egzekwowanie obowiązków rodziców przybiera formę teoretyczną. Upomnienia w przypadku niezaszczepienia wciąż nie są dostarczane terminowo. Konieczne jest również wprowadzenie odpowiednich instytucji kontrolujących kompletność szczepień wśród dzieci w przedszkolach i szkołach. Proponowane było uzależnienie przyjęcia dzieci do placówek edukacyjnych od ich zaszczepienia jako doraźna metoda walki z rozprzestrzenianiem się chorób. Na razie rozwiązanie to jest jednak uważane za niekonstytucyjne. W zwiększeniu zaufania rodziców pomocne będzie wyprowadzenie koncernów medycznych z przychodni oraz gabinetów lekarskich. Należy przyjąć takie rozwiązania, które ograniczyłyby obrót materiałami promocyjnymi konkretnych terapii i leków ze szczepionkami włącznie. Według polskiego kalendarza szczepień dzieci powinny zostać im poddane wielokrotnie w pierwszych miesiącach życia. Siłą rzeczy wzbudza to duży opór rodziców, stąd aż 60 proc. wybiera wygodniejsze szczepionki skojarzone (pozwalają na zapobieganie kilku chorobom przy wykonaniu tylko jednego zastrzyku), które w wielu krajach są refundowane, w Polsce pozostają jednak płatnym luksusem. Uzupełnienie listy bezpłatnych szczepień o nowocześniejsze rozwiązania oraz szczepionki obecnie traktowane jako dodatkowe jeszcze bardziej ograniczy zarówno ryzyko i ewentualne nieprzyjemności dla dzieci, jak i koszty dla rodziców.
Nic jednak nie przychodzi za darmo. Koszty takich reform będą liczone w miliardach złotych. Nie jest to jednak dużo w porównaniu z ceną, jaką przyjdzie nam zapłacić, jeśli będziemy ignorować niebezpieczeństwo powrotu śmiertelnych chorób zakaźnych. Nie możemy pozwolić sobie na czekanie, aż najmocniejszym argumentem w walce z antyszczepionkowcami staną się śmiertelne ofiary nawrotów epidemii. 0
październik 2018
specustawa mieszkaniowa /
POLITYKA I GOSPODARKA Am considering taking Magiel private at 420. Funding secured.
Dziesięć lat samowolki Podpisana przez prezydenta Andrzeja Dudę specustawa mieszkaniowa stanowi ukłon w stronę deweloperów. Od 22 sierpnia przedsiębiorcy będą w stanie realizować inwestycje praktycznie niezależnie od miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego (MPZP). T E K S T:
M AT E U S Z S KÓ R A
edług danych Eurostatu z kilku ostatnich lat Polska zajmuje niechlubne miejsce w pierwszej piątce wśród krajów UE pod względem przeludnienia lokali mieszkalnych. W rankingu ustępujemy jedynie takim europejskim tygrysom jak Bułgaria, Rumunia czy Łotwa. Obniżenie tego wskaźnika jest jednym ze średniookresowych celów polityki mieszkaniowej obecnego rządu. Zadania i środki do ich wykonania wskazuje Narodowy Program Mieszkaniowy, który został przyjęty w 2016 r. Na stronie Ministerstwa Inwestycji i Rozwoju (MIiR) możemy przeczytać, że rząd ma w planach zwiększenie liczby mieszkań przypadających na 1000 osób – w ten sposób ma nastąpić wzrost jednego ze wskaźników służących do obliczania przeludnienia. Z obecnych 363 lokali na tysiąc mieszkańców do 2030 r. mamy dotrzeć do europejskiej średniej, czyli 435. Szybka konsultingowa kalkulacja pozwala stwierdzić, że powyższa deklaracja oznacza wybudowanie nieco ponad 2,7 mln mieszkań w ciągu 14 lat – z czego minęły już dwa. Na pomoc ma przyjść Ustawa o ułatwieniach w przygotowaniu i realizacji inwestycji mieszkaniowych oraz inwestycji towarzyszących.
W
Cała wiara w rynek Specustawa mieszkaniowa ma na celu wprowadzenie ułatwień w procedurach planistycznych i projektowych, co powinno pozwolić deweloperom na szybsze oraz tańsze przeprowadzanie inwestycji budowlanych. Tym samym rząd przesuwa część odpowiedzialności za oddanie nowych lokali mieszkalnych na jednostki prywatne. Powody wydają się oczywiste. Jeszcze w lutym 2018 r. prezes BGK Nieruchomości, Mirosław Barszcz, wypowiadał się następująco na temat możliwości produkcyjnych państwowego banku rozwoju: My [...] w ciągu najbliższych 12 lat będziemy mogli dużym wysiłkiem sfinansować zbudowanie 200, może 250 tys. mieszkań. Pierwsze 100 tys. ma być w budowie i przygotowaniu już w 2019 r. Lokale te będą wybudowane pod szyldem programu Mieszkanie+, a spółką odpowiedzialną jest nadal BGK Nieruchomości. Na razie nie widać na horyzoncie innych inwestycji budowlanych, które miałyby być zrealizowane przez państwo. Nie poddawajmy się jednak. Na podstawie dostępnych raportów o zasobach 1
październik 2018
POLITYKA I GOSPODARKA mieszkaniowych Banku Danych Lokalnych GUS można dedukować, że między 2013 a 2016 r. w Polsce co roku przybywało średnio 140 tys. lokali przeznaczonych na stały pobyt osób. Jeżeli założymy, że banki ziemi deweloperów i gmin są nieskończone, przez najbliższe 12 lat nie nastąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy, kapitał zagraniczny nie będzie odpływał na skutek podniesienia stóp procentowych EBC czy innych banków centralnych, a także na sytuację gospodarczą nie wpłynie mnóstwo innych czynników, które należałoby rozważyć przy takich szacunkach, w Polsce do 2030 r. „organicznie” powinno pojawić się 1,68 mln mieszkań. Razem z 250 tys. lokali z BGK do osiągnięcia celów MIiR brakuje raptem około miliona lokali.
Bez smyczy Lukę w ich budowie wypełnić ma właśnie specustawa mieszkaniowa, której podstawowym zadaniem jest skrócenie czasu potrzebnego do wydania decyzji w sprawie tego, czy lokalizacja inwestycji budowlanej jest dopuszczalna. Akt ten wyjmuje również realizacje mieszkaniowe spod obowiązku przestrzegania dotychczasowych aktów prawnych i obostrzeń dotyczących zagospodarowania przestrzennego, wynikających m.in. z ustaleń Ustawy z 2003 r. W rezultacie powinna wzrosnąć rynkowa podaż mieszkań. Dokument, który będzie obowiązywał przez 10 lat, wprowadza kolejny indywidualny tryb wydawania pozwolenia na inwestycję, obok systemu kontrowersyjnych decyzji o warunkach zabudowy (tzw. wuzetek). Uchwalony proces decyzyjny jest dość interesujący. Ustawa podaje na przykład standardy dotyczące odległości inwestycji od dróg publicznych, przystanków komunikacji miejskiej oraz szkół. Chwilę później oznajmia jednak, że wspomniane obiekty wcale nie muszą istnieć w chwili wydawania zgody na inwestycję – mogą być one jedynie zaplanowane do realizacji. Ciekawy jest również zapis art. 7 ust. 12, według którego po tym, jak w radzie gminy zostaje złożony wniosek o lokalizację inwestycji, jej organ wykonawczy ma przekazać informację o projekcie do 22 różnych komisji, zarządców i dyrektorów. Każda z jednostek ma 21 dni na zaopiniowanie wniosku, po przekroczeniu tego terminu Ustawa domniemuje brak zastrzeżeń. Wszystkie opinie zostają przekazane do wójta (albo burmistrza czy prezydenta miasta), a ten w ciągu trzech dni dostarcza je inwestorowi. W tym miejscu proces opisywany w specustawie staje się dość niejasny. Inwestor może bowiem na podstawie otrzymanych opinii zmodyfikować wniosek, który złożył przed radą gminy. Wątpliwości budzi wyrażenie: W przypadku modyfikacji wniosku przepisy ust. 1–15
20–21
/ specustawa mieszkaniowa
stosuje się. Jeżeli przyjmiemy, że modyfikacja rozpoczyna proces przyjmowania uchwały od początku, wniosek taki może wpaść w błędne koło opinii i modyfikacji. Sam proces potrwa wtedy znacznie dłużej niż ustawowe 60 dni.
Plan planowi nierówny Zgodnie ze specustawą rada gminy musi podjąć decyzję o inwestycji, biorąc pod uwagę bliżej niesprecyzowane kryteria: stan zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych na terenie gminy oraz potrzeby i możliwości rozwoju gminy. Pomińmy dość ogólny charakter tych wyrażeń i wytłumaczmy położenie specustawy względem dość specyficznych realiów polskiej planistyki.
Zamiast spójnej wizji [...] Polskę czekają setki indywidualnych decyzji. Ustawa z 2003 r. wprowadziła nowe zasady ustalania miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego (MPZP), unieważniając przy okazji plany uchwalone na podstawie starych przepisów. Tego typu dokumenty określają dopuszczalne sposoby użytkowania i zainwestowania terenu. Są uchwalanymi przez gminy aktami prawa miejscowego, czyli innymi słowy MPZP stanowi ważne źródło prawa. Charakteru powszechnie obowiązującego nie mają natomiast studia uwarunkowań, które są ogólną diagnozą aktualnej sytuacji społeczno-gospodarczej gminy oraz sugerowanymi kierunkami rozwoju przestrzennego. Studium jest aktem wewnętrznym dla organów wykonawczych gmin i tylko one były dotychczas zobowiązane do jego przestrzegania. Każdy MPZP musi być zgodny z takim studium. Proces uchwalania planów okazał się jednak dość uciążliwy – do 2016 r. zostało nimi objęte jedynie nieco ponad 30 proc. terenów. Ze względu na niskie pokrycie gruntów MPZP wzrosła popularność wielokrotnie krytykowanych przez urbanistów i Najwyższą Izbę Kontroli decyzji o warunkach zabudowy. Tak zwane wuzetki są wydawane w przypadku braku MPZP. Za ich pomocą jednostki administracyjne mogą rozstrzygnąć, czy zamierzenie inwestycyjne danego typu jest możliwe do zrealizowania w konkretnym miejscu bez naruszenia istniejącego ładu przestrzennego. Na podstawie wuzetek może być później wydana decyzja o pozwoleniu na budowę. Wuzetki z szczególnego przypadku decydowania o zagospodarowaniu terenu stały się podstawowym instrumentem planowania przestrzennego w Polsce. Narzędziem, którego o dziwo nie reguluje specustawa mieszkaniowa, mimo że przeprowadzona w 2016 r. kontrola NIK wykazała 577 różnego rodzaju
nieprawidłowości w 193 postępowaniach poprzedzających wydanie decyzji.
A jezioro damy tutaj Jeśli wniosek inwestora będzie w jakiejś części niezgodny z obowiązującym MPZP, zgoda będzie uzależniona od opinii rady gminy. Natomiast w przypadku braku MPZP – od opinii organu wykonawczego gminy. Inwestycja ma być jednak zawsze zgodna ze studium. W ustach polityków leseferowskie podejście specustawy mieszkaniowej do MPZP może brzmieć jak zaleta. Złośliwi stwierdzą, że dzięki wprowadzonym rozwiązaniom dużo szybciej można będzie dokonać inwestycji m.in. na dawnych terenach kolejowych znajdujących się na Odolanach – części Woli. Ten obszar Warszawy czeka na miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego od… 18 lat. Pytanie tylko, czy sytuacje takie jak powyższe powinno się traktować jako argument za odrzuceniem obecnych narzędzi planowania przestrzennego, czy może raczej jako motywację do lepszego prawodawstwa. Ułatwienia w wyrażaniu zgody na przeprowadzenie inwestycji budowlanych prawdopodobnie zwiększą rynkową podaż mieszkań. Proponowana deregulacja nie jest jednak wcale gwarantem obniżenia ich cen ani zwiększenia dostępności. Branża deweloperska nadal nie będzie miała żadnych powodów, które zniechęcałyby ją do przyspieszania eksurbanizacji, czyli m.in. przesuwania tańszych mieszkań na granice miast.
Planowanie nieładu Wyłączenie na 10 lat Ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym inwestycji mieszkaniowych obniża jakiekolwiek znaczenie i tak już poszkodowanego planowania przestrzennego. Zabudowa mieszkaniowa przestaje być przedmiotem przemyślanego rozwoju, a staje się jedynie dobrem, które zostanie sprzedane oferującemu najwyższą cenę. Zamiast spójnej wizji budownictwa Polskę czekają setki indywidualnych decyzji i tylko od rad gmin zależy, jak wielka będzie skala nieładu spowodowanego specustawą mieszkaniową. Prowadzenie polityki publicznej jest trudnym zadaniem. Polega ono na tworzeniu zasad gry, w którą rząd jednocześnie sam gra i często nie jest najlepszym zawodnikiem na boisku. Godzenie stron i szukanie kompromisu między różnymi priorytetami zawsze będzie uzależnione od polityki i układu sił. Niemniej upośledzenie narzędzi służących do spójnego planowania przestrzennego na rzecz osiągnięcia krótkookresowych celów stanowi nie tylko doskonały wyraz nadwiślańskiej myśli politycznej, lecz także czyni szkodę wszystkim przyszłym pokoleniom samorządów i urbanistów. 0
czy streaming wspiera artystów? /
POLITYKA I GOSPODARKA
Pieniądz płynie A L E X M A KOW S K I
ziś praktycznie każdy jest w stanie pozwolić sobie na wydatek 5 zł miesięcznie na konto rodzinne na Spotify, przez co dotychczasowe formy dystrybucji muzyki powoli odchodzą w zapomnienie, a streaming na dobre zadomowił się jako istotny sposób konsumpcji kultury. Warto jednak znać możliwości, jakie niesie streaming, zarówno dla odbiorców, jak i dla artystów. Duże zyski są zarezerwowane jedynie dla gwiazd znajdujących się na firmamencie sceny muzycznej. Drake, podejmując decyzję o (przesadnie) agresywnej promocji albumu Scorpion na Spotify, wiedział, że ta inwestycja bardzo szybko mu się zwróci. I faktycznie – już po 24 godzinach od premiery płyta przebiła wszystkie dotychczasowe rekordy z odsłuchaniami na poziomie 132 mln, co przyniosło przychód w wysokości 1,8 mln dolarów. Imponujące, należy jednak rozpatrywać to wydarzenie w kategoriach wyjątków – mało który artysta może sobie pozwolić na podobną kampanię marketingową, za którą przyjdą przychody. Przez to streaming nie ma szans stać się głównym źródłem zarobku dla artystów okupujących środkowe i dolne rzędy na plakatach festiwali. Bardzo brutalnie przekonał się o tym Portishead, który mimo statusu legendy trip-hopu, musiał się zadowolić kwotą 2500 dolarów za 34 mln odsłuchań. Niewiele, zważywszy na skalę
D
i renomę zespołu. Dlatego twórcy muszą traktować Spotify i inne platformy jedynie jako przestrzeń wystawową, dzięki której może uda im się zdobyć rozpoznawalność i wyjechać w trasę. Inny, dosyć świeży problem streamingu wynika ze specyfiki porozumienia między serwisem a artystami – ponieważ twórcy otrzymują tantiemy od wysłuchania utworu, coraz więcej muzyków decyduje się na wydawanie długich, dwu- czy nawet trzypłytowych albumów. Nie jest to problem sam w sobie, szybki wgląd w krążki takie jak Culture II, SR3MM czy Heartbreak on a Full Moon pozwala jednak zobaczyć, że głównym powodem ukazywania się sporej części utworów jest chęć zarobku, a nie przedstawianie publice dobrych piosenek. Jednak to wszystko nadal wyjątki, bo oczywiście nie sposób stwierdzić, że streaming jest złym narzędziem – bez niego wielu twórców prawdopodobnie nie mogłoby znaleźć szerokiego grona odbiorców dla swojej sztuki. Ważne jest jednak to, żeby traktować go jako jeden ze sposobów obcowania z kulturą, a nie jako główne źródło. Chodzenie na koncerty, kupowanie merchu czy zbieranie płyt winylowych – to tylko niektóre metody wspierania artystów, w które trzeba się zaangażować. Bez tego po prostu nie da się rozwijać kultury i pozwalać kolejnym zespołom na dzielenie się nowymi utworami. 0
,
graf. Ewa Enfer
T E K S T:
październik 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ gospodarczy i polityczny wymiar imprez sportowych
kiedy Komitet Olimpijski wybrał Soczi jako gospodarza zimowych igrzysk w 2014 r. Położony nad Morzem Czarnym kurort wypoczynkowy stał się prawdziwą gwiazdą międzynarodowego sportu w następnej dekadzie. W 2010 r. Rosja zdobyła prawo do organizacji tegorocznego mundialu, który odbył się między innymi na stadionie w Soczi. Jakby tego było miastu mało, w kilka miesięcy po igrzyskach zimowych na świeżo wybudowanym torze Sochi Autodrome odbyło się pierwsze Grand Prix Rosji w historii Formuły 1.
graf. Zuzanna Nyc
Utopione koszty
Chleba i Igrzysk Minęło kilka miesięcy od kiedy najlepsi piłkarze XXI w. stanęli do walki o trofeum mistrzostw świata na rosyjskich murawach. Opadł kurz, emocje i oficjalne raporty trafiły na biurka Kremla. Ale czy zawarte w nich pochwały znajdują odbicie w rzeczywistości? T E K S T:
JA N F R A N C I S Z E K A DA M S K I
omans Rosji z kolosalnymi rozgrywkami rozpoczął się na długo przed tegorocznym mundialem. W 1980 r. stolica Związku Radzieckiego stała się areną, na której rozegrano letnie igrzyska olimpijskie – zawody, na które ZSRR wydało, w przeliczeniu na współczesne pieniądze, 6,3 mld USD. Nie obyło się oczywiście bez kontrowersji. 65 państw (między innymi Chińska Republi-
R
22–23
Igrzyska zimowe sprzed czterech lat zwróciły uwagę świata na aspekt finansowy organizacji masowych wydarzeń tego rodzaju. Powód był banalnie prosty – Federacja Rosyjska na zwieńczenie Olimpiady w Soczi wydała 51 mld dolarów. Dla porównania, poprzednia edycja igrzysk w Kanadyjskim Vancouver zamknęła się w sumie 8 mld. Soczi przerosło finansowo nawet poprzednie igrzyska letnie w Pekinie, wydarzenie, które zazwyczaj pochłania znacznie więcej zasobów od swojego zimowego odpowiednika. W świetle tego rekordowego budżetu i w kontekście skandali korupcyjnych, które prześladują byłe państwa bloku komunistycznego niczym plaga, trudno dziwić się oskarżeniom o łapówkarstwo, jakie padły pod adresem Władimira Putina. Zamordowany lider opozycji Boris Niemcow stwierdził, że nawet 30 mld USD – 60 proc. ostatecznego budżetu – zostało zdefraudowanych w trakcie przygotowań do rozgrywek. Pieniądze miały zostać utopione w spółkach należących do przedsiębiorców bliskich rosyjskim władzom w wyniku ustawionych przetargów i sztucznie zawyżonych kosztorysów. Innym czynnikiem, który mógł wpłynąć na wydatki poniesione w Soczi, były nietypowe warunki geograficzne. Wiele obiektów powstało na trudnych gruntach, a sama lokalizacja była, delikatnie mówiąc, wątpliwa pod względem geograficznym – w leżącym w klimacie podzwrotnikowym mieście średnia temperatura w lutym wynosi 8°C.
Sportowe emocje, zimne kalkulacje ka Ludowa) zbojkotowało wydarzenie w ramach protestu przeciwko radzieckiej inwazji w Afganistanie. W trakcie gorzkiej ceremonii zamknięcia zabrakło tradycyjnej uroczystości, podczas której burmistrz Moskwy miałby przekazać olimpijską flagę włodarzowi Los Angeles, gdzie odbyły się następne igrzyska. Rosyjskie ambicje w dziedzinie wydarzeń sportowych rozbrzmiały na nowo w 2007 r.,
Wśród argumentów usprawiedliwiających rosnące w niesamowitym tempie wydatki na masowe imprezy sportowe, argument ekonomiczny zawsze znajdzie się wśród najpopularniejszych i zarazem najtrudniejszych do skwantyfikowania. Jeżeli potraktować imprezę sportową w ujęciu czysto mikroekonomicznym, nie zawsze można ujrzeć je jako rentowne przedsięwzięcie. Wspomniana
gospodarczy i polityczny wymiar imprez sportowych /
POLITYKA I GOSPODARKA
wcześniej suma 6,3 mld USD poświęcona na organizację igrzysk w Moskwie przyniosła Związkowi Radzieckiemu marne 748 mln bezpośredniego przychodu. Z kolei cztery lata po igrzyskach w Moskwie rozgrywki w Los Angeles po odliczeniu kosztów przyniosły 250 mln czystego zysku. Z perspektywy czasu organizacja igrzysk olimpijskich wydaje się złożonym rzutem monetą. Gdy kończą się sukcesem, przynoszą kilkaset milionów zysku i budują międzynarodową renomę gospodarza. Gdy upadają, potrafią pociągnąć za sobą cały naród – 15 mld strat, jakie poniosła Grecja na organizacji igrzysk w 2004 r. z dużym prawdopodobieństwem przyczyniło się do katastrofalnego kryzysu finansowego państwa z końcem dekady.
rowało chęć ponownej wizyty. W przypadku Rosji trudno wydać wyrok kilka miesięcy po rozgrywkach. Na niekorzyść naszego wschodniego sąsiada działa z pewnością niska w porównaniu do Brazylii sprzedaż biletów (2,5 mln, kilkaset tysięcy mniej). Ponadto podobnie do poprzedniego gospodarza Rosja musi zmagać się z negatywnym obrazem państwa w oczach zagranicznych gości. W przypadku Brazylii był to skandal korupcyjny i wątpliwości turystów związane z bezpieczeństwem, Rosja ma z kolei cały worek problematycznych skaz na wizerunku: działania na Ukrainie, zaangażowanie w amerykańskie wybory z 2016 r. i pozostałości wizerunku z drugiej połowy X X w.
Ukryte przychody
Wyraźnie można wskazać różnego charakteru korzyści związane z organizacją wielkich rozgrywek. Pozostaje jednak koronna kwestia rentowności. Czy w rozrachunku społeczno-ekonomicznym organizacja mundialu lub igrzysk olimpijskich jest rozsądną inwestycją dla skarbu państwa? Warto tutaj rozważyć koszt alternatywnych możliwości. Wiele wydatków ponoszonych w ramach organizacji nie daje zwrotu, jakiego można by oczekiwać od inwestycji tej skali. Najlepszym przykładem są obiekty sportowe. Są budowane na potrzeby jednorazowego wydarzenia i w przeciwieństwie do infrastruktury stworzonej „organicznie” nie gwarantują użyteczności po zakończeniu zawodów. Jeżeli więc państwo chce uzasadnić ich powstanie, musi uciekać się do kreatywnych rozwiązań. Doskonałego przykładu dostarcza raport z letnich igrzysk organizowanych w 2012 r. w Londynie . Poza dokładnymi danymi dotyczącymi emisji CO2 czy wyprodukowanych odpadów, opisuje on losy wioski olimpijskiej i związanych z nią obiektów po ceremonii zamknięcia. Pośród zastosowań, jakie wybrano dla olimpijskich obiektów, znajdziemy 2800 mieszkań, część londyńskiego parku technologicznego i ogromny park otwarty dla publiki. Poza tymi wykonanymi inwestycjami w planach były również kampus uniwersytecki, studio BBC i oddział Victoria and Albert Museum.
Sympatycy mundialowo-olimpijskich strategii rozwoju widzą jednak zyski zupełnie gdzie indziej. Zamiast wskazywać na przychody ze sprzedaży biletów czy praw do transmisji, kierują uwagę na szeroki wpływ, jaki na gospodarkę ma organizacja danego wydarzenia. Trudno nie uwzględnić takiej perspektywy, gdy oceniana inwestycja ma wartość większą niż PKB dziesiątek państw. Wpływ rozgrywek na gospodarkę można podzielić na rozwój sektora turystyki i rozbudowę infrastruktury. Pierwszy wariant jest dość prosty do zrozumienia. Wydarzenia sportowe są świetną reklamą państwa oferującą darmowe godziny czasu antenowego poświęcone na celebrowanie przyrody, kultury i rozrywki, jakie oferuje gospodarz. Wszystko oczywiście w przerwach pomiędzy kopaniem piłki czy skakaniem o tyczce.
Nie ulega wątpliwości, że analiza kosztów i przychodów olimpiad i mistrzostw nie daje jednoznacznych rezultatów
Sukces takiego przedsięwzięcia nie jest gwarantowany, ale bywa dość spektakularny. Organizowany przez Brazylię w roku 2014 mundial nie przyniósł oczekiwanych rezultatów, ale już odbywające się dwa lata później igrzyska okazały się stosunkowo rentowne z perspektywy branży turystycznej. Przypływy w 2016 r. skoczyły o 6 proc. w porównaniu do 2015 r., a według badań ministerstwa turystyki 95 proc. przyjezdnych zadekla-
Mieszkaj jak olimpijczyk
Sportowe soft power Może jednak okazać się, że szukanie uzasadnienia organizacji wydarzeń sportowych na gigantyczną skalę w wymiarze czysto finansowym nie daje pełnego obrazu. Panem et circenses – chleba i igrzysk – to powiedzenie pochodzące od praktyki obecnej już w Cesarstwie Rzymskim, gdzie wydarzenia rozrywkowe organizowane w amfiteatrach
miały na celu odwrócenie uwagi publiki od problemów społeczno-politycznych. W ten sposób cesarze i senatorowie umacniali swoją pozycję i unikali utraty poparcia. Nie trzeba naginać faktów, żeby zauważyć podobną tendencję w niedawnych wydarzeniach. Spora część państw-gospodarzy ostatnich igrzysk czy mundiali – RPA, Brazylia, Federacja Rosyjska – reprezentuje problematyczne demokracje, gdzie liderzy muszą osłaniać się przed krytyką pokazami siły. Taką rolę w przeszłości odgrywały często interwencje militarne – chociażby ekspansja Trzeciej Rzeszy czy niedawny udział Rosji w wojnie na Ukrainie – ale 70 lat po ostatnim globalnym konf likcie wielkie wydarzenia okazują się dużo mniej kontrowersyjną formą państwowej propagandy.
Granie pod publikę Rozgrywki stają się więc pewnego rodzaju teatrem. Literatura naukowa wydaje się zgodna – udowodnienie tezy, jakoby dawały one przewidywalne, istotne zyski dla gospodarza, zarówno gospodarcze, jak i wizerunkowe, jest bardzo trudne. Analizy dają różnorodne rezultaty, czasami wykazując straty, czasami wskazując na nieznaczne zyski. Pomimo tego głosy opozycji wobec coraz bardziej kosztownej i ekstrawaganckiej oprawy wydarzeń sportowych wydają się niewyraźnym echem. W ogromnej większości przypadków krytyka spada na poszczególne występki i potknięcia państwa-organizatora. Sceptycy wspominają o naruszeniach praw człowieka, korupcji czy negatywnym wpływie na środowisko. Rzadko jednak mówi się o wątpliwym uzasadnieniu niebotycznych wydatków. Wśród ogromu społeczeństwa często rodzi się natomiast poczucie dumy. Pojawia się okazja do naprężenia gospodarczych muskułów dla międzynarodowej widowni. Koszt takiego pokazu schodzi na dalszy plan. Nie ulega wątpliwości, że analiza kosztów i przychodów olimpiad i mistrzostw nie daje jednoznacznych rezultatów, niezależnie od ujęcia, w jakim je rozpatrujemy. Ich organizacja zawsze będzie ryzykownym przedsięwzięciem, które może okazać się niesamowicie lukratywną inwestycją albo kulą u nogi państwowej gospodarki. Nie należy jednak oczekiwać, że to zmieni postawę opinii publicznej. Organizowanie imprez sportowych nie jest już (jeżeli kiedykolwiek było) postrzegane jako kalkulowane przedsięwzięcie. W oczach obywateli państwa wydającego miliardy na ugoszczenie atletów z całego świata rozgrywki są dowodem na zasadność narodowej dumy. 0
październik 2018
POLITYKA I GOSPODARKA
/ zmiany demograficzne w Turcji
Krótka opowieść o dzietności W miarę rozwoju gospodarczego i bogacenia się społeczeństw, do coraz odleglejszych zakątków globu docierają zwyczaje znane w bardziej rozwiniętych krajach. Także te dotyczące planowania rodziny. T E K S T:
ROBERT SZKLARZ
am siedmioro rodzeństwa – mówi Ahmet z Gaziantep. Ja mam dziesięcioro – stwierdza Müslum z Mardin. Licząc wszystkich braci i siostry, jest nas ósemka – dodaje Ferhat z Şirnak. Nas jest jedenaścioro – wtóruje Rıdvan z Siirtu. Wszyscy oni są młodzi, urodzili się w ostatnich 20 latach XX w. Wszyscy oni pochodzą z południowo-wschodniej Turcji, zamieszkałej głownie przez ludność kurdyjską. Ta najbardziej zacofana gospodarczo, ale też konserwatywna część kraju od lat cechuje się najwyższym przyrostem naturalnym. Tam też najpóźniej dotarła przetaczająca się przez całą Europę choroba trzeciej fazy przejścia demograficznego, której efektem jest starzenie się społeczeństw.
M
Choroba Müslum wychował się w niedużym, około dwustuletnim domu położonym w Starym Mieście w Mardin. Uliczka jest spokojna, zbyt wąska dla samochodów. Z umiejscowionego na dachu tarasu rozciąga się wspaniały widok na równinę Mezopotamii. W trzech pokojach mieszkało tutaj 13 osób. Jak w każdym domu w okolicy, nie ma tu za wiele mebli. Wieczorami przed telewizorem zasiada się na dywanach, a do spania przynosi się materace rozkładane na podłodze. Choć jest
ciasno, to rodzina zawsze była tutaj priorytetem i brak przestrzeni nigdy nie przeszkadzał. Przeciwnie. Kiedy zaszła potrzeba, bez trudu znalazło się miejsce dla 17-letniego Ibrahima, który uciekł z pobliskiej Syrii. Po dwóch latach jest już traktowany jak człowiek rodziny. Nie było także problemu z przenocowaniem kilka nocy podróżnika z odległej Polski. Najstarsze rodzeństwo Müsluma ma już nieco inne podejście do życia. Założyli oni własne rodziny, przenosząc się do eleganckich, dwudziestopiętrowych apartamentowców położonych w niedalekim Nowym Mieście. Choć ich mieszkania wcale nie są mniejsze niż w domu rodzinnym, to jednak jest w nich znacznie mniej miejsca. Wystarcza go tylko dla maksymalnie trojga dzieci, bo każde musi mieć własny pokój. Podobne nastawienie przejawia wielu młodych ludzi w południowo-wschodniej Turcji. Mój ojciec miał dwie żony i ośmioro dzieci – mówi Ferhat z Şirnak. Ja mam jedną żonę i jedno dziecko. I tak już zostanie. Chcemy zapewnić synowi jak najlepsze warunki materialne i edukację. W tej decyzji z pewnością wiele do powiedzenia miała żona Ferhata, Arijn. Nie chce ona, jak jej matka, zajmować się całe życie domem. Jest aktywna zawodowo, robi karierę polityczną. Na co dzień jest burmistrzem swojego miasta i, jako kobieta, ma do powiedzenia znacznie więcej niż jej matka, także we własnym domu.
Diagnoza Trzecia faza przejścia demograficznego jest przypadłością typową dla rozwijających i bogacących się społeczeństw. Krótko mówiąc polega ona na tym, że rodziny mają coraz mniej dzieci. Do Turcji przybyła ona w latach 60. XX w.
24–25
W 1963 r. wskaźnik dzietności, czyli liczba dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym, wynosił dla całego kraju 6,28. Dwadzieścia lat później było to już niecałe 2,6. Dziś wskaźnik dzietności oscyluje wokół 2,1, czyli wartości gwarantującej zastępowalność pokoleń, a więc stałą liczbę ludności w długim okresie. Do prowincji zamieszkałych głównie przez Kurdów trzecia faza przejścia demograficznego dotarła z opóźnieniem. Jeszcze w 2000 r. wskaźnik dzietności w regionie dobrze przekraczał 5, a w Şirnak, gdzie był najwyższy, osiągał nawet wartość 7,1. Tłumaczy się to wojną między rządem a Partią Pracujących Kurdystanu (PKK). W ostatnim 20-leciu XX w. spustoszyła ona kraj, utrudniając sporej części ludności dostęp do antykoncepcji i innych środków planowania rodziny.
Pewnego razu w Anatolii Dziś region jest już spokojniejszy i w poziomie rozwoju dogania resztę kraju. Nadal jest to część kraju, gdzie wskaźnik dzietności jest najwyższy, ale obecnie utrzymuje się on tam w okolicach wartości 3,5. To oczywiście nadal dużo. Wiele europejskich krajów marzy o takim wskaźniku dzietności. Trudno jednak nie zauważyć, że spada. W Şirnak spadł o połowę w ciągu zaledwie 17 lat i dziś wynosi 3,45. I spadać będzie w miarę bogacenia się społeczeństwa i coraz większej powszechności antykoncepcji oraz praktyk świadomego planowania rodziny. Co prawda nie wydaje się, by dzietność prędko spadła w okolice 1,5, czyli poziomu charakterystycznego dla zachodniej Turcji, ale pewnie i to prędzej czy później nastąpi. Z pewnością rodziny wielodzietne w południowo-wschodniej Turcji nadal będą występować, ale z czasem staną się coraz rzadsze. Nawet tak konserwatywna nacja jak Kurdowie w miarę rozwoju społecznego i gospodarczego rozmnaża się coraz wolniej. 0
kultura /
Trochę kultury Polecamy: 26 TEATR Qvo vadis, reżyserze? Ewolucja roli reżysera
35 SZTUKA Emocje zawarte w kształtach 36 MUZYKA Festiwalowe lato Najlepsze polskie festiwale muzyczne
Na co komu ona? E DY TA Z I E L I Ń S K A tatystki jej nie sprzyjają. Tendencja spadkowa utrzymuje się już od kilkunastu lat i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Coraz mniej osób jej potrzebuje i nie należy ich za to winić. A ona sama? Jak kulawa staruszka, ociężale powłóczy nogami i dzielnie zabezpiecza tyły tego korowodu kuriozum. A my, nieśmiało (bo przecież nikt z nas nie odważy się na głos), zadajemy sobie pytanie – na co komu ona jeszcze, ta cała kultura? Ministerstwo pyszni się w przechwałkach, że kapitał przeznaczony na kulturę po raz pierwszy od lat przekroczył 1 proc. budżetu. Pięknie! Czyli jednak władzy potrzebna jest kultura! Warto jednak spojrzeć na te działania z pewną dozą podejrzliwości. Narodowe Centrum Kultury, dodajmy – instytucja państwowa – hojnie wspiera inicjatywy artystów i dziennikarzy popierających władzę. Po kilkaset tysięcy złotych wyłożyło na imprezy organizowane przez fundacje przedstawicieli środowiska „Gazety Polskiej” − Jana Pietrzaka i Tomasza Sakiewicza czy media związane z o. Tadeuszem Rydzykiem, Krzysztofem Skowrońskim − założycielem Radia Wnet i braćmi Karnowskimi, związanymi z tygodnikiem „W Sieci”. I może nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z wydarzeniami reprezentującymi sobą jakiś poziom artystyczny. A o nim trudno mówić choćby w przypadku festynu w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja, którego program zbliżony jest do corocznej szkolnej akademii. Tymczasem mniej niż połowa Polaków przeczytała w minionym roku przynajmniej jedną
S
Rzeczywistość zamienia się w sekwencję prostych obrazów, w której coraz trudniej o refleksję.
książkę. Warto nadmienić, że statystyki w sposób znaczący zawyżają studenci i absolwenci polonistyki, wśród których, wedle badań, czytelnictwo jest stuprocentowe. Aż 84 proc. Polaków nigdy nie było w teatrze. Nieco lepiej miewa się film. Krzepiące? Umiarkowanie, zważywszy na to, że pierwsze dwa miejsca w polskim box office zajmują takie arcydzieła kinematografii jak Listy do M. 3 oraz Botoks. Bo jak się okazuje – mało kogo kultura jeszcze interesuje. I nie można się temu dziwić. Rzeczywistość z wolna zamienia się w sekwencję prostych obrazów, w której coraz trudniej o refleksję sięgającą dalej. A i o dobrą sztukę też coraz trudniej, bo także ona staje się bardziej powierzchowna, miałka, nijaka. Nie mogę odmówić geniuszu niektórym z polskich artystów. Wystarczy wspomnieć Zimną wojnę, by przekonać się, że wciąż stać nas na niezwykłość w sztuce. I choć wśród piaszczystego dna kultury trudno o takie perły, to jednak warto być cierpliwym, by w końcu je znaleźć. Zapewniam − wtedy zabłysną bardziej niż można byłoby się spodziewać. Na koniec pocieszam – żywa kultura to przecież nie tylko jogurty. Można smędzić i mędzić, a jednak wciąż jest i, wbrew temu co niektórzy sądzą, nieustannie trwać będzie. Nawet bez arcydzieł, nagłych zwrotów i ludzi, którzy chcą zmieniać świat. Nawet wtórna i bez pomysłu. Przetrwała w świecie niepiśmiennym, przetrwa i epokę obrazu. Warto przyglądać się temu jak ze śmiesznej, zmurszałej staruszki, przepoczwarzy się w dumną i piękną damę. I znów wszystkich zachwyci… 0
październik 2018
fot. Ewa Enfer
Sztuka typografii
TEATR
/ reżyser w Teatrze
Ci nowi szefowie działów w ogóle nie szanują belek.
Quo vadis, reżyserze? O wprowadzeniu do teatru pierwszych aktorów mówi się często, o pionierach reżyserii – znacznie rzadziej, chociaż to zagadnienie co najmniej równie ciekawe. Na przestrzeni dziejów role reżyserów kształtowały się bardzo różnie, a i dzisiaj jest kwestią sporną, co leży w ich kompetencjach. T E K S T:
K ATA R Z Y N A KOWA L E W S K A
ierwszy aktor wcale nie stanął na deskach sceny teatralnej, lecz na wozie wędrownego artysty – Tespisa. Żyjący w IV w. p.n.e. poeta oraz dramatopisarz chętnie odgrywał tworzone przez siebie role. Można więc powiedzieć, że na zaimprowizowaną scenę wprowadził się sam i w ten sposób został pierwszym aktorem w dziejach antycznego teatru. Po Tespisie nastąpili kolejni reformatorzy czy pionierzy: Ajschylos pisał role dla dwóch aktorów, Sofokles – dla trzech. Tak powstały pierwsze „zespoły teatralne”. Byli więc w starożytności autorzy dramatów, aktorzy, a przy realizacji dramatów Ajschylosa narodziła się jeszcze funkcja scenografa. O reżyserii nikt nie słyszał ani nie mówił – nawet Arystoteles w słynnej Poetyce nie poświęcił jej ani słowa. Nie było to jednak rezultatem konspiracji, lecz przekonania o wyższości treści dramatu nad sposobem jego wystawienia.
P
częściej w zespołach grających komedie dell’arte. Nierzadko pełnił ją aktor-ojciec, który w kompanii miał całą rodzinę: żonę, synów, córki, zięciów. Przydzielał im role oraz dzielił się z nimi wiedzą zdobytą przez lata praktyki.
W cieniu gwiazdy Pod okiem monarchów działali także tacy wybitni twórcy jak Szekspir czy Molier, odpowiadający za wystawianie własnych sztuk. Dopiero w XVIII w. władcy zaczęli finansować nie tylko poszczególne jednostki, lecz także całe instytucje teatrów publicznych, które miały swoich dyrektorów. To właśnie oni pełnili najczęściej funkcję régisseur, czyli z francuskiego zarządcy. Dyrektorem-zarządcą Teatru Narodowego w Polsce był Wojciech Bogusławski, uznawany za ojca instytucji, chociaż w chwili jej otwarcia w 1765 r. liczył niespełna osiem lat. Pełnił funkcje kierownika zespołu, dramatopisarza, aktora, reżysera… Miałoby się ochotę powiedzieć, że był teatralnym człowiekiem renesansu, tylko żyjącym w oświeceniu. Stopniowo część obowiązków zarządców teatru zaczęły przejmować „gwiazdy aktorskie”. Nierzadko czuwały one nad realizacją przedstawienia równie pilnie jak nad tym, by żaden inny aktor nie znalazł się tak blisko publiczności, jak one. W niektórych instytucjach stało się to surowo egzekwowaną zasadą.
Protoplaści rodu reżyserów Chociaż starożytni uznali część formalną przedstawienia za podrzędną, to zdawali sobie sprawę, że znacząco wpływa ona na jego odbiór. W teatrze greckim ważne funkcje pełnił didaskalos, tak zwany nauczyciel tragedii lub komedii. Prawdopodobnie uczył on melodii, tempa i gestów. Można by go więc nazwać pradziadkiem reżysera. „Dziadek”, czyli prowadzący grę widowiska duchowny, pojawił się w średniowieczu. Ma on nawet swój wizerunek na pochodzącej z piętnastego wieku miniaturze Jeana Fouqueta pod tytułem Męczeństwo świętej Apolonii. Tam odziany w niebieskie szaty inspicjent kieruje performansem męczeństwa. W prawej dłoni dzierży specyficzną pałeczkę i gdyby nie księga w lewej ręce oraz to, że znajduje się pośród grających, mógłby przypominać kierującego orkiestrą dyrygenta.
Pod okiem Leonarda da Vinci W renesansie rolę reżysera często odgrywał jeden z aktorów, mający duże doświadczenie w profesji. Mógł dzięki temu odpowiadać za dobór repertuaru i realizację przedstawienia. Taka funkcja we Włoszech nazywała się capo comico (z wł. ‘pierwszy aktor’) i wyodrębniała się naj-
26–27
widowiska; odpowiadała nie tylko za scenografię i koordynowanie strony technicznej przedstawienia, lecz także za układy choreograficzne, muzykę oraz inne elementy sceniczne. Opisaną funkcję pełnił na przykład szeroko znany z innych osiągnięć Leonardo da Vinci.
Nadanie władzy
Tadeusz Kantor przed Palazzo Reale, Mediolan, 1989, fot. Anna Halczak, zbiory Archiwum Cricoteki
Trochę inaczej przedstawiała się sytuacja na dworach. Aby uświetnić wyjątkową uroczystość, władcy często wynajmowali artystę, by namalował dekoracje do spektaklu i zaprojektował machinerię teatralną służącą do tworzenia efektów specjalnych. Taka osoba stawała się mistrzem
Władza reżyserska przyszła dopiero w drugiej połowie XIX w., w dużej mierze za sprawą zaniedbania i przypadku. Właściciel teatru Meiningen w Niemczech zazwyczaj samodzielnie nadzorował realizację sztuk teatralnych. Zajęty życiem dworskim, przekazał swoje obowiązki jednemu z aktorów: Ludwigowi Chronegkowi. Zrealizowany przez niego w Berlinie w 1874 r. Juliusz Cezar Szekspira okazał się sukcesem. Od tej pory Chronegk zyskiwał coraz większą swobodę w przygotowywaniu widowisk. W pewnym momencie natłok obowiązków skłonił go do rezygnacji z wykonywania zawodu aktora. To, że jeden człowiek stanął na zewnątrz sceny i panował nad cało-
o ewolucji funkcji reżysera w teatrze /
ścią widowiska, można uznać za historyczny przełom. Chronegka zaś uważa się za pierwszego nowoczesnego reżysera. Drugiego i trzeciego historia już nie wylicza, ale na pewno warto wspomnieć o innej wielkiej osobowości, jaką był Edward Gordon Craig. Tytułował się artystą teatru i uważał, że aby przedstawienie mogło w pełni zaistnieć, musi mieć jednego twórcę. Stało się to głównym założeniem reżyserii totalnej ‒ obejmującej wszystkie aspekty przedstawienia. Sam Craig reżyserował niewiele – ostatecznie zwrócił się ku działalności teoretycznej. Dzięki niej uważa się go za jednego z inicjatorów wielkiej reformy, która przyczyniła się do autonomizacji teatru oraz zwiększenia roli reżysera. W latach 20. XX w. reżyseria teatralna stała się odrębną specjalizacją.
fizycznym. Spalaliśmy się jak pochodnia – tak o wykańczającej współpracy opowiadał Robert Cieślak po śmierci swojego guru. Był on faworytem Grotowskiego i głównym wykonawcą aktu całkowitego – szczególnej metody aktorskiej, która traktuje fikcyjną rolę jako trampolinę pozwalającą wniknąć w głąb własnej osobowości. Dwie bardziej popularne metody aktorskie wiążą się z sylwetkami Konstantina Stanisławskiego oraz Bertolda Brechta. Pierwszy z nich optował za pełną identyfikacją aktora z rolą; drugi stworzył teorię obcości i postulował pełne zdystansowanie się od granej postaci. Obaj, tak jak Grotowski, stali się nauczycielami własnej metody i wypracowali rodzaj specyficznej relacji między reżyserem-mentorem a aktorem-uczniem.
Człowiek, któremu się nie odmawia
Pod koniec XX w. postulaty drugiej reformy teatru zaczęły cichnąć, a autorytet reżysera – słabnąć. W znacznej mierze przyczyniły się do tego rozliczenia z zabiegami propagandowymi. Zaangażowani politycznie i społecznie artyści nierzadko popierali idee, które zostały zdyskredytowane przez historię. Za przykład może tu posłużyć postać Bertolda Brechta, który tworzył sztuki dydaktyczno-propagandowe popierające komunizm i pokazywał je robotnikom. Po okresie drugiej reformy zaczęły się rozwijać idee postmodernizmu. Widowisko postmodernistyczne jest rozbite, fragmentaryczne i nie rości sobie praw do pełnej integracji. W takim układzie maleje rola reżysera – już nie demiurga, lecz raczej koordynatora symultanicznych działań. W dodatku działa on w rozwijającym się społeczeństwie kapitalistycznym, rządzącym prawami podaży i popytu. Ogromne zapotrzebowanie na rozrywkę sprawia, że najbardziej pożądany ekonomicznie byłby błazen zabawiający masy. Współczesny spadkobierca Tespisa często staje się trybikiem w procesie produkcji, mar-
Po drugiej wojnie światowej wizja reżysera totalnego stała się ideałem. W Polsce do jej realizacji dążył między innymi Tadeusz Kantor. Najpierw malarz, później także scenograf, w końcu spróbował swoich sił w reżyserii. Początkowo przerabiał dzieła Witkacego, potem zaczął pisać własne scenariusze. Tworzył postaci specjalnie pod konkretnych aktorów, których sam rekrutował, głównie spośród amatorów. Bardzo ważny był dla niego charakterystyczny wyraz twarzy. Dzięki temu do jego zespołu Cricot 2 trafiały osoby pozornie przypadkowe: napotkany tłumacz czy krytyk teatralny niewiążący swojej przyszłości z działaniami praktycznymi. Jednakże Kantor nie był osobą, której łatwo odmówić. Uparcie realizował swoją wizję i dostrzegał potencjał tam, gdzie nikt by się go nie spodziewał. Uważał się za demiurga. Totalność roli reżysera podkreślał przez dyrygowanie przedstawieniem na oczach publiczności. Podobno, gdy któregoś razu nie mógł pojawić się na swoim spektaklu, wystawił krzesło z napisem: „Tu siedzi Kantor”. I rzeczywiście: o jego nieobecnej obecności trudno było zapomnieć.
Detronizacja
TEATR
ketingu, dystrybucji… Nie jest niepodzielnym panem i władcą spektaklu, a jego władza w instytucjonalnej hierarchii także jest mocno ograniczona. Czasem doświadczony reżyser piastuje stanowisko dyrektora artystycznego, ale wtedy wciąż podlega on finansiście i administratorowi, czyli dyrektorowi teatru.
Podległość i swoboda Podczas gdy finanse, administracja, a nierzadko i polityka kładą reżyserom kłody pod nogi, postmodernizm postuluje pełną wolność artystyczną, w tym uwolnienie interpretatora od intencji autora tekstu. Sprzyja to rozwijającej się głównie w drugiej połowie XX w. koncepcji teatru reżyserskiego (z niemieckiego Regietheater), która spotyka się z przeróżnym odbiorem. Jakiś czas temu Monika Strzępka, wystawiwszy zreintepretowany Honor samuraja, została oskarżona o hegemonię reżysera nad autorem powieści. Zarzut ten, w dużej mierze słuszny, można by postawić większości współczesnych reżyserów, którzy szukają nowych dróg wyrazu i starają się teatr uaktualnić, dostosować do bieżącej sytuacji. Czasami efekty rzeczywiście bywają opłakane, a widz, gdyby nie tytuł sztuki, z trudem zidentyfikowałby szczątki ulubionego tekstu wystawionego na scenie. W idealistycznym założeniu teatr reżyserski prowadzi do wydobycia nowych sensów, nawet jeżeli wiąże się to z zatraceniem innych. Warto tu przywołać chociażby Dziady Rychcika, który martyrologię polską przeniósł na grunt amerykański. Odwołując się do nierówności rasowych, wykorzystał postaci bliźniaczek ze Lśnienia i zaaranżował sceny rodem z filmów Tarantina. W takich spektaklach rola reżysera kształtuje się inaczej, chociaż trudno orzec, czy świadczy to o wzroście wolności twórczej, wyczerpaniu utartych znaczeń, uzależnieniu od popkultury, czy może jeszcze o czymś innym. Na pewno jest to oznaka upływającego czasu, który rolę reżysera będzie poddawał dalszej ewolucji. 0
Działania Cricot 2 pokrywają się z początkami drugiej reformy teatru, kiedy postępował proces zmian w myśleniu o sztuce teatralnej. Wiązał się on z zacieraniem podziału na widownię i scenę, a także wzrostem społecznego oraz politycznego zaangażowania zespołów artystycznych. W takim teatrze ważną rolę odgrywał reżyser-charyzmatyk, za którego przykład może posłużyć Jerzy Grotowski. Wywierał on na aktorach ogromną presję. Nierzadko pozbawiał ich snu, pożywienia, jednocześnie obciążając ekstremalnym treningiem
fot. Krzysztof Bieliński
Inspirujący podpalacz
Michał Zadara w postmodernistycznej inscenizacji Snu Srebrnego Salomei. Artysta zrezygnował z obsady aktorskiej, a scenografię zastąpił stosami notatek. Osobiście chwycił za mikrofon oraz tekst oryginału i opowiedział (a nawet wyśpiewał) dzieło Słowackiego. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co zamanifestował: reżyserską autonomię, bezradność czy może egocentryzm.
październik 2018
KSIĄŻKA
/ reportaż
twoi ludzie dzięcioły, twoi ludzie jemioły
Liczą się fakty Reportaż przez lata uważany był za literaturę gorszego sortu – do napisania go nie potrzeba bujnej wyobraźni, umiejętności budowania napięcia czy tworzenia realistycznych bohaterów. Wystarczy znać fakty, dotrzeć do źródeł i dokumentów. T E K S T:
K ATA R Z Y N A B R A N OW S K A
rendy czytelnicze nieustannie się zmieniają. Kilka lat temu ogromną popularnością cieszyły się mroczne romanse wzorowane na serii o Christianie Greyu autorstwa E.L. James. Później przyszedł czas na kryminały, w których krew lała się strumieniami, a detektywi mieli ręce pełne roboty. Obecnie można dostrzec wzmożone zainteresowanie reportażem. Nie tylko czytany jest chętniej – powstaje również zdecydowanie więcej książek opartych na faktach. Przez długi czas sądzono, że nie powinno się zaliczać ich do „prawdziwej” literatury. Autor ma przecież gotową fabułę i bohaterów, nie musi wymyślać zakończenia ani wątków, które składają się na całość historii.
T
Przepis na reportaż Współcześni autorzy literatury faktu starają się przekonać czytelników i krytyków literackich, że reportaże wymagają od pisarza tyle samo zaangażowania i uwagi, ile fikcyjne powieści, a nierzadko więcej. Nie wystarczy znalezienie osób lub wydarzeń, którymi warto się zająć i pozbawione namysłu rozpoczęcie pisania o nich. Pełne przedstawienie historii wymusza na twórcy zanurzenie się w świecie bohaterów, o których pisze. Niezwykle ważne jest poznanie realiów życia w ich środowisku, atmosfery i specyfiki danego miejsca. Aby dobrze zrozumieć opisywane wątki, trzeba przeprowadzić wiele trudnych rozmów z bohaterami i świadkami wydarzeń. Wymaga to od autora dużej otwartości, wrażliwości, empatii i umiejętności spojrzenia na świat z perspektywy innych osób. Potrzebna jest także gotowość do zmierzenia się z cudzymi doświadczeniami, emocjami i traumami. Mistrz reportażu – Ryszard Kapuściński – mówił, że pisanie reportaży to nie jest zawód dla cyników. Twórca powinien więc nie tylko być dobrym pisarzem, lecz także oddanym słuchaczem i czujnym obserwatorem. Niezwykle cenna jest umiejętność wychwytywania drobnych elementów, niuansów otoczenia i zachowania ludzi, które mogą zaważyć na wydźwięku całej opisywanej historii.
28–29
W przypadku reportażu historycznego trzeba się natomiast przygotować na poświęcenie setek godzin na dotarcie do dokumentów, akt i rzetelnych źródeł. R zeczy wistych świadków zastępują tomy dzienników, kroniki, niekiedy fotografie i materiały filmowe. Odtworzenie przebiegu w ydarzeń bez pomocy osób w nich uczestniczących często okazuje się trudne lub całkowicie niew ykonalne. Przez wiele
W tekście zawsze widoczna jest cząstka autora, jego stosunek do otaczającego świata lat mnóstwo dokumentów ginie lub zostaje zniszczonych. Natomiast rodziny bohaterów nie zawsze wiedzą wszystko na temat życia zmarłych krewnych lub nie chcą zdradzać obcym rodzinnych sekretów.
Transparentność autora Stworzenie bazy dobrych i dokładnych materiałów nie przesądza o tym, że reportaż będzie udany. Wiele zależy od tego, w jaki sposób pisarz przedstawi fakty. Nie da się tego zrobić zupełnie bezstronnie. Nawet osoba, która niemal bezbłędnie potrafi zrozumieć motywy postępowania i sposób postrzegania rzeczywistości przez drugiego człowieka, nie ma możliwości pozbycia się bagażu własnych doświadczeń i poglądów. W tekście zawsze widoczna jest cząstka autora, jego stosunek do otaczającego świata. Wielu czytelników docenia fakt zauważalnej obecności reportażysty. Odbiorcy nie chcą suchego opisu historii, pragną poznać również stosunek twórcy do przedstawianych wydarzeń. Jego ref leksje mogą pomóc w zrozumieniu bohaterów oraz dojściu do konstruktywnych wniosków. Opinie autora nie powinny jednak przeważać w reportażu. Nadmiernie emocjonal-
ne przedstawianie faktów zaburza odbiór treści i nie sprzyja kształtowaniu własnego zdania. Całkowita bezosobowość daje natomiast wrażenie braku naturalności i autentyczności. Zachowanie odpowiedniej proporcji faktów i poglądów pisarza to jeden z elementów składających się na wartościowy tekst. Coraz większą wagę przykłada się również do języka, jakim przekazywane są treści. Autorzy starają się, by był literacki i dbają o formę. W taki sposób mogą zaznaczyć swą obecność w utworze – używając charakterystycznych słów, zwrotów, sposobu przedstawiania historii.
Faktyczna popularność W Polsce potencjał tego gatunku literackiego najwcześniej dostrzegło Wydawnictwo Czarne. Od kilku lat jego nakładem wydawana jest seria „Reportaż”, obejmująca pozycje non-fiction autorstwa polskich (Cezary Łazarewicz, Filip Springer, Mariusz Szczygieł) i zagranicznych (Swietłana Aleksijewicz, Jean Hatzfeld, Norman Lewis) autorów. O tym, że rzeczywiście zwrócono uwagę na ten gatunek literacki, świadczy przede wszystkim wydarzenie z 2017 r., kiedy to po raz pierwszy przyznano Nagrodę Literacką Nike za reportaż. Uhonorowany został wówczas Cezary Łazarewicz za książkę Żeby nie było śladów. Popularność reportażu nie wynika jedynie z tego, że powstaje coraz więcej książek z tego gatunku i są one dopracowane bardziej niż dotychczas. Specjaliści zajmujący się literaturą zwracają uwagę na to, że w obliczu natłoku informacji i fake-newsów ludzie szukają rzetelnego i pewnego źródła informacji. Literatura piękna nie pozwala na zaspokojenie tej potrzeby – dostarcza kolejnych fikcyjnych opowieści, rzadko odnosząc się do rzeczywistego świata. Tłumaczeniem zjawisk, aktualnych wydarzeń i zawirowań historycznych zajmują się natomiast twórcy reportaży. To oni i ich książki stają się głównymi źródłami sprawdzonej wiedzy, pomagając zrozumieć rzeczywistość i wyrobić sobie opinie na ważne tematy. 0
recenzje /
KSIĄŻKA
Do przeczytania
pix
aba
m y.co
Wszystkie dzieci Louisa
Tydzień w Korei Północnej.
Z nienawiści do kobiet
KAMIL BUŁAK
CHRISTIAN EISERT
JUST YNA KOPIŃSK A
T E K S T:
D O M I N I N I K T R AC Z
la wielu rodzin w Holandii dawstwo nasienia stanowi jedyną szansę na potomstwo. Lecz gdy w wyglądzie dziecka ujawniają się cechy, które nie pasują do paszportu genetycznego dawcy, sprawa się komplikuje. Może zawinił lekarz, a może błąd leży po stronie papierologii? Cóż, takie sytuacje się zdarzają. Jednak gdy odkrywanych jest coraz więcej dzieci pochodzących od jednego dawcy, a ich liczba przekracza setkę, coraz bardziej prawdopodobne wydaje się zamierzone działanie osoby odpowiedzialnej. Kamil Bałuk próbuje dociec prawdy działalności banków i dawstwa spermy. Stopniowo przedstawia kolejne historie skrzywdzonych rodzin, by ostatecznie zaprezentować czytelnikowi ogrom wciąż aktualnego problemu. Lekkim, a jednocześnie konkretnym i konsekwentnym językiem przybliża temat w sposób, który trafia do odbiorcy i pozwala mu na przemyślenia. Informacje przekazuje w formie powieści, a nie suchej relacji, co sprawia, że książkę łatwo się czyta. Jednocześnie nie ignoruje istoty głównego problemu, który skłania do wciąż aktualnej refleksji: czy możemy w pełni ufać instytucjom i często niewłaściwym osobom, które za nimi stoją? 0
D
T E K S T:
JA DW I G A JA R O S Z
orea Północna ‒ świat zna ją głównie ze zdjęć udostępnianych przez tamtejszy rząd i nielicznych relacji osób, którym udało się przekroczyć jej granice. A jaka jest naprawdę? Czym różni się od rządowych fotografii? Na te i wiele innych pytań postanowił odpowiedzieć Christian Eisert ‒ niemiecki reporter i dziennikarz. Razem ze swoją przyjaciółką po fachu, Thanh Hoang, wybrał się do Korei, by pod groźbą spędzenia wielu lat w więzieniu stworzyć bezpośrednią relację z państwa Kim Dzong Una. Ze względu na to, że dziennikarze nie są wpuszczani do tego kraju, autor musiał ukrywać swoją tożsamość. Nie powstrzymało go to jednak przed zwiedzaniem (pod ścisłym nadzorem służb bezpieczeństwa) największych ‒ według mieszkańców Korei Północnej ‒ atrakcji turystycznych. Christian Eisert odkrywa absurdy KRLD i zagląda pod podszewkę systemu. Ukazuje Koreę prawdziwą, pełną nonsensownych zakazów, stylizowaną na kraj dobrobytu. Tydzień w Korei Północnej ‒ poruszający reportaż, który odkrywa kolejne nieznane historie o tym miejscu – to odważne spojrzenie podróżnika na kraj Kim Dzong Una i próba nagłośnienia problemów jego obywateli. 0
K
T E K S T:
W I K TO R I A M O TA S
nienawiści do kobiet jest zbiorem reportaży z całej Polski, spisanych i wybranych przez Justynę Kopińską. Mimo tytułu, sugerującego jeden temat, historieporuszają różnorodne wątki – od głośnejobecnie kwestii równości płci i szacunku do kobiet, przez sprawy morderstw oraz niekompetencji policji, po sytuację katolickich homoseksualistów. Dziennikarka stara się rzetelnie przedstawić sprawy, którymi jeszcze niedawno żyła większość kraju. Robi to – jak mówi – nie tyle dla czytelnika, ile dla swoich bohaterów – ludzi doświadczonych przez niezasłużone zło i niesprawiedliwość. Choć każda z historii przedstawionych przez autorkę jest prawdziwa, to reportaże czyta się niczym przerażające opowiadania. Kopińska do historii przesiąkniętej konkretnymi datami, wycinkami z artykułów gazet czy ustaw prawnych w nienachalny sposób pokazuje swoje opinie. Jej zdanie nie zaburza jednak odbioru tekstów, a wręcz pozwala je jeszcze bardziej zrozumieć i przeżyć. 0
Z
październik 2018
KSIĄŻKA
/ recencje
Zbrodnia niedoskonała
Ludzie czy bogowie
Śmierć w Amazonii
K ATA R Z Y N A B O N D A
DARIUSZ KORTKO
AR T U R D O M O S Ł AW S K I
T E K S T:
MICHAŁ RAJS
onda i Lach to dobrze dobrani eksperci. Ona jest dziennikarką, on – policyjnym profilerem. W Zbrodni niedoskonałej dokonują sekcji najgłośniejszych spraw kryminalnych z całego świata. Na gruzach ludzkich emocji i pragnień budują chwiejne hipotezy, które dotyczą wszystkich i wszystkiego. Każdy bez wyjątku jest winny. Ofiary to unurzane w błocie łabędzie, sprawcy – zniewolone przez popędy potwory. I tylko policja zasługuje jednocześnie na podziw i współczucie. Gdy czytamy Zbrodnię niedoskonałą mamy wrażenie, że ludzi dobrych nie ma. W życiorysach bohaterów jest tyle plam, że wystarczyłoby na stulecia prania w Perwollu. Śledczy docierają do wzajemnych zdrad, związkowych kłótni i bójek, które jawią się jako początek drogi do kolejnej zbrodni. Pod każdym, absolutnie każdym kamieniem czai się wąż. W strachu, który wywołuje reportaż, jest jednak wyrwa. Za zbrodnią musi stać motyw. Lach, zawodowy profiler, z którego usług korzystają amerykańskie służby, wielokrotnie dowodzi, że morderstwo nie bierze się znikąd. Jest raczej tak, że ciągnie się za nim długi, brudny od krwi albo łez ślad. Dlatego ci, którzy naprawdę nikomu nie podpadli i nie chodzą ciemnymi uliczkami o czwartej w nocy w nadziei na wyłudzenie polisy ubezpieczeniowej, nie muszą się bać. 0
B
30–31
T E K S T:
B O G U S Ł AW WAS Z K I E W I C Z
im właściwie jest lekarz? Na to pozornie łatwe pytanie starają się odpowiedzieć Krystyna Bochenek i Dariusz Kortko w cyklu 27 rozmów z najwybitniejszymi polskimi lekarzami. Już sam tytuł reportażu – Ludzie czy bogowie – sugeruje spojrzenie ludzi na zawód lekarza, który powszechnie uznawany jest za prestiżowy. Specjaliści opowiadają nie tylko o swojej pracy, lecz także o tym, czego brakuje w nauczaniu młodych lekarzy. Jak sami wskazują, dzisiejsza medycyna zajmuje się coraz częściej badaniem chorego narządu, tkanki czy zwalczaniem konkretnej choroby. Wydzielają się kolejne drobne specjalizacje, które punktowo skupiają się na jednym problemie. Zapomina się jednak o tym, że lekarz ma leczyć nie chorobę, ale pacjenta – konkretnego człowieka, który do niego przyszedł. Każdy z tych wybitnych lekarzy – Bochenek i Kortko, przeprowadzili rozmowę między innymi ze Zbigniewem Religą czy Witoldem Rudkowskim – mówi niemal to samo: lekarze nie są uczeni, jak pomagać pacjentowi, jak z nim rozmawiać, ale tego, jak wyleczyć jego narząd. Z cyklu rozmów wypływa wniosek: w naszych czasach to nie człowiek jest w centrum zainteresowania lekarza, a jedynie jego narządy i choroby. 0
K
T E K S T:
ANNA LEWICKA
biór reportaży laureata nagrody Nike zawiera trzy opowieści – i jest jak u Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, po czym napięcie rośnie. Brazylia. W amazońskiej dżungli decyduje prawo silniejszego – nienazwanego z imienia, a może właśnie posiadającego tysiące imion. To ono sprawia, że lasy znikają z powierzchni Ziemi. Czy możemy przysiąc, że nie bierzemy udziału w podziale łupu? Peru. W procesie wypłukiwania skał z kopalni srebra zużywane są hektolitry wody. W ten sposób niegdyś malownicze laguny zmieniają się w wyrobiska. Zaangażowanie lokalnej społeczności może powstrzymać ten proces – nie jest jednak gwarancją sukcesu. Ekwador. Pierwsze zaczęły umierać zwierzęta. (…) Potem zaczęły chorować dzieci. Oprócz zniszczenia zasianego w organizmach ludzkich przemysł wydobywczy zostawił po sobie także śmiercionośne pamiątki w postaci cuchnących jezior ropy oraz toksycznych wyziewów. Plastyczne opisy i bezpośredniość autora we wszystkich reportażach dają poczucie, że amazońskie środowisko ulega degradacji na naszych oczach. Chociaż finał przedstawionych historii nie zawsze jest znany, jedno pozostaje pewne – zbiór Domosławskiego nie uspokoi sumień czytelników. 0
Z
FILM
historia kina /
You are the dancing queen, young and sweet, only twenty
Zdarzyło się w kinie. Rozdział V W przedostatnim odcinku naszego cyklu skupiamy się na kinematografii amerykańskiej lat 70. i 80. Za oceanem trwał wówczas renesans kina gatunkowego, nurt nazwany potem „Kinem Nowej Przygody”. T E K S T:
AG N I E S Z K A WOJ T U K I E W I C Z, Z U Z A N N A N YC
Halloween (1978) Slasher to rodzaj horroru, w którym liczba bohaterów zmniejsza się w miarę upływu ekranowego czasu. Ten nieskomplikowany przepis na wywołanie w widzach niepokoju zastosował John Carpenter, definiując podstawowe zasady rządzące omawianym gatunkiem. W Halloween grozę sieje morderca w białej masce, o którym wiemy jedynie tyle, że nie rozumie ludzkich wartości i emocji. Prostota tego filmu jest jego największym atutem. Aktorzy sprawiają wrażenie postaci „z sąsiedztwa” (podobno budżet filmu był tak niski, że musieli na planie nosić własne ubrania), co sprawia, że tym bardziej chcemy im kibicować. Na uwagę zasługują też różne środki, jakimi Carpenter wraz z operatorem Deanem Cundeyem budują atmosferę grozy, zwłaszcza długie ujęcie POV (z punktu widzenia bohatera) ze sceny otwierającej film. Niezależnie od dalszych losów serii, pierwsza część Halloween jest niekwestionowanym klasykiem i w dobrym stylu udowadnia, że kinu grozy nie potrzeba wyszukanych efektów. Najstraszniejsza jest bowiem sama świadomość niezniszczalności czystego zła.
Laureaci najważniejszych nagród filmowych za rok 1978 Oscar za najlepszy f ilm: Łowca jeleni Złota Palma na Festiwalu Filmowym w Cannes: Drzewo na saboty Złoty Niedźwiedź na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie: fot. materiały prasowe
Pstrągi, Co powiedział Max, Winda. Złoty Lew na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji: festiwal nie odbył się
Kto wrobił Królika Rogera? (1988) Hollywood z krwi i kości, a raczej – z kreski. To kreskówki rządzą komedią kryminalną Roberta Zemeckisa z 1988 r., w której rozgoryczony detektyw Eddie Valiant (Bob Hoskins) musi pomóc wrobionemu w morderstwo Królikowi. Jak oni
to zrobili? – ciśnie się na usta po obejrzeniu f ilmu. Twórcom Kto wrobił Królika Rogera? udało się bowiem połączyć animację i f ilm fabularny w niezwykle płynny sposób. Nawet dziś, po 30 latach, oko nie dostrzega oszustwa, gdy dwuwymiarowy Królik Roger i trójwymiarowy Bob Hoskins pojawiają się razem na ekranie. Film Zemeckisa wyróżnia się jednak nie tylko nagrodzoną trzema Oscarami techniką. To przede wszystkim pełna one-linerów i nawiązań do popkultury, świetna komedia, pozwalająca zapomnieć o ponuractwie rzeczywistego świata.
Laureaci najważniejszych nagród filmowych za rok 1988 Oscar za najlepszy f ilm: Rain Man Złota Palma na Festiwalu Filmowym w Cannes: Pelle zwycięzca Złoty Niedźwiedź na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie:
Czerwone sorgo fot. materiały prasowe
Złoty Lew na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji:
Legenda o świętym pijaku
październik 2018
FILM
/ recenzje
Punk rock made in USSR ko mentorem swojego młodszego kolegi. Ważny dla filmu jest także wątek cichej rywalizacji między muzykami o względy żony Mike’a − Natalii. Oprócz biografii i melodramatu produkcja jest także musicalem. W filmie odnajdziemy oczywiście kilka utworów autorstwa głównych bohaterów, ale także iście hollywoodzkie pod względem rozmachu i choreografii wykonania klasycznych zachodnich utworów rockowych, m.in. Psycho Killer zespołu Talking Heads czy Passenger Iggy’ego Popa. Sceny te, opatrzone ekspresywistycznymi efektami specjalnymi w estetyce graffiti, wprowadzają nutę szaleństwa do leningradzkiej rzeczywistości lat 80., nakręconej w arthouse’owej czerni i bieli. Naturalizm czarno-białych zdjęć, scenografii czy także scenariusza jest jednak pozorny lub co najwyżej wygładzony. Służy raczej zbudowaniu nostalgicznego klimatu niż dokumentalnemu oddaniu realiów epoki. Muzycy muszą oczywiście zmagać się
Lato Premiera: 31.08.2018
fot. materiały prasowe
z cenzurą czy innymi elementami „systemu”, ich działania są jednak często wyłącznie punktem wyjścia do humorystycznych czy groteskowych gagów. W filmie można dostrzec wiele elementów amerykańsko-brytyjskiej popkultury. Zachodnia muzyka pełni dla bohaterów funkcję symbolu wolności i perfekcji. Wiktor czy Mike w swoich dziełach często inspirują się twórczością zza żelaznej kurtyny. Okcydentalne wpływy widać także w elementach samego rzemiosła filmowego, a w szczególności w scenariuszu, który wpisuje się w stylistykę amerykańskiego kina gatunkowego.
Leningrad, lata 80., miejscowy klub muzyczny. Grupka młodzieży wchodzi do budynku
Zakończenie utworu przychodzi dość nagle, a sama historia mogłaby być dłuższa. Ko-
przez okno toalety, omijając partyjnych działaczy. Po chwili trafia na widownię. Właśnie
niec dzieła, po którym kilka wątków pozostaje niedokończonych, kłóci się z jego linearną
trwa koncert jednego z radzieckich zespołów rockowych. Wokół można wyczuć wolność
i klasyczną narracją. Ostatecznie Lato to jednak wciąż bardzo przyjemna w odbiorze pro-
i młodość, zdaje się, że komunistyczna cenzura jeszcze tu nie dotarła.
dukcja. Zawiedzeni mogą czuć się ci, którzy spodziewali się filmu artystycznego, jednak cytując The Rolling Stones: You can’t always get what you want.
Fabuła filmu skupia się na historii powstania radzieckiego zespołu punkrockowego Kino. Głównymi bohaterami dzieła Kiriłła Sieriebriennikowa są wokalista zespołu Wiktor Tsoy oraz inna legenda leningradzkiej sceny muzycznej − Mike Naumenko, który był nieja-
ocena:
88897
TOMASZ DWOJAK
Stęskniliśmy się, Kubusiu myśli Kłapouchego. Pewien zbieg okoliczności jednak sprawi, że drogi dorosłego już mężczyzny i misia o bardzo małym rozumku skrzyżują się ponownie w stolicy Anglii. Tym, co najmocniej przyciąga uwagę, jest graficzne przedstawienie postaci ze Stumilowego Lasu. W dotychczasowych animowanych adaptacjach były one kolorowe, żywe i rozbrykane (a zwłaszcza pewien Tygrysek). W Krzysiu, gdzie jesteś? ząb czasu i paleta zimnych barw nie oszczędzają nikogo: Kubuś nie jest już żółty, tylko pożółkły, Tygrysek zbrązowiał, Królik spłowiał; inne zwierzątka także są ciemniejsze i bardziej wyblakłe. Zaczynają przypominać realistycznie wykonane maskotki, zamiast disneyowskich rysunków − za to należą się brawa animatorom pracującym przy filmie. Koncepcja „urzeczywistnienia” Kubusia i jego przyjaciół to odważna decyzja. Dorośli nie powinni mieć z nią problemu i bez większych kłopotów będą odbywać sentymentalną podróż. Obraz ten może jednak nie odpowiadać dzieciom, zwłaszcza tym najmłod-
Krzysiu, gdzie jesteś? Premiera: 17.08.2018
fot. materiały prasowe
szym, które mogą łaknąć kolorów niczym tlenu, a tych dość często brakuje w adaptacji Marka Forstera. Drugim zarzutem, nieco bardziej ogólnym, jest sposób w jaki zostaje poprowadzona fabuła. Przez większość czasu film obiecuje więcej, niż można byłoby się po nim spodziewać. Prowadzi nas w nie do końca oczywiste rejony i, głównie za sprawą kwestii Kubusia, sprytnie podpytuje, co powinniśmy cenić i o czym nie zapominać nawet jako dorośli. Tym bardziej rozczarowuje więc ostatni akt: jest zbyt przewidywalny, nieangażujący, przepełniony niepotrzebnym patosem, jakby wyjęty z innego, znacznie gorszego filmu. Filmy przeznaczone dla młodszej widowni często mają niełatwe zadanie. Przez około pół-
Jakiekolwiek jednak zarzuty nie zostałyby podniesione, jest to wciąż pełnoprawny
torej godziny muszą zainteresować zarówno dorosłych, jak i ich kilkuletnich podopiecznych.
i interesująco zrealizowany film z Puchatkiem. To wystarczy, by przekonać wszystkich
Krzysiu, gdzie jesteś? nie jest pod tym względem wzorem do naśladowania, bo przez długie
tych, dla których wielbiciel miodku był i jest bohaterem z lat dzieciństwa. Do listy za-
fragmenty twórcy zdają się prowadzić historię bez tego założenia. Mają jednak konkretny po-
let można dopisać aktorstwo Ewana McGregora i Hayley Atwell, dobry polski dubbing,
mysł na swój film i przez cały czas konsekwentnie go realizują.
świetne odwzorowanie charakterów postaci ze Stumilowego Lasu, kradnących sceny
Świat Kubusia Puchatka utracił swoją lekkość i bajkowość. Krzyś już dawno dorósł i został ciężko pracującym w fabryce walizek Krzysztofem. Żyje ze swoją żoną i córką w skąpanym
Kubusia i Kłapouchego… Można by jeszcze wydłużyć tę listę, ale i tak zapewne zdążyliście już zarezerwować bilet.
w posępnych barwach Londynie. Stumilowy Las wciąż się trzyma, choć stał się niezwykle pustym, smutnym miejscem przypominającym urzeczywistnienie wszystkich pesymistycznych
32–33
ocena:
88897
MICHAŁ KUROWSKI
recenzje /
FILM
Reżyser, który walczył z wiatrakami na ekrany kin to opowieść o młodym reżyserze Tobym (Adam Driver), który próbuje stworzyć reklamę z… Don Kichotem w roli głównej. Los rzuca jednak głównemu bohaterowi pod nogi same kłody, co – jak nietrudno się domyślić – jest nawiązaniem do okoliczności, w jakich tworzył sam Gilliam. W przypadku Człowieka, który zabił Don Kichota nie da się oddzielić narracji od kontekstu powstania produkcji, dlatego trzeba przyznać, że wprowadzenie przez Gilliama wątków biograficznych było całkiem zręcznym zabiegiem. Pierwsza część filmu opowiada o perturbacjach na planie i przygnębieniu młodego reżysera. Gilliamowski styl wyraźnie ujawnia się dopiero w chwili, gdy do akcji wkracza Don Kichot (Jonathan Pryce) – błędny rycerz, którego Toby poznał przed laty. Spotkanie Don Kichota i bohatera granego przez Adama Drivera to początek szalonej wędrówki, w której fot. materiały prasowe
jawa miesza się ze snem, a przygody opisane przez Cervantesa nabierają zupełnie nowego wymiaru. Co zaskakujące, surrealistyczne żarty i absurd rodem z Latającego cyrku Monty Pythona wciąż świetnie się sprawdzają. Człowiek, który zabił Don Kichota powinien być więc pozycją obowiązkową dla wszystkich fanów twórczości Gilliama.
Człowiek, który zabił Don Kichota Premiera: 10.08.2018
Niestety, wielokrotne przepisywanie scenariusza musiało odbić się na efekcie końcowym. Widać, że Terry Gilliam przez lata wpadał na kolejne genialne pomysły, z których trudno było mu zrezygnować. W rezultacie można odnieść wrażenie, że film cierpi na nadmiar
Nie sposób wyzbyć się wrażenia, że droga, jaką przeszedł Terry Gilliam, by wreszcie
wszystkiego – wątków, postaci i żartów. W Człowieku, który zabił Don Kichota przez cały
zrealizować adaptację przygód Don Kichota, przypominała nieco walkę z wiatrakami. Po 27
czas dużo się dzieje, pod koniec środkowego aktu widz może poczuć jednak znużenie po-
latach toczenia batalii z kapryśnymi producentami i niesprzyjającymi warunkami atmosfe-
wtarzalnością niektórych gagów. Choć najnowszego dzieła Gilliama z pewnością nie można
rycznymi reżyserowi wreszcie udało się ukończyć wymarzony projekt. Pytanie tylko, czy
uznać za nieudane, cała historia wydawałaby się bardziej przemyślana, a dzięki temu jesz-
Człowiek, który zabił Don Kichota zapisze się w historii kina jedynie jako najbardziej pecho-
cze zabawniejsza, gdyby zrezygnować z części scen i skrócić nieco film.
MARTA PAWŁOWSKA
wy film Gilliama, czy też zostanie zapamiętany ze względu na walory artystyczne. Choć pierwotnie Gilliam chciał nakręcić nieco inną historię, lata zmagań z przeciwnościami na planie zmusiły go do dość istotnej zmiany koncepcji. Produkt finalnie wypuszczony
ocena:
88897
Narkotyczny szał rusza się niczym uczestnik imprezy, który krąży między znajomymi, zatrzymuje się, zamienia parę słów i idzie dalej. Z tej stylistyki wyłamuje się między innymi otwierająca film quasi-dokumentalna ekspozycja, w której widzimy krótkie, pojedyncze wywiady z każdym z członków grupy tanecznej. Reżyser porzuca długie ujęcia także na zakończenie, w dramatycznej sekwencji, która niejako rymuje się z początkową i tworzy z nią klamrę spinającą dzieło, lecz zarazem ze względu na diametralnie odmienny ton stanowi dla niej także antytezę. Środki formalne, jakimi posłużył się reżyser, współgrają z treścią filmu. Gasparowi Noému udało się stworzyć w Climax narkotyczny nastrój m.in. poprzez scenografię, w której dominują wyraziste i agresywne kolory (szczególnie czerwony) czy dzięki użyciu tłumionego, często neonowego światła. Klimat dzieła podbudowuje także transowo-elektroniczna ścieżka dźwiękowa, w której znalazły się m.in. utwory autorfot. materiały prasowe
stwa Giorgio Morodera czy Thomasa Bangaltera. Reżyser dokłada wszelkich starań, aby dręczący głównych bohaterów niepokój oraz klaustrofobia, notabene przedstawiona w kilku scenach bardzo dosłownie, udzieliły się także widzowi. Obrazy narkotycznego szaleństwa są na tyle sugestywne że szczękościsku można dostać niemalże
Climax Premiera: 19.10.2018
od samego ich oglądania. Jak to bywa w filmach z gatunku exploitation, brutalne i szokujące sceny oprócz spełniania funkcji estetycznej ( jakkolwiek by to brzmiało) są także podporą dość pro-
Czy twórca, którego jednym z głównych celów artystycznych jest szokowanie od-
stego zazwyczaj przekazu. Nie inaczej jest z morałem Climax, który można sprowadzić
biorców, ma co tworzyć po tym, jak nakręcił arthouse’owe porno w 3D? Okazuje się, że
do stwierdzenia „narkotyki są złe”. Być może film jest także krytyką hedonizmu czy
tak, a Gaspar Noé nadal ma coś do powiedzenia jako filmowiec. Climax pod względem
libertynizmu, lecz trzeba mieć na uwadze, że Gaspar Noé jest jednak raczej estetą niż
koncepcji jest wprawdzie dziełem mniej szokującym od Love; fabuła filmu to „tylko”
publicystą. Zatem pamiętajcie drogie dzieci, nie bierzcie nigdy kwasu, a tym bardziej nie
impreza grupy tancerzy, na której ktoś do ponczu dodał psychodeliki. Jednakże jest to
dodawajcie go do ponczu czy nie przyjmujcie go jak krople do oczu. Wujek Gaspar radzi.
TOMASZ DWOJAK
utwór dużo bardziej spełniony artystycznie od swojego poprzednika.
Climax składa się głównie z długich ujęć, tzw. mastershotów, co oczywiście wymagało od reżysera niewiarygodnej inscenizacyjnej ekwilibrystyki. Gaspar Noé jest jednak mistrzem filmowego mis-en-scene, a kilku(nasto)minutowe ujęcia to jego znak rozpoznawczy. Kamera w filmie przechodzi płynnie między kolejnymi postaciami. Po-
ocena:
88887 październik 2018
SZTUKA
/ emocje
Muszę zacząć malować nagich ludzi
Sztuka na gorąco, sztuka na zimno Kierunek jedynej słusznej interpretacji sztuki jest nam bardzo często narzucony. Jednak zdarza się, że to, co ukazuje się naszym oczom, zupełnie się z tą interpretacją nie pokrywa. Czy oznacza to, że patrzymy w niewłaściwy sposób? T E K S T:
WOJ C I EC H P Y P KOW S K I
sztuce nie istnieje coś takiego jak właściwy lub słuszny sposób interpretacji, z natury jest ona niejednoznaczna. Jej istotą jest pewna niespójność między odczuciami a rozumieniem różnych osób. Możemy wyróżnić dwa podstawowe podejścia do sztuki: „na zimno” − analityczne, bardziej formalne, a także „na gorąco” − emocjonalne i skupione na przeżyciach.
W
tworząc dzieło, zawiera w nim emocje i ideały, a także umożliwia odebranie przekazu. Te dwie grupy bohaterów są ze sobą w pewnej sprzeczności. Mimo to, niemal harmonijnie tańczą wokół
Użyjmy do ukazania tej myśli dzieła, które przeanalizujemy na oba te sposoby. Nurtem wyjątkowo zasługującym na uwagę w takim porównaniu jest symbolizm. By zrozumieć obrazy tworzone w tej estetyce, używa się powszechnie znanych interpretacji symboli. Kontekst, w jakim występują sprawia jednak, że mogą one zyskać wiele nowych znaczeń. Co więcej, współcześnie mamy jeszcze większe spektrum możliwych odczytań sztuki. Zawdzięczamy to dwudziestowiecznej koncepcji „śmierci autora” głoszącej, że twórca nie może mówić odbiorcy jego dzieła, jak ma je rozumieć. Nieważny jest pierwotny zamysł, ale to, co dociera do percepcji widza.
Na zimno
34−35
Na gorąco A teraz przeanalizujmy to zupełnie inaczej. Odrzucając próby rozgryzienia „tego, co autor miał na myśli”, zajmijmy się czystym przeżyciem obrazu. Nie musimy widzieć na płótnie studia malarskiego; możemy zobaczyć strych, teren budowy lub remontu. Chłopiec nie jest już symbolem, a na całym obrazie wygląda prawdziwie. Jednak nie jego pierwszego dostrzegamy, a wielką plamę czerni z prawej strony obrazu. Niepokoi ona już samym swym rozmiarem, a przy bliższym spojrzeniu zdaje się pożerać sylwetki ludzkie, a nawet samo dzieło; zupełnie jakby była dziurą w płótnie. Jej ciemność rozlewa się, zmieniając jego atmosferę i zagarniając dla siebie nawet postaci z jasnego korowodu. Po drugie, uwagę przyciągają postaci z obrazu, szczególnie dwóch mężczyzn w centrum kompozycji. Obaj wyglądają na cierpiących i wyniszczonych. Jeden ściska w ręku różaniec, a drugi jest w kajdanach. Ich ciała są nieludzko powyginane, noszą łachmany, przypominają katorżników. Podobnie cierpią pozostałe postaci − niektórzy walczą nożami i kamieniami, a inni ukrywają się pod płaszczami bądź widocznie boją się wpaść w czarną plamę na obrazie. Wszyscy są powykrzywiani i przebija przez nich wszechogarniające poczucie zagrożenia i niepokój.
Śmierć autora
Błędne koło Jacka Malczewskiego to świetny przykład ilustrujący koncepcję dwojakiego spojrzenia. Przyjmuje się, że mówi o roli artysty oraz ukazuje jego przeżycia i lęki. Zaczniemy od analizy zimnej. Chłopiec stojący na drabinie w pracowni malarskiej, otoczony wieloma postaciami wygiętymi w szaleńczym tańcu, symbolizuje artystę. Obraz podzielony jest na stronę jasną i ciemną, które rozdzielają ludzi na dwie grupy. Przedstawiają one różne formy przeżyć artystycznych twórcy: jasna − symbolizująca spełnienie i sukces, oraz ciemna − odzwierciedlająca lęki, frustracje i porażki. Wydaje się jednak, że obraz został namalowany w „gorącym” rozumieniu sztuki, gdyż mówi o przeżyciach artysty. Pozostałe postaci mogą z kolei symbolizować zestawy przeciwstawnych wartości, takich jak harmonia i rozpad, wspólnota i indywidualność. Co więcej, osoby przedstawione znajdują się poniżej chłopca-twórcy, co sugeruje, że są mu podległe. To on,
poziomie wszystkie te symbole łączą się w swoiste ukazanie tego, jaki jest artysta i jaka jest sztuka.
Narodziny odbiorcy
fot. Wikipedia
chłopca. Choć tytuł zdaje się sugerować coś innego, w jakiś sposób artysta godzi to, co oznaczają postacie. Nasuwa się jeszcze pytanie: czemu symbolem artysty jest młody chłopiec? Jest to zapewne wizja malarza, który postrzega świat inaczej, podobnie jak robią to dzieci. Na pewnym
Chłopiec być może dorasta i dlatego siedzi na drabinie otoczony tym wszystkim − ciemnym życiem i jasnymi ideałami. Jasna strona za nim to beztroskie dzieciństwo, powoli pochłaniane przez dorosłość. Dorosłość, która jest teraz dla niego pełna lęków i niepokoju. Ale takie spojrzenie to już łączenie obu podejść − emocjonalnego i analitycznego. Niezależnie od tego, czy wolimy sztukę „na gorąco” czy sztukę „na zimno”, nasze interpretacje mogą być skrajnie różne. Jest to nierozerwalnie związane z koncepcją „śmierci autora”, która stała się narodzinami odbiorcy. Na pewnym poziomie sztuka powstaje dopiero w głowach osób, do których dociera, właśnie poprzez kontakt z utworami i ich odczytanie. 0
SZTUKA
typografia /
Emocje zawarte w kształtach Są wokół nas: wyraziste krągłości, smukłe, proste linie, zalotnie mrugające koła. Codziennie je oglądamy, patrząc na tekst, lecz tak rzadko dostrzegamy pod warstwą treści poszczególne litery tworzące przekaz. T E K S T:
M I C H A Ł H A J DA N
asz brak spostrzegawczości wynika z istoty pisma drukowanego, gdyż tekst nie jest tak wyrazisty, jak muzyka. Zdaje się, że ludzkie oko jest dużo mniej wrażliwe na estetykę niż ucho. W melodii jesteśmy w stanie oddzielić nutę A burzącą całą harmonię lub rozpoznać ton głosu niepasujący do przekazu. Dużo ciężej jest nam spostrzec złe odstępy między znakami, niewłaściwe kształty liter lub krój sprzeczny z przesłaniem. Nauczyliśmy się patrzeć na tekst jako na treść niesioną przez znaki, zapominając o formie. Jednak nawet dobrze dobrana typografia wywołuje ledwo uchwytne poczucie harmonii i piękna.
N
nienia z dwoma poziomami pracy nad tekstem drukowanym: pojedynczych znaków oraz rytmu odległości między nimi. Bo, jak powiedział jeden z najbardziej znanych polskich grafików, Krzysztof Lenk, żeby tekst przyciągał i sprawiał radość z czytania, powinien […] mieć zadbaną, algorytmiczną relację między trzema bielami w tekście: między literami, między wyrazami i między wierszami, a też właściwie łączyć się z bielą marginesów, z otoczeniem tekstu, które go eksponuje. Niełatwo połączyć te wszystkie elementy, ale jest to sztuka warta wysiłku, gdyż dobry krój pisma ma szansę stać się ikoną kultury i symbolem marki, a dobry skład tekstu sprawia przyjemność czytelnikowi.
Typografia
Prostota
Tej estetyce drukowanego słowa bliżej do sztuki użytkowej niż do malarstwa. Jest zatem domeną nie artystów, lecz projektantów i grafików. Typografię można określić jako dziedzinę zajmującą się zarówno projektowaniem drukowanych liter i innych znaków pisarskich, jak i wzajemnymi relacjami pomiędzy tymi znakami i grupami znaków. Mamy zatem do czy-
O sile dobrego projektu stanowi między innymi to, że przekazuje wiele treści przy minimalnej liczbie środków wyrazu. Krój pisma doskonale się do tego nadaje. Wystarczy przyj-
MAGIEL COMIC SANS
KRÓJ, KTÓRY JEST OKREŚLANY MIANEM NAJBARDZIEJ ZNIENAWIDZONEGO NA ŚWIECIE. ZAPREZENTOWANY WRAZ Z WINDOWSEM 95 MIAŁ SŁUŻYĆ DO WYŚWIETLANIA KOMUNIKATÓW W APLIKACJI BOB DLA DZIECI, ALE ZACZĘTO GO NIESŁUSZNIE STOSOWAĆ DO INNYCH CELÓW. NAJLEPIEJ ZAPOMNIEĆ RAZ NA ZAWSZE O JEGO INFANTYLNYCH KSZTAŁTACH.
MAGIEL GARAMOND
KRÓJ OPRACOWANY W XVI W. PRZEZ FRANCUSKIEGO TYPOGRAFA CLAUDE’A GARAMONDA. CECHUJE SIĘ HARMONIĄ I ESTETYKĄ DZIĘKI NADANIU STRUKTURY LITEROM WYWODZĄCYM SIĘ Z PISMA ODRĘCZNEGO. JEST TO PRZYKŁAD CZCIONKI SZERYFOWEJ – MAJĄCEJ ZAKOŃCZENIA LITER W POSTACI KRESEK. MIMO DŁUGIEJ HISTORII JEJ ODMIANY SĄ STOSOWANE DO DZISIAJ. KRÓJ SZERYFOWY NADAJE TEKSTOWI BARDZIEJ OFICJALNY I ELEGANCKI CHARAKTER.
rzeć się znakom towarowym luksusowych marek modowych – litery nie tylko informują o nazwie, lecz także oddają charakter wytwarzanych produktów. Wyraziście zarysowana geometryczność liter w słowie „Hermes” kojarzy się z siłą i elegancją, a smukłe szeryfowe litery LV stanowią odniesienie do tradycji oraz luksusu. Krój pisma to też istotna część wielu gazet czy miesięczników. „New Yorker” wykorzystuje zaprojektowany prawie 100 lat temu specjalnie dla niego krój pisma Irvin – doskonale odzwierciedlający wielkomiejski sznyt i elegancką swobodę światowej metropolii. Również Magiel wykorzystuje własną czcionkę i, jak w przypadku wcześniej wspomnianego tygodnika, krój pisma stał się tak rozpoznawalny, że każdy stały czytelnik od razu spostrzegłby zmianę w typografii. 0
MAGIEL HELVETICA
JEDEN Z SYMBOLI NOWOCZESNOŚCI I UTYLITARYZMU. ZAPROJEKTOWANA W 1957 R. PRZEZ SZWAJCARSKIEGO MIEDINGERA
TYPOGRAFA DOSKONALE
MAXA WPI-
SYWAWŁA SIĘ W TREND UPRASZCZANIA LITER I POZBAWIANIA ICH SZERYFÓW. KRÓJ, Z KTÓRYM SPOTYKAMY SIĘ NA CO DZIEŃ, JEST CHĘTNIE
WYKORZYSTYWANY
W KOMUNIKACJI WIZUALNEJ TAKIEJ JAK LOGO, INFORMACJE, NAPISY NA PLAKATACH. PROSTOTA TEGO KROJU CZYNI GO UNIWERSALNYM, ALE MAŁO WYRAZISTYM.
październik 2018
/ festiwalowe lato -lana zrobiła to co kurt vile robi od lat -nie umyła się?
O W F
R A E
A R S T
Młodszy brat Openera w tym roku zaprezentował się ciekawiej w porównaniu z poprzednią, cukierkowo-mainstreamową edycją. Nadal rzecz jasna dominowały gwiazdy większego formatu, nie sposób było już jednak mówić o kompletnym bazowaniu line-upu na mokrych snach 16-latek. Wśród wykonawców odbarzonych imponującymi głosami wyróżniali się Sam Smith i Florence + The Machine. Z czego ta druga wypadła o wiele lepiej – chociażby dzięki większemu show i lepszemu materiałowi. Występ Smitha wprowadzał w letarg, którego nie były w stanie przerwać popisy wokalne. Dua Lipa dała całkiem przyjemny koncert, chociaż warto zaznaczyć, że większym echem odbił się strój wokalistki aniżeli sama muzyka. Pomarańczowy sponsor tym razem postanowił zadbać również o indie-sferę, serwując festiwalowiczom koncerty LCD Soundsystem oraz Tyler, The Creator. Niestety w skali całego fe-
O F
P E
S
E T
Opener 2018 zapisze się w historii jako pierwsza wyprzedana edycja. Mamy pewną teorię, czemu udało się odnieść taki sukces. Zastosowano prosty trick – połączono mainstreamowe gwiazdy z alternatywnymi bożyszczami, starając się zainteresować jak największą liczbę odbiorców. Frekwencja odbiła się na kwestiach logistycznych – na autobus kursujący pomiędzy dworcem w Gdyni a festiwalem trzeba było czekać ponad godzinę albo drugie tyle stać w korku. Zobaczenie tylu muzycznych MVP potrafiło jednak zrekompensować niedociągnięcia. Najlepszy koncert? Nick Cave and the Bad Seeds. Ikona i legenda, która pomimo niesprzyjających warunków (koncert w koszmarnym upale o 20 jako „support” dla Arctic Monkeys to jawna kpina) potrafiła na 2 godziny przejąć całą rzeczywistość. Charyzma bijąca od Nicka wystarczyłaby do wypełnienia kilku stadionów. Niezwykłe przeżycie, świadectwo ogromnego kunsztu muzycznego. Wspaniały David Byrne, pomimo wielu lat na
36–37
N S I
G A V
A
E W L
stiwalu te dwa występy to dosyć mało, w kolejnych edycjach byłoby lepiej zobaczyć więcej gwiazd prezentujących podobny poziom. Co do samej jakości wykonań, to trudno o większe zastrzeżenia. Tyler zaprezentował pełen bangerów set w dużej mierze oparty na zeszłorocznym Flower Boyu . LCD Soundsystem zagrało przekrój całej dyskografii, dzięki czemu okazjonalne wtręty z wydanego rok temu American Dream nie psuły za bardzo całości show. Niestety powyższe dwa koncerty padły ofiarą chciwości organizatorów – rozdzielenie ich na dwa różne dni było oczywistym zabiegiem, który miał na celu zagarnięcie jak największych przychodów kosztem festiwalowiczów nierzadko zainteresowanych jednym występem. Pozostaje liczyć na to, że kolejna edycja OWF obejdzie się bez podobnych trików. 0 ALEX MAKOWSKI
N I
E V
A
R L
scenie, wciąż potrafi odkrywać siebie na nowo. Jego koncert wyglądał bardziej jak pełen oryginalnej choreografii musical. Superorganism – będący dla kontrastu „młodym” zespołem – urządził totalną imprezę wśród publiczności. Massive Attack zgarnia statuetkę dla najbardziej monumentalnego występu – silny polityczny przekaz i industrialna oprawa wprawiały w stan transu i wywołały wrażenie czegoś niepowtarzalnego. Gorillaz stworzyło teatralny klimat – rzesze oddanych fanów pod Main Stage, chyba najładniejsza oprawa graficzna na scenie i tłumy ludzi na polu czekających na wszystkie owiane nostalgią kawałki. Opener wpisał się na stałe w najważniejsze wydarzenia polskiej kultury. Zmiany w „idei” festiwalu mogą budzić niepokój, ale to wciąż okazja do zobaczenia mocnych zawodników, jak i po prostu dobrej zabawy. 0 MACIEJ KIERKLA
FESTIW
L
A
P R E S E N T E D
2
0
festiwalowe lato /
T N M
U
T
B Y
1
O
M A G I E L
8
S F
R
O U
O
N A A
W Z
Światowe gwiazdy elektro, grające od ambientów i techno przez psychodelę i art pop po glitch i noise. Tak w skrócie można zarysować cuda, które działy się w tym roku na Tauronie. Highlighty? Abul Mogard swoimi ambientami zaczarował Taurona. Zgrabne manipulowanie gęstymi jak smoła feeriami syntezatorów sprawiało, że błogość przeplatała się z niepokojem. Oprawa wizualna Marji de Sanctis tylko pogłębiała melancholię występu. Tego samego dnia poziomem dorównał im jedynie James Holden, który razem ze swoim psycho-krautowym ensemble spowodował, że cała sala trzęsła się od energii. Podobny poziom werwy miała Jlin, jednak tam, gdzie Holden hipnotyzował powtórzeniami, Amerykanka wystawiała na próbę percepcję rytmiczną słuchaczy, prezentując chaotyczne, mechaniczne sekwencje perku-
WALOWE
D
A
Y
K
syjne przyprawione wschodnimi melodiami, tworzące footworkowy kolaż. Bajka. W zdecydowanej większości koncerty trzymały przyzwoity poziom. Najlepszym przykładem jest porządny set Arca, który podczas występu nie zaprezentował niczego szałowego czy odkrywczego, sam Alejandro natomiast jest na tyle charyzmatyczną postacią, że nawet puszczając kawałki i latając po scenie w szpilkach, pochłaniał uwagę publiczności. Nie obyło się jednak bez zawodów takich jak krzykliwy wizualnie, ale muzycznie słaby koncert Fever Ray czy kompletnie mdły Mura Masa. Tauron jest elementem bardzo silnie gruntującym mocną pozycję Katowic na muzycznej mapie Polski i dowodem, że naprawdę nie trzeba szukać daleko świetnych wydarzeń kulturalnych. 0 ALEX MAKOWSKI
O U N D R I V E S T I V A
Tegoroczne festiwale muzyczne można było z grubsza podzielić na „obowiązkowe”, nęcące wielkimi gwiazdami drogie eventy, oraz tanie wydarzenia z przeciętnym, skromnym line-upem. Wśród tego jednak można było wyłonić Soundrive, który łączy najlepsze cechy obu typów imprez. Po lokalizacji (okolice Stoczni Gdańskiej), estetyce i hasłach na oficjalnej stronie wydarzenia można było spodziewać się „ciężkiej muzy”. W rzeczywistości gatunkowo i nastrojowo panował pełen eklektyzm, a frazes „każdy znajdzie tu coś dla siebie” brzmi w tym wypadku wyjątkowo adekwatnie. Od mrocznego punku i zimnej elektroniki do relaksującego ambientu i pogodnego indie popu. Znajomość zaledwie trzech wykonawców przed zakupem karnetu nie była żadnym problemem. Na Soundrivie najlepiej poznaje się nowe utwory niż
E L
wysłuchuje te dobrze znane w wersji na żywo. Uczestnikom udostępniono cztery przestrzenie koncertowe. Dwie hale do regularnych koncertów, jedna dla wykonawców ambientowych i zewnętrzna miniscena dla DJ-ów. Nagłośnienie było świetne, a klimat ulicy Elektryków przekształconej w muzyczne miasteczko niezwykle sympatyczny. Do ulubionych występów można zaliczyć zarażających pozytywną energią Japanese Breakfast, Boya Pablo oraz – odkrycie festiwalu – Crimera, który porwał tak mocno, że łatwo było przegapić połowę koncertu Iceage, pewnie najbardziej wyczekiwanych muzyków imprezy. Soundrive’a można polecić każdemu. W niskiej cenie otrzymujemy tonę świetnej muzyki w przyjaznej atmosferze. 0 BARTOSZ GRYZ
październik 2018
x x x yz
ocena:
/ recenzje, polecenia
Idles Joy as an Act of Resistance.
Partisan Records
Nie można pisać o Joy as an Act of Resistance. bez po-
Te cztery utwory zdecydowanie rozbudziły apetyt na
równania do debiutu zespołu Idles z marca 2017 r. albo
album, zwiastowały jednak też pewną obawę co do spój-
chociaż bez wspomnienia o nim. Hałaśliwy, agresywny
ności Joy... Trudno było jednak przewidzieć, że album ten
Brutalism był jednym z ciekawszych albumów zeszłe-
będzie aż tak chaotyczny, a wręcz nierówny pod względem
go roku, definiujących zarówno brzmienie brytyjskiego
poziomu. Owszem, zarówno Never Fight a Man With a Perm,
zespołu, jak i jego stosunek wobec świata. Dość prosta,
jak i Love Song to energiczne kawałki, doskonale nadające
postpunkowa warstwa muzyczna stanowiła dla Joego
się na koncerty (kiwam delikatnie głową w stronę Artura
Talbota tło do wykrzyczenia krytyki płytkich marzeń
Rojka), a ironiczne I’m Scum brzmi jak niezły odrzut z de-
i wzorców brytyjskiej klasy średniej, przemocy seksu-
biutu, zbyt radosny, żeby pasował na Brutalism. Jednak
alnej, religii oraz polityki Partii Konserwatywnej, ale też
poza wymienionymi utworami Joy... ma niewiele do zaofe-
własnych słabości i uzależnień. Single promujące nowy al-
rowania. June może i byłoby przejmujące, gdyby w drugiej
bum sugerowały całkiem nowy kierunek w rozwoju Idles.
zwrotce nie wykorzystywało przyprawiającego o dresz-
Dwuczęściowy Colossus uderzał zarówno zaskakującą
cze zażenowania cytatu z najbardziej oklepanej anegdoty
głębią, jak i różnorodnością brzmienia. Prym wiedzie w nim
o Erneście Hemingwayu, Television jest zwyczajnie nudne,
jednak dalej gniew Talbota, rozprawiającego się z toksycz-
Gram rock wydaje się już całkowicie oderwane od reszty
ną męskością (ten wątek pociągnięty zostanie również
albumu, a Cry To Me ma prawdopodobnie najbanalniejszy
w znakomitym Samaritans). Prawdziwym zaskoczeniem
tekst w całej dyskografii Idles. Rozczarowującą końcówkę
był natomiast Danny Nedelko, utwór, któremu bliżej jest
albumu zamyka Rottweiler, żmudne punkowe granie, które
do pop punku niż do reprezentowanego przez Idles post-
dość dobrze podsumowuje doświadczenie, z jakim mieli-
hardcore’u. Talbot już wcześniej bawił się warstwą tek-
śmy do czynienia.
stową, adaptując m.in. fragment piosenki Beatlesów do
Co więc pozostaje po tytułowej radości? Kilka lepszych
jednego z utworów na Brutalism. Niemniej po raz pierwszy
niż przeciętne utworów uzupełnionych zapychaczami, któ-
w utworze Idles można było tak dobrze usłyszeć... radość.
re z materiału pasującego na EP zrobiły album długogrający.
Pozostałe dwa single, Samaritans oraz Great, nadrabiały
Nie wiedzieć czemu w obliczu wyboru między gniewem a ra-
dość generyczne jak na Idles linie melodyczne odpowied-
dością Idles postanowiło być akurat nudne. 0
nio mocną (this is why you never see your father cry) i iro-
M AT E U S Z S K Ó R A
niczną warstwą tekstową (islam didn’t eat your hamster).
Polecane koncerty
Wolf Eyes, MAZUTTI 1.10, Pogłos
Rob Mazurek, Lotto 2.10, ATM Studio
Gazelle Twin 3.10, Nowy Teatr
Moor Mother, Trio SFD 4.10, Centrum Praskie Koneser
Teatr Dada von Bzdülöw + Nagrobki 5.10, ATM Studio
Yves Tumor, Shygirl, Lotic 5.10, Centrum Praskie Koneser
Lutto Lento, DJ LAG, Lakker 6.10, Powidoki
Mick Harris, Fret, Stormview 7.10, SPATiF
38–39
lifestyle /
Styl życia Polecamy: 44 SPORT Jeszcze w zielone gramy Futbol gealicki
48 W SUBIEKTYWIE Świetliki w kraju ognia Wolontariat w Azerbejdżanie
54 WARSZAWA Jak Sauron przejął Służewiec? Mordor na Domaniewskiej
Mind is everything A DA M H U G U E S S Z E F DZ I A Ł U S P O R T
tare powiedzenie mówi, że ryba psuje się od głowy. Jak prawdziwe jest to stwierdzenie wie każdy, kto interesuje się sportem. Do niedawna jedynym przepisem na sukces były ciężkie treningi nierzadko połączone z nielegalnym wsparciem farmakologicznym, które dla atletów kończyło się tragicznymi w skutkach problemami zdrowotnymi. Dzisiaj także jesteśmy świadkami skandali związanych z dopingiem, niemniej warto zwrócić uwagę na inny aspekt codziennego życia sportowca, jakim jest przygotowanie mentalne. Chyba nikogo nie zaskoczy stwierdzenie, że reprezentacja Polski w piłce nożnej przegrała przede wszystkim z presją, jaka ciążyła na jedenastce Nawałki. Nic dziwnego, skoro po fantastycznym występie na Euro we Francji oczekiwania były bardzo wysokie. Zapowiadano walkę od pierwszego gwizdka, a mimo to projekt pt. Mundial w Rosji posypał się jak domek z kart. O ile sporty drużynowe dzięki swojej specyfice rozkładają odpowiedzialność na każdego z zawodników, o tyle indywidualne konkurencje zwiększają presję na sportowca do granic możliwości. W styczniu br. Michael Phelps, legenda pływania, zdobywca 23 medali olimpijskich i siedmiokrotny mistrz świata, wyjawił, że po każdych igrzyskach wpadał w depresję. Tylko dzięki podjęciu leczenia i współpracy z psychologami udało mu się
S
Kwestia zdrowia psychicznego coraz częściej dotyka także nas wszystkich codziennie.
utrzymać dobrą formę nie tylko fizyczną, lecz także psychiczną. Wartym wspomnienia przykładem tego, jak ważna jest współpraca sportowca z psychologiem, jest Teddy Riner, francuski judoka, dwukrotny złoty i brązowy medalista olimpijski, dziewięciokrotny mistrz świata. Ten pochodzący z Gwadelupy zawodnik od czternastego roku życia, czyli od początku kariery zawodniczej, współpracuje z Myriam Salmi, która jest jednym z bardziej znanych francuskich psychologów sportowych. Długofalowa współpraca pozwoliła Rinerowi sięgać po kolejne medale oraz uzyskać status gwiazdy w kraju nad Sekwaną, jednocześnie zmniejszając negatywne skutki życia na świeczniku. Kwestia zdrowia psychicznego coraz częściej dotyka także nas wszystkich codziennie. Chęć osiągnięcia sukcesu zawodowego, celów sportowych, pokazania wszystkim wokół, że jest się wyjątkowym (oczywiście za pomocą wszechobecnych w naszym życiu mediów społecznościowych) powoduje, że coraz więcej osób zmaga się z depresją. Nie bójmy się wybrać do specjalisty, szczególnie w momentach takich jak początek studiów, kiedy wszystko wydaje się obce i nieco straszne, bądź gdy podejmujemy pierwsze zawodowe kroki. W końcu dlaczego nie skorzystać z przykładu tych, których życie definiuje olimpijska maksyma: szybciej, dalej, wyżej? 0
październik 2018
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ globalne wyzwania
Myślałem, że ludzie mnie szanują
Myśląc globalnie Od filmów dokumentalnych dla środowiska biznesowego aż po fundację, która w ramach najbliższego projektu angażuje społeczności na wszystkich kontynentach. Margo Koniuszewski stawiała przed sobą różne wyzwania, ale przez cały czas kierowało nią myślenie w kategoriach globalnych. R O Z M AW I A Ł A :
A L E K S A N D R A JA K U B OW I C Z
MAGIEL: Co rozumie pani pod pojęciem „globalne wyzwania”? MARGO KONIUSZEWSKI: Jest to rzeczywistość, w której przyszło nam żyć oraz
procesy społeczno-kulturowe, środowiskowe, ekonomiczne, w obrębie których musimy działać. Myślę, że to pojęcie jest bardzo dobrze tłumaczone przez 17 celów zrównoważonego rozwoju, gdzie w poszczególnych blokach tematycznych przedstawiono główne problemy. Jest wśród nich głód, zdrowie, są zrównoważone miasta i społeczności, mamy zmiany klimatyczne, życie pod wodą, życie na lądzie oraz równość płci. Te poszczególne zagadnienia składają się na hasło „globalne wyzwania”. Musimy się nimi zająć po to, by żyło nam się lepiej.
Jakie są cele pani fundacji? Fundacja The Bridge powstała z obserwacji rzeczywistości. Żyjemy w czasach, w których największą kulturową przemianą jest rosnąca świadomość dotycząca tematów społecznych i środowiskowych. Kluczem do sukcesu jest pytanie, w jaki sposób poruszyć tę tematykę, by była strawna i przystępna dla ludzi w każdym wieku. Jak im ją przybliżyć, żeby akcje, które podejmą, nie były tylko akcjami ad hoc, ale żeby przekształciły się w tzw. kreowanie podstaw i stały się czymś trwałym? Jak wytłumaczyć ludziom, czym jest dobro wspólne, że poszanowanie go leży w naszym wspólnym interesie, bo ostatecznie wszyscy oddychamy tym samym powietrzem, pijemy wodę z tego samego ujścia, jemy fot. Piotr Woźniakiewicz warzywa z tej samej ziemi, więc to coś, co dotyczy bezpośrednio nas wszystkich? Jak wytłumaczyć ludziom, że czasem warto nawet wyjść ze swojej strefy komfortu, aby stworzyć przyjazne otoczenie dla funkcjonowania nas samych, naszych dzieci, rodziców, dziadków? Jak zaszczepić holistyczne myślenie, które pokazuje, że świat jest siecią naczyń połączonych.
Krótkowzroczność i egoizm to chyba największe przeszkody w budowaniu takich postaw. Jak to zmienić? Za pomocą edukacji. Zwłaszcza takiej, jak to mówimy w fundacji – przez umysł i przez serce, czyli angażującej i umysł, i emocje. Prezentujemy fakty, ale odwołujemy się też do wartości podstawowych, na przykład rodziny, i prezentujemy je we właściwym kontekście, bo tutaj kontekst jest bardzo istotny. Pamiętam, jak miałam jakieś 11 lat i na zastępstwo podczas lekcji biologii przyszła do nas nauczycielka, do tej pory kojarzę jej nazwisko. Nazywała się Ekert. Nigdy potem już nie
40–41
miałam z nią zajęć, ale wypowiedziała wówczas takie zdanie, które jest teraz często słyszane w mediach: Pożyczyliśmy środowisko od przyszłych pokoleń. Pamiętam, że jako 11-letnia dziewczynka nie mogłam tego zrozumieć, ale pozostało to ze mną przez całe życie. Gdzieś tam to stwierdzenie mi po prostu towarzyszy. Myślę, że to jest coś takiego, do czego możemy się odwoływać, że za chwilę nasze dzieci, potem wnuki, potem prawnuki będą chciały też żyć w czystym, pięknym otoczeniu. Otoczeniu, które będzie dla nich przyjazne, gdzie będą mogły tworzyć oraz się rozwijać i myślę, że przedstawienie tego w kontekście ciągłości pokoleń jest ciekawym podejściem. Podejściem, które – przynajmniej jak się patrzy na naszą praktykę – działa.
Jak właściwie to wszystko się zaczęło? Od mojej przeprowadzki do Genewy. Po początkowej fazie obserwacji nowego otoczenia doszłam do wniosku, że jest to miasto think-tank, gdzie oddziałują na siebie 3 strefy ‒ organizacje międzynarodowe, biznes i duża społeczność organizacji pozarządowych. Wtedy zajmowano się kwestiami związanymi z prawami człowieka i biznesem. Ponieważ moje zaplecze jest biznesowe, bardzo zainteresowałam się tym tematem i postanowiłam zaszczepić go w Polsce. Przywoziłam filmy dokumentalne traktujące o różnej tematyce, m.in. o prawach człowieka i biznesie, organizowałam zamknięte pokazy dla społeczności biznesowej oraz dla mediów. To byli prezesi różnych firm i dziennikarze. Pokazy cieszyły się dużą popularnością i po pewnym czasie te osoby zaczęły mnie pytać: Co moglibyśmy zrobić, żeby z tą tematyką zetknęły się nasze dzieci?. To był dla mnie impuls. Pomyślałam sobie: Coś tutaj się rodzi w sposób naturalny, może warto się temu przyjrzeć. W ten sposób powstał program Edukacja Oknem na Świat, dedykowany młodym ludziom i przedstawiający im tematykę globalnych wyzwań. W ramach jednego z projektów praktycznych młodzież przetłumaczyła na język polski książkę Fairy Tales for a Fairer World (Baśnie i dziwy, by świat był sprawiedliwy). Następnie została ona poddana profesjonalnej redakcji literackiej i redakcji znanego w Polsce tłumacza literatury anglosaskiej, więc jest obecnie certyfikowana i gotowa, aby przekazać ją czytelnikom. Dodatkowo na podstawie jednego z rozdziałów książki powstaje sztuka teatralna. Jej światowa premiera odbędzie się podczas gali otwarcia Tygodnia globalnego czytania o globalnych wyzwaniach.
globalne wyzwania /
Dodatkowo jako The Bridge stworzyliśmy ogólnopolską kampanię Łączy Nas Cel. W każdym z województw mamy koordynatora. Są to młodzi społecznicy, licealiści i studenci, którzy działają przy samorządach, młodzieżowych radach miast i miasteczek. Promują obecnie temat 17 celów zrównoważonego rozwoju, czyli tłumaczą w swoich społecznościach, czym to tak naprawdę jest.
Jaka jest obecna, zastana wiedza młodych ludzi na temat globalnych wyzwań? Pierwszym zadaniem praktycznym, o które poprosiliśmy młodzież w ramach Łączy Nas Cel, było wykonanie sondy na temat tego, jak ludzie rozumieją pojęcie „globalne wyzwania” i czy znają cele zrównoważonego rozwoju. Wypowiedzi były różne. Od tych, które świadczyły o znajomości tematyki, po takie, które negowały możliwość jej zrealizowania. Wideo przedstawiające przebieg akcji w jednym z LO w Warszawie kończy się podsumowaniem uczennicy, która mówi o tym, że ONZ jest organizacją, forum, na którym debatują przedstawiciele poszczególnych krajów, ale ostatecznie zmiana musi się zadziać po naszej stronie. To nasze codzienne wybory, działania i myślenie doprowadzą do globalnej zmiany.
Czy globalne wyzwania nie stały się na tyle wszechobecne, że już nam spowszedniały? Łatwo jest zmobilizować osoby do pojedynczej akcji. Ale później kończy się wydarzenie i wszystko wraca do poprzedniego stanu. Bardzo ważne jest dla nas to, aby od tego nasionka „akcja” nastąpił trwały ciąg wydarzeń, który przekształci się w powtarzalne działanie i wtedy stanie się to naszym nawykiem. W jaki sposób to robić? Po raz kolejny edukując i przekazując informacje w określonym kontekście. Dla przykładu: jaki jest związek pomiędzy energooszczędnością a kompostowaniem? Po tym pytaniu często panuje konsternacja. Energooszczędność, oszczędzanie energii, energy efficiency, co to ma wspólnego z kompostowaniem? Jak wiemy, śmiecimy niesamowicie. Ponad 40 proc. odpadów, które generujemy w gospodarstwach domowych, to odpady organiczne, czyli obierki, ogryzki i tak dalej. I to zamiast być kompostowane i przetwarzane dalej w materię organiczną, pakowane jest do śmieci i wysyłane do spalarni. A takie odpady to w 90 proc. woda. Palenie wody nie ma żadnego sensu. Pomyślmy o tym, ile potrzebujemy energii, żeby taką mokrą materię spalić, a Polska jest przecież krajem, który importuje większość swoich surowców naturalnych. Zacznijmy oddzielać te odpady, twórzmy kompostowniki na naszych osiedlach. To wszystko ulega rozkładowi i nie powinno trafiać do śmieci. Gdy podejmiemy zbiorowe działanie, obniżymy koszty odbioru naszych odpadów. Będzie mniejsze zapotrzebowanie na energię, a to wszystko na koniec sprowadza się do bezpieczeństwa energetycznego kraju.
CZŁOWIEK Z PASJĄ
jest to duży problem, kiedy jeżdżę do Kanady, bo nie mogę kupić małych opakowań, które wiem, że zużyję.
Co jest za to odpowiedzialne? Myślę, że to jest zakodowane genetycznie, jakkolwiek to zabrzmi. W Stanach czy w Kanadzie wszystko jest duże. Duże auta, duże sklepy, wszystko ma o wiele większe gabaryty niż gdziekolwiek indziej. Myślę, że w pewien sposób oni w tym wyrośli. Nawet nie zwracają na to uwagi. Kilka lat temu zaczęto się temu przyglądać i na przykład w prowincji Quebec od 2020 r. karane będzie wyrzucanie odpadów organicznych do śmieci. Montreal już w ubiegłym roku wyposażył wszystkich mieszkańców w specjalne pojemniki do segregacji takich odpadów. Zmienianie mentalności ludzi jest trudną pracą. W Paryżu natomiast kwestia związana z oddzielaniem odpadów organicznych od innych śmieci została wpisana w strategię miasta dedykowaną gospodarce zamkniętego obiegu, czyli takiej, która nie marnotrawi, tylko przetwarza. Najważniejsza jest refleksja ‒ jestem w sklepie, sięgam po coś na półkę i zastanawiam się, czy dam radę to zużyć, czy może wyrzucę to za chwilę, bo zdąży się zepsuć.
Przez natłok dostępnych z każdej strony informacji w końcu nie wiemy nic. Jak sobie z tym poradzić? Jak te informacje filtrować? To, co staramy się przekazać młodzieży w naszym programie, to właśnie to, że musi mieć fundamentalną bazę naukową, żeby móc wyrazić opinię. W Internecie czy innych mediach dostępnych jest wiele faktów. 1
Co roku w Polsce marnujemy średnio 9 mln ton żywności, a w Unii to już 90 mln ton. Jak temu zapobiegać?
fot. Agnieszka Ożga Woźnica
Mam taką statystykę: okazuje się, że to nie supermarkety marnotrawią najwięcej żywności. Największymi winowajcami są gospodarstwa domowe odpowiedzialne za 2/3 wyrzucanego jedzenia. Szczególnie zastanowiło mnie porównanie między krajami – w Europie to 64 kg rocznie na osobę, a w Kanadzie 170 kg, czyli 3 razy więcej. Dlaczego tak dużo? W Stanach Zjednoczonych te liczby są zapewne jeszcze większe…
Zwłaszcza że w Stanach wszystkie opakowania z żywnością są bardzo duże. Właśnie. Tak samo jest w Kanadzie.
Przykładowo w sklepie nie można kupić opakowania mąki, które ma mniej niż 2 kg. Z naszego puntu widzenia to abstrakcja. Tak, to myślenie tutaj mam butelkę dwulitrową, jeśli przeliczę ceny mniejszych na 2 litry, to na największej zaoszczędzę 20 groszy, wtedy kupuję 2 litry i połowę wylewam. Napój, mąka, mięso, cokolwiek. Dla mnie
Margo Koniuszewski Prezes i współzałożycielka fundacji The Bridge. Wywodzi się ze środowiska biznesowego, co wielokrotnie wykorzystuje podczas działalności. Do wielu przedsięwzięć angażuje młodzież, wychodząc z założenia, że budowanie odpowiedzialnych postaw wśród młodych jest podstawą zmian w myśleniu społeczeństwa.
październik 2018
CZŁOWIEK Z PASJĄ
/ globalne wyzwania
Ale jest też wiele opinii. Często nie wiemy, czy to, co właśnie czytamy, to informacja, czy tylko coś, co się komuś wydaje. Tutaj odgrywa też rolę doświadczenie życiowe ‒ trudno wymagać takiego samego spektrum percepcji od osób, które mają 12 lat i tych 30-, 40-letnich. Ale są jeszcze książki. Ostatecznie to właśnie usystematyzowana wiedza, a nie ta podana w formie krótkich artykułów, daje nam podstawę do krytycznego myślenia.
Wiele z projektów państwa fundacji zakłada, że ich odbiorca to osoba czytająca. Czy to nie jest zbyt odważne założenie? Troszeczkę odwrócę sytuację. W dzisiejszych czasach, jeżeli chodzi o czytelnictwo, sam proces tego, że czytamy, sprawia, że osiągamy o wiele wyższe wskaźniki niż w jakichkolwiek innych epokach. Co prawda często są to krótkie informacje na Facebooku czy Twitterze, ale sam fakt pozostaje. Czym innym jest czytelnictwo w kontekście książek. Czytanie to jeden z fundamentów, na którym opierają się programy edukacyjne fundacji. Jeśli chodzi o przetłumaczoną przez naszą młodzież książkę, już sama jej forma ma zachęcać do czytania. To baśnie, zatem coś, co jest dla nas od dziecka naturalne. Zakładamy, że każdy chętnie przynajmniej zajrzy do środka.
Do kogo jest kierowany projekt Globalne Czytanie o Globalnych Wyzwaniach? Przede wszystkim jest to projekt pokoleniowy. Będziemy w różnych społecznościach ‒ w przedszkolach, szkołach, na uczelniach, w organizacjach pozarządowych, w firmach. Są z nami na pokładzie wspaniali partnerzy, np. organizacje studenckie, Stowarzyszenie Studentów Prawa, Stowarzyszenie Studentów Medycyny, Stowarzyszenie Erasmus. Studenci medycyny będą czytać dzieciom w szpitalach, prawnicy natomiast podczas swojej dorocznej konferencji regionalnej poruszą temat w formie warsztatów i debat. Bardzo ważnym elementem naszych działań jest budowanie spójności społecznej, w ramach ktorej jeden z rozdziałów przetłumaczonej przez nas książki zostanie przełożony na alfabet Braille’a i będzie dostępny dla osób niepełnosprawnych. Tzw. liderzy opinii, których zaprosiliśmy do projektu w innowacyjny sposób związanego z ich domeną, będą reprezentować jeden z celów w formie krótkich, 40-sekundowych wypowiedzi. Planujemy także mniejsze akcje właściwie na wszystkich kontynentach.
W jaki sposób docieracie do mieszkańców mniejszych miast? Robimy to przez biblioteki powiatowe. Są one fenomenalnymi ośrodkami budowania społeczności. Będziemy się starać, aby organizowali u siebie różnego rodzaju warsztaty, aby zachęcali osoby, które są zgromadzone przy bibliotece, do wystawiania naszej sztuki. Tamtejsze środowisko jest wielopokoleniowe, od juniora do seniora. Tematyka globalnych wyzwań dotyczy nas wszystkich. Musimy się nią zainteresować wspólnie.
Na czym polegają te różnice w przekazie? Jeśli chodzi o dzieci i przedszkola, będziemy współpracować z wydawnictwem Tashka, które ma swoją siedzibę przy teatrze Guliwer i to będzie edukacja dzieci poprzez teatr. Dla młodzieży mamy projekt Edukacja Oknem na Świat. Mowa o uczestnikach naszego programu plus młodzieży w regionach w Polsce, czyli młodych społecznikach, młodych samorządowcach. Zresztą osoba w wieku nastoletnim to już dojrzały partner do prowadzenia rozmowy, takiego intelektualnego ping-ponga. Z nimi ten przekaz jest realizowany dokładnie w ten sam sposób co z dorosłymi, bo mają już swój określony światopogląd. Zachęcamy do przeczytania jednego z rozdziałów naszej książki po niedzielnym obiedzie, do szarlotki czy herbaty i do wspólnej rozmowy. A co wy wymyślicie, mamo, tato, a co ty, babciu?. Bo każda epoka ma swoje globalne wyzwania, ale niektóre z obecnych problemów są pokłosiem np. II wojny światowej. Weźmy
42–43
choćby pod uwagę chemikalia, które po niej zostały, a z których zrobiono później nawozy sztuczne. Tę sprawę porusza książka Rachel Carson Milcząca wiosna, w której autorka pyta, dlaczego w okolicy nie słychać już ptaków. Okazuje się, że otoczenie było tak zatrute, że wszystkie ptaki wymarły. Kolejnym milowym krokiem w propagowaniu powszechnej świadomości nt. globalnych wyzwań był Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro w 1992 r., na który przyjechało najwięcej przedstawicieli państw, można chyba nawet powiedzieć, że w historii. To było wielkie wydarzenie. Wtedy też córka Davida Suzuki, kanadyjskiego genetyka światowej sławy, jako reprezentant młodzieży wygłosiła fenomenalne przemówienie do firm, do rządzących o tym, że my, młodzi chcemy, żebyście podjęli działania, bo to za chwilę nasze pokolenie będzie musiało zbierać żniwo waszych decyzji. To były pierwsze wydarzenia, które ukształtowały to, co dzieje się teraz.
Potrzebne jest wyrobienie wśród ludzi nawyku, nie jednorazowy zryw. Co jednak należy robić, żeby nie zniechęcić się poczuciem, że nasze działania giną w morzu potrzeb? Polacy są fenomenalnym narodem i mają świetne możliwości. Czasami nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Za przykład niech posłuży odbudowa Zamku Królewskiego po II wojnie światowej. Tam nie było niczego. To było wielkie pospolite ruszenie, w którym wzięli udział wszyscy, zwykli ludzie z ulicy, rzemieślnicy, naukowcy, specjaliści z zakresu sztuki itd. Wspólnym działaniem udało się to zrobić. Tak samo było z Centrum Zdrowia Dziecka. To jest szpital wyjątkowy. Został wybudowany ze składek Polaków i rękoma Polaków. To był czyn społeczny. W przypadku globalnych wyzwań jest tak samo ‒ wszystko się da, trzeba tylko odpowiednio dotrzeć do społeczności. Dlatego w ramach fundacji działamy z młodzieżą i staramy się kreować z niej tzw. ambasadorów zmian. Właśnie po to, żeby to młodzi później poszli do swojej szkoły, do gimnazjum czy podstawówki, której są absolwentami i opowiedzieli o tym, czego się nauczyli podczas tych zajęć. I to działa. Edukacja rówieśnicza jest bardzo ważnym elementem w kreowaniu zmiany. Dzieci w szkole podstawowej bardzo chętnie słuchają swojego kolegi, który przyjdzie do nich z liceum, jest on dla nich autorytetem. W ich przypadku forma przekazu jest inna, trzeba im zaprezentować konkretne, małe akcje, które mogą być zrealizowane. Potem takie dziecko idzie do domu i mówi:
globalne wyzwania /
A jeżeli to za mało? W pewnym momencie będzie takie natężenie danego tematu w przestrzeni publicznej, że jeśli nie zadzieje się ten element, nazwijmy to, edukacji miękkiej, to przyjdzie edukacja twarda w postaci kary i będziemy to musieli tak czy inaczej zrobić. Tak to wyglądało np. w Kanadzie czy we Francji, gdzie do tej całej układanki dodano regulacje, które jasno mówią, że jeśli będziesz wyrzucał odpady organiczne, to będziesz ponosił za to karę. Więc jeśli nie przez serce i przez emocje, to przez portfel.
Podejście ludzi na pewno będzie się zmieniać, tylko pytanie, czy nie będzie już za późno. Człowiek działa tak, że dopóki nie widzimy jakiegoś wielkiego zagrożenia, nie mamy motywacji, żeby zareagować. Nikomu się nigdy nie śniło,
że Nowy Jork może zostać zalany podczas powodzi, że metro nowojorskie może stać pod wodą. Okazuje się, że jest to możliwe. Kilka lat temu prezydent Putin w kontekście zmian klimatycznych powiedział, że jak w Moskwie będzie cieplej o 2 stopnie, to nic się nikomu nie stanie. Ale kiedy kilka lat później płonęły torfowiska w Rosji i strefa pożarów zbliżała się do rejonów Czarnobyla, prezydent Putin zmienił zdanie. Spójrzmy na tegoroczne pożary w Szwecji, kraju położonym ponad poziomem koła podbiegunowego. To są tereny, na których kilka lat temu nikt by nie pomyślał, że to się może zdarzyć. Najgorsze nie są wcale te dwa stopnie więcej, tylko ekstrema. W innych miejscach będzie to po 6, 7 czy nawet 8 stopni.
Takie sceny na pewno bardziej przemawiają do wyobraźni. Właśnie. Edukujmy i umysłem, i sercem. Tylko to połączenie przekłada się na logiczne myślenie i na emocje. I to działa, bo tak jesteśmy zbudowani jako ludzie. 0
fot. Piotr Woźniakiewicz
Mamo, ale może nie wyrzucajmy obierków z ziemniaków do wspólnego kosza, tylko odłóżmy je oddzielnie. I to jest właśnie praca u podstaw.
CZŁOWIEK Z PASJĄ
październik 2018
/ gaelicki futbol make war not sport
Jeszcze w zielone gramy Słysząc po raz pierwszy o futbolu gaelickim, możemy pomyśleć, że to bliski kuzyn piłki nożnej. Jednak choć w obu przypadkach piłka jest jedna, a bramki są dwie, na tym podobieństwa się kończą. Równie odległe więzi łączą hokej i pochodzący z Irlandii hurling... T E K S T:
ANNA LEWICKA
iedy Anglo-Normanowie zaczęli zdobywać wpływy w średniowiecznej Irlandii, szybko okazało się, że angielscy osadnicy chętniej przyjmują tamtejszą kulturę, niż pielęgnują ojczyste zwyczaje. Miały temu zapobiec tzw. statuty z Kilkenny z 1366 r. Dokument zabraniał zawierania mieszanych małżeństw, używania języka irlandzkiego, a nawet rodzimych imion, jak również uprawiania tradycyjnych irlandzkich sportów. Przez kolejne stulecia spowodowało to stopniowe zanikanie lokalnej kultury. Dopiero pod koniec XIX w. zmiany na Zielonej Wyspie przyniosło „gaelickie odrodzenie”.
K
Be There All the Way
fot. Wikipedia
Mimo wysiłków organizacji pozarządowych, a w późniejszych latach także władz, w Irland-
44–45
czykach nie udało się na nowo rozpalić miłości do ojczystego języka. Dziś posługuje się nim na co dzień zaledwie 2 proc. mieszkańców Republiki Irlandii. Ze znacznie większym entuzjazmem spotkała się próba przywrócenia popularności tradycyjnych dyscyplin sportowych. Znaczny udział w tym sukcesie miało utworzone w 1884 r. Gaelic Athletic Association (GAA). Już samo motto organizacji – Be There All The Way (pol. Wytrwajmy do samego końca) – zdaje się sugerować, że GAA nie zadowala się półśrodkami. Stowarzyszenie obrało sobie za cel popularyzację irlandzkiej tradycji: języka, muzyki, tańca, ale przede wszystkim – sportu. Lista promowanych dyscyplin objęła: hurling, camogie (czyli damską odmianę hurlingu), futbol gaelicki, gaelicką piłkę ręczną oraz rounders (irlandzką grę, która przypomina
baseball). Dziś GAA może poszczycić się ponad 2 tysiącami zrzeszonych klubów w samej Irlandii oraz ponad 80-tysięczną widownią podczas krajowych mistrzostw w hurlingu i futbolu gaelickim. To właśnie te dwa sporty w największym stopniu podbiły serca Irlandczyków.
W drużynie siła Najstarszym przedstawicielem tradycyjnych sportów jest niewątpliwie hurling. Jego korzenie sięgają głębiej niż historia irlandzkiej państwowości. Pierwsza wzmianka o tej dyscyplinie pochodzi z 1272 r. p.n.e. Lokalne irlandzkie plemię Fir Bolg przygotowywało się wtedy do bitwy z najeźdźcami – Tuatha De Danann. Wrogie ludy niespodziewanie zdecydowały, że zamiast tradycyjnej walki zmierzą się podczas… meczu hurlingu. Mimo takiego rozwiązania podczas rozgrywek nie obyło się bez rozlewu krwi, a zwycięstwo „drużyny gospodarzy” oznaczało, że „goście” musieli pożegnać się z życiem. Emocji nie brakowało także trzy tysiące lat później. Kilka złamanych kijów, dwie rozbite głowy i dwa posiniaczone palce – taki bilans pozostawił po sobie ostatni mecz hurlingu, najszybszego i prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznego sportu. Stanowi on kombinację hokeja, piłki nożnej, golfa, bitwy i nagłej śmierci. To bez wątpienia prawdziwie irlandzka gra – donosił w 1921 r. „Daily Mail”. Stopniowo rozgrywki hurlingu stawały się jednak coraz bezpieczniejsze. Przyczyniło się do tego już samo ograniczenie liczby zawodników jednej drużyny do 15 osób – początkowo nie obowiązywały żadne limity. Według zasad opracowanych przez GAA mecze hurlingu odbywają się na boisku o wymiarach: 90 metrów szerokości i 145 metrów długości (czyli o 25 metrów więcej niż w przypadku piłki
gaelicki futbol /e
nożnej). Bramki w kształcie litery H są podobne jak w rugby, poprzeczka znajduje się w nich jednak nieco niżej. O tym że hurlingu nie da się pomylić z żadną inną grą, decydują przede wszystkim kije określane jako „hurley”. Choć przypominają te do gry w hokeja (niektórzy uważają irlandzką dyscyplinę za pierwowzór zmagań na lodzie), pełnią nieco inną funkcję. Zawodnicy mogą nieść na nich piłkę (jest niewielka i waży ok. 100 gramów), a nawet podać ją do rąk własnych albo innego zawodnika. Trzymając piłkę w dłoniach, gracz może zrobić najwyżej cztery kroki – potem musi ponownie podbić ją hurleyem. Po kolejnych czterech krokach piłkę należy przekazać innej osobie lub umieścić ją na swoim kiju. Kluczowy jest jednak sposób zdobywania punktów. Polega on na wbiciu piłki do bramki przeciwnika powyżej lub poniżej poziomej poprzeczki – w tym drugim przypadku „gol” liczy się potrójnie.
Spadkobierca hurlingu W przypadku futbolu gaelickiego znacznie trudniej określić, jak daleko sięga jego historia. Sporty polegające na kopaniu piłki były uprawiane w Irlandii od średniowiecza, jednak dzisiejsze zasady gaelickiej odmiany futbolu zostały oficjalnie ustalone przez GAA dopiero pod koniec XIX w. Irlandzkiej organizacji zależało na oczyszczeniu tego sportu z angielskich naleciałości. Jednocześnie daje się tu zauważyć silny wpływ hurlingu – choćby w kwestii liczby zawodników i sumowania punktów. Gracze obu dyscyplin korzystają z tych samych boisk, zachowano także podobny czas trwania meczu (60 lub 70 minut w zależności od poziomu rozgrywek). W futbolu gaelickim brakuje jednak najbardziej charakterystycznego elementu hurlingu, czyli kija. Ponadto piłka ma odmienny kształt – przypomina tę do siatkówki, jest jednak odrobinę większa. Różnice między irlandzkimi dyscyplinami wymuszają, rzecz jasna, nieco inne reguły gry. Gracze mogą nieść lub kopać piłkę, a także odbijać ją pięścią oraz przekazywać do własnych dłoni za pomocą lekkiego kopnięcia. Trzymając piłkę w ręku, zawodnik – jak w hurlingu – może zrobić najwyżej cztery kroki; potem musi odbić ją stopą lub od ziemi albo podać innej osobie. Ponadto zabronione jest bezpośrednie podnoszenie piłki z ziemi za pomocą rąk. Oprócz niecodziennych zasad, o wyjątkowości hurlingu i futbolu gaelickiego świadczy także ich ściśle amatorski status. Zarówno gracze, jak i trenerzy oraz menedżerowie nie otrzymują wynagrodzenia – co jednak wyraźnie nie szkodzi popularności tych dyscyplin.
Sportowe płuca Irlandii Gdy podróżujemy po Zielonej Wyspie możemy odnieść wrażenie, że regionalne rozgrywki hurlingu i futbolu gaelickiego wywołują tam niemalże takie emocje, jakie towarzyszą Polakom podczas mundialu. W pubach organizowane są transmisje meczów, a na ulicach nietrudno dostrzec flagi z klubowymi barwami. O rozgrywkach opowiadają turystom także lokalni przewodnicy, prosząc nieraz o gromkie brawa dla drużyny, która wygrała ostatni mecz. Ludzie tym żyją i tym oddychają – komentuje Soufana, studentka z Dublina. Dzięki temu, że tradycyjne sporty stanowiły formę protestu przeciwko brytyjskiemu panowaniu, stały się bardzo bliskie Irlandczykom. To coś naprawdę naszego. Choć irlandzkie dyscypliny są popularne w całym kraju, entuzjastów hurlingu najłatwiej znaleźć w Kilkenny, Cork lub Tipperary. Te hrabstwa, określane jako „wielka trójka”, mogą poszczycić się największą liczbą triumfów w krajowych mistrzostwach –
[...] stanowi on kombinację hokeja,
piłki nożnej, golfa, bitwy i nagłej śmierci. – All-Ireland Senior Hurling Championship. Tegoroczne zwycięstwo przypadło jednak w udziale Limerick. Obecnie w sportowej rywalizacji biorą udział reprezentacje 12 z 32 irlandzkich hrabstw, w większości położonych na południu kraju. Nie oznacza to jednak, że pozostała część Zielonej Wyspy schowała hurleye na strychach – na szczeblu lokalnym konkurują ze sobą dziesiątki klubów. Nie próżnuje także liga futbolu gaelickiego. Podczas corocznych All-Ireland Senior Football Championship na boisku spotykają się najlepsze drużyny z każdego hrabstwa. Liderem rankingu wszech czasów jest Kerry z 37 zwycięstwami na koncie – ostatni triumf przypadł mu jednak w udziale w 1986 r. W bieżącym sezonie tytuł mistrza zdobyła drużyna z Dublina, pokonując we wrześniowym finale klub z Tyrone. Mecz zakończył się wynikiem 2-17 : 1-14, co oznacza, że dublińczycy uzyskali 23 punkty (2*3+17), a ich konkurenci – 17 (1*3+14).
Warszawska społeczność Drużyny hurlingu i futbolu gaelickiego istnieją jednak nie tylko w Irlandii. Tradycyjne sporty rozsławia na świecie przede wszystkim irlandzka diaspora – w ten spo-
sób powstały kluby w USA i Australii, a także w takich państwach jak Bahrajn, Wietnam czy RPA. Do gaelickiej drużyny można dołączyć również w Polsce. Klub Cumann Warszawa GA A (w języku irlandzkim „cumann” to „społeczeństwo”) został założony w 2009 r. przez grupę Irlandczyków (w większości studentów weterynarii SGGW). Inicjatorom udało się przekonać do pomysłu nie tylko swoich rodaków – wśród zawodników znaleźli się m.in. Norwegowie, Szwedzi, Anglicy, Izraelczycy i Polacy. Pierwsze zwycięstwa przyszły już w 2010 r. podczas turnieju w Wiedniu – zarówno damska, jak i męska drużyna wygrały po jednym z trzech rozegranych meczów. Dobra passa trwa do dziś. W październiku reprezentacja mężczyzn będzie bronić tytułu Pan-European Champions zdobytego w 2017 r. O złoto planują walczyć także panie. Choć drużynom nie można odmówić profesjonalizmu, na treningi zapraszają także osoby, które dopiero chcą poznać tajniki irlandzkiego sportu. Jak zapewniają zawodnicy, wspólna gra może zapewnić dużo satysfakcji. Dołączyłam do drużyny, bo był to dobry sposób na zawarcie nowych znajomości po przyjeździe do Warszawy – wspomina Karen O’Brien, która od 3 lat trenuje futbol gaelicki na boisku przy SGGW. Szybko poczułam się jak w domu, gra w klubie GA A daje silne poczucie przynależności. Poza tym taka aktywność pozwala zachować formę w czasie zimy i łączy się z możliwością wyjazdów na rozgrywki w całej Europie – dodaje zawodniczka.
Piłka w grze Mimo międzynarodowej popularności futbol gaelicki i hurling nie dotarły na olimpijskie salony. Na igrzyskach pojawiły się tylko raz – w 1904 r. w St. Louis (USA). Tradycyjne irlandzkie dyscypliny zostały zaprezentowane w dwóch meczach między zawodnikami z Chicago a reprezentacją gospodarzy. W obu przypadkach zawodnicy z St. Louis ulegli rywalowi. Brak olimpijskich tradycji nie wyklucza jednak dalszej ekspansji tradycyjnych irlandzkich aktywności. Obecnie ten sport [futbol gaelicki – przyp.red.] staje się coraz bardziej znany w Europie i wkrótce będzie tak popularny jak piłka nożna czy rugby – zapewniała Aoife Cahill, dawna prezes Cumann Warszawa, na łamach portalu warszawa.sport.pl w 2012 r. Choć te przewidywania wydają się dziś nazbyt optymistyczne, irlandzkim dyscyplinom nie sposób odmówić ponadprzeciętnej żywotności. Skoro ich rozwoju nie zatrzymały nawet represje podczas brytyjskiego panowania, obecny czas sportowej wolności może im wyjść tylko na dobre. 0
październik 2018
fot.Lukasz2/ Wiki
/ memoriał Huberta Wagnera
Pomnik trwalszy niż ze spiżu Z wygrywania uczynił sztukę. W siatkówce osiągnął więcej niż ktokolwiek w Polsce. Od 12 lat Huberta Jerzego Wagnera upamiętania rozgrywany ku jego czci memoriał – pomnik z krwi i kości. T E K S T:
K ATA R Z Y N A G A Ł Ą Z K I E W I C Z
ubert Wagner był postacią tyleż wybitną, co kontrowersyjną. Często przekraczał granice. Zawsze pewny siebie, przekonany o swojej wyższości, nierzadko opryskliwy. Gdy prowadził reprezentację Polski, ta wygrała aż 26 na 28 decydujących setów. W tym najważniejszy – w finale igrzysk olimpijskich w Montrealu w 1976 r. Do trenowanej przez niego drużyny przylgnął przydomek „mistrzów piątego seta” – jeśli do niego dochodziło, zawsze był zwycięski. Zanim jednak na koncie Wagnera pojawiły się sukcesy, atmosfera wokół niego była napięta. W momencie gdy obejmował stanowisko trenera miał zaledwie 32 lata, nie miał żadnego doświadczenia jako szkoleniowiec, ponadto nie ukończył studiów z zakresu sportu, co jest zupełnym minimum w tym zawodzie. Był niewiele starszy od swoich podopiecznych i to wzbudzało nieufność.
H
Jesteśmy za, a nawet przeciw Część siatkarzy podpisała przeciwko jego kandydaturze petycję protestacyjną. Edward Skorek w jednym z wywiadów wspominał wy-
46–47 MAGIEL
bór Wagnera następująco: Byłem tą nominacją bardzo zaskoczony. Wagner wcześniej nie prowadził żadnego zespołu, nie miał nawet skończonych studiów. Poza tym znaliśmy się dobrze ze wspólnych występów na boisku i wiedziałem, że ma trudny charakter. Był apodyktyczny, przekonany o swoich racjach. Pamiętam, jak kiedyś został wyrzucony z boiska podczas meczu i na ławce krzyczał tak głośno do trenera, że wszyscy słyszeli: „Wpuść mnie teraz, słyszysz, wpuszczaj mnie!”. Władczy temperament był znakiem rozpoznawczym trenera. Gdy zorientował się, że w zespole panuje poruszenie, wyraźnie określił swoje wymagania: Podczas pierwszego spotkania jasno postawił sprawę i powiedział, że kolegami możemy być po treningu, ale podczas zajęć to on dyktuje warunki. On jest szefem i wodzem. Przestrzegł, że będziemy zapieprzali jak nigdy dotąd, ale mamy szanse na sukcesy. Jeśli ktoś tego nie akceptuje, może się wycofać. Ci, którzy zostaną, muszą jednak zgodzić się bezwarunkowo na jego reguły gry. Po tym przemówieniu zapadło milczenie, ale nikt nie zrezygnował – wspominał lider złotego zespołu Tomasz Wójtowicz.
Pseudonim „Kat” Tyran, pyszałek, prymityw o dyktatorskich zapędach – taki wizerunek Wagnera został wykreowany w filmie dokumentalnym z lat 70., który obrazował katorżniczą pracę wykonywaną przez jego podopiecznych na zgrupowaniach siatkarskiej kadry. Tytuł projekcji Witolda Rutkiewicza „Kat” przylgnął do trenera jako pseudonim na stałe i wciąż funkcjonuje jako jego przydomek. Film był typową produkcją przygotowaną na potrzeby peerelowskiej propagandy – w ramach treningu siatkarze wycinali drzewa w lesie, wykonywali pompki i z dodatkowym obciążeniem przemierzali niezliczone kilometry podczas biegów po górach. Zapis na taśmie utrwalił kult muskularnego ciała. Siatkarze zostali przedstawieni jako ludzie pracy. Zawodnicy wspominali, że dla lepszego efektu na planie filmu polewano ich wodą. Atakujący reprezentacji Tomasz Wójtowicz przyznał jednak, że pseudonim był nadany Wagnerowi nie bez kozery – były długie okresy, gdzie trenowaliśmy po dziesięć godzin dziennie. Przez wiele tygodni wykonywaliśmy codziennie po 400 skoków przez metrowy płotek, ubrani w piętnastokilogra-
memoriał Huberta Wagnera /
mowe pasy z obciążnikami. Czasami mieliśmy dość wszystkiego, wyzywaliśmy go w duchu od najgorszych. Choć po słynnych przygotowaniach siatkarze zdobyli mistrzostwo olimpijskie i mistrzostwo świata, osiągając tym samym więcej niż ktokolwiek w polskiej historii sportów zespołowych, to wkrótce drakońskie treningi obróciły się przeciwko Wagnerowi.
Z dziewczynami Po paru latach objął pieczę nad reprezentacją siatkarek, których także nie oszczędzał. Metody, które przyniosły sukces mężczyznom, w przypadku kobiet okazały się chybione. Kilka reprezentantek miało kłopoty zdrowotne, usłyszały, że kontynuacja takich treningow może skutkować problemami z zajściem w ciążę. Wówczas aż cztery z sześciu zawodniczek podstawowego składu zrezygnowało z reprezentowania kraju. Wagner nie chciał pójść z nimi na kompromis i zmniejszyć obciążeń przez co stracił – wydawałoby się pewny – medal mistrzostw Europy. Nigdy nie przyznał publicznie, że to był błąd. Niepowodzenia tłumaczył brakiem obiecanych wyjazdów zagranicznych, które nie odbyły się ze względu na sytuację polityczną w kraju. Uważał, że rezygnacja siatkarek z udziału w ME wynikała z ich rozgoryczenia, do którego nie chciały się przyznać. Ryszard Bosek, ówczesny podopieczny Wagnera stwierdził, że zachowanie „Kata” nie było zaskakujące: Niezależnie, czy wiodło mu się dobrze, czy źle, był przekonany, że ma rację.
Pixaby
W wagnerowskim tonie Kontrowersyjne metody stosował także poza boiskiem. Stołeczna rozgrywająca Ewa Cabajewska wspominała, że kiedy Wagner był trenerem Skry Warszawa, kobiecą drużynę nie tyle próbował wychowywać czy trenować, co tresować. Kiedy dziewczęta spóźniły się na zbiórkę przedmeczową, sam pojechał autobusem do hali, a one
musiały szukać taksówek. Na Małgorzatę Glinkę, gdy nie okazała książeczki zdrowia, nałożył karę finansową. Podczas meczów potrafił jedynie krytykować i nie przebierał przy tym w słowach. Dosadnie i bez cienia empatii traktował swoich podopiecznych. Kiedy w 1974 r. w Meksyku męska drużyna w fantastycznym stylu zdobyła mistrzostwo świata, a Stanisław Gościniak został okrzyknięty najlepszym siatkarzem turnieju, od Wagnera usłyszał, że na igrzyskach będzie tylko rezerwowym. A kiedy rozgrywający w 1975 r. postanowił wyjechać do USA, aby zarobić na płatnej serii meczów pokazowych, został na wniosek szkoleniowca zdyskwalifikowany i przestał reprezentować barwy narodowe. Wagnerowi nie spodobał się ten pomysł, domagał się nawet, aby zablokować Gościniakowi konto bankowe. W obronie siatkarza stanęli koledzy z boiska, co nieco uspokoiło złośliwe i małostkowe zachowania szkoleniowca. Jednak spokój nie trwał długo. Po aferze z Gościniakiem przyszła pora na Wiesława Czaję. Ten nie chciał odejść z drugoligowego AZS-u Częstochowa, do czego namawiał go Wagner. Swoją decyzję przypłacił brakiem miejsca w drużynie, która zdobyła złoto igrzysk olimpijskich. Wagner często tłumaczył swoje decyzje tym, że poświęca indywidualności dla dobra
grupy. Stawia twarde warunki, ale kto nie chce ich przestrzegać, zawsze ma otwarte drzwi – w każdej chwili może przez nie wyjść.
Wolność kocham i rozumiem Wagner łączył w sobie sprzeczności. Mimo że słynął z despotycznego zachowania i wybuchowego temperamentu, bardzo cenił sobie liberalizm. Szczególnie poza siatkarskim boiskiem. Dyskoteki, kobiety czy alkohol nie były mu obce. Nie było tajemnicą, że chorował na alkoholizm. Do incydentów z jego udziałem dochodziło nie tylko w różnych lokalach, lecz także na boisku – podczas jednego z meczów pijany spadł z ławki. Oprócz tego, Wagner nie potrafił być lojalny wobec swoich kolegów. To, że po wygranych igrzyskach w Montrealu zrezygnował z prowadzenia kadry wynikało z tego, że zawodnicy nie chcieli dłużej z nim współpracować. Do kłótni i buntów dochodziło już podczas olimpijskiego turnieju. W drodze powrotnej z igrzysk omal nie doszło do rękoczynów, kiedy „Kat” wykrzyczał zawodnikom, że złoto jest tylko i wyłącznie jego zasługą. Ostro skomentował też wybór Wiktora Kreboka na swojego następcę, mówiąc, że byłby dobry, ale jako trzeci tre-
ner. Osiągnięte sukcesy przypisywał sobie, twierdził, że to on odkrył większość zawodników czy - jak mawiał - „powyciągał z buszu”. Dodatkowo zapomniał też o Janie Strzelczyku i jego metodzie rozgrywania, tzw. systemie podwójnej krótkiej, przypisując sobie ten innowacyjny – jak na tamte czasy – sposób gry. Żeby osiągnąć korzyści dla siebie i swoich podopiecznych, publicznie wypowiadał się pozytywnie o generale Jaruzelskim. Cieszył się, że przygotowania do turniejów odbywają się w ośrodkach Rady Ministrów czy Komitetu Centralnego. Bezkompromisowo dążył do celu, nawet kosztem utraty honoru.
In memoriam Tuż po śmierci Wagnera, która przyszła nagle w 2002 r., Jerzy Mróz obiecał, że zorganizuje zawody ku pamięci legendy polskiej siatkówki, które będż gromadziły gwiazdy światowego formatu. I faktycznie, od 16 lat do Polski na memoriał Huberta Jerzego Wagnera zjeżdżają się siatkarskie sławy – Brazylijczycy, Rosjanie czy Włosi. Jest to obecnie największy turniej towarzyski na świecie, który odznacza się wysokim poziomem zarówno organizacyjnym, jak i sportowym. Aż do 2008 r. turniej rozgrywano w Olsztynie, ale później zaczął wędrować po całym kraju. Memoriał odbywa się zawsze w połowie sierpnia i stanowi ostateczny sprawdzian przed najważniejszymi siatkarskimi turniejami, takimi jak mistrzostwa Europy czy świata. Najwięcej złotych medali za wygranie memoriału Wagnera, bo aż osiem, zdobyła reprezentacja Polski. Ze zwycięstwami w tym turnieju wiąże się pewne przekonanie, które od lat krąży w środowisku siatkarskim: jeśli Polska wygra memoriał Wagnera, to z kolejnej imprezy sportowej przywiezie medal. Tegoroczną edycję rozgrywaną w Krakowie ponownie wygrali biało-czerwoni. Złoto zdobyte w memoriale napawało optymizmem przed zbliżającymi się mistrzostwami świata, na których Polacy bronili tytułu mistrzowskiego. Oprócz aktualnych reprezentantów kraju w rozgrywkach bierze też udział złota drużyna z Montrealu. Mimo że wielu zawodników z dawnej ekipy było z Wagnerem poróżnionych, pojawiają się na turnieju i uczestniczą w siatkarskim święcie, jakim bez wątpienia jest ten memoriał. Oprócz wielu gorzkich słów, które Hubert Wagner kierował pod adresem swoich podopiecznych, zdarzały się też wyrazy uznania. Często pytany przez dziennikarzy o to, jaki jest jego przepis na sukces, odpowiadał, że zespołowość. Obserwując dziś postawę mistrzów świata i olimpijskich z lat 70. widać aktualność słów Wagnera. Kluczem do zwycięstwa – tak na boisku, jak i poza nim – okazuje się wciąż ta sama, wpojona przez niego zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. 0
październik 20187
W SUBIEKTYWIE
/ wolontariat w Azerbejdżanie
czy dostanę bana na Azerbejdżan?
Świetliki w kraju ognia Do Ameryki drogie loty. Na Dalekim Wschodzie przeważnie projekty dotyczą ekologii, a europejskie wymagają zwykle pracy z dziećmi. Jestem bliska rezygnacji z pomysłu wyjazdu na wakacyjny wolontariat, ale niespodziewanie znajduję interesujący program w kraju na pograniczu kultur. ANNA GIERMAN
Z DJ Ę C I A :
A N N A G I E R M A N , J U S T Y N A M A R C I N KOW S K A
wie godziny pomiędzy lotami. Miałam mieć przygotowany plan B, który gładko wprowadziłabym w życie w razie spóźnienia na przesiadkę w Kijowie. Nic takiego się jednak w mojej głowie nie ułożyło, więc na dźwięk budzika, który dzwoni o 2.30, wstaję nieco zestresowana, o niewyspaniu nie wspominając. Położenie się spać po północy prawdopodobnie nie było najmądrzejszym pomysłem. Teraz pozostaje jedynie mieć nadzieję, że kawiarnie na lotniskach są całodobowe. I cieszyć się, że nie lecę z Modlina. Tego dnia w system Wszechświata najwyraźniej wkrada się błąd, bo po raz pierwszy w przypadku moich podróży prawa Murphy’ego nie działają i jestem w Kijowie o czasie. Wygląda na to, że może nawet dolecę do tego Azerbejdżanu (pewnie nad tym, czy równie gładko powrócę, pan Murphy musi się jeszcze zastanowić). Na ukraińskim lotnisku spotykam się z Justyną – Polką, która aplikowała na ten sam projekt w ramach programu AIESEC Global Volunteer. Poznałyśmy się przez utworzoną wcześniej grupę na Whatsappie i okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Mało brakowało, a z naszej podróży byłyby nici, bo bramka, przez którą miałyśmy wejść na pokład, została zmieniona. Rosyjskojęzycznej części pasażerów pewnie przyszło odnotować ten fakt szybciej. My orientujemy się piętnaście minut przed planowanym odlotem, kiedy nadal nikt nie pojawia się przy naszym wyjściu. Ostatecznie udaje nam się zdążyć, bo jest opóźnienie. Czy pan Murphy naprawdę niedomaga? Zaczynam się o niego martwić.
D
48–49
Przywódca narodu wita Dzień wcześniej uznałam, że już najwyższa pora, żebym w końcu poznała adres, pod którym się zatrzymam. Koordynatorzy projektu ze strony azerskiej wcale tak jednak nie uważają. Dowiaduję się natomiast, że zamiast u host family mogę zamieszkać w akademiku. Podobno będą tam zakwaterowani wszyscy pozostali uczestnicy. Opłata za miesiąc: trzydzieści euro. Jak na taki okres to śmieszne pieniądze, ale jednak aplikowałam na ofertę z zapewnionym i opłaconym zakwaterowaniem. Lotnisko imienia Heydara Aliyeva w Baku (godność tego pana znajdzie się również w nazwach placów, parków, ulic, fundacji i centrów kultury – nie wspominając o wizerunkach spoglądających z pomników, billboardów, fotografii, a nawet turystycznych pamiątek), wygląda na zamożne. Szerokie krzesła bliższe skórzanym fotelom niż typowym lotniskowym ławeczkom i rozległe, schludne przestrzenie utrzymane w ciepłych beżach i brązach robią wrażenie. Wi-fi wprawdzie nie takie hojne jak obiecywali koordynatorzy (zapewniając nas, że żaden awaryjny kanał komunikacji nie będzie potrzebny), ale i bez użycia Internetu udaje nam się z nimi łatwo odnaleźć. Po raz kolejny zachęcają nas do zamieszkania w akademiku. Ma być bliżej, bezpieczniej i w miłym towarzystwie pozostałych wolontariuszy. Nie jesteśmy przekonane, więc proponują próbny pobyt przez 2–3 dni, po którym mamy podjąć ostateczną decyzję.
Wcale nie jest tak różowo
skurnie. Słusznie spodziewałam się liczby osób w jednym pokoju oscylującej w okolicach sześciu, tak samo jak kiepskiego łącza. Nie wiedziałam jednak, że w takim miejscu może nie być przestrzeni, żeby usiąść – czy to z laptopem, czy w celu zjedzenia posiłku. Kuchnia wraz z jadalnią są zamykane na klucz i niedostępne dla mieszkających w budynku studentów. W trakcie roku akademickiego przestrzeń ta pewnie służy celom komercyjnym, teraz jednak świeci pustkami i urzędują w niej tylko zatrudnione tam panie. Po tygodniu nie mogę już patrzeć na chleb, owoce, suszone morele, migdały i ajran (turecki napój na bazie jogurtu, tradycyjnie popija się nim kebab), którymi stołuję się poza posiłkami jedzonymi na mieście – taki asortyment zapewnia pobliski market poza produktami wymagającymi przechowywania w lodówce lub przyrządzenia. Dosyć mamy z Justyną już po dwóch dniach, a koordynatorce dajemy znać, że chciałybyśmy poznać rodzinę goszczącą bodajże po dobie. Ma się z nami wkrótce w tej sprawie skontaktować, ale nie odzywa się przez kilka najbliższych dni. W celu wzbogacenia diety próbuję kupić ser – kilka plastrów zamiast całego opakowania. Węzeł komunikacyjny obejmuje mnie, nieanglojęzycznego sprzedawcę i znajomą Turczynkę, która próbuje przekazać mu moją prośbę (azerski jest bardzo podobny do tureckiego). Operacja kończy się niepowodzeniem, którego źródła można doszukiwać się w językowych niuansach, choć może to prośba o cztery plasterki sera okazuje się zbyt ekscentryczna jak na tutejsze standardy.
Z zewnątrz różowy, urokliwy budynek akademika w środku wygląda co najmniej ob-
Baku, Azerbejrżan
T E K S T:
wolontariat w Azerbejdżanie /
W SUBIEKTYWIE
Wiele hałasu o lodówkę Po tym, jak przypominamy się w sprawie mieszkania, dostajemy informację od koordynatorki, że nasz gospodarz ponoć wyświetlił wiadomość od niej i nie odpisał. Próbuje nam przy okazji wmówić, że nie obiecywano nam zakwaterowania u host family. Nikt z naszego projektu nie słyszał jednak o akademiku wcześniej niż na dzień przed swoim wylotem. Potwierdzają to maile i opis oferty na stronie AIESEC-u. Po kilku nieprzyjemnych rozmowach udaje mi się wynegocjować, że nie musimy z Justyną płacić za akademik i że przeniesiemy się do rodziny goszczącej tak szybko, jak będzie to możliwe. Pozostali uczestnicy też narzekają, nie podejmują jednak żadnych konkretnych działań. Podejrzewając, że obietnice koordynatorki spełzną na niczym, próbujemy przynajmniej rozwiązać sprawę z przechowywaniem jedzenia. Udaje nam się wynegocjować dostęp do lodówki, ale nie klucz do kuchni, w której się ona znajduje. Żeby więc faktycznie dostać się do pożądanego obiektu, musimy szukać dyrektora, który może znajdować się na terenie całego budynku lub dzwonić do menadżera – Turala – jedynej osoby z personelu mówiącej po angielsku. Ten drugi czasem przychodzi od razu, a czasem trzeba na niego czekać – nawet 40 minut. Zdarza się, że kuchnia jest otwarta, wtedy jednak trzeba stoczyć bój z krzątającymi się tam paniami, które próbują nas przekonać, że nie możemy tam wchodzić. Łagodnieją nieco, gdy przemówi się do nich w języku byłego okupanta, jednak jedynie do następnego dnia, kiedy znowu trzeba im udowadniać, że ma się zgodę dyrektora na otwieranie lodówki. Justyna, po doświadczeniach warszawskiego akademika, podpowiada mi zmianę strategii, bo postawą „należy mi się” niczego się tutaj nie ugra. Żeby zdobyć przychylność pań o postkomunistycznej mentalności, trzeba dać im poczuć się potrzebnymi i każdorazowo prosić o możliwość zabrania lub pozostawienia swoich rzeczy.
Nuda, jeśli chcesz się nudzić Po dwóch dniach wolnych oraz dwóch kolejnych, podczas których mamy jedynie coachingowe seminaria (a teraz wymieńcie cechy idealnego teamu!), przychodzi czas na pierwszą aktywność w ramach projektu. Nazywa się on FireFlies, a w założeniu jego celem jest promocja turystyki w Azerbejdżanie. Zwiedzamy Baku i okolice według ustalonego wcześniej harmonogramu, w którym mamy zaznaczone też dni wolne i dni robocze. Te drugie powinniśmy poświęcać na napisanie artykułu, obrobienie zdjęć czy złożenie filmu z nagranych przez nas wcześniej ujęć. Przez następne pół
Gabala, Azerbejdżan
roku gotowe materiały mają być publikowane na stronie internetowej projektu. Pierwsza wycieczka, czyli spacer po starym mieście, kończy się po około godzinie. Niektórzy skarżą się, że mają za dużo wolnego czasu i nie wiedzą co z nim zrobić. Ja jednak dostrzegam spory potencjał takiego stanu rzeczy – nie uważam, żeby nasza aktywność w ramach projektu wyczerpywała możliwe drogi eksplorowania miasta. Szybko przekonuję się, że z takiego wyjazdu wyciągnę tyle, ile sama zechcę wyciągnąć. Feedback na temat owoców mojej pracy też nie jest przecież profesjonalny, bo koordynatorzy to w końcu ludzie w moim wieku, na dodatek niezajmujący się na co dzień ani dziennikarstwem, ani turystyką. Jedyną pewną rzeczą jest ćwiczenie pisania tekstów po angielsku.
Murphy o mnie nie zapomniał Nazajutrz pierwszy kilkudniowy wyjazd poza miasto. Do ostatniej skarpetki zwlekałam z oddaniem bielizny do prania, bo procedura wcielania w życie tej usługi została wytłumaczona równie mgliście jak wszelkie sprawy dotyczące naszego pobytu. Jedyne osoby, które mogłyby pomóc tę kwestię nieco rozjaśnić, to strażniczki terytorium kuchennego. Sytuacja jest patowa, więc sięgam po rosyjski słownik i uderzam. Zawtra ja jedu na ekskursju. Sjewodnia mnie nada zdjełać stirku. Chyba zostałam zrozumiana, bo pani bierze ode mnie pranie i dwa manaty oraz wskazuje miejsce, gdzie mam wieczorem odebrać ubrania. Kiedy się tam zjawiam, okazuje się, że Justyna już to za mnie zrobiła. Rzeczywiście, na łóżku w pokoju leży moja reklamówka. Zaraz jednak odkrywam, że dostałam z powrotem tylko połowę ubrań. No tak – już się nawet nie dzi-
wię. Schodzę do Turala, który moje żale kwituje rozbawionym, nieco złośliwym uśmiechem i wzruszeniem ramion: Cóż, co mogę zrobić?. Udowadniam mu, że całkiem sporo, sugerując telefon do pani, która robiła pranie. Po przeszukaniu kilku pomieszczeń znajdujemy resztę moich rzeczy w reklamówce z ubraniami innej osoby. Zanim zawrócę w stronę pokoju czeka mnie jeszcze jedna Turalowa uszczypliwość: Czy coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić?. Tego samego dnia dostajemy informację, że osoba, która miała gościć mnie i Justynę, w końcu się odezwała. Była poza miastem (to zwykle znacząco wpływa na zdolność odpisywania na wyświetlone wiadomości). Od razu po wycieczce mamy wyprowadzić się z akademika.
Czy to ten słynny szok kulturowy? Nazajutrz, ze spakowaną świeżutką bielizną – już w komplecie – wyruszamy. Stosunek osób do łóżek 2:1 (nie wliczając kilku nieszczęśników, którym przyszło spać na podłodze), ludzi do łazienek 17:1, liczby osób przypadającej na jedną taksówkę do miejsc w pojeździe 7:5 (na marginesie dodam, że zarówno taksówki, jak i komunikacja miejska są tu szokująco tanie). Wstawanie i szykowanie się od 9 do 11, czekanie nie wiadomo na co do 14, jedzenie obiadu do 16. Potem zaczynamy zwiedzać. Do tego ciągłe zmiany planów i stałe poczucie niedoinformowana na temat tego, co się dzieje. Rozczarowanie wyjazdem łagodzą piękne widoki i osobliwy nocleg w wiejskim domu – w bliskim sąsiedztwie krów, owiec i kur. Po powrocie dostajemy informację, że następnego dnia o 12 mamy być gotowe do przeprowadzki. Koło północy koordynatorka pisze, że to jednak nieaktualne. Ponoć ma na oku dwie inne rodziny – oddzielną dla 1
październik 2018
/ wolontariat w Azerbejdżanie
każdej z nas, ale robię w myślach krótki rachunek i uznaję, że nie opłaca się jej wierzyć. Na przekór mojemu pesymizmowi odzywa się kilka dni później z informacją, że nazajutrz się przeprowadzam, na razie tylko ja. Do Justyny ma się odezwać następnego dnia.
Nowy dom, nowa ja Rodzina goszcząca chciałaby mnie poznać, zanim przewiozę do nich moje rzeczy. Szukają kogoś rozmownego, żeby ich dzieci ćwiczyły angielski. Jadę do nich z jednym z koordynatorów. Przez całą drogę obawiam się, że gospodarze uznają mnie za zbyt nieśmiałą, ale perspektywa opuszczenia akademika robi ze mnie całkiem wygadaną osobę. Przechodzę test pomyślnie i kiedy stoimy na przystanku w drodze powrotnej, żeby przewieźć bagaż, koordynator śmieje się na widok mojej rozpromienionej twarzy. Nie widziałem cię jeszcze takiej szczęśliwej, odkąd przyjechałaś. Nareszcie nie będę musiała do nikogo dzwonić za każdym razem, kiedy chcę otworzyć lodówkę – czy to nie dobry powód do radości? Rodzina już na wstępie mówi mi, że od teraz będę traktowana jak ich córka. Mogę korzystać ze wszystkich sprzętów domowych, jeść z nimi posiłki i wracać o której chcę – pod warunkiem bycia z nimi w kontakcie, jeśli zostaję na mieście do późna. Ich gościnność jest dla mnie aż niezręczna, ale liczę na to, że po kilku dniach mojej obecności napięcie nieco opadnie.
Wielki Brat patrzy Mieszkanie znajduje się około 40 minut drogi komunikacją miejską od centrum. Nie da się nie zauważyć ogromnego kontrastu między monumentalnym, widocznie bogatym i utrzymanym w spójnym beżu śródmieściem a dzielnicami mieszkalnymi. Niewykończone budynki, chaos, niespójność, prowizoryczne rozwiązania, brak przestrzeni rekreacyjnych – tak można by podsumować okolicę, w której mieszkam. W jednej z pierwszych rozmów z Ismayilem, 17-letnim synem moich gospodarzy, pytam o park czy innego rodzaju miejsce, gdzie mogłabym pobiegać. It’s a city to breath, not to live in – słyszę w odpowiedzi. Krytyczni wobec kraju są też jego znajomi, których poznaję, gdy wspólnie wybieramy się na plażę. Do jednego z nich – poruszającego się
50–51
na wózku – zachodzimy po drodze. Żeby dostać się do windy, musi pokonać jedną kondygnację schodów, na które w tym celu trzeba nałożyć drewnianą kładkę. Operacja nie wygląda na komfortową. Kiepskie warunki do życia dla niepełnosprawnej osoby – mówię Ismayilowi na stronie. Kiepski kraj do życia dla niepełnosprawnej osoby – odpowiada pół żartem, pół serio. – Nie masz gdzie biegać? Chyba w waszej okolicy jest park Heydara Aliyeva. – Tak, ale jest malutki. Macie jakieś miejsce nienazwane jego imieniem? – nie mogę powstrzymać pytania. – Wielki Brat patrzy – śmieje się znajomy Ismayila. Orwell jest chyba bardzo poczytny wśród tutejszej młodzieży. Parę razy zostaję zapytana, czy czytałam coś jego autorstwa. Ja za to próbuję uzyskać informację o klubach techno czy ambitnym kinie azerskim, ale niestety niewiele się na ten temat dowiaduję. Moda na ravy i interesowanie się filmem widocznie ominęła Azerbejdżan.
Kompleks Polski Moje doświadczanie Azerbejdżanu znacząco zmienia się po przeprowadzce do tutejszej rodziny. Teraz mam bezpośredni wgląd w życie codzienne Azerbejdżan – w ich zwyczaje, styl życia, a nawet dietę. Ludzie, do których trafiam, są muzułmanami. Gospodyni przykrywa głowę chustą, kiedy wychodzi z domu, ale Asya, jej 14-letnia córka, tego nie robi. Mówi mi, że rodzice pozostawiają jej wybór w tej kwestii. Ismayil nie decyduje się przyznać przed nimi, że jest niewierzący, bo nie chce ich rozczarować. Wydaje mu się jednak, że nie byłby to dla nich problem nie do przejścia. Na co dzień nie czuje presji rodzicielskiego oka, bo już od kilku lat mieszka w Turcji – najpierw chodził tam do liceum, teraz wybiera się na uniwersytet. Mówi, że w tym kraju edukacja stoi na wyższym poziomie. Asya z kolei uczy się niemieckiego, żeby na studia wyjechać do Europy. K o ord y n a to rzy naszego projektu ciągle powtarzają, że tu-
taj wszystko jest takie jak u nas. Z drugiej strony wielu Azerbejdżan z którymi mam tu styczność, zdaje się uważać Europę za lepsze miejsce. Ciągle słyszę o osobach, które decydują się na emigrację. Częstym kierunkiem jest – uwaga, uwaga – Polska, o której tutejsi ludzie zdają się myśleć podobnie, jak u nas przed laty myślało się o Zachodzie. Justyna umawia się na spotkanie z przedstawicielami tutejszej Polonii, którzy zamiast Polakami na obczyźnie okazują się Azerbejdżanami uczącymi się polskiego, żeby wyjechać i pracować w naszym kraju. Mają zwykle polskie korzenie, ale nawet trzecia generacja wstecz nie posługiwała się już naszym językiem.
Mapy Google nie działają Któregoś dnia do mojej host family przychodzą goście na kolację. Tylko jedna potrawa z mięsem na stole. To bardzo miłe, że z mojego powodu zmieniają proporcje na korzyść warzyw. Jesteś w Azerbejdżanie. MUSISZ jeść mięso – powtarza jednak ze śmiechem gospodarz. Ma zresztą rację, bo od trzech tygodni moja dieta opiera się na wszechobecnej tu zupie z czerwonej soczewicy, czasem zastępowanej pieczonymi warzywami (zwykle w rolach głównych bakłażan, ziemniaki i pieczarki, więc też niezbyt różnorodnie) czy zieloną wersją tutejszego dania narodowego – qutabu. Nie bez powodu mój pierwszy artykuł napisany na potrzeby projektu to przewodnik po Azerbejdżanie dla wegetarian, choć bardziej adekwatny tytuł powinien zawierać frazę „survival dla początkujących”. Do tej pory znajduję tylko jedną knajpę, która poza całkiem sporym wyborem bezmięsnych zup i sałatek ma w menu całe siedem wegetariańskich potraw. Co więcej, są one wydzielone na osobnych stronach. Któregoś razu jadę tam na lunch z córką moich gospodarzy. Pyta mijaną przez nas parę, jak dojść do stacji metra. Znam już okolicę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak się tam kierować. Asya nie dowierza jednak mojej orientacji w terenie, nawet kiedy pokazuję jej trasę na mapie. Spogląda tylko nieufnie i upewnia się, czy dobrze idziemy, jeszcze u dwóch napotkanych po drodze osób. W to, że wiem, do którego pociągu musimy wsiąść, też mi nie wierzy. Bardziej godna zaufania niż znajdujący się tuż nad naszymi głowami rozkład okazuje się przypadkowa pasażerka stojąca na peronie.
Baku, Azerbejrżan
W SUBIEKTYWIE
wolontariat w Azerbejdżanie /
Jestem świadkiem podobnej sytuacji podczas pierwszej z naszych wycieczek. Przez niecałą godzinę błądzimy po miejscowości Sheki w poszukiwaniu naszego hostelu. Co rusz zatrzymujemy się, żeby zapytać kogoś o drogę. Sugerujemy koordynatorom wrzucenie adresu w mapy Google. To tu nie zadziała. Następnego dnia idę sama do sklepu i nie jestem pewna, jak wrócić. Korzystam z aplikacji i nawigacja prowadzi mnie pod same drzwi.
Czy studentom można ufać?
natorzy na jednym z seminariów chwalą się statystykami prowadzonej przez nich strony internetowej (nasz projekt odbywa się bowiem cyklicznie i za każdym razem uczestnicy odwiedzają te same miejsca). Nie mam możliwości samodzielnego zorientowania się, jakiego rodzaju treści są tam publikowane, bo witryna jest czasowo niedostępna. Kilka osób z projektu – Pakistańczyk, Egipcjanki i Turczynki – z różnych powodów wyjeżdżają wcześniej. Reszta udaje się na kilkudniową wycieczkę do Gruzji, podczas której
W SUBIEKTYWIE
mamy przedłużyć wizy do Azerbejdżanu. Przy wspólnej kolacji w sercu Tbilisi nie kryjemy radości z tego, że możemy się tutaj bez problemu porozumiewać się ze sprzedawcami i kelnerami po angielsku. Co więcej, w tutejszych restauracjach nie brakuje wegetariańskich potraw. – To miejsce jest o wiele bardziej nastawione na turystów niż Baku – zauważa chłopak z Francji. – Dlatego Azerbejdżan potrzebuje FireFlies – śmieje się jego dziewczyna, z pochodzenia Rosjanka. – Chociaż nasz projekt to im raczej nie wystarczy. 0
Przez długi czas nie wyjeżdżamy poza Baku, więc nasza projektowa aktywność ogranicza się do zaliczania turystycznych atrakcji na terenie stolicy. Nie obywa się jednak bez kolejnych nieprzyjemnych sytuacji. Na półgodzinne spóźnienia koordynatorki przymykamy oko. W przypadku zmieniania planów z dnia na dzień już jej tak gładko z nami nie idzie. Chce odwołaną w ostatnim momencie aktywność przerzucić na następny dzień, który miał być wolny, powołując się na zasadę elastycznego grafiku. W moim odczuciu już to jest lekkim nadużyciem, ale irytacja przychodzi dopiero w momencie, kiedy wymaga od nas zmiany naszych planów, mówiąc, że jesteśmy tutaj dla tego projektu. Myślałam, że może nietrzymanie się wcześniejszych ustaleń jest wpisane w tutejszą kulturę i styl bycia. Poznaję jednak Azerbejdżan spoza projektu, którym daleko jest do takiej dezorganizacji. W tym momencie przychodzi mi odnotować, że AIESEC to przecież organizacja studencka i jakby nie patrzeć, całe przedsięwzięcie zarządzane jest przez młode osoby, które dopiero uczą się kierowania projektami tego typu.
Nowa forma turystyki Ilość wolnego czasu, częste grupowe wyjścia na plaże czy na miasto przy jednoczesnym niewielkim nakładzie pracy sprawiają, że całe przedsięwzięcie zaczyna przypominać mi raczej wyjazd na Erasmusa niż wolontariat. Albo raczej w tym wypadku – tańsze i wygodniejsze wakacje. Tańsze, bo z zapewnionym zakwaterowaniem, wygodniejsze, bo gwarantujące pomoc z rejestracją pobytu, kupnem karty SIM czy zamawianiem dań w restauracjach podczas wspólnych wypadów (znaleźć kelnera znającego podstawy angielskiego jest tu trudno, czasem ratunkiem bywa rosyjski, w najgorszym wypadku zostaje tłumacz Google i obrazki w menu). Zastanawiam się zatem, jaka jest rzeczywista społeczna wartość tego typu inicjatyw, poza oczywistymi korzyściami dla uczestników w postaci wymiany kulturowej. Koordy-
Lahic, Azerbejrżan
październik 2018
ARTYKUŁ SPONSONSOROWANY
Jak to jest pracować w start-upie Start-up to prawdopodobnie najmodniejsze słowo związane z rynkiem pracy. Wielu studentów myśli o własnych przedsięwzięciach, ale równie pokaźna grupa chciałaby się znaleźć w szeregach rozwijającego się start-upu. Czy warto dołączyć do takiej firmy? Czego można się spodziewać oprócz stereotypów z “Silicon Valley”? ietrudno zrozumieć zachwyt nad ideą start-upu. W świecie, gdzie każdy może robić co chce, naturalnym jest myślenie o pracy w kategoriach rozwoju i spełnienia swoich ambicji. Nie pomogły w tym lata budowania wizerunku korporacyjnego dramatu. Chociaż rzadko zdarza się, by student będący na stażu faktycznie zaparzał kawę prezesowi. To faktem jest, że od stażystów nie wymaga się zbyt dużego wysiłku umysłowego a wręcz oczekuje się szablonowego działania. Za tym w parze idzie, niestety bardzo znikomy rozwój. Zanim uda Ci się wdrapać tam, gdzie nie będziesz trybikiem w wielkiej machinie, zaczniesz odczuwać zmęczenie. A o studiach już całkowicie zapomnisz. Zanim poruszymy temat pracy w start-upie, warto wyjaśnić sobie na czym polega wyjątkowość takiej firmy. Czy chodzi o stół z piłkarzykami, hipsterskie ubrania pracowników, zapuszczone brody oraz luźne godziny pracy? To elementy wykreowane przez seriale i zdjęcia w social media. To nie w tym tkwi wartość firmy finansowanej przez inwestorów.
N
Zdobądź obszerną wiedzę Start-up to świetne miejsce do nauki i rozpoczęcia kariery zawodowej. Podczas gdy w korporacji dostaniesz schematyczne, powtarzalne zadania z wąskiej dziedziny. W start-upie będziesz obracać się w wielu działach. Pracując np w sprzedaży będziesz współpracował z zespołem marketingu, R&D: designerami i deweloperami a nawet możesz stać się twarzą brandu na eventach w kraju i za granicą. W start-upie zrozumiesz także funkcjonowanie firmy od środka. Jeśli marzysz o swoim własnym biznesie w przyszłości, to start-up pozwoli Ci nabyć cenny know-how. Zrozumiesz zależności, poznasz etapy budowania globalnej marki, nauczysz się popełniać błędy i wyciągać wnioski. Zobaczysz, że firmę można budować na wiele sposobów. Gwarantujemy, że nie wpadniesz do gotowej formuły ze sztywnymi ramami.
52–53
W start-upie masz także większą lekkość w manewrowaniu swoją ścieżką kariery. Dzięki pracy z różnymi działami poznasz specyfikę ich pracy. Może poczujesz, że to właśnie bycie deweloperem jest Twoim powołaniem?
Buntuj się Jest taki angielskie słowo, które wciąż nie doczekało się odpowiedniego polskiego tłumaczenia – „disruption”. Jest ono często wiązane z kluczowym dla każdego start-upu słowem „innovation”. Praktycznie każda spółka technologiczna, która odniosła sukces, ma na swoim koncie „zakłócenie” czyjegoś modelu biznesowego. Uber, Airbnb, Spotify, Netflix, nie wspominając o Apple’u, Google’u, Facebooku, czy Amazonie. Wszystkie te firmy były pionierami, wyszły naprzeciw oczekiwaniom. Ale o tym wiesz już pewnie dzięki niejednemu wykładowi. Warto dodać, że bycie takim pionierem nie musi jednak wiązać się z wirtualną technologią. W zapakuj.to rozwiązaliśmy problem, z którym borykało się wiele firm eCommerce, serwisów subskrypcyjnych czy agencji reklamowych. Gdzie zamówić opakowania z kartonu, z własnym nadrukiem i w sensownej ilości? Dzisiaj wiemy, że znaleźliśmy odpowiedź na to pytanie. W całej Europie zgromadziliśmy ponad 5000 klientów. To pozwoliło nam - jako całemu zespołowi - uwierzyć, że nie wyssaliśmy tego pudełkowego problemu z palca.
Nawiąż przyjaźnie Pracując w małej firmie masz szansę lepiej poznać zespół. Start-up to przede wszystkim nietuzinkowi ludzie, często z różnych części świata i w różnych etapach życia. Którzy wnoszą do zespołu wiedzę i doświadczenie z wielu różnych kierunków i specjalizacji. Każdego dnia spotykać będziesz osoby wyznające podobne do Ciebie wartości i chcących zmieniać świat.
Chociaż mitów dookoła start-upów jest od groma, rodzinna atmosfera to prawda – w startupie wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Możesz liczyć na wspólne weekendowe wyjazdy, czy wypady na miasto i inne formy aktywności. Gwarantujemy, że znajomości, które nawiążesz, będą trwać nawet jeśli zdecydujesz się pójść w inną stronę. I z pewnością przydadzą Ci się w kolejnym miejscu pracy.
Rozwijaj się Praca w Packhelp to także możliwość szybkiego rozwoju, wraz z rozwojem firmy. Twój głos ma rzeczywiste znaczenie i zostanie wysłuchany. Co więcej, Twój pomysł może zostać w dodatku zrealizowany, a Ty staniesz się osobą odpowiedzialną za jego wdrożenie. Wierzymy w to, że każdy może wpaść na pomysł, który wyniesie nas jeszcze wyżej - po co się ograniczać?! Jesteśmy otwarci na zmiany, słuchamy się nawzajem, a wiele z pozornie absurdalnych pomysłów zmieniło się w genialne rozwiązania, z których jesteśmy dumni. Zacznijmy od możliwości zamawiania pudełek już od 30 sztuk :) Na naszej ścieżce mieliśmy wiele wyzwań. Tłumaczyliśmy naszą stronę na 6 języków, obsługujemy klientów z całej Europy, stale dodajemy do naszej oferty kolejne produkty. Tworzyliśmy pudełka dla takich marek jak Uber, BMW i Spotify, ale także dla jednoosobowych oraz rodzinnych biznesów chociażby ze słonecznej Toskanii. Tylko w tym roku podwoiliśmy nasz team, m.in. o dwóch country managerów z Hiszpanii oraz Niemiec, content writer’a z Australii oraz zdolnych designerów i deweloperów. Dziś pracujemy w pięćdziesięcio-osobowym zespole a zaczynaliśmy od sześciu. Teraz czas na skalowanie biznesu! Dotarliśmy do momentu, gdy (mamy nadzieję) udało nam się Ciebie przekonać, że start-up jest świetnym miejscem do rozwoju. W zapakuj. to szukamy ambitnych i kreatywnych osób - napisz do nas, spotkajmy się - rozpocznij swoją karierę w start-upie!0
\ okolice Domaniewskiej Pisz nie to, co mówi Ci serce, ale to co szepczą Ci gwiazdy
Jak Sauron przejął Służewiec Zanim Mordor przejęły siły zła, miał on być przyjaznym zagłębiem korporacyjnym, mlekiem i miodem płynącym. T E K S T:
K ATA R Z Y N A KOWA L E W S K A
rudno określić, w którym dokładnie momencie Sauron zatęsknił za wielkomiejskim życiem i postanowił przenieść Mordor w rejony Domaniewskiej na warszawskim Służewcu. Działo się to stopniowo, od lat 90. XX w. począwszy, chociaż wtedy niewiele znaków na ziemi i niebie wróżyło dzielnicy mroczną przyszłość.
T
Dlaczego akurat na Służewcu? Kiedyś były tu upadłe zakłady przemysłowe, które zostały uwłaszczone. Położone poza ścisłym centrum, z bardzo dobrą (jak się wówczas wydawało) komunikacją, zaczęły przyciągać kolejnych deweloperów. Ich atutem były uzbrojone grunty w niższych cenach. W 1992 r. przy ulicy Wołoskiej 18 stanął pierwszy biurowiec: dumny Curtis Plaza, okrzyknięty Najlepszą Budową Roku. Za nim zaczęły się piętrzyć kolejne gmachy. W 1997 r. przy ulicy Domaniewskiej otworzono biurowiec Saturn, którego powierzchnie wykupiono z wręcz zawrotną prędkością. Inwestorzy poczuli, że w tej okolicy warto robić interesy. W latach 2008–2009 biurowce przy Domaniewskiej zaczęły rosnąć jak grzy-
54–55 MAGIEL
GRAFIKA:
JA DW I G A WĄ S AC Z
by po deszczu, a w 2010 r. ukończono Empark Mokotów Business Park, czyli największy kompleks biurowy w Polsce oferujący prawie 110 tys. mkw. powierzchni na wynajem.
Obecnie na Służewcu stoi 77 biurowców z łączną powierzchnią przekraczającą 1,3 mln mkw. To największe zagłębie korporacyjne w Europie Środkowej, które daje zatrudnienie ponad 100 tys. osób. Zarówno powierzchni, jak i pracowników ma jeszcze przybywać. Inwestycje wciąż trwają: mnożą się nie tylko biura, lecz także restauracje, kluby fitness, studia jogi, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne oraz inne usługi. Niedługo do użytku zostanie oddany potężny, czterdziestodwumetrowy D48, co wzbogaci zagłębie o kolejne tysiące pracowników i… kolejne setki samochodów czyniących ulice nieprzejezdnymi. Komunikację w zagłębiu dawno przestano już określać jako „dogodną”. Znaczna część ze 100 tys. pracowników dojeżdża do pracy autem. Stosunkowo wąskie ulice Służewca nie są dostosowane do przyjmowania takich mas ludzi i ich samochodów. W godzinach szczytu tworzą się ogromne korki. Emocje sięgają zenitu, gdy po dotarciu do celu trzeba znaleźć wolne miejsce parkingowe. Często okazuje się to niemożliwe i kolejne auta parkują na zakładkę, a kierowcy zostawiają karteczki ze swoimi numerami telefonów, żeby w razie potrzeby odblokować wyjazd innemu samochodowi.
le, w korporzeczywistości – orający, trollujący, ale także… całkiem usatysfakcjonowani, względnie wyspani ludzie. Chociaż w Mordorze razem z mlekiem, miodem i gotówką płynie pot, a nierzadko także łzy wywołane presją, to nie da się ukryć, że wielu pracowników ceni swoją pracę i możliwości rozwoju w korporacji. Należą do nich zwłaszcza ci, którzy uodpornili się na strach przed tak zwanymi w korpojęzyku: mitingami, dilingami, dedlajnami, fakapami oraz innymi określeniami, od których co wrażliwszych bolą zarówno oczy, jak i uszy, a nierzadko cały system nerwowy (szczególnie toksyczne właściwości miewają zwłaszcza dwa ostatnie anglicyzmy). Częściowo jako odtrutkę dla systemu nerwowego Rafał Ferber zaczął publikować na swoim facebookowym profilu posty z lokalizacją „Mordor na Domaniewskiej”. Szybko zaczęły one cieszyć się dużym zainteresowaniem, w z związku z czym Ferber postanowił założyć fanpejdż, który pozwalałby spojrzeć na mordorskie problemy z humorem i dystansem. Obecnie Mordor na Domaniewskiej ma ponad 150 tys. lajków. Ich liczba wciąż rośnie, a ostatnio na prima aprilis ktoś postawił na granicy zagłębia tabliczkę z zapożyczoną od Tolkiena nazwą. Wiarygodnie imitowała ona oznaczenie dzielnicy, ale niestety nie zachowała się na stałe. Przynajmniej fizycznie, ponieważ Mordor jako zagłębie biurowców na Służewcu trafił już do słownika większości warszawiaków.
Kuracja na korponerwy?
Czy Mordor to mordownia?
W przeciwieństwie do Tolkienowskiej ciemnej, wulkanicznej równiny, warszawski Mordor jest szklany i szary. W świecie fikcji mieszkają tam między innymi orki i trol-
Nazwa „Mordor” przyjęła się głównie ze względu na bogactwo skojarzeń. To nie tylko siedziba zła, lecz także miejsce, gdzie trzeba się namordować czy zmordować, a czasem z powo-
Dużo, czyli ile?
okolice Domaniewskiej /
du frustracji ma się ochotę kogoś zamordować. Chociaż najczęściej kończy się na darciu… gardeł. Zwłaszcza podczas godzin szczytu, kiedy jazda po okolicach Mordoru to istna mordęga. Tak samo jak cała masa groteskowych procedur, o których krążą już legendy. Oto przykład: jakiemuś pracownikowi kazano wpisywać w rubryki wszystkie swoje czynności wraz z czasem, jaki na nie przeznacza. Nie zostało do końca ustalone, czy te związane z fizjologią powinien także uwzględniać. Przy terminie zwanym ASAP, as soon as possible, każda sekunda się liczy. Tylko dziwnym trafem nie ta zainwestowana w wypełnianie absurdalnej tabelki. Mordorski fanpejdż wyłapuje jednak głównie sytuacje ekstremalne, które wcale nie muszą należeć do rutyny. Niektóre demoniczne legendy warto obalić, jak chociażby tę o musie przyjmowania ciągłych nadgodzin. Chociaż pracujące święta i weekendy na Mordorze zdarzają się wcale nierzadko, to nie da się ukryć, że są sowicie nagradzane. Stawka za nadgodziny w świątecznych okresach jest często nawet dwukrotnie wyższa, dzięki czemu bywają one całkiem chętnie (i dobrowolnie) podejmowane. Nawet jeżeli niektórzy oddają Sauronowi całe życie (czas wolny wykreślili już ze swojego słownika), to często wiąże się to z ich wyborem, za który w zamian uzyskują dobre zarobki. Średnio wynoszą one ponad 5 tys. złotych. Oczywiście wiadomo, że wypłaty nie są rozdzielane po równo, a efekt skapywania w korporacjach raczej nie działa.
Jak wygląda warszawski Sauron? Warszawski Sauron porzucił niewygodną, ciężką zbroję i przerzucił się na stylowe garnitury. Awatarem fanpejdża Mordor na Domaniewskiej jest stwór z wystającymi zębami i odstającymi, szpiczastymi uszami, wciśnięty w ciasny kołnierzyk i krawat. Postać, wyjęta z horrorowego komiksu, trzyma kubek z kawą oraz smartfon, czyli niezbędny ekwipaż korpomaszyny. Towarzyszy ona przeróżnym żartom. Jeden z nich parodiuje metodę marchewki i kija – w korpowydaniu pracownika uderza
się najpierw kijem, a następnie marchewką. Drugi cios jest zaś o tyle bardziej bolesny, że daje i zabiera nadzieję. A kto daje i zabiera… No tak, ale Sauron nie martwi się takimi przesądami. Według żartu opublikowanego na fanpejdżu bardziej interesują go targety, a dowodem ich osiągnięcia (czyli rozwoju firmy), może być nowe auto szefa. Jeden z demotywatorów obrazuje je dosiadanym przez Saurona wierzchowcem. Sauron może zatem wcielić się w nielubianego kierownika, ale to oczywiście kolejna ekstremalna sytuacja. Mordorscy szefowie nierzadko pokazują całkiem ludzką twarz, wzbogaconą tylko o dodatkowe oczy… kamer rejestrujących bezpieczeństwo w budynkach.
Mordor jako zagłębie biurowców na Służewcu trafił już do słownika większości warszawiaków. Czy koło Saurona można zamieszkać? Niektórzy pracownicy Mordoru konkurują ze sobą pod względem liczby nadgodzin. Rekordziści w wyjątkowo intensywnych okresach potrafią spędzać w pracy 2/3 doby. Deweloperzy mieszkań znaleźli sposób na pobicie tych rekordów. W rejonie Mordoru można bowiem całkiem wygodnie zamieszkać – znacznie wygodniej niż na krześle za biurkiem w wyznaczonym do pracy ołpenspejsie – ale trzeba się liczyć z wyższymi cenami. Według analityków urban.one ceny mieszkań w promieniu 2 km od Mordoru są o kilkanaście procent wyższe od średniej dla całej Warszawy i o kilka procent wyższe od wartości dla dzielnicy Mokotów. Za metr kwa-
dratowy niewielkiego mieszkania w okolicy Mordoru trzeba zapłacić około 8,8 tys. złotych. Mieszkańcy bocznych, mniej przejezdnych ulic powinni do tego doliczyć inwestycję w rower, ponieważ w korkach mogą spędzić więcej czasu niż w dotychczasowych dojazdach głównymi ulicami. Co ciekawe, mieszkanie w okolicy Mordoru można także wynająć… na godziny. Targety takiego rentingu są różne, ale zaciszny wypoczynek w pojedynkę zalicza się do nich raczej rzadko.
Czy władca Mordoru lubi jeździć metrem? Coraz więcej inwestorów zastanawia się, czy nie lepiej zamiast w Mordorze ulokować kapitał w nowo powstającym zagłębiu, obecnie przezwanym „Isengardem na Daszyńskiego”. W Tolkienowskiej serii Isengard był fortecą sprzymierzoną z Mordorem, ale w warszawskich realiach na razie na współpracę się nie zapowiada. Nowy fanpejdż rozpoczął antykampanię pod hasłem #NieMordujSię. Głównym atutem konkurencyjnego zagłębia jest położenie przy stacji metra M2 oraz przy liniach tramwajowych, co ma zapobiec problemom z komunikacją. Chlubą przyszłej mekki białych kołnierzyków jest stuosiemdziesięciometrowy wieżowiec Warsaw Spire. Najwyższy biurowiec w Warszawie i jeden z najwyższych w Europie przypomina trochę wieżę fortecy Isengard z Władcy Pierścieni, co dało inspirację nazwie fanpejdża. Architekci szacują, że w przyszłości w okolicy Ronda Daszyńskiego może powstać koło 2,5 mln metrów kwadratowych powierzchni biurowych. I tu właśnie nasuwa się pytanie: czy linia metra M2 wystarczy, by dowieść setki tysięcy pracowników na miejsce pracy? Innymi słowy, czy Sauron nie sprawi sobie na Daszyńskiego drugiej siedziby i czy hasło #NieMordujSię nie zostanie zamienione na #ZmordujSięBardziej? 0
październik 2018
WARSZAWA
\ tęczowe licea
Ranking równości Najczęściej to „Perspektywy” postrzega się jako ranking-wyrocznię ułatwiającą zorientowanie się w bogatej ofercie warszawskich liceów. Dominik Kuc przyczynił się do powstania innej, nietypowej klasyfikacji: porządkującej placówki pod kątem przyjazności względem osób LGBTQ+. R O Z M AW I A Ł :
M AG I E L
anking ten został opublikowany 7 maja 2018 r., w przeddzień rozpoczęcia rekrutacji do szkół średnich w Warszawie. Zawiera 92 licea publiczne uszeregowane według tego, jaka panuje w nich atmosfera w stosunku do osób nieheteronormatywnych. Rozmawiamy z pomysłodawcą projektu, warszawskim aktywistą Dominikiem Kucem.
R
W jaki sposób stworzyłeś tak duży raport na temat tolerancji w warszawskich szkołach? Ranking warszawskich liceów pod kątem ich przyjazności względem osób LGBTQ+ powstał w oparciu o badanie społeczne, które przeprowadziłem w każdej z tych szkół. Na ankietę rozpowszechnianą internetowo na forach licealnych, grupach na Facebooku i innych kanałach komunikacyjnych odpowiedziało łącznie ponad 4200 uczennic i uczniów. Pytania dotyczyły nie tylko stosunku ankietowanych do osób LGBTQ+ w społeczności szkolnej, lecz także sposobu odnoszenia się do tych osób przez dyrekcję i nauczycieli.
Jak prezentują się wyniki tego badania? Cóż, większości z nich można się było spodziewać – jest to przecież warszawski raport. Duża część szkół wypadła bardzo pozytywnie. Nieliczne odmawiały lub nie było żadnych odpowiedzi. Jest jednak też najciekawsza część – są licea, w których odpowiedzi na pytania dotyczące samych uczniów wskazują na środowisko przyjazne, ale odpowiedzi na pytania o szkołę lub nauczycieli już niekoniecznie. Warto także dodać, że licea z wysokim poziomem nauczania są często także bardziej przyjazne osobom LGBTQ+. Co oznacza moim zdaniem, że otwartość po prostu sprzyja szkołom.
W jaki sposób kontaktowałeś się z tymi, którzy odpowiadali na te ankiety? Czy angażowałeś do tego dyrekcje szkół? Nie. Zależało mi na tym, aby to uczniowie sami zadecydowali, czy chcą brać udział w badaniu, czy nie. Większość zechciała. Odmowa pozostałych była respektowana.
Skąd pomysł na takie badanie społeczne? Pomysł na samo badanie zrodził się kilka miesięcy wcześniej. Zawsze krążyły jakieś plotki na temat różnych liceów, że np. w jednym panuje otwarta atmosfera, a w innym jest sztywno. Po samobójczej śmierci czternastoletniego Kacpra z Gorczyna, który był szykanowany w szkole, ponieważ ubierał się inaczej niż jego koledzy, miałem okazję rozmawiać z grupą licealistek i licealistów na temat tego, jak w ich szkołach wygląda sytuacja osób LGBTQ+. Każdy miał inną historię, a wiele zależało w nich od szkoły. Postanowiłem zatem sprawdzić, jak to wygląda. Głównym celem moich działań była pomoc w wyborze szkoły gimnazjalistkom i gimnazjalistom utożsamiającym się ze społecznością LGBTQ+. Rzecz jasna mój ranking nie ma zastąpić rankingu „Perspektyw”, ale stanowi informację uzupełniającą o danej szkole.
56–57 MAGIEL
Czy w czasie prowadzenia badania było coś, co cię zaskoczyło lub poruszyło? Szczególnie poruszyło mnie w czasie prowadzenia badania to, jak było ono odbierane przez młodzież. Bardzo wiele osób zaangażowało się, aby rozpowszechniać tę ankietę w swoich szkołach, sporo osób ją także wypełniało. Z samej Hoffmanowej w ciągu jednego wieczoru spłynęło ponad 200 odpowiedzi. Było niewiele szkół, do których ona nie dotarła lub w których uczniowie odmawiali wzięcia udziału w badaniu.
A co stało się po publikacji twojej listy liceów? Czas po samej publikacji był dla mnie niezmiernie wzruszający. Udało się przede wszystkim zrealizować główny cel, jaki sobie postawiłem. Sądząc po liczbie komentarzy, wpisów, wiadomości, maili, jakie otrzymywałem od niezdecydowanych gimnazjalistów, można stwierdzić, że faktycznie takie zestawienie było im potrzebne. W ankietach respondenci często zaznaczali, że obecne było w ich liceum wykluczanie osób LGBTQ+, homofobiczne żarty nauczycieli, przytyki czy przemoc psychiczna. Dzięki temu, że ranking dał taką informację zwrotną konkretnym szkołom, psychologowie w niektórych liceach zaprosili mnie na spotkania – podczas nich bardzo dokładnie omawialiśmy sytuację osób LGBTQ+ właśnie w ich szkole. Miałem dla nich szczegółowe informacje na ten temat. Jednak odzew był także ze strony samych uczniów. Tuż po opublikowaniu rankingu w jednej ze szkół kilku osobom nie spodobało się to, że ich liceum wypadło jako „przyjazne”, a nie „przyjazne, zaangażowane”. Wobec tego zorganizowali tam minihappening z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii.
Jaki twoim zdaniem ten ranking ma wpływ na aktywizm środowisk LGBTQ+? Wszystko to, co się stało, miało ogromny wpływ na młodzież, na szkoły, na nauczycieli i na dyrekcje. Myślę, że ranking szkół stał się kolejnym elementem walki o prawa osób LGBTQ+ i na stałe wpisze się w to spektrum. Uczniowie i uczennice wygaszanych gimnazjów oraz szkół podstawowych mają różne doświadczenia związanymi ze swoją tożsamością płciową i orientacją seksualną. Dzięki rankingowi będą mieli świadomość, że pójdą do takich szkół, w których będą się czuć bezpiecznie. 0
Liczba szkół w rankingu w kategorii: Przyjazne, zaangażowane
18 Przyjazne
14 Przyjazne ze strony młodzieży
16 Umiarkowanie przyjazne
3
varia /
Na koniec Polecamy: 60 CZARNO NA BIAŁYM Gdzie spoczywa święty Graal? Walencja w fotografiach
63 FELIETON Na fali
Raz na wodzie, raz pod wodą
65 3PO3 Jak znaleźć miłość życia?
fot. Urville Maliper
Sposoby na zakończenie samotności
Człowiek i maszyna HANIA GÓRCZYŃSKA darzały się takie sytuacje. Wracałem do domu i nie kładłem się spać dopóki samolot nie dotknął ziemi. Nie byłem pewien czy zerknąłem na jeden element. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Musiałem sprawdzić w Internecie, czy samolot jest już na lotnisku. Na szczęście dotychczas zawsze zasypiałem spokojnie. Przemek pracuje jako mechanik samolotowy od zakończenia technikum. Dwa dni od godziny 6 do 18, jedna noc od 18 do 6, dwie doby przerwy. Rozmawiam z nim z nadzieją, ze rozwieje moje wątpliwości związane z bezpieczeństwem podróży w powietrzu. Jestem bogatsza o trzy fakty: około 70 proc. wypadków samolotowych jest obecnie spowodowanych przez błąd ludzki, samoloty są dziś niemalże niezawodne techniczne, a mechanicy nadal śpią niespokojnie. Drążę temat. Rzeczywiście, strach przed lataniem ma wielkie oczy. Samolot, który ze względu na błąd techniczny utraci wszystkie silniki, nadal ma szansę na pomyślne lądowanie na środku oceanu. Rokrocznie więcej osób umiera od uderzenia pioruna niż w wypadku w powietrzu. Z większym prawdopodobieństwem zostanę wystawiona na pożarcie rekina niż zginę w katastrofie lotniczej wywołanej atakiem terrorystycznym. Na końcu łańcucha lotniczego zawsze znajduje się człowiek. Powiedziałem to jeszcze raz, skręcaj! – tak kontroler lotu na lotnisku w Katmandu wołał do pilota samolotu pasażerskiego
Z
Na końcu łańcucha lotniczego zawsze znajduje się człowiek.
lecącego z Dhaka. Mężczyźni dyskutowali o kierunku, w którym powinien skręcić samolot, by bezpiecznie dotknąć ziemi. Kilka sekund później maszyna stanęła w płomieniach. Wraz z nią 49 osób. Przeżył tylko pilot. Podczas lotu Boeinga 737 z Larnaki do Aten żaden z dwóch pilotów nie zauważył, że przełącznik układu regulacji ciśnienia został ustawiony na tryb manualny. Po niecałych trzech godzinach lotu z powodu braku tlenu obaj stracili przytomność, a samolot roztrzaskał się o skały w pobliżu Aten. Niezaprzeczalnie, przyczyną śmiertelnych wypadku był błąd człowieka, wywołany przez brak klarownej komunikacji między kontrolerem a pilotem oraz zwykłe niedopatrzenie. Oba należą do grupy błędów pasywnych. Utrata koncentracji, brak świadomości otaczających warunków czy zmęczenie stoją za większością wypadków lotniczych. Nadal dzień w dzień pasażerowie powierzają swoje życie w ręce kilkunastu osób. Mechanicy. Kontrolerzy lotów. Piloci. Presja czasu oraz liczba ich obowiązków nadal sięga zenitu. Jeden błąd kosztuje życie setek, które wsiadły na pokład, i błogi spokój milionów, które zamierzają kupić bilet na lot w najbliższej przyszłości. Klaskanie w samolocie wywołuje uczucie z pogranicza rozbawienia i zażenowania. A może czasem lepiej przyklasnąć. Kilka osób, które śpią nieregularnie, sprawia, że podczas lotu nic nie spędza nam snu z powiek. 0
październik 2018
TECHNOLOGIE
/ Gamescom 2018
Tosiu, nie zimno ci w tej Finlandii?
Gamescom po raz dziesiąty
Mija 10 lat odkąd niemiecka Kolonia skupiła po raz pierwszy zainteresowanie graczy z całego świata największą w Europie imprezą dotyczącą elektronicznej rozrywki. Tegoroczną edycję odwiedziło ponad 370 tys. zawodników, a bilety na niektóre dni były wykupione kilka miesięcy przed rozpoczęciem wydarzenia.
T E K S T:
M I C H A Ł G O S ZC Z Y Ń S K I
rganizatorzy Gamescom każdego roku starają się przyciągnąć jak największą grupę wystawców z całego świata, którzy prezentują obecnym na halach targowych graczom oraz, za pośrednictwem mediów, innym zainteresowanym osobom swoje najnowsze produkty – gry i akcesoria gamingowe. Tegoroczna edycja odbyła się 21–25 sierpnia, a uczestników przyciągnęli wystawcy z ponad 50 krajów. Ich liczba jak co roku była imponująca. Z tego powodu na potrzeby poniższego zestawienia najciekawszych elementów tegorocznej edycji trzeba było dokonać dość ścisłej selekcji.
O
Wargaming To już praktycznie tradycja, że twórcy World of Tanks oraz World of Warships, czyli popularnych darmowych gier multiplayer, w których gracze walczą ze sobą odpowiednio za pomocą czołgów i okrętów, szykują na Gamescom coś specjalnego. W tym roku spore zainteresowanie budziły zmagania w wirtualnej rzeczywistości (VR), gdzie mogliśmy poczuć się, jakbyśmy wsiadali do czołgu, a ruchy naszej głowy w specjalnym hełmie kierowały lufą pojazdu. Oczywiście sporo
jeszcze czasu upłynie, zanim to techniczne demo przerodzi się w pełnoprawny tytuł, ale już teraz można było zobaczyć, jaka jest różnica pomiędzy sterowaniem na klawiaturze a byciem w czołgu. Przechodząc jednak od pomysłów sięgających w odległą przyszłość do tych dużo bliższych, warto wspomnieć o World of Warships Legends, czyli planowanej konsolowej wersji walk okrętów bojowych. Po wykonaniu koniecznych usprawnień dotyczących interfejsu i sposobu prowadzenia rozgrywki, który różni się od poprzednich wersji ze względu na wykorzystanie kontrolera, a nie myszki i klawiatury, został wprowadzony w fazę testów i ma ukazać się w 2019 r. W przypadku złotej gwiazdy wargamingu – World of Tanks, które niezmiennie przynosi firmie duże zyski – też nie obyło się bez ważnego wydarzenia. Zaprezentowano po raz pierwszy całą linię czołgów polskiej produkcji, które kilka dni po zakończeniu Gamescomu trafiły do gry jako 11 drzewko technologiczne. Zawierają 10 regularnych czołgów i 2 premium, w tym czołg Panther, który jest pomalowany podobnie jak jeden z pojazdów zdobytych w czasie powstania warszawskiego. Czołgom towarzyszy również polska mapa „Studzianki” oraz specjalny motyw
muzyczny powstały w wyniku współpracy zespołu Żywiołak oraz artysty O.S.T.R.
BLIZZARD ACTIVISION Spyro Reignated Trilogy Spyro był jednym z symboli marki PlayStation w erze pierwszej konsoli Sony. Ten sympatyczny fioletowy smok był bohaterem trzech części gry platformowej, które ukazały się w latach 1998–2000 i przyciągnęły tłumy graczy. W 2014 r. zapowiedziano remaster wszystkich części, tym razem na nowe konsole – PlayStation 4 i Xbox One. Gra zostanie wydana przez Activision, a na Gamescomie ogłoszono przesunięcie daty premiery z 21 września na 13 listopada 2018 r. Można też było przejść po jednym etapie każdej z gier wchodzących w skład trylogii. Wszyscy obecni na pokazie zgodnie przyznali, że twórcom udało się idealnie przenieść klimat pierwowzoru, a nowe rozwiązania świetnie się komponują ze znanym tłem przygód Spyro. Oprawa jest bardzo kolorowa i z pewnością przyciągnie zarówno dzieci, jak i dorosłych, szczególnie tych pamiętających przygody Spyro z PSX-a. Istotną nowinką jest funkcja autozapisu, która ułatwi życie starym wyjadaczom i tym, dla których będzie to pierwszy kontakt z grą. Dla fanów gier platformowych jesień zapowiada się pod znakiem zbierania kryształów oraz eliminowania przeciwników zionięciem ognia lub szarżą uzbrojonej w rogi głowy Spyro.
fot. Aleksander Kozłowski
Starcraft 2 Na rok 2018 przypada dwudziestolecie serii Starcraft, bardzo popularnej strategii Blizzarda. Z tej okazji szykowane jest wiele ciekawostek dla graczy. Głównym tematem prezentacji na Gamescomie było wprowadzenie nowego dowódcy do kampanii kooperacyjnej, którą możemy rozgrywać z innymi graczami. Tychus nie będzie dowodził zwykłymi jednostkami, ale maksymalnie czterema (spośród ośmiu) bohaterami specjalnymi, którzy swoimi umiejętnościami mogą bardzo szybko doprowadzić do przechylenia szali zwycięstwa na swoją korzyść. To zupełnie inne podejście do tematu kooperacji niż to dotychczas znane fanom Starcraft 2. Na ile nowy bohater urozmaici rozgrywki w SC2: Legacy of the Void gracze mogą ocenić od pierwszych dni września.
58–59
Gamescom 2018 / Phantom Doctrine /
P OL SKI E T Y TU ŁY Cyberpunk 2077 Jednymi z najmocniejszych punktów Gamescomu były jednak prezentacje gier polskiej produkcji. CD Projekt Red zaprezentował już nie tylko trailer, lecz także właściwy, rozgrywany na żywo fragment gry FPS RPG, która od pierwszych informacji na jej temat wzbudza niesłabnące zainteresowanie. Twórcy Wiedźmina 3 sporo czasu poświęcili na budowanie ciekawego i klimatycznego świata pseudoprzyszłości opartego na systemie RPG Cyberpunk 2020. Na Gamescomie zaprezentowali prawie godzinny fragment gry, który miał zachwycić zgromadzonych dziennikarzy mechaniką. W trakcie dema wykorzystano specjalne cyberwszczepy i broń oraz pokazano to, bez czego nie może istnieć porządna gra RPG – zadania, które możemy rozwiązać
na wiele różnych sposobów zależnie od podjętych działań i wyborów. Do premiery wciąż daleko, ale z pewnością o tym tytule będzie jeszcze głośno.
Dying Light 2 Studio Techland stało się już grupą ekspertów od gier zombie. Ich gra Dying Light przyciągnęła ponad 14 mln użytkowników, a zapowiedziana na 2 miesiące przed Gamescomem Dying Light 2 od początku narobiła sporo zamieszania. Na Gamescom przyjechali z prezentacją bardzo ważnego aspektu gry – frakcji. Gracz, lawirując pomiędzy zainfekowanymi, którzy nawiedzają miasto, musi starać się żyć w zgodzie (lub walczyć) z kilkoma obecnymi w okolicy grupami. Na krótkim demie zaprezentowano, jak bardzo podjęcie określonych działań i wzmocnienie lub
TECHNOLOGIE
osłabienie jednej z frakcji może zmienić teren, po którym się poruszamy. Pokazano również zbudowany od podstaw system parkour, tak ważny w pierwszej części, a tutaj dodatkowo rozbudowany o elementy łamigłówki, w których musimy wspiąć się w dane miejsce, biorąc pod uwagę skończoną liczbę możliwych do wykonania skoków i ruchów. Twórcy mają zapewne przed sobą jeszcze wiele pracy, ale tym tytułem również warto zainteresować się bliżej. Tegoroczne targi w Kolonii po raz dziesiąty pokazały, że to wyjątkowa impreza dla graczy i ważny punkt w kalendarzu dla całej branży. Kolejne lata to zapewne dalszy rozwój targów i wszelkich imprez towarzyszących. Wizytę na Gamescom polecam każdemu fanowi konsolowej lub komputerowej rozgrywki. Najbliższa edycja odbędzie się 21–24 sierpnia 2019 r. 0
Szpiegowanie na tury OCENA:
88897 Phantom Doctrine W Y DAW N I C T W O : G O O D S H E P H E R D E N T E R TAI N M E N T P L AT F O R M A: P C , P S 4, X B OX O N E
P R E M I E R A S I E R P N I A 2 01 8 r. (P C ), 24 S I E R P N I A 201 8 r. (KO N S O L E )
Phantom Doctrine autorstwa warszawskiego studia CreativeForge Games to już
da się przejść bez wywołania alarmu, wykorzystując agentów do cichego eliminowania
kolejna strategia w portfolio tego zespołu. Tym razem twórcy osadzili historię w alter-
przeciwników. Nie powinniśmy jednak nigdy wpadać do pomieszczeń i od progu rzucać
natywnej rzeczywistości. Kierujemy stworzonym przez siebie agentem CIA lub KGB (po
granatów czy strzelać z automatów. Próba takiego rozwiązania sprawi, że misja może
pierwszym przejściu gry możemy odblokować również trzecią frakcję), by odkryć mię-
okazać się praktycznie niewykonalna, ponieważ z trybu incognito przejdziemy do trybu
dzynarodową intrygę knutą z cienia przez nieznanych sprawców.
walki. A wtedy sztuczna inteligencja kierująca przeciwnikami wie praktycznie o wszyst-
Rok temu na targach Gamescom gra okazała się pozytywnym zaskoczeniem. Pomysł,
kich naszych ruchach i okazuje się, że każdy z napotkanych wrogów to strzelec wyboro-
tło wydarzeń i sposób budowania rozgrywki wydawały się bardzo ciekawym miksem.
wy. Walka to aspekt gry, który z pewnością wymaga doszlifowania. A tymczasem lepiej
Niestety finalny produkt nie wykorzystał w pełni drzemiącego w założeniach potencjału.
skupić się na skradaniu.
Rozgrywka przypomina w dużym stopniu formułę znaną z serii XCOM lub z innej pro-
Oprawa graficzna ma też niestety swoje mankamenty – o ile statyczne elementy
dukcji CreativeForge Games – Hard West. Kierujemy siatką szpiegowską o zasięgu global-
grafiki jak tła czy części tablicy analitycznej są bardzo dopracowane i doskonale budują
nym, mając do dyspozycji siedzibę organizacji, gdzie możemy wykorzystywać agentów
klimat, o tyle wszelkie animacje i modele 3D mocno odstają od dzisiejszych standardów.
do produkcji sprzętu. Niestety widoczne są tutaj problemy ze zbilansowaniem gry, np.
Nie jest to na szczęście aż tak istotne w grze strategicznej.
dużo czasu musimy poświęcić na podstawowe czynności przy budowie szpiegowskiego
Phantom Doctrine jest z pewnością grą interesującą. Rzadko wykorzystywany
sprzętu. Uwagę zwraca część dotycząca analizy, czyli zbierania na korkowej tablicy in-
w grach motyw zimnej wojny ubrany w szaty strategii turowej daje ciekawą kombinację,
formacji zdobytych przez naszych agentów w czasie misji. Ten element gry zapowiadał
a możliwość odblokowania trzeciej frakcji i rozszerzonego wątku fabularnego zapewni
się bardzo dobrze, finalnie sprowadza się jednak jedynie do przeklikania najważniejszych
kilkadziesiąt godzin rozrywki. Niestety wiele do życzenia pozostawiają niektóre elemen-
informacji na tablicy i praktycznie nie wymaga faktycznej analizy danych. Niemniej jest
ty techniczne, które, miejmy nadzieję, zostaną jeszcze dopracowane przez twórców.
ciekawym uzupełnieniem fabuły. Misje wypadają niewiele lepiej. Bardzo dużo uwagi poświęcono na elementy stealth (skradania) i jest to zdecydowanie najmocniejszy punkt gry. Praktycznie każdą misję
M I C H A Ł G O S ZC Z Y Ń S K I
październik 2018
CZARNO NA BIAŁYM
/ Walencja
Pompeje są miejscem geograficznie umiejscownionym poza Londynem
Gdzie spoczywa święty Graal? Choć Walencja swym urokiem i liczbą zabytków w niczym nie ustępuje innym hiszpańskim miastom, po jej ulicach przechadza się jakby mniej turystów niż w Madrycie czy Barcelonie. Ale… może to i dobrze? Ci, którzy znają położenie Świętego Graala, mogą dzięki temu podziwiać go w spokoju. T E K S T I Z DJ Ę C I A :
M AR TA PAW ŁOW S K A
oszukiwacze przygód, zwabieni perspektywą ujrzenia najsłynniejszego kielicha świata, znajdą w Walencji nie tylko legendarne naczynie, lecz także znacznie więcej skarbów. Już samo odwiedzenie katedry la Seu de Valencia stanowi prawdziwą ucztę dla oczu − określenie tej świątyni zarówno mianem kościoła, jak i galerii sztuki będzie poprawne. Architekci, którzy przez wiele wieków mieli wpływ na jej kształt, stworzyli niezwykłą mozaikę różnych stylów. I może właśnie dlatego la Seu de Valencia tak dobrze odzwierciedla charakter całego miasta, które łączy w sobie elementy różnych epok i kultur.
P
60−61
Aż trudno uwierzyć, że elegancka Walencja powstała jeszcze za czasów świetności Imperium Rzymskiego. W ciągu dwóch tysiącleci niezmiennie przyciągała kupców i złaknionych przygód podróżników, pozostawała w kręgu wpływów zarówno muzułmanów, jak i chrześcijan, co znajduje swoje odzwierciedlenie w architekturze. I choć w Walencji przez wieki walczyły ze sobą różne prądy kulturowe, a obecnie tradycja miesza się tam z nowoczesnością − wizerunek miasta wydaje się zaskakująco spójny. Liczące po kilkaset lat pomarańczowe bądź brązowe mury kamienic zdają się promienieć wyczuwalnym
w powietrzu gorącem, podczas gdy nowoczesne szklane budynki już z daleka dają nadzieję na schronienie w cieniu i chłodzie. Kontrast między nowym a starym budownictwem jest niemalże fizycznie namacalny, jednak bardzo logiczny. Futurystyczne konstrukcje idealnie wkomponowują się w krajobraz zabytkowej metropolii. Po odwiedzeniu starego miasta, areny walki byków czy Mercado Central − liczącego ponad sto lat targowiska – można udać się chociażby do nowoczesnego Miastasteczka Sztuki i Nauki. Walencja sama zachęca do tego, by zachować równowagę między historią a przyszłością. 0
Walencja /
CZARNO NA BIAŁYM
październik 2018
CZARNO NA BIAŁYM
62−63
Między nurtem a falą /
Na fali zy wiecie Państwo, czym jest fin w desce do stand up paddlingu (SUP), czyli „surfowania z wiosłem”? To trójkątny statecznik na jej spodzie, który zapewnia dodatkową stabilizację, niezbędną do utrzymania równowagi. W SUP deska jest większa od surfingowej, a wiosło daje niezależność od wiatru czy fali. O ile nie pływam regularnie na Bałtyku, o tyle chętnie wybieram nieco bliżej położone rzeki i jeziora. Niestety, z racji niewielkiej popularności SUP w Polsce, jeszcze nikt nie wykonuje napraw tego typu desek – a mnie, jak na złość, wyłamał się fin. W samym środku urlopu. Kiedy byłem młodszy, mój ojciec uparł się, że prawdziwy mężczyzna musi umieć wyremontować swój dom. Nigdy nie sądziłem, że docinanie kabli elektrycznych, instalacja LED-ów czy szpachlowanie dziur w ścianach przyda mi się i poza nim. Szczęśliwie okazało się, że wycięcie i montaż nowego statecznika oraz zabezpieczenie powierzchni deski to z grubsza to samo, co remont. Mniej szczęśliwie – udana naprawa przypomniała o tych umiejętnościach mojej ukochanej żonie. Narzędzi mogłem nie pakować przez kolejny tydzień.
C
Najlepsi uczniowie to ci, którym najbardziej zależy. Skojarzyło mi się to z historią pewnego małżeństwa z sześćdziesięcioletnim stażem, które na pytanie o przepis na swój sukces odparło: W naszych czasach kiedy coś się psuło, to się to najpierw naprawiało, a nie od razu wymieniało na nowe. Podobną lekcję dostałem kiedyś od mojego trenera boksu, Zbigniewa Rauba, gdy jako nowicjusz bezskutecznie starałem się wykonać wymaganą kombinację ciosów. Zrezygnowany opuściłem ręce, a trener od razu na mnie huknął, co ja wyprawiam. Odpowiedziałem, że próbuję. Czy ja ci mówię, że masz próbować, czy że masz to po prostu zrobić!? Małżeństwo przez tych sześćdziesiąt lat nie próbowało: oni, jak w piosence Wojciecha Młynarskiego, po prostu robili swoje, najlepiej jak umieli. Zależało im – i udało się. Umiejętność zaangażowania się to chyba jedna z najbardziej niedocenianych w naszym społe-
czeństwie cech osobowości. Upór, ambicja, hart ducha – to wszystko, co Brytyjczycy określają mianem grit. Z uczelnianego podwórka: wszyscy wykładowcy pewnie się zgodzą, że niezależnie od skali talentu najlepsi uczniowie to ci, którym najbardziej zależy. Jednym z największych rozczarowań, jakich w życiu doznałem, było odrzucenie rekomendowanego przeze mnie studenta w rekrutacji do organizacji humanitarnej działającej w Libanie podczas konf liktu w Syrii. Jednego z najinteligentniejszych studentów, jakich w życiu poznałem. Rozmowa kwalifikacyjna: przepytujący go strażak pokazuje plan budynku i pyta przyszłego ekonomistę o to, jak położyłby w nim kable elektryczne. Chłopak bez spojrzenia na rysunek rozkłada ręce w geście kapitulacji. Pytanie miało jednak sprawdzić co innego niż samą wiedzę z zakresu elektryki: czy będzie walczył z przeciwnościami losu, czy też się podda. Oczywiście nie ma sensu robić wszystkiego na siłę, przesadne ryzyko też nie jest zdrowe. Większość istotnych rzeczy w życiu zdobywa się pracą, choć częściej są to krew, pot i łzy. Na SUP pływam pod prąd Wisły, ale nie walczę z nurtem przy falochronie. Być może kiedy robi się już zbyt trudno, życie wysyła nam podobny sygnał – że warto się nad czymś zastanowić, coś zrobić inaczej, lepiej. Tylko w tym celu trzeba najpierw podjąć rękawicę i zacząć działać. Szczere, choć proste „nie wiem” rzadko okaże się poprawną odpowiedzią podczas rozmowy kwalifikacyjnej, a zostawiając pustą kartkę, sami odmawiamy sobie jakiejkolwiek szansy zdania egzaminu. Zawsze największe wrażenie sprawiali na mnie ludzie, którzy robili coś bez wysiłku. Tylko niezależnie o jakiej aktywności będziemy mówić, w przytłaczającej większości przypadków wymaga ona nie tylko talentu czy pracy, lecz także samozaparcia. Inspirujące jest nie to, co ktoś osiągnął, ale jak do tego doszedł. 0
Krzysztof Kozłowski Doktor habilitowany, prorektor SGH ds. dydaktyki i studentów, laureat konkursu Inspiracja Roku na studiach licencjackich w latach 2017 i 2018. Amator sportów walki, którego ciągnie do sportów wodnych.
październik 2018
/ Aleksandra Ippohorska-Lenkiewicz / Aleksandra Czerwonka MAGIEL. Ocena: 8 8 8 9 7
Kto jest Kim? Aleksandra Ippohorska-Lenkiewicz Przewodnicząca oddziału AIESEC przy Uniwersytecie Warszawskim
w
Aleksandra Czerwonka Redaktor Naczelna Niezależnego Miesięcznika Studentów MAGIEL
M I E J S C E U R O DZ E N I A : Warszawa K I E R U N E K I R O K S T U D I ÓW: Logistyka mediów, IV rok W E D ŁU G Z N A J O M YC H J E S T E M : wytrwała, optymistyczna, zmotywo-
M I E J S C E U R O DZ E N I A : Warszawa K I E R U N E K I R O K S T U D I ÓW: Biologia, III rok W E D ŁU G Z N A J O M YC H M O G Ł A BY M BYĆ : słowem które miałoby być
wana i niekontrolowanie śmiejąca się ze słabych żartów. G DY BY M N I E BY Ł A T Y M , K I M J E S T E M : znalazłabym inną pasję i poświęciła jej część mojego życia. E P O K A H I S TO RYC Z N A , W K TÓ R E J C H C I A Ł A BY M Ż YĆ : starożytność. U LU B I O N Y F I L M : Tamte dni, tamte noce, reż. Luca Guadagnino U LU B I O N A K S I Ą Ż K A : Portret Doriana Graya, Oscar Wilde U LU B I O N A P I O S E N K A : Give it Away, Red Hot Chili Peppers U LU B I O N Y A R T Y S TA : Lenny Kravitz U LU B I O N A P O S TAĆ F I KC YJ N A : Fred i George Weasley U LU B I O N Y C Y TAT: You often feel tired, not because you’ve done too much, but because you’ve done too little of what sparks a light in you. – Alexander Den Heijer
określeniem na punktualność, odpowiedzialność i śmieszki na raz. G DY BY M N I E BY Ł A T Y M , K I M J E S T E M : nie siedziałabym o 23.30 w redakcji MAGLA w SGH, składając do druku najnowszy numer. E P O K A H I S TO RYC Z N A , W K TÓ R E J C H C I A Ł A BY M Ż YĆ : teraźniejszość. U LU B I O N Y F I L M : Atlas chmur, reż. Tom Tykwer i Rodzeństwo Wachowskich U LU B I O N A K S I Ą Ż K A : Droga do domu, Yaa Gyasi U LU B I O N A P I O S E N K A : Iris, Goo Goo Dolls U LU B I O N Y A R T Y S TA : Bob Ross U LU B I O N A P O T R AWA: makaron U LU B I O N Y C Y TAT: Słowa, słowa, słowa. – Hamlet, William Shakespeare
Jak wyglądały twoje początki w AIESEC?
Jak wyglądały twoje początki w Niezależnym Miesięczniku Studentów MAGIEL?
W moim pierwszym przedsięwzięciu byłam odpowiedzialna za rekrutację wolontariuszy do projektu w ośrodkach dla dzieci niepełnosprawnych. Do dziś pamiętam stres związany z pierwszą rozmową przez Skype’a z wolontariuszką z Chin. Niestety połączenie internetowe nie pozwoliło nam na dokończenie rozmowy wideo i część odpowiedzi dostałam pisemnie. Bardzo szybko wdrożyłam się w organizację. Zaledwie trzy miesiące po dołączeniu postanowiłam zostać liderką projektu edukacyjnego, prowadzić sześcioosobowy zespół oraz grupę wolontariuszy.
w
Napisałam kilka tekstów do działu Książka, a później niemal od razu zakochałam się w reportażach i to im się poświęciłam.
Jaki jest największy sukces tej organizacji? Można przyjść do MAGLA i nie potrafić nic, a wyjść z niego jako zagorzały dziennikarz, zdolny grafik, fotograf i znawca poprawnej polszczyzny.
Jaki jest największy sukces tej organizacji?
O NMS MAGIEL mało kto wie, że…
AIESEC zrzesza młode osoby w ponad stu dwudziestu krajach i terytoriach świata. Co roku prowadzimy tysiące projektów, w których bierze udział ponad sto tysięcy wolontariuszy z całego globu.
Powstaje w wyniku współpracy studentów SGH i UW.
O AIESEC mało kto wie, że…
Obecnie trwa rekrutacja i cały czas można dołączyć do naszej redakcji (wystarczy wysłać mail na magiel.rekrutacja@gmail.com), w listopadzie wydajemy Kulturalną Mapę Warszawy, a w grudniu odbędzie się Koncert Świąteczny SGH – nasze najpiękniejsze dziecko.
Organizacja została założona przez grupę studentów z siedmiu europejskich krajów zaraz po II wojnie światowej. W tym roku obchodzi siedemdziesiąte urodziny. Na co dzień zajmujemy się organizowaniem międzynarodowych wolontariatów i praktyk w Polsce oraz umożliwiamy polskiej młodzieży odbycie podobnego wolontariatu lub praktyk za granicą.
Jakie inicjatywy są planowane przez AIESEC w niedalekiej przyszłości? Cały czas prowadzimy projekty edukacyjne i społeczne w województwie. Nasz oddział jest pełen wolontariuszy z całego świata. Oprócz tego w październiku na Auli Spadochronowej SGH odbędzie się kolejna edycja targów pracy Dni Kariery, organizowanych przez AIESEC-erów dla studentów z Warszawy.
64–65
Jakie inicjatywy są planowane przez NMS MAGIEL w niedalekiej przyszłości?
Gdybyś mogła poprawić jedną rzecz na UW byłoby to? Jakość serwerów USOS.
Co najbardziej podoba ci się na UW? Ogrom przedmiotów ogólnouniwersyteckich, które można dowolnie wybierać. Dzięki temu, studiując biologię, mogę pogłębiać moje inne zainteresowania.
z przymrużeniem oka /
3PO3
teksty w 3po3 powinny być tak śmieszne, żebyśmy chcieli je wrzucać na belki
Jak znaleźć miłość życia? Samotne serca czytające MAGLA, spocznijcie, to koniec waszych poszukiwań! Już wkrótce będziecie uśmiechać się do swojej drugiej połówki jak ludzie ze stockowych zdjęć do swoich sałatek. Wystarczy, że skorzystacie z naszych sposobów, jak wreszcie skończyć ze smutnym życiem singla.
fot. www.pixabay.com
fot. www.pixabay.com
Po co komu miłość?
fot. www.pixabay.com
Aplikacje randkowe
Impreza
OCENA: 87777
OCENA: 88888
Wiadomo, że najlepszym afrodyzjakiem jest alkohol. Wraz
Twoje znajome ze studiów już wychodzą za mąż, a ty dalej
Po co komu miłość, skoro można zamiast tego sprawić
ze zmianą proporcji etanolu do krwi w najbliższym otoczeniu
siedzisz na kanapie, czując się jak nieudacznik? Koniec z tym!
sobie auto lub chociaż zafundować sobie przejażdżkę
magicznie zanikają paszczury, a przybywa ponętnych fo-
Pora powierzyć sprawy profesjonalnym elektronicznym
pociągiem? Ile jest dowodów na to, że kolej jest lepsza
czek. Coraz goręcej, usta się stykają i nim się spostrzeżesz,
swatkom. Gość z XD na kostce – cyk w lewo. O, ten ładny, ale
niż partner(ka)? Na przykład każdy związek musi się
możesz walić do drzwi kaplicy w poszukiwaniu księdza. Co
czemu, jak to, nie ma matcha? Czy możliwe, że ktoś nie polubił
kiedyś rozpaść, a wagon jak przestanie się nadawać
z tego, że rano księżniczka znów zamieni się w żabę – swoją
tych selfie po obróbce w Photoshopie, które widnieją na moim
do użytku, to zostanie poddany modernizacji i poje-
miłość życia odnalazłeś, a to, że w półświadomym amoku
profilu? Kolejne osobniki wciąż w lewo, nic się nie trafia, tylko
dzie dalej. A ż dziwne, że w mądrości ludowej nie przy-
alkoholowym, to już mniej ważne. Kac przeminie, ale czy pier-
palec zaczyna boleć. Hah, jeden napisał, tylko że... podał od
jęło się powiedzenie: zamiast miłości w Zakopanem
ścionka zrobionego ze słomki tak łatwo się pozbędziemy?
razu swój adres. Chyba jednak lepiej było czekać na cud.
lepiej polewać się szampanem.
OCENA: 88887
Siódmy dzień użytkowania. Wciąż nie napisał, choć ja re-
Usunąłem aplikację, toalety publiczne na stacji metra
pisali, że to przyzwoity klub.… Do którego przyzwoitego
gularnie stalkuję jego profil. Za to odezwało się do mnie
Wierzbno omijam szerokim łukiem, a na woń męskich per-
klubu wpuszcza się tak nieprzyzwoicie pięknego męż-
czternastu zwyroli. W tydzień. Dwóch dziennie, w tym
fum reaguję natychmiastowym zatkaniem nosa. W tym celu
czyznę? Z takim błyszczącym, idealnie cienkim iPhone’em,
ośmiu żonatych, z czego jeden rozpoczął swoją wia-
wszędzie noszę ze sobą klamerki do wieszania bielizny. Lu-
za to z odpowiednio grubym portfelem, by stracić… gło-
domość od cześć syneczku :). Ciekawe, gdzie mieszka.
dzie myślą, że to jakiś fetysz, ale to ich problem. Ja jestem
wę. Cóż, będę domagać się rekompensaty za ubytek sza-
W moim bloku! Znów muszę się przeprowadzać, trzeci
poważnym singlem, nie w głowie mi perwersje. Tylko czasem,
cunku do samego siebie. A potem usunę go ze znajomych
raz w tym tygodniu. Już widzę te wspólne podróże windą,
gdy za oknem jesień i deszcz bębni w niemyte okna mej ka-
i tyle, co z fejsa, to z serca. Na pewno uda się zapomnieć.
maślane oczka i obleśny uśmieszek znad smartfona. Ile to
walerki w takt bicia mego samotnego serca, ściągam apkę na
Nowy dzień, nowy ja, a przede wszystkim – nowy „on”.
się człowiek musi dla miłości nacierpieć…
nowo, wybieram ofiarę i piszę cześć syneczku :)...
OCENA: 97777
OCENA: 77777
OCENA: 77777
Życie, kochanie, trwa tyle co taniec – śpiewała Maryla Rodowicz
Kokaina przy Tinderze wymięka. Nieważne, ile razy usu-
Po tylu rozczarowaniach zaczynam wierzyć, że miłość to
i w tym momencie czuję, że miała rację, bo całe moje życie
wasz aplikację, i tak w końcu do niej wracasz. I znów się
tylko przywilej niektórych szczęśliwców. Na dodatek niepo-
można sprowadzić do spazmatycznych wymachów rękami
zaczyna. Snapchatowy filtr pieska na twarzy – out. Hey,
trzebny. W końcu mam pracę, studia, muszę skupić się na
i nogami, których właśnie dokonuję na parkiecie. Nagle wchodzi
I’m Rita and I’m staying in Warsaw for a few months.
ważniejszych sprawach w życiu. Bycie singlem nie jest takie
ona, cała na biało. Liczba promili we krwi pokonuje nieśmiałość,
Wanna f*ck? – out. Po przejrzeniu niektórych profili co
złe: można zamawiać pizzę do domu i zjadać ją, z nikim się nie
a po kilku szotach działa jak teleport – do niej. Rano przeżywam
prawda samoocena mi skacze, ale to nic przy poziomie
dzieląc. Można samemu chodzić do kina, gotować, robić zaku-
szok i wymykam się z mieszkania, myśląc tylko, żeby wsiąść
Weltschmerzu, który osiąga apogeum. Pozostaje tylko
py… A także samemu przeglądać po nocach Instagrama swo-
do pociągu byle jakiego i uciec z dala od wstydu i cichego za-
narzekać, że miłość to wymysł iluminatów, a wieczora-
jej eks oraz lajkować kolejne zdjęcia z zaręczyn i ślubów ludzi,
dzwoń... dobiegającego zza zatrzaskujących się drzwi.
mi wypłakiwać się w poduszkę.
z którymi kiedyś chodziło się do jednej klasy. Żyć nie umierać.
Jerzy z Opoczna
OCENA: 87777
Aerius
OCENA: 88877 No i przyzwoitość poszła… w siną dal. A inni użytkownicy
Sangrita
OCENA: 88877
październik 2018
T E K S T:
3PO3
/ horoskop
HORO SKOP G W I A Z DY I P R Z E Z N AC Z E N I E
Wypisz przed sobą swój numer indeksu. Wykreśl z niego wszystkie liczby powiązane z równonocą jesienną, czyli: 2, 3, 0, 9. Następnie obróć się dwa razy wokół własnej osi, inkantując Hoc non est ridiculus cutis. Na koniec dodaj do siebie pierwszą i przedostatnią cyfrę uzyskanej liczby i odkryj, jaki los przewidziały dla Ciebie gwiazdy.
zas Słońca w Pannie to okres kradzieży rowerów. Twój wyparuje już w pierwszym tygodniu zajęć, więc przerzucisz się na miejskie Veturilo. Planet nie oszukasz, rower miejski też ukradną i zapłacisz 100 zł kary za jego przetrzymanie. Na szczęście masz mieszkanie w świetnej lokalizacji i możesz jeździć metrem na uczelnię. Powodzenia XD. Koniunkcja Jowisza względem Ziemi jednoznacznie wskazuje, że tendencje samobójcze będą najwyższe zawsze, kiedy będziesz spieszyć się na egzamin. Mówiąc o egzaminach – rozczarowała cię oferta edukacyjna uczelni i twoją jedyną radością jest miesięcznik MAGIEL? Nie przywiązuj się za bardzo, ukazuje się tylko siedem razy w roku. Najlepszym miejscem na Twoje zszargane nerwy okaże się Pole Mokotowskie. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele piesków zabiera tam swoich właścicieli na spacer. Jeśli chodzi o życie towarzyskie, cykl pięciu żywiołów jest bezlitosny. A może chodzi o fazy Księżyca? Nieważne, wniosek jest prosty – nikt nie przyjdzie na Twoje urodziny. Brak znajomych nie będzie Cię przynajmniej rozpraszał w jedynej pracy do której cię przyjęli – ambasadora marki LIDL. Być może myślisz, że przynajmniej rozerwiesz się w piątki? Nic bardziej mylnego. Każdy piątek jest zwyczajnym dniem, kiedy nie ma się przyjaciół. 0
unkty arabskie Saturna nie wróżą Ci w tym roku dobrze. Ich prozerpina nachyla się pod kątem wzmacniającym niebezpiecznie negatywny wpływ aury Psiej Gwiazdy na Twoje numery. Pieniądze, które zaoszczędziłeś, pracując w wakacje, wydałeś na zmianę mieszkania na to o wyższym standardzie i w lepszej lokalizacji. Jednak z powodu remontu przeniosą przystanek autobusowy, który miałeś pod blokiem, a najbliższa Biedronka nie dostanie koncesji do końca roku. To nie koniec zaniżania Twojego samopoczucia przez gwiazdy. Medium Coeli detrymowało w ciągu letnich miesięcy astrologiczne punkty Ceresa, których midpunkt wpłynął na twój sposób myślenia, sugerując Ci, że nie jesteś już w gimnazjum. Jednak kiedy tylko przekroczysz mury ukochanej uczelni, okaże się, że w dalszym ciągu wszyscy mówią tutaj „xD”. Nie uciekaj od odpowiedzialności i nie powierzaj swojego losu czynnikom innym niż gwiazdy i zodiak. Dziewczyna, która miała Cię wpisywać na listę obecnych na wykładzie, zostanie wyrzucona z uczelni po pierwszym tygodniu zajęć. Silniejsze promieniowanie Wenus i wpływ fal detoksygenicznych Hery podniesie poziom płodności. Jednak nie Twój. W pierwszym tygodniu semestru Twoja ulubiona lektorka zajdzie w ciążę i zastąpi ją ten seksistowski starszy pan, który zawsze opluwa pierwsze trzy rzędy. 0
Suma cyfr od 13 do 16
Suma cyfr od 8 do 12
iedy matka odradzała Ci w dzieciństwie patrzeć na Słońce, nawet nie miała świadomości, w jakim stopniu ta nauka pomoże Ci się odnaleźć w codziennym życiu. Odwracanie wzroku to bardzo cenna umiejętność, którą wraz z rozpoczęciem studiów zaczniesz praktykować w komunikacji miejskiej. Pojawienie się Wenus w dwadasamsie Wagi okaże się mylnym wrażeniem spowodowanym paralaksą, z czego wynika, że w metrze z coraz większą częstotliwością zaczniesz spotykać znajomych z uczelni, których imion nie znasz i nie chcesz znać. Jeżeli jednak ingres Saturna w Wodnika spowoduje, że znajoma będzie chciała się z Tobą spotkać, za wszelką cenę unikaj wyjść do restauracji. Medium Coeli podpowiada bowiem, że większość Twoich znajomych jest kryptoweganami z celiakią. Retrogradacja władcy fazy Zodiaku wróży reprywatyzację. W tym przypadku czyściciel kamienic zawita jednak do Twojego pokoju – rodzice postanowią wykorzystać Twój wyjazd do Warszawy jako pretekst, żeby wynająć Twoje cztery kąty na AirBnB. Natomiast ascendenta węzła na 42. równoleżniku sprawi, że Twoja niezależność finansowa zacznie przypominać niezależność polskiego sądownictwa. 0
gzaltacja Wenus względem znaku Wagi, który ma silne powiązania z Twoją numerologią, wpłyną niekorzystnie na progresję Jowisza, będącego pomniejszym odpowiednikiem słowiańskiego Trygława. Trygław, znalazłszy się pod negatywnym wpływem rzymskich ziomków, zaćmi Twój tranzyt. Więc nawet nie nastawiaj budzika, i tak nie będziesz wstawał na ten wykład o 8 rano. Nie bierz też kartki na zajęcia w piątek wieczorem. I tak zaśniesz. Im szybciej zorientujesz się, że od życia studenckiego lepsze jest spanie, tym lepiej dla Ciebie. Szczególnie że kontrparalela Saturna nakreśla kąt podpowiadający, że powinieneś wystrzegać się siedzenia w tylnych rzędach. Oraz odpowiedzialności. A rejestracja, na którą tak czekasz, ruszy dzień wcześniej niż Ci się wydawało. Chociaż to w sumie bez znaczenia, gwiazdy już dawno temu zdecydowały, że będziesz miał ch*jowy rok, więc o zarejestrowaniu się na wymarzone przedmioty możesz pomarzyć. Nie były łagodniejsze przy decydowaniu o Twoich znajomościach. Miej się na baczności. Twój najlepszy przyjaciel okaże się Twoim wrogiem. Jego kosmogram, w którego centrum jest świecąca jasno gwiazda polarna, wskazuje, że nie odda Ci za jedzenie z chińczyka. Nie odwracaj się jednak od niego. Drugiego znajomego w tym roku nie znajdziesz. 0
Suma cyfr od 4 do 7
Suma cyfr od 0 do 3
E
P
K
C
666