Szukając demokratycznego Internetu s.8/ Temat numeru
Ku sieci bez blokad
a Uczelnia
SGH, czyli modelowy budynek uniwersytecki pierwszej połowy XX w.
Temat Numeru
Ku sieci bez blokad
Polityka i Gospodarka
Tragedia Ormian
Neokolonializm a self-hate
q Felieton
Siema, dzięki, cześć!
f Książka
Baudelaire – drobne kilka uwag o zmaganiu
Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek
Ciemniejsza strona Grecji
e Film
Proza życia jest filmowa
Silent Twins – dobrem narodowym
d Muzyka
Nieprzespane noce i życiowe lekcje
Lata dwudzieste
Księżniczka basu w pierwszym rzędzie
g Sztuka
Narracja o narracji
Fantomowa nostalgia i emerytyzacja młodzieży
Bibbidi-Bobbidi-Boo
o Sport
Wschód nie biega
W pogoni za Złotym Orłem
If in doubt, flat out
t Człowiek z Pasją
W rytmie emocji
t Technologia i Społeczeństwo
Homo internauticus
Gender pay gap – fakty i mity
cóż, że
q Reportaż
I cóż, że ze Szwecji
j Warszawa
Do wszystkich schodów, po których chodziłam
Korona Warszawy 56 Fundacja Kobiet Wędrownych
p Czarno na Białym
Czarno na białym
k Gry
61 Recenzje
c Kto jest kim?
Anhelina Pryimaki/ Julia Jurkowska
b Fotorelacja
Konferencja Media Student
Warszawa: Mateusz Tobiasz Wolny
Sport: Mateusz Kozdrak
Technologia i Społeczeństwo: Aleksandra Sojka
Czarno na Białym: Jakub Boryk
Reportaż: Julia Zapiórkowska
Gry: Michał Goszczyński
Kto Jest Kim: Alicja Utrata
Dział Foto: Nicola Kulesza
Dział Grafika: Anna Balcerak
Dyrektor Artystyczny: Kamil Węgliński
Korekta: Piotr Holeniewski oraz Kacper Rzeńca, Arkadiusz Paweł Bujak, Piotr Szumski, Wiktoria Jakubowska, Mateusz Klipo, Julia Jurkowska, Anna Sośnicka, Lena Kossobudzka, Jan Kroszka Współpraca: Adam Pantak, Adrian Knysak, Adrianna Smudzińska, Agata Ciara, Agata Szum, Agata Zapora, Agata Nowakowska, Agnieszka Chilimoniuk, Agnieszka Traczyk, Aleksander Jura, Aleksandra Józwik, Aleksandra Sojka, Aleksandra Sowa, Aleksandra Kalicińska, Aleksandra Kos, Aleksandra Mira Golecka, Alicja Paszkiewicz, Alicja Utrata, Aneta Sawicka, Angelika Kuch, Anna Balcerak, Anna Halewska, Anna Raczyk, Anna Chojnacka,Antoni Czołgowski, Arkadiusz Bujak, Artur Veryho, Barbara Iwanicka, Barbara Przychodzeń, Bartosz Proszek, David Bednarczyk, Diana Mościcka, Dominika Wójcik, Dorian Dymek, Emilia Denis, Emilia Kubicz, Emilia Matrejek, Ewa Jędrszczyk, Ewa Juszczyńska, Filip Przybylski, Filip Wieczorek, Franciszek Wieczorek, Franciszek Pokora, Gabriela Fernandez, Gabriela Milczarek, Grzegorz Nastula, Hai Anh Liniewicz, Hanna Sokolska, Hubert Cezary Wysocki, Iga Kowalska, Ignacy Michalak, Igor Demianiuk, Igor Osiński, Iwona Oskiera, Izabela Jura, Jacek Wnorowski, Jakub Białas, Jakub Boryk, Jakub Kaleta, Jakub Kobosko, Jakub Kołodziej, Jakub Kozikowski, Jakub Stachera, Jakub Kulak, Jan Ilnicki, Jan Kroszka, Jan Ogonowski, Jan Stusio, Janina Stefaniak, Joanna Góraj, Joanna Kaniewska, Joanna Sowa, Julia Białowąs, Julia Dębowska, Julia Jurkowska, Julia Kieczka, Julia Kowalczuk, Julia Krasuska, Julia Montoya, Julia Mosińska, Julia Zapiórkowska, Julianna Sęk, Julianna Gigol, Justyna Kozłowska, Kacper Rzeńca, Kacper
Maria Jakubiec, Kajetan Korszeń, Kamil Węgliński, Kamil Krzysztof Florczyński, Karina Drobek, Karol Jurasz, Karol Truś, Karolina Chalczyńska, Karolina Chojnacka, Karolina Fryska, Karolina Gos, Karolina Owczarek, Katarzyna Gawryluk-Zawadzka, Katarzyna Jaśkiewicz, Katarzyna Lesiak, Katarzyna Pawłowska, Kinga Boćkowska, Kinga Figarska, Kinga Nitka, Kinga Nowak, Kinga Włodarczyk, Klaudia Łęczycka, Klaudia Smętek, Klaudia Urzędowska, Klaudia Waruszewska, Konrad Czapski, Krystyna Citak, Krzysztof Król, Laura Królewska, Laura Michałowska, Laura Starzomska, Laura Urraca-Makuch, Maciej Bystroń-Kwiatkowski, Maciej Cierniak, Magdalena Paduch, Magdalena Oskiera, Maja Kamińska, Maja Oleksy, Małgorzata Bocian, Marcin Gzylewski, Marcin Kłos, Marcin Kruk, Marek Kawka, Maria Boguta, Maria Jaworska, Maria Król, Maria Opiłowska, Maria Sobczyk, Maria Trojszczak, Marianna Krzepkowska, Mariusz Celmer, Marta Kołodziejczyk, Marta Smejda, Marta Sobiechowska, Martyna Borodziuk, Martyna Sontowska, Martyna Wisińska, Martyna Krzysztoń, Mateusz Klipo, Mateusz Kozdrak, Mateusz Pastor, Mateusz Skóra, Mateusz Wichowski, Mateusz Filip Marciniewicz, Mateusz Tobiasz Wolny, Maximilian Seifert, Michał Goszczyński, Michał Jóźwiak, Michał Murawski, Michał Orzołek, Michał Słoniewski, Michał Stybowski, Michał Wrzosek, Michał Tyrka, Michał Hryciuk, Mikołaj Dziok, Mikołaj Łebkowski, Mikołaj Chmielewski, Miłosz Borkowski, Monika Pasicka, Natalia Literacka, Natalia Młodzianowska, Natalia Nadolna, Natalia Olchowska, Natalia Zalewska, Natalia Sańko, Nicola Kulesza, Olga Duchniewska, Oliwia Wiktoria Witkowska, Patrycja Świętonowska, Patryk Czerski, Paulina Wojtal, Paweł Pawłucki, Paweł Pinkosz, Paweł Mironiak,
Piotr Grodzki, Piotr Holeniewski, Piotr Niewiadomski, Piotr Prusik, Piotr Szumski, Przemysław Sasin, Radosław Mazur, Rafał Wyszyński, Remigiusz Skierski, Róża Francheteau, Sabina Doroszczyk, Stanisław Piórkowski, Szymon Podemski, Teresa Franc, Tomasz Dwojak, Tymoteusz Nowak, Tytus Dunin, Urszula Grabarska, Weronika Balcer, Weronika Kamieńska, Weronika Rzońca, Weronika Zys, Wiktor Mielniczuk, Wiktoria Domańska, Wiktoria Jakubowska, Wiktoria Konarska, Wiktoria Latarska, Wiktoria Nastałek, Wiktoria Pietruszyńska, Wojciech Augustyniak, Wojciech Boryk, Zofia Matczuk, Zofia Wójcicka, Zofia Zygier, Zuzanna Bąk, Zuzanna Dwojak, Zuzanna Łubińska, Zuzanna Pyskaty, Zuzanna Szczepańska, Zuzanna Witczak, Zuzanna Jędrzejowska
Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i skracania niezamówionych tekstów. Tekst niezamówiony może nie zostać opublikowany na łamach NMS Magiel. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych.
Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania majowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 6 stycznia.
Okładka: Przemysław Sasin Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka
Homo
Lata
W
8
08
13
15
consummationis
dwudzieste
pogoni za Złotym Orłem I
ze Szwecji
06
5
Homo consummationis
16
18
20
22
23
24 Recenzje
25
26
27 Recenzje
28
29
30
32 Recenzje
33
34
35
38
39
40
41 Cavaliada
42
44
46
50
54
55
57
63
29
13
Magpress Prezes Zarządu: Natalia Młodzianowska natalia.mlodzianowska@magiel.waw.pl Redaktor Naczelna: Julia Jurkowska Zastępcy Redaktor Naczelnej: Jacek Wnorowski, Patryk Kukla, Michał Wrzosek Adres Redakcji i Wydawcy:
Niepodległości 162,
64 02-554 Warszawa
Redaktor Prowadzący: Mateusz Kozdrak Patronaty: Natalia Młodzianowska Uczelnia: Anna Raczyk Polityka Gospodarka: Michał Orzołek Człowiek z Pasją: Alicja Utrata Felieton: Szymon Podemski Film: Rafał Michalski Muzyka: Jacek Wnorowski Książka: Julia Jurkowska Sztuka: Katarzyna Gawryluk-Zawadzka
64
50 39
Wydawca: Stowarzyszenie Akademickie
al.
pok.
magiel.redakcja@gmail.com
Wiceprezes ds. Finansów: Urszula Grabarska
Wiceprezes ds. Partnerów: Joanna Góraj
Pełnomocnik ds. Projektów: Emilia Matrejek
Pełnomocnik ds. UW: Maria Król
Dział IT: Paweł Pawłucki
Dział PR: Julia Białowąs
grudzień 2022 spis treści /
Magiel
Mateusz, przepraszam, jednak podobało mi się osiem stron sportu, odbierz, to też mój
Osoby, które znają mnie prywatnie, mają świadomość, że rzadko brakuje mi słów i na każdy temat mam coś megaważnegodopowiedzenia.
Bez odbioru
JULIA JURKOWSKA REDAKTOR NACZELNA
Gdy niemal rok temu pisałam po raz pierwszy „Słowo od Naczelnej” wiedziałam dwie rzeczy: że na czwartej stronie Magla już nigdy nie pojawi się słowo o pogodzie oraz co tutaj zamieszczę, gdy będę kończyć swoją kadencję. Pech chciał, że nie zapisałam tych przemyśleń i dzisiaj siedzę przed pustą kartką papieru, która bardzo dobrze oddaje to, co mam w głowie. Osoby, które znają mnie prywatnie, mają świadomość, że rzadko brakuje mi słów i na każdy temat mam coś mega ważnego do powiedzenia. Lecz tym razem nie za bardzo wiem, jak podsumować wydarzenia zeszłego roku. Dobrze, że wiem chociaż kogo za to obwiniać.
Na pierwszy ogień musi iść wspaniały zespół Redaktorów Naczelnych. Pewnie to właśnie Jacek, Michał i Patryk są najbardziej zdziwieni, że mam problemy ze sklejeniem pełnej wypowiedzi (niekoniecznie spójnej i logicznej), bo w minionym roku dane im było poznać moją opinię na każdy możliwy temat. To dzięki ich wytrwałej pracy i nadludzkiej motywacji Magiel trafiał do Waszych rąk, komputerów i smartfonów w takiej a nie innej formie. Wspólnymi siłami przeczytaliśmy ponad 1,2 tys. stron tekstu – wszystko z nadzieją, że zaciekawi Was chociaż jedna z nich.
Kolejnymi winowajcami denewującej mnie pustej kartki są maglowi Szefowie Działów i autorzy tekstów. Na nic zdałby się nawet najlepszy zespół Naczelnych, gdyby nie artykuły, które co miesiąc nas zachwycały i szokowały. Nie zna-
lazłam jeszcze drugiego czasopisma, poruszającego tak wiele tematów ważnych dla kogoś na tyle, by zapragnął podzielić się swoimi przemyśleniami ze światem. Bez nich – autorów, grafików i fotografów – moja pusta strona nie byłaby jedyną w tym numerze.
Wyrzuty sumienia nie powinny również ominąć odbiorców naszej pracy. Spędziliśmy wspólnie 12 miesięcy, w międzyczasie mierząc się z wybuchem wojny w Ukrainie, kryzysem energetycznym, rosnącymi cenami produktów na sklepowych półkach, katastrofą ekologiczną na Odrze i pomału odpuszczającą, ale wciąż obecną, pandemią choroby COVID-19. To dla Was donosiliśmy o najważniejszych wydarzeniach na świecie, nowinkach kulturalnych i mundialowych przewidywaniach.
To Was staraliśmy się zaciekawić, rozbawić i wzruszyć. Czy tego chcecie, czy nie – Wy również jesteście cześcią Magla
Od przyszłego numeru na czwartej stronie swoim uśmiechem będzie Was witał nowy Redaktor Naczelny. Mateusz i jego zastępcy –Alicja i Igor – będą dbać, by sprawy ważne dla grona studenckiego do niego docierały. Trzymam kciuki, by nie prześladowały ich puste kartki. Z czystym sumieniem mogę się pożegnać – bo wiem, że zostawiam Czytelników w dobrych rękach.
Dzisiaj w Warszawie możliwe zachmurzenia, podobno nie będzie padać, a temperatura osiągnie nawet 12 stopni Celsjusza. O śniegu można już zapomnieć. Dziękuję za uwagę. 0
/ wstępniak
Magiel na Facebooku
Strona internetowa Magla
04– 05 przestańcie mnie pytać, gdzie legitymacje. przecież ich nie zjadłam SŁOWO OD NACZELNEJ
Magiel na Instagramie
Polecamy: 6 UCZELNIA SGH, czyli... ...modelowy budynek uniwersytecki I poł. XX w. 8 TEMAT NUMERU Ku sieci bez blokad Szukając demokratycznego Internetu 13 PIG Homo consummationis Człowiek ultrakonsumpcjonista grudzień 2022
fot. Nicola Kulesza
w.
SGH, czyli modelowy budynek uniwersytecki pierwszej połowy XX
Szkoła Główna Handlowa – jedna z najbardziej rozpoznawalnych uczelni kształcących przyszłych adeptów ekonomii w Polsce. Oficjalną nazwę przyjęto w 1933 r., choć funkcjonowała już od 1906 r., m.in. jako Prywatne Kursy Handlowe Męskie Augusta Zielińskiego. Tuż po założeniu nazwę zmieniono na Wyższe Kursy Handlowe im. Augusta Zielińskiego i od 1916 r. figurowała jako Wyższa Szkoła Handlowa. Wraz z rozwojem uczelni oczywistym stało się, że potrzebny będzie budynek większy niż pierwsza siedziba, mieszcząca się przy ulicy Kredytowej 9.
Działka, na terenie której miał powstać budynek, została wybrana na skrzyżowaniu dwu arterii –Alei Niepodległości oraz ulicy Rakowieckiej. Natomiast prace projektowe zlecono jednemu z największych architektów dwudziestolecia międzywojennego – Janowi Koszczycowi Witkiewiczowi. Nie było to kwestią przypadku, z racji, że ówczesny dyrektor Bolesław Miklaszewski przyjaźnił się z Witkiewiczem, a także był z nim powiązany dalszymi konotacjami rodzinnymi. Można się zatem domyślać, że nie brakowało zasadnych złośliwych komentarzy o symonię i nepotyzm. W momencie otrzymania zlecenia Koszczyc Witkiewicz był już poważanym w środowisku architektem, jednak dopiero projekt kompleksu
akademickiego pozwolił mu w pełni ugruntować swoją pozycję w Warszawie, do której przeniósł się w 1925 r. Wcześniej zajmował się projektowaniem budynków o mniejszej kubaturze, a także żywo interesował się konserwacją i od 1907 r. działał w ramach Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości. Istotnym zagadnieniem, które poruszał w swojej pracy twórczej była próba znalezienia odpowiedzi na pytanie – czym w istocie może być polska architektura i jakimi cechami powinna się charakteryzować? Działając w okresie wczesnego modernizmu i art déco, starał się łączyć nowatorskie wpływy twórcze ze studiami nad zagadnieniami historycznymi, w istocie wytwarzając charakterystyczny styl, w którym zaprojektował również kompleks SGH.
Pałac? Dlaczego?
Wstępna wersja projektu gmachu nawiązywała formą do pałacu – z placem od frontu głównego budynku, dwoma skrzydłami flankującymi główny obiekt i wewnętrznym dziedzińcem dla studentów. Niestety z powodu braków finansowych, a prawdopodobnie również braku woli decydentów politycznych, nigdy nie udało się dokończyć projektu w takiej formie. Niemniej w 1926 r. pierwsi studenci mogli rozpocząć naukę w części zrealizowanej przy ulicy Rakowieckiej. W Budynku A zastosowano nowoczesne jak na ówczesne standardy doświetlenie górne oraz żelbetowe elementy konstrukcji w formie żeber podtrzymujących dach. Niecałe trzy lata później do użytku oddano również bibliotekę. Kubatura samej czytelni wyniosła oko -
Wstępny projekt siedziby SGH – nigdy w pełni niezrealizowany
TEKST: GABRIELA MILCZAREK
06–07 bardzo lubię tę piosenkę :) https://open.spotify.com/track/7LAJWSKK8JMIZAcblgUMS6?si=fd852722b7f64dda UCZELNIA / historia wielkiej różowej
ło 10 tys. m 3 , a na podziw zasługiwał również nowatorski system doświetlenia, a także sposób transportu oraz przechowywania zbiorów. Z racji, że uczelnia systematycznie powiększała kolekcje książek, konieczne stało się myślenie perspektywiczne i Koszczyc Witkiewicz zaproponował budynek, który miał pomieścić także przyszłe woluminy. W projekcie zrezygnował ze stalowego szkieletu na rzecz żelbetowych, ognioodpornych przegród, w których zastosowano najcieńsze możliwe płyty stropowe, tak by maksymalnie zwiększyć powierzchnię użytkową. Wprowadzony został również system wózków, wind i telefonów, a także odkurzaczy do oczyszczania książek. W trakcie II wojny światowej od 1941 r. na terenie kampusu nadal toczyło się życie akademickie. Niemcy pozwolili przekształ-
cić uczelnię wyższą na rzecz jednorocznych kursów handlowych, niezbędnych do edukowania wykwalifikowanej siły roboczej pracującej dla machiny wojennej. Wcześniej na terenie SGH stacjonowało wojsko, a także SS. W trakcie powstania warszawskiego siedziba uczelni została dosyć mocno obwarowana przez oddziały okupanta i stała się jednym z wrogich powstańcom bastionów w V obwodzie, razem z m.in. SGGW i więzieniem przy ul. Rakowieckiej.
Po burzy
Przed II wojną światową nie udało się ukończyć głównej części założonego planu. Aula powstała dopiero w latach 1950–1955 w ramach odbudowy zniszczeń z powstania warszawskiego oraz koniecznej rozbudowy pro -
jektu Koszczyca Witkiewicza z poprawkami naniesionymi przez Stefana Putowskiego. Część powojenna jest uboższa w detale ze względu na braki finansowe, ale zasadniczo kontynuuje pierwotną ideę – ponownie zastosowano czterometrowy moduł jako zasadę rozmieszczenia elementów konstrukcyjnych oraz wysokie czterometrowe okna, dzięki czemu całość zachowała charakter. Warto nadmienić, że w trakcie realizacji siedziby SGH, była to jedna z najbardziej ekonomicznych i przemyślanych prac publicznych realizowanych przez państwo. Może właśnie dlatego warto pamiętać o autorach sukcesu, by przypominać o wzorach dobrego kierunku rozwoju także w dzisiejszych, jakże trudnych dla państwowego szkolnictwa czasach. 0
grudzień 2022 UCZELNIA historia
/
Budynek A – zrealizowany przed II wojną światową
wielkiej różowej
Ku sieci bez blokad
Globalna sieć miała dać ludzkości nieograniczone możliwości. I dała – pojedynczym osobom, które postawiły mury, mówiąc wszystkim innym, co i jak mogą robić. Niektórzy te mury starają się jednak przeskakiwać.
TEKST: KAJETAN KORSZEŃ
Internet na przestrzeni lat zmienił się w miejsce, w którym komunikacja między użytkownikami stała się głównym celem jego istnienia. Coraz bardziej powszechny dostęp do sieci – również w krajach rozwijających się – i duże platformy, gromadzące często miliardowe społeczności, dały ludzkości możliwość stałego utrzymywania więzi na niespotykaną dotąd skalę. Jednak przeciętny użytkownik z trzeciej dekady XXI w. nie może już skorzystać ze zdecentralizowanego i demokratycznego medium, w którym nieskrępowanie wybiera spośród niezliczonych opcji kontaktu z innymi. Dzisiaj zdany jest na decyzje podejmowane przez właścicieli oraz administratorów platform, z których korzysta. O ile, oczywiście, urodził się i mieszka w demokratycznym kraju, kierującym się zasadami państwa prawnego oraz szanującym prawa człowieka. W innym wypadku może się ponadto spodziewać ograniczeń w dostępie do Internetu czy blokad mających na celu powstrzymanie go od komunikowania się z grupami propagującymi drogę sprzeczną z jedną linią elity rządzącej. W wielu sytuacjach użytkownicy jednak tworzą, jakby organicznie, rozwiązania pozwalające uciec od ściśle wyznaczonych ścieżek przez tych, którzy mają kontrolę nad każdym krokiem w uzależnionym od nich internecie.
Rozproszone początki
Przez wiele chłodnych dni końcówki 2004 r. setki tysięcy Ukraińców i Ukrainek zaludniało kijowski Majdan Niezależności, a ukraińskie miasta pokryły się morzem pomarańczowej barwy. Była to odpowiedź na ogłoszone wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich, według których prezydentem kraju miał zostać Wiktor Janukowycz (prezydentem zostanie jednak w 2010 r., a w 2014 r. ucieknie do Rosji podczas wydarzeń Euromajdanu), wygrywając z Wiktorem Juszczenką – wspólnym kandydatem opozycji. W odpowiedzi na rzekome fałszerstwa wyborcze w całym kraju wybuchły protesty.
Od samego momentu upadku ZSRR i uzyskania przez Ukrainę niepodległości, władza lub współpracujący z nią oligarchowie utrzymywali praktycznie całkowitą kontrolę nad sceną medialną w kraju. Dlatego też jakiekolwiek publikacje śledcze dotyczące nielegalnych działań elity rządzącej nie miały szans przebić się do zbiorowej świadomości narodu. Widząc potencjał internetu, dziennikarz Heorhij Gongadze założył w 2000 r. portal „Ukraińska Prawda” – gazetę internetową, na łamach której od samego początku pojawiały się treści opozycyjne. Pomimo słabego dostępu do Internetu w 2000 r. (według różnych danych to
ok. 200 tys. z 49 mln mieszkańców Ukrainy), informacje publikowane na stronie zaczęły być kolportowane pocztą pantoflową, zwłaszcza wśród mieszkańców dużych miast. Gdy kilka miesięcy później ciało Gongadzego zostało znalezione bez głowy, a następnie na „Ukraińskiej Prawdzie” opublikowano transkrypt nagrania, na którym głos jakoby należący do ówczesnego prezydenta Łeonida Kuczmy miał zlecać rozprawienie się z dziennikarzem, liczba użytkowników odwiedzających stronę przekroczyła milion.
I właśnie gdy nadszedł czas pomarańczowej rewolucji w 2004 r., potencjał „Ukraińskiej Prawdy” i innych, już nowo powstałych do tego czasu portali okazał się ogromnie wartościowy. Z ich pomocą ruch opozycyjny zyskał zarówno nowe ścieżki dla tak trudnego wówczas pozyskiwania funduszy, jak i mógł w sprawny i efektywny sposób znaleźć wolontariuszy, którzy dzięki wiadomościom na nich publikowanym mogli szybciej docierać do obywateli, a tym samym ominąć blokady obowiązujące w tradycyjnych mediach, np. w prasie czy telewizji. Ostatecznie w wyniku masowego nacisku społeczeństwa doszło do wielu zmian w prawie wyborczym, druga tura została powtórzona, a Wiktor Juszczenko został wybrany prezydentem Ukrainy.
Sieć to ja
Internet w swoich początkach, jak widać w przypadku Ukrainy pierwszej połowy I dekady XXI w., był medium zdecydowanie rozproszonym, skupiającym w swoich mniejszych podgrupach wybranych użytkowników żywo zainteresowanych tematem. Strony internetowe przedstawiające określoną treść mogły stanowić rzeczową platformę działania, bez dodatkowego szumu rozpraszającego użytkownika.
Szybko przenosząc się do 2022 r., trudno jest już określić internet jako nowatorski czy też niekonwencjonalny środek komunikacji. Największa zmiana, jaka w tej przestrzeni zaszła, to skupienie użytkowników na platformach – choć one same zdają się częściej korzystać z określenia „społeczności”, żeby podkreślić bliskość rze-
na święta życzę kasy, snu i makowej masy 08–09 / szukając demokratycznego internetu TEMAT NUMERU
GRAFIKI: PRZEMYSŁAW SASIN
czywistemu światu – które starają się być jak najbardziej uniwersalne. Dzięki wcielaniu w swoje zamknięte przestrzenie narzędzi oferowanych przez inne, mniejsze, zewnętrzne portale, czy dzisiaj już nawet bardziej aplikacje, oraz przejmowanie usług realizowanych drogą tradycyjną, użytkownik może spełniać coraz więcej potrzeb w ramach jednej platformy. Znakiem tego Google, a właściwie już Alphabet Inc., z wyszukiwarki internetowej zmienił się w dostawcę niezliczonych usług od rozwiązań biurowych po te użytku prywatnego. Tak samo Amazon Jeffa Bezosa ze sklepu wirtualnego oferującego książki stał się gigantycznym dostawcą mediów i dóbr wszelkiego rodzaju – również w przestrzeni rzeczywistej, przejmując przykładowo amerykańską sieć supermarketów Whole Foods.
Na początku października 2021 r. przez wiele godzin usługi Facebooka oraz innych platform tej spółki (trzy tygodnie przed zmianą nazwy na mającą być nowym rozdziałem „Metę”), w tym Messengera czy Instagrama, stały się niedostępne na całym świecie. I choć z punktu widzenia polskiego użytkownika brak kontaktu z obserwującymi na Instagramie czy przyjaciółmi na WhatsAppie, mógł być trudny do zniesienia, to zdecydowanie większe skutki ponieśli mieszkańcy krajów rozwijających się, gdzie uzależnienie od usług imperium Zuckerberga widoczne jest najbardziej. Według ustaleń organizacji Global Citizen nawet 90 proc. posiadaczy smartfonów w Brazylii korzysta z aplikacji WhatsApp. W strefach konfliktów zbrojnych platformy Facebooka umożliwiają pracownikom humanitarnym dowiedzenie się, gdzie danego dnia występują bombardowania –4 października ub. roku nie mieli takiej możliwości. Od momentu wycofania się sił koalicyjnych z Afganistanu, ewakuowani wtedy mieszkańcy tego kraju używali aplikacji WhatsApp do komunikowania się ze swoimi rodzinami, które zostały w ojczyźnie, czy też do wysyłania im funduszy. Za idealny przykład podsumowujący, jak krytycznym narzędziem dla zamieszkujących kraje rozwijające się jest system stworzony przez Facebooka, mogą być badania indonezyjskiego think tanku LIRNEasia z początku 2015 r., które wykazały, że więcej mieszkańców Azji południowo-wschodniej przyznawało się do korzystania z Facebooka niż do korzystania z internetu. Według badań zleconych przez portal Quartz ze zdaniem Facebook is the internet (tłum. Facebook jest internetem) zgodziło się 65 proc. respondentów z Nigerii, 61 proc. z Indonezji, a tylko 5 proc. ze Stanów Zjednoczonych.
Od ćwierkania do trąbienia
Eugen Rochko, świeżo upieczony absolwent niemieckiego Uniwersytetu w Jenie, w październik u 2016 r. opublikował wersję beta stwo -
rzonej przez siebie platformy, a właściwie sieci platform, kryjącej się pod nazwą Mastodon. Przez kolejne lata projekt (będący wstępnie pobocznym projektem podczas studiów) będzie się stawał miejscem dyskusji małych grup użytkowników, których łączy temat narażony na znaczne naruszenia swobody wymiany myśli na innych dużych platformach. W tamtym czasie grupy tak małe, że jeszcze nic nieznaczące z perspektywy rozmiaru całego internetu.
Elon Musk, przedsiębiorca, od dziesięciu lat inwestujący głównie w przedsięwzięcia mające na celu przemieszczanie się ludzi i przedmiotów pod ziemią, na ziemi, jak i w kosmosie – z różnym skutkiem – w 2022 r. postanowił na dobre zadomowić się w przestrzeni platform społecznościo-
wych. Miliarder od dłuższego czasu był aktywny na Twitterze, gdzie m.in. próbował zwalczać zautomatyzowane konto @ElonJet śledzące trasy lotów swojego prywatnego samolotu, ale również w nielogicznie zdroworozsądkowy sposób próbował tłumaczyć otaczającą rzeczywistość – również polityczną. W kwietniu, po trwającej od kilku tygodni tweetowej tyradzie dotyczącej statusu wolności słowa na platformie, złożył ofertę kupna medium. Warto jednak zaznaczyć, że już wtedy posiadał prawie 10 proc. akcji firmy, które skupował od stycznia. Ostatecznie platformę przejął pod koniec października za kwotę ok. 44 mld dolarów. Twitter już pod poprzednim kierownictwem trudno by określić jako medium zdecentralizowane czy też takie, w którym użytkow- 1
grudzień 2022 TEMAT NUMERU szukając demokratycznego internetu /
nicy mają większą kontrolę nad własną treścią. Od wielu lat platforma umieszczała użytkownika na jednym globalnym forum, gdzie o odbieranych treściach bardziej niż wybór jednostki decydowały algorytmy – z roku na rok coraz trudniej dostępne dla deweloperów. Przyjście nowego, jednoosobowego władcy platformy zmieniło jednak perspektywę jej odbioru. Masowe zwolnienia, a następnie również dobrowolne rezygnacje pracowników Twittera, wynikające m.in. z postępowań Muska zakrawających o groźby czy szantaż, wprowadziły społeczność w stan lekkiej anarchii. Chaos wywołany praktyczną nieobecnością moderacji treści łamiących regulamin – wynikającą z niedoborów kadrowych – czy możliwością wykupienia weryfikacji konta przez każdego pokazał, do czego może doprowadzić nieograniczona kontrola decyzyjna jednej osoby. Osoby chcącej realizować swoje partykularne interesy, których odkrywanie nie jest celem tego tekstu. Zwieńczeniem anty-osiągnięć Elona Muska niech będzie przywrócenie oryginalnego konta byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa w wyniku sondażu przeprowadzonego w zwykłym tweecie. W tym samym czasie użytkownicy zaczęli się przeprowadzać w zauważalnej skali na nowo odkrytą platformę.
Dopiero w 2022 r. o dziecku Eugena Rochki, Mastodonie, zrobiło się naprawdę głośno. Wraz z przejściem Twittera w prywatne ręce właściciela Tesli chyba wszystkie media chcące utrzymywać swoje zasięgi zaprzęgły zastępy dziennikarzy do
przygotowania tekstów o tajemniczej platformie przyciągającej internetowych migrantów uciekających z zamkniętej przestrzeni Twittera. Setki tysięcy, a może nawet miliony osób (na tę chwilę bardzo trudno jest oszacować te liczby) znalazły się w otwartej przestrzeni, a można nawet powiedzieć, że w sieci niezależnych od siebie zgrupowań, które jak regiony państwa federacyjnego (stąd też przynależność Mastodona do tzw. Fediverse) mogą pozostawać w kontakcie i współpracować. Mastodon nagle odpowiedział na większość bolączek Twittera, z którymi użytkownicy i użytkowniczki musieli się borykać długo przed przyjściem chaosu spod znaku Muska. Społeczność stworzona przez Rochkę nie jest tak naprawdę jedną platformą. Każdy użytkownik wybiera serwer – nazywany tam instancją – posiadający zestaw własnych charakterystyk. Jest to m.in. regulamin określający zakres tematyki poruszanej na instancji, zbiór zasad ograniczających mowę nienawiści czy też limit znaków, często znacznie większy niż ten na Twitterze, umożliwiający użytkownikom tworzenie bardziej rozbudowanych wypowiedzi. Co jednak najważniejsze, instancje korzystają z tego samego, opublikowanego w otwartym dostępie, kodu Mastodona, dzięki czemu użytkownicy różnych serwerów mogą również się ze sobą komunikować. Jednocześnie platforma nie wpływa na użytkowników, gdyż w znikomym stopniu używa algorytmów, które dobierają feed pod konkretną jednostkę –nie ma tam reklam, a strona główna przedstawia
chronologicznie ułożone posty, tutaj „Tooty”, osób, które się obserwuje czy też z własnej instancji. Dzięki temu obecność na Mastodonie w ogóle nie skupia się na viralowości, która praktycznie jest tam nieobecna, a na kontakcie z konkretnymi, i co najważniejsze, samemu wybranymi użytkownikami. Ponadto Mastodon dzięki swojej decentralizacji stworzył o wiele łatwiejsze i bardziej przejrzyste mechanizmy weryfikacji tożsamości użytkownika. Dlatego np. wszelkie konta instytucji Unii Europejskiej zarejestrowane zostały na instancji z adresem serwera @europa.eu – czyli na oficjalnym portalu wspólnoty. Możliwość założenia konta dla osób postronnych na tej instancji nie istnieje i w związku z tym wspomniane podmioty zagwarantowały sobie pewność autentyczności wśród użytkowników.
Fakt, że użytkownicy rezygnujący z Twittera ochoczo uciekają teraz na Mastodona, nie oznacza jednak, że jest to platforma bez jakichkolwiek wad. Już w początkach tzw. „wielkiej migracji” można było zauważyć powstawanie lokalnych baniek czy narastające animozje pomiędzy poszczególnymi serwerami. Dodatkowo prowadzenie instancji przez osoby prywatne czy organizacje pozarządowe, pomimo swojego pozytywnego aspektu w kontekście decentralizacji, jest zagrożeniem dla stabilności serwerów ze względu na brak odpowiedniego finansowania w obliczu masowego napływu nowych członków społeczności. Ewentualny upadek wiązałby się dla nich z utratą całego, tworzonego przez siebie contentu. Choć
10–11 / Szukając demokratycznego internetu TEMAT NUMERU
patrząc na obecny stan Twittera, widzimy, że platforma na wskroś scentralizowana również może mieć kłopoty z utrzymaniem się na powierzchni, jakkolwiek z innych przyczyn.
Obywatelska bolączka
Pawieł Durow, urodzony jako Rosjanin, obecnie posiadający prawdopodobnie obywatelstwa Francji, Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz karaibskiego Saint Kitts i Nevis, nazywany był niegdyś przez media tradycyjne „rosyjskim Markiem Zuckerbergiem”. Nic w tym dziwnego, skoro stworzył platformę VKontakte (czyt. Wkontaktie), znaną też jako VK i łudząco przypominającą Facebooka, choć o rozszerzonym wachlarzu funkcji. Portal w Rosji szybko zdobył status dominującego medium społecznościowego, zdecydowanie przebijając Facebooka. Tym samym bez zaskoczenia stał się przestrzenią szeroko zakrojonej działalności opozycji.
Równolegle z twórcami czy też właścicielami wielkich platform, rolę, jaką internet odgrywa w realizacji własnych celów, zaczęli dostrzegać przywódcy państw. Najczęściej liderzy, których demokratyczność władzy jest przynajmniej dyskusyjna. Z czasem zrozumieli, że nieograniczony dostęp do internetu lub konkretnych platform może stanowić spore niebezpieczeństwo dla stabilności ich rządów. Tak było właśnie podczas Pomarańczowej Rewolucji w Ukrainie oraz w trakcie Arabskiej Wiosny Ludów w 2011 r., która wywróciła do góry nogami sytuację polityczną i społeczną w krajach arabskich. Właśnie w 2011 r., kiedy Pawieł Durow odmówił blokowania opozycyjnych profili na VK, pod jego petersburskim domem pojawiły się rosyjskie służby. Dzięki swojemu uporowi nie spotkały go wtedy żadne represje. Jednak w niedalekiej przyszłości, ze względu na podtrzymywanie praktyki utrzymywania na platformie kont antyputinowskich, dosięgnął go typowy dla życia w rosyjskim reżimie los. Został fałszywie oskarżony o rzekomą ucieczkę z miejsca wypadku. Ze względu na bycie poszukiwanym przez służby, uciekł z kraju, zdobywając pierwsze zagraniczne obywatelstwo, a VK poprzez bardziej lub mniej zgodne z prawem ruchy zostało przejęte przez bliskie Kremlowi środowiska finansowe – z dominującą kontrolą Aliszera Usmanowa, miliardera, właściciela proputinowskiego Mail.ru.
Przypadek Durowa jest wyróżniającym się przykładem spośród innych właścicieli platform, gdyż tworząc kolejną – Telegram – zbudował medium, które samo w sobie pozwala użytkownikom w wielu miejscach obejść ograniczenia, jakie stawia się im w ich kraju na bardziej tradycyjnych platformach. Podczas protestów wywołanych sfałszowanymi wynikami
wyborów prezydenckich w Białorusi w 2020 r. Telegram pozwolił uczestnikom wydarzeń jednocześnie komunikować i organizować się między sobą oraz w szybki sposób informować społeczność międzynarodową o panującej tam sytuacji – praktycznie w formie relacji na żywo, pomimo ograniczeń w internecie stawianych przez władzę. Natomiast w Rosji w omijanie krajowych ograniczeń włączył się sam Durow. Gdy w 2018 r. Roskomnadzor, czyli rosyjski organ prowadzący kontrolę nad mediami (w tym cenzurę), zablokował dostęp do Telegrama, jego twórca był na to gotowy wraz tysiącami rosyjskich niezależnych informatyków, którzy uruchomili własne serwery pośredniczące. Aplikacja została natychmiastowo zaktualizowana, żeby móc wspierać taki okrężny sposób komu-
nikacji rosyjskich użytkowników ze sobą i światem. W 2020 r. – już po cofnięciu blokady –Durow w jednym z postów na swoim kanale przyznał, że wspomnieni informatycy, tworząc te serwery, a zarazem pokonując sam Kreml, sformowali zdecentralizowany ruch nazywany Cyfrowym Oporem (tłum. red.).
Tak samo przez ponad trzy lata rząd Turcji blokował dostęp do Wikipedii wraz z innymi stronami przeczącymi jedynej tam słusznej linii poglądów na temat m.in. polityki Ankary wobec Kurdystanu. Mimo że tzw. wolna encyklopedia, nie powinna w państwach demokratycznych stanowić bezpośredniego źródła np. badań naukowych, to w krajach o deficycie dostępu do rzetelnych informacji – zwłaszcza na temat poczynań władzy – zdecentralizowana forma działa-
1 grudzień 2022 TEMAT NUMERU szukając demokratycznego internetu /
nia platformy, często pozwala na przedstawienie punktu widzenia odwrotnego do prezentowanego przez reżim. Stąd na początku 2020 r. dla Turcji prognozowano jeden z największych wzrostów użytkowania technologii VPN, która pozwalała uzyskać dostęp do Wikipedii oraz innych blokowanych platform, na poziomie około 32 proc., plasując kraj w światowej czołówce. Wtedy jednak został przywrócony dostęp do Wikipedii, poprzez wyrok tamtejszego Sądu Konstytucyjnego, który orzekł, że taka blokada łamała prawo do wolności słowa gwarantowane przez turecką konstytucję. Nie oznaczało to jednak końca walki dla obywateli kraju, gdyż spora część sieci pozostała poza dostępem dla przeciętnych użytkowników.
Relacje z walk na ulicach
Wąskie ulice otulone drapaczami chmur w Hongkongu były świadkami niespotykanych do tej pory w tym miejscu protestów wywołanych propozycją nowego prawa, mającego na celu umożliwienie ekstradycji mieszkańców Hongkongu do właściwych Chin. W sytuacji, w której popularny tam komunikator WeChat może być z łatwością infiltrowany przez władze komunistyczne, a Telegram doznawał licznych ataków DDoS, których źródła znajdowały się w Chinach, uczestnicy manifestacji musieli znaleźć inne środki komunikacji odporne jednocześnie na ataki władz, jak i na postulowane odłączenia Hongkongu od dostępu do internetu. Jednym z nich stała się apli-
kacja Bridgefy, która decentralizację internetu bierze sobie do serca na tyle, że po prostu go nie potrzebuje do kontaktowania się z innymi użytkownikami. Wykorzystując Bluetooth, jest w stanie połączyć się z każdym innym urządzeniem w promieniu 100 metrów i za jego pośrednictwem przekazać wiadomość na kolejne urządzenie. Dzięki temu w całodobowym tłumie tysiące takich wiadomości między protestującymi mogło dotrzeć do swoich adresatów, „skacząc” po innych osobach obecnych na ulicach miasta. Według twórców aplikacji w samym lipcu i sierpniu 2019 r. liczba pobrań w Hongkongu wzrosła o ponad 3000 proc. Sytuacja z Hongkongu dobrze ilustruje, że w obecnym czasie scentralizowanego internetu ograniczający użytkowników czynnik stanowią zarówno potężne platformy wypełniające większość ruchu w sieci pospolitych użytkowników, jak i w ogóle do niej dostęp, który łatwo może być zablokowany przez autorytarne władze. Odkąd we wrześniu tego roku ulice Iranu ogarnęły krwawo tłumione protesty głównie młodych ludzi wywołane śmiercią Mahsy Amini, władze kraju natychmiast przystąpiły do tłumienia wewnętrznego ruchu w sieci oraz praktyk wyprowadzania materiałów dokumentujących brutalność służb za granicę. Jak wskazał Kentik, organizacja monitorująca ruch w sieci, wraz z intensyfikacją protestów, praktycznie ze strony wszystkich irańskich dostawców Internetu można było doświadczyć
pełnego zaciemnienia u użytkowników. Tak brutalne odcinanie dostępu wraz z twardą cenzurą wewnętrznej krajowej sieci, czyli Intranetu, nie pozwala jeszcze ocenić skali wydarzeń w Iranie i tego, w jaki sposób tamtejsi użytkownicy przynajmniej próbują ominąć działania tak bardzo autorytarnej władzy.
Krucha przyszłość
W obecnej sytuacji trudne do przewidzenia jest, w jakim kierunku zmierza sposób komunikacji pomiędzy użytkownikami internetu. Wymyślane z roku na rok nowe formy radzenia sobie z ograniczeniami zamykającymi ludzi w konkretnych społecznościach w sieci są jedynie doraźne. Niestety nie pozwalają one na stworzenie jednej wizji przyszłości, gdyż zarówno przedsiębiorcy, jak i przywódcy państw odpowiadają na nie, ograniczając dostęp do wielu kluczowych dzisiaj usług poza swoimi własnymi bańkami. Brak międzynarodowych regulacji prawnych ograniczających takie praktyki oraz dostęp do sieci uzależniony od autorytarnej władzy stoją na razie na przeszkodzie zmienieniu internetu w zdecentralizowaną przestrzeń, łączącą użytkowników w sposób nieskrępowany i demokratyczny. Być może to jest właśnie obszar, w którym dzisiaj powstaje nowa kategoria praw człowieka. Pojawia się jedynie pytanie, kto i w jaki sposób zapewni jej ochronę, ponieważ samodzielna walka może być rozwiązaniem jedynie tymczasowym. 0
12–13 / szukając demokratycznego internetu / TEMAT NUMERU
Homo consummationis
Człowiek jest istotą do wszystkiego przywykającą i myślę, że to najlepsze jego określenie
Fiodor Dostojewski, Wspomnienia z martwego domu
TEKST: JAKUB KOZIKOWSKI
Wzorując się na figurze człowieka jednowymiarowego, którego niegdyś opisał Herbert Marcuse w książce o tej samej nazwie, można stworzyć trochę zmodyfikowaną istotę, to jest człowieka ultrakonsumpcjonistę. W celu wyraźnego odróżnienia go od współczesnego człowieka rozumnego, nawiązując do zasad nazewnictwa gatunków z taksonomii, nosił będzie miano homo consummationi s. Kimże on jest? Jest istotą, która zredukowana została do jednej tylko płaszczyzny – do konsumpcji dla konsumpcji. Homo consummationis cel własnego istnienia dostrzega w nieustannym spożywaniu wrażeń, emocji i doznań, które zapewnione są przez Panów Szczęścia . Jego lękami, które czasem nawiedzają go w nocnych marach, są awaria serwerów Netfliksa, bankructwo Starbucksa, wyłączenie TikToka, czy zhakowanie boomerskiego już Facebooka. Jakże po takich tragediach mógłby żyć ów człowiek? Nie jest to jednak pełna natura homo consummationis . W procesie rozwoju społecznego pozbawiony on został potrzeby poszukiwania transcendencji, przeżywania piękna i ciekawości świata. Ducha zastąpiono dopaminą, piękno skomercjalizowano, a wcześniejszą, ludzką ciekawość zabito razem z nudą. Jak do tego doszło?
Panowie Jednowymiaru
Odpowiedź na to pytanie jest przewrotna –taki człowiek jeszcze nie powstał, ale dostrzec można jego pierwsze prototypy. Istnieje dodatnia korelacja między rozwojem gospodarczym a urbanizacją i nie jest to zaskakujące zjawisko. Skutkiem tego jest powstanie wielkich miast, wielkich społeczności, wielkich środków przekazu. Życie staje się coraz szybsze, a interakcje międzyludzkie płytsze, co naturalnie wymusza na ludziach poruszanie się w ciągłym biegu i minimalizowanie utraty czasu. Być może niektórzy z was, drodzy czytelnicy, sami znajdują się już w tym wirze nowoczesności.
Z tego miejsca bliżej jest już do źródła problemu. Jakkolwiek z perspektywy zwykłego homo sapiens nowy gatunek w postaci homo consummationis wywołuje raczej szereg emocji negatywnych, to spojrzenie Panów Szczęścia jest zupełnie odmienne. Dla wyzutego z moralności masowego kapitalisty, homo con -
GRAFIKA: MAŁGORZATA BOCIAN
summationis jest ideałem konsumenta. Taki klient, mający za jedyny cel życia dozgonne spożywanie pustych w wartości produktów, wydawać będzie więcej pieniędzy na rzeczy mu zbędne. Takie, których nie spożytkuje do końca, które zapełnią jego studnię dopaminy na tydzień, po czym będzie musiał szukać nowego źródła rozrywki. Dodatkowo wszystkie swoje interakcje rozpatruje w kategoriach zdatności do konsumpcji i dotyczy to zarówno innych ludzi, jak i doznań estetycznych. Pierwotny homo sapiens cel w życiu postrzega wielowymiarowo. Gatunek ten ma swobodę zrezygnowania z części konsumpcji, ponieważ nie uważa jej za podstawę własnego istnienia. Posiada on wolność wyboru, co oraz w jakim stopniu będzie użytkował. Zgodzić się można zatem, że homo sapiens jest dla Panów Szczęścia wrogiem, bo nie jest on od nich uzależniony. Hipotetyczne awarie serwerów Tik Toka, Netfliksa czy YouTube’a człowiek ten odbierze beznamiętnie, bo traktuje te platformy jak batonik energetyczny, który, gdy tego potrzebuje, zjada w czasie biegu o nazwie samorealizacja. Model ten potwierdza między innymi seria badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych (Shoppers with Strong Religious Beliefs Spend Less and Make Fewer Impulse Purchases), z którego wynika, że osoby uduchowione czy praktykujące religijnie mają mniejszą skłonność do konsumpcji ze względu na zasady moralne wypływające z ich wierzeń. Należy tutaj zaznaczyć, że nie świadczy to o moralnej słuszności wiary, ale ma pokazać, że ludzie wielowymiarowi zwykle kupują mniej.
Pierwsze symptomy
Patrząc na dzisiejsze społeczeństwo można już zacząć zauważać przykłady stosowania kalek myślenia ultrakonsumpcjonistycznego. Aby lepiej ukazać, gdzie można dostrzec takie zachowania, przedstawię jeden z modeli rozumowania ze świata homo consummationis Centralnymi dla niego pojęciami są przedmiot i podmiot. Przedmiot to coś, co można określić jako stałe, zamknięte i niezmienne. Jest to byt, który jest w stanie opisać i którego właściwości są w całości znane. Podmiotem jest natomiast coś, co posiada wolę, czyli
właściwość umożliwiającą zmianę swojej istoty w wybranym przez siebie kierunku. Naturalnie wola ludzka nie jest nieograniczona, w wyniku czego nie jest możliwe bycie w pełni nieokreślonym. Stąd bierze się ludzka tożsamość, czyli zespół cech, który do pewnego stopnia ogranicza podmiot, ale nie odbiera mu całej woli, która służy do zmiany. Podmiot w swojej naturze dąży do niezależności oraz nieokreśloności i to, jak duża jest owa zdolność do zmiany, determinuje jego wartość. Poziom owej wartości jest tym wyższy, im większa jest siła woli podmiotu.
W świecie przedinternetowym dominującą logiką interakcji międzyludzkich było początkowe poznanie człowieka głównie jako podmiotu, którego właściwości przedmiotowe odkrywało się wraz ze wspólnym przeżywaniem, czyli obserwacją setek mikroreakcji w postaci tonu głosu, gestykulacji, reakcji na żarty, sposobu myślenia. Wraz z rozwojem relacji następowało odkrycie tożsamości drugiego człowieka, dzięki czemu można było się dowiedzieć czy współżycie z daną osobą jest satysfakcjonujące. Zauważyć należy, że ostatecznie to nie zespół cech przedmiotowych decyduje o sympatii do danej osoby, a poczucie dobrze spędzanego czasu. Człowiek może spełniać wszystkie nasze wymagania w sprawie tożsamości, ale jeżeli druga strona wywołuje swoim obyciem dyskomfort, to taka relacja się nie rozwinie. W dzisiejszym świecie coraz bardziej dominującą logiką stała się w pierwszym kroku autoredukcja podmiotu do postaci przedmiotowej, a następnie potencjalne odkrywanie podmiotowości wybranego przez siebie przedmiotu ludzkiego. Idealnymi przykładami są Tinder i strony pornograficzne.
Uprzedmiotowienie podmiotu
Natura filmów dla dorosłych sprowadza się dla homo consummationis na poszukiwaniu przedmiotu ludzkiego, który posiada określone cechy zaspokajające jego wymagania seksualne. Poza tym, zadaniem tego przedmiotu jest trwanie w swojej przedmiotowości i niewychodzenie poza nią – ultrakonsumpcjonista nie chce, aby stał się on podmiotem, pragnie aby posiadał tylko
1 grudzień 2022 dla Magla warto zawalić nawet kolosa z mikro POLITYKA I GOSPODARKA
/
ultrakonsumpcjonizm
dany, niezmienny zestaw atrybutów wizualnych. Dlatego aktorzy takich produkcji, niezależnie od płci, są uprzedmiatawiani i zredukowani do jednego tylko wymiaru.
Natura Tindera różni się lekko od pornografii, ale nadal jest częścią logiki ultrakonsumpcjonistycznej. Homo consummationis używając tej aplikacji na początku sprowadza siebie jako podmiot do przedmiotu z zamkniętymi i określonymi cechami, które samodzielnie określa na podstawie własnych wyobrażeń. W efekcie otrzymujemy zdjęcie przedmiotu, jego właściwości – datę wytworzenia oraz krótki opis marketingowy. Tak skomponowany produkt wystawiany jest na półkę dla innych konsumentów, szukających takiego przedmiotu, który w największy sposób spełnia wyobrażone przez nich oczekiwania.
Po dokonaniu wyboru homo consummationis zaczyna upodmiotawiać produkt odkrywając jego zmienność, nieokreśloność i przede wszystkim to, czy nowa relacja jest satysfakcjonująca. Podczas takich spotkań ultrakonsumpcjonista, stosując swoją logikę, będzie chciał poznać, czy nowa znajomość przynosi mu przyjemność i zaspokaja jego pragnienia. Musi to zrobić szybko ze względu na tempo życia w otaczającym go świecie. Wynikiem będzie otrzymanie jedynie powierzchownego wrażenia, które w przyszłości, w przypadku zdecydowania się na dłuższą relację, może powodować dysonans poznawczy.
Relacje konsumpcyjne
Myślenie homo consummationis przekłada się również znacząco na jego podejście do relacji międzyludzkich. Jego naturą jest nieustanna kalkulacja krótkookresowa, a wynika ona po pierwsze ze świadomego (albo nie) traktowania ludzi z perspektywy ich użyteczności, a z drugiej strony z pędu i pośpiechu świata, w którym funkcjonuje. W głowie krążą mu myśli: Z nią się zaprzyjaźnię, bo może załatwi mi kiedyś pracę, do niego zagadam, bo może będzie chciał zadbać ze mną o ciągłość historyczną gatunku ludzkiego, jego rodzice znają artystę X, to może załatwi mi on darmowe bilety na koncert . W podanych
przypadkach ludzie nie są traktowani jako integralna całość, posiadający swoją podmiotowość i tożsamość, a sprowadza ich się do wymiaru najbardziej odpowiadającego homo consummationisowi .
Oto przykład, który pomoże dokończyć wcześniejszy wątek. Jeżeli dojdzie do dysonansu w relacji nawiązanej przez Tindera, to homo consummationis nie podejmie próby rozwiązania powstałych konfliktów czy problemów, ponieważ jest to z jego perspektywy strata czasu, biorąc pod uwagę, że na półce stoją tysiące innych przedmiotów, z może nawet lepszymi cechami. Proces zaczyna się od początku i trwa do momentu, aż w końcu trafi się podmiot, który abstrahując od cech przedmiotowych, swoim jestestwem jest zaspokajający dla homo consummationisa . Wy-
Znajomości jednostronne natomiast (gdy tylko jedna strona czerpie z niej zyski) wpisują się w logikę ultrakonsumpcjonistyczną. Wynika to z tego, że drugi człowiek nie jest traktowany jako całość ze swoimi różnymi cechami, a brane są pod uwagę jedynie korzyści jakie może on przynieść jednej ze stron.
Co kryje przyszłość?
Fragment otwierający mój artykuł został wypowiedziany przez Dostojewskiego w odniesieniu do jego przeżyć z zesłania na Syberii. Katorżnicy, których opisuje, pomimo że w pierwszych tygodniach odbywania kary nie mogli znieść panujących tam brudu, wzajemnej nienawiści i ciężkiej pracy, po jakimś czasie przyzwyczajali się do nich i traktowali swoje poniżenie jak coś normalnego. Homo consummationis jeszcze nie zagościł w społeczeństwie, ale powstaje coraz więcej czynników pomagających mu się narodzić. Jeżeli społeczeństwo nie chce podążać tą ścieżką, istotne jest to, aby było świadome zachodzących w nim zmian. W tym celu warto zadać sobie następujące pytania: Jak bardzo jestem uzależniony od Panów Szczęścia, a na ile to ja jestem twórcą celu mojego życia? Czy uprzedmiatawiam kobiety i mężczyzn, aby spełnić moje konsumpcyjne potrzeby? Czy sam siebie redukuję do przedmiotu, bo takie nastały czasy?
nikają z tego dwa problemy. Pierwszy stanowi myślenie o ludziach tylko w kategoriach zysków i strat. Drugim jest brak czasu i chęci na tworzenie głębszych relacji, co spowodowane jest tempem życia oraz mnogością potencjalnie lepszych przedmiotów do wyboru.
Innym dobrym przykładem takiego postrzegania rzeczywistości jest pewna część zachowań na platformie LinkedIn. Tworzenie specyficznego rodzaju networku może być kontynuacją myślenia homo consummationisa . O ile zawierane kontakty są relacją dwustronną, czyli obydwie osoby są w stanie sobie pomóc w jakiejś sprawie i na tym skorzystać, to nie ma w tym nic negatywnego.
Należy być czujnym i bacznie obserwować swoje zachowania oraz przede wszystkim prawdziwie zrozumieć logikę otaczającego nas dzisiaj świata i społeczeństwa. Człowiek składa się z wielu płaszczyzn, ma on zestaw niepowtarzalnych cech, ma duszę, wolę, własne spojrzenie na świat. Ludzie są ciekawi i warto ich odkrywać, uczyć się dzięki nim i osobiście uważam spojrzenie homo consummationisa za błędne, ponieważ ludzie jako istoty podmiotowe nie chcą być traktowani jak maszynka do przysług, do której wystarczy tylko przykręcić korbkę i nią mocno kręcić. Należy przeciwstawić się własnym, egoistycznym zakusom, zanim staniemy się homo consummationis . Człowiekiem jestem i chciałbym nim pozostać. 0
14–15 / ultrakonsumpcjonizm POLITYKA I GOSPODARKA
Tragedia Ormian
Ormianie są narodem, którego historia sięga czasów, gdy terytorium Rzymu było najprawdopodobniej jeszcze niezamieszkałe. Bytowali na obszarze większości wschodniej Turcji (od brzegu Morza Śródziemnego), dzisiejszej Armenii, północnego Iranu, do brzegu Morza Kaspijskiego. Ich położenie geograficzne było wyjątkowo niefortunne, co spowodowało, że od okresu średniowiecza nauczyli się żyć bez własnego państwa. Jednak brak ambicji politycznych nie uchronił ich przed mordami ze strony imperialnych potęg. Od XV w. spotykało ich nasilające się z czasem pasmo rzezi. Aż do XX w. najczarniejszym momentem w historii tego narodu były zbrodnie popełnione przez Persów w Północnym Iranie i regionie Nachiczewan, który dziś jest fragmentem Azerbejdżanu.
Najgorsze jednak miało nadejść na początku XX w. Choć mordy czynione przez osmańskich Sułtanów czy tureckich Szachów zdarzały się w przeszłości, były one sporadyczne i nie nosiły znamion planowanego ludobójstwa. To miało dopiero nadejść po rewolucji młodotureckiej w 1909 r.. Obiecując równe prawa mniejszościom i przekształcenie Turcji w państwo europejskie, młodotureccy rewolucjoniści marzyli o tureckim państwie monoetnicznym, wzorowanym na rewolucyjnej Francji. Nie zadowalała ich władza sułtana oparta na religii, a skłaniali się raczej ku przekształceniu Turcji w nowoczesne, świeckie państwo. Z nadzieją na powtórzenie sukcesu wspomnianej wcześniej Francji, planowali eliminację ostatniej tak wyraźnie odrębnej mniejszości narodowej. Włodarze nowopowstałej republiki chcieli tego dokonać nie poprzez barbarzyńską asymilację, jak uczynili to ich francuscy koledzy, lecz poprzez planowaną i przemysłową eksterminację.
W czasie pierwszej wojny światowej mężczyźni ormiańscy byli tępieni na miejscu, a kobiety z dziećmi zmuszane iść wiele kilometrów przez pustynię, bez dostępu do wody i jedzenia. Zginęło wtedy ponad milion Ormian, a setki tysięcy musiało uciekać z ziemi przodków do dalekich i nieznanych im terenów. Terytorium zamieszkiwane przez
Ormian, którzy wzniecili najmniej antytureckich powstań, zmniejszyło się o 60–70 proc. Owo haniebne dzieło zostało dokończone już za czasów modernizatora Turcji, Mustafy Kemala Ataturka, kiedy to zabito pozostałe 250 tys. Ormian i zajęto miasta Kars i Ardahan wraz ze świętą dla nich górą Ararat.
Zagłada trwa
Dziś Ormianie znów borykają się z problemem fizycznej eksterminacji i wypędzenia. Po wojnie o Górski Karabach w 2020 r., na terenach zajętych przez Azerbejdżan nie pozostał żaden Ormianin. W trakcie wojny Rosji z Ukrainą, pozycja Rosji w regionie bliskiego wschodu słabnie, natomiast Turcji i Azerbejdżanu rośnie. Kwestią czasu może być atak Azerbejdżanu na pozostałości okupionego krwią Ormian Górskiego Karabachu i wypędzenia pozostałych mieszkańców. Również otwartą pozostaje sprawa, czy Azerbejdżan nie posunie się dalej i nie zechce zagarnąć części oficjalnego ormiańskiego terytorium. Ormianie są bardzo prozachodnim narodem, witającym Nancy Pelosi wysypem amerykańskich flag na ulicach, jednak zachód pozostaje głuchy na ich wołania o pomoc. Kwestią czasu jest, aż słabnąca Rosja wycofa się z Kaukazu i pozostawi Armenię na pastwę tureckich wilków. Ostatnim pań -
stwem, na które może liczyć Armenia, pozostaje Iran, choć prawdopodobieństwo jego zaangażowania jest niskie. To państwo ma wiele innych, własnych problemów.
Ormianie częściowo pogodzili się już ze swym losem i mogliby wyrazić zgodę na pewne ustępstwa wobec państw tureckich. Polityk z ramienia ugrupowania obecnego prezydenta Armenii, Nikoli Pasziniana, wyraża chęć pójścia na ugodę z Turcją i Azerbejdżanem, jednak państwa te odpowiadają kolejnymi aktami agresji, a Azerbejdżan kontynuuje „odgryzanie” ormiańskich terytoriów. Ormianie nie chcą niczego więcej poza życiem na pozostałościach ziem swoich przodków i dążeniem do poprawy bytu. Czy realizacja tego marzenia o własnym miejscu na Ziemi, które jest oczywistością dla innych narodów, może być udziałem Ormian?
Czy Polska może pomóc?
Pojawia się konkretne pytanie, co Polska może zrobić jako kraj, by pomóc Ormianom? Oczywiście w obecnych czasach nasze państwo nie ma żadnych szans pomóc Armenii militarnie. Dodatkowo Turcja może stać się naszym sojusznikiem, a Azerbejdżan będzie kluczowym dostawcą gazu dla Unii Europejskiej. Co istotne, współpraca z Turcją czy Azerbejdżanem nie wyklucza pomocy Armenii, a nawet współpraca z narodami tureckimi jest dla tej pomocy kluczowa. Turcja bardzo potrzebuje współpracy z Unią Europejską zważywszy na jej ogromne problemy gospodarcze i galopującą inflację. Polska mogłaby lobbować na rzecz zwiększenia współpracy z Turcją, uzyskując sojusznika w kluczowym regionie i lewar na pozostałe kraje Unii. Natomiast w odniesieniu do Armenii, moglibyśmy wynegocjować zakup całej ormiańskiej infrastruktury, nad którą dziś sprawuje zarząd Rosja. Kontrolując ormiańską infrastrukturę w podobny sposób co Rosjanie, możemy zapewnić Turkom, że będą mieli niezakłócony korytarz do Azerbejdżanu, natomiast sojuszniczy dla Turcji polski kapitał w Armenii może stać się gwarantem tego, że Turcja zaniecha ataku na to państwo. 0
TEKST: ARTUR VERYHO
Ormiański naród przeżywał wiele ludobójstw i rzezi, których kulminacja przypadła na początek XX w. i I wojnę światową. Dziś Ormianie nadal walczą o swoje prawo do życia, ponosząc porażki na pozostałości terytorium swych przodków.
grudzień 2022 POLITYKA I GOSPODARKA historia Ormian/
GRAFIKA: ANNA BALCERAK
Neokolonializm a self-hate
Ostatnie trzy wieki historii przyniosły Europie trzy unikalne w historii podejścia do kolonializmu. W XIX w. kongres berliński przyniósł nieznaną wcześniej skalę rozdziału kolonii między graczy, którym, w kontraście do tej wieków poprzednich, najprawdopodobniej nie przynosiła ona żadnych realnych zysków ekonomicznych.
TEKST: DAVID BEDNARCZYK
Wiek dwudziesty to wojny kolonizatorów, proces dekolonizacji – w większości pokojowy w przypadku kolonii brytyjskich oraz pełen przemocy w przypadku kolonii portugalskich i francuskich. Następnie w XXI w. doszło do proliferacji nauk postkolonialnych oraz rozpowszechnienia się oceny moralnej wydarzeń wieków uprzednich. Mimo to, pewien cień relacji podległych wobec byłych ciemiężców jest widoczny do dzisiaj. O ile istnieją przypadki konwergencji – mowa przede wszystkim o Botswanie oraz Rwandzie – to w wielu przypadkach patologie zaimplementowane w czasach kolonizacji nie tylko utrzymują się, ale też są podtrzymywane przez podmioty zachodnie. Brytyjskie koncerny naftowe w Nigerii, francuskie konglomeraty górnicze dogadane z watażkami Kongo czy też australijska kontrola ropy płynącej z Timoru Wschodniego – utrzymują wyzysk surowców, zatrudniając przede wszystkim wykwalifikowanych pracowników ze swoich państw, a nie z tych, w których owe złoża się znajdują. Jednocześnie zatruwają oni środowisko naturalne w krajach, które eksploatują, i bardzo często opłacają dyktatorów czy też społecznie uwstecznione rządzące kasty, żyjące z łatwego pieniądza dostarczanego przez dane mocarstwo Zachodu.
Dziel i rządź
Najlepszym przykładem takiej relacji może być zdominowana przez ludy Hausa i Fulanów klasa polityczna Nigerii. O ile Brytyjczycy najprawdopodobniej zjednoczyli kolonie: muzułmańską Nigerię Północną i zamieszkałą w większości przez chrześcijan – Igbów i Jorubów – Nigerię Południową w celu skłócenia tych trzech grup plemiennych, to szczytem interwencji w organiczne powstawanie relacji w regionie było wsparcie Nigerii w wojnie o niepodległość Biafry (1974 r.), zamieszkałej w większości przez katolickich Igbów, szykanowanych w całej Nigerii niczym Żydzi w czasach pogromów. Oskarżani o bycie jedynie wyzyskiwaczami i pośrednikami, nienawidzeni z powodu wyższego poziomu wykształcenia względem innych, byli tłamszeni przemocą fizyczną przez muzułmańskie ludy północy kraju. Chcąc się odciąć od
GRAFIKA: MARTYNA BORODZIUK
tych, którzy sprawiali im tyle cierpienia, byli atakowani przez rząd federalny za pomocą broni i amunicji przysyłanych przez Brytyjczyków i Amerykanów. Czemu? Czyżby samostanowienie narodów, walka o demokrację i inne mity XX w. nagle stały się nieważne? Nie, po prostu Biafra jako region na południowym wschodzie kraju posiadała znaczącą większość pól ropy w Nigerii. Ryzyko zmiany reżimu kontrolującego je na bardziej wyedukowany i zmobilizowany do działania mogło przynieść radykalnie niekorzystne zmiany dla wielkich kapitalistów Zachodu. Zyski przyszły, dopływy rzeki Niger zostały zatrute, ludność zaczęła chorować, a przemocowa władza Nigerii już nie dyskryminuje – powszechnie stosuje wobec wszystkich grup etnicznych przemoc, głównie w postaci specjalnych jednostek SARS terroryzujących obywateli i dzięki cenzurze internetu. W obecnej chwili przynajmniej jedna czwarta młodzieży Nigerii – państwa, które na początku drugiej połowy wieku będzie miało populację porównywalną z populacją UE – chce wyjechać do Europy. Czy wojska brytyjskie rządzą Nigerią? Nie, ale ten najbardziej ludny kraj w Afryce, przez kapitał i ideologie narzucone przez globalne imperium anglosaskie, sam siebie krzywdzi. Każdy jednak wie, że główną odpowiedzialność za nędzę i ból milionów ponoszą Anglosasi.
(...) patologie zaimplementowane w czasach kolonizacji nie tylko utrzymują się, lecz także są podtrzymywaneprzezzachód.
amerykańskie były w przeszłości w pełni kontrolowane przez kapitał amerykański, głównie przez United Fruits Company, czyli konglomerat uprawiający w m.in. Hondurasie i Gwatemali banany na potrzeby amerykańskie. Podobny mechanizm zachodzi też w państwach Ameryki Łacińskiej obecnie. Najczęściej bardziej zintegrowane gospodarczo z USA niż z sąsiadującymi państwami, są one również często państwami, których rolą w handlu ze Stanami Zjednoczonymi jest masowa, tania sprzedaż surowców żywnościowych czy też kopalnych. Do dzisiaj USA mają nieproporcjonalnie duży wpływ na to, co się dzieje w tej części świata poprzez nakładanie sankcji (i używanie przymusu ekonomicznego do przekonywania innych państw, aby nakładały je równolegle), czy też za pomocą wpływów kulturowych. Dziewiętnastowieczna doktryna Monroe’a wskazująca na to, że USA de facto powinny w pełni kontrolować całą półkulę zachodnią, obowiązuje do dzisiaj.
Rosyjska strefa wpływów
Inne przykłady takiego działania można znaleźć również za Oceanem Atlantyckim. Gospodarki większości państw Ameryki Łacińskiej działają w dużej mierze na korzyść gospodarki amerykańskiej pod postacią tzw. bananowych republik. Państwa środkowo -
Podobnie działała też Rosja na terenie Ukrainy, aż do wzmożenia wojny w lutym 2022 r. Rosyjska propaganda nigdy nie przekonała nikogo co do tego, że to nie oni sami, a wewnętrzni gracze na terenie Ukrainy zdecydowali się siać na jej terenie zamęt. Przez ostatnie trzy dekady stronnictwa oficjalnie prorosyjskie miały często decydujący wpływ na politykę naszego najbliższego sąsiada, a wielu zwierzchników władzy państwowej regularnie odwiedzało Kreml, o czym opinia publiczna była dobrze poinformowana. Podobnie rzeczy się mają w Mołdawii, na Białorusi, w Kazachstanie i innych państwach Azji Środkowej – minimalnie ukryte w swej rosyjskości opcje dominują politycznie i upośledzają te kraje ekonomicznie pod dyktat Moskwy. W bratnim dla Rumunów narodzie dopiero ostatnimi czasy wygrała wybory entuzjastka UE, Maia Sandu, zastępując prorosyjskiego Igora Dodona. Dodon, jako sojusznik Kremla, reprezentował przede wszystkim stabilność, strasząc elektorat potencjalnymi rezultatami wyboru opcji (umiarkowa -
16–17 / kolonizacja a tożsamość POLITYKA I GOSPODARKA
nie) proeuropejskiej. Stabilność ta podobała się Mołdawianom – z powodu rażąco mniejszej od tej w Polsce intensywności przemian ekonomicznych, społecznych i politycznych w Mołdawii po upadku ZSRR, przyzwyczaiła się ona do status quo – obiecanek dotyczących zatrudnienia, tańszej energii i bezpieczeństwa – i wolała je od niekomfortowego psychicznie procesu reform. A to wszystko
W POLITYKA I GOSPODARKA kolonizacja a tożsamość /
Azji
o
ze stałą świadomością, że do prorosyjskiego Naddniestrza, które faktycznie odłączyło się od Mołdawii we wczesnych latach 90., może dołączyć region autonomiczny Gagauzji, uznający się za bliższego Federacji Rosyjskiej niż swemu państwu macierzystemu. Oczywiście dla Rosji prawa mniejszości są jedynie narzędziem do prowadzenia polityki zewnętrznej – wszystko wskazuje na to, że najbardziej
Kreml zechciałby zjednoczenia ziem Mołdawii w postaci federacji uzależnionej od prorosyjskich mniejszości w podejmowaniu decyzji dotyczących całego kraju. Jednakże, tak jak zauważyliśmy w przypadku Ukrainy, a ostatnimi czasy też Kazachstanu, z tego chorego systemu da się wyjść, szczególnie po działaniu elit i przebudzeniu ludności w kwestii jej zniewolenia. Pozostaje natomiast pytanie, czy ludziom jest tak łatwo wyrwać się z opresji w bardziej wyrafinowanym systemie?
Casus Polski
Polska, jako jedno z niewielu państw na świecie, jednocześnie doświadczyło ideologicznej indoktrynacji i ekonomicznej dominacji tak przez siły germańskie, jak i rosyjskie; zarówno przez trzy czarne orły, jak i przez anglosaskiego Lewiatana. W przypadku państw afrykańskich, ciemiężonych przez zachodnich Europejczyków szczególnie w XVIII i XIX w., stale przejawia się dyskusja o bezsprzecznie uzasadnionych reparacjach za wieki wykorzystywania ludności, zniewolenia i ściągania podatków. Jednakże, jak wygląda ta sprawa w przypadku Polski, dominowanej przez Rosjan, Niemców i Austriaków? Kompensata za wieki płacenia
pańszczyzny przez etnicznych Polaków Niemcom (w Prusach finalnie pańszczyznę zniesiono w 1872 r., dziewięć lat po zniesieniu niewolnictwa w USA) nie pojawia się w najmniejszym stopniu w dyskursie publicznym mimo podobnych ram czasowych. Wyobraźmy sobie zastosowanie wobec jakiegokolwiek państwa afrykańskiego podobnych mechanizmów, które stosuje się względem Polski. Demokratyczna Republika Konga zażądała od Belgii reparacji za rzeź milionów rdzennych mieszkańców na rozkaz Leopolda II, na co Belgowie odpowiadają, że uzyskanie niepodległości od oprawców powinno Kongijczyków zadowolić, bo otrzymali ziemie belgijskie. Stąd też wyłania się pytanie – jakie jest źródło akceptacji i usprawiedliwiania procesów kolonizacyjnych i opresyjnych w Europie Środkowej i Wschodniej? Jaki ma ono związek z zewnętrznymi naciskami kulturowymi, które miały wyplenić z naszego kraju jakiekolwiek myślenie strategiczne?
Czy aby usprawiedliwianie kolonizacji jako takiej, lub też próby zapominania tego, jak wyzysk opóźnił rozwój społeczny i ekonomiczny ziem na wschód od Łaby, nie tworzy precedensu? Rewizjoniści historyczni świata anglosaskiego mogliby, korzystając z przykładu Europy Środkowo-Wschodniej, odżegnywać się od odpowiedzialności za swoje czyny w Afryce i Azji Południowej. Takie wykorzystywanie precedensów nie jest bynajmniej czymś abstrakcyjnym, w prawie międzynarodowym podobny schemat był używany przez imperia do uzasadniania działań o wątpliwej ocenie moralnej. Warto przytoczyć chociażby użycie referendum ws. niepodległości Kosowa, wykorzystanego przez rząd FR do uzasadnienia aneksji Krymu poprzez sfalsyfikowane referendum niepodległościowe. Gdy elity intelektualne ludów Afryki czy Azji mają niezdrową tęsknotę za narzuconym systemem, mówi się o self-hate, czy też samonienawiści, powszechnie traktowanej jako poważny problem wśród ludności, która dopiero co wyszła spod buta oprawców. Przykładem może być to, że wielu starszych Hindusów widzi to, co brytyjskie, za naturalnie lepsze od „dzikich” nawyków i tendencji z Indii. Warto zastanowić się, na ile opór wobec kompensacji za kolonizację naszego kraju to realna akceptacja tego, co jest, a na ile są to echa zinternalizowanej niechęci do tego, co brane było przez niektórych naszych sąsiadów za podczłowieczeństwo.
Płd. nazywa się to syndromem kokosa – starsi mówią o swoich potomkach jako
brązowych
W Azji Południowej występuje tzw. syndrom kokosa – gdy starsi mówią o swoich potomkach jako o brązowych na zewnątrz, lecz białych w środku. Czy aby my, Polacy, nie boimy się zawalczyć o sprawiedliwość za wyrządzone krzywdy tylko dlatego, że wewnętrznie czujemy jakieś narodowościowe kompleksy? 0 grudzień 2022
na zewnątrz,leczbiałychwśrodku.
Siema, dzięki, cześć!
Pierwszy kwietnia. Czwarta rano. Upewniam się, że mam portfel, klucze, telefon i kupione parę dni wcześniej okulary. Przed wejściem do pociągu mówię do współtowarzysza podróży: przygodę czas zacząć!. Czuję się, jakby faktycznie coś ciekawego na mnie oczekiwało. Jakbym nareszcie dostał główną rolę. Pierwsza część podróży odbędzie się polskimi kolejami, a druga niemieckimi. Prawdopodobne opóźnienie biorę w rachubę na terenie na wschód od Odry. Mylę się. Pierwszy raz. Pierwszy z wielu. Na zimnym berlińskim dworcu pełnym wiatru i odwołanych pociągów marzniemy przez ponad dwie godziny. Czyżby niemiecki sen już chciał się skończyć?
Dwa dni temu miałem urodziny. Grupą znajomych umówiliśmy się o dziewiętnastej nad jeziorkiem. Zanim dojechałem z dwójką przyjaciół na miejsce rowerami, minęła dziewiętnasta, oni zdążyli wrócić po portfel do mieszkania, mi rozerwała się torba, a butelki, które z niej wypadły, prawie rozbiły się na środku ulicy. Spóźniony i z dwoma winami pod pachą, doszedłem nad jezioro, prowadząc rower po swojej pra wicy. Była już tam francuska jubilat ka (tak, nie tylko ja mam urodziny w najlepszy dzień roku). Po chwili dojechali zapominacze portfela i reszta znajomych. Świece zostały zapalone, najskrytsze marzenia oraz życzenia pojawiły się w dmuchających łepetynach i HUUUU Rozległy się brawa, parę osób śpiewało pod nosem. Oboje dostaliśmy życzenia, karteczki, prezenty. Było przepięknie. Oprócz dwóch osób, wszy scy, którzy ze mną świętowali, jeszcze miesiąc temu nie byli w mojej głowie. Nie marzyłem o spotkaniu ich. Nie wiedziałem, że istnieją. Teraz łączą nas wspomnienia, uśmiechy i wspólne chwile. A w ciągu najbliższych trzech miesięcy wszystko to się jeszcze pomnoży. Cóż, nie mogę się doczekać!
Poranek typowy, choć pierwszy raz od dwóch miesięcy pojechałem innym autobusem niż zwykle. Na stołówce mało się odzywałem. Przy kawie opowiedziałem jeden lingwistyczny żart (po angielsku), ale tylko jedna osoba go zrozumiała. Po powrocie do domu sprawdziłem, czy diabeł nie chowa się za drzwiami. Potem kupiłem papier toaletowy, czym przypodobałem się moim współlokatorom. Potańczyłem, zjadłem kolację i obejrzałem fajny film. Mam niezły plan na następny dzień. Dobranoc. W mieszkaniu byłem o szóstej rano. Współlokatorzy wyjechali parę dni temu i nadal nie wrócili. Wieczorem nie było żadnej imprezy, więc pojechałem rowerem na zachód słońca. Tam, gdzie lubię. Tam, gdzie drzewa nadal rosną i każda kolejna gałąź widzi słońce coraz dłużej. Może właśnie dlatego rosną? Może dlatego ja chciałbym
urosnąć? Przez ponad godzinę jeździłem między zielonymi drzewami i złotymi łąkami. Uśmiechałem się, robiłem zdjęcia i wydzierałem na całe gardło tekst Il Mondo. Dziś było miło. I tak, miło wystarczy.
O Matko Boska! Sierpień?! Przecież dopiero był koniec marca! Próbuję przypomnieć sobie, co się stało. Lipiec? Nie pamiętam… Czerwiec? Maj? To samo. Dobra, to chociaż kwiecień, przecież miałem wtedy urodziny. Kwiecień muszę pamiętać, ale… nie pamiętam. Chwytam za telefon i zaczynam przeglądać zdjęcia. Natrafiam na selfie zrobione w pociągu pierwszego kwietnia. Widzę na nim strach w swoich oczach, choć w tle dostrzegam też trochę kwitnącej nadziei. Przewijam do dnia urodzin. Na jednym ze zdjęć jestem przy brzegu jeziora, a wokół mnie stoją jacyś obcy ludzie. Dostrzegam swój uśmiech. Chwila, przecież ja się tak nie uśmiecham przy obcych ludziach. Dziwne. Po chwili zauważam, że na zdjęciu z urodzin mam założone pomarańczowe okulary. Faktycznie, kupiłem takie w marcu. Przeglądam kolejne życiowe stopklatki, na których uchwycone są momenty, których nie pamiętam, ludzie, których nie kojarzę, miejsca, których magii nie jestem świadom. Prawie wszędzie mam założone te same okulary. Po chwili dostrzegam je na biurku. Szybko je chwytam, nie biorę głębokiego oddechu i zakładam je na mój dość spory nos. Klikam znowu na zdjęcie z urodzin i… nagle pamiętam. Przypominam sobie rowery, kanał, promenadę, gazele, jeziorko, kule, trawę, toasty, frytki, kiełbasy, grille, wycieczki, imprezy urodzinowe oraz te nieurodzinowe, miłostki, uśmiechy, żarty, zachody słońca, zielone drzewa, złote łąki, ludzi i wszystkie wspomnienia nimi wypełnione. Te, które przemknęły tak szybko, że ledwo co się przywitałem, a już musiałem się żegnać i dziękować za to, że w ogóle wpadły mnie odwiedzić. Najchętniej schowałbym je wszystkie pod zamarzniętym jeziorem i wyjmował tylko wtedy, gdy będę chciał sobie przypomnieć, jak żyć. Zawsze myślałem, że od dziecka miałem założone szare okulary. Niektórzy mówią, że w różowych jest całkiem fajnie. Ale ja wolę te, w które zawsze świeci zachodzące słońce. W nich jest miło. I tak, miło wystarczy. 0
Szymon Podemski
Lubi rozwiązywać supły, choć częściej je tworzy. W połowie sierpnia zgubił pomarańczowe okulary. W wieku 12 lat nie złamał nogi – nie został znanym piłkarzem, bo był po prostu za słaby.
/ przemianka 18–19
Ale jestem szybka – myślę po wypiciu zbyt dużej, a zarazem najmniejszej możliwej filiżanki kawy w pracy. Na kofeinowej fali płynę roztrzęsiona przez obowiązki aż do wieczora. Wracam do mieszkania, pakuję się błyskawicznie i tak samo szybko kupuję bilet na pociąg do rodzinnego miasta. Z rozpędu podchodzę zbyt optymistycznie do pozostałego mi do odjazdu czasu. Z gigantyczną walizką (jadę przecież na aż trzy dni…) wybiegam na metro. Następny pociąg za sześć minut. Jak to za sześć, a nie za dwie i pół jak zawsze?! –krzyczę w głowie. Okej, Jakdojade pokazuje, że będę miała dwie minuty na przejście z Metra Centrum na peron Śródmieścia. Ustawiam się w niewidzialnych blokach startowych. Trzy, dwa, jed… ściana. Politechnika. Jeszcze jedna stacja. Wściekam się i klnę w myślach. W końcu wystrzeliwuję z drzwi na musztardowym peronie. Metą mojego sprintu okazują się jednak schody ruchome. Gigantyczna walizka uniemożliwia warszawskie piesze wyprzedzanie na wariata lewym pasem stopni. Mijają mnie sprytniejsi ludzie bez bagażu. Ej, czy to nie jak generalnie w życiu? Nie pogłębiam analizy, pędzę przez Patelnię imponującym slalomem. Oczami wyobraźni widzę, jak dobiegam w ostatniej chwili na opóźniony pociąg i opisuję w działówce całą historię z morałem – że życie czasem robi nam prezent i zwalnia. Otóż: nie robi i nie zwal-
nia. Zbiegając na peron Śródmieścia, widzę jak ostatni skrawek wagonu znika w tunelu. Nawet wolałabym, gdyby drzwi zamknęły mi się przed nosem – byłoby bardziej filmowo. Wzdycham.
Porzucam dotychczasowe tempo i idę noga za nogą, wlokąc walizkę. Robię już nie szybki, a umiarkowany tempem skan dostępnych połączeń i ostatecznie kupuję bilet na Intercity. Muszę przejechać na inną stację. Jestem zmęczona i zła. Jednocześnie zastanawiam się, o co mi dokładnie chodzi. O 20 zł za bilet, który mi przepadł? Siedzę zgrzana po mojej mikropogoni za pieniądzem. Powoli dochodzę do siebie, ale w słabnącym poirytowaniu przegapiam przejazd przez Wisłę – mój mały mindfullnessowy moment podróży, który zawsze obserwuję przyklejona do szyby z zafascynowaniem.
Wysiadam na Wschodniej. Siadam na ławce i patrzę na neon dworca. Próbuję spojrzeć na niego, jak gdybym widziała go pierwszy raz, lata temu. Niepostrzeżenie pochłania mnie dawna perspektywa, przywiezione do stolicy wyobrażenia o przyszłości, tak duże, że nie zmieściłyby się w największej walizce. Od tego czasu zmieniło się wiele, a jednak… nic się nie zmieniło. Myślę o najmniejszych z moich problemów, czyli roztargnieniu i niepunktualności. Zmęczona opieram głowę na dłoni, przyprawiając się tym samym o ból wyżynającej się ósemki. Pierwszy ząb mądrości, myślę. Czyli może ona dopiero nadchodzi.
0 Pasażer kończy bieg MARTYNA BORODZIUK Nie pogłębiam analizy, pędzę przez Patelnię imponującym slalomem.
kultura / Trochę kultury grudzień 2022 Polecamy: 27 FILM Recenzje The Defiant Ones oraz ListydoM.5 30 MUZYKA Księżniczka basu w pierwszym rzędzie Debiutancka płyta Olgi Meder 35 SZTUKA Bibbidi-Bobbidi-Boo O inspiracjach Walta Dinseya słów kilka
fot. Nicola Kulesza
Baudelaire - drobne kilka uwag o zmaganiu
Then the pulse of the city is hushed, and the scales of the water flicker golden and oily under the watching regiment of lamps.
TEKST: ANTONI TRYBUS
Walka, zmaganie zaczynają współtowarzyszyć poecie od momentu jego narodzin. Swoisty moment debiutu, pierwsze łkanie po wyciągnięciu z matczynego łona obarczony jest klątwą załamanej rodzicielki, miotającą złorzeczenia i pięści wznoszącą
Sprawię,żejadtwejnienawiścitryśnie Nanieprawościtwychpodłenarzędzie; Wątłetodrzewkozwichnętakprzemyślnie, Żeswejzarazyrozsiewaćniebędzie!
Wykwita wtedy nad głową nowonarodzonego aureola jej przekleństwa. Które równie dobrze rozumiane być może jako bluźniercze błogosławieństwo wyznaczające los le poète maudit. Nieco więcej światła na motyw ten rzuca fragment części pierwszej Nie-Boskiej komedii Zygmunta Krasińskiego, w którym matka w momencie chrztu syna, wymazującego znamię grzechu pierworodnego, błogosławi go, zarazem przeklinając, jeśli ów nie będzie poetą. W podobnych kategoriach tj. jako błogosławieństwo, poeta z wiersza Błogosławieństwo, rozpoczynającego pierwszy cykl z Kwiatów Zła, SpleenetIdéal, odczytuje przypieczętowany na progu tego świata swój los oraz związane z nim ściśle szlachectwo jedyne – cierpienie. Według Sartre’a, powołującego się na fragmentu niedokończonego listu Baudelaire’a do J. Janine’a, Baudelaire od początku postanowił cierpieć i to więcej niż inni. Dla niego jest ono permanentne, przez co wikła w stan psychicznego napięcia. Człowiek szczęśliwy w oczach Baudelaire’a jest człowiekiem niemoralnym, upadłym. Natomiast nieszczęście nie jest skutkiem zewnętrznych burz, gwałtownym wirem po szoku, katastrofą, lecz najrzadszym produktem zachodzącej w atanorze duszy w procesie Alchemii cierpienia. Dla Baudelaire’a człowiek owładnięty bólem i cierpieniem, powinien troszczyć się o to, by lokować przyczynę swych udręk jak najdalej w przeszłości. Jak sam wspomina w swym poetyckim liście do Sainte-Beuve’a Trucizna sączyła się kropla po kropli we mnie, który od piętnastego roku życia pochylony nad otchłanią w lot
rozumiałem westchnienia Renégo i do ostatniej żyłki przepełniony byłem przedziwnym pragnieniem Nieznanego. Jednak przyczyny owych cierpień można doszukiwać się dużo głębiej, w samym grzechu pierworodnym. Bez owego klucza religijnego Baudelaire nie istnieje. W tym miejscu nasuwa się werset z Księgi Rodzaju – Do niewiasty powiedział: Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci…(Rdz 3,16). A poród poety, poety przeklętego jest szczególnie bolesny.
Charles Baudelaire, jak sam w zwyczaju miał się przedstawiać syn księdza, przyszedł na świat 9 kwietnia 1821 r. Tym samym jego położenie, jako poety rozpoczynającego swe literackie zmaganie w latach 40. XIX w., było co najmniej niewygodne ze względu na konieczność odniesienia się do, jakby to ujął Norwid, rówieśnik Baudelaire’a, wielkoludów. W swej książce Lęk przed wpływem. Teoria poezji Harold Bloom podkreśla, że aby stać się wielkim poetą, pretendent musi pokonać wpływ dominujących poprzedników, zdetronizować ich i zastąpić, a zatem skazany jest na negację, polemikę, bunt wobec tego, z czego wyrasta, a co leży u źródła jego twórczości. W swym znakomitym wstępie do Kwiatów Zła, Paul Valéry pisał: Problem musiał przedstawiać się dla Baudelaire’a tak oto – jak stać się wielkim poetą, który wszakżeniebyłbyaniLamartine’em,aniHugo,ani Mussetem.Nietwierdzębynajmniej,żew przypadku Baudelaire’a zamysł ten miał charakter świadomy; nieuchronnie musiał jednak tkwić w Baudelairze –ba,zamysłtenbyłsamymBaudelaire’em.Był jego racją stanu. Baudelaire, jak pragnął zauważyć w szkicu literackim O kilku motywach z Baudelaire’a Walter Benjamin, miał przed oczami owe puste miejsca, punkty zaczepienia, na których jego racja stanu, emancypacja przeżyć mogła się oprzeć. To właśnie w nich ulokowane są dzieła, dzieła historyczne, pragnące być takimi oraz pojmowanymi właśnie w ten sposób. Penetrują one wcześniej niezgłębione w literaturze bezmiary „nowoczesności” i „współczesności”, których ucieleśnieniem jest miasto – Paryż. Pierwszy z poetów przeklętych jest świadkiem porzucenia przez świat starej wylinki i przedzierzgnięcia się w nową postać. Proces ten przeprowadzony został, w latach 1853–1870,
~ H. Crackanthorpe, Vignettes (1896)
z architektonicznym rozmachem Hausmanna na żywym ciele Paryża II Cesarstwa. Ujęty został on w wierszu Baudelaire’a Łabędź:
Andromacho,otobiemyślę.Strumieńmały, Tobiedne,smutnelustro,gdziezalśniłprzedlaty Twychwielkichcierpieńwdowichmajestatwspaniały, TenSimois,kłamca,łzamitwoimibogaty, Użyźniłnaglepamięćmą,płodnąwwidzenia, GdymprzeznowyCarrouselprzechodzącniezwlekał. StaregoniemajużParyża(taksięzmienia Kształtmiasta,prędzejjeszczeniżserceczłowieka); Paryżsięzmienia!Lecztrwawsmutkumegoglorii! Pałace,rusztowania,marmurukawały, Stareprzedmieścia,wszystkogodnealegorii, Idrogiemewspomnieniasącięższeniżskały.
Oraz w dalszej części:
W tej estetycznej refleksji moderna przenika się z antykiem w sposób wyjątkowy. Jak zauważa Benjamin, postać Paryża w wierszu jest ułomna, wpleciona w symbole ułomności. Stworzenia – murzynka i łabędź; historycznej – Andromacha, wdowa po Hektorze i żona Helenusa. Owcami tej ułomności jest żal oraz beznadziejność, jeśli chodzi o perspektywy na przyszłość. Ostatecznie to właśnie ta ułomność najściślej poślubia nowoczesność z antyku. Przeszłość pełni więc ważną rolę w kształtowaniu współczesności, niczym powracające fatum zapewnia ciągłość istnienia. To właśnie ona jest „historycznością”. Charles Baudelaire, jako jeden z pierwszych, dostrzega ową prawidłowość – w jego dziełach Paryż to kalejdoskopowy obraz ludzi i miejsc, to przemijanie. Nosi on cechy wypływające wprost z własnej ułomności. Jak pisze Benjamin: Zmierzch poranka to uformowane w materii miasta pokasływanie człowieka, który się obu-
kadencję podsumuję słowami Maryli Rodowicz: jazda, i basta, i stop
20–21 / o zmaganiu KSIĄŻKA
dził; „Słońce” przedstawia miasto wyblakłe niczym starą materię w świetle słonecznym; starzec, który codziennie od nowa zrezygnowany sięga po swe narzędzie, ponieważ w starości nie opuściły go troski, to alegoria miasta, a staruszeczki – „Les petites vieilles” – są wśród mieszkańców jedynymi istotami uduchowionymi. Wiersze te są zastrzeżeniem wobec wielkiego miasta, stojącymi w opozycji do prawie całej poezji wielkomiejskiej. U Baudelaire’a pojęcie ułomności wielkiego miasta znajduje się u genezy trwania wierszy, jakie napisał o Paryżu. Idea ta, obecna w Kwiatach Zła, rozwinięta zostaje w wydanym pośmiertnie w 1869 r. cyklu poematów prozą Paryski Spleen. Znamienną zdaje się być już dedykacja dla Arsene’a Houssaye’a, go rozpoczynająca.
Kto z nas nie roił w dniach ambicji o cudzie prozy poetyckiej, muzycznej bez rytmu i rymu, dość giętkiej i skontrastowanej, aby mogła oddać liryczne drgnienia duszy, falowanie marzeń, skoki świadomości?
Życie w wielkich miastach, krzyżowanie się ich niezliczonych powiązań rodzi ten obsesyjny ideał. Czy pan sam, drogi przyjacielu, nie próbował przełożyć na pieśń ostrego krzyku Szklarza i wyrazić w prozie lirycznej smutnych sugestii, które ten krzyk, poprzez mgły ulicy, śle wysoko, aż pod mansardy?
We wspominanym już wyżej szkicu literackim O kilku motywach z Baudelaire’a, w kontekście owej dedykacji Walter Benjamin dochodzi do dwojakiej konstatacji. Po pierwsze zauważa w niej ścisły związek między figurą szoku a kontaktem z wielkomiejskimi masami. Po drugie powyższa dedykacja tłumaczy, jak właściwie należy rozumieć ludzkie masy. Tłum w twórczości Baudelaire’a znajduje się między słowami. Nie stał się on modelem dla żadnego z jego utworów, choć z pewnością można mówić o nim jako o ukrytej figurze w jego dziele, co odczuwalne jest również w dedykacji otwierającej Paryski Spleen. Masa – ta ruchliwa zasłona, jak ją określa Benjamin, przez którą Baudelaire’a oglądał Paryż, nadaje kształt jednemu z jego najznamienitszych utworów z Kwiatów Zła. Tłum rojący się w zgiełku miasta, wpływa w pełni na przebieg zdarzeń z sonetu Do przechodzącej, tak jak ruch żaglowca zależy od wiatru.
Wpiekielnymzgiełkumiastaroiłysiętłumy. Smukła,szczupła,wżałobie,jakposągcierpienia, Minęłamniekobieta,rękąodniechcenia Unosząctreniwelonruchempełnymdumy. Gdyzręcznieipoważnieprzechodniówwymija, Patrzącnaniąskulony,nibyobłąkany, Piłemzbłękituóczjej,gdzieśpiąhuragany, Tęsłodycz,coczaruje,rozkosz,cozabija. Błyskawica…nocpotem!Zniknęłaśpiękności, Wktórejspojrzeniunowemizabłysłyzorze! Czyliżujrzęcięznowudopierowwieczności? Gdzieindziej,stąddaleko!Późno!Nigdymoże!
Janieznamtwojejdróg,tyśmojejnieznała, Ty,którąbyłbymkochał,ty,cośtowiedziała!
W nurcie ciżby poeta wymienia spojrzenie z Przechodzącą, tłum w całej swej hojności użycza mu szoku owego zjawiska. Jak podkreśla Benjamin, owa masa nie może być rozumiana wyłącznie jako przeciwnik, wrogi żywioł. Jest on jednocześnie żywiołem umoż -
liwiającym odczucie w pełni figury katastrofy. Bo to, co zachwyca mieszkańca metropolii jest miłością nie tyle od pierwszego, ile od ostatniego wejrzenia. Tą która dotyka samej istoty jego uczuć. Benjamin dostrzega w tym zjawisku również seksualne podrażnienie, które może przytrafić się człowiekowi jedynie w samotności. Zmaganie, pojedynek z szokiem towarzyszy więc nieustannie poecie w przepoczwarzającym się w nowoczesność mieście. Doświadczenia owego szoku określiły fakturę poezji Baudelaire’a. Pragnął on całą swoją duchową i fizyczną osobą odparować go, niezależnie od tego, gdzie go napotkał. Fechtunek stał się więc obrazem obrony przed szokiem, z którego pierwszy poeta przeklęty uczynił centrum swojej pracy twórczej. Wiedział on, co znaczy wydać się na pastwę przerażenia, przywoływać je. Opisy jego osoby, autorstwa jemu współczesnych, wskazują na nieustanne tkwienie Baudelaire’a w sercu swego zmagania. Zaś Baudelaire, jak zauważa Benjamin, sportretował siebie samego w trakcie jednego z owych fantastycznych pojedynków, w początkowej strofie wiersza Słońce.
Nędznymiprzedmieściami,gdziewoknachrolety Skrywająprzedoczamimiłosnesekrety, Gdzieokrutnegosłońcabezlitosneciosy Godząwmiastaipola,idachyikłosy, Wędrujępochłoniętydziwacznymćwiczeniem: Zarymemuganiającsięjakzazbawieniem, Nasłowachpotykającsięjaknakamieniach, Czasemnawerstrafiającprzeczutywmarzeniach.
Benjamin na podstawie owych fragmentów rozszyfrowuje obraz fechmistrza: ciosy, które ów rozdaje, mają mu utorować drogę pośród tłumu, niezależnie, czy jest on spotykanym na pustych uliczkach widmową zbieraniną słów, fragmentów i początków wierszy, czy masą ludzką drążącą arterie Paryża. Nie oznacza to, jednak, że ciosy pozostają bez odpowiedzi, to raczej tłum częściej wyprowadza drapieżne ataki wobec poety, który musi odparowywać je całym sobą. Nie zawsze skutecznie. 0
grudzień 2022 o zmaganiu / KSIĄŻKA
Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek
TEKST: EMILIA MIKUŁA
Lubię poznawać historie kobiet, szczególnie te, które dotyczą wykonywanych przez nie zawodów niebędących „zarezerwowane” dla tej płci. Dzisiaj możemy zobaczyć, w jak wielu dziedzinach są widoczne kobiety i to jest wyjątkowe. Mimo upływu lat w dalszym ciągu kobiety potrafią zaskoczyć. Za każdym razem podziwiam tę odwagę, siłę i wytrwałość, którą pokazują innym. Jeśli czegoś naprawdę chcą, robią to, nie zważając na kulturowe przeciwności.
W dniach 30.09.2021–27.02.2022, przy okazji publikacji książki Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek, w Domu Spotkań z Historią w Warszawie była prezentowana wystawa czasowa pod tym samym tytułem, której archiwalną wersję nadal można znaleźć online. Autorką wspomnianej książki jest Monika Szewczyk-Wittek – polska kuratorka, fotoedytorka, dziennikarka, zajmująca się przeprowadzaniem wywiadów z fotografami oraz fotografkami, a także pomysłodawczyni przedsięwzięć promujących fotografię. Dzięki jej twórczości czytelnicy mogą poznać bliżej sylwetki kobiet stojących za obiektywami. Bohaterkami jest dziesięć z nich, które rozpoczęły swoją przygodę między latami 70. a latami 90. lub współcześnie.
Dzięki książce czytelnik poznaje sylwetki Anny Beaty Bohdziewicz, Anny Brzezińskiej, Iwony Burdzanowskiej, Joanny Helander, Marzeny Hmielewicz, Anny Michalak-Pawłowskiej, Anny Musiałównej, Anny Pietuszko-Wdowińskiej, Agnieszki Sadowskiej oraz Mai Sokołowskiej. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest to, że na dziesięć rozmówczyń aż pięć ma na imię Anna, na co również sama autorka żartobliwie zwraca uwagę. To, co łączy wszystkie bohaterki, to ich pasja do fotografii. Ich historie są różne, jedne zaczynały robić zdjęcia już we wczesnych latach dzieciństwa, w przypadku innych fotografia jest czymś, co pojawiło się znacznie później. Różne charaktery, ale silne osobowości – cecha potrzebna między innymi do tego, by móc przepchnąć się przez tłum mężczyzn i zrobić „to zdjęcie”. Celem książki jest nie tylko pokazanie fotografii jako pracy, lecz również skupienie się na różnych okolicznościach, w jakich bohaterki mia
ły możliwość przebywać, wydarzenia, których doświadczały, życie, które prowadziły i to, jak teraz wygląda ich związek z fotografią. Polskie fotografki pokazywały i pokazują swoje umiejętności zarówno w kraju, jak i za granicą. Na przestrzeni ostatnich 50 lat wiele ich zdjęć zostało opublikowanych w takich magazynach jak: „New York Times” (Anna Brzezińska), „Newsweek”, „Polityka”, „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik” (Anna Musiałówna –„Minus jeden” reportaż dotyczący aborcji opublikowany w 1976 r.), „The Guardian”, „National Geographic” (Marzena Chmielewicz), „Kurier Polski”, „The Independent” (Anna Beata Bohdziewicz od lat 90. do dnia dzisiejszego publikuje tam reportaże), „Wysokie Obcasy”, „Forbes Woman”, ale też w wielu innych – zarówno polskich, jak i zagranicznych tytułach. Fotografki pokazywały swoje prace na wystawach swoich, ale również współtworzonych. Oprócz wystaw i publikacji, bohaterki są laureatkami licznych konkursów.
Okres między latami 70. a 90. był bogaty w zaplecze fotoreporterskie, a szczególny wpływ na to miały zmiany polityczne. Na ukazanych w książce zdjęciach możemy zobaczyć zarówno zdjęcia przedstawiające same autorki, jak i te przez nie wykonane. uwieczniające szczególnye wydarzenia zapisane w historii Polski z tamtych lat. Szczególnie lata 80. w Polsce obejmowały największe poruszenie w społeczeństwie, chociażby przez wprowa-
dzenie stanu wojennego, który miał wpływ na wszystkich obywateli i obywatelki Rzeczypospolitej. Bohaterki zajmowały się fotografią różnego rodzaju – od zaangażowanych reportaży społecznych po fotografię polityczną, studyjną, naukową, sportową i artystyczną. Pracowały także jako fotoedytorki, były szefowymi działów fotograficznych w mediach. Publikowały w wielu cenionych tytułach prasowych polskich i zagranicznych, prezentowały swoje zdjęcia w licznych albumach i na wystawach. Dla wielu z nich fotografia to sposób na życie – tymi słowami autorka Monika Szewczyk-Wittek określa swoje Bohaterki.
Co jest wyjątkowego w książce Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek?. Główną rolę w tym odgrywa wspomniane w tytule słowo „niepowiedziane”. Wiele z historii zostało ujawnionych po raz pierwszy, dla niektórych z kobiet był to pierwszy spisany wywiad. Szczególnie dlatego rozmowy te mają cenną wartość i widać, jak wielkim zaufaniem, obdarzono autorkę.
Bycie fotografką w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn nie należy do najłatwiejszych, sama autorka zwraca uwagę na problem, jaki miała podczas szukania bohaterek swojej książki: (...) ponad piętnaście lat temu jeszcze w trakcie studiów (…) miałam okazję poznać znakomitych fotografów, dziennikarzy i dziennikarki. A co z fotografkami? W tamtym czasach było ich niezwykle mało! Kilka nazwisk. W warszawskim zespole
Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek Monika Szewczyk-Wittek Dom Spotkań z Historią Warszawa, 2021 OCENA:
22–23 / recenzja KSIĄŻKA
: 88889 źródło: materiały prasowe
nie pracowała wówczas ani jedna kobieta Monika Szewczyn-Wittek również zaznacza, jak ważną rolę pełnią fotografowie oraz fotografki i zwraca uwagę: Zgadzamsięz tymcopowiedziałamiw rozmowie Anna Beata Bohdziewicz: że fotografowie i fotografki są niedopytani… wciąż jest konieczne, by uczyć odbiorców szacunku do tego medium i do tych, którzy ten zawód wykonują.
Autorka przeprowadziła 10 rozmów, ale sama zwraca uwagę, że miała kontakt z większą gru-
pą fotografek, jednak przez pandemię oraz brak chęci dzielenia się swoją historią z większą grupą odbiorców część z nich nie została opublikowana. Widać zatem, że nie jest to koniec tej historii. Niektóre z twórczyń zawiesiły swoją działalność w fotografii, inne zaś do dnia dzisiejszego czynnie publikują swoje prace.
Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek jest to książka warta uwagi, ponieważ pokazuje wyjątkowe obrazy w posta -
ci biało-czarnej analogowej fotografii, która aktualnie powraca na rynek jako fotografia „vintage”. Porusza ona również kwestie techniczne, które z pewnością zainteresują osoby zajmujące się robieniem zdjęć. Samo wydanie jest bardzo estetyczne, ale przede wszystkim warto poznaćte dziesięć kobiet i ich historie. Może być to duża dawka inspiracji do tworzenia na różnych etapach, do tworzenia marzeń, jak i ich realizacji. 0
Ciemniejsza strona Grecji
Autor Zachodu Słońca na Santorini bierze za rękę i wyprowadza z błędu. Zapomnij o ulotkach biur turystycznych napisała w blurbie Paulina Młynarska i wydaje się, że trafiła w sedno tej książki. Dionisios Sturis przedstawia Grecję prawdziwą, stojącą przed licznymi wyzwaniami ojczyznę skrajności, będącą czasem zaprzeczeniem ideałów płynących z okresu klasycznego starożytnych Aten.
W książce Zachód Słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji przewijają się dwa główne wątki. Pierwszy, bardziej intymny, opisuje historię rodzinną autora. Jako dziecko uciekł on z mamą od znęcającego się ojca, Greka, do rodziny z Polski. Mimo że wychowywał się wśród Polaków i uczęszczał do polskiej szkoły, a języka greckiego niemalże nie miał wokół siebie, wciąż posiada obywatelstwo Grecji. Jest to przyczyną nieprzyjemnej niespodzianki, gdy na granicy bułgarsko-greckiej, po wielogodzinnej podróży autokarem, zostaje zatrzymany przez pograniczników. W systemie widnieje informacja, że nie wypełnił obowiązku służby wojskowej. Jedynie dzięki uprzejmości strażnika nie trafia do aresztu i zyskuje kilka tygodni na rozwiązanie problemu. W ciągu swojego pobytu w ojczyźnie nie tylko musi zażegnać problem jego relacji z państwem, lecz także sprostać drugiemu, trudniejszemu wyzwaniu – uporządkowania relacji z ojcem, tym samym, przed którym uciekał z matką na początku życia i z którego winy musi się teraz tłumaczyć z niestawienia się w wojsku. Przywołuje to liczne pytania, na które tylko sam autor może znaleźć odpowiedzi.
Drugim wątkiem jest sytuacja polityczna w Grecji. Dionisios Sturis opisuje proces sądowy przywódców partii politycznej, która przez lata była obecna w tamtejszej przestrzeni publicznej. Przyczyną postępowania jest zabójstwo rapera – Pawlosa Fisasa, który w swoich utworach bezkrytycznie opisywał zło wyrządzane przez ksenofobię. Wydaje się niemożliwe, by trzecią siłą w jakimkolwiek parlamencie w Europie było ugrupowanie faszystowskie, wzorujące się na NSDAP, posiadające własne bojówki, które bezkarnie zabijają i ranią przedstawicieli mniejszości. A jednak, taka sytuacja miała miejsce w Grecji – właśnie w taki sposób działał Złoty Świt. Przez lata przywódcy tej partii czuli się bezkarni, organizując kolejne ataki na imigrantów, które były finansowane między innymi dzięki subwencji z budżetu państwa. Ta opowieść przedstawia Grecję nieznaną przeciętnemu Polakowi, taką, która dopiero stara się poradzić sobie z traumą wywołaną szokującymi wydarzeniami ostatnich lat, nieprzyjazną nowym przybyszom. Jest to pewnym paradoksem, gdy popatrzymy na liczne oferty urlopowe zapraszające na wyspy greckie obywateli niemalże wszystkich państw świata.
Te dwa, wydawać by się mogło, niezwiązane ze sobą wątki, łączy proste pytanie Apo pu ise? Autor zadaje je samemu sobie, pytają go o to krewni ze strony ojca, ale również pojawia się ono, często retorycznie, przed rozpoczęciem ataku zadawanego przez bojówkarzy osobom
o innym kolorze skóry. Te pytanie po polsku brzmi skąd jesteś? i jest głęboko zakorzenione w kulturze kraju Arystotelesa i Platona. Dlatego też książka Zachód Słońca na Santorini poprzez swoje wątki jest tak naprawdę próbą odpowiedzi na to brzmiące nad wyraz banalnie pytanie, które jest stawiane przed każdym Grekiem, ale też samą Grecją 0
grudzień 2022 recenzja /
Zachód Słońca na Santorini
ocena: 88888
Dionisos Sturis Wydawnictwo Poznańskie Poznań, 2021
KSIĄŻKA
TEKST: REMEK SKIERSKI
Malibu płonie
Kolejna powieść autorki Siedmiu mężów Evelyn Hugo i DaisyJonesandtheSix tym razem przenosi nas na zachodnie wybrzeże Stanów, do słonecznego Malibu. Tam poznajemy rodzeństwo Riva: najstarszą Ninę, uzdolnioną surferkę i kalifornijską piękność,braci w prawie jednakowym wieku: Jaya i Huda, którzy wspólnie łapią fale i robią zdjęcia oraz najmłodszą Kit, dopiero co wchodzącą w dorosłość i odkrywającą, kim chciałaby zostać.
Historia zaczyna się jednak pokolenie wcześniej, gdy utrzymująca restaurację rodziców młoda June poznaje bożyszcze nastolatka – Micka Rivę, znanego piosenkarza i łamacza serc. Dzięki retrospekcjom na kartach książki odkrywamy ich burzliwe uczucie i próby wspólnego wychowywania czwórki dzieci. Te sceny z przeszłości pozwalają czytelnikom lepiej poznać głównych bohaterów Malibu płonie. Gdy między rodzicami dzieje się źle, najstarsza Nina przejmuje inicjatywę i zajmuje się młodszym rodzeństwem. Jest zaradna, pracowita, oddana innym i świadoma swoich zalet. Dbała o innych przez całe swoje życie, ale kiedyś może nadejdzie czas, by zadbała również o siebie. Chłopcy, którzy pracują nieustannie nad swoimi sportowymi i artystycznymi karierami, w międzyczasie pokonują napotkane po drodze przeciwności. Są oni ze sobą bardzo zżyci. Gdzie widać Huda, tam jest też Jay. Od zawsze wspierali się, gdy ojca nie było w domu lub gdy mama nie mogła się nimi zająć. Lektura jednak udowodni, że nawet dobre rodzeństwo może się poróżnić. Kit natomiast chce pokazać najbliższym, że nie muszą jej traktować jak dziecko, ponieważ bardzo dobrze radzi sobie sama. Pragnie w końcu poczuć się dorosłą kobietą i zabłysnąć jako Kit Riva, a nie siostra czy córka kogoś sławnego o tym samym nazwisku. Dziewczyna jednak wciąż odkrywa, kim jest, a pod koniec powieści zaskakuje nie tylko czytelników, lecz także samą siebie.Mick Riva jest postacią, którą zdecydowanie najtrudniej jest polubić. Nie potrafi stanąć na wysokości zadania i być przy swojej rodzinie, gdy ta go potrzebuje. Mimo że w głębi serca chciałby być dobrym mężem i ojcem, styl gwiazdy rocka jest nieodłącznym elementem jego życia, którego nie jest w stanie porzucić, nawet jeśli czuje się w nim czasem po prostu… samotny.
Wydarzenia rozgrywające się w teraźniejszości skupiają się na organizowanej przez Ninę dorocznej imprezie w odziedziczonym po matce domu przy plaży. Zjawia się tam śmietanka całego wybrzeża: od gwiazd filmowych, przez utalentowanych muzyków, aż po bijących rekordy sportowców. W trakcie 24 godzin, w które wlicza się sama impreza i jej przygotowanie, na wierzch wypływają wszystkie konflikty. Kulminacyjne wydarzenia zostawiają czytelnika z wypiekami na twarzy i „szczęką na podłodze”.
Taka właśnie jest Taylor Jenkins Reid, wciąga w świat blichtru i gwiazd, nakreśla nieidealnych, ale jakże intrygujących bohaterów i nie pozwala oderwać się od lektury nawet na sekundę. Jedyny mankament powieści Malibupłonie to zbyt wielkie rozdrobnienie perspektyw, z których opowiadana jest historia. Często zdarza się, że rozemocjonowany czytelnik zapoznaje się z rozdziałami opowiadanymi przez gości imprezy i postaci mocno drugoplanowe, co hamuje akcję w momentach, w których chce on jak najszybciej poznać rozwiązanie sprawy. Zabiera to też miejsce na głębsze rozbudowanie postaci rodzeństwa Riva, chociażby Jaya i Huda, którzy mają zdecydowanie za mało swoich rozdziałów.
Mimo wszystko warto zapoznać się z twórczością Taylor Jenkins Reid, która zabiera czytelników w niesamowity świat gwiazd i zaskakujących wydarzeń. W Stanach wydano już kolejną jej powieść, Carrie Soto is back, która niedługo ukaże się również w Polsce.
JAROSZ
Malibupłonie Taylor Jenkins Reid Wydawnictwo Czwarta Strona Warszawa, 2022
ocena: 88887
Jana jest zwyczajną siedemnastolatką mieszkającą w Londynie. Chodzi do szkoły, ma rodzinę, przyjaciół, chłopaka. Wyróżnia ją natomiast androgyniczna uroda. Pewnego dnia, choć wcale tego nie oczekiwała, los się do niej uśmiecha – zostaje zauważona i zwerbowana do czołowej agencji modelek. Według otoczenia ma idealne warunki do podbijania świata mody, jednak sama nigdy nie myślała o sobie w takich kategoriach, ani nie przypuszczała, że dołączy kiedyś do branży fashion. Wchodzi do zupełnie obcego dla siebie świata. Niemal z dnia na dzień zyskuje rozgłos i rozpoznawalność. Castingi, wybiegi, sesje, okładki, stroje od projektantów – wszystko to brzmi jak piękny sen. Nikt jednak nie przygotował Jany na to, ile wyzwań i wyrzeczeń wiąże się z wejściem do tej branży. Dziewczyna równie szybko przekonuje się, że świat mody to nie tylko sława i pieniądze, lecz także presja dopasowania się do obowiązującego kanonu piękna, zaburzenia odżywiania, stres, używki, uzależnienie od leków, przedmiotowe traktowanie, molestowanie oraz samotność wśród ludzi. Powieść Juno Dawson Targ mięsny to słodko-gorzka historia obnażająca branżę modową. Autorka bez ubarwiania, w wiarygodny sposób odsłania jej prawdziwe oblicze i uświadamia, że nie wszystko wygląda tak kolorowo jak na billboardach i w magazynach. Modeling mocno różni się od wyobrażeń nastolatek na jego temat. W świecie Targu mięsnego liczy się tylko wygląd, ciało staje się towarem, który ma zachwycać, być narzędziem i środkiem do celu. Na wyprzedaży są moralność i jakiekolwiek inne wartości.
Narracja książki jest prowadzona w pierwszej osobie liczby pojedynczej, dzięki czemu czytelnik poznaje pełen obraz myśli i przeżyć głównej bohaterki. Towarzyszy Janie podczas castingów, sesji zdjęciowych czy fashion weeków w najróżniejszych zakątkach świata. Jest świadkiem tego, jak diametralnie zmienia się życie dziewczyny, jak oddala się od rodziny, przyjaciół i chłopaka oraz jak z każdym dniem staje się coraz bardziej wycieńczona. Na przestrzeni książki w dziewczynie zachodzą zmiany, jednak mimo bycia otoczoną światem luksusu i przedmiotowości, pozostaje wierna swoim wartościom. Powieść Juno Dawson jest poruszająca i dosadna. Przyciąga swoją tematyką, którą nieczęsto spotyka się w literaturze. Dynamiczna akcja sprawia, że z każdą stroną w czytelniku narasta niepokój. Targ mięsny pokazuje, że modelka ma nie tylko ciało, ale również głos, którego powinna używać, gdy ktoś przekracza jej granice. Problem molestowania seksualnego nie ominął tej branży, dlatego dużym plusem jest poruszenie tu tematyki #metoo i #timesup. Książka przypomina o tym, że ofiara nigdy nie jest winna i że jeśli dzieje się coś złego, ma prawo powiedzieć nie. Jest to obowiązkowa lektura dla każdej nastolatki.
ALEKSANDRA
ocena: 88889 Ciało jako towar luksusowy źródło: materiały prasowe źródło: materiały prasowe / recenzje KSIĄŻKA 24–25
KLAUDIA
SMĘTEK Targmięsny Juno Dawson Books4YA Warszawa, 2021
Proza życia jest filmowa
Trudno mi już dzisiaj określić, kiedy miał miejsce mój pierwszy kontakt z rumuńską kinematografią, ale jedno mogę powiedzieć na pewno – był to jeden z piękniejszych rejsów filmowych, jakie rozpocząłem. A co najważniejsze, on nadal trwa od momentu, w którym wypłynąłem na te, jakże odległe od stałych kinowych konwenansów, wody…
Przeszło półtorej dekady temu na festiwalu w Cannes, Cristian Mungiu, otrzymując Złotą Palmę za swoje 4miesiące, 3tygodniei2dni, zwrócił na chwilę uwagę całego świata filmu ku wcześniej (niesłusznie) niedocenianym, acz wybornym, współczesnym kinie rumuńskim. Zekranizowanie prozaiczności życia, kojarzone dotychczas z ,,banałem”, po który boją się sięgać nawet najznakomitsi amerykańscy reżyserzy (no może z wyjątkiem kilku, z Richardem Linklaterem na czele), okazało się kunsztowne i pożądane przez publikę. Owa prostota zasługuje na powagę, nie tylko z samego faktu umiejętności przedstawienia codziennej egzystencji, lecz także nade wszystko za jej ukrytą metaforykę. Zachwyt krytyków wobec twórczości Mungiu, ale także innych ojców rumuńskiej kinematografii takich jak Netzer czy Muntean, wytworzył zjawisko rumuńskiejnowejfali W całym tym fenomenie kinowym zadziwia mnie, jak równie bulwersuje, nazywanie twórczości Mungiu czy Munteana niszą. Problem jest tym poważniejszy, że owego stwierdzenia nie używają tylko ci, którym kultura wyrosła na terenach dawnej Dacji jest obca, lecz także będący z nią blisko związani. Tym gorsze, że nie są to jedynie wyczytane w czasopiśmie ,,Kino” slogany, tylko opinie, które usłyszałem od wywołanych powyżej.
Kilka tygodni przed wybuchem pandemii, oczekując samolotu na lotnisku w Luqa, począłem zagadywać siedzącą obok grupę z Rumunii. Okazało się, że ci przedstawiciele pokolenia Y, swe życie od urodzenia wiązali z Klużem. Nie słyszeli oni jednak, że jest on miejscem znanym na całym świecie, nie wyłącznie z powodu malowniczych górskich krajobrazów, a właśnie dzięki twórczości Mungiu. Zapewne myślałbym do dzisiaj o ich braku świadomości kulturowej w kategorii dowodu anegdotycznego, jednak zaciekawiony tym problemem, zacząłem wnikliwie penetrować prasę. Moja dogłębna analiza publicystyki (nie tylko tej ze świata filmu) natknęła mnie na artykuł Sebastiana Pytela. Ów dziennikarz na łamach „ArtPapieru” tylko potwierdził moją smutną tezę, argumentując to faktem, że współczesne rumuńskie społeczeństwo nie sięga po rodzime produkcje, gdyż nie ma chęci oglądać swojego życia na ekranie. To zjawisko jest ciekawe, ponieważ w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy wynika ono z kompleksów tamtejszej społeczności, czy
z oczekiwania fabuł pełnych rzeczy niezwykłych.
Być może to różni ją od tej ,,zachodniej”, gdyż nie patrzy na zekranizowaną normalność w celu zapobiegania niechcianym sytuacjom i przepracowania własnych traum.
Wrócę jednak do kontekstu samego miejsca pochodzenia moich rozmówców. Podkreślę przy tym, że niebanalnego, gdyż inspirującego samego Cristina Mungiu do stworzenia Egzaminu. Dzieła z punktu widzenia socjologicznego idealnie obrazującego społeczeństwo państwa, które po komunistycznej dyktaturze Ceausescu zaczyna swój rozwój. Ludziom tym niestety wciąż nieobca jest spuścizna minionej epoki. Korupcja, uwikłanie w pewne układy, to tylko pozornie schodzący do lamusa czynnik, który mocno wpływa na ich życie. Nam, obywatelom znad Wisły, to problematyka jakże bliska, ale przecież dla przeciętnego Francuza czy Anglika może być swego rodzaju orientem. Przynajmniej dlatego zostaje tamże doceniana. Ta „egzotyka” może pobudzić do refleksji, ale też pomóc zrozumieć specyfikę życia w dawnych „Demoludach”.
Wyjątkowym wydźwiękiem Egzaminu jest ukazanie przez reżysera tzw. kompleksu zachodu. Pokazuje to na przykładzie ojca, który jest gotów uczynić bardzo odważne kroki w celu zapewnienia swojej córce studiów w Anglii. Robi to tylko po to, aby jego dziecko nie musiało brnąć w tym niewolnym od układów społeczeństwie, a iść przez życie z duchem legalizmu; sam przy tym niejednokrotnie łamie prawo. Czy cel mógłby uświęcać środki? Tutaj trudno mi wydać jednoznaczny werdykt. Zrobić to mógłbym natomiast, osądzając postępowanie głównego bohatera, bardziej na czasie dla grudniowego numeru, Wtorku po świętach w reżyserii Radu Munteanu. Ta pozornie typowa obyczajówka o tematyce zdrady, momentami potrafi trzymać do tego stopnia w napięciu, że mimo oglą-
dania jej w domowych warunkach, nawet przez moment nie odszedłem od ekranu. Co dla mnie zaskakujące – napięcia nie tworzyły zabiegi kinematograficzne, a zwyczajna proza życia.
Jest to wysublimowana specyfika twórczości Munteanu, który w prostocie potrafi odnaleźć niejedno dno. Przedstawia to przy tym w nieskomplikowanej fabule trafiającej jednocześnie do mniej i bardziej wyrafinowanej widowni. Ponad wszystko pozostaje jednak w charakterystycznej dla siebie konwencji życia codziennego, bez specjalnych upiększeń. Jego symbolika momentami może przypominać w swej strukturze włoski neorealizm. Odniesienie to do tego gatunku nie jest przypadkowe. Porównując twórczość rumuńskiej nowej fali z tamtejszymi mistrzami, widzę niejedno podobieństwo. To, które najbardziej rzuca się w oczy, to ich cel społeczny. Tak jak we Włoszech przeszło siedemdziesiąt lat temu, dzięki przekazowi filmowemu dokumentowano i rozliczono skutki II wojny światowej, tak dzisiaj czyni się to w Rumunii, aby pokazać do czego doprowadziła tamtejsza komunistyczna dyktatura.
W rumuńskim filmie, jak w wierszu noblistki – nic dwa razy się nie zdarzy . A my zacznijmy wreszcie doceniać zwyczajność na ekranie. Taką bez upiększeń i zbędnej akcji. Bogatą w koloryt dnia codziennego, która jest nie lada wyzwaniem dla twórcy. Bowiem zapewniam, że każdy z nas ją zrozumie. Jedni wejdą do głębin, inni pozostaną w wyższych warstwach pedosfery, ale choćbyśmyuczniamibyli najtępszymiwszkoleświata,niebędziemyrepetowaćżadnejzimy,anilata 0
grudzień 2022 FILM Kino Rumunii /
Egzamin(Reż:CristianMungiu)
STOP THE COUNT
TEKST: RADOSŁAW MAZUR
Silent Twins - dobrem narodowym
To moje słowa wypowiedziane po premierowej projekcji i spotkaniu z reżyserką Agnieszką Smoczyńską, które miało miejsce w Kinie Muranów. Fenomen polsko-brytyjskiej produkcji w wykonaniu nie–przypadkowej reżyserki, pierwszy w jej historii film anglojęzyczny. Dlaczego nie–przypadkowej? Oryginalna Agnieszka Smoczyńska w swojej twórczości stawia kobiety na pierwszym miejscu, zwraca uwagę na trudną problematykę i tematykę psychologiczną. W swoich wcześniejszych filmach: Córki dancingu i Fuga, główne cele reżyserki wybrzmiewają zza ekranu.
Film powstał na podstawie scenariusza Andrea Seigela oraz książki The Silent Twins (w polskim wydaniu Milczące Bliźniaczki) autorstwa Marjorie Wallace – dziennikarki śledczej, która sama przeprowadziła rozmowy z głównymi bohaterkami, a także osobiście wystąpiła w filmie. Polska reżyserka została wybrana do współpracy w celu ukazania historii, która w Polsce miała premierę 21 października. Wyjątkowym jest fakt, że wspomniana ekranizacja została stworzona głównie przez ekipę filmową z Polski. O kulisach współpracy mówi sama reżyserka, ceniąc swoich utalentowanych rodaków.
Film był obecny w konkursie Un Certain Regard w Cannes, zdobył główną nagrodę w tegorocznym 47. Festiwalu Filmowym w Gdyni – Złote Lwy, nagrodzona scenografia (Jagna Dobesz) oraz muzyka (Marcin Macuk, Zuzanna Wrońska).
Bohaterki filmu to bliźniaczki June i Jennifer Gibbons z Barbadosu, które w wyniku zmian kolonialnych i pracy ojca musiały całą rodziną wyjechać do Walii. Historia rozgrywa się w latach 70. i 80. w Anglii oraz Walii. Początkowy plan zakładał, że rodzina będzie miała możliwość życia w bezpiecznym dla wszystkich nowym miejscu. Ze względu
na odmienny kolor skóry, dziewczynki nie są traktowane jak inni. Upokarzające sytuacje, których doświadczają przejawiają się przeżywaniem ogromnego stresu. W wyniku niezrozumienia, bohaterki z dnia na dzień rezygnują z kontaktowania się ze światem zewnętrznym, w tym swoimi najbliższymi, rodzicami. Zostają we dwie, w swoim języku, dla siebie.
Początkowo utrudniony, następnie całkowity brak kontaktu z June i Jennifer jest początkiem problemów, zarówno w szkole, jak i wśród najbliższych. Następstwa zawartego paktu między siostrami prowadzą do późniejszych konsekwencji, które nie kończą się dla nich szczęśliwie.
Są one dla siebie wszystkim, nie mogą żyć rozdzielone, dosłownie. Ich miłość jest czymś wyjątkowym, nie tylko pozytywnie, potrafi prowadzić do wybuchu gniewu, nienawiści do siebie nawzajem. Pytaniem, które pojawia się w głowie, jest to, czy zachowania dziewczynek możemy sklasyfikować jako przejaw choroby psychicznej? Anna Cyklińska (psycho_edu), na wspomnianym spotkaniu przedpremierowym porusza definicję oraz przejaw „mutyzmu wybiórczego”.
Jakim gatunkiem jest ekranizacja o milczących bliźniaczkach? Na to pytanie nie istnieje odpowiedź w jednym słowie. Powiedziałabym, że Agnieszka Smoczyńska w dziele swojego autorstwa połączyła dramat z komedią, jednocześnie poruszając tak ważny wątek psychologiczny nastolatek, a następnie dorosłych już kobiet. Dla mnie sama realizacja jest wyjątkowym doznaniem, stawiającym przed nami wiele pytań, na które samemu trzeba sobie odpowiedzieć po obejrzeniu.
Silent Twins – tegoroczna produkcja Agnieszki Smoczyńskiej, jest moją pierwszą stycznością z tą polską reżyserką. Idąc na seans, nie spodziewałam się emocji, jakie wywołała we mnie ta projekcja, czasami brutalna, w pokazywaniu swoich skrajności. Niepokój,
współczucie, żal, przerażenie, zirytowanie są to odczucia, które doświadczyłam podczas seansu. W niektórych momentach ma się ochotę po prostu potrząsnąć dziewczynami.
Dlaczego warto zobaczyć Silent Twins? Największe wrażenie zrobił na mnie fakt, że nie jest to historia wymyślona na potrzeby filmu, ale adaptacja prawdziwej historii, o prawdziwych osobach, przeplatana elementami dodanymi przez reżyserkę (operowanie między prawdą a fikcją). Ścieżka dźwiękowa, która pozwala nam współodczuwać. Animacje lalkowe i poklatkowe, często przerażające postaci w wykonaniu Barbary Rubin ożywione tekstami autorstwa sióstr Gibbons. Mogę powiedzieć, że to efekt, który widzimy, jest dziełem sztuki, w kadrach jest coś wyjątkowego, dzięki czemu możemy poczuć się jakbyśmy byli częścią tej historii. W ramach ciekawostki wspomnę, że jedynie jedna scena została zagrana w Walii (niech tajemnicą zostanie która dokładnie), natomiast cała reszta była kręcona we Wrocławiu.
Gra aktorska głównych bohaterek, w które wcieliły się Letitia Wright (Czarna Pantera, Czarne lustro) i Tamara Lawrance (Mały topór) są fenomenalne. To jak realistycznie odegrały swoje role, wczuwając się w ciała swoich bohaterek, zasługuje na wiele nagród. Gesty, ruchy, emocje, to wszystko łączy się w niesamowitą grę aktorską, która pokazuje jak dobry jest to film.
Dla zainteresowanych na zakończenie wspomnę, że film jest nadal dostępny w niektórych kinach. W książce Milczące Bliźniaczki autorstwa Marjorie Wallace wydanej przez Wydawnictwo Czarne, zapoznamy się z autentyczną historią dziewczyn z Walii. 0
/ Silent Twins FILM 26–27 TEKST: EMILIA MIKUŁA
The Defiant Ones - o tym, czego każdy z nas potrzebował
Ostatnio postanowiłam częściej wychodzić ze strefy komfortu i zafundować sobie zanurzenie we współczesnej kulturze popularnej. Na co dzień zajmuję się głównie muzyką, ale uznałam, że warto nadrobić to, co zwykli zjadacze chleba traktują jako codzienne danie główne, czyli Netflix. Dobrą godzinę zajęło mi ustalenie, co chciałabym obejrzeć, wszak oferta jest rozległa, różnice również, toteż uznałam, że najlepiej będzie kierować się wewnętrznym kompasem zainteresowań. Postanowiłam wybrać coś z zakresu muzycznego. Biorąc pod uwagę moje raczej nikłe zainteresowanie rapem, można powiedzieć, że wybór, który finalnie padł, okazał się nietypowy, ponieważ najbardziej zaciekawił mnie miniserial o Dr. Dre i Jimmym Lovine, czyli dwóch największych tuzach muzyki popularnej XX. w. Od czasu do czasu na głośniki wjedzie jakiś PRO8L3M czy Szczyl, ale raczej bez fetyszyjącego rysu wyznawcy z mojej strony. Ot, doceniam zwykłą umiejętność posługiwania się piórem i staram nie zwracać przy tym uwagi na gatunek. Niemniej jednak Dre i Jimmy zdecydowanie skradli moje serce i to nawet nie samą muzyczną stroną dokumentu, ale atmosferą i przesłaniem, które można wyłapać, uważnie wsłuchując się w wypowiedzi zarówno samych zainteresowanych, jak i zaproszonych przez nich gości.
Myślę, że The Defiant Ones to chyba jeden z najbardziej pokrzepiających seriali, jakich człowiek u progu kryzysu ćwierćwiecza mógłby potrzebować i którego ja sama potrzebowałam. Dlaczego? Ludzie, którym naprawdę się udało i to udało się totalnie, mówią o tym, że sukces nie jest wydarzeniem punktowym, że to proces, a gra się nie o pieniądze, tylko żeby wygrać. Dre i Jimmy zapraszają nas do środka swojego życia i pokazują, że wcale nie byli wybrani przez los, że w sumie nie byli nawet wybitni i nikt nie traktował ich od dziecka jako objawienie – po prostu lubili
Uroczo i lekko, ale naiwnie
Po raz kolejny mamy okazję poczuć ducha świąt, dzięki serii Listów do M. Od emisji pierwszej części minęło 11 lat, a my wciąż chcemy wracać do naszych ulubionych bohaterów. Czy część piąta oferuje zaskakujące niespodzianki, a może dominuje w niej relacjonowanie starych wątków?
Cykl Listów Do M. przedstawia wigilijne historie i losy bohaterów, którzy nieraz mierzą się z trudnościami losu. Film porusza tematy egzystencjalne, takie jak zaniedbywanie bliskich, poszukiwanie tożsamości czy też samotność, skupiając się na powszechnie uznawanych wartościach, czyli miłości, uczciwości, szacunku i wzajemnej akceptacji. Dzieje się to w atmosferze przedświątecznej gorączki, która z jednej strony bawi i wzrusza, a z drugiej nastraja filozoficznie… Ponownie spotykamy bezrobotnego Mela (Karolak) w stroju Mikołaja. Tym razem stara się uzyskać akceptację matki. Pomaga temu omyłkowe uznanie go za bohatera, ratującego mężczyznę z wypadku samochodowego, co wzbudza zainteresowanie mediów i tym samym jego mamy. A my doskonale przecież pamiętamy, że w części drugiej ten sam Mel uratował niepełnosprawnego chłopca z pożaru, czyli już wówczas wykazał się odwagą. Celem zapewne było wskazanie, że prawdziwym bohaterstwem jest przyznanie się do kłamstwa. Jednakże, wątek Mela okazuje się banalny i przewidywalny – ponownie słyszymy Karolaka wykrzykującego nienowe i dość wyświechtane monologi, co odbiorca widział już w poprzednich filmach z serii.
Świeżości zapewne mieli dodać nowi bohaterowie, czyli Majka (Dębska) oraz Przemek (Banasiuk) i ich skomplikowana historia miłosna. Jednak czy ten wątek wniósł coś nowego? Niestety nie. Po raz kolejny jawi nam się obraz nieszczęśliwie zakochanych, młodych ludzi, którzy już są z innymi partnerami, tak jak Magda i Redo w drugiej części.
Z pewnością na tle całego filmu wyróżnia się postać Wojciecha (Malajkat), angażującego się w losy obcego dziecka. Na ekranie poznajemy chłopca, którego historia jest absolutnym zaskoczeniem i na pewno wzbudzi zainteresowanie widza.
robić to, co robią i postanowili skupić się na tym i tylko na tym. Reszta przyszła jako efekt pracy, którą się kocha i poświęca jej całe swoje istnienie, oraz szczęścia bycia w odpowiednim miejscu i czasie. Oczywiście dostajemy jeszcze sos w postaci życiowych porażek i dramatów, które trzeba pokonać, ale czy właśnie nie na tym polega bycie człowiekiem? Niezależnie od położenia, pozycji społecznej i ilości gotówki, którą dysponujemy, życie dopada nas wszystkich i że niezależnie od wszystkiego, co nas różni, cierpimy dokładnie tak samo. I tak samo, musimy się podnosić, żeby iść dalej. Wreszcie, pokazane jest, że nawet osiągając w czymś sukces, można szukać nowych rzeczy, które będziemy kochać i robić, a nawet przy odpowiednim nastawieniu i organizacji, osiągnąć w nich wielkość. Nie jesteśmy zobowiązani tkwić w żadnej roli na zawsze, tylko dlatego, że kiedyś nas bawiła Puenta? Doradzam obejrzeć każdemu. Naprawdę warto.
TEKST: GABRIELA MILCZAREK
Dlaczego jednak pozostaje pewien niedosyt? Być może lukrowana świątecznie Warszawa jest kompletnie oderwana od realnego życia? Może po okresie pandemii tęsknimy za obrazem licznej rodziny, zasiadającej do wigilijnej kolacji, czego w tym filmie niestety nie doświadczymy. Święta są tu niezwykle komercyjne, a my tęsknimy za tradycją, dzięki której przeżywamy ich niepowtarzalną magię.
TEKST: MARYSIA TROJSZCZAK
FILM grudzień 2022 recenzje /
ListydoM.5(reż. Łukasz Jaworski) Premiera: 04.11.2022 ocena: 88977
W nowych Listach do M. dominują wątki dobrze nam znane. Brakuje innowacyjności, oryginalnego dowcipu i historii, które powinny dostarczyć niepowszednich wzruszeń. Na pewno jest to film lekki i urokliwy, ale daleko mu do prawdziwego zauroczenia przeciętnego odbiorcy. ListydoM.5(Reż:ŁukaszJaworski)
Nieprzespane noce i życiowe lekcje
Swift, trzykrotna zdobywczyni Grammy w kategorii album roku, pierwsza artystka, która zajęła całą pierwszą dziesiątkę zestawienia Billboard Hot 100 i wzór dla wielu fanów. Podczas kariery, w tym okresu dorastania, napotkała wiele wyzwań, ale za każdym razem z pomocą swojej muzyki pokonywała wszelkie trudności.
DIANA MOŚCICKA
Musiała nie tylko walczyć o swoje dobre imię i prawdę (przy pomocy albumu Reputation), lecz także użyć swojej siły w obronie praw społeczności LGBTQ+, tworząc teledysk do singla You Need To Calm Down z płyty Lover. W swoim najnowszym albumie piosenkarka opowiada o trudnych chwilach, które bezpośrednio wpłynęły na jej twórczy proces. Singiel Anti-Hero promujący płytę to utwór, w którym pierwszy raz artystka aż tak otwarcie i krytycznie śpiewa o swojej relacji ze sobą i swoim umysłem. Ma poczucie, że często sama dokonuje sabotażu swoich wyborów: I should not be left to my own devices / They come with prices and vices / I end up in crisis (tale as old as time)
Na przestrzeni swojej kariery Taylor Swift często stawała pod ścianą i musiała dokonywać trudnych wyborów, co stworzyło ogromny bagaż doświadczeń artystki, który rozpakowuje na nowym albumie.
Bagaż doświadczeń
W 2009 r. Kanye West przeszkodził wokalistce podczas odbierania przez nią nagrody VMA za najlepszy kobiecy teledysk (do piosenki Love Story), twierdząc, że to Beyoncé stworzyła wideo wszech czasów. Tym samym upokorzył młodą piosenkarkę i wtedy rozpoczęła się historia ich trudnej relacji. W 2015 r. jego była żona Kim Kardashian nagrała rozmowę telefoniczną rapera z Taylor, w czasie której prosił ją o zgodę na użycie w słowach swojej piosenki konkretnego fragmentu jej wypowiedzi, nawiązujacego do wydarzenia z 2009 r. Nie wspomniał jednak wtedy, że nazwie ją później w swoim utworze bitch Swift podczas odbierania nagrody za album roku w 2015 r. wyraźnie odniosła się do słów Westa z piosenki Famous. Raper przypisał sobie w niej odpowiedzialność za sławę artystki, jednak ona temu zaprzeczyła i podkreśliła, że sama zapracowała na swój sukces. Kim Kardashian w mediach społecznościowych nazwała Taylor Swift wężem. Zjawisko cancel culture bardzo wtedy dotknęło 25-letnią piosenkarkę. Zniknęła na rok z publicznego świata, ale w międzyczasie poznała miłość swojego życia. Aktor Joe Alwyn i jej prawdziwi przyjaciele, którzy zostali z nią
po skandalu, pomogli jej stanąć na nogi. Nie porzuciła tego, co kocha najmocniej, czyli muzyki. Jednak jej pasja też została zagrożona. W 2020 r. prawa do jej pierwszych sześciu płyt, wyprodukowanych przez wytwórnię Big Machine Records, bez wiedzy artystki zostały sprzedane Scooterowi Braunowi. To menedżer takich gwiazd jak Ariana Grande, Justin Bieber czy Demi Lovato. Jednak prywatnie nie był to człowiek, który zachował się fair wobec Swift. Wokalistka, pod wpływem namowy fanów, postanowiła jeszcze raz nagrać wszystkie te albumy. Kosztowało ją to wiele wysiłku i powrotu do starych wspomnień, ale płyty w nowych wersjach sprzedają się świetnie, a fani są zachwyceni, że mogą na nowo przeżywać wspaniałe emocje ze swoją idolką. Piosenkarka przez wiele lat zmagała się również z zaburzeniami odżywiania i samooceny na skutek hejtu ze strony opinii publicznej. Każdy jej związek był rozkładany na czynniki pierwsze przez portale plotkarskie i brukowce. Mimo to, Taylor śpiewa teraz, że Karma is my boyfriend.
Dorastała na naszych oczach, a my wraz z nią
Historia Taylor Swift pokazuje, jak ważna jest wiara w siebie i posiadanie pasji życiowej. Za każdym razem, gdy ktokolwiek źle potraktował piosenkarkę w jej życiu, ta natychmiast siadała przy pianinie, aby napisać o tym piosenkę. Zaczynając od znajomych w liceum, którzy nie zapraszali jej na domówki, aż po Kanyego Westa i jego byłą żonę, którzy postawili ją w roli kozła ofiarnego. Swift zawsze spadała na cztery łapy jak koty – które zresztą bardzo kocha – i powracała do tego, co robi najlepiej, czyli opowiadania swoich osobistych historii. W ten sposób każdy z jej słuchaczy mógł odnaleźć w jej piosenkach swoje własne doświadczenia i uczucia.
Takim właśnie albumem jest Midnights. To wydanie pięknych i trudnych przeżyć Taylor Swift w formie 13 poruszających piosenek. Każda z nich dotyka zupełnie innego okresu, samopoczucia i scenariusza, w którym znalazła się artystka. Ostatecznie Taylor Swift przy pomocy tych piosenek dodaje nam otuchy, mówiąc You are on your own kid, you always have been. Poucza, aby nigdy nie słuchać porad od osób, które same
sobie nie radzą w życiu w Dear Reader. Opowiada o utracie niewinności w Would’ve, Could’ve, Should’ve. Z wyczuciem mówi o przedwczesnym odejściu kogoś ważnego z naszego życia w Bigger Than The Whole Sky. Podkreśla, że czasem odbiera sobie swój blask kosztem dawania komfortu innym, ale nadal jeszcze może błyszczeć w Bejeweled . Docenia to, że jej partner potrafi kochać bezwarunkowo i przy nim może pozwolić sobie na bycie delikatną w Sweet Nothing Nie bez przyczyny odniosłam się do tych utworów, bo uważam, że dotykają najbardziej kluczowych momentów w okresie dorastania każdego z nas. Wtedy właśnie uczymy się żyć samemu ze sobą. Szukamy opieki i porad u nieodpowiednich osób. Godzimy się z utratą bliskich lub niespełnionym potencjałem miłości. Pomniejszamy się w oczach innych tylko po to, aby zostać zaakceptowanymi, ale na koniec znajdujemy jednak to bezpieczne miejsce.
Taylor Swift, Katy Perry, Selena Gomez, Lady Gaga, Rihanna – co je łączy?
Spośród artystek takich jak Taylor Swift, Katy Perry, Selena Gomez, Lady Gaga czy Rihanna, o każdej można powiedzieć, że dorastała na naszych oczach. Wszystkie są już po 30-tce. Każda z nich, tak jak my, błądziła, tylko że na oczach milionów ludzi. I każda z nich znalazła swój dom, poczucie własnej wartości i spełnienie zawodowe. Wszystko w swoim czasie. Tego nauczyły mnie ich historie. To, co teraz jest, z czasem mija. Jesteśmy dopiero w połowie drogi i to, co aktualnie się dzieje, jest normalne. Oczywiście historia każdego z nas jest inna, ale właśnie w takich momentach połączyć nas może muzyka, w której każdy z nas znajduje fragment swojej historii i uczuć. Dlatego płyta Midnights odniosła taki sukces. Moja przyjaciółka mówi, że Taylor Swift to jej starsza siostra, która przeżyła już to co ona i chce jej przekazać, że wszystko ostatecznie będzie dobrze, pozostawiając nas z takimi słowami: So make the friendship bracelets, take the moment and taste it / You’ve got no reason to be afraid / You’re on your own, kid / Yeah, you can face this 0
jestem jak evil Belmondo: mówię wszystkim “do widzenia!”
28–29
Taylor
Daily Bruin
TEKST:
/
nowa płyta Taylor Swift źródło:
Lata dwudzieste, ale czy roaring twenties?
Tak owocnego muzycznie października nie było od dawna – nowe albumy niemal jednocześnie wydały takie gwiazdy sceny muzycznej jak Arctic Monkeys czy Taylor Swift. Powiew świeżości można było jednak poczuć także na rodzimym gruncie – w końcu 21 października 2022 r. po czterech latach od Małomiasteczkowego powrócił Dawid Podsiadło, tym razem z czwartym solowym albumem zatytułowanym Lata dwudzieste. Jeszcze przed premierą płyty zapowiadał, że będzie ona głównie refleksją wokół zbliżających się trzydziestych urodzin, stąd oczekiwania fanów dodatkowo spotęgowane kilkuletnią przerwą były wysokie.
Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, od razu można dostrzec przewagę elektronicznych brzmień nad indie-popowym klimatem znanym z poprzednich albumów. Widać to szczególnie w pierwszych utworach na trackliście, takich jak WiRUS czy TAZOSy, a także w wydanych wcześniej singlach POST i To co masz Ty!, w których momentami pojawiają się nuty dubstepowe. Jednocześnie trudno oprzeć się
wrażeniu, że w tanecznych singlach, lansowanych na radiowe hity, mimo wszystko nie leży potencjał komercyjny. O ile POST może przyciągać ciekawym, prowokacyjnym tekstem, nawiązującym do polskiej, katolickiej mentalności, tak To co masz Ty! zarówno melodycznie, jak i tekstowo, raczej nie zapada w pamięć, pozostając po prostu luźnym, popowym kawałkiem jakich wiele.
Do zdecydowanie lepszych piosenek z płyty możemy zaliczyć te inspirowane indywidualnymi doświadczeniami twórcy. Tutaj na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim mori, które zdobyło serca słuchaczy już od pierwszego wykonania podczas koncertu we Wrocławiu 18 czerwca 2022 r. Utwór w subtelny sposób mierzy się z kwestią akceptacji śmierci i żałobą; spokojna linia melodyczna i zapadający w pamięć liryczny tekst – to właśnie Dawid, którego znamy i kochamy. Na uwagę zasługuje również ostatnia piosenka na płycie – Szarość i róż, nawiązująca do skomplikowanych emocji związanych z dorastaniem w Polsce i poczuciem tożsamości.
Warto poświęcić chwilę obecnym na Latach dwudziestych duetom – O czym śnisz? z Sanah oraz awej-
niakowi z Kasią Nosowską. Ten pierwszy nie wypada tak źle, jak przewidywali sceptycy, chociaż do chwytliwej Ostatniej nadziei wciąż trochę mu brakuje. W tym przypadku na korzyść zdecydowanie działa sentymentalny tekst, opowiadający o pierwszych krokach na scenie. Podobnie jest w przypadku duetu z Nosowską – muzycznie raczej przeciętnego, jednak broniącego się refleksyjnymi słowami, inspirowanymi m.in. wojną w Ukrainie.
Zdaje się, że poprzeczka postawiona przez Małomiasteczkowego była chyba zbyt wysoka. Eksperymentalny zwrot Dawida Podsiadły w stronę muzyki elektronicznej trudno uznać za udany, a promowane single pod względem brzmienia bardziej drażnią, niż zachwycają. Niemniej Lata dwudzieste wciąż reprezentują wysoki poziom tekstowy. Należy się jednak zastanowić – czy w przypadku tak wyczekiwanego albumu, to aby nie za mało?
NATALIA SAŃKO
Odwal się słuchaczu
Lata dwudzieste wcale nie charakteryzują rzeczywistości lat 20. XXI w., nowy Podsiadło to najbardziej bezpłciowy album, którego ostatnio słuchałem. Nie wnosi nic nowego muzycznie, bazuje na dobrze znanych schematach, a teksty opierają się o wyświechtane slogany i mało interesujące historie uczuciowe. Ale po kolei.
Płyta wydana nakładem Sony Music Entertainement Polska obejmuje trzynaście utworów, wszystkie skomponowane przez Dawida Podsiadłę i Jakuba Galińskiego, producenta płyty. Promowały go single POST i TocomaszTy!. W Oczymśnisz?gościnnie występuje Sanah (jest współautorką tekstu), w awejniaku Katarzyna Nosowska. Cały krążek trwa 46 minut.
Przesądny nie jestem, jednak ta trzynastka okazała się pechowa. Nic ciekawego się w jej ramach nie mieści. Podsiadło stylistycznie poszedł w dance-pop z dużą dozą elektroniki. Królują niestety monotonny beat i syntezator, powtarzające się w każdym utworze. Na dłuższą metę przytłaczają i irytują przez gryzące w uszy tło, a jednocześnie są tak jednostajne i nieciekawe, że nie sposób utrzymać uwagi.
Dawid Podsiadło Lata dwudzieste Sony Music Entertainment Poland
Plusy? Dobre partie gitarowe i progresje akordów. Niestety oba elementy nikną w gąszczu miałkiego quasi-tanecznego podkładu. Szkoda. Gdyby gitara była na pierwszym planie, byłaby szansa na obronę warstwy muzycznej. Może coś w kierunku szkockiej kapeli Franz Ferdinand i połączenia parkietowego popu z funkową gitarą przyniosłyby lepszy efekt? Samymi chórkami, takimi samymi jak w każdym dzisiejszym popowym utworze, różnorodności się nie wprowadzi.
Z tekstów również zbyt wiele nie wynika. POST nie zadaje pytań, nie prowokuje do poważnej dyskusji. Jest co najwyżej „antykatolskim” manifestem złożonym z wyświechtanych sloganów. Uważam to za porażkę. Dla porównania cztery lata temu mówiliśmy o wartej uwagi analizie kontrastu między wielkomiejskim a powiatowym światem w Małomiasteczkowym. Poza POSTEM, żaden z tekstów nie przykuwa uwagi. Sporo jest o mniej lub bardziej udanych relacjach, troszkę o dziecięcych sentymentach, ale bez głębszej refleksji. No i te wprowadzone przez Sanah rymy częstochowskie… Po drugiej zwrotce mieli mieć dość/Gość z FM-u wciąż mówi coś. Duet z Nosowską wypada o wiele dojrzalej. Mimo dobrej gitary i klawiszy nie przełamuje jednak konwencji albumu.
Podsiadło stał się okrutnie pretensjonalny i irytujący nie tylko medialnie, lecz także, jak widać, artystycznie. Płyta pokazuje, że nie ma na tę chwilę nic ciekawego do powiedzenia i staje się zakładnikiem rynku produkcji muzycznej. Trudno nie ulec wrażeniu, że ta monotonia jest celowa. Nie od dziś wiadomo, że duże wytwórnie chcą tworzyć jak najbardziej monogeniczną muzykę. To zwykła kalkulacja biznesowa – powtarzalność się sprzedaje, każdy lubiwracaćtam, gdzie był już. Lubimy słuchać tego, co już znamy, więc będziemy taką muzykę kupować w kółko. Chciałbym wierzyć, że Podsiadło nie stracił w pełni swojej pierwotnej wizji, przekazu i stylistyki. Niemniej na pewno stał się zakładnikiem fajowskiego image’u, który sam wykreował i wygląda na to, że nie opłaca mu się wrócić do mniej prostolinijnej twórczości. Niestety to się sprzeda, w końcu to „Dawid”. Tyle, że ten „Dawid” zdaje się mówić odwalsię,słuchaczu,itakmnieposłuchasz, Narodowy i tak się zapełni, a ja zarobię furę kasy. Zapraszam na koncert.
Jak Žižek odpowiem, I would prefer not to
FRANCISZEK POKORA
grudzień 2022
ocena: xxxzz
lata dwudzieste /
x y
ocena:
z zz
Księżniczka basu w pierwszym rzędzie
Studentka automatyki i robotyki, miłośniczka podróży po świecie, a od niedawna również autorka swojej pierwszej płyty Domownicy . Olga Meder opowiada o tym, jak zamieniła swój pokój w studio nagraniowe, co myślała przed pierwszym koncertem i jaką rolę w projekcie odgrywają jej najbliżsi.
JULIA JURKOWSKA
M agiel : Jeszcze kilka lat temu twój wkład w muzykę opierał się na graniu na basie, gdzieś w tylnych rzędach. Co się zmieniło, że zdecydowałaś się zrobić krok do przodu i zacząć śpiewać?
Olga Meder: To prawda, wcześniej w ogóle nie śpiewałam. Nigdy też nie byłam uczennicą szkoły muzycznej, ale chodziłam na zajęcia grupowe raz w tygodniu. Na początku było pianino. Uważam to za super start, nie zmieniłabym tej kolejności za nic w świecie. Trzy lata później dołączyłam gitarę, a po dwóch latach gitarę basową, w którą totalnie poszłam. Nie przejmowałam się występami, bo basu i tak nie słychać (śmiech). Śpiew był dla mnie za trudny do przejścia w sferze psychicznej. Pierwszym utworem, który wykonałam publicznie, było Alleluja w kościele, gdy miałam osiem lat. Bardzo się stresowałam śpiewem – tak bardzo, że uznałam, że tego nie lubię. Raz na jakiś czas zaśpiewałam sobie coś wśród znajomych, ale nic poza tym. No i przyszła pandemia, nie było się z kim spotkać, co zostawiło mnie bez zespołu. Najbardziej brakowało mi głosu, więc zaczęłam sama śpiewać i nagrywać, aż w pewnym momencie spodobał mi się wykonany przeze mnie cover. Wrzuciłam go do sieci i dostałam niesamowitą odpowiedź. Wtedy poczułam, że ej, to jest super i wcale nie musi mnie tak bardzo stresować. Nabrałam pewności siebie, przekonałam się, że umiem śpiewać, chociaż nigdy się tego nie uczyłam.
Kolejnym krokiem po śpiewaniu było nagrywanie. Skąd wzięłaś siłę, żeby pokonać ten rodzaj stresu?
Zaczęło się od świątecznego prezentu dla znajomych z internatu – była to płyta z piosenkami, które kojarzą się nam z tym czasem. Nie było wyjścia, musiałam zaśpiewać je sama. Największą frajdą był proces tworzenia. Na początku nagrywałam głosówki na Messengerze, a potem puszczałam je na komputerze i do tego dogrywałam kolejną ścieżkę. I trzecią, i czwartą, a przy piątej już był taki szum, że zaczęłam się zastanawiać, jak to zrobić lepiej. Wtedy zaczęłam profesjonalniej nagrywać, ale jeszcze tylko covery. Kilka osób mi mówiło Olga, jak będziesz nagrywać swoje, to będzie to inny wymiar. Ale ja odpowiadałam, że zostanę przy coverach, bo można robić fajne aranżacje, po co ja mam cokolwiek nowego tworzyć. W ogóle nie podobało mi się to, co pisałam.
ZDJĘCIA: TOMASZ BĄK
Co zatem było przełomem w procesie tworzenia swoich piosenek?
W pewnym momencie faktycznie po prostu chcesz zacząć robić coś swojego. Stwierdziłam, że zacznę pisać, nie wychodziło i nie wychodziło, potem napisałam piosenkę, która nazywa się Sznurówka , która całkiem mi się spodobała. I znowu długo nic. Dopiero Kawalerka była takim przełomem, bo wtedy znalazłam swój sposób pisania – taka trochę niby ironia, niby nie. Weszłam w coś innego, w bycie mieszkaniem, a nie bycie Olgą. I po napisaniu Kawalerki w trzy miesiące powstała cała płyta. Po prostu siadł mi sposób pisania i poszło.
I teraz możemy słuchać twojej płyty, a nawet chodzić na twoje koncerty. Jak się czujesz przed występami publicznymi?
To nie tak, że nie występowałam wcześniej na jakichś scenach, bo występowałam, ale wtedy grałam na basie albo ewentualnie na gitarze, więc nie czułam aż takiej presji. O swoim pierwszym koncercie wiedziałam trzy czy cztery miesiące przed nim i od tego momentu towarzyszył mi stres. Nie miałam z kim zagrać i musiałam znaleźć zespół, więc na początku wszystkie siły przeniosłam na jego poszukiwania. Brak osób dbających o tło muzyczne jest dużym mankamentem, gdy robisz coś swojego. Ja mogę zagrać na gitarce, ale czy to wystarczy? Zwłaszcza, że mój pierwszy koncert był w pubie, trochę takim rockowym, więc musiałam nieco dopasować mój styl muzyki. Znalazłam chłopaków, którzy mieli ze mną zagrać: perkusistę z Gdańska, basistę z Wrocławia i gitarzystę z Warszawy. Wszyscy byliśmy z różnych miast, więc tu z kolei pojawił się problem z robieniem prób. W końcu mieliśmy dwie, które trwały po sześć godzin. Dopiero wtedy, śpiewając do mikrofonu przy perkusji, poczułam moc – że potrafię to zrobić i że to jakoś brzmi, aż ciary mnie przeszły. Pojawiła się ekscytacja, ale dalej ciągnął się też stres. Na koncert przyjechało mnóstwo ludzi, więc czułam niesamowite wsparcie, a nerwy odeszły nagle, po pierwszej piosence. Dalej słyszałam, że mam drżący głos, łapy mi się trzęsły, ale w głowie już nic. Grałam przed swoimi i nieswoimi, potem był after, bisy, ludzie tańczyli. Wskoczyłam w pogo na własnym koncercie. Nie spodziewałam się, że będę takim lwem scenicznym, bo właśnie zatkania na scenie się najbardziej obawiałam.
30–31 / wywiad z Olgą Meder
ROZMAWIAŁA:
Teraz już masz stały skład zespołu?
Tak, teraz już mam wrażenie, że te osoby będą się powtarzać. Na pierwszym koncercie nie znałam perkusisty, był z polecenia basisty, któremu zaufałam. O drugim występie dowiedziałam się kilka dni przed i nikt nie mógł przyjechać na próby. Złapałam kolegę z rodzinnego miasta i koleżankę mojej młodszej siostry. Wtedy to były dwie próby po osiem godzin, szaleństwo. Ale skład z ostatniego koncertu we Wrocławiu już raczej zostanie, mamy regularne próby – wszyscy jesteśmy stąd, więc możemy się spotykać. Wynajmujemy salę prób z perkusją i nagłośnieniem, dostaję nawet nagrania z niej na mail. To jest ekstra.
A jak się czułaś w ostatnim miesiącu przed wydaniem swojej płyty?
Zmęczona (śmiech). Zmęczona, bo piszę też inżynierkę, więc dwa ważne dla mnie projekty się nałożyły – muszę oddać pracę i płytę. Taka jazda bez trzymanki. Wszystko czułam dwa razy mocniej, bo to było już zaraz i trzeba było dopiąć to na ostatni guzik. Miałam tak naprawdę trzy daty do połączenia w jedną: fizyczna wersja, żeby wszystko z hurtowni przyjechało, druga to streamingi, a trzecia – koncert premierowy.
Czyli zaplanowałaś też fizyczną publikację płyty?
Tak, ale nie będzie ona na sprzedaż. Stwierdziłam, że takie fizyczne wydania kupują już tylko nieliczni, kolekcjonerzy. Płyty będą tylko dla znajomych, rodzin, przyjaciół – będę je rozdawać. Wydaje mi się, że w momencie, gdy robię coś za darmo, dużo więcej osób się dołącza i czuje, że oni też mogą. Chcę też jeden egzemplarz dać Bitaminie.
Dlaczego akurat Bitaminie?
Na fizycznej płycie jedenastym utworem niedostępnym w serwisach streamingowych, jest piosenka Fatum Bitaminowe – o tym, że nie mogę się dostać na koncert Bitaminy. Gdy w końcu na niego trafię, to dam im płytę. Próbowałam już siedem razy, ostatnio dostałam nawet pozdrowienia od Vita, który powiedział, że za ósmym razem się uda.
Producentem płyty jest twój rówieśnik i kolega, Michał Bojke. Od czego zaczęła się wasza współpraca?
Z Michałem chodziłam do jednego liceum, więc znaliśmy się już wcześniej, ale nasza współpraca muzyczna zaczęła się od coveru piosenki Bela Dawida Podsiadły. Tam jest taki fragment: mało się stąd ruszam, myślę, że to błąd; w moich żyłach zamiast krwi już chyba płynie prąd . W teledysku wstawiłam w tym czasie nagranie symulacji wzmacniacza operacyjnego i Michał napisał do mnie: fajny wzmacniacz operacyjny w tej najnowszej piosence, a tak w ogóle to super kanał i mega podziwiam . Tak to się zaczęło. Szkoda, że jest to w większości współpraca online, chociaż czasem trzeba się spotkać na żywo, żeby coś dograć. Fajne jest to, że miksuje mi to znajomy, który jednocześnie jest na tym samym etapie życia co ja, czyli studiuje i kończy inżynierkę.
Słyszałam, że cała płyta Domownicy poniekąd stoi na znajomościach. Kto oprócz Michała był w to zaangażowany?
Cała ta płyta powstała na mocy znajomości, co jest niesamowite. Na pewno nie zaszłabym tak daleko bez nich. Michał miksuje i masteruje, za darmo. Natalia Tańska projektuje okładkę i ogólnie zajmuje się całą grafiką – też za darmo. Uczy się tego i na przestrzeni czasu widać znaczące postępy, świetnie się rozwija. Jest coraz lepsza i na pewno moja druga czy trzecia okładka też będzie jej autorstwa. Kolejna osoba to Marlena, która załatwia mi różne sprawy, takie bardziej menadżerskie, jakieś umowy o prawa autorskie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Też robi to całkowicie za darmo. Wiadomo, gdy ja zacznę zarabiać, każde z nich dostanie jakąś część, ale póki ja nic nie mam, to jest zero z zera. Wszystko jest przez znajomych i dla znajomych, dlatego zrobiło się tak domowo. Są niedociągnięcia, np. ktoś szura krzesłem w trakcie nagrania, ale według mnie to jest moc tego projektu. Wszyscy się uczymy swoich ról, to robi taki fajny klimat. Bardzo dużo osób się zaangażowało i teraz wszyscy cieszą się tym sukcesem. Potrafisz ocenić, czy bardziej cieszą cię komplementy od nieznajomych związanych z muzyką, czy od najbliższych, którzy niekoniecznie mają jakąś wiedzę na ten temat? Hmm ( pauza). Nie wiem, ale na pewno umiem określić, co by mnie bardziej smuciło i byłby to negatywny komentarz od znajomych. Jeśli
ktoś profesjonalny mi powie, że moja twórczość jest do kitu, będzie mi przykro, bo zapewne zna się na rzeczy i mnóstwo już słyszał. Ale jeśli powie tak ktoś mi bliski, uderzy mnie to bardziej.
Jakie są twoje dalsze plany muzyczne? Już coś czeka na horyzoncie czy teraz przyszedł czas na zasłużony odpoczynek?
Już mam napisaną EP-kę i trochę drugiej płyty, ale na razie nic nie jest nagrane. Chciałabym zrobić to trochę bardziej profesjonalnie, ale nie wiem jeszcze, czy z pomocą wytwórni, czy po prostu w studio. W tym momencie nie wykluczam już muzycznej przyszłości. Fajnie by było. Nie spodziewałam się, że najlepszą częścią będzie koncertowanie, a zdecydowanie jest. Mam dobry grunt, skończę studia, będę inżynierem. Kilka lat temu bałabym się iść stricte w muzykę i artystyczne rzeczy, tak jeszcze bez wykształcenia. To byłby rzut na głęboką wodę, czy będę miała za co jeść i z czego żyć. A tak mam dobry start, zawsze mogę wrócić do zawodu, co jest ekstra. Dzięki temu mam z tego fun, jest to po prostu pasja, coś, co lubię. Fajnie byłoby z tego zarabiać, ale nie jest też tak, że ktoś będzie mi kazał coś robić za jakąś kwotę i będę musiała to wykonać. Zawsze będę niezależna, również psychicznie
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział ci, że tak będzie wyglądało twoje życie, myślałabyś, że jest w tym jakiś sens?
Kompletnie nie! Nawet nie śpiewałam, byłam na bakier z pisaniem czegokolwiek. Chciałam, żeby muzyka była gdzieś wokół mnie, bo od małego grałam na instrumentach, ale myśl, że będę robić coś swojego, pod swoim nazwiskiem… To jest abstrakcja.
A teraz, powiedziałabyś, że muzyka jest najważniejsza w twoim życiu?
Najbardziej emocjonująca – to tak, ale raczej nie najważniejsza. Bez muzyki dałabym radę funkcjonować, ale dużo mi ona daje pod względem emocjonalnym i psychicznym. Gdy robię muzykę, czuję się super. 0
Olga Meder
Swój pierwszy licealny podręcznik do języka polskiego kupiła po maturze. Najpierw robi, potem myśli, zwłaszcza, gdy chodzi o wyjazdy (również te na konferencje w językach, których nie zna). Kiedyś chciała mieć robota, teraz ma swoją płytę Domownicy i domowe studio nagraniowe. Nigdy nie wychodzi po angielsku.
grudzień 2022
wywiad z Olgą Meder /
Lolo Zouaï PLAYGIRL
RCA Records
PLAYGIRL to drugi album amerykańskiej artystki popowej Lolo Zouaï. Interesujące są okoliczności powstania tej płyty – po wydaniu dobrze przyjętego, przebojowego High Highs to Low Lows w 2019 r., piosenkarka zmagała się przez pewien czas z twórczym kryzysem. Jak twierdzi, przełamała go półtora roku później, by wraz z zespołem swoich kreatywnych współpracowników przygotować grunt pod następne duże przedsięwzięcie artystyczne. Efektem tych długich starań jest nowy album, udany muzycznie oraz imponujący w warstwie koncepcyjnej.
Na papierze wizja płyty jest dosyć skomplikowana. Artystka wciela się w tekstach utworów w trzy odmienne role – kokieteryjnej PLAYGIRL, delikatnej DREAMGIRL oraz dekadenckiej PARTYGIRL, reprezentujące różne osobowości wiodącej postaci. Koncepcję tę przynajmniej częściowo udaje się odwzorować na płaszczyźnie tekstu i muzyki. Można jednak odnieść wrażenie, że narracja albumu jest jeszcze inna. W przeważnie erotycznych tekstach trzy osobowości bohaterki składają się bowiem w jedną całość, odsłaniając postać niezwykle zmysłową, egoistycznie przeżywającą swoją cielesność. Jest ona więc więc femme fatale w futurystycznej otoczce.
Jak dialoguje z tym konceptem muzyka na płycie? Co do zasady – interesująco. Lolo i jej zespół dokonują dalszej eksploracji dotychczasowej palety brzmień, zasadniczo
Obracając się w progowych gatunkach, trudno jest wymyślić coś nowatorskiego i jednocześnie nie przekombinować. Szczególnie, że metal progresywny sam w sobie jest przekombinowany. Jednak EP-ka Świtzdaje ten test całkiem nieźle. Dispelled Reality to prog z heavymetalowym wokalem, tekstami po polsku i saksofonem. Nowatorskości więc zdecydowanie nie można im odmówić. Wyróżniają się przede wszystkim wspomnianym saksofonem, który stanowi integralną część kompozycji. Mało jest zespołów rockowych czy metalowych, które swoje brzmienie opierają w tak dużej części na tym instrumencie. Tymczasem kompozycje Dispelled Reality mogłyby się obronić nawet bez obecności gitary. Zespołowi zdarzyło się zagrać kilka koncertów w okrojonym składzie. Wówczas cały ciężar metalowego brzmienia musiał przejść na saksofon oraz bas. Aby wyobrazić sobie, jak mogą brzmieć rockowe riffy na saksofonie, warto sprawdzić utwory Uczta i Nieśmiertelny. Zaintrygować może dodatkowo fakt, że Jakub Kotowski używa trzech różnych saksofonów: barytonowego do ciężkich riffów, altowego i sopranowego do solówek. Zespół wyróżnia się również za sprawą wokalu Łukasza Jurkowskiego. Operuje on w środkowych i górnych rejestrach, a swoim stylem śpiewania przywodzi na myśl Mylesa Kennedy’ego czy Stevena Tylera. Jego imponującą skalę można usłyszeć w psychodelicznym Obieżyświacie. Wokalista jest też autorem wszystkich tekstów, które są w całości po polsku. Traktują głównie o przemianie człowieka – pod kątem tekstowym jest to quasi concept album o zepsuciu, porzuceniu moralnych wartości, przebudzeniu się z letargu i autorefleksji w tytułowym Świcie. Choć momentami frazy są nieco oklepane, to w większości teksty są naprawdę przemyślane. Zbędne jednak wydają się efekty na wokalu, nakładane w niektórych momentach utworów.
To, co wyróżnia dobre progowe kompozycje, to melodie. Świetnie napisane, wpadające w ucho i budujące odpowiednią atmosferę motywy muzyczne. Na EP-ce Dispelled Reality bajecznie brzmią saksofonowe tematy, które przeradzają się z jednego w drugi i tworzą często dialog z gitarą czy klawiszami. Na uwagę zasługują też klawisze Karola Strojka i dobór syntezatorowych brzmień zastosowanych w utworach. Na poziom spójności całego materiału wpływa to, że głównym kompozytorem jest Jakub Kotowski – przy aż sześcioosobowym składzie zespołu ważne jest, by istniał decydujący głos, który będzie trzymał się koncepcji utworu. Niestety, debiutującym kapelom bardzo łatwo jest zyskać łatkę zbyt męczących. Dispelled Reality ma wielki potencjał, ale jednocześnie potrzebuje kogoś, kto podczas nagrywania kolejnego albumu, doradzi z czego zrezygnować i czego jest nieco za dużo. Muzyka rozrywkowa zna mnóstwo przypadków, gdzie do sukcesu artysty przyczyniła się obecność takiego anioła stróża w studiu. I tego można życzyć chłopakom z Dispelled Reality. Zwyczajnie szkoda by było, gdyby taki potencjał się zmarnował.
Chłopaki mają spójny image (na uwagę zasługuje okładka EP-ki zaprojektowana przez Kubę Sokólskiego – znanego z plakatów festiwalu Prog in Park), tworzą intrygującą muzykę i są niewątpliwie utalentowanymi artystami. Udało się im znaleźć brzmienie, które pozwoli wyróżnić się wśród innych. Można zaryzykować stwierdzenie, że Dispelled Reality to nieoszlifowany diament. Szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę ich umiejętności sceniczne i to, jak równo i jakościowo grają na żywo. Pozostaje trzymać kciuki za porządny kontrakt muzyczny i wydanie pierwszego longplaya zespołu już pod opieką wytwórni.
ALEKSANDRA MIRA GOLECKA
osiągając przynajmniej niezłe efekty. Na płycie dominują melodyjne piosenki utrzymane w stylistyce alt-popu i R&B, a wyróżniają się wśród nich powolne, pełne ciężkich emocji Give Me a Kiss, frywolne Gummy Bear, a także lekkie, osadzone w prowansalskiej scenerii Picking Berries. Jest również miejsce na momenty wytchnienia i słodkogorzkich refleksji, jak Tamagotchi (Intermission) czy Don’t Buy Me Flowers – choć obu piosenkom zdaje się nieco brakować oryginalności. Najlepiej ze wszystkich wypadają rozpoczynające płytę Pl4yg1rl oraz zamykające ją Free Trial – utwory te, najnowocześniej brzmiące i jednocześnie najmocniej osadzone w koncepcie płyty, stanowią dla niej wspaniałą klamrę.
Można więc uznać PLAYGIRL za umiarkowany sukces artystyczny. Jest to płyta, do której chce się wracać –interesujący koncept przeważa nad słabościami poszczególnych utworów. Kolejne powtórzenia pozwalają na odkrywanie ciekawych detali muzycznych w piosenkach lub zatrzymanie się tu i ówdzie nad zaskakującym wersem. Lolo Zouaï jest artystką poszukującą nowych rozwiązań, starającą się swoją twórczością odzwierciedlić nieco ducha czasów. Owoc tych poszukiwań, PLAYGIRL, to jaskrawa, intrygująca i ambitna muzyka pop.
PIOTR SZUMSKI
32–33 / recenzje
xxxyz
ocena:
ocena: xxxyz
wydanie własne
Dispelled Reality Świt
recenzja spektaklu /
Narracja o narracji
Mimo prawie 3000 lat na karku, Odyseja Homera wciąż pozostaje wzorem epickiej opowieści. Odyseja. Historia dla Hollywoodu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, wystawiana w warszawskim Nowym Teatrze, to nowa propozycja przedstawienia uniwersalnej treści tego wiekopomnego dzieła.
TEKST: KACPER RZEŃCA
Na scenie mamy okazję śledzić losy dwóch głównych postaci. Pierwszą z nich jest stary, wykończony swoją podróżą Odys, którego poznajemy w momencie zejścia na ląd Itaki. Równolegle poprowadzony jest – oparty na prawdziwej historii – wątek Izoldy Regensberg, ocalałej z Holocaustu Żydówki, której nieprawdopodobne losy w wielu momentach mogą przywołać na myśl przygody greckiego herosa. Jej akcja rozgrywa się jednocześnie na dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwszą z nich jest okres drugiej wojny światowej oraz krótko po jej zakończeniu. Śledzimy wówczas jej odyseję, prowadzącą ją przez kolejne etapy konfliktu w poszukiwaniach ukochanego męża, Szajka, z którym została rozdzielona w wojennej zawierusze. Mamy też okazję poznać Izoldę w latach 60., po jej emigracji do Izraela. Wówczas obsesją bohaterki stało się pragnienie przeniesienia swojej historii na srebrny ekran w Hollywood.
Liczą się emocje
Obok głównej osi filozoficznej spektaklu, którą jest motyw podróży i powrotów, dużą rolę odgrywają w nim rozważania na temat opowiadania o Holocauście i historiach takich ludzi jak Izolda Regensberg. Z jednej strony mamy przygody Odysa, które zostają przez reżysera odarte z typowego dla Homera patosu. Pozwala to wydobyć na wierzch emocje herosa, uczynić go bliższym widzowi i osadzić w bardziej uniwersalnym kontekście. Z drugiej zaś strony – zostajemy zderzeni z powojenną historią Izoldy, której życie kręciło się wokół pragnienia opowiedzenia o swoich losach całemu światu. Wątek ten zaczyna się od sceny, w której bohaterka zapoznaje się z Markiem Hłaską (rolę tę w prawdziwym życiu odegrała Hanna Krall), któremu zdecydowała się powierzyć misję spisania jej historii w książce, na kanwie której miał powstać wymarzony film.
Nieco później mamy okazję obserwować ich spotkanie w Fabryce Snów z Elizabeth Taylor, Romanem Polańskim i producentem Rober-
tem Evansem, gdzie omawiana jest wizja twóców. Początkowo zapoznajemy się z zarysem napisanego przez Hłaskę scenariusza. Okazuje się on jednak nie dość wzruszający dla głównej zainteresowanej. Wyrzuca ona pisarzowi, że zupełnie nie oddał oczekiwanych przez nią emocji. Dołącza do niej reszta grupy, która stopniowo nakręca się i eskaluje prezentowany pomysł do poziomu epickiej opowieści. Ostatecznie dochodzi do projekcji fragmentu filmu, ukazującego tę właśnie perspektywę. Pokaz przerywa krzyk towarzyszącej postaciom tłumaczki, sprzeciwiającej się melodramatyzowaniu opowiadanej historii, którego symbolem jest grana na fortepianie przez przesłuchującego Izoldę nazistę VI Symfonia F-dur op. 68 „Pastoralna” Ludwiga van Beethovena.
Syzyfowy trud
Kolejnym zapadającym w pamięć elementem spektaklu jest emisja sceny z filmu dokumentalnego Shoah Claude’a Lanzmanna, w której przedstawiono siedzącego na fotelu fryzjerskim reżysera oraz strzygącego go Abrahama Bombę, ocalałego z Holocaustu.
źródło: materiały prasowe SZTUKA Odyseja w nowym wydaniu
Z początku opowiada on o swoich przeżyciach w dość swobodny sposób, jednak z czasem zaczynamy obserwować jego coraz większe zmagania z traumą, zacinający się głos, który w pewnym momencie urywa opowieść. Mężczyzna nie chce jej podjąć ponownie, mimo stanowczych nalegań swojego klienta. Widzom pozostaje więc jedynie obserwować w ciszy jego ściągniętą bólem twarz. Projektor w pewnym momencie gaśnie, a na scenę wychodzi postać reżysera, który zaczyna opowiadać o kulisach tego fragmentu, jak również snuć szersze rozważania na temat sposobów kreowania narracji w odniesieniu do Holocaustu. Z widoczną dezaprobatą przytacza przykłady „upopkulturowiania” tragedii, w tym zwłaszcza Listę Schindlera Stevena Spielberga.
Tę swoistą „metanarrację” można zinterpretować jako pewnego rodzaju dyskusję, którą Warlikowski prowadzi ze swoimi wcześniejszymi dziełami. Wątek zagłady jest przecież jednym z najważniejszych w jego twórczości. Należy w tym kontekście wspomnieć chociażby jeden z jego najbardziej znanych spektakli – (A)pollonię, czy debiut operowy – Ifigenię na Taurydzie. Podane przykłady pokazują, jak bardzo uniwersalnie postrzega on to doświadczenie, opowiadając o nim za pomocą utworów antycznych, powstałych wieki temu. W ten sposób osadza je w kontekście niezmiennej w gruncie rzeczy natury ludzkiej. Celowość i istotność tych rozważań w ogólnej konstrukcji sztuki ukazują się w pełni, kiedy zainteresujemy się jej tekstami źródłowymi. Głównymi podstawami dla stworzenia scenariusza były książki Hanny Krall Król kier znów na wylocie oraz Wygrana wojna Izoldy R. Szczególnie ciekawa z omawianego punktu widzenia wydaje się ta druga – to w niej autorka opisuje kulisy współpracy z Izoldą Regensberg i zderzenie się ze sobą odmiennych wizji – tej bardziej emocjonalnej, melodramatycznej ze strony bohaterki oraz kontrastującej, bo stonowanej i merytorycznej, towarzyszącej sławnej reportażystce. Uwzględnienie utworu i postaci Lanzman - 1 grudzień 2022
na w spektaklu również nie jest przypadkowe – uważał on Shoah za kompletne i wystarczające studium o Holocauście, a przytoczoną w spektaklu krytykę Spielberga wyrażał z pełnym przekonaniem.
Dzięki Odysei. Historii dla Hollywoodu Warlikowski po raz kolejny pokazuje niezwykłą wrażliwość oraz inteligencję artystyczną, zabierając widownię w obfitującą w interesujące rozważania podróż, opakowaną jednocześnie w doskonały warsztat aktorski i teatralny. W efekcie towarzyszących śledzeniu spektaklu skupieniu i napięciu cztery godziny przedstawienia mijają bardzo szybko, a przemyślenia pozostają w umysłach widzów na kolejne dni. Czy można opowiedzieć całą prawdę o Holocauście? Prawdopodobnie nie można, ale próbować trzeba. 0
Fantomowa nostalgia i emerytyzacja młodzieży
Felieton ten miał być pierwotnie o fotografii – a dokładniej o fotografii analogowej. Dlaczego zatem taki a nie inny tytuł? W procesie pisania przejawiam podobną przypadłość, co podczas przeglądania straganów ze starociami. Przykładowo, zaczynam od przeglądania starych obiektywów, a wszystko kończy się na tym, że wracam do domu z sosjerką i tomikiem poezji pobłogosławionym cytatem Lenina na okładce. Wprawdzie stoi za tym wszystkim logiczny i spójny ciąg skojarzeń, jednak efekt końcowy jest diametralnie różny od początkowych zamiarów. Nie ukrywam, tak wykolejone teksty może produkować tylko prawdziwy wykolejeniec.
Ale nie zbaczajmy jednak zbytnio z głównego toru przemyśleń –wspomniałem wszak na początku o fotografii analogowej. Moją uwagę przykuł nagły jej powrót, który nastąpił dobrych parę lat temu i stopniowo zaczął przechodzić od kuriozalnego ewenementu do rozpoznawalnego elementu współczesnej kultury. Proces ten miał swoje początki na przełomie lat 2017 i 2018 – wraz ze wskrzeszeniem marki Polaroid przez holenderskie The Impossible Project oraz wznowieniem przez Eastman Kodak kultowego filmu Ektachrome. Ja sam zostałem stosunkowo wcześnie porwany przez ową kuriozalną niszę – a dokładniej przez jej kliszową
TEKST: TYTUS DUNIN
fot. Magda Hueckel
fot.pexels.com 34–35 SZTUKA / recenzja spektaklu
frakcję. Wybór ten w dużej mierze został podyktowany przez charakterystykę polskich realiów. Nie dość, że fotografia kliszowa jest zdecydowanie bardziej atrakcyjna cenowo w porównaniu do fotografii błyskawicznej, to ponadto swoją przygodę z tym wariantem uwieczniania wspomnień można rozpocząć dosłownie za darmo, ponieważ niemalże każdy ma w swoich rupieciach (albo w rupieciach kogoś z rodziny lub znajomych) stary, dobry, radziecki aparat, który od ostatnich kilkudziesięciu lat jedynie stoi i zbiera kurz.
Mógłbym oczywiście jeszcze długo rozwodzić nad historią fotografii analogowej, procesami chemicznymi zachodzącymi w kliszy i rekomendacjami aparatów, jednakże ani nie byłoby to szalenie interesujące dla przeciętnego czytelnika, ani nie sprawiłoby mi to wiele przyjemności w pisaniu. Na szczęście, samo zjawisko reaktywacji fotografii analogowej przywiodło mi na myśl pewną koncepcję, nad którą rozmyślam już od dłuższego czasu – chodzi mi dokładnie o tytułową „emerytyzację młodzieży”. Gdybym chciał zwięźle zdefiniować ten termin, powiedziałbym, że jest to zjawisko polegające na zapożyczaniu pewnego rodzaju estetyki lub po prostu sposobu bycia przez obecną generację od pokolenia własnych dziadków. W dzisiejszych czasach taka interakcja może zachodzić na przykład pomiędzy generacją Z a tak zwanym „milczącym pokoleniem” (czyli pokoleniem ludzi urodzonych mniej więcej w latach 1928–1945).
Czym jednak dokładnie objawia się ów proces? Jednym z elementów składowych tego zjawiska jest powrót do łask dawnego pokolenia –właśnie poprzez wzmożone ostatnio zainteresowanie fotografią analogową czy też nagraniami na płytach winylowych oraz, dopie-
ro raczkujące, zainteresowanie stylem i estetyką PRL-u. Oprócz samej estetyki, emerytyzacja przybiera również formę zapożyczania stylu życia. Przykładem tego jest chociażby obserwowany od niedawna renesans stoicyzmu. Jak widać, spokój i opanowanie (a także przybranie wolniejszego procesu w fotografii i w muzyce) – często kojarzone z osobami starszymi – stają się nagle pożądane w czasach zdominowanych przez ciągły natłok informacji i chaos medialny. Oczywiście, nie jest to absolutnie papu-
gowanie dawnych zwyczajów jeden do jednego – wszystkie wymienione przeze mnie mody uległy zmianie i przetworzeniu. Koncept, który, według mnie, jest siłą napędową tego zjawiska to tzw. „fantomowa nostalgia”. Termin ten sam w sobie jest przetworzeniem zjawiska określanego w medycynie jako „fantomowa kończyna”, polegającego na odczuwaniu przez osobę z amputowaną częścią ciała wrażenia, że owa część jest nadal na swoim miejscu. Zgodnie z tym tropem, „fantomowa nostalgia” to zjawisko odczuwania nostalgii lub tęsknoty za czasami (najprawdopodobniej za sprawą silnego oddziaływania estetyki), których nie miało się szansy przeżyć. Kończąc ten przydługi wywód, muszę nieco ostudzić własny zapał. Wszystko, co zaprezentowałem w tym felietonie, jest zdecydowanym uproszczeniem –tak samo jak sinusoida Krzyżanowskiego nie oddaje w złożony sposób ewolucji epok literackich, tak samo to, co zostało tutaj uwzględnione, jest w pewien sposób dość powierzchowną analizą współczesnej kultury. Taką, która nie ma na celu oddania jej złożoności, ale wyczucie pewnej głębszej tendencji. Nie byłbym też sobą, gdybym nie powbijał paru szpil we własną koncepcję. Zdaję sobie sprawę z tego, że zjawisko, o którym mówię, jest w dużej mierze kreowane przez odczucia estetyczne i owczy pęd, tak powszechny w obecnej kulturze.
Nie oznacza to wcale, że jego źródło nie leży w pewnym głębszym zrozumieniu międzypokoleniowym, ale wydaje się świadczyć bardziej o bezmyślności i denności obecnych czasów. Próżno szukać w tym zakończeniu powodów do optymizmu, niemniej –mam nadzieję, że jest ono trafne. 0
Bibbidi-Bobbidi-Boo
TEKST: MARIANNA KRZEPKOWSKA
Zapewne większość z was po przeczytaniu tego nagłówka przypomniała sobie lepiej lub gorzej (w zależności od tego, czy deklarujecie się jako umiarkowani, czy też jako wielcy fani twórczości Walta Disneya – o braku sympatii nie może być
przecież mowy) dalszą część piosenki z klasycznej już bajki Kopciuszek. Słowa rzucone przez matkę chrzestną Kopciuszka stanowiły jeden z najsilniejszych aktów komisywnych, jakie mieliśmy okazję usłyszeć jako dzieci. Co może oddziaływać na wyobraźnię bar-
dziej niż obietnica zmienienia całego naszego życia zaledwie w ciągu minuty i kilkunastu sekund (tyle bowiem trwa piosenka)?
To właśnie przez ten czas łachmany zmieniają się w olśniewającą suknię balową, stare kapcie – w połyskujące pantofelki, a mysz -
1 grudzień 2022 SZTUKA fotografia analogowa /
ki – w monumentalne rumaki. Sęk w tym, że za odnotowanymi przez widza kilkudziesięcioma sekundami stoją w rzeczywistości lata podróży, inspiracji i przełomów umożliwiających mu zobaczenie zapierających dech w piersiach animacji. Co więc tak naprawdę było magiczną różdżką, która umożliwiła Waltowi Disneyowi oraz jego całej ekipie stworzenie znanego wszystkim zamku z czołówki wraz z kryjącymi się w nim postaciami?
Grand tour w stronę rokoka
Podróż po Europie znanego wizjonera Walta Disneya miała miejsce po pierwszym znaczącym sukcesie animacyjnym, a mianowicie po Myszce Miki. Amerykański animator, nie chcąc spoczywać na laurach, już jako trzydziestoletni mężczyzna wraz z rodziną wybrał się za ocean w poszukiwaniu inspiracji. Jednym z miejsc, które odwiedził, była Francja, gdzie XVIII-wieczne rokoko najszerzej rozpostarło swoje skrzydła. Oryginalny styl z charakterystycznym rozmachem strącił z piedestału elegancką statyczność. Na jej miejsce wstąpiły płynne, obłe kształty, nierzadko również motywy morskie, jak na przykład muszla. To od niej rokoko wzięło swoją nazwę (rocaille –ornament przypominający swoim kształtem muszlę). Dzięki na nowo uzyskanej lekkości przedmioty zdawały się mieć duszę i chętnie ją uzewnętrzniać. Ślady tego zjawiska możemy obserwować właśnie w bajkach Disneya.
Za najlepszy przykład służą bohaterowie Pięknej i Bestii. Skryte atrybuty przedmiotów zostały tu wydobyte na wierzch. Postać Płomyka ze świetlistymi pochodniami symbolizuje żarliwe uczucia: miłość do ukochanej, zamiłowanie do życia oraz romantyzmu. Trybik, którego wąsiki pełnią funkcję wskazówek zegara, to z kolei prototypowy pedant, dążący do kontrolowania wszystkiego wokół.
Ponadczasowość huśtawki
Za naszych czasów… to jedna z tych znanych formułek, które starsze pokolenia kierują do tych młodszych. Choć na przestrzeni lat pojawiło się wiele nowych sposobów na spędzanie wolnego czasu, wciąż istnieje zabawa, na którą każde dziecko – czy teraz, czy 100 lat temu – patrzy tym samym urzeczonym wzrokiem w oczekiwaniu na swoją kolej. Beztroska huśtawki interesowała także artystów, czego dowodem jest ponadczasowy rokokowy obraz Huśtawka autorstwa Jeana-Honoré Fragonarda. Prób wprowadzenia scen na huśtawce dokonano już w pierwszych bajkach Disneya. Wyraźne nawiązania do obrazu pojawiły się też choćby w stosunkowo niedawno wypuszczonych produkcjach, takich jak Kraina Lodu czy Zaplątani
Fundamenty – w stronę grozy czy sielanki
Choć przeważnie dyskusje toczą się na temat ulubionej animowanej postaci, nie należy bagatelizować scenerii, w której rozgry-
wają się losy bohaterów. Przykładowo przy tworzeniu pałacu księcia z Kopciuszka przyglądano się konstrukcji Wersalu. Tajemniczy zamek z Pięknej i Bestii jest inspirowany budowlami w Dolinie Loary. Jednak najbardziej duszę zaklętej fortecy Disneya zdawał się oddawać zamek Neuschwanstein. Zaskakujące podobieństwo można dostrzec między XVIII-wieczną porcelaną sewrską, w szczególności tą autorstwa Étienne’a-Maurice’a Falconeta, a pastelową wieżą z Zaplątanych. Jak widać, materiał nie odegrał tu aż tak znaczącej roli, istotna okazała się za to wyobraźnia.
Magia 24 rysunków
Ponoć ulubioną sceną Walta Disneya była przemiana sukni Kopciuszka wśród magicznych iskier z różdżki jej matki chrzestnej. Choć obecnie ta animacja może nie robić większego wrażenia, stworzenie jej z aż 24 rysunków harmonijnie łączących się w całość było dla całego zespołu nie lada wyzwaniem. Niektórzy określali proces produkcji tej sceny jako realizację american dream. To, co pięćdziesiąt lat wcześniej mogło wydawać się niemożliwe, udało się zespołowi Walta Disneya. I czy to jedynie dzięki swoim umiejętnościom, czy też może przy pomocy odrobiny magii – otworzyli drzwi do zupełnie innego świata, którego nie tylko Piotruś Pan, ale i my wszyscy czasami nie mamy ochoty opuszczać. 0
źródło: Wikipedia
źródło: Wikipedia
36–37 SZTUKA / sztuka Disneya
Styl życia
O patriotyzmie pisania wielką literą
Dlaczego właściwie trzymamy się jakichkolwiek zasad pisowni? Czemu nasz język, tak naturalną formę komunikacji, utwierdzającą nas w poczuciu wyższości nad innymi istotami żyjącymi, wsadzamy w kajdany zasad pisowni? Takie spojrzenie na język – jak na zakutego skazańca – jest błędem, lepiej widzieć w nim dzikiego ogiera, który nie chce nam się poddać. Wszyscy wolelibyśmy wyrażać nasze myśli na podobieństwo majestatycznych mustangów podążających stepem, jednak wtedy nigdy byśmy siebie nawzajem nie doścignęli i nie pojęli. Konieczne jest nałożenie na metaforycznego konia siodła edukacji i uprzęży samodyscypliny, ale również regularne treningi jeźdźców. Jedynie spełniając takie warunki, nasz wewnętrzny narowisty rumak zmienia się w prawdziwego, gorącokrwistego wierzchowca gotowego stawać w szranki najciekawszych literackich form.
Takie spojrzenie na język – jak na zakutego skazańca – jest błędem, lepiej widzieć w nim dzikiego ogiera, który nie chce nam się poddać.
Nie „z wielkiej”, a „wielką” literą stoi nasze zdanie. Wielka litera otwiera ciąg naszych myśli. Wielka litera stanowi bramę naszego semantycznego ogrodu. Wyjątkowa łatwość, z jaką przyjmuje się obce frazy, podobna jest do chwastów, które niewyrywane, ukradną życie prawdziwym kwiatom. Naszym narodowym obowiązkiem jest pilnowanie nie tylko siebie, lecz także innych obywateli naszego ponadtysiącletniego państwa przed zagrożeniem, którym jest przyzwolenie na rusycyzację naszej północno-zachodnio-słowiań-
skiej mowy. Oczywistym jest, że musimy nadążać za rozwijającym się światem. Każdego dnia powstają nowe rzeczy, których nazwy jeszcze nie powstały. Jednak apeluję, aby w tym rozgardiaszu twórczego chaosu słowa, nie pozwolić na zniesienie naszych starych form przez złe naleciałości. Polacy nie mają rzeczy „na magazynie” (chyba, że nasz ładunek fizycznie znajduje się na dachu), Polacy nie mają pracy „na hali” (chyba, że, znowu, fizycznie nad nią stoją), wreszcie Polacy nie piszą „z wielkiej” litery, a „wielką” literą, gdyż tak mówi nasza wieloletnia tradycja słowa pisanego. Już w 1268 r., gdy spisane zostało pierwsze zdanie w języku polskim (w kronice opisującej założenie opactwa cystersów w Henrykowie), autor myślał zapewne: Moje zdanie zacznę wielką literą. Kim jesteśmy my współcześni, aby pozwolić na zaprzepaszczenie tak znakomitego dziedzictwa? Nie pozwólmy, aby działania rozbiorowe carskiej Rosji dalej przynosiły efekty, po 104 latach od odzyskania naszej niepodległości.
Nie obawiajmy się czerpać z tradycji obcych języków, ucząc się nowych pojęć albo oryginalnych określeń na stany, przedmioty bądź czynności już nam znane. W szybko rozwijającym się świecie, słowniki muszą nadążać za geniuszem wynalazców. Zapożyczenia mogą stanowić źródło ubogacające wartką rzekę polskiego języka, jednakże nie pozwólmy na to, aby rzeczne kamienie językowych błędów wstrzymywały jego nurt! 0
JAN ILNICKI
lifestyle /
fot. Kamil Węgliński
grudzień 2022
Polecamy: 38 SPORT Wschód nie biega Tour de Ski pod nieobecność Rosjan i Białorusinów 42 CZŁOWIEK Z PASJĄ W rytmie emocji Wywiad z Piotrem Sołtysikiem
44 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO Homo internauticus Aby odnaleźć się w sieci, musimy pojąć, jak działa Internet
Wschód nie biega
Kto zatem wykorzysta szansę i zwycięży w prestiżowym Tour de Ski?
Powód dyskwalifikacji sportowców ze Wschodu jest uzasadniony i słuszny. Decyzja ta ma tym samym olbrzymi wpływ na stawkę Pucharu Świata w biegach narciarskich, bo zwłaszcza Rosjanie nie byli w niej outsiderami. Dość powiedzieć, że w zeszłym roku w narciarskiej Wielkiej Pętli triumfowała Natalja Niepriajewa, a drugi w klasyfikacji mężczyzn był Aleksandr Bolszunow. Warto również wspomnieć o sezonie 2020/2021, kiedy to Sborna zdominowała TdS, klasyfikację generalną i dystansową PŚ mężczyzn oraz zdobyła Puchar Narodów, a kobieca reprezentacja toczyła zacięte boje ze Szwedkami i Amerykankami –Julija Stupak była kolejno druga za Jessicą Diggins w generalce i trzecia na dystansach, ustępując jeszcze Ebbie Andersson.
Kto dopadnie norweski gang
Kto w takim razie wyrasta na faworytów w tegorocznym TdS (rozgrywanym w okresie 31 grudnia–8 stycznia)? W biegach mężczyzn – tradycyjnie Norwegowie. Trudno sobie wyobrazić, by w klasyfikacji drużynowej ktoś był w stanie im zagrozić. Jednak w przypadku zmagań indywidualnych, sytuacja robi się ciekawsza. Johannes Høsflot Klæbo jest faworytem numer jeden, gonić go będą (poza kolegami z reprezentacji) Fin Iivo Niskanen i Francuz Richard Jouve. Les Bleus rosną w siłę, mocny będzie Lucas Chanavat, do for-
my wrócić może również Maurice Manificat (drugi w TdS w 2021 r.). Szwedzi natomiast wciąż pozostają w kryzysie – całą reprezentację na swoich barkach dźwiga Calle Halfvarsson. Nadzieją jest urodzony w 2000 r. William Poromaa. W zeszłym roku zdobył swoje debiutanckie podium. Grono zawodników mogących zagrozić gangowi Norwegów uzupełnia Włoch Federico Pellegrino. 32-latek wciąż czeka na swój sukces w TdS. Polaków reprezentować będą rutynowany Maciej Staręga oraz bracia Kamil i Dominik Bury. Wyniki z poprzednich lat nie rokują jednak dobrze. Kadra mężczyzn w ostatniej kampanii Pucharu Świata była czerwoną latarnią. 177 punktów w klasyfikacji łącznej Pucharu Narodów mężczyzn dało naszej reprezentacji odległą 17. lokatę. Wyniki indywidualne oraz wiek zawodników nie wróżą nic dobrego. Staręga ma 32 lata. Bracia Bury kolejno 26 i 25, powinni zbliżać się do szczytu swoich możliwości fizycznych. Pytanie, czy dadzą radę regularnie punktować w tym sezonie. Tego życzę całej trójce.
Kocioł narodów, pierwsze kroki Polek
Rywalizacja kobiet zapowiada się jeszcze bardziej interesująco. Amerykanie liczyć będą na Jessicę Diggins, Szwedzi mają Ebbę Andersson i sprinterki Johannę Hagström, Maję Dahlqvist i Jonnę Sundling. Norwegowie kibicować będą Heidi Weng, Theresie Johaug czy Maiken Ka-
spersen Falli. Dobrze spisywały się w ostatnich sezonach Finki, Krista Pärmäkoski i Kerttu Niskanen, na igrzyskach nieco niespodziewanie brąz wywalczyła Austriaczka Teresa Stadlober. Zaskoczyć mogą Niemki, z Katheriną Henning na czele. Polki? Ostatnią z naszych zawodniczek, która przekroczyła sto punktów w sezonie, była… Justyna Kowalczyk w swoim ostatnim roku startów. W sezonie 2017/2018 dwukrotna mistrzyni olimpijska sklasyfikowana została na 54. miejscu. Tym niemniej będziemy dalej trzymać kciuki za Izabelę Marcisz i Monikę Skinder. Nasza dwuosobowa kadra A na przestrzeni ostatniego roku punktowała sporadycznie. Jednak obie zawodniczki są bardzo młode (22 i 21 lat), a na Mistrzostwach Świata w kategoriach młodzieżowców i juniorów odniosły spore sukcesy. Może sezon 2022/2023 będzie dla nich przełomowy? Królowa polskich nart też pierwsze sukcesy święciła podczas czempionatów dla młodych biegaczek.
Wyczyn
Należy jednak pamiętać, że TdS to wyzwanie dla zawodników kompletnych, którzy nie potrzebują wiele czasu na regenerację – są w stanie wykrzesać z siebie sto procent przez cały tydzień. Zwycięzcy TdS często zamieniają się w zdobywców Pucharu Świata. Nic w tym dziwnego, skoro za zwycięstwo w zimowej Wielkiej Pętli zgarnia się aż 400 dodatkowych punktów do klasyfikacji generalnej PŚ. 0
TEKST: FRANCISZEK POKORA
Wykluczeni w tym sezonie z zawodów FIS Rosjanie i Białorusini zrobią miejsce innym biegaczom narciarskim.
38–39 Pięć minut czytania imby śmietnikowej na Magielpostingu jest ciekawsze od ogładania 90 minut gry reprezentacji Polski / Tour de Ski SPORT
Johannes Høsflot Klæbo
Jessica Diggins
W pogoni za Złotym Orłem
Turniej Czterech Skoczni zwykle typował faworytów całego sezonu Pucharu Świata. Tegoroczna odsłona wskaże również kandydatów do medali nadchodzących mistrzostw świata w Planicy (22 lutego–4 marca 2023 r.).
Zobaczymy, dla kogo najbliższa edycja okaże się łaskawa – niemiecko-austriacka impreza zwykła rozkręcać kariery na dobre lub definitywnie je kończyć.
Janne Ahonen, najwybitniejszy zawodnik w historii TCS (pięć zwycięstw w cyklu), nazywał letnie skoki pucharem Myszki Miki. Trudno więc przywiązywać dużą wagę do wyników inauguracyjnych konkursów zimowego Pucharu Świata w Wiśle (5–6 listopada), skoro odbyły się na… igielicie. Owszem, cieszy zwycięstwo Dawida Kubackiego, miejsca w pierwszej dziesiątce Piotra Żyły, punkty Stocha, Pilcha, Huli i Wąska. Jednak prawdziwa zabawa zacznie się dopiero w mroźnym i śnieżnym Kuusamo (26–27 listopada).
Tłok kandydatów
Traktując inaugurację w Wiśle jako końcowy akord Letniego Grand Prix, możemy wskazać kilku zawodników, którzy mogą się liczyć w nadchodzącym TCS (29 grudnia–6 stycznia). Norwegowie polegać będą na Halvorze Egnerze Granerudzie i Mariusie Lindviku, którzy uzupełnili podium zeszłorocznego turnieju, ustępując jedynie świetnemu Ryōyū Kobayashiemu. Austriacy wystawiają Stefana Krafta, zwycięzcę turnieju z 2015 r., Niemcy na triumf w prestiżowych zawodach czekają długo. Ostatnim reprezentantem tego kraju, który otrzymał statuetkę Złotego Orła, był 20 lat temu Sven Hannawald. Teraz swoje nadzieje pokładają w Karlu Geigerze, kolejno trzecim i drugim zawodniku w turnieju w sezonach 2019/2020 i 2020/2021. Liderem Japończyków ponownie będzie wspomniany już Kobayashi, czyhający na trzecie zwycięstwo w końcowej klasyfikacji TCS. Słoweńcy w minionych sezonach nie mieli szczęścia w Vierschanzentournee. Ich ostatnia wiktoria to zwycięstwo Petera Prevca sprzed sześciu lat. Może pora na Anže Laniška lub Timiego Zajca?
Dawid na czele
My znów będziemy się emocjonować skokami biało-czerwonej trójki. Kubacki w lecie był w znakomitej formie, jest liderem PŚ po igielitowej Wiśle i już raz TCS wygrał. Z Polaków to on ma największe szanse na sukces w imprezie wieńczącej pierwszy akt sezonu. Żyła to ustabilizowany zawodnik z sukcesami. Jeśli forma pozwoli, czemu nie? Czwarte zwycię -
stwo Stocha również byłoby czymś niesamowitym. Pytanie, ile razy uda mu się oszukać wiek i zmęczony organizm.
Nowe twarze, wielcy nieobecni
Czarny koń? Młodzi z wyżej wymienionych reprezentacji, zwłaszcza Jan Hörl. Austriak od roku puka do światowej czołówki. Raz udało mu się wygrać zawody Pucharu Świata, kilka razy meldował się na podium. W Letnim Grand Prix nie skakał świetnie, jednak w Wiśle, po wpadce w pierwszym konkursie (nie przeszedł kwalifikacji), w drugim
je jeszcze trochę czasu na wdrożenie się w Puchar Świata. Zaskoczyć może natomiast inny zawodnik, a mianowicie weteran Manuel Fettner. Debiutował już w 2000 r. (!), pozostawał jednak w cieniu takich austriackich asów jak Morgenstern, Schlierenzauer, Kofler, Loitzl czy Koch. Dopiero w wieku 37 lat odniósł swój pierwszy wielki sukces – zdobył srebro w konkursie indywidualnym na igrzyskach w Pekinie. W klasyfikacji łącznej tegorocznego Letniego Grand Prix zajął drugie miejsce. W Wiśle był kolejno 4. i 9. Na dole stawki warto śledzić poczynania… Kazachów i Estończyków. Danił Wasiljew
zajął szóste miejsce. Jego rodak, Daniel Tschofenig, to z kolei mistrz świata juniorów z tego roku. Podczas polskich konkursów dwa razy znalazł się w nagradzanej punktami trzydziestce. Inauguracyjny konkurs zakończył na świetnym, szóstym miejscu. Odkryciem Letniego Grand Prix jest Ren Nikaidō. Japończyk wziął udział w trzech konkursach w cyklu, z czego w swoim debiucie wygrał, następnie był 5. i 11. W Wiśle punktował tylko raz i to na końcu stawki – zdaje się, że potrzebu-
ma 18 lat i właśnie zdobył swoje pierwsze punkty w PŚ. Artti Aigro w bieżącym sezonie również już zapunktował, na koncie ma też miejsca w czołowej piętnastce z poprzednich edycji Pucharu Świata. Z mocnych skoczków nie zobaczymy w TCS Austriaka Daniela Hubera, zmagającego się z kontuzją kolana. Kariery zakończyli natomiast utytułowani Niemcy, Severin Freund (drugi w turnieju w sezonie 2015/2016) i Richard Freitag, oraz średni z braci Prevców, Cene. 0
TEKST: FRANCISZEK POKORA
Żródło: AFP-JIJI grudzień 2022 SPORT
Turniej Czterech Skoczni /
If in doubt, flat out
Szkot Colin McRae to mistrz świata z 1995 r. oraz ikona wyścigów rajdowych. Jego osoba spopularyzowała WRC na długie lata, inspirując pokolenia rajdowców, a od jego imienia nazwano pierwsze edycje gier komputerowych DIRT .
WOJCIECH JAN AUGUSTYNIAK
Cechował go niepowtarzalny styl jazdy, oparty na osiąganiu wysokich prędkości i dojeżdżaniu bez przedniego zderzaka lub z wgnieceniami na dachu. Zachwycał wyjątkową umiejętnością wykrzesywania 110 proc. z każdego auta. Jego motto to znane na całym świecie If in doubt,flatout, co oznacza jeślisięwahasz,gazdodechy
Początek na kredyt
Swoje pierwsze rajdy Colin pokonywał w pożyczanych autach. Najsławniejszym był Vauxhall Nova, w którym zaliczył debiut w WRC w 1987 r. oraz wygrał szkockie mistrzostwa. Jego niebywały talent, zrozumienie auta i umiejętności zachwycały środowisko rajdowe oraz zdecydowanie przykuwały ich uwagę. Zwycięstwo w niedomagającym Vauxhallu oraz charakterystyczny styl pokonywania zakrętów na piątym biegu dały mu jego pierwszy profesjonalny kontrakt ze współpracującym z Subaru Prodrive w 1991 r.
Gdy zdobywał pierwsze mistrzostwa Wielkiej Brytanii, zaoferowano mu start w WRC z pełnym wsparciem zespołu. Już w drugim rajdzie Szkot zajął drugie miejsce na podium, jednak największe zaskoczenie przyszło podczas zawodów w Finlandii w 1992 r. Pomimo uwag szefa zespołu, Colin zdążył roztrzaskać swoje Subaru w lesie, koziołkując nim siedem razy, w trakcie rutynowego rozpoznawania trasy. Już podczas faktycznego rajdu rozbił auto jeszcze dwukrotnie, w obu przypadkach koziołkując w lesie i wyjeżdżając z niego ledwo trzymającym się Subaru. Po ukończeniu zawodów na ósmym miejscu czekały na niego owacje na miarę zwycięzcy, a fińscy kibice zakochali się w nim.
Z Subaru po zwycięstwo
Kolejny sezon zaczął już z zespołem fabrycznym Subaru, mającym ambicje na wygranie mistrzostwa świata. Pierwsze dwa lata nie były spektakularne, Colin nie osiągał zamierzonych sukcesów, dojeżdżając na czwartym i piątym miejscu. Godnym zapamiętania był rajd Nowej Zelandii 1992, czyli pierwsze zwycięstwo Colina oraz wprowadzenie legendarnego Subaru Impreza 555 w 1994 r. Dopiero sezon 1995 okazał się tym, który fani motorsportu wspominają do dziś.
Szalony rok 1995
Z pierwszych dwóch wyścigów Colin musiał się wycofać ze względu na rozbicie auta oraz usterkę mechaniczną. Szybko nadrobił straty do zespoło-
wego kolegi, plasując się pięć punktów nad Carlosem Sainzem na dwa rajdy przed końcem sezonu. Podczas Rajdu Hiszpanii szefowie ekipy w obawie przed nonszalancją Colina nakazali mu jechać spokojnym tempem, tak aby Subaru zgarnęło pierwsze trzy miejsca. Część zespołu stanęła na trasie, aby spowolnić kierowcę, jednak szybko musiała się ewakuować, gdyż ten nie zwolnił na ich widok. W celu zdyscyplinowania swojego kierowcy, szefostwo zdecydowało się wymienić komponent w jego aucie, co skutkowało otrzymaniem kary jednej minuty, dodanej do czasu Szkota, tym samym pozbawiając go zwycięstwa. Kierowcy tym samym zrównali się punktami przed ostatnim rajdem w sezonie. Eksplodująca opona sprawiła, że już na starcie ostatniego wyścigu rajdowego Colin miał dwie minuty straty, jednak jego determinacja nie pozwoliła mu się poddać. Szkot po naprawie usterki jechał nieziemsko szybko, ścinając krzaki, nie zwalniając na zakrętach i doprowadzając samochód do granic wytrzymałości. Wygrał ze swoim rywalem o 36 sekund, sięgając po mistrzostwo. Niestety był to jedyny tytuł Colina McRae. Jego nietuzinkowy styl jazdy na początku kariery dał mu wiele sukcesów, lecz z biegiem czasu stał się jego zmorą. Sporą część rajdów kończył z usterkami auta spowodowanymi wypadkami na trasie lub wysoką eksploatacją. W 1996 r. Szkot walczył o tytuł z odwiecznym rywalem Tommim Makinenem, wygrał trzy rajdy i trzech nie udało mu się ukończyć. Pomimo o wiele większej zdobyczy punktowej niż w 1995 r., zajął drugie miejsce. Historia powtórzyła się rok później, gdzie wygrał pięć rajdów w sezonie, a nie ukończył sześciu, przegrywając o punkt.
Przygoda w Fordzie Focus
Lata 1999–2002 Colin spędził w ekipie Forda, w której zarabiał 6 mln dolarów, sumę, która w tamtym czasie była rekordem wszech czasów dla kie-
rowcy rajdowego. Najbliżej tytułu, po raz ostatni, był w roku 2001, kiedy na jeden rajd przed końcem sezonu prowadził w klasyfikacji. Dla Colina liczyła się tylko efektowna jazda, nie obchodziło go utrzymywanie tempa, które zapewniłoby mu tytuł. Auto rozbił już na początku, przekreślając swoje szanse na mistrzostwo. Colin skończył regularne jazdy w 2003 r., posiadając ówczesny rekord największej liczby zwycięstw w historii WRC.
Ostatni taki rajd
Najsłynniejszym momentem jego kariery poza rajdami był występ w 2006 r. w Los Angeles podczas X Games XII, na którym ponownie zasiadł w Subaru Impreza 555, tym razem w złotym malowaniu. Rywalizował w kategorii rajdowej na zamkniętym obiekcie z Kenem Blockiem i Travisem Pastraną. Podczas swojego przejazdu McRae przemierzał piaszczystą trasę zachwycając szybkością, aż do ostatniego zakrętu, w którym przekoziołkował swoje auto. Nauczony wieloletnim doświadczeniem w rozbijaniu maszyn zmienił bieg na pierwszy w trakcie jednego z koziołków, aby od razu po wylądowaniu móc ruszyć dalej. Nim opadł kurz, złote Subaru odjechało z wgniecionym dachem i mocno naruszonym kołem. Na metę dojechał ze stratą jedynie 0,52 sekundy.
Colin McRae zginął w wypadku helikoptera 15 września 2007 r. Po śmierci jego kolega David Coulthard na Grand Prix Japonii 2007 założył kask upamiętniający ten, który nosił Colin. Od jego imienia do dziś nazywane są odcinki rajdów w Perth w Szkocji oraz nagroda za najdłuższy skok podczas rajdu Szwecji. Pozostawił po sobie coś więcej niż tylko wspomnienia. Zainspirował kolejne pokolenia kierowców oraz rozpromował rajdy na całym świecie jak nikt wcześniej i nikt później. 0
TEKST:
40–41 / Legendarny rajdowiec SPORT
Wdługi listopadowy weekend na warszawskim Torwarze odbyły się jedne z największych zawodów jeździeckich w Polsce – Cavaliada. Na arenie pojawili się reprezentanci wielu państw, a trybuny podczas najciekawszych konkursów były przepełnione. Jednak głównym celem organizatorów Cavaliady nie jest tylko stworzenie przestrzeni zawodnikom na prezentację umiejętności, lecz także popularyzacja jeździectwa – również w formie sportu rekreacyjnego. To też jedyne zawody organizowane w Polsce, które łączą cztery dyscypliny: skoki przez przeszkody, ujeżdżanie, Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego i powożenie.
Cavaliada
Jako pasjonatka jeździectwa i fotografii, postanowiłam wybrać się na Cavaliadę w roli fotoreporter. W przeszłości często pojawiałam się na mniejszych zawodach, jednak żadne z tych doświadczeń nie może się równać z przeżyciem Cavaliady. Mogłoby się wydawać, że nie jest to sport tak ekscytujący, jak inne widowiska, ale emocji towarzyszących widzom nie można było przeoczyć. Poza wiwatami, gdy zawodnicy i ich konie pokonywali najtrudniejsze przeszkody i wykonywali skomplikowane manewry, cała widownia zamierała w kluczowych momentach.
Cavaliada to nie tylko rywalizacja sportowa, są to również ogromne targi. Podczas przerw między konkursami można zatracić się w rozmaitych stoiskach wystawionych przez sklepy i firmy. Nawet jeśli nie jest się zainteresowanym zakupem żadnego sprzętu jeździeckiego, warto spędzić trochę czasu, aby zobaczyć bogatą ofertę przygotowaną przez producentów.
O Cavaliadzie można opowiedzieć dużo, jednak zdecydowanie warto ją samemu przeżyć. Nawet jeśli nie jest się zainteresowanym jeździectwem, cisza przerywana jedynie tętentem konia zbliżającego się do przeszkody może oczarować każdego. 0
Mogłoby się wydawać, że nie jest to sport tak ekscytujący, jak inne widowiska, ale emocji towarzyszących widzom nie można byłoprzeoczyć.
TEKST I ZDJĘCIA: JOANNA SOWA
Setki zawodników, pełne trybuny i największe emocje – Cavaliada w Warszawie ponownie zapewniła niezrównane przeżycia sportowe.
grudzień 2022 SPORT festiwal koni /
rytmie emocji
Na fortepianie gra od siódmego roku życia, choć marzył o zostaniu piłkarzem. Pomimo zamiłowania do muzyki poważnej nie przeszkadza mu polski rap, a woda sodowa nie uderzyła mu do głowy nawet po prestiżowych lekcjach odbytych u zwyciężczyni Konkursu Chopinowskiego. Piotr Sołtysik, jeden z bardziej obiecujących pianistów młodego pokolenia, opowiada o edukacji muzycznej w szkołach, swoich największych inspiracjach oraz emocjach odczuwanych podczas przemierzania muzycznej drogi.
M agiel : W jakim wieku zacząłeś grać na fortepianie?
PIOTR SOŁTYSIK: Wydaje mi się, że w wieku około siedmiu lat.
Już wtedy interesowała cię muzyka, czy robiłeś to bardziej z przymusu rodziców? Przez długi czas było tak, że umiarkowanie mnie to interesowało. Zamiast siedzieć przy fortepianie wolałem biegać za piłką – chciałem zostać piłkarzem. Dopiero pod koniec podstawówki poczułem prawdziwe powołanie do muzyki. Zacząłem wtedy zgłębiać twórczość Chopina, m.in. Poloneza A-dur, który stał się pierwszym utworem, który naprawdę chciałem grać. Wzorując się na Chopinie, zacząłem też więcej komponować. Nauczyłem się w końcu czerpać prawdziwą przyjemność z fortepianu. Do tego czasu nie był to może straszliwy przymus, ale ani ja, ani moi rodzice nie przypuszczaliśmy, że zostanę kiedyś zawodowym muzykiem. Nie jeździłem od małego na konkursy – biegałem w tym czasie za piłką. I w sumie dobrze.
A masz poczucie, że przez cztery pierwsze lata edukacja muzyczna była na tobie wymuszona? Czy czułeś mimo wszystko satysfakcję? Trudno stwierdzić, bo to dawne czasy. Na pewno na etapie czwartej i piątej klasy byłem bliski rezygnacji. Pamiętam doskonale, jak w szkole podstawowej zaangażowałem się w projekt, w którym miałem grać piosenki z młodszymi kolegami. Siedząc na próbie, z bólem serca patrzyłem przez okno na moich przyjaciół biegających w tym samym czasie po boisku. Ale później obróciło się to o 180 stopni i piłka stała się tylko hobby.
Wiele osób rezygnuje w młodym wieku z nauki gry na instrumencie, a w przyszłości tego żałuje. Jak myślisz, z czego to wynika?
Wiąże się to często z brakiem zainteresowania. Sam prawie rzuciłem fortepian, ponieważ wolałem grać w piłkę. Po prostu niektórzy nie chcą poświęcać tyle czasu na regularne ćwiczenia. Może rodzice na pewnym etapie za mało dopingują i zachęcają do kontynuacji, a może wynika to z tego, że dzisiaj dzieci mają bardzo mało czasu wolnego. Ale muzyka wraca zazwyczaj w ich życiu jako hobby. Dzieje się to w momencie, gdy nagle przychodzi żal, który, według mnie, wynika z uświadomienia sobie, jak ważna jest ona dla człowieka. Gra na
instrumencie, nawet w ramach hobby, jest wspaniałą umiejętnością i zabawą. Wielokrotnie na imprezach zdarzało mi się grać znajomym piosenki do śpiewania, zwykle bez przygotowania, improwizując. Ludzie sami chcą uczestniczyć w muzykowaniu.
Gdy jednak popatrzymy na życiorysy wielkich muzyków, to wielu z nich było w dzieciństwie zmuszonych do gry na instrumentach. Podobno ojciec Paganiniego stał nad nim z pasem i go bił, gdy ten nierówno grał. Jest to oczywiście straszne, ale gdyby nie to, nie zostałby pewnie największym skrzypkiem w historii.
Tu dochodzimy do dylematu moralnego. Owszem, może nie byłby tak wybitnym skrzypkiem, ale można zadać sobie pytanie: Czy nie byłby wtedy szczęśliwszym człowiekiem? To zawsze jest czymś okupione. Brak pewnej wolności już w dzieciństwie i tak drastyczna forma przymusu może się oczywiście skończyć tym, że ktoś rozwinie się mistrzowsko w podejmowanym zajęciu. Jednak może doprowadzić to również do różnego rodzaju zaburzeń. Myślę, że wielu wybitnych muzyków jest z tego powodu nieszczęśliwymi ludźmi.
źródło: archiwum prywatne
ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ NASTULA
W
42–43 nie ma druku = nie ma belki / w świecie muzyki klasycznej CZŁOWIEK Z PASJĄ
świecie muzyki klasycznej /
A pomijając ten aspekt, czy warto twoim zdaniem edukować młodych ludzi w zakresie muzyki?
Oczywiście, że tak. Nauka gry na instrumencie rozwija wrażliwość oraz pamięć u dzieci. Gra na fortepianie pobudza synapsy w mózgu, a także pozytywnie wpływa na umiejętność logicznego myślenia. To wszystko łączy się z innymi obszarami edukacji. Sam Pitagoras zajmował się badaniem dźwięków, interwałów i tym podobnych na równi z tymi dziedzinami, za które go dzisiaj podziwiamy. Kiedyś nauka muzyki była równa na przykład matematyce.
A co sądzisz o lekcjach muzyki w szkole?
Te lekcje są bardzo potrzebne. Można by powiedzieć, że jest ich za mało, ale grafik w szkołach jest na tyle przeładowany, że nie powinniśmy ich jeszcze dokładać. Niestety często to jeden z nielicznych kontaktów uczniów z muzyką klasyczną lub grą na instrumencie. Wspomniałem już, jak rozwija to wrażliwość i wyobraźnię. Dobrze prowadzona muzyka może być uzupełnieniem języka polskiego. Uczymy się o literaturze, łączymy to z malarstwem, a z muzyką nie. Czemu?
Przejdźmy do twojego fachu – ile czasu mniej więcej poświęcasz na ćwiczeniu gry na instrumencie? Nie wiem czy powinienem kłamać, czy mówić prawdę (śmiech). Powiem tak – ćwiczenie może polegać nie tylko na graniu. Można ćwiczyć z instrumentem, tylko z nutami, a nawet bez instrumentu i bez nut… Rachmaninow podobno zachęcał Horowitza do chodzenia na długie spacery. To też rodzaj „ćwiczenia”. Trzeba wyjść z domu, żyć, by mieć o czym grać. Trudno jednoznacznie określić np. „czas ćwiczenia” utworu – to jest raczej pewien proces. Z samym instrumentem potrafię spędzić trzy godziny, może pięć, a czasem w ogóle nie gram i jadę do dziewczyny odetchnąć. Odpoczynek i relacje z ludźmi są bardzo istotne. Czy np. jeśli gram Koncert f-moll Chopina, który komponował, gdy był zakochany, to mam nie rozmawiać z dziewczyną, żeby skupić się na utworze? Chyba nie o to w tym chodzi.
A gra na instrumencie stanowi dla ciebie ucieczkę od problemów i emocji czy raczej je z ciebie wyciąga?
Gra na instrumencie nigdy nie jest odcięciem się od emocji, bo cel jest zupełnie odwrotny. Rzeczywiście czasem może to stanowić sposób na ucieczkę od codzienności, bo obcowanie ze sztuką powinno być czymś wyjątkowym. Ale na pewno nie jest to ucieczka od emocji, bo w grze na instrumencie chodzi o ich przekazywanie. Nawet od codzienności nie możemy się całkowicie odciąć, bo chodzi o to, aby w utworach odnaleźć siebie i grać o swoich przeżyciach.
Jak w takim razie wygląda ostatnia godzina przed twoim wejściem na scenę? Starasz się wyciszyć?
Tak, jest mi to potrzebne. Wyjście na scenę wymaga pewnego skupienia. Ja zawsze lubię mieć przy sobie instrument, aby w porę być rozgrzanym. Szczególnie przy obszerniejszym programie koncertu. Wtedy raczej już nie rozmawiam z nikim, telefon odkładam gdzieś daleko i tylko sprawdzam godzinę.
A miałeś kiedyś sytuację, że straciłeś koncentrację tuż przed wejściem na scenę?
Albo czy były jakieś czynniki, przez które nie mogłeś się skupić?
Tak, takie sytuacje się zdarzają. Trudno całkowicie skupić się na koncercie, zawsze zdarzą się jakieś niespodziewane sytuacje. Czasami wystarczy, że ktoś kaszlnie w jakimś pięknym momencie. Jedna sytuacja zapadła mi wyjątkowo w pamięć. Grałem w Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach po jednym z konkursów. Byłem bardzo podekscytowany – to był mój pierwszy poważny występ z orkiestrą symfoniczną. Oczywiście koncentracja musiała mnie opuścić w naj -
prostszym momencie. W drugim temacie 3 Koncertu Fortepianowego Beethovena pomyliłem dźwięki do tego stopnia, że zabrzmiało to wręcz jazzowo (śmiech)
Jacy pianiści albo kompozytorzy stanowili lub stanowią dla ciebie inspirację? Powiedziałbym, że przez całe życie przede wszystkim towarzyszył mi Chopin. Zanim zacząłem grać na poważnie, czy już po tym – stanowił dla mnie inspirację kompozytorską. Dużo nauczyłem się analizując jego utwory i pisząc moje pierwsze w jego stylu. Później, do tych bardziej lubianych kompozytorów dołączył np. Siergiej Rachmaninow. Bardzo podziwiam Vladimira Horowitza za energię, która z niego bucha na estradzie. Zawsze uwielbiałem jego nagrania rosyjskich kompozytorów tj. Rachmaninowa, czy Skriabina. Natomiast z pianistów polskich szczególnie bliskim mi artystą jest Janusz Olejniczak.
Tak jak wspominałeś o Horowitzu i rosyjskiej muzyce, czy jest jakaś gałąź muzyki fortepianowej, w której odnajdujesz się lepiej niż w innych? Myślę, że tak. Najlepiej czuję się w muzyce romantycznej i tej z nią związanej. Mam tu na myśli neoromantyzm, ekspresjonizm czy nawet jazz. To przestrzeń, w której odnajduję się bardzo dobrze. Bardzo lubię twórczość Szymanowskiego oraz romantyczno-jazzowego Nikołaja Kapustina.
Domyślam się, że nie słuchasz tylko muzyki poważnej. Jacy są twoi ulubieni artyści z zakresu muzyki popularnej?
Myślę, że takim artystą jest Jacob Collier. Można go chyba nazwać twórcą muzyki popularnej. Tworzy piosenki i aranżacje, mając absolutnego bzika na punkcie harmonii – co oczywiście podzielam. Oprócz niego lubię sięgać do klasyków, takich jak Beatlesi czy Michael Jackson. Jeśli chodzi o współczesnych twórców, to bardzo interesującą postacią jest Dawid Podsiadło. Może to nieoczywiste, ale lubię też rap, choć rzadziej go przesłuchuję. Zawsze podkreślam, że jak coś wydaje mi się dobre i ciekawe, to po prostu tego słucham – niezależnie od gatunku. Moje zainteresowania obejmują zarówno średniowieczną Mszę Notre Dame, Preludia i fugi Bacha, polski rap, kwartety mikrotonalne Bena Johnstona, jak i twórczość Kapustina. Najczęściej jednak wracam do tego, co sam wykonuję. Na zakończenie mam filozoficzne pytanie. Człowiek wynalazł muzykę, czy ją odkrył? Hmm… ciekawe pytanie. Skłaniałbym się ku drugiej opcji. Pitagoras odkrył przecież relację długości struny do wysokości dźwięku, a nie wynalazł. Natomiast to, co stworzyliśmy, to raczej narzędzia do wykonywania muzyki oraz jej gatunki – bo lubimy, gdy coś brzmi tak, a nie inaczej. Ale jest to już związane z naszą percepcją i tym, w jaki sposób chcemy tę muzykę… no właśnie, raczej odkrywać. Ciekawym jest, że w przypadku tworzenia nowych gatunków czy technik kompozytorskich zazwyczaj zaczyna się od praktyki, a dopiero potem układa się zasady. Może odwrotnie było jedynie z dodekafonią (technika kompozytorska oparta na skali dwunastodźwiękowej – przyp. red.), natomiast w harmonii klasycznej dokładnie tak to wyglądało. Najpierw spodobały nam się konkretne brzmienia i połączenia akordów – później powstaje teoria. Można zatem na to zagadnienie odpowiedzieć pytaniem: Czy muzyka istniała zawsze, czy powstała wraz z pojawieniem się człowieka? 0
Piotr Sołtysik
Piotr Sołtysik – student Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadzi aktywną działalność pianistyczną, koncertując w Polsce i zagranicą, w prestiżowych salach, takich jak Filharmonia Świętokrzyska czy Rumuńska Opera Narodowa. Bierze udział w licznych projektach artystycznych, jak np. Maraton Chopinowski organizowany przez Polskie Radio. Został dwukrotnie wyróżniony Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz znalazł się w gronie stypendystów Krajowego Funduszu Na Rzecz Dzieci.
grudzień 2022 CZŁOWIEK Z PASJĄ w
Homo internauticus
Aby odnaleźć się w sieci, musimy pojąć, jak działa Internet
W obliczu skandali mediów społecznościowych, koronawirusa, a obecnie wojny, internet pokazał, że jest zarazem narzędziem, środowiskiem pracy, a nawet bronią informacyjną. Nie można pozwolić sobie na nierozumienie podstawowych zasad jego działania. Czas pojąć, czym jest wszechobecna sieć.
TEKST: JAN ILNICKI
Wszyscy członkowie społeczeństwa europejskiego w XXI w., obserwując sytuację za naszą wschodnią granicą, gdzie wojna dzieje się nie tylko na polach bitew, lecz także w przestrzeni wirtualnej, lub przyglądając się wiadomościom o powstaniu nowej sieci internetowej w Federacji Rosyjskiej, wcześniej czy później muszą zastanowić się nad pytaniem: czym właściwie jest Internet?
Wszystko wraca zawsze do pierwotnego wynalazku. Internet nie jest oryginalnym pomysłem, który spadł z nieba. Jego powstanie jest pochodną wynalezienia radia. Operuje na zbliżonych falach, które skupiane są przez maszty, te odbierają sygnał i albo wysyłają go do naszego domowego routera, czyli odbiornika (zazwyczaj w formie skrzynki), albo odsyłają do kolejnego masztu. Zatem odpowiedź jest bardzo prosta. Internet to bardzo rozwinięta sieć po -
wiązań pomiędzy masztami, które przekazują sobie sygnał radiowy.
Wszystkie przeglądarki i aplikacje opierające się na połączeniu z Internetem (np. MS Teams) bazują na prostym założeniu: wysyłany jest sygnał z masztu, domowy router go odbiera, a urządzenie (laptop, komputer stacjonarny, telefon, tablet) ma małą antenę, która przyjmuje następnie sygnał z routera i poprzez wybraną aplikację tłumaczy go na treść ukazującą się na ekranie. Wszystko, co widzimy – zdjęcia przyjaciół, napisy na stronie, gry wymagające połączenia z Internetem, stanowią wizualną reprezentację pobranej informacji.
Być może trudno to sobie wyobrazić, dlatego warto posłużyć się przykładem filmu. Każdy film składa się z pojedynczych kwadracików, których, przyjmijmy, milion tworzy obraz wyglądający jak twarz naszego ulubio -
nego aktora. Fala musi przekazać naszemu odbiornikowi, że jakiś pojedynczy kwadracik ma być biały, a jakiś czarny, inny różowy czy czerwony. W ten sposób, jak w impresjonistycznym obrazie, z kropek powstaje całe dzieło. Poruszając się w temacie Internetu, warto się zastanowić nad tym, dlaczego, kiedy zostaje wybrany filmik do obejrzenia, po chwili pojawia się on na ekranie. Czy zawsze tam był, schowany w plikach? Czy może to odtwarzanie kodu? Prawda jest znacznie prostsza. Kiedy wybrany filmik zostanie kliknięty, urządzenie wysyła do routera domowego sygnał chcę obejrzeć ten film, router przesyła sygnał do najbliższego masztu, który drogą sieci dostarcza go do serwera danej strony internetowej. Serwer strony dostaje sygnał chcę obejrzeć twój film, wyślij mi go, co również niezwłocznie robi, wysyłając tysiące małych porcji plików tą samą drogą, którą posłaliśmy sygnał. Każda porcja jest jak małe puzzle, potrzeba wszystkich, aby obraz był kompletny, ale wystarczy kilka początkowych, aby rozpocząć pracę. Właśnie to się dzieje, kiedy na ekranie widzimy ikonkę ładowania. Urządzenie odbiera puzzle i składa je w całość – kiedy ma choćby maleńki fragment, pokazuje go od razu, a resztę składa na bieżąco. W ten sam sposób działają wideorozmowy czy przeglądanie zdjęć, podobnie działają gry online, których jedyna różnica polega na tym, że w celu zmniejszenia czasu ładowania, puzzle są w większości gotowe, obrazek już można oglądać (bo już go pobraliśmy), a w czasie
44–45 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO / techniczne
Internetu to moja pierwsza belka dajcie mi śmiejżelka
podstawy
gry jedynie następują małe poprawki, związane ze zmianami, których dokonują gracze. W ten sposób prezentuje się najprostsza forma połączenia, którą obecnie można nazwać Internetem tradycyjnym. Głównym atutem jest prostota działania takiego połączenia, jednak posiada ono wielki minus, jakim jest ogromna wrażliwość na chociażby pogodę czy materiały znajdujące się w pobliżu routera (np. miedź). Właśnie częste zaburzenia ja -
się od jego ścianek, aż do konkretnego celu. W ten sposób, sygnał nadany poprzez emiter, po jednej stronie kabla, zostanie odtworzony w niezmienionym stanie po drugiej stronie kabla, przez odbiornik. Tak jak Internet tradycyjny można uznać za pochodny od radia, tak światłowód bardziej przypomina telegram, którego długie kable niegdyś łączyły kraje. Kiedy jedna osoba stukała w urządzenie, osoba po drugiej stronie odbierała sygnał
dziej skomplikowane). Taki technologiczny skok w prędkości sprawia, że zamiast zakodowanych wiadomości do odszyfrowania w głowie, obecnie przez Internet wysyłane są tysiące linijek tekstu, które komputer tłumaczy na przedstawianą na ekranach treść.
Sieć podziemnego kabla rozwija się z każdym rokiem, pozostając przy tym połączona z masztami służącymi do tradycyjnego przesyłania danych z Internetu. Warto się zasta -
kości połączenia sprawiły, że zaczęto szukać nowych rozwiązań, które zapewniłyby przesył danych o większej stabilności. Tak została rozwinięta technologia światłowodu.
Lasery i światła, czyli o światłowodzie Światłowód nie jest niczym więcej, niż bardzo długim kablem, który ciągnie się wokół Ziemi. Jego zamysł powstał jeszcze w XIX w., a rozwinięto go w XX w. Upraszczając chemię i fizykę, do ogólnego zrozumienia tej technologii wystarczy nam wiedzieć, że cząsteczki światła biegną naszym kablem, odbijając
złożony z umownych kropek i kresek (czyli kodu Morse’a), po czym go tłumaczyła na odpowiednie litery i znaki. Podobnie wygląda sprawa ze światłowodem. Treść strony internetowej tłumaczona jest na zestaw prostych znaków świetlnych, podobnie do zasady kropka-kreska. Różnica polega na tym, że przesyła on od ok. 1 048 576 (ponad miliona) do 1 073 741 824 (ponad miliarda) znaków w ciągu sekundy, podczas gdy rekordowi telegrafiści nadawali ok. 600 znaków na minutę (co daje 10 znaków na sekundę – należy jednak pamiętać, że znaki telegraficzne są bar-
nowić, dlaczego tak jest. Czy światłowód jest szybszy od Internetu przesyłanego falami radiowymi? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Tak, światłowód jest szybszy od Internetu tradycyjnego. Jednak jest przy tym znacznie trudniej dostępny, jego działanie wymaga położenia rzeczywistego kabla na konkretnej przestrzeni. Czemu jest szybszy? Bo inaczej wygląda transmisja danych. W światłowodzie schemat działania jest inny. Internet przesyłany przez światłowód cały czas uderza router (albo podłączone bezpośrednio urządzenie) wiązką promieni. Nie dostaje pakie - 1
grudzień 2022
SPOŁECZEŃSTWO
TECHNOLOGIA I
techniczne podstawy internetu /
tu puzzli, lecz po jednym fragmencie. Dzieje się to jednak w tempie tak błyskawicznym (jak pokazują wcześniej wspomniane liczby, przy czym jeden puzzel to jeden znak), że wygląda, jakby cały obrazek był tam od początku. Ta różnica tempa wynika z metody przesyłania. Światło podróżuje szybciej od fal radiowych, a światłowód, mimo że nie jest szybki jak światło, stara się być mu jak najbliższy. Jest rozwiązaniem przyszłości, gdyż potrzeba jeszcze wiele pracy, aby opleść naszą planetę zaskakująco dosłowną siecią, jednak pozwoli na niewiarygodne i niedostępne dotąd przesyłanie danych, nieprzerywane przez zjawiska atmosferyczne, stosunkowo tanie i odporne na utratę zasięgu… Ale nie na zwierzęta. Ciekawy bowiem jest fakt, o którego powadze przypomniano sobie parę miesięcy temu –otóż kabel biegnący pod Pacyfikiem emituje pole elektromagnetyczne, spowodowane ruchem cząsteczek światła. Ewidentnie zainteresowane tym zjawiskiem okazały się być rekiny, które zboczyły z trasy polowania i postanowiły pozbyć się podwodnego produktu ludzkiej cywilizacji. Warto pamiętać, że nie jest to pierwszy tego typu przypadek, pierwsze generacje światłowodu spotkały się już z problemem drapieżników, dlatego nowsze, pokrywane są specjalnymi, rekino-opornymi materiałami, które miały uniemożliwić tym zwierzętom pozbawiania ludzi dostępu do ulubionych portali. Sukces jest co najmniej częściowy, skoro, mimo awarii, nie było dużych strat prędkości wśród użytkowników.
Najbardziej oczywistą przewagą tego rozwiązania nad Internetem tradycyjnym są stabilność łącza oraz jego prędkość. Największą słabość stanowi wysokość kosztów oraz konieczność rozbudowy infrastruktury pod położenie kabla. Właśnie ten problem sprawił, że obecnie na rynku pojawiła się kolejna, najnowsza technologia, reklamowana jako Internet bez granic, nieograniczony słupami ani
kablami. Tak do walki o dominację na rynku usług internetowych wkraczają multimiliarder Elon Musk oraz jego Starlink.
Internet z niebios na miarę XXI w., czyli o Starlinku
Starlink jest rozwiązaniem technologicznym godnym XXI w. Projekt opiera się na założeniu, że należy ograniczyć liczbę urządzeń na Ziemi na rzecz małych satelitów, które działaniem przypominają maszty w Internecie tradycyjnym, z tym że teraz znajdują się one nad naszymi głowami i wysyłają fale do specjalnie dostosowanych odbiorników, które dołączane są jako zestaw startowy do korzystania z usługi. Każdy taki odbiornik działa jak prywatny maszt, który przyjmuje sygnał na specyficznej częstotliwości, która jest na Ziemi dostosowywana, aby działała z przypisanym routerem. Geniusz systemu polega na umożliwieniu dostępu do Internetu w obrębie prawie całej planety! Istnieje tylko trochę białych plam, gdzie nie sięgają satelity, reszta miejsc już teraz może zostać podłączona do wspólnej sieci. Czemu obecnie Starlink okazał się tak znaczącą technologią? W wyniku rosyjskiej inwazji na tereny Ukrainy, połączenie sieciowe na jej obszarze stało się wyjątkowo niestabilne. Wojskowe zagłuszanie częstotliwości i proste uszkadzanie infrastruktury przyczyniły się do tego, że połączenie internetowe stało się słabsze i rzadko dostępne. Wtedy właśnie z pomocą przyszła nowoczesna technologia Internetu satelitarnego, którego część naziemna ograniczona jest wyłącznie do prostej anteny, którą można zamontować w ogródku. Takie rozwiązanie zapewniło dostęp do sieci na nawet najbardziej odległych i pochłoniętych wojną obszarach. W sytuacji konfliktów taka łączność oznacza możliwość chwilowego oderwania się od koszmarnych doświadczeń czy kontaktu z najbliższymi, co oczywiście jest bezcenne.
Dzięki połączeniu z Internetem istnieje także możliwość walki z propagandą wroga, wysyłania raportów czy nawet wykorzystywania systemu GPS. Starlink, dzięki swojemu oparciu na systemie satelitów, jest wyjątkowy między innymi z tego powodu. Można go wykorzystać do stworzenia systemu nawigacyjnego w sytuacjach awaryjnych. Wydaje się, że ta technologia jest idealna na współczesne pole bitwy oraz sytuacje ekstremalne. Niestety na drodze stają bardzo wysoka cena oraz ograniczenia rozwoju.
Jakiś czas temu głośno zrobiło się o sporze NASA z firmą Starlink, gdyż pojawiło się pytanie, czy prywatne satelity nie zaśmiecą nieba i nie będą wpływały na działanie innych tego typu maszyn. Później pojawił się problem z częstotliwością, na której Internet satelitarny wysyłał sygnał – otóż była ona częściowo zajęta przez firmę Dish, zajmującą się telekomunikacją i dostarczaniem sieci 5G. Oba problemy z czasem udało się przynajmniej częściowo rozwiązać, niestety pozostał jeszcze jeden – stosunkowo wysoki koszt usługi. Ostatnio właściciel firmy Starlink ogłosił koniec finansowania technologii na potrzeby ukraińskiego wojska, uzasadniając swoją decyzję informacją, że budżet prywatnej firmy nie jest w stanie samodzielnie pokrywać generowanego przez technologię obciążenia finansowego. Sytuacja pozostaje dynamiczna, jednak zwraca ona uwagę na ważną zasadę. Każda nowa technologia staje przed problemem wysokich kosztów, jest to naturalny cykl unowocześniania naszych codziennych rozwiązań. Pytanie, które należy zadać brzmi: czy ludzie są gotowi sfinansować Internet satelitarny?. Nie uzyskamy odpowiedzi natychmiast, dopiero czas pokaże, czy Internet z niebios okaże się rozwiązaniem godnym XXI w., czy też będzie ogromnym rozczarowaniem i odejdzie do lamusa jako zbyt kosztowny. Zobaczymy. 0
Gender pay gap - fakty i mity
Temat różnic odczuwanych przez kobiety i mężczyzn w zakresie pensji powoduje liczne kontrowersje. Obrósł on jednocześnie w wiele mitów. W jaki sposób wskaźniki obrazujące tę różnicę są obliczane? Jakie są problemy z najpowszechniejszymi metodami badawczymi używanymi do analizy tej luki?
Rozważania należy zacząć od zdefiniowania, czym w zasadzie jest gender pay gap. Nie istnieje bo -
wiem jednomyślny konsensus na temat tego, co może oznaczać ten termin. Z jednej strony powszechnie oblicza się go jako wyraża -
ną w procentach różnicę między przeciętnymi zarobkami w populacji pracujących mężczyzn, a tymi dotyczącymi kobiet. Do -
46–47 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO / techniczne
TEKST: MACIEJ CIERNIAK
podstawy internetu
strzeżono jednak wadliwość takiego wskaźnika, jako że w skali globalnej różnice mogą wynikać po prostu z różnych preferencji wyboru wykonywanego zawodu u kobiet i mężczyzn. W ostatnich latach więc podejmowane są próby skonstruowania wskaźnika, który pokazałby, w jaki sposób kobiety są dyskryminowane płacowo w miejscu pracy. I tu jednak można natrafić na problemy z miernikami, gdyż różne wynagradzanie pracowników pracujących na tym samym stanowisku w tym samym wymiarze godzin i posiadających takie same kwalifikacje jest w Polsce nielegalne.
Jak wypada Polska?
W naszym kraju globalne różnice (nieskorygowany gender pay gap) w średnich płacach między mężczyznami a kobietami są jednymi z najniższych na świecie i wynoszą 10 proc. wg danych OECD (średnia w państwach zrzeszonych w organizacji to 16 proc.). Z kolei dane Komisji Europejskiej dostarczają jeszcze bardziej optymistycznych informacji – według nich gender pay gap w Polsce wynosi jedynie 7,5 proc. Wynika to (zgodnie z raportem Fundacji Edukacyjnej Perspektywy) najprawdopodobniej ze specyfiki polskiego społeczeństwa, w którym więcej kobiet niż mężczyzn uczęszcza na studia. Co ciekawe, Polki częściej niż Polacy posiadają stałą pracę, co można przypisać przekrojowi wybieranych przez płcie zawodów – w przypadku tych „męskich” częściej zawiera się umowy typu B2B (dotyczy to raczej
wysoko kwalifikowanych profesji), czy kontrakty terminowe (w gorzej płatnych zawodach niewymagających wyższego wykształcenia).
Jednocześnie jednak kobiety częściej wybierają studia przygotowujące do zawodów posiadających gorsze perspektywy płacowe niż te wybierane przez mężczyzn. Zgodnie z raportem FEP pt. Kobiety na politechnikach, tytułowych kobiet studiujących na uczelniach technicznych jest jedynie 36 proc. Dysproporcja jednak zwiększa się, kiedy przyjrzymy się kierunkom politechnicznym związanym z nowymi technologiami, gdzie kobiety stanowią jedynie 17 proc. wszystkich studentów. Do tych ścieżek edukacji należą m.in. elektronika, informatyka przemysłowa czy mechatronika. Tymczasem kierunki takie jak kosmetologia, pedagogika czy architektura wnętrz są zdominowane w ponad 90 procentach przez kobiety.
Warto dodać, że Polska jest w światowej czołówce, jeśli chodzi o odsetek stanowisk kierowniczych, które obejmowane są przez kobiety – 36 proc. wobec 32-procentowej średniej w OECD.
Skorygowany gender pay gap
Naukowcy różnie podchodzą do wyliczania gender pay gap dla przedstawicieli obu płci na zbliżonych stanowiskach. W artykule z 2008 r. Nopo użył narzędzi porównawczych, by zbudować model osoby o danych kwalifikacjach z jedną zmienną w postaci płci, żeby zobaczyć, w jaki sposób działania na tej zmiennej wpływają na strukturę zarobków. Z kolei Oaxaca i Blinder stworzyli model regresji liniowej, mający za zadanie znalezienie zbieżności pomiędzy uśrednionymi płacami mężczyzn 1
grudzień 2022 luka płacowa / TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
a uśrednioną charakterystyką kwalifikacji i przepracowanych godzin u poszczególnych płci. Później zaktualizowano model Nopo tak, by porównywał rozbieżności w zarobkach mężczyzn i kobiet o podobnych charakterystykach z rozbieżnościami w zarobkach mężczyzn i kobiet o różnych charakterystykach. Do modelu Nopo na podstawie badań Oaxaki i Blindera dodana została także zmienna, której nie sposób wyjaśnić poprzez różnice w uśrednionej charakterystyce płci. Zbliżona metodologia jest wykorzystywana przez Komisję Europejską. Instytucja ta oblicza odsetek różnicy w zarobkach mężczyzn i kobiet, który wyjaśnialny jest przez różnice w charakterystyce płci (na przykład takie jak te opisane w poprzednim akapicie) oraz ten występujący u osób o zbliżonej charakterystyce, dla którego nie ma wyjaśnienia wynikającego ze statystyk aktywności zawodowej. Co ciekawe, w Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach Unii Europejskiej (głównie tych o przeszłości związanej z blokiem sowieckim) odsetek wyjaśnialny luki płacowej działa na korzyść kobiet, będąc na poziomie ujemnym. Komisja Europejska w swoim raporcie wyjaśnia, że jest to wynik niższej stopy zatrudnienia wśród kobiet w stosunku do tej występującej w populacji mężczyzn, co ma generować zjawisko znane w statystyce jako stronniczość w dobieraniu próby (sampling bias). To wyjaśnienie wydaje się jednak nie mieć zastosowania w przypadku Polski, gdzie odsetek zatrudnionych kobiet od-
biega ledwie o 1 p. p. od średniej OECD. Dopiero odsetek niewyjaśnialny (znany również jako skorygowany gender pay gap), wynoszący nad Wisłą około 17 proc., podnosi całkowitą różnicę w zarobkach do poziomu nieskorygowanego gender pay gap, czyli 7,5 proc.
Niewyjaśnialny?
To skorygowany gender pay gap jest najczęściej używany politycznie, nierzadko jako chwytliwe hasło w rodzaju kobieta otrzymuje 83 grosze na każdą złotówkę, którą zarabia mężczyzna na tym samym stanowisku. I właśnie na fragmencie o tym samym stanowisku trzeba się skupić, gdyż mimo niewątpliwej siły wywoływania emocji jest on drastycznie nieprawidłową interpretacją danych. Skorygowany gender pay gap nie dotyczy bowiem stanowisk o tej samej nazwie, wypracowywanej liczbie godzin i nałożonej na zatrudnionego na nim odpowiedzialności, a jedynie zbliżonych pod względem branży, w której są umiejscowione. Nie bez przyczyny wspomniane wcześniej hasła są wyśmiewane przez szyderców poprzez wytknięcie, że skoro kobietom można płacić mniej, to czemu nikt nie zatrudnia samych kobiet?. Rzeczywiście, polskie prawo pracy, a także inne dokumenty prawne określające stosunki zatrudnienia (swoją drogą będące jednymi z najbardziej preferencyjnych wobec pracowników na świecie), zabraniają różnicowania płacowego między pracownikami o takich samych opisach
stanowisk. Źródłem gender pay gap nie jest więc dyskryminacja płacowa, a ta dotycząca doboru pracowników na stanowiska – kobietom częściej odmawia się awansu. Jako powód najczęściej podawany jest fakt, że pracodawca spodziewa się, że pracownica (będąca w pasującym do stereotypu wieku) wkrótce zajdzie w ciążę i uda się na urlop macierzyński. Ten problem można rozwiązywać, na przykład pozwalając ojcom na przejęcie większej części płatnego urlopu macierzyńskiego, tak by zapewnić lepszy podział obowiązków w przypadku ciąży, co zresztą już jest w przygotowaniu. Polska nie odstaje od reszty rozwiniętego świata pod względem długości płatnego urlopu macierzyńskiego. Porównanie jego długości z wysokością skorygowanego gender pay gap wypada nad Wisłą nader korzystnie w stosunku do innych krajów europejskich. Dostrzec można naprawdę dobrą sytuację Polek na rynku pracy, przynajmniej w relacji do ich koleżanek z Czech, Niemiec, Austrii, Wielkiej Brytanii czy nawet słynących z równościowej polityki krajów skandynawskich.
Z powyższych rozważań można wywnioskować, że w Polsce problem luki płacowej nie jest tematem, którym społeczeństwo, a w konsekwencji ustawodawcy, powinni się zajmować w pierwszej kolejności. W naszym kraju jest bowiem wiele innych, dużo bardziej dotykających poszczególne jednostki kwestii dotyczących równości płci, które pozostają nierozwiązane. 0
48–49 / luka płacowa TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO
Jeśli interesujecie się szeroko pojętą ekonomią, mogliście już gdzieś usłyszeć o kuriozalnej Modern Monetary Theory. Jeśli nie, to niewiele straciliście.
Jednak zanim przybliżę, o co w ogóle chodzi, zwrócę uwagę na dwóch w miarę znanych zwolenników MMT: Alexandrię Ocasio-Cortez, członkinię Izby Reprezentantów USA z ramienia Demokratów oraz… Popka (popularnego jeszcze kilka lat temu rapera z Gangu Albanii). A więc co takiego jest w tej MMT, że przyciąga tak skrajnie różnych zwolenników?
W skrócie polega ona na tym, że waluta jest traktowana jako monopol publiczny dla rządu. Teoria zakłada, że kraj kontrolujący emisję swojej waluty, nie jest w stanie zbankrutować, ponieważ zawsze może wyemitować pieniądze, aby spłacić swoich wierzycieli. Jeśli inflacja wzrośnie, problemu nie powinno dopatrywać się w nadmiernej kreacji pieniądza, a zbyt niskim opodatkowaniu, które sprawia, że ludzie za dużo wydają na konsumpcję, tym samym wprowadzając pieniądz na rynek. Bezrobocie? Wystarczy zagwarantować miejsca pracy, a pensje wyemituje państwo. Mógłbym wymienić jeszcze wiele wątpliwych rozwiązań MMT, ale myślę, że ogólna idea jest zrozumiała. Waluta nie podlega tutaj żadnym prawom rynkowym, gdyż nie jest towarem, a jedynie rządowym narzędziem do regulacji gospodarki.
Ponadto, sama nazwa Nowoczesna Teoria Monetarna wprowadza w błąd. Nie jest nowoczesna. Od wieków władcy wykorzystywali de-
precjację waluty do finansowania swoich przedsięwzięć kosztem poddanych. Do tego idea odcięcia waluty od wartości towarowej (czartalizm) pojawiła się już na początku XX w. Nie jest monetarna. Jest to przede wszystkim fiskalne podejście do finansów państwa, skoncentrowane na polityce podatkowej jako hamulcu i akceleratorze gospodarczym. MMT nie jest teorią.
To bardziej kreatywna księgowość, w rzeczywistości opierająca się na sztuczce – twierdzeniu, że skoro rząd jest instytucją kreującą walutę, wszystkie aktywa finansowe (denominowane w tej walucie) istnieją dzięki rządowi. Tak więc, zgodnie z „rachunkiem narodowym”, im więcej rząd wydaje, tym bogatsi stajemy się my, ludzie! Rzekomo rząd jest demiurgiem finansów i, w efekcie, twórcą całego bogactwa.
Nie możemy jednak lekceważyć potencjalnej atrakcyjności MMT w czasach kryzysu, ponieważ takie podejście do ekonomii umożliwia (krótkoterminowo) każdy program populistycznego rządu i, jak wspomniałem, zwolennicy MMT występują nawet wśród władz USA. Ta teoria winna być postrzegana jako forma propagandy politycznej, a nie jako realna ekonomia/polityka publiczna. I jak wszelką propagandę, trzeba ją zwalczać odniesieniami do rzeczywistości. Na zakończenie, podzielę się stwierdzeniem ekonomisty Thomasa Palleya; Te elementy MMT, które są prawdziwe, nie są nowe, a te, które są nowe, nie są prawdziwe.
0 MMT - More Money Today? STANISŁAW PIÓRKOWSKI Tak, chodzi o popularnego kilka lat temu rapera z Gangu Albanii.
varia / Varia grudzień 2022 Polecamy: 50 REPORTAŻ I cóż, że ze Szwecji City break w Sztokholmie 56 WARSZAWA Fundacja Kobiet Wędrownych ...czyli uchodźcy dla uchodźców 57 CZARNO NA BIAŁYM Czarno na białym Powrót do fotografii bez kolorów
fot. Aleksandra Jasińska
I cóż, że ze Szwecji
Jesień to okres wzmożonej aktywności dla wszystkich miłośników taniego podróżowania. To właśnie w październiku i listopadzie, gdy kończą się długie dni lata, a studenci wracają na uczelnię, można w bardzo atrakcyjnej cenie kupić bilety lotnicze do europejskich stolic. W tym roku zdecydowaliśmy się na weekendowy wypad do Sztokholmu. Zapraszamy na opowieść o tym, jak w ciekawy sposób spędzić city break w Szwecji, a jednocześnie nie przepłacić.
TEKST I ZDJĘCIA: MATEUSZ KLIPO, LAURA KRÓLEWSKA
Pomysł na Szwecję pojawił się w naszych głowach w środowy wieczór na przełomie sierpnia i września. Nie była to jednak pierwsza rozważana destynacja – miejscem docelowym miały być Helsinki. Bardziej doświadczeni weekendowi podróżnicy wiedzą, że ceny korzystnych biletów potrafią się zmienić o 100–200 proc. w ciągu jednego dnia i tak właśnie było w tym przypadku. Pula ośmiu biletów na lot za 60 zł od osoby w obie strony rozeszła się w ciągu kilkunastu minut. Poranne niepowodzenie sprawiło, że wieczorna sesja szukania tanich połączeń zakończyła się po dosłownie godzinie. Sztokholm za 150 zł w obie strony? Lecimy. W przypadku lotów do stolicy Szwecji warto pamiętać, że miasto to posiada cztery międzynarodowe lotniska, które, oprócz Brommy, znajdują się w znacznej od niego odległości. W przypadku Sztokholm–Skavasta, gdzie ląduje Wizz Air, mówimy o dystansie 103 km, dlatego przed zakupem należy rozważyć koszty dojazdu i dodatkowy czas, który on zajmie. Nasz wybór padł na lot linią Ryanair do Arlandy, która znajduje się ok. 40 km od centrum. Ważnym aspektem był również czas połączenia – to znalezione pozwalało na wylot w piątek po pracy, spędzenie pełnych trzech dni na zwiedzaniu miasta i powrót do Polski w poniedziałek wieczorem.
Dzień zero
W Arlandzie lądujemy w piątek, 14 października, o 22.20. Lotnisko Sztokholm–Arlanda jest największym ze szwedzkich lotnisk – posiada pięć terminali i co roku obsługuje blisko 27 mln pasażerów. Po prawie dwudziestominutowym spacerze docieramy do Arlanda Express. Jest to najszybszy sposób, aby dostać się do centrum Sztokholmu. Pociągi tej linii kursują z prędkością blisko 200 km/h, przez co dotarcie na dworzec centralny zajmuje tylko 18 min. Arlanda Express kursuje codziennie, co 15 min, a koszt przejazdu do centrum na bilecie ulgowym dla 1 osoby to 67,5 zł.
W tym miejscu należy wspomnieć o cenach w Sztokholmie. Podobnie jak pozostałe kraje skandynawskie, Szwecja nie należy do naj-
tańszych. Koszty utrzymania są blisko 20–25 proc. wyższe niż w Polsce. W Szwecji obowiązującą walutą są korony szwedzkie, jednak podawane w reportażu ceny będą przeliczane na polskie złotówki po kursie z połowy października (1 SEK = 0,44 PLN).
O godzinie 23.00 możemy już cieszyć się rześkim, morskim powietrzem w samym centrum miasta. Sztokholm jest położony na 14 wyspach, które łączą 53 mosty, przez co często nazywany jest Wenecją Północy. Skojarzenie jest jak najbardziej trafne – przed naszymi oczami znajduje się wyspa Gamla Stan, co dosłownie oznacza Stare Miasto. Udajemy się przez nią na kolejną wyspę – Södermalm, gdzie czeka już zakotwiczony nasz nocleg.
Łóżko do spania, morze do… spania?
Tak, dobrze przeczytaliście. Położenie Sztokholmu sprzyja turystyce wodnej. Połączenia promowe między wyspami czy rejsy po zatoce nie są rzadkością. Dodatkowo w kilku miejscach w obrębie miasta można znaleźć na stałe zakotwiczone statki morskie, które od lat pełnią funkcję pływających hoteli lub hosteli. Od osób szukających noclegu (bądź grubości ich portfela) zależy, czy spędzą noc na pokładzie jachtu z prywatnym barem i dyskoteką, czy na ciasnym i wiekowym kutrze rybackim. Do najsłynniejszych i najbardziej spektakularnych pływających hoteli należy zaliczyć Af Chapman –XIX-wieczny żaglowiec zakotwiczony na Skeppsholmen w samym centrum miasta. Obiekt oferuje nocleg zarówno na wyspie, jak i na statku. Cena za jedną noc oscyluje w okolicy 500 zł za pokój dwuosobowy.
Po szybkim rozeznaniu w cenach hosteli zdecydowaliśmy się na nocleg w Rygerfjord Hotel & Hostel. Ten blisko 70-letni statek może pomieścić do 150 osób. W przeciwieństwie do innych tanich pływających hoteli, nie znajdziemy tutaj pokoi wieloosobowych – cały statek jest podzielony na niewielkie kabiny z małymi iluminatorami. Część pokoi znajduje się na wysokości tafli wody, przez co na dolnym pokładzie panowała wilgoć. Nasza kajuta miała 8 m 2 . Znajdowały się w niej dwie piętrowe koje o szerokości 60 i 120 cm, szafa i drewniane biurko. Cena takiego noclegu to blisko 160 zł/os. Na pierwszy rzut oka kwota może wydawać się wygórowana, ale Rygerfjord Hotel & Hostel to najlepsza niskobudżetowa opcja w ścisłym centrum, jeżeli nie chcecie mieszkać w pokoju wieloosobowym. Recepcja funkcjonuje 24/7, co było dla nas bardzo istotne ze względu na późny przylot. Obsługa na statku jest bardzo życzliwa i podobnie jak w całej Szwecji, bardzo dobrze mówi po angielsku. Zmęczeni podróżą szybko zasypiamy na delikatnie kołyszącym Rygerfjord.
Gamla Stan
Poza sezonem Muzea w Sztokholmie są otwarte dosyć krótko. Większość z nich działa w godzinach od 10.00 do 17.00, dlatego aby zobaczyć jak najwięcej miasta w dwa dni, należy się przygotować na wczesne wstawanie. Mieszkańcy
50–51 Wystarczy obstawić mecze w pracy, żeby zostać fanem piłki nożnej / city break w Sztokholmie REPORTAŻ
stolicy Szwecji to osoby, które lubią dłużej pospać. Większość miejsc śniadaniowych otwiera się około godziny 10.00, więc gdy wyruszamy na spacer wybrzeżem w kierunku Gamla Stan, nie spotykamy praktycznie nikogo oprócz kilku biegaczy. Widok sportowców towarzyszy nam przez cały pobyt – bieganie jest jedną z najpopularniejszych aktywności w Sztokholmie i wielokrotnie mijają nas kolejne osoby w różnym wieku. Po krótkim spacerze przez Riddarholmen docieramy do Cafe Schweizer. Lokal ten został założony w 1920 r. i działa od tego czasu nieprzerwanie w tej samej lokalizacji w Starym Mieście. Nazwa lokalu nawiązuje do tradycyjnego Schweizeri, które oznacza małą kawiarnię serwującą alkohol. Cafe Schweizer, podobnie jak inne punkty w okolicy, serwuje tradycyjne szwedzkie śniadania. Możemy tutaj znaleźć popularne musli z jogurtem, kanapki serwowane z jajkiem na twardo, kanelbullar (szwedzkie cynamonki) czy zestawy z kawą lub świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy. Jest to idealne miejsce do spędzenia szwedzkiej Fika – przerwy kawowej w trakcie pracy, która jest nieodłącznym elementem dnia i została głęboko zakorzeniona w kulturze Szwedów. Średnie śniadanie w Cafe Schweizer kosztuje około 50 zł i w zupełności wystarczy, aby najeść się do syta.
Po śniadaniu kontynuujemy zwiedzanie Gamla Stan i Helgenandsholmen. W obrębie 1 km znajdują się najważniejsze atrakcje tej części miasta – Zamek Królewski, pod którym oglądamy zmianę warty, Riksdag, czyli budynek szwedzkiego parlamentu, oraz Kościół św. Mikołaja. Oczekując na wejście do Muzeum Nobla (godz. 11.00), odwiedzamy figurkę żelaznego chłopca, któremu ludzie pozostawiają podarunki. Można tutaj natrafić na drobne monety, jedzenie czy kwiaty. Sama figurka, schowana na tyłach kościoła fińskiego, jest bardzo mała – 20-centymetrowa rzeźba nie należy do najciekawszych zabytków stolicy.
Muzeum Nobla i polskie akcenty
Na środku Gamla Stan znajduje się Muzeum Nobla – obiekt poświęcony historii Alfreda Nobla, jego nagrody i jej laureatom. Wystawa składa się z trzech części. W centralnym holu znajdują się sylwetki wszystkich zdobywców nagrody. Na interaktywnych ekranach można przeczytać krótką notę biograficzną, specjalizację badawczą, a także osiągnięcie, za które otrzymali wyróżnienie. Drugim pomieszczeniem w muzeum jest wystawa poświęcona bankietowi towarzyszącemu wręczeniu nagród. W gablotach znajdują się zaproszenia, kreacje głów państw na tę wyjątkową noc, jak również potrawy i egzotyczne składniki służące do ich przygotowania. Warto wiedzieć, że transmi-
sja video bankietu towarzyszącego wręczeniu nagród jest w Szwecji dniem, w który spożywa się wykwintny obiad w towarzystwie rodziny i przyjaciół. Ostatnim elementem muzeum jest wystawa przedmiotów ofiarowanych przez noblistów – są to rzeczy codziennego użytku, które towarzyszyły im w ważnych momentach. W tej części muzeum zobaczyliśmy m.in. okulary Wisławy Szymborskiej czy szkło laboratoryjne Marii Skłodowskiej-Curie. Na samym końcu wystawy znajduje się sala poświęcona postaci Alfreda Nobla – wynalazcy, który ofiarował swój majątek na stworzenie funduszu, który wręcza nagrody od 1901 r. Muzeum jest otwarte w godzinach od 11.00 do 17.00, a bilet wstępu dla studentów kosztuje 40 zł.
oraz wycelować z muszkietu. W 2005 r. muzeum wygrało plebiscyt na najlepsze muzeum w Sztokholmie.
Wizyta w tym obiekcie może być wyjątkowo ciekawa dla Polaków. Znajdują się w nim liczne zabytki i łupy wojenne zdobyte w trakcie wojen z Rzeczpospolitą o Inflanty, wojen północnych czy potopu szwedzkiego. W centralnej części wystawy znajdziemy m.in. sztandary jazdy polskiej, chorągwie Jana Kazimierza i Zygmunta III Wazy oraz sztandar miejski Torunia. Na specjalną uwagę zasługują też namiot turecki zdobyty przez Jana III Sobieskiego pod Wiedniem, który Szwedzi przejęli po bitwie pod Kliszowem, i armata Melusina z herbem Polski i Radziwiłłów. Muzeum jest otwarte w godzinach od 11.00 do 17.00, a wstęp do niego jest bezpłatny.
Stadshuset i Armémuseum
Po krótkim spacerze przez Riddarholmen dochodzimy do Ratusza Miejskiego. Budynek powstał w latach 1911–1923 w miejscu drewnianych młynów. Stadshuset, inspirowany pałacem dożów, znajduje się nad samą zatoką i jest zaliczany do najważniejszych budowli stylu narodowo–romantycznego. To właśnie tutaj, w Sali Błękitnej, odbywają się bankiety na cześć laureatów Nagrody Nobla. Charakterystycznym elementem budynku jest złota kopuła i znajdujące się na niej trzy korony, które są widoczne z prawie każdego punktu w centrum Sztokholmu.
Kolejnym przystankiem jest Armémuseum –muzeum armii szwedzkiej. Można w nim zobaczyć wystawy poświęcone historii wojen szwedzkich od XVI do XX w. To, co charakteryzuje muzeum, to przede wszystkim jego interaktywność. W trakcie zwiedzania można przymierzyć mundury piechoty szwedzkiej, usiąść na hiszpańskim ośle (narzędzie tortur)
Pierwszy dzień w Sztokholmie kończymy spacerem po Skeppsholmen i Kastellholmen –dwóch mniejszych, ale równie ciekawych wyspach w samym centrum miasta. To tutaj znaleźć można Muzea Narodowe, Orientu,
Chorągiew Zygmunta III Wazy z zasobów muzeum
fot. BurgererSF
Wejście do Muzeum Nobla
grudzień 2022 REPORTAŻ city break w Sztokholmie /
fot. Nathalie Malic
1
Sztuki Nowoczesnej czy Zabawek. Wyspy są połączone z lądem przez jeden wąski most z drewnianymi ścieżkami. Kastellholmen to świetny punkt widokowy na całą zatokę. Zmęczeni, ale zadowoleni, wracamy na noc do Rygerfjord.
Szwedzki stół i ABBA
Drugi dzień wita nas pochmurnym niebem i delikatnymi opadami deszczu. Temperatura w Sztokholmie w październiku waha się w okolicach 10–15 stopni w trakcie dnia.
Przeważają dni pochmurne, ale bez opadów. Zarówno sobota, jak i niedziela były ostatecznie słoneczne (oprócz kilkunastominutowego urwania chmury) i na tyle ciepłe, że można było momentami chodzić w samej bluzie. Do Szwecji warto wziąć kurtkę typu softshell ze względu na silne porywy wiatru.
Śniadanie jemy na statku – w Rygerfjord można wykupić dostęp do szwedzkiego stołu w cenie 42 zł. Jest to bardzo korzystna opcja, jeżeli chcemy spróbować wszystkiego po trochu i nie wydać majątku. Śniadanie urozmaica bardzo ładny widok na zatokę, gdyż statek stoi naprzeciwko Gamla Stan i Ratusza miejskiego. Najedzeni udajemy się na blisko 50-minutowy spacer w kierunku Djurgården – wyspy muzeów.
Djurgården to dawne królewskie tereny łowieckie – większość terenu wyspy stanowią parki i lasy. Od XIX w. na wyspie powstają kolejne muzea, które w naszej ocenie koniecznie trzeba zobaczyć. W związku z ograniczonym czasem zdecydowaliśmy się na trzy z nich: ABBA the Museum, Skansen i Vasamuseet. Dla osób, które spędzają w Sztokholmie więcej dni, polecamy zobaczyć Nordiska museet i The Viking Museum.
Pierwszym obiektem na liście jest, otworzone w 2013 r., ABBA the Museum poświęcone twórczości tej szwedzkiej grupy. W trakcie zwiedzania poznajemy historię zespołu, muzykę i oglądamy oryginalne stroje i nagrody. Muzeum jest bardzo interaktywne – w każdej kolejnej sali na zwiedzających czekają takie atrakcje jak wspólny występ z hologramami ABBY, podróż
fot.Anneli Karlsson, Vasamuseet/SMTM 52–53 / city break w Sztokholmie REPORTAŻ
Vasa museum – Statek Vasa
helikopterem nad Sztokholmem w okularach VR, dyrygowanie orkiestrą w trakcie musicalu, wcielenie się w piątego członka ABBY czy sesja zdjęciowa. Mottem muzeum jest Walk In. Dance Out. (ang. Wejdź. Wyjdź, tańcząc). W swoim życiu byliśmy w wielu muzeach, ale to na długo pozostanie w pamięci. W naszej ocenie jest jednym z najważniejszych punktów wycieczki do Sztokholmu i zdecydowanie nie można go opuścić. Muzeum otwarte jest od 10.00 do 18.00, a za bilet zapłacicie 80 zł.
Vasamuseet
Niecałe 10 minut drogi od ABBA the Museum znajduje się kolejny ważny punkt na mapie sztokholmskich muzeów – obiekt poświęcony historii statku Vasa. Okręt ten zatonął w wodach zatoki sztokholmskiej w 1628 r. w trakcie swojej pierwszej podróży. Został wyłowiony w 1961 r., po tym jak przeleżał 333 lata na dnie. Dzięki niskiej temperaturze wody i delikatnemu zasoleniu statek zachował się w niemalże idealnym stanie – 98 proc. okrętu jest wykonane z oryginalnych części, a jego burty zdobią setki rzeźb. Vasa to najlepiej zachowany XVII-wieczny statek na świecie. Sam okręt jest unikatowy i nigdzie nie zobaczycie czegoś podobnego.
Od razu po wejściu dociera do nas zapach starego drewna i morza. Statek musi być przechowywany w temperaturze 18–20 stopni,
żeby nie postępowały procesy rozkładu, dlatego w przypadku wizyty w cieplejsze miesiące warto mieć ze sobą bluzę. Zwiedzanie muzeum zaczynamy od obejrzenia kilkunastominutowego nagrania o historii statku. Następnie przechodzimy do głównej ekspozycji, gdzie oprócz statku i jego wyposażenia, można poznać historię załogi, warunki życia w XVII w. czy przyjrzeć się uzbrojeniu. Samo muzeum ma siedem pięter. Zwiedzanie zaczęliśmy od parteru, gdzie wyeksponowane są szkielety członków załogi, a zakończyliśmy na ostatnim, które stanowi taras widokowy na okręt. Największe wrażenie zrobiły na nas żagle ze statku i bogato zdobiona rufa. Muzeum poza sezonem jest otwarte w godzinach 10.00 do 17.00. Bilet wstępu kosztuje 75 zł – w tę cenę wliczony jest przewodnik audio dostępny w języku polskim.
Skansen i Kanelbullar
Po Vasamuseet udajemy się do głównej bramy skansenu. Na ogrodzonym terenie zajmującym niemal 300 tys. m2 możemy podziwiać florę i faunę niemalże całej Szwecji, zobaczyć 150 historycznych budynków i zapoznać się z kulturą terenów wiejskich. Charakterystyczne drewniane, kolorowe domki będą nam towarzyszyły w trakcie dwugodzinnego zwiedzania terenu. Skansen
to miejsce, w którym można spędzić cały dzień –ogromna powierzchnia i liczba ciekawych punktów do zwiedzania nie pozwala na dogłębne zbadanie go w trakcie weekendowego wyjazdu. Naszą rekomendacją będzie zobaczenie Town Quarter, gdzie spotkać można aktorów wcielających się w role mieszkańców miasta, którzy w ludowych strojach wykonują swoje codzienne obowiązki. Przy głównym wejściu znajduje się akwarium z tropikalnymi rybami, budynek dedykowany Afryce czy Centrum Bałtyckie poświęcone w całości zwierzętom tego akwenu i ich ochronie. Przechodząc leśnymi ścieżkami po terenie Skansenu, warto zwrócić uwagę na zwierzęta polarne, różnorodne foki i klatkę z sowami. Liczne wzniesienia i wyznaczone punkty widokowe są idealnym miejscem na zdjęcia z panoramą Sztokholmu w tle. W drodze powrotnej ponownie odwiedzamy Gamla Stan. To właśnie tutaj mieści się lokal FIKA & Wine, który wybraliśmy spośród licznych miejsc dostępnych w aplikacji Too good to go. Platforma ta ma na celu ograniczenie marnowania jedzenia – lokale wystawiają na sprzedaż niewykorzystane danego dnia produkty po niższej cenie. Za jedną paczkę w FIKA & Wine zapłaciliśmy 26 zł. Pani nakładająca produkty przygotowała dla nas opakowanie, w którym znalazło się sześć kanelbulle i trzy inne ciasta. Ich wartość trzykrotnie przekroczyła cenę deklarowaną, co w Polsce nigdy się nie zdarza. Dzięki temu do końca wyjazdu nie zabrakło nam cynamonowych przysmaków. Zdecydowanie polecamy wybrać się do tego miejsca, bo kanelbulle były najlepszymi, jakie jedliśmy.
Czas na powroty
Ostatni dzień wyjazdu to okazja, żeby wreszcie wypocząć i nacieszyć się słoneczną pogodą. Po leniwym śniadaniu opuszczamy po raz ostatni Rygerfjord i udajemy się na Strömsborg –maleńką wyspę, która stanowi część Gamla Stan. Po raz ostatni oglądamy centrum Sztokholmu przed wyjazdem do Arlandy.
W Szwecji wszystkie muzea są zamknięte w poniedziałek – trzeba o tym pamiętać przy planowaniu zwiedzania. Najważniejsze obiekty w Sztokholmie obejrzeliśmy w trakcie weekendu.
Wylatujemy z Arlandy o 16.15 i o 17.40 jesteśmy w Modlinie. Wracamy szczęśliwi, ale zmęczeni – w trakcie zwiedzania przeszliśmy blisko 80 km po centrum Sztokholmu, w tym dużą część z plecakami. Położenie miasta na wyspach skutkuje rozwojem transportu wodnego i kolejnych linii metra, o których mógłby powstać oddzielny artykuł, bo należą one do najpiękniejszych na świecie. Jednak same przejazdy do najtańszych nie należą. Rekomendujemy nałożenie wygodnych butów i wdychanie lekko słonej, morskiej bryzy. 0
grudzień 2022 REPORTAŻ city break w Sztokholmie /
fot.Maria Johansson
Do wszystkich schodów, po których chodziłam
Przyprawiają o ból ud i powodują potknięcia. Doprowadzają do zadyszki. Wyrastają jak przeszkoda do pokonania, kiedy jedynie trzy minuty i dwa piętra dzielą nas od rozpoczęcia zajęć na uczelni. Są symbolem pokonywania trudności i docierania na szczyt. Im dedykuję ten artykuł.
Te warszawskie można zebrać i uporządkować w szereg, zgodnie z wysokością stopnia, rosnąco lub malejąco. Przeskakiwanie stopni na Starym Mieście to istna igraszka, jeśli porównać to ze wspinaczką na schody pod Poniatem. Śledząc hipotetyczną drogę studenta SGH, idącego,załóżmy, do budynku C, licząc od peronu metra Racławicka na pasaż handlowy mamy 24 stopnie, a od pasażu na powierzchnię – drugie tyle.
Budynek C znany jest w swej świetności z nowoczesności i wszelkich udogodnień – tutaj więc można by chwilowo porzucić trudy wspinaczek na rzecz równie pomocnej, co stalowej windy.
Gdyby jednak hipotetyczny bohater opowiadania musiał trafić do sali 301 w budynku A i również chciał skorzystać z dźwigu, mało prawdopodobne, by go znalazł. Drewniane drzwi z napisem „Winda”, schowane przed wzrokiem ciekawskich zaraz za łącznikiem, zdają się szydzić z przechodzących obok. Jeżeli nawet ktoś by przez nie wszedł i owszem, znalazł windę, to czy nie pokusiłby się o wejście po cudownie kręconych schodach? Dodam, w liczbie 31 stopni.
biblioteki. Wychodząc stamtąd – z racji tego, że pora jest późna, ponieważ, załóżmy, hipotetyczny student zaczytał się nieco bardziej, niż przewidywał – udaje się w kierunku metra Centrum Nauki Kopernik. Zjeżdża w dół ruchomymi –na marginesie dodam, że najdłuższymi na chwilę obecną w Polsce – schodami i nostalgicznie ogląda się za siebie, wspominając trudy minionego dnia. Widzi mniej więcej to, co przedstawia zdjęcie poniżej (mniej więcej, bo jeśli stałby w innym miejscu, widziałby trochę inaczej).
dok na Warszawę nocą z tarasu Pałacu Kultury i świecące okna mieszkań, w których – już niehipotetyczni mieszkańcy wiedli swoje życia, wzloty i upadki, zmagania ze schodami?
Dlaczego nie windą?
Bo schody kuszą, szczególnie te kręte. Możliwość pójścia na łatwiznę jest powszechna wtedy, kiedy musimy coś zrobić, lecz nie do końca tego chcemy. Przykre obowiązki, znużenie, brak satysfakcji z wykonywanej pracy skłaniają nas do tego, żeby pewien konieczny etap zaliczyć najmniejszą ilością wysiłku – skorzystać z windy. Nie jest to takie głupie – windy jakie dziś spotykamy to przecież wynalazek nowoczesności, stworzone po to, by z nich korzystać. Ułatwiać sobie życie.
Schodkami wokół
BUW-u Gdyby ambitny student studiował na dwóch uczelniach i po zajęciach korzystał z obszernej biblioteki UW, mógłby w drodze do niej napotkać schody na Mariensztacie, niepozornie wystające z chodnika. Ich długość, z powodu braku narzędzi pomiarowych, określono na długość wyciągniętej dłoni. Schodki małe, urzekające, jak i cały plac.
Dochodząc do BUW-u od strony schodów na Mariensztacie i chcąc dostać się do biblioteki przez główne wejście, może nas nawiedzić pokusa, aby zagłębić się w jedne z kilku zachęcająco wyglądających bocznych drzwi. Są rozsiane co i rusz między zdobionymi ścianami budynku. Niełatwo się temu oprzeć. Hipotetyczny student pokonuje więc trzy schodki dzielące go od tych bocznych drzwi i… „całuje klamkę”. Rozczarowania nie są mu obce, zawraca więc i dociera przetartym już szlakiem do głównych drzwi
Ku wspomnieniom
Tak wędrując po stopniach hipotetyczny student może przypomnieć sobie schody w rodzinnym domu, które z wiekiem jakby malały, a po charakterystycznym dźwięku jaki wydawały, można było rozpoznać, kto się po nich wdrapuje. Może wraz z innymi wspomnieniami nasunęło mu się poczucie straconego czasu, poświęconego na bezowocne wysiłki, prowadzące – jak schodki przy ścianie BUW-u – do zamkniętych drzwi? Niepowodzenia, przed którymi ostrzegał każdy, ale żadna siła nie była w stanie zmusić go do słuchania? Wspomnienie wyjazdu na wakacje z ręką w gipsie, przez potknięcie o jeden feralny schodek? Ale też wi-
Czasami jednak rodzi się w nas pragnienie, żeby trochę je sobie poutrudniać. Zwłaszcza wtedy, kiedy stajemy przed szczególnie ważną częścią naszego krótkiego życia. Chcemy w nim coś osiągnąć, spojrzeć za siebie z czubka wieżyczki, pogładzić swoje obolałe uda i pogratulować sobie, że udało nam się tutaj wejść o własnych siłach. Hipotetyczny student jest zafascynowany swoimi studiami – warto podkreślić, że jest to student hipotetyczny –i wolne wieczory spędza w bibliotece. Codziennie pokonuje masę schodów i schodków, wyliczanych w powyższych akapitach. Za nic ma jednak sztukę kulinarną, żywi się chińskimi zupkami i kebabem ze Świętokrzyskiej. Niewyobrażalne dla tych, którzy dokładają dwa złote do batonika, żeby na pierwszym miejscu w składzie nie znajdował się cukier. Sztuka wyboru. Co by było złego w tym, gdyby jego preferencje były odwrotne?
Hipotetyczny student wysiadł z metra i otulony listopadową mgłą pokonał resztę drogi do mieszkania. Wszedł do bloku. Powitała go zepsuta winda. Stanął więc przed schodami prowadzącymi na 10 piętro i z plecakiem wypełnionym książkami, hipotetyczną mądrością wyniesioną z BUW-u oraz ze wzrokiem skierowanym w górę rzekł sobie w duchu: – Schodek po schodku – i poszedł. 0
TEKST: AGATA SZUM
źródło: flickr.com/IngolfBLN,
dziaczkowski.com 54–55 Dzwonił Nostradamus i mówił, że połowa belek będzie o mundialu. Trochę kreatywności / stopniowo WARSZAWA
strona obok:
Korona Warszawy
część II
Pewna sentencja mówi: Jeśli myślisz, że osiągnąłeś szczyt, znajdź nową górę. Szukamy więc dalej, pośród drapaczy chmur, PKiN-u, mostów, bloków… są: pagórki, wzniesienia, góry, stołeczne szczyty.
Nasza opowieść o Koronie Warszawy trwa dalej… W ostatnim numerze magla przedstawiłam dwa ursynowskie szczyty: Górkę Kazurkę i Kopę Cwila. Tym razem zdobędziemy kolejne wzniesienia. Najwyższy punkt stolicy – Górkę Szczęśliwicką (152 m n.p.m.) oraz wolski Kopiec Moczydłowski (130,5 m n.p.m.).
Historia tych miejsc ma swój początek w latach 50., kiedy po II wojnie światowej Warszawa była pogorzeliskiem. Gruz, żwir, pozostałości budynków. Zastanawiano się nad sensem odbudowy miasta. Zaangażowanie, inicjatywa, sentyment i patriotyzm, jakimi przejawiali się stoliczanie, wygrały i rozpoczęto wielką odbudowę Warszawy. Gruz wywożono w wyznaczone miejsca i z początku małe kopczyki urosły do miana gór, które wpisały się na listę Korony Warszawy. Górka Szczęśliwicka
To prawdziwa królowa stołecznego pasma. Zajmuje szczególne miejsce w sercu warszawskich narciarzy ze względu na wyciąg i stok. Chociaż zimy w Polsce są coraz mniej śnieżne, kompleks jest na to przygotowany. Powierzchnia została wyłożona zielonym igelitem, tak by treningi mogły być prowadzone przez cały rok. Już w latach 80. istniał tam wyciąg narciarski, kolejny – krzesełkowy – zbudowano pod koniec lat 90. Stok ma powierzchnię 9500 m², dłu -
gość 227 m i nachylenie 19 proc. Latem trasa jest zraszana armatkami, by zapewnić odpowiedni poślizg, a zimą naśnieżana.
Górkę otacza rozległy park, nieopodal znajduje się również odkryty basen, który w okresie letnim cieszy się dużym zainteresowaniem. W pobliżu można znaleźć też restauracje, kawiarnie i bary. Jest to dobry teren na spacery z psem, jazdę na rolkach i rowerze czy piknik. Mimo że Górka stanowi raczej pozytywne miejsce na mapie Warszawy, to niestety widziała też już wiele ludzkich nieszczęść. Rok temu miał miejsce tragiczny wypadek, w którym zginął 12-letni chłopiec. Zjeżdżając na sankach, uderzył w ławkę. Życie Szczęśliwic toczy się jednak dalej, a góra niewzruszona pozostaje jedynie świadkiem.
Kopiec Moczydłowski
Jego historia jest podobna. Również powstał z ruin przedwojennej Warszawy. Znajduje się nieopodal ulicy Czorsztyńskiej i alei Prymasa Tysiąclecia. Pod koniec lat 60. zdecydowano o rewitalizacji terenu i założeniu parku. Na szczyt kopca można dostać się kamiennymi schodkami, a po okolicy pospacerować alejkami. Na Kopcu również działał wyciąg narciarski, który zdemontowano w latach 80. Góra stanowi ważny punkt na mapie Woli i mieszkańcy chętnie ją odwiedzają.
W tej części przewodnika skupiłam się na dwóch szczytach wyrosłych z gruzów miasta, którego już nie ma. Góry te stanowią swoiste pamiątki i symbole życia, które przeminęło, i mieszkańców stolicy, którzy ponieśli śmierć w jej obronie. Miejskie góry stanowią nie tylko ważny element krajobrazu, lecz są także pomnikami i świadkami historii miasta. Przysłuchują się rozmawiającym parom, płaczącym dzieciom w wózkach, szczekającym psom. Towarzyszą nam, gdy chcemy popatrzeć na wszystko z góry. 0
TEKST: JULIA PIERŚCIONEK
grudzień 2022 WARSZAWA coraz
/
Kolaże Jana Dziaczkowskiego z serii GórydlaWarszawy
wyżej
Fundacja Kobiet Wędrownych
Konflikty ostatnich lat spowodowały duży napływ uchodźców do Europy, w tym do Polski. Osoby uciekające przed wojną zazwyczaj przybywają do nowego kraju z jedną torbą najpotrzebniejszych rzeczy. Resztę swojego dobytku zostawiają w ojczyźnie, dlatego ważne jest, aby miały szanse na uzyskanie w nowym miejscu wsparcia, zarówno materialnego, jak i psychicznego. Tym właśnie zajmuje się fundacja Kobiety Wędrowne. Ta organizacja dobroczynna powstała w Gdańsku w 2014 r. z inicjatywy Doroty Jaworskiej i Khedi Alievej. Fundacja Kobiet Wędrownych skupia się na wspieraniu osób należących do społeczności uchodźczej. Pomaga ludziom uciekającym przed wojną zmierzyć się z traumami i wyzwaniami życia codziennego. Dodatkowo, Kobiety Wędrowne prowadzą działania społeczne mające na celu wzmocnienie więzi pomiędzy imigrantami a mieszkańcami Polski, przy jednoczesnej współpracy z innymi organizacjami i grupami pomocowymi. Skupiają się na prowadzeniu edukacji o tematyce uchodźczej, silnie dbają o prawa kobiet, które wyemigrowały do Polski. Khedi Alieva (na środku) doskonale wie, z jakimi trudnościami i przeciwnościami losu muszą mierzyć się uchodźcy każdego dnia, ponieważ sama była zmuszona do ucieczki ze swojej ojczyzny z powodu trwającej tam wojny. Kobieta opuściła Czeczenię w 2013 r. i wraz z trójką dzieci zamieszkała w Polsce. Od 9 lat Khedi Alieva aktywnie angażuje się w działalność na rzecz pomocy uchodźcom i organizuje wydarzenia mające na celu uświadamianie lokalnej ludności o kulturze kaukaskiej, ale także o problemach uchodźców w Polsce. Kobieta, kiedy mieszkała w Groznym, stolicy Czeczenii, ukończyła wydziały pedagogiki i prawa na tamtejszym Uniwersytecie. Wykształcenie stanowi dla Alievej duże ułatwienie przy pracy ze studentami i dziećmi.
Kobiety wędrowne w Warszawie
Fundacja działa aktywnie od kilku miesięcy również w naszej stolicy. Ma swój lokal przy ulicy Wilczej 60 w Śródmieściu, który do niedawna funkcjonował jeszcze pod nazwą Kuchnia Konfliktu. Restauracja, będąca również miejscem, gdzie uchodźcy mogą otrzymać wsparcie, powstała dzięki pomysłowości Jarmiły Rybickiej, Pauliny Milewskiej i Maćka Kuziemskiego. Zespołowi zależało na tym, aby stworzyć miejsce bezpieczne dla osób uciekających przed wojną i zapewniające im legalne zatrudnienie. Lokal w 2021 r. został wcielony do fundacji Kobiet Wędrownych. Posiłki serwowane są przez migrantów z Czeczenii, Dagestanu i innych regionów Kaukazu. W menu Kuchni Konfliktu można znaleźć wiele interesujących potraw, głównie wywodzących się z kuchni kaukaskiej, na przykład chaczapuri, hummus, pilaw, tabbouleh, pierogi hingałsz, placki z batatami i dynią czy baklawę. Wszystkie dania są wegetariańskie bądź wegańskie, więc każdy może tam znaleźć coś dla siebie. Jadłospis zmienia się w zależności od tego, który z kucharzy gotuje danego dnia. Oprócz restauracji, w lokalu znajduje się również sklep, gdzie sprzedawane są regionalne produkty, takie jak ryż, ocet, herbaty, czy pasty kanapkowe. Restauracja cieszy się dużą popularnością zarówno wśród uchodźców, jak i lokalnych mieszkańców.
Pomoc uchodźcom z Ukrainy
Jeszcze do niedawna fundacja Kobiet Wędrownych skupiała się przede wszystkim na pomocy osobom przybyłym z państw kaukaskich. Wspierano tam głównie muzułmanki, ponieważ w Polsce, przez stale panujące stereotypy na temat kobiet
noszących hidżab, często trudno im znaleźć pracę lub załatwić sprawy urzędowe. Jednak inwazja na Ukrainę sprawiła, że fundacja poszerzyła swoją działalność. W pierwszych tygodniach wojny uchodźcy pracujący w restauracji Kobiet Wędrownych (dawniej Kuchnia Konfliktu), organizowali wiele inicjatyw, które miały pomóc migrantom z Ukrainy. Khali Alieva wspomina, że wraz z innymi osobami pracującymi na rzecz fundacji wydawała darmowe posiłki dla ludności ukraińskiej, nie tylko w lokalu na Wilczej 60, ale również w Pałacu Kultury i Nauki. W marcu 2022 r., dzięki darowiznom i pomocy wielu innych organizacji oraz wolontariuszy, Kobiety Wędrowne były w stanie wydawać codziennie obiady dla blisko czterystu osób przybyłych z Ukrainy. Mimo pandemii, stale rosnącej inflacji i wzrastających kosztów utrzymania restauracji należącej do Kobiet Wędrownych, wolontariuszki wydają cateringi i nieustannie rozszerzają swoją działalność. Warto również wspomnieć, że Kobiety Wędrowne nawiązują współpracę z innymi fundacjami i ośrodkami pomocowymi dla uchodźców. Jedną z ostatnich inicjatyw Kobiet Wędrownych była organizacja darmowych warsztatów tanecznych dla uchodźców. Zajęcia odbywają się dzięki współpracy z Refugees Dance Club w BAZA by Inclusive.Buzz przy ulicy Marszałkowskiej 28/U1A w Warszawie. W trakcie pandemii działaczki fundacji Kobiet Wędrownych spotykały się, aby szyć maseczki dla potrzebujących. To tylko jedne z wielu działań pomocowych podejmowanych przez organizację.
Fundacja Kobiet Wędrownych dokłada wszelkich starań, aby nadal wspierać uchodźców i się rozwijać. Jej przedstawicielki muszą stale mierzyć się z trudnościami, ale dokonują wszelkich starań, aby wypełnić swoją misję. 0
TEKST: KAROLINA CHALCZYŃSKA
W obecnych, niespokojnych czasach wiele osób potrzebuje pomocy. Kluczowe w tej kwestii okazują się być organizacje takie jak fundacja Kobiet Wędrownych. Ich głównym celem jest wspieranie uchodźców przybyłych do Polski.
źródło: facebook.com/Fundacja.Kobiety.Wedrowne 56–57 / siostrzeństwo WARSZAWA
czyli uchodźcy dla uchodźców
Czarno na białym
TEKST I ZDJĘCIA: JAKUB BORYK @ja.boryk
Zdjęcia czarno-białe każdy widział, ale nie każdy robił. Trochę szkoda. Pierwotnie w tym dziale ukazywały się wyłącznie fotografie monochromatyczne. Było to podyktowane oszczędnością – druk kolorowy jest droższy od standardowego. Teraz nie mamy już tego rodzaju ograniczeń i zwykle publikujemy fotografie kolorowe. Od czasu do czasu warto jednak wrócić do korzeni i przypomnieć zarówno sobie, jak i czytelnikom, że fotografia czarno-biała to nie przeżytek ani tania alternatywa, a pełnoprawny środek wyrazu. Pozwala skupić się na jednym z najbardziej podstawowych elementów składowych fotografii – na świetle. Po wyeliminowaniu koloru odbiorca może więcej uwagi poświęcić fakturze, kształtom i grze świateł i cieni. 0
CZARNO NA BIAŁYM
zgodnie z nazwą działu/
MODELKI: ANNA BALCERAK, JULIA ULMAN @balcerino @juliejululie
grudzień 2022
CZARNO NA BIAŁYM 58–59 /zgodnie
działu-
z nazwą
grudzień 2022 dwie belki to juz krzyż
CZARNO NA BIAŁYM zgodnie z nazwą działu/
Kratos numer pięć
God of War to jedna z czołowych serii do niedawna dostępnych wyłącznie na konsole z rodziny Sony PlayStation. Zapoczątkowana w 2005 r. na PlayStation 2 doczekała się odsłon lub portów na każdym sprzęcie Sony wydanym od tamtego czasu. Jedynie poprzednia odsłona God of War z 2018 r. doczekała się portu na PC, a w czasach popularności gier na Java ME w 2007 r. również pobocznej gry na telefony komórkowe.
Głównym bohaterem serii jest spartanin Kratos, dawniej sługa Aresa, boga wojny. Ares, chcąc z niego stworzyć swojego idealnego wojownika, podstępem przyczynia się do tego, że Kratos zabija w szale swoją żonę i córkę. 10 lat później dla sługi Olimpu pojawia się możliwość zemsty i w końcu dzięki puszce Pandory zabija on Aresa by samemu stać się nowym bogiem wojny. Zapoczątkowuje to pierwszą erę przygód spartanina, która inspirowana jest mitologią grecką. Po siedmiu grach osadzonych w tych realiach w 2018 r. zapoczątkowano nową erę, tym razem przenoszącą gracza do Skandynawii, gdzie prym wiedzie mitologia nordycka. Najnowsza odsłona kontynuuje losy Kratosa oraz jego syna Atreusa. Tym razem starających się uniknąć tytułowego Ragnaroku – ostatecznej bitwy między bogami a olbrzymami.
God of War: Ragnarok
Producent: Sony Interactive Entertainment
Wydawca: Sony Interactive Entertainment Wydawca PL: Sony Interactive Entertainment Polska Platforma: PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma)
PREMIERA: 9 LISTOPADA 2022 R.
Podobnie jak w poprzedniej części mamy do czynienia z grą akcji, gdzie liczne walki przerywane są zagadkami bazującymi na środowisku gry – przesuwaniu lub uruchamianiu odpowiednich elementów. Sequel nie byłby jednak sobą, gdyby nie dodał trochę od siebie. Nowe umiejętności i poszerzona rola towarzyszy, w tym oczywiście Atreusa, na pewno nie pozwolą się nudzić. Zapewnią masę zabawy z eliminowaniem na różne sposoby napotkanych przeciwników.
Gra wygląda niesamowicie na PlayStation 5. Standardowo już mamy do wyboru kilka trybów wyświetlania. Twórcy z Santa Monica Studios zarezerwowali cztery różne opcje, które każdemu pozwolą znaleźć jego własny balans pomiędzy wizualną stroną gry, a szybkością animacji. Możemy mieć piękne tekstury 4K w 30 klatkach na sekundę lub poświęcić rozdzielczość, by wycisnąć nawet więcej niż 60 klatek. Decyzja należy do nas.
Dla fanów serii to kolejny must have. Dla wielbicieli gier akcji – z pewnością interesujący tytuł, który wybija się w segmencie gier akcji, których sporo ostatnio ukazuje się na konsolach. Na razie najnowszego Kratosa zobaczymy wyłącznie na PS4/ PS5, ale być może, jak w przypadku odsłony z 2018 r. przyjdzie moment i na PC.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Kto nie lubi karaoke?
Let’s Sing 2023
Producent: Voxler
Wydawca: Ravenscourt
Wydawca PL: Plaion Polska Platforma: Switch, PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox One, Xbox Series
15 LISTOPADA 2022 R.
Konsolowe karaoke to może jeszcze nie pieśń przeszłości, ale z pewnością nie cieszy się już taką popularnością jak kilka lat temu. Być może dzięki dużo szerszemu dostępowi do różnych form wspólnego, zgamifikowanego śpiewania najnowszych hitów albo wzrastającej popularności mediów społecznościowych opartych na krótkich filmach wideo. Niemniej jednak Voxler uraczył nas w tym roku kolejną edycją swojej popularnej serii Let’sSingz numerkiem 2023. Konwencja jest prosta – śpiewaj i dostawaj za to punkty. Warto wspomnieć, że w odróżnieniu od ery PlayStation 2 lub 3 nie potrzebujemy specjalnego sprzętu, by cieszyć się grą. Śpiewać możemy do mikrofonu w kontrolerze DualSense lub zainstalować specjalną aplikację na telefonie i śpiewać do niego. Najlepiej jednak sprawdzą się mikrofony na USB, które pozwolą uniknąć nawet drobnych opóźnień w przesyle sygnału.
A do śpiewania jest sporo i to z najróżniejszych okresów w historii muzyki popularnej. Fani K-popu będą zadowoleni dzięki hitowi Butter od BTS. Wielbiciele Eda Sheerana ustawią się w kolejce, by śpiewać BadHabits. A jak ktoś nie wstydzi się śpiewać piosenek
z filmów Disneya (bo nie ma czego!) to ucieszy się z We Don’t Talk About Bruno z filmu Nasze Magiczne Encanto. Na liście 30 utworów nie zabraknie też starszych piosenek – Complicated od Avril Lavigne, Blue (Da Ba Dee) od Eiffel 65 czy legendarnego I Want to Break Free Queen. Wśród wykonawców fani rozpoznają również Bille Eillish, Rite Orę, Lady Gagę czy Davida Guettę. Można więc śmiało przyznać, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Śpiewać możemy solo w jednym z kilku trybów, ale na imprezy sprawdzi się tryb Feat, w którym śpiewa się na zmianę. Gra obsługuje do ośmiu graczy korzystających z różnych urządzeń. A jak nabierzemy trochę doświadczenia, to możemy pokusić się o walkę w światowych rankingach. Wybór sposobu rozgrywki jest więc dość szeroki. Ale tryb wieloosobowy z pewnością stanie się osią niejednego domowego karaoke party.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
grudzień 2022
GRY recenzje /
Komu Mikołaj w tym roku przyniesie rózgę, a komu kod na Steama?
PREMIERA:
fot. materiały pra sowe OCENA: 88887
fot. materiały pra sowe
OCENA: 88888
Od zera do bohatera
OCENA: 88889
Mount & Blade II: Bannerlord
Producent: TaleWorlds Wydawca: Plaion Wydawca PL: Plaion Polska Platforma: PC, PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox One, Xbox Series
PREMIERA: 25 PAŹDZIERNIKA 2022 R.
&
następnie, w wersji rozszerzonej jako
w 2010 r. W ramach
nawiązujący do powieści Henryka Sienkiewicza. W tym swoistym połączeniu gry RPG ze strategią ekonomiczną, militarną oraz grą akcji mamy naprawdę dużo możliwości rozegrania naszej przygody. Możemy stworzyć postać, która pochodzi ze średniowiecznych nizin społecznych, a dzięki właściwym decyzjom i szczęściu stanie się doświadczonym w boju dowódcą armii lub nawet władcą jednej z nacji. Na swojej drodze spotykamy wiele postaci – bohaterów którzy mogą dołączyć do naszej armii, innych przywódców klanów lub bandytów, których grabieże możemy szybko zakończyć ostrzem naszej broni. Większość takich spotkań to liczne rozmowy, które rozwiązujemy w sposób znany z klasycznych gier RPG. Gdy jednak przejdziemy do trybu walki to uraczy nas widok z trzeciej lub pierwszej osoby i możemy brać udział w starciu oraz dowodzić naszym oddziałem osobiście.
A starcia to zdecydowana większość tego, co przyjdzie nam robić w Mount & Blade II: Bannerlord.Będziemy atakować bazy bandytów lub wioski pod panowaniem wrogich nacji. W polu przyjdzie nam spotkać się z armiami innych lordów, a jeśli zbierzemy odpowiednio dużą armię – będziemy mogli brać udział w oblężeniu zamku mogącym być kluczem do rozwoju naszej średniowiecznej kariery, która w końcu zaprowadzi nas na tron jednej z frakcji Calradii.
Technicznie widać niezwykły postęp, jaki nastąpił pomiędzy grą w wersji Early Access z marca 2020 r. a edycją premierową. Dużo lepsza grafika, bardziej precyzyjne i dostosowane do kontrolerów sterowanie oraz bardzo wiele innych drobnych ulepszeń to rzeczy, które zauważy każdy, kto miał okazję zobaczyć grę we wczesnym dostępie. Nadal nie jest to może gra najpiękniejsza wizualnie, ale fanów podbijania królestw i oblężenia zamków na pewno nie odstraszy.
M&BII to z pewnością jeden z ciekawszych tytułów pod względem sposobu rozgrywki i łączenia różnych elementów z wymienionych wcześniej gatunków. Ten kociołek od tureckiego TaleWorlds z pewnością przypadnie do gustu wielbicielom średniowiecza.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
Iiyama to firma, która kojarzyć się może głównie z monitorami biurowymi lub profesjonalnymi. Seria Red Eagle jest jednak przeznaczona głównie dla graczy. Jednym z modeli skierowanym do osób, które nie mają miejsca na wielkie 30-to kilku calowe monitory, jest G2470HSU-B1. Występuje również w wariancie GB2470HSU-B1 ze stopką umożliwiającą regulację wysokości.
Dzięki technologii IPS ekran oferuje prawie 180 stopni kąta widzenia. Do tego mamy dostępny wyższy kontrast niż w przypadku ekranów wykonanych w innych technologiach. Dostępna częstotliwość odświeżania to 165 Hz. Tak wysokie wartości redukuje efekt smużenia, który jest częstym mankamentem ekranów o niższej liczbie Hz. Monitor oferuje również bardzo niski czas reakcji – 0,8 ms, co jest poniżej standardowego wymiaru 1 ms dla monitorów gamingowych.
Monitor został wyposażony również w technologie, które, przynajmniej według producenta, mają chronić wzrok. Pierwsza to redukcja niebieskiego światła, które ogranicza szkodliwe dla oczu fragmenty widma świetlnego. Za to technologia Flicker-Free ogranicza migotanie ekranu poprzez kontrolę jasności panelu za pośrednictwem regulacji natężenia prądu.
Z bardziej standardowych elementów – monitor jest w standardzie VESA, pasuje więc do większości uchwytów lub zawieszeń naściennych. Ma również wbudowane głośniki, co nie jest standardem w monitorach z tego sektora. Do dyspozycji graczy oddano jeden port HDMI, gdzie maksymalna rozdzielczość to 1080p przy odświeżaniu 144 Hz oraz 1 DisplayPort – tutaj również mamy rozdzielczość 1080p, ale już w pełni wykorzystane maksymalne 165 Hz odświeżania. Do tych portów dochodzi jeszcze hub USB 2.0 z dwoma portami i wyjście słuchawkowe.
W akcji monitor sprawuje się całkiem nieźle. Karta NVIDIA wykorzystuje bez problemu funkcję G-Sync, mimo teoretycznego braku wsparcia. Dzięki temu synchronizacja między generowaniem obrazu przez GPU a monitorem jest dużo lepsza. Odwzorowanie kolorów jest bardzo dobre, a odświeżanie ekranu zapewnia dość płynną animację nawet przy wysokich wartościach FPS. Jest to więc bardzo solidny sprzęt za trochę poniżej 1000 zł. Jeśli nie chcemy wydać kilku tysięcy złotych i nie potrzebujemy monitora z obsługą 4K, to ten sprzęt jest wart zastanowienia.
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI
62–63 / recenzje GRY
Iiyama G-Master G2470HSU-B1 Producent: iiyama PREMIERA: 2020 R. fot. materiały pra sowe OCENA: 88887
Mount
Blade II: Bannerlord to pełnoprawny sequel Mount & Blade z 2008 r., który
Mount&Blade:Warband, trafił ponownie do graczy
serii wydano również dodatek OgniemiMieczem, bardzo luźno
fot. materiały pra sowe
Niedrogi, ale solidny
Kto jest Kim?
Anhelina Pryimak
Przewodnicząca Model European Union Warsaw 2022
Julia Jurkowska
Redaktor Naczelna M agla
MIEJSCE URODZENIA: Krzemieńczuk, Ukraina
KIERUNEK I ROK STUDIÓW: II rok studiów magisterskich, europeistyka
ULUBIONY FILM: Życie jest piękne, Roberto Benigni
ULUBIONA KSIĄŻKA: Kochaj bliźniego, Erich Maria Remarque
ULUBIONA POTRAWA: syrnyky
CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: podróżować
CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE?: każda osoba, którą spotykam w życiu inspiruje mnie w jakiś sposób
JEDNO Z TWOICH MARZEŃ: życie w świecie, w którym każdy może być sobą
Opowiedz proszę, czym jest Model European Union.
Model European Union jest symulacją instytucji europejskich, która łączy zdolnych i zmotywowanych młodych ludzi, by dać im możliwość doświadczenia procedur legislacyjnych UE. W ramach symulacji uczestnicy wcielają się w rolę ministrów w Radzie Unii Europejskiej oraz posłów do Parlamentu Europejskiego i debatują nad dwoma projektami legislacyjnymi. MEU to wydarzenie edukacyjne, które pozwala uczestnikom rozwinąć umiejętności w zakresie stanowienia prawa unijnego, dyskusji i negocjacji, aby zrozumieć złożoność UE w praktyce. Jak dowiedziałaś się o MEU? Kiedy pierwszy raz wzięłaś w nim udział?
Po raz pierwszy o MEU usłyszałam od przyjaciół, z którymi brałam udział w międzynarodowym projekcie edukacyjno-badawczym WetheYoungPeopleofEurope Mirroringthework of the European Parliament. Dialogue between young people and policy makers w Lecce we Włoszech w 2016 r. Miała wtedy miejsce symulacja obrad Parlamentu Europejskiego. Kilka tygodni później miałam okazję wziąć udział w Model European Union Warsaw 2016, gdzie zorganizowano z kolei symulację obrad dwóch instytucji UE – Parlamentu Europejskiego oraz Rady UE. Od tamtego czasu MEU jest ważną częścią mojego życia. Czy każda edycja działa na tej samej zasadzie, a może czymś się od siebie różni?
Co roku edycje przebiegają mniej więcej tak samo, jednak uczestnicy sprawiają, że każda jest wyjątkowa i w pewnym stopniu różni się od poprzedniej. Ponadto zespół organizacyjny ciągle się zmienia i z radością witamy w naszym gronie nowe osoby, które wnoszą do MEU powiew świeżości, mają nowatorskie pomysły i tworzą niepowtarzalne wydarzenie. Co według ciebie wyróżnia MEU i sprawia, że to tak wyjątkowa inicjatywa? To wyjątkowe wydarzenie stworzone dla młodzieży chcącej lepiej rozumieć działania i procedury prawne Unii Europejskiej. Na MEU uczymy się rozumieć opinie innch, ponieważ czasem dostaje się rolę sprzeczną z twoimi poglądami. Można w ten sposób łatwo poszerzyć grono swoich znajomych, a także poznać ludzi, którzy kiedyś mogą zostać szefami instytucji unijnych lub placówek dyplomatycznych. Poziom networkingu jest niesamowity! Pewnie dlatego to wydarzenie zostało uznane przez Europejską Nagrodę Młodzieży im. Karola Wielkiego za Krajowego Laureata w Polsce już dwa lata z rzędu. Z jakimi wyzwaniami musiałaś się zmierzyć jako przewodnicząca tegorocznej edycji? Największym wyzwaniem było przypomnienie sobie, co to znaczy organizować konferencję na żywo po dwóch latach edycji online. Pojawiały się obawy przed nową falą COVID. Uwzględniliśmy jednak wszystkie środki bezpieczeństwa i ostatecznie wydarzenie przebiegło sprawnie.
MIEJSCE URODZENIA: Bydgoszcz, ale gdy ktoś pyta skąd jestem, to mówię, że z Gdyni
KIERUNEK I ROK STUDIÓW: I rok studiów magisterskich, neuroinformatyka ULUBIONY FILM: Apollo 13, Ron Howard
ULUBIONA KSIĄŻKA: Przeminęło z wiatrem, Margaret Mitchell
ULUBIONA POTRAWA: pad thai CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: czytać książki i być w wodzie, na różne sposoby
CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE?: mam, są to moi rodzice JEDNO Z TWOICH MARZEŃ: moim marzeniem jest, by Rektor UW ogłosił niespodziewane dwa tygodnie rektorskie, a jednocześnie mój pracodawca dał mi pełnopłatne wolne (oczywiście w tym samym czasie)
Jak wyglądała twoja droga ku kadencji Redaktor Naczelnej?
Była to krótka wędrówka – po półrocznej kadencji w dziale Książka, którego szefową nadal jestem, zostałam Redaktor Naczelną M agla . Nie zmienia to faktu, że wybór mojej kandydatury był wielkim wyróżnieniem. Myślę, że podświadomie do tego dążyłam, ale sama bałam się do tego przyznać. A tu proszę.
Czy trudno jest łączyć obowiązki Redaktora Naczelnego Magla ze studiami i/lub pracą? Kluczem do sukcesu jest planowanie swojego czasu. Niestety nie mogę uznać siebie za mistrza w tym aspekcie – niejednokrotnie Magiel stawał mi na drodze do spokojnego zaliczenia na studiach czy wyrobienia się z zadaniami w pracy. Mimo wszystko nie powiedziałabym, że była to przeszkoda. Zarządzenie Redakcją uczy wielu rzeczy, a o większości dowiadujesz się, gdy już te zagadnienia masz opanowane. Nie będę nawet próbować wymieniać, co dał mi Magiel, bo wiem, że mogłoby powstać z tego wydanie specjalne. Przede wszystkim jednak zyskałam pewność siebie i świadomość, że są rzeczy nad którymi jestem w stanie panować. Może nie są to zagadnienia fizyki statystycznej, ale na studiach też się przydają.
Z którego numeru wydanego za twojej kadencji jesteś najbardziej dumna?
To bardzo trudne pytanie, bo moim zdaniem każdy M agiel jest cudowny i wyjątkowy. Gdybym jednak miała wybrać tylko jedno wydanie, wybrałabym numer 199. Był to nasz pierwszy M agiel – wypełniony czynnikami stresogennymi i otoczony presją, by chociaż nie zawieść, a najlepiej dorównać poprzednim Naczelnym. Jednocześnie docieraliśmy się w zespole i dopiero czas miał pokazać, co z tego będzie. Moim zdaniem wyszło fenomenalnie, a debiutu okładowego Michała Orzołka można tylko zazdrościć. Jak myślisz, czego będzie ci brakować najbardziej, a czego najmniej po ukończonej kadencji?
Przez ostatni rok M agiel był takim moim dzieckiem, a że mam bardzo rozbudowany instynkt macierzyński, z pewnością byłam przykładem nadopiekuńczej matki. Najcudowniejszym momentem zawsze była premiera M agla , gdy można było pochwalić się wielogodzinną pracą ponad 30 osób, jednocześnie czując, że jest w tym spory kawałek ciebie. Teraz, gdy oddaję go w ręce nowych Naczelnych, czuję się, jakbym wysyła dziecko na studia. Z pewnością będę cieszyć się z większej swobody i nie podporządkowywania czasu swojemu maleństwu. Ale pewnie, tak jak wszyscy rodzice, z czasem i ja zatęsknię.
oddam dział hmu Anhelina Pryimak / Julia Jurkowska grudzień 2022
Konferencja Media Student
Wdniach 28.11–2.12 odbyła się kolejna edycja organizowanej przez Magla konferencji Media Student. Cenieni w środowisku dziennikarskim goście opowiadali o swojej pracy i wyzwaniach dnia codziennego. Widzowie mieli okazję zapytać Radomira Wita o ulubionych sejmowych rozmówców, poznać kulisy programu “Kawa na Ławę” Konrada Piaseckiego oraz dowiedzieć się, czego Władimirowi Putinowi życzy Wiktoria Bielaszyn. Nie zabrakło również tematów z pierwszych stron gazet: o reforme edukacji zapytaliśmy Justynę Suchecką-Jadczak, a kryzys energetyczny przybliżył słuchaczom Robert Tomaszewski. O tym, że dziennikarstwo to nie tylko praca, lecz także pasja przypomnieli zgromadzonym dziennikarze sportowi – Andrzej Janisz wraz z Dominikiem Durniatem – oraz twórcy Pocastexu: Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski. Dla tych, którym nie udało się przybyć do gmachu SGH mamy dobrą wiadomość –wszystkie rozmowy można obejrzeć na profilu Media Studenta na Facebooku. 0
64–65 / konferencja Media Student FOTORELACJA
ZDJĘCIA: FILIP WIECZOREK, KAMIL WĘGLIŃSKI
GRAFIKA W TLE: JULIA GAPYS
grudzień 2022 konferencja Media Student / FOTORELACJA
Mail: redaktor.nieodpowiedzialnySGH@gmail.com
szące? Bardzo! Czy będzie miało miejsce? Raczej nie. RN ma zbyt radykalne poglądy,
kochamy, wszyscy ich nienawidzimy. Czy mieszanie się w nie na łamach DGN jest -ku
3. Wewnętrze inby maglowe, wszyscy je
mość RN dalej, mamy z tego masę śmiechu.
która faktycznie je tworzy. Zgadujcie -tożsa
15 proc. bardziej zabawną i atrakcyjną od tej,
sze teksty pisane są przez osobę o dobre 10–
2. Jeszcze milej nam, że myślicie iż -na
sie więcej numerów Magla ukaże się tylko
Całkiem możliwe, że w najbliższym -cza
to psuć. Poza tym może być z pięć poziomów ironii nad nami i wyszlibyśmy na idiotów.
fesor za dobrze się bawi, żebyśmy śmieli jej
tora nie będziemy się przyczepiać. Pani -pro
cji). Natomiast do twórczości -okiem_promo
zdanie celowo nie zawiera żadnych -informa
by się nimi dzielić. 0
cej taka, jakiej możnaby się spodziewać (to
czość organizacji studenckich jest mniej -wię
ale niestety nie ma go czym wypełnić. -Twór
Ten akapit miał być o tym, jakie treści związane z SGH można znaleźć na TikToku,
nigdy nie dobiorą się do zabawek dorosłych.
Pewnie ktoś chciał się upewnić, że dzieciaki już
ły wymienione na większe i świecące. Teraz korzystanie z nich musi być z trzy razy droższe.
Listy do Redaktora Nieodpowiedzialnego Z nadesłanych wiadomości wyłaniają się
bardziej ambitnych i abstrakcyjnych, żartów w naszym dziale.
nie przez czytelnika wszystkich, nawet -naj
pod sufitem. Ta pozycja powoduje też lepsze dokrwienie mózgu, co gwarantuje -zrozumie
ro obracanie wyświetlacza jest zbyt -niebez pieczne, pozostaje tylko powiesić się za nogi
li, składając ostateczna wersję numeru. -Sko
1. Miło nam, że nas lubicie :)
trzy sprawy wymagające odpowiedzi:
by sprawdzić, czy Naczelni czegoś nie -spapra
już o podłogę dwa monitory, kiedy obracał je,
Sam Redaktor Nieodpowiedzialny rozwalił
gami (!) z ekranu komputera jest kłopotliwe.
tanie DGN, który ustawiony jest do góry -no
w formie wirtualnej. O ile w lekturze -więk szości tekstów to nie przeszkadza, o tyle -czy
Po tym, jak jeden z SKNów wynajął -po wierzchnię reklamową na stacji metra Pole -Mo kotowskie, wszystkie banery na tej stacji -zosta
czego to doprowadzi.
sić młodzież do nauki niemieckiego, a potem dusić ich patriotycznego ducha. Ciekawe, do
ze strony państwowej uczelni. Najpierw -zmu
ko musi trzymać się na prywatnej inicjatywie wybitnych jednostek. Osobliwe posunięcie
po czym odwołali zajęcia. Jak zwykle -wszyst
sprawy w swoje ręce i zasymulowali chorobę,
kładowcy ze studiów weekendowych wzięli
czyli odmownie. Na szczęście niektórzy -wy
ścią o dobre samopoczucie zainteresowanych,
nny marzyciel spytał, czy na czas trwania meczów polskiej -reprezen tacji ogłoszone zostaną godziny rektorskie. W tym wypadku władze uczelni również postanowiły odpowiedzieć -z dbało
NIEODPOWIEDZIALNY
PRZYGOTOWAŁ: REDAKTOR
Iw wybranych strefach kibica.
lepszy z niego Muzułmanin niż z emira Kataru, który pozwolił kibicom sączyć piwko 666
można pić alkohol. Władze uczelni z właściwą sobie fantazją i poczuciem humoru odparły:
Na portalu rektora jakiś młody marzyciel zapytał, czy w strefie kibica na uczelni będzie
Do Góry Nogami
Na terenie uczelni jest zakaz spożywania .alkoholu Tym samym rektor udowodnił, że